Rozwiodłam się trzy lata temu, po dwudziestu dwóch
latach małżeństwa.
Pewnego dnia wróciłam do naszego, teraz już tylko
mojego, domu, po ciężkiej harówce w pracy. Mój mąż jak
zwykle był tam przede mną, bo wychodził z biura, jak tylko
załatwił najważniejszych klientów, a że resztę dnia w pracy
głównie delegował, więc mógł to robić równie skutecznie,
siedząc w domu z telefonem przy uchu. Ucieszyłam się jak
zawsze, że był. Przeprosiłam, że musiał czekać na obiad i
próbowałam się usprawiedliwiać, że w pracy urwanie głowy...
On powiedział, że rozumie, że nic nie szkodzi, żebym się nie
czuła winna. Zabrzmiało to dziwnie w jego ustach, bo zwykle,
gdy przychodziłam, czekał już w kuchni z przygotowanym
nożem i widelcem i domagał się, żeby mu podać coś do
jedzenia, a już od czternastej do mnie dzwonił i pytał, co
będzie na obiad. Kiedyś nawet przyłożył słuchawkę do
brzucha i spytał, czy słyszę, jak mu burczy. Śmiałam się
wtedy.
Rzuciłam płaszcz na wieszak, zdjęłam niewygodne, bo
nowe i jeszcze nie dość rozchodzone buty i zaczęłam się żalić,
że będę musiała zatrudnić jeszcze jedną dziewczynę do
pomocy, bo już we trójkę nie wyrabiamy, a fotel wolny stoi.
Fotel w salonie fryzjerskim, który istnieje, odkąd
pamiętam. Najpierw to miejsce należało do mojego ojca i
matki, którzy prowadzili razem mały salonik w centrum
miasta. Robili głównie trwałą ondulację i tlenili, bo taka była
moda. Przejęłam go po nich razem z fachem i staroświeckim
wnętrzem, które od razu poszło do wymiany. Wystrój tego
salonu się zmieniał, ale dusza pozostała. Dumnie wieszałam
przed wejściem tabliczkę z 1960 roku i mogłam jako jedyna w
mieście pochwalić się fryzjerstwem od pokoleń, zupełnie jak
lodziarnia Grycan. Nawet nazwy nie zmieniłam, choć była
taka niewyszukana: Alicja - od imienia mojego i mojej matki.
Dokupiłam lokal obok i wyburzyłam ściankę. Dostawiłam
dwa stanowiska pracy i zatrudniłam jakieś dzieciaki, które
trzeba było non stop kontrolować, żeby mi renomy nie
zepsuły. Bałam się, że jak ich nauczę wszystkich moich
magicznych sztuczek, uciekną i zrobią mi konkurencję po
drugiej stronie ulicy, więc na wszelki wypadek byłam dla nich
jak dobra ciocia, uczciwie płaciłam, pozwalałam zdobywać
kolejne stopnie wtajemniczenia, niczym sprawności
harcerskie, żeby cały czas widzieli w moim saloniku
możliwość rozwoju, żeby nie przyszło im do głowy, że
wszystko już potrafią i mogą iść na swoje.
Zatrudniłam Michała i Hanię, bez doświadczenia, ale też
bez łaski, bo sama nie dawałam rady, a potrzebowałam ich
choćby po to, żeby myli włosy, zawijali wałki, zamiatali
podłogę i odbierali telefony. A jak już byli samodzielni,
obroty wzrosły, klientów całe mnóstwo, cztery fotele, trzy
pary rąk, więc myśląc perspektywicznie o moim
pokoleniowym biznesie, postanowiłam zatrudnić jeszcze
kogoś, żółtodzioba, któremu z oczu będzie dobrze patrzyło, i
właśnie tą informacją podzieliłam się z moim mężem tamtego
dnia.
- Zatrudnię kogoś może od wiosny, ale już teraz będę
szukać - powiedziałam, nieświadoma zbliżającego się końca
mojego małżeństwa.
W odpowiedzi usłyszałam, żebym usiadła. Brzmiało
bardzo oficjalnie, więc w popłochu złapałam się za głowę i
spytałam, czy coś się dzieciom stało.
- Nic się nie stało - uspokoił mnie mój mąż, a ja
odetchnęłam z ulgą. Na krótko.
Okazało się, że Grzegorz od czterech lat ma kochankę,
która jest nawet niewiele młodsza ode mnie. Czy ją znałam?
To klientka Grzegorza, bizneswoman, tak jak ja lubię o sobie
myśleć - nie fryzjerka, tylko bizneswoman. Poznali się jakiś
czas temu, gdy ona przyszła do jego firmy w czerwonym
kostiumie i w czarnych szpilach, oparła dupę o jego
dizajnerskie biurko i poprosiła, żeby jej wymienił meble - bo
tym się mój Grzegorz zajmował: robił meble na zamówienie.
Powiedział mi nawet o tej wizycie, a potem wymieniał jej
meble w biurze, w domu, w mieszkaniu jej matki.
Przynajmniej dwa razy do roku. Wiedziałam o wszystkim i
myślałam, że to jej ekstrawagancja, te czerwone kostiumy,
dupa na biurku, zmiana mebli co sezon, więc śmialiśmy się z
tego wspólnie z Grzegorzem.
Ale to nie była ekstrawagancja, tylko ich wielkie
zauroczenie, a potem miłość. On jej meble do domu, ona mu
dupę na biurko, a ja głupia naiwniaczka.
Dlaczego mi o tym mówi dopiero teraz, skoro wymienia
Wandzi meble od czterech lat?
- Bo zaszłaś w ciążę, pamiętasz? No i jak mógłbym wtedy
ci powiedzieć?
Zaszłam w ciążę, to prawda, a potem już nie było ani
ciąży, ani seksu, ani nawet wspólnych kaw na werandzie. Za
to mnóstwo powodów, żeby mi nie powiedzieć. Bo po
poronieniu miałam depresję, potem miałam jeszcze głębszą
depresję, a potem było wszystko w porządku z moim
nastrojem, więc Grzegorz bał się coś zepsuć.
A co się zmieniło? Dlaczego tego dnia nie bał się zepsuć
mojego nastroju? Takie kłębiły się myśli w mojej głowie.
- No bo jak teraz patrzę na ciebie, kochanie, to widzę
silną, niezależną kobietę i piękną... jak na swój wiek... która
tyle w życiu przeszła, że jest w stanie wytrzymać wszystko.
Skoro jestem silna, niezależna i piękna, jak na swój wiek,
to czego on, do diabła, szukał w ramionach tej Wandzi?
Myślałam i myślałam, i nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi.
Urodziłam temu kutasowi trójkę dzieci, razem
zbudowaliśmy ten dom, opiekowałam się niedołężną matką
kutasa, która nigdy mnie nie kochała tak, jak ja będę kochać
swoją synową, i teraz ten kutas mówi mi, że oto zabiera
swojego kutasa z mojego życia.
- Nie proszę cię o wybaczenie i chcę się przyjaźnić dla
dobra dzieci - wyrecytował swoje postulaty mój mąż. - Mamy
z Wandą plany... - dodał, a ja pomyślałam, że my też przecież
mamy plany.
Wysłać dzieci na studia, wyremontować taras i zrobić na
nim basen, odświeżyć elewacje na wiosnę i zestarzeć się
razem.
Wanda i Grzegorz mieli nieco inną wizję przyszłości.
Chcieli, żebym się zgodziła na rozwód, chcieli się
wyprowadzić do Warszawy, chcieli wziąć ślub i zrobić
Wandzi lifting po pięćdziesiątce.
Zabolało, zakłuło, przygniotło, ale tylko na chwilę. Może
rzeczywiście silna ze mnie kobieta i jestem w stanie
wytrzymać wszystko, a może to prozac?
Rozwiodłam się trzy lata temu - tak jak chciał mój mąż.
Dzieci były duże i zdziwione. Mam nadzieję, że nie
skrzywiło ich to zbytnio na życie.
Gabrysia obwiniała mnie, bo jej zdaniem się zapuściłam i
nie walczyłam jak trzeba o małżeństwo. Zapowiedziała też, że
ojcu nie wybaczy rozwodu, a tym bardziej powtórnego ślubu.
Powiedziała, że przysięgaliśmy przed Bogiem i nieważne, co
postanowimy, zawsze będziemy połączeni więzami
silniejszymi niż nasze fanaberie i widzimisię. Początkowo
znienawidziła ojca za Wandę, ale deklarowała, że się za niego
będzie modlić. Mnie przestała w końcu obwiniać i też się za
mnie modliła.
Jak mi się udało wychować takie bogobojne dziecko?
Zuzia płakała i obraziła się na tatę śmiertelnie i na zawsze.
Nie chciała go widzieć, nie rozmawiała z nim. Dopiero
gwiazdkowe prezenty ją udobruchały, bo tatuś miał gest.
Wtulała się we mnie wieczorami i próbowała pocieszać matkę,
która wcale nie potrzebowała pocieszenia. Mówiła, że ona
nigdy mnie nie opuści, że będziemy sobie razem mieszkały i
żaden tatuś nie będzie nam potrzebny. Że zostanie fryzjerką i
będzie u mnie pracować, a potem przejmie po mnie salonik,
jak umrę. Dobra córka.
Rafał się trochę dąsał, z daleka, bo rzadko bywał w domu.
Rozwód wykorzystywał na swój sposób, prosząc ojca o kasę,
a że wiedział, że się nie porozumiewamy z tatą w tej sprawie,
dostawał ją i od niego, i ode mnie.
Podział majątku był bezdyskusyjny. Ja zatrzymałam
Alicję, a on swoją firmę, która była prawie niedochodowa,
odkąd jej stałą klientką została Wandzia, dla której Grzegorz
zawsze miał promocyjne ceny albo układy handlowe, które
rujnowały budżet firmy, bo ciężko było wypłacić pensję
pracownikom, gdy Grzegorz przyjmował od Wandy seks w
zamian za meble kuchenne.
Firma GregoryMeb - ze wszystkich nazw, jakie mógł
wybrać, wybrał najgorszą! Uparł się, że to będzie dobrze
brzmiało, jak jego firma meblowa będzie miała coś
angielskiego w nazwie, więc stał się Gregorym, a nie
Grzegorzem dla swoich klientów; dla Wandzi pewnie był
Misiem - Pysiem czy innym pieszczoszkiem...
Zresztą.
Dom był dla mnie, bo przecież dzieci po rozwodzie są
bardziej matki niż ojca, a że muszę gdzieś z nimi mieszkać,
zatrzymałam go. On wziął naszą działkę letniskową nad
jeziorem mazurskim, z drewnianym domkiem, który kochałam
i który Wandzia od kilku lat też kochała.
Byliśmy podobno kwita, jeśli chodzi o podział majątku.
Skoro wszyscy, on i nasi prawnicy, mówili „kwita", pewnie
mieli rację.
O alimenty i widzenie dzieci również nie było kłótni.
Rozwiodłam się. Mój mąż zaczął nowe życie, a moim
zadaniem było dokończyć nasze stare w pojedynkę.
Dzieci na studiach, Rafał już kończy, Gabrysia ciągle
szuka swojego powołania na różnych kierunkach, a Zuzia
planuje, więc wszystko jest na dobrej drodze.
Elewacje, taras, basen, starzenie się - wszystkie nasze
wspólne plany realizowałam po kolei całkiem sama, i to nie
mniej skutecznie niż z mężem przy boku.
W salonie zatrzęsienie głów. Musiałam wyjść przed
południem, bo Rafał przyjeżdżał z Anią, żebym ją poznała, a
tu ciągle pojawiały się kolejne głowy.
Zatrudniłam w końcu trzeciego pracownika, który już
samodzielnie rozrabiał farbę, odbierał telefony, zmiatał włosy
z podłogi, a tego dnia zdobywał sprawność w myciu włosów.
Michał na urlopie ze swoim boyfriendem, więc zostałam tylko
z Hanią i z tym ciągle nowym Bartkiem. Hania zapewniała, że
da sobie radę przy pomocy tego żółtodzioba, więc mogłam iść
do domu. Ufam jej.
Kazałam zapisywać wszystkich na piątek i już nawet
ściągnęłam fartuch, gdy do salonu weszła głowa, która
ubłagała mnie o ścięcie, więc zostałam jeszcze chwilę. Nie
wyręczyłam się Hanią, bo miała klientów zapisanych na
zakładkę i pracowała na dwa fotele.
- Jestem w permanentnym niedoczasie! Nikogo nie chcę
już dzisiaj widzieć poza planowymi klientami! - broniła się
Hania, a ja nie miałam serca, żeby jej wciskać kolejnych.
Założyłam fartuch.
Nie zdążę już z ciastem na przyjazd dzieci. Kupię coś po
drodze - pomyślałam. I powiedziałam: - Bartek, kończ z tym
zamiataniem, umyjesz panu głowę!
Spojrzałam na klienta. Całkiem łysy troll; pomyślałam, że
załatwię go szybko i pójdę do domu.
A jeśli poprosi, żebym wyczarowała bujne afro z jego
skromnego sianka za uszami, to zaproponuję mu perukę albo
przeszczep cebulek z pleców, bo zza kołnierzyka wystawały
mu kępki włosów zdecydowanie gęstszych niż te na głowie.
Ostentacyjnie podniosłam fotel, na którym miał usiąść,
żeby się nie schylać zbytnio przy pracy. Z uśmiechem na
twarzy podreptał w moim kierunku i powiedział, że gustowny
fiolet na ścianach, że pięknie się komponuje z bielą mebli,
fartuchów i anturiów, które zdobiły salon, że chętnie weźmie
namiar na projektanta tego boskiego wnętrza i pewnie by nie
uwierzył, że to wszystko mój autorski pomysł i własna
koncepcja, którą wcieliłam w życie, tnąc koszty, jak się dało.
Potem oddał się w moje ręce i powiedział, żebym zrobiła
mu na głowie coś w stylu tego wnętrza. Oho!
Siedział wyprostowany i był tak niski, że jego buty ledwo
sięgały podłogi. Przeczesałam gęstym grzebykiem jego
rzadkie włoski. Uśmiechnęłam się, widząc, że próbował
ukrywać siwiznę pod kasztanową, nieco rudawą farbą.
- Ślicznie się pani uśmiecha. Ma pani piękne białe zęby. -
Mówiąc to, wyszczerzył swoje, które były żółtawe, ale
kompletne. A może miał protezę.
- Głowa prosto! - zdyscyplinowałam trolla, żeby mi się
nie wiercił. - Nie zapuszczamy pożyczki, prawda? - spytałam,
zaczesując jego włosy na jedną stronę, co zawsze wygląda
śmiesznie i jest ostatnim przystankiem przed desperacką
treską. Pożyczka to kiepski pomysł nawet dla
superprzystojnego mężczyzny, a tym bardziej dla trolla.
- Myślałem, że pożyczki się zaciąga, a nie zapuszcza,
miła pani...
Podniosłam kąciki ust, bo pomyślałam, że chciał
zażartować i uśmiechnąć się było w tym wypadku grzecznie.
Zszedł z fotela zadowolony, dopieszczony i bardzo
wdzięczny.
- Całuję rączki i do zobaczenia, gdy tylko włosy odrosną!
- powiedział, a ja mogłam wreszcie iść do domu i szykować
się na przyjazd Rafała.
Zrobiłam popisowe klopsiki w sosie pomidorowym z
domowym makaronem i natką z ogródka. Na deser podam
sernik z cukierni, bo już nic nie zdążyłam upiec przez tego
trolla bez włosów. Ubrałam się tak, żeby Ania, patrząc na
mnie, myślała, że warto być z moim synem dla takiej
teściowej.
Jaka ona będzie? Na pewno jest ładna, bo Rafał ma
znakomity gust i sam jest najprzystojniejszy na całym świecie.
Chociaż poprzednia jego wybranka serca była zupełnie
przeciętna, ale miała inne zalety, duży biust, dużo zalet.
Pewnie studentka, bo skąd miałby znać niestudentkę ten mój
Rafał. Wolałabym, żeby nie była zbyt chuda, bo to wygląda
tak chorobowo.
Ciekawe, jakie ma włosy?
Zuzia wróciła od koleżanki i spytała, dlaczego się tak
wystroiłam. Doradziła mi zdjęcie kolczyków i zmianę
odpustowej (podobno) bluzki na T-shirt, więc jej posłuchałam
i wyglądałam (podobno) po tej metamorfozie bardziej na
luzie.
Usiadłam przy stole i czekałam. Zuzia czekała ze mną, ale
nie na nich, tylko na iPoda, którego brat miał jej przywieźć od
ojca z Warszawy. Czekała i miała w nosie to, z kim przyjedzie
Rafał do domu, co podkreślała na każdym kroku.
- Mam w nosie, z kim przyjedzie! - mówiła. - Mogę już
trochę zjeść? - dopytywała się zniecierpliwiona.
- Nie!
- Ale ja głodna jestem!
- To weź sobie banana...
- Jaka ty jesteś podniecona tą Anką! Jezu! Żebyś się
czasem tak zrobiła na mój powrót ze szkoły...
Nie słyszałam, co do mnie mówiła. Posprzątałam wczoraj
pokój Rafała, żeby się nie musiał wstydzić przed Anią.
Wyprałam firanki, zabrałam z półek zdjęcie byłej dziewczyny,
na którym eksponowała swoje niewątpliwe atuty. Schowałam
też miecz świetlny Jedi do szafy. Zmieniłam pościel i
przygotowałam dla Ani osobne posłanie, bo nie wiedziałam,
czy oni już, a że nie chciałam jej urazić, więc na wszelki
wypadek.
Jedwabna pościel w maki, najlepsza, jaką miałam.
Pościeliłam jej w pokoju Gabrysi.
Zuzia nie siedziała już ze mną w kuchni, skoro
odmówiłam jej jedzenia. IPoda i tak się doczeka, bez względu
na to, czy będzie ze mną wysiadywać w kuchni czy nie. Latała
teraz po domu i szukała stroju kąpielowego, bo chciała
pomoczyć się w basenie na tarasie.
- Mamoooo! Nie ma go u mnie! Gdzie może być!?
- Nie wiem.
- Nie słyszęęę! Gdzieeee?
- Nie wiem! Sprawdź u Gabrysi w szafie!!!
Przyjechali. Rafał, Ania i iPod. Wyjrzałam zza firanki.
Otworzył jej drzwi, zanim wysiadła z auta, mój syn. Dobrze
go wychowałam! Samochód od taty - kupił mu na zakończenie
studiów, rok przez końcem, bo tak w niego wierzy, tatusiek
kochany, że jest pewien, że je skończy.
I skończy. Łada dzień - powtarzałam sobie, choć
wiedziałam, że cały czas czekał na wyniki ostatniego
egzaminu.
Wysiedli i szli w stronę domu.
Rozglądała się dookoła wielkimi jasnymi oczami. Jej
twarz zdobił promienisty uśmiech. Tylko jej wianuszka z
polnych kwiatów brakowało! Była śliczna. Miała prawie
metrowe blond włosy, naturalnie słomkowe, bo farbę poznam,
nawet gdy sama ją zrobię z zamierzeniem, żeby nie było
widać, że to farba. Wysoka, szczupła, w sukience w kwiaty, z
torebką przewieszoną niedbale przez ramię. Mocno trzymała
za rękę mojego syna i podziwiała mój ogród. Idealna synowa.
Ledwo weszli do domu, a ja od progu niezdarnie zabieram
ich bagaże, zapraszam do środka, przepraszam za bałagan,
którego nie ma, i nie mogę się nadziwić, że ma takie piękne
długie włosy.
- Mamoooo! - krzyknęła Zuzia z piętra.
- Cooo? - wrzasnęłam i wiedziałam, że powinnam
powiedzieć „proszę".
- Kot nasrał na pościel w maki!
Wieczorem siedzieliśmy wszyscy przy zgaszonym, bo
czerwiec był, kominku. Ania wczuła się w atmosferę
pierwszej wizyty u matki swojego chłopaka - podawała mi
kolejne zdjęcia, których pełno było w salonie, i pytała: kto to?
To jest moja mama, mój tata i ja. To jestem ja, mój były
mąż i Rafał, gdy miał dwa latka. Tutaj ja jestem w ciąży z
Zuzią... nie! z Gabrysią! Tutaj jesteśmy na wakacjach w
Chorwacji, w piątkę. To były nasze ostatnie wspólne wakacje.
Tutaj jest nasz pies, Bobek, tak go nazwał Rafał. Bobka
przejechał sąsiad, przypadkiem. A to moje zdjęcie ślubne.
- Przepięknie pani wygląda! Ile miała pani wtedy lat?
Za mało - mówiła moja mama, ale byłam w ciąży, więc
każdy miesiąc się liczył, żeby ludzie mnie palcami nie
wytykali.
Wieczorem, kiedy Ania i Rafał poszli spać, wcześnie, bo
ciągle odsypiają trudy sesji, razem, bo kot nasrał na pościel w
maki, zostałam sama z ostatnim kawałkiem sernika z cukierni.
Ładna, miła, studiuje fortepian na Akademii Muzycznej i
marzy o uczeniu małych dzieci. Włosy idealne i pewnie
wyglądało, jakbym miała fioła na tym punkcie, ale to
naprawdę były nieprzeciętne włosy. Rok starsza od Rafała, ale
wciąż studiuje, bo po maturze nie dostała się od razu na
wymarzony fortepian, za drugim i trzecim razem też nie.
Podoba jej się mój ogród, dom, fryzura, T - shirt, smakują jej
moje pulpety i nie mój sernik. Doceniła piękno pościeli w
maki, którą dla niej wybrałam, i zaoferowała się do zmywania
naczyń po obiedzie, ale powiedziałam, że nie trzeba, bo Zuzia
to zrobi. I zrobiłam, ja.
Poszli spać, Zuzia się kąpała, a ja zaczęłam się martwić,
dlaczego trwa to tak długo, bo zniknęła w łazience na ponad
pół godziny.
- Zuziu? Żyjesz?! - dopytywałam zaniepokojona, stojąc
przy drzwiach mojej częściej używanej łazienki.
Zuzia wychyliła się zza drzwi, a za nią buchnęła gorąca
para. Położyła palec na ustach i kazała mi wejść do środka.
- Co się stało? - spytałam, zaskoczona tą konspiracją.
Zuzia otworzyła położoną na pralce różową kosmetyczkę,
nie moją, nie jej, więc pewnie Anny, i kazała mi zajrzeć.
- Zuźka! Co ty sobie myślisz!? Chciałabyś, żeby ktoś ci
grzebał... I zamknij to, tak jak było... Co ci przyszło do
głowy!? Idź do siebie natychmiast!
- Ale zobacz! - Wyciągnęła jednym ruchem czerwone
używane stringi w rozmiarze S. - Widziałaś kiedyś coś
takiego?
Pouczyłam Zuzię, że grzebanie w czyjejś bieliźnie jest
niehigieniczne, nieprzyzwoite i niekulturalne. Na to mi Zuzia,
że jestem nieczujna, nieprzezorna i nieodpowiedzialna, bo co,
jeśli okazałoby się, że Ania to ćpunka, która ma całą
kosmetyczkę wypchaną dragami i w dodatku trzyma w środku
krem na grzybicę?
- Nie to nie! Po prostu nie wygląda na taką, co nosi takie
wyuzdane majtki. Taka chodząca cnotka, anielskie stworzenie,
Zosia, kurczę, z „Pana Tadeusza"!
- Zuźka!
- No dobra, dobra... Idę do siebie, ale zdziwiłabym się,
gdybyś się nie rzuciła na tę kosmetyczkę, jak tylko stąd sobie
pójdę! Bo nigdy nic nie wiadomo!
- No to się zdziwisz!
Gdy Zuzia poszła do siebie, zamknęłam się w łazience i
zamiast zająć się pielęgnacją tego, co kiedyś było moim
pięknym ciałem, a dziś jest tylko moim ciałem, zajęłam się
snuciem fantazji na temat zawartości kosmetyczki Ani. Jeżeli
Zuzia miała rację i w środku kryła się jakaś prawda, o której
powinnam wiedzieć? Uderzyłam się w myślach po policzku.
Ufam synowi.
Wzięłam prysznic, a kosmetyczka cały czas mnie nęciła.
Zajrzeć czy nie? Wtarłam krem na młodość, wyskubałam
niesfornie nietrzymające się idealnego łuku brwiowego
włoski, odkryłam nową zmarszczkę pod okiem, a potem
uchyliłam zamek. Impulsywnie. Odruchowo.
Na wierzchu leżały te same stringi, które pokazała mi
Zuzia. Ładne, takie mocno seksowne i czerwone.
Nigdy takich nie miałam. Nigdy o takich nie marzyłam.
Kiedyś wprawdzie dostałam podobne od Grzegorza, ale były
trochę za małe. Grzegorz chciał mi zrobić niespodziankę, ale
mu nie wyszła, bo znalazłam te stringi w jego garderobie
między swetrami, gdy postanowiłam włożyć jeden z nich,
żeby się ogrzać nie tylko ciepłem swetra, ale i myślą o mężu.
Przymierzyłam znalezione koronki, ale wrzynały się wszędzie,
gdzie tylko mogły, na biodrze jednym, drugim, między
pośladkami też gniotły. Nie pokazałam się w nich
Grzegorzowi, tylko ucałowałam go, podziękowałam i
poprosiłam o paragon, żebym mogła je wymienić.
Na większe, białe i pełne.
Był bardzo zdziwiony, trochę speszony, a może czuł się
przyłapany na gorącym uczynku?
Wtedy jeszcze nie wiedziałam.
Te kurewskie czerwone koronki miały pewnie trafić na
pośladki Wandy, nie moje. Dlatego były za małe. Mój mąż
miał lada dzień jechać na Mazury z kumplami, do naszego
domku letniskowego. Teraz już wiem, że pewnie był tam z
nią. W końcu Wandzia kiedyś musiała mieć okazję, żeby
pokochać ten dom na Mazurach.
Jak już mówiłam: nigdy takich nie miałam. Odłożyłam na
bok stringi Ani. Pod spodem leżała odżywka do włosów.
Ciekawe, jakiej używa? Kiepskiej. Znam się na tym.
Obracałam w rękach tajemnicę jej pięknych pukli i mój
zachwyt nad jej włosami rósł w oczach, gdy widziałam ten
tandetny kosmetyk.
Ciekawe, co tam jeszcze trzyma... - pomyślałam.
Boże, jakby mnie ktoś wtedy widział! Jakby mnie Zuzia
widziała...
Krem z niższej półki, nic specjalnego, ale jak się ma
dwadzieścia kilka lat, to się nie stosuje nic profilaktycznie na
starość. Nie maluje się zbyt mocno, delikatne cienie, jasny
puder, błyszczyk. Tabletki. Kto ich nie bierze w tych czasach?
Paracetamol, jakiś inhalator, witaminy, kwas foliowy, znowu
witaminy. Co? Kwas foliowy?
Zamknęłam pośpiesznie kosmetyczkę, jak przyłapana na
czymś bardzo złym. Kwas foliowy?
Brałam go, gdy dowiedziałam się, że moja menopauza to
ciąża. Pamiętam, że poszłam wtedy do ginekologa, żeby mi
powiedział oficjalnie, że już kończę z miesiączkowaniem na
zawsze. Powiedział, że zaledwie na dziewięć miesięcy.
Gładziłam się wtedy po brzuchu i czułam się znowu jak ta
dwudziestoparoletnia dziewczyna, której nagle świat
przewraca się do góry nogami, która nie może uwierzyć, że
ma w sobie życie, która nie może się nadziwić. Ale Ania?
Czyżby ona? Ciarki mnie przeszły po plecach na myśl, że
mogłabym zostać babcią, a Rafał ojcem.
Gdy pierwszy raz zaszłam w ciążę, Grzegorz nie cieszył
się od razu. Najpierw wymamrotał tylko głupie pytanie, czy
jestem pewna. Potem wymamrotał jeszcze głupsze, czy jestem
pewna, że to jego. A jak już wyczerpał wszystkie głupie
pytania, spytał, czy będę z nim do końca życia.
Gdy po dwóch latach znowu zaszłam w ciążę, byliśmy
naprawdę biedni, więc spytał mnie, co my teraz zrobimy.
Potem spytał, czy jestem pewna. Wtedy nie zadał już pytania,
czy to jego, bo nie miał wątpliwości - nasze pożycie
przeżywało renesans, odkąd Rafałek przesypiał całe noce, a ja
przestałam go karmić piersią. Grzegorz cały ranek nic więcej
nie mówił, a gdy wrócił do domu z pracy, wtedy jeszcze
urzędniczej, bardzo nudnej pracy, wręczył mi bukiet
namiętnych czerwonych róż. Kochaliśmy się wtedy całą noc.
Z Zuzią było zupełnie inaczej. On rozkręcał swój biznes,
ja powiększałam Alicję o dwa nowe stanowiska, właśnie
wylewaliśmy fundamenty naszego - mojego - domu i życie
było piękne. Przygarnęliśmy Bobka, kupiliśmy poloneza, ja
byłam w ciąży i byliśmy najszczęśliwsi na świecie, mimo
dysleksji Rafałka, która wtedy już dawała o sobie znać.
Ostatnia ciąża to był grom z jasnego nieba. Mogłabym
powiedzieć, że wzięła się znikąd, bo w tamtym okresie na
palcach jednej ręki mogłam policzyć stosunki z Grzegorzem
inne niż chłodne. Nie ma ciąży bez seksu. Chyba że święta
Maria, chyba że in vitro, a w moim wypadku po prostu nie
pamiętałam tego seksu, więc musiał być mocno przeciętny i
beznamiętny. Może tamta ciąża miała uratować moje
małżeństwo? Może gdyby to dziecko żyło...
Złapałam się za brzuch. Flaczał po każdej kolejnej ciąży
coraz bardziej, jednak wciąż miałam talię, ciągle miałam co
podkreślać ściśniętym paskiem, ale w bikini bym się już nie
pokazała.
Wychodząc z łazienki, zaczęłam się zastanawiać, po co mi
wiedza, której i tak nie mogłam w żaden sposób wykorzystać.
Grzebiąc w tej kosmetyczce, zafundowałam sobie
nieprzespaną noc. Leżałam w łóżku, patrzyłam w sufit i
myślałam o swoim znalezisku, do którego nie mogłam się
przyznać ani Rafałowi, ani tym bardziej Annie, a Zuzi to już w
ogóle nie mogłam, boby sobie pomyślała, że jej matka jedno
mówi, a drugie robi.
Z drugiej strony zawsze mogłam udać spostrzegawczą
kobietę, która patrzy i wie. Która czyta z oczu. Jak moja
mama.
Kiedyś przyprowadziłam Grzegorza do domu, zupełnie
jak Rafał Anię. Miesiączki nie miałam już od ponad trzynastu
tygodni, ale brzucha nie było widać. Uprzedziłam mamę o tej
wizycie dużo wcześniej, żeby zupełnie jak ja zrobiła coś
dobrego i ubrała się ładnie. Potem siedzieliśmy przy stole,
jedliśmy, rozmawialiśmy o polityce, o pogodzie, o pracy,
znowu o pogodzie. Było sztywno. Nie umiałam przewidzieć
reakcji rodziców.
Nie mieliśmy planu, tylko czekaliśmy na odpowiedni
moment, który jakoś do północy nie mógł nadejść.
Wymienialiśmy z Grzegorzem spojrzenia, kopaliśmy się pod
stołem, co chwilę on mi szeptał do ucha „już, teraz", ale ja
milczałam. W końcu matka spojrzała na mnie badawczo i
krzyknęła: - Jezusmariaalu! W ciąży jesteś czy jak?
- Nie! - powiedziałam odruchowo. - Tak... -
powiedziałam prawdę.
Jedyne, co mogę zrobić z tą wiedzą, którą miałam, to
wypalić przy śniadaniu: Jezusmariaanka! W ciąży jesteś czy
jak?
Rano przy śniadaniu Ania bez makijażu, jeszcze w
piżamie, bo taki jest u nas zwyczaj, że śniadania jemy w
piżamach, wyglądała przepięknie. Zdrowo, rześko i w ciąży.
Wszędzie widziałam jej ciążę. W roześmianych oczach, w
spojrzeniach Rafała, a nawet w idealnie płaskim brzuchu.
Pewnie czekają na moment. Pewnie te spojrzenia coś znaczą.
- Jak się poznaliśmy? To było jakieś dwa tygodnie temu...
Zakrztusiłam się kęsem bułki z szynką. Dwa tygodnie? I
już ciąża? Czy to oznacza, że poznali się, uprawiając seks?
Cześć, jestem Rafał, student medycyny, właśnie uprawiam z
tobą seks, więc miło byłoby się poznać. Cześć, Anna,
pianistka, miło cię poznać, Rafale, uważam, że jesteśmy
bardzo nierozsądni, nie zabezpieczając się, ale co tam.
- Jezusmaria... dzieci!
- Tak, mamo?
Spojrzeli na mnie, a ja zakłopotana, próbując wybrnąć z
nagłego wybuchu, podbiegłam do lodówki, sięgnęłam po
cokolwiek, wręczyłam każdemu jakiś smakołyk: pomidora,
jogurt i kostkę masła. To było w afekcie. Musiałam jakoś
zareagować, bo nie mówi się „jezusmariadzieci" bez
przyczyny.
- Musicie jeść zdrowe rzeczy! Dużo witamin... -
wariowałam, ale starałam się trzymać fason. - No, to masło nie
do końca jest zdrowe, ale ma dużo A i E, a to witaminy
płodności! Chociaż A nie do końca, bo... - patrzyłam w ich
oczy i szukałam zrozumienia. - Uch. Późno już.
Chwilę po tym, jak zrobiłam z siebie impulsywną
wariatkę, w dodatku bredzącą od rzeczy, Rafał złapał Anię za
rękę, pewnie chciał jej przekazać w ten sposób, że to „już,
teraz", ale ona jak gdyby nigdy nic kontynuowała:
- I to było w trakcie sesji, w BUW-ie, to takie
niedzisiejsze, spotkać miłość swojego życia w bibliotece,
prawda?
Miłość życia? Ja poznawałam Grzegorza przez trzy lata,
zanim zaczęliśmy myśleć o kochaniu się do końca życia. Im
wystarczyły dwa tygodnie.
- To bardzo niedzisiejsze, Aniu, ale jakie romantyczne!
Rafałku, czy uczyłeś się wtedy do ginekologii? Miałeś
egzamin w tej sesji z ciąży, macicy i takich rzeczy, prawda?
Rafał spojrzał na mnie spod byka, bo dziecko mnie zna i
wiedziało, że świruję, więc naszym tajemnym znakiem
pokazał, że chce ze mną porozmawiać na stronie, ale starałam
się nie zauważać jego gestów, tylko jadłam bułę z szynką.
- Tak, mamo, uczyłem się wtedy do egzaminu z
ginekologii.
Oho, zdenerwował się.
- Możemy na słówko? - powiedział, wstając od stołu i
wycierając kąciki ust serwetką.
Zrobiło się niezręcznie. Wyszłam z Rafałem z kuchni,
polecając przedtem dziewczynom, żeby spróbowały mojego
gzika, żeby dolały sobie herbaty, żeby jadły warzywa...
- Czy ci odbiło, mamo? Co z tobą? Nawet nie chciałam
go karcić za to, w jaki sposób mówi do matki.
Odkryję przed nim karty pomyślałam, ale nie powiem nic
o buszowaniu w kosmetyczce Ani i tym całym kwasie
foliowym, tylko o moim przeczuciu, matczynym przeczuciu,
magicznej intuicji, niewerbalnej więzi z jajnikami Anny, o
podświadomej pewności, że gdzieś tam w układzie rodnym tej
pięknej dziewczyny bruzdkuje mały człowieczek.
Sprawdzam:
- Czy Ania jest w ciąży?
Nie była. Skąd to przypuszczenie? No bo ta nagła wizyta,
niespodziewana...
- Czy naprawdę myślisz, że nie ma innych powodów niż
ciąża, dla których mógłbym chcieć, żebyś poznała moją
dziewczynę? Poza tym studiuję medycynę i wiem, co to
antykoncepcja! Twoja , intuicja jest do bani, więc się nią nie
sugeruj, tylko wracajmy do stołu i zachowuj się normalnie!
Dobrze, synu. Przepraszam. Wygłupiłam się -
pomyślałam, ale przez gardło mi przeszło tylko:
- Dobrze, synu, wracajmy do stołu.
W Internecie doczytałam, że kwas foliowy biorą
świadome kobiety w wieku rozrodczym, niekoniecznie
dlatego, że chcą natychmiast mieć dziecko albo są już w ciąży.
Poza tym dobrze robi na włosy, czego Ania jest żywą reklamą.
Może też zacznę łykać?
Popołudnie Ania i Rafał postanowili spędzić na
zwiedzaniu miasta. Rafał chciał pokazać Ani swoją szkołę,
ulubiony trzepak i swoje tagi na murkach.
Ciągle czekał na wyniki swojego ostatniego egzaminu,
więc próbował się czymś zająć, żeby nie myśleć i nie gdybać.
Zanim wyszli z domu, dostałam buzi na do widzenia od
syna, więc byłam szczęśliwą spokojną matką, bez perspektyw
na zostanie babcią w krótkim czasie.
- Zbliżała się siedemnasta. W salonie spokojnie, więc
puściłam Hanię wcześniej do domu, bo chciałam być dobrą
szefową, ale Bartka żółtodzioba trzymałam krótko na razie,
więc kazałam mu zostać do samego zamknięcia, choćby miał
tylko patrzeć w lustro i setny raz zamiatać podłogę.
- Jeszcze mi tu zrób porządek w kosmetykach, podłogę
zamieć...
- Czysta jest...
- Coś mówiłeś? - Że tak jest!
Spojrzałam na niego jak zła szefowa, bo doskonale
słyszałam, co do mnie przed chwilą powiedział.
- Zuzia zapowiedziała, że przyjdzie podciąć grzywkę. To
moja córka, więc masz się przyłożyć do tej roboty - zleciłam i
poszłam do siebie na zaplecze.
Zasiadłam wygodnie za biurkiem i zajęłam się rachunkami
przy kawie, którą zrobił mi żółtodziób.
Zuzia przyszła spóźniona, zziajana i nie sama. Za nią szła
Ania z prośbą, której na pierwszy rzut oka nikt normalny, tym
bardziej fryzjer, nie mógł spełnić.
- Chciałabym, żeby mi pani ścięła włosy!
Bartek, patrząc na jej złoty blond, zastygł w bezruchu. Jej
oczy błyszczały. Mnie też na moment wcięło i poczułam się,
jakby powiedziała coś równie szokującego, jak to, że jest w
ciąży na przykład.
- Chyba pani tego nie zrobi? - spytał żółtodziób po chwili
milczenia, bo nie mógł wytrzymać napięcia. - Prawda? Nie
zrobi szefowa...
- Zajmij się grzywką mojej córki! - powiedziałam
pośpiesznie, a Bartek bez zająknięcia zaprosił zziajaną Zuzię
na fotel, ale cały czas kątem oka patrzył na mnie, bo nie
wierzył, że odważę się ściąć takie włosy.
Zrobiłam to. Ania nie musiała mnie długo namawiać.
Powiedziała, że od dwudziestu lat nosi ze sobą włosy, których
jej każdy zazdrości, o których wie, że są piękne i które kocha,
ale nie nade wszystko. Jeszcze bardziej kocha swobodę, której
tak naprawdę, dźwigając grube warkocze na karku, nigdy w
pełni nie poczuła,
Spytałam, czy jest pewna. Była. Spytałam, czy Rafał wie.
Nie wiedział.
- Pojechał do Warszawy, bo okazało się, że te wyniki z
ginekologii można tylko osobiście odbierać, ale obiecał, że
wróci na kolację - powiedziała Zuzia, która wierciła się na
sąsiednim fotelu.
Spytałam, czy chce zostawić sobie warkocz na pamiątkę.
Nie chciała.
- Sprzedaj na peruki! - poradził jej Bartek, który zamiast
zająć się swoją robotą, cały czas nasłuchiwał.
Podałam Ani katalog. Wybrała. Bardzo rozsądnie -
półdługie na początek, więc nie była szalona, bo tak właśnie
bym pomyślała, gdyby zdecydowała się na jeża.
Bartek patrzył mi na ręce i miał oczy jak pięciozłotówki, a
nawet większe, okrągłe i zdziwione, a z każdym ruchem nożyc
przełykał ślinę.
- Skup się na grzywce! - upominałam go. Pomyślałam, że
Bartek jeszcze wiele musi się nauczyć, zanim zrozumie, że nie
może decydować za klienta. Może służyć co najwyżej radą,
ale w wypadku zdeterminowanej Ani, która pragnęła uwolnić
się od balastu dźwiganego od lat, żadne słowa, tym bardziej te,
które słyszała już w swoim życiu milionkrotnie, że ma takie
piękne włosy, że szkoda, że zazdrościsz, nie miały sensu. I tak
by to zrobiła. Dobrze, że wybrała mnie, bo fachowe podejście
zminimalizuje jej żął po stracie, którą odczuje, nie dziś, ale za
kilka dni, kiedy euforia już minie i obudzi się rano z myślą, że
tęskni za swoim złotym warkoczem. Wtedy przynajmniej
spojrzy w lustro i pomyśli, że nie jest tak źle. Gorzej, gdyby
ktoś to radykalne cięcie przeprowadził nieprofesjonalnie, bez
planu, bez namysłu, bez sensu. Ja tak nigdy nie robię.
Wieczorem do domu przyjechał nie tylko Rafał, ale też
Gabrysia, moja starsza córka, która pomyślała, że wyrwie się
na kilka dni do domu, choć doskonale wiedziałam, że sesja na
uniwersytecie ciągle trwała. Wszystko wydało mi się
podejrzane: Rafał nie dzwonił z radosną informacją, że zdał,
że skończył na dobre studia, a Gabrysia w środku sesji wraca
do domu, więc też pewnie coś kombinuje.
Czułam, że tego wieczoru czekały mnie niespodzianki i
właśnie w takich momentach najbardziej nie lubię być
samotną matką.
- Cieszę się, że jesteśmy w komplecie, drogie dzieci.
Zuzia z Anią przygotowały pizzę, więc zjedzmy coś! -
zaczęłam powitalną mowę jak prawdziwa strażniczka
domowego ładu i porządku.
Rafał przeciągnął palcem po włosach Ani. Minę miał
skwaszoną, co nie wróżyło nic dobrego.
- Czy mama cię do tego namówiła? - Rafał gorzko
spojrzał na mnie, oczekując chyba, że go przeproszę albo
zacznę się tłumaczyć. - Mamo?
Jednak nie zdał tego egzaminu, pomyślałam, bo
wiedziałam, że gdyby zdał, świat miałby lepsze barwy, a
radykalne cięcie Ani byłoby miłą niespodzianką, a nie
gwoździem do trumny.
Nie rozumiem swoich dzieci i powinnam zmienić zawód.
Tego wieczoru dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy
o sobie.
Gabriela doprawdy nie mogła zrozumieć, dlaczego mam
tak ograniczone horyzonty, i próbowała mi wyjaśnić, że nie
każdy ma takie niskie aspiracje jak ja, żeby całe życie robić
jedną rzecz, na przykład ścinać włosy. Na co Rafał dodał, że
zupełnie nieodpowiedzialnie używam nożyc, a najlepszym na
to dowodem jest to, co zrobiłam z głową Anny. Ania wstawiła
się za mną, ale została przekrzyczana przez kolejne argumenty
Gabrysi, która próbowała udowodnić, że zła ze mnie matka.
- Zaczynałam filozofię - byłaś na nie, potem historię
sztuki - znowu ci się coś nie podobało, a teraz po raz kolejny
nie potrafisz zrozumieć, że naprawdę dojrzale i mądrze
wybrałam!
Teologię. Jezusmariadziecko.
Zaczynała filozofię i byłam, na nie, bo równocześnie
dostała się na anglistykę, więc naturalnie bardziej chciałam,
żeby Gabrysia została anglistką niż myślicielką. Po roku
stwierdziła, że to nie to. Właściwie nie zdała logiki i nie
chciała się konfrontować z poprawką, bo było duże ryzyko, że
za drugim razem też nie zda i będzie się musiała dowiedzieć
czegoś niemiłego o sobie, więc wymyśliła sobie przyjazną dla
swojego ego przyczynę rezygnacji, że „to nie było to". Rzuciła
filozofię i zafascynowała ją sztuka. Z domu zrobiła galerię
swojej radosnej twórczości i nadużywała słów „harmonia" i
„proporcja". Znowu zła matka była na nie, gdy postanowiła
podjąć studia na Akademii Sztuk Pięknych. Namawiałam ją,
żeby podeszła do poprawki, zobaczyła, co z tego wyjdzie, bo
już się oswoiłam z tą całą filozofią, a w Internecie pisali, że
ten kierunek wypuszcza bardzo elastycznych ludzi na rynek
pracy, niekoniecznie mędrców z brodą. Instynkt ojcowski,
czyli samozachowawczy Grzegorza podpowiadał mu, żeby
popierać każdą decyzję naszego niezdecydowanego dziecka,
co w oczach Gabrysi czyni z niego lepszego rodzica.
- Jak powiedziałam o tym tatusiowi, to od razu
powiedział, że to superpomysł! Wandzia też! Tylko ty się
głupio pytasz, czego niby nie zaliczyłam na sztuce, zamiast co
otworzyło mi oczy na teologię!
Tracę kontrolę. Dziecko na mnie krzyczy, pomyślałam i
dla równowagi spytałam, co otworzyło jej oczy na teologię,
mimo że byłam pewna, że znowu czegoś nie zdała i przeżywa
kolejny kryzys wiary w swoje możliwości, który skończy się
wycofaniem zamiast podjęciem walki.
- Jezus Chrystus Zbawiciel i Jego żywot ziemski!
Tego właśnie się obawiałam: słowo „żywot" zamiast
„życiorys" było dowodem na to, że w którymś momencie
przekarmiłam to dziecko Słowem Bożym. Zjadło pewnie
porcję swojego rodzeństwa, które Boga się nie boi jak trzeba.
- No cóż, córeczko. Zrobisz, co zechcesz, jesteś dorosła.
Gabrysia zamilkła z grymasem zdziwienia na twarzy, a
cała reszta patrzyła na mnie z niedowierzaniem.
- Pamiętaj tylko, że nie przewidziałam w swoim budżecie
na stare lata utrzymywania córki wiecznej studentki, więc
obiecaj mi, że przemyślisz swoją decyzję i mając trzydzieści
lat, taktownie pójdziesz do pracy!
Potuptała Gabrysia na górę, jak za starych dobrych
czasów, zupełnie jak wtedy, gdy była małą dziewczynką.
Często zdarzało się jej to w przeszłości. Pamiętam, jak zataiła
przede mną pałę z matematyki i wróciłam wściekła z
wywiadówki. Wściekła nie za pałę, tylko za kłamstwo. Nie
pamiętam, co jej wtedy powiedziałam, ale reakcja Gabrysi
była podobna: potuptała na górę po schodach z takim samym
impetem.
Przeprosiłam Anię, że musiała tego wszystkiego słuchać,
ale ona rozumiała, zupełnie jakby sama miała gromadkę
dzieci.
Rafał. Nie zdał tej ginekologii. Wprawdzie nic nie mówił
cały wieczór, tylko się na mnie dąsał, ale nicniemówienie
mówiło samo za siebie.
Dąsał się na mnie, nie na Anię.
- Trzeba było jej jeszcze kruczą czerń zrobić! Kurwa!
Cisza. Nie powiedziałam nic upominającego.
Ania przekonywała go, że to była jej świadoma decyzja,
że chciała mu zrobić niespodziankę, że nie żałuje, że jestem
cudowną fryzjerką i będzie do mnie przysyłała koleżanki z
Warszawy... Nie dąsał się na nią.
Wyżywał się za swoje niepowodzenia na złej matce.
Bierny agresor.
- Nie wiem... - powiedział, podnosząc się z kanapy. -
Mam kiepski dzień. Pójdę się położyć. Dobranoc.
- Synu! - zatrzymałam go wpół drogi do schodów. - Nic
się nie stało. To tylko włosy - powiedziałam, ale on wiedział,
że miałam na myśli nie włosy, ale egzamin.
To tylko egzamin, dziecko - pomyślałam tak, żeby mnie
usłyszał.
- Wiem, mamo - powiedział. - We wrześniu odrosną.
Dobranoc.
Zuzia dojadła pizzę i była moim jedynym rodzonym
dzieckiem niemającym dzisiaj do mnie o nic pretensji. Ania
też nie miała, ale jej nie urodziłam, więc się nie liczy.
Od rana w Alicji kocioł. Nie dość, że Michał ciągle był na
tym urlopie (nie wiem, jak ja mogłam mu pozwolić wyjechać
na tak długo!), to jeszcze żółtodziób za dużo myślał.
- Myślałem, że da się wcisnąć to strzyżenie między trwałą
i pasemka.
- Myślałem, że ta fryzura ślubna zajmie Hani najwyżej
pół godziny.
- Myślałem, że mamy jeszcze ten kolor w palecie farb.
Z każdym dniem Bartek, zamiast przekonywać mnie, że
dokonałam słusznego wyboru, przyjmując go pod swoje
skrzydła, irytował mnie coraz bardziej i na horyzoncie wciąż
nie było widać jego fryzjerskiej samodzielności.
- Hanka! Widzisz gdzieś fryzjerską samodzielność
Bartka?
- Nie, szefowo. Ciągle jej jeszcze nie widać - zdawała się
podzielać moje zdanie Hania, z którą od początku było
inaczej.
Przyjęłam Hanię i Michała, bo bardzo odpowiadała mi ich
wrażliwość, byli pełni zapału i mieli nieprzestylizowane
włosy.
Przekraczając po raz pierwszy progi Alicji, oboje byli
żółtodziobami, ale ile to już czasu minęło!
Michał miał wtedy półdługie włosy, skromnie spięte
czarną gumką w kucyk, który sięgał łopatek. Do tego broda,
która była dużo rzadsza, niż jest teraz. Miał wypielęgnowane
ręce, co podoba się klientkom, i był niezwykle delikatny. Nikt
nie podejrzewał, że jest gejem, a zadurzone w nim nastolatki
Natalia Rogińska Alicja
Rozwiodłam się trzy lata temu, po dwudziestu dwóch latach małżeństwa. Pewnego dnia wróciłam do naszego, teraz już tylko mojego, domu, po ciężkiej harówce w pracy. Mój mąż jak zwykle był tam przede mną, bo wychodził z biura, jak tylko załatwił najważniejszych klientów, a że resztę dnia w pracy głównie delegował, więc mógł to robić równie skutecznie, siedząc w domu z telefonem przy uchu. Ucieszyłam się jak zawsze, że był. Przeprosiłam, że musiał czekać na obiad i próbowałam się usprawiedliwiać, że w pracy urwanie głowy... On powiedział, że rozumie, że nic nie szkodzi, żebym się nie czuła winna. Zabrzmiało to dziwnie w jego ustach, bo zwykle, gdy przychodziłam, czekał już w kuchni z przygotowanym nożem i widelcem i domagał się, żeby mu podać coś do jedzenia, a już od czternastej do mnie dzwonił i pytał, co będzie na obiad. Kiedyś nawet przyłożył słuchawkę do brzucha i spytał, czy słyszę, jak mu burczy. Śmiałam się wtedy. Rzuciłam płaszcz na wieszak, zdjęłam niewygodne, bo nowe i jeszcze nie dość rozchodzone buty i zaczęłam się żalić, że będę musiała zatrudnić jeszcze jedną dziewczynę do pomocy, bo już we trójkę nie wyrabiamy, a fotel wolny stoi. Fotel w salonie fryzjerskim, który istnieje, odkąd pamiętam. Najpierw to miejsce należało do mojego ojca i matki, którzy prowadzili razem mały salonik w centrum miasta. Robili głównie trwałą ondulację i tlenili, bo taka była moda. Przejęłam go po nich razem z fachem i staroświeckim wnętrzem, które od razu poszło do wymiany. Wystrój tego salonu się zmieniał, ale dusza pozostała. Dumnie wieszałam przed wejściem tabliczkę z 1960 roku i mogłam jako jedyna w mieście pochwalić się fryzjerstwem od pokoleń, zupełnie jak lodziarnia Grycan. Nawet nazwy nie zmieniłam, choć była taka niewyszukana: Alicja - od imienia mojego i mojej matki.
Dokupiłam lokal obok i wyburzyłam ściankę. Dostawiłam dwa stanowiska pracy i zatrudniłam jakieś dzieciaki, które trzeba było non stop kontrolować, żeby mi renomy nie zepsuły. Bałam się, że jak ich nauczę wszystkich moich magicznych sztuczek, uciekną i zrobią mi konkurencję po drugiej stronie ulicy, więc na wszelki wypadek byłam dla nich jak dobra ciocia, uczciwie płaciłam, pozwalałam zdobywać kolejne stopnie wtajemniczenia, niczym sprawności harcerskie, żeby cały czas widzieli w moim saloniku możliwość rozwoju, żeby nie przyszło im do głowy, że wszystko już potrafią i mogą iść na swoje. Zatrudniłam Michała i Hanię, bez doświadczenia, ale też bez łaski, bo sama nie dawałam rady, a potrzebowałam ich choćby po to, żeby myli włosy, zawijali wałki, zamiatali podłogę i odbierali telefony. A jak już byli samodzielni, obroty wzrosły, klientów całe mnóstwo, cztery fotele, trzy pary rąk, więc myśląc perspektywicznie o moim pokoleniowym biznesie, postanowiłam zatrudnić jeszcze kogoś, żółtodzioba, któremu z oczu będzie dobrze patrzyło, i właśnie tą informacją podzieliłam się z moim mężem tamtego dnia. - Zatrudnię kogoś może od wiosny, ale już teraz będę szukać - powiedziałam, nieświadoma zbliżającego się końca mojego małżeństwa. W odpowiedzi usłyszałam, żebym usiadła. Brzmiało bardzo oficjalnie, więc w popłochu złapałam się za głowę i spytałam, czy coś się dzieciom stało. - Nic się nie stało - uspokoił mnie mój mąż, a ja odetchnęłam z ulgą. Na krótko. Okazało się, że Grzegorz od czterech lat ma kochankę, która jest nawet niewiele młodsza ode mnie. Czy ją znałam? To klientka Grzegorza, bizneswoman, tak jak ja lubię o sobie myśleć - nie fryzjerka, tylko bizneswoman. Poznali się jakiś
czas temu, gdy ona przyszła do jego firmy w czerwonym kostiumie i w czarnych szpilach, oparła dupę o jego dizajnerskie biurko i poprosiła, żeby jej wymienił meble - bo tym się mój Grzegorz zajmował: robił meble na zamówienie. Powiedział mi nawet o tej wizycie, a potem wymieniał jej meble w biurze, w domu, w mieszkaniu jej matki. Przynajmniej dwa razy do roku. Wiedziałam o wszystkim i myślałam, że to jej ekstrawagancja, te czerwone kostiumy, dupa na biurku, zmiana mebli co sezon, więc śmialiśmy się z tego wspólnie z Grzegorzem. Ale to nie była ekstrawagancja, tylko ich wielkie zauroczenie, a potem miłość. On jej meble do domu, ona mu dupę na biurko, a ja głupia naiwniaczka. Dlaczego mi o tym mówi dopiero teraz, skoro wymienia Wandzi meble od czterech lat? - Bo zaszłaś w ciążę, pamiętasz? No i jak mógłbym wtedy ci powiedzieć? Zaszłam w ciążę, to prawda, a potem już nie było ani ciąży, ani seksu, ani nawet wspólnych kaw na werandzie. Za to mnóstwo powodów, żeby mi nie powiedzieć. Bo po poronieniu miałam depresję, potem miałam jeszcze głębszą depresję, a potem było wszystko w porządku z moim nastrojem, więc Grzegorz bał się coś zepsuć. A co się zmieniło? Dlaczego tego dnia nie bał się zepsuć mojego nastroju? Takie kłębiły się myśli w mojej głowie. - No bo jak teraz patrzę na ciebie, kochanie, to widzę silną, niezależną kobietę i piękną... jak na swój wiek... która tyle w życiu przeszła, że jest w stanie wytrzymać wszystko. Skoro jestem silna, niezależna i piękna, jak na swój wiek, to czego on, do diabła, szukał w ramionach tej Wandzi? Myślałam i myślałam, i nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi. Urodziłam temu kutasowi trójkę dzieci, razem zbudowaliśmy ten dom, opiekowałam się niedołężną matką
kutasa, która nigdy mnie nie kochała tak, jak ja będę kochać swoją synową, i teraz ten kutas mówi mi, że oto zabiera swojego kutasa z mojego życia. - Nie proszę cię o wybaczenie i chcę się przyjaźnić dla dobra dzieci - wyrecytował swoje postulaty mój mąż. - Mamy z Wandą plany... - dodał, a ja pomyślałam, że my też przecież mamy plany. Wysłać dzieci na studia, wyremontować taras i zrobić na nim basen, odświeżyć elewacje na wiosnę i zestarzeć się razem. Wanda i Grzegorz mieli nieco inną wizję przyszłości. Chcieli, żebym się zgodziła na rozwód, chcieli się wyprowadzić do Warszawy, chcieli wziąć ślub i zrobić Wandzi lifting po pięćdziesiątce. Zabolało, zakłuło, przygniotło, ale tylko na chwilę. Może rzeczywiście silna ze mnie kobieta i jestem w stanie wytrzymać wszystko, a może to prozac? Rozwiodłam się trzy lata temu - tak jak chciał mój mąż. Dzieci były duże i zdziwione. Mam nadzieję, że nie skrzywiło ich to zbytnio na życie. Gabrysia obwiniała mnie, bo jej zdaniem się zapuściłam i nie walczyłam jak trzeba o małżeństwo. Zapowiedziała też, że ojcu nie wybaczy rozwodu, a tym bardziej powtórnego ślubu. Powiedziała, że przysięgaliśmy przed Bogiem i nieważne, co postanowimy, zawsze będziemy połączeni więzami silniejszymi niż nasze fanaberie i widzimisię. Początkowo znienawidziła ojca za Wandę, ale deklarowała, że się za niego będzie modlić. Mnie przestała w końcu obwiniać i też się za mnie modliła. Jak mi się udało wychować takie bogobojne dziecko? Zuzia płakała i obraziła się na tatę śmiertelnie i na zawsze. Nie chciała go widzieć, nie rozmawiała z nim. Dopiero gwiazdkowe prezenty ją udobruchały, bo tatuś miał gest.
Wtulała się we mnie wieczorami i próbowała pocieszać matkę, która wcale nie potrzebowała pocieszenia. Mówiła, że ona nigdy mnie nie opuści, że będziemy sobie razem mieszkały i żaden tatuś nie będzie nam potrzebny. Że zostanie fryzjerką i będzie u mnie pracować, a potem przejmie po mnie salonik, jak umrę. Dobra córka. Rafał się trochę dąsał, z daleka, bo rzadko bywał w domu. Rozwód wykorzystywał na swój sposób, prosząc ojca o kasę, a że wiedział, że się nie porozumiewamy z tatą w tej sprawie, dostawał ją i od niego, i ode mnie. Podział majątku był bezdyskusyjny. Ja zatrzymałam Alicję, a on swoją firmę, która była prawie niedochodowa, odkąd jej stałą klientką została Wandzia, dla której Grzegorz zawsze miał promocyjne ceny albo układy handlowe, które rujnowały budżet firmy, bo ciężko było wypłacić pensję pracownikom, gdy Grzegorz przyjmował od Wandy seks w zamian za meble kuchenne. Firma GregoryMeb - ze wszystkich nazw, jakie mógł wybrać, wybrał najgorszą! Uparł się, że to będzie dobrze brzmiało, jak jego firma meblowa będzie miała coś angielskiego w nazwie, więc stał się Gregorym, a nie Grzegorzem dla swoich klientów; dla Wandzi pewnie był Misiem - Pysiem czy innym pieszczoszkiem... Zresztą. Dom był dla mnie, bo przecież dzieci po rozwodzie są bardziej matki niż ojca, a że muszę gdzieś z nimi mieszkać, zatrzymałam go. On wziął naszą działkę letniskową nad jeziorem mazurskim, z drewnianym domkiem, który kochałam i który Wandzia od kilku lat też kochała. Byliśmy podobno kwita, jeśli chodzi o podział majątku. Skoro wszyscy, on i nasi prawnicy, mówili „kwita", pewnie mieli rację. O alimenty i widzenie dzieci również nie było kłótni.
Rozwiodłam się. Mój mąż zaczął nowe życie, a moim zadaniem było dokończyć nasze stare w pojedynkę. Dzieci na studiach, Rafał już kończy, Gabrysia ciągle szuka swojego powołania na różnych kierunkach, a Zuzia planuje, więc wszystko jest na dobrej drodze. Elewacje, taras, basen, starzenie się - wszystkie nasze wspólne plany realizowałam po kolei całkiem sama, i to nie mniej skutecznie niż z mężem przy boku. W salonie zatrzęsienie głów. Musiałam wyjść przed południem, bo Rafał przyjeżdżał z Anią, żebym ją poznała, a tu ciągle pojawiały się kolejne głowy. Zatrudniłam w końcu trzeciego pracownika, który już samodzielnie rozrabiał farbę, odbierał telefony, zmiatał włosy z podłogi, a tego dnia zdobywał sprawność w myciu włosów. Michał na urlopie ze swoim boyfriendem, więc zostałam tylko z Hanią i z tym ciągle nowym Bartkiem. Hania zapewniała, że da sobie radę przy pomocy tego żółtodzioba, więc mogłam iść do domu. Ufam jej. Kazałam zapisywać wszystkich na piątek i już nawet ściągnęłam fartuch, gdy do salonu weszła głowa, która ubłagała mnie o ścięcie, więc zostałam jeszcze chwilę. Nie wyręczyłam się Hanią, bo miała klientów zapisanych na zakładkę i pracowała na dwa fotele. - Jestem w permanentnym niedoczasie! Nikogo nie chcę już dzisiaj widzieć poza planowymi klientami! - broniła się Hania, a ja nie miałam serca, żeby jej wciskać kolejnych. Założyłam fartuch. Nie zdążę już z ciastem na przyjazd dzieci. Kupię coś po drodze - pomyślałam. I powiedziałam: - Bartek, kończ z tym zamiataniem, umyjesz panu głowę! Spojrzałam na klienta. Całkiem łysy troll; pomyślałam, że załatwię go szybko i pójdę do domu.
A jeśli poprosi, żebym wyczarowała bujne afro z jego skromnego sianka za uszami, to zaproponuję mu perukę albo przeszczep cebulek z pleców, bo zza kołnierzyka wystawały mu kępki włosów zdecydowanie gęstszych niż te na głowie. Ostentacyjnie podniosłam fotel, na którym miał usiąść, żeby się nie schylać zbytnio przy pracy. Z uśmiechem na twarzy podreptał w moim kierunku i powiedział, że gustowny fiolet na ścianach, że pięknie się komponuje z bielą mebli, fartuchów i anturiów, które zdobiły salon, że chętnie weźmie namiar na projektanta tego boskiego wnętrza i pewnie by nie uwierzył, że to wszystko mój autorski pomysł i własna koncepcja, którą wcieliłam w życie, tnąc koszty, jak się dało. Potem oddał się w moje ręce i powiedział, żebym zrobiła mu na głowie coś w stylu tego wnętrza. Oho! Siedział wyprostowany i był tak niski, że jego buty ledwo sięgały podłogi. Przeczesałam gęstym grzebykiem jego rzadkie włoski. Uśmiechnęłam się, widząc, że próbował ukrywać siwiznę pod kasztanową, nieco rudawą farbą. - Ślicznie się pani uśmiecha. Ma pani piękne białe zęby. - Mówiąc to, wyszczerzył swoje, które były żółtawe, ale kompletne. A może miał protezę. - Głowa prosto! - zdyscyplinowałam trolla, żeby mi się nie wiercił. - Nie zapuszczamy pożyczki, prawda? - spytałam, zaczesując jego włosy na jedną stronę, co zawsze wygląda śmiesznie i jest ostatnim przystankiem przed desperacką treską. Pożyczka to kiepski pomysł nawet dla superprzystojnego mężczyzny, a tym bardziej dla trolla. - Myślałem, że pożyczki się zaciąga, a nie zapuszcza, miła pani... Podniosłam kąciki ust, bo pomyślałam, że chciał zażartować i uśmiechnąć się było w tym wypadku grzecznie. Zszedł z fotela zadowolony, dopieszczony i bardzo wdzięczny.
- Całuję rączki i do zobaczenia, gdy tylko włosy odrosną! - powiedział, a ja mogłam wreszcie iść do domu i szykować się na przyjazd Rafała. Zrobiłam popisowe klopsiki w sosie pomidorowym z domowym makaronem i natką z ogródka. Na deser podam sernik z cukierni, bo już nic nie zdążyłam upiec przez tego trolla bez włosów. Ubrałam się tak, żeby Ania, patrząc na mnie, myślała, że warto być z moim synem dla takiej teściowej. Jaka ona będzie? Na pewno jest ładna, bo Rafał ma znakomity gust i sam jest najprzystojniejszy na całym świecie. Chociaż poprzednia jego wybranka serca była zupełnie przeciętna, ale miała inne zalety, duży biust, dużo zalet. Pewnie studentka, bo skąd miałby znać niestudentkę ten mój Rafał. Wolałabym, żeby nie była zbyt chuda, bo to wygląda tak chorobowo. Ciekawe, jakie ma włosy? Zuzia wróciła od koleżanki i spytała, dlaczego się tak wystroiłam. Doradziła mi zdjęcie kolczyków i zmianę odpustowej (podobno) bluzki na T-shirt, więc jej posłuchałam i wyglądałam (podobno) po tej metamorfozie bardziej na luzie. Usiadłam przy stole i czekałam. Zuzia czekała ze mną, ale nie na nich, tylko na iPoda, którego brat miał jej przywieźć od ojca z Warszawy. Czekała i miała w nosie to, z kim przyjedzie Rafał do domu, co podkreślała na każdym kroku. - Mam w nosie, z kim przyjedzie! - mówiła. - Mogę już trochę zjeść? - dopytywała się zniecierpliwiona. - Nie! - Ale ja głodna jestem! - To weź sobie banana... - Jaka ty jesteś podniecona tą Anką! Jezu! Żebyś się czasem tak zrobiła na mój powrót ze szkoły...
Nie słyszałam, co do mnie mówiła. Posprzątałam wczoraj pokój Rafała, żeby się nie musiał wstydzić przed Anią. Wyprałam firanki, zabrałam z półek zdjęcie byłej dziewczyny, na którym eksponowała swoje niewątpliwe atuty. Schowałam też miecz świetlny Jedi do szafy. Zmieniłam pościel i przygotowałam dla Ani osobne posłanie, bo nie wiedziałam, czy oni już, a że nie chciałam jej urazić, więc na wszelki wypadek. Jedwabna pościel w maki, najlepsza, jaką miałam. Pościeliłam jej w pokoju Gabrysi. Zuzia nie siedziała już ze mną w kuchni, skoro odmówiłam jej jedzenia. IPoda i tak się doczeka, bez względu na to, czy będzie ze mną wysiadywać w kuchni czy nie. Latała teraz po domu i szukała stroju kąpielowego, bo chciała pomoczyć się w basenie na tarasie. - Mamoooo! Nie ma go u mnie! Gdzie może być!? - Nie wiem. - Nie słyszęęę! Gdzieeee? - Nie wiem! Sprawdź u Gabrysi w szafie!!! Przyjechali. Rafał, Ania i iPod. Wyjrzałam zza firanki. Otworzył jej drzwi, zanim wysiadła z auta, mój syn. Dobrze go wychowałam! Samochód od taty - kupił mu na zakończenie studiów, rok przez końcem, bo tak w niego wierzy, tatusiek kochany, że jest pewien, że je skończy. I skończy. Łada dzień - powtarzałam sobie, choć wiedziałam, że cały czas czekał na wyniki ostatniego egzaminu. Wysiedli i szli w stronę domu. Rozglądała się dookoła wielkimi jasnymi oczami. Jej twarz zdobił promienisty uśmiech. Tylko jej wianuszka z polnych kwiatów brakowało! Była śliczna. Miała prawie metrowe blond włosy, naturalnie słomkowe, bo farbę poznam, nawet gdy sama ją zrobię z zamierzeniem, żeby nie było
widać, że to farba. Wysoka, szczupła, w sukience w kwiaty, z torebką przewieszoną niedbale przez ramię. Mocno trzymała za rękę mojego syna i podziwiała mój ogród. Idealna synowa. Ledwo weszli do domu, a ja od progu niezdarnie zabieram ich bagaże, zapraszam do środka, przepraszam za bałagan, którego nie ma, i nie mogę się nadziwić, że ma takie piękne długie włosy. - Mamoooo! - krzyknęła Zuzia z piętra. - Cooo? - wrzasnęłam i wiedziałam, że powinnam powiedzieć „proszę". - Kot nasrał na pościel w maki! Wieczorem siedzieliśmy wszyscy przy zgaszonym, bo czerwiec był, kominku. Ania wczuła się w atmosferę pierwszej wizyty u matki swojego chłopaka - podawała mi kolejne zdjęcia, których pełno było w salonie, i pytała: kto to? To jest moja mama, mój tata i ja. To jestem ja, mój były mąż i Rafał, gdy miał dwa latka. Tutaj ja jestem w ciąży z Zuzią... nie! z Gabrysią! Tutaj jesteśmy na wakacjach w Chorwacji, w piątkę. To były nasze ostatnie wspólne wakacje. Tutaj jest nasz pies, Bobek, tak go nazwał Rafał. Bobka przejechał sąsiad, przypadkiem. A to moje zdjęcie ślubne. - Przepięknie pani wygląda! Ile miała pani wtedy lat? Za mało - mówiła moja mama, ale byłam w ciąży, więc każdy miesiąc się liczył, żeby ludzie mnie palcami nie wytykali. Wieczorem, kiedy Ania i Rafał poszli spać, wcześnie, bo ciągle odsypiają trudy sesji, razem, bo kot nasrał na pościel w maki, zostałam sama z ostatnim kawałkiem sernika z cukierni. Ładna, miła, studiuje fortepian na Akademii Muzycznej i marzy o uczeniu małych dzieci. Włosy idealne i pewnie wyglądało, jakbym miała fioła na tym punkcie, ale to naprawdę były nieprzeciętne włosy. Rok starsza od Rafała, ale wciąż studiuje, bo po maturze nie dostała się od razu na
wymarzony fortepian, za drugim i trzecim razem też nie. Podoba jej się mój ogród, dom, fryzura, T - shirt, smakują jej moje pulpety i nie mój sernik. Doceniła piękno pościeli w maki, którą dla niej wybrałam, i zaoferowała się do zmywania naczyń po obiedzie, ale powiedziałam, że nie trzeba, bo Zuzia to zrobi. I zrobiłam, ja. Poszli spać, Zuzia się kąpała, a ja zaczęłam się martwić, dlaczego trwa to tak długo, bo zniknęła w łazience na ponad pół godziny. - Zuziu? Żyjesz?! - dopytywałam zaniepokojona, stojąc przy drzwiach mojej częściej używanej łazienki. Zuzia wychyliła się zza drzwi, a za nią buchnęła gorąca para. Położyła palec na ustach i kazała mi wejść do środka. - Co się stało? - spytałam, zaskoczona tą konspiracją. Zuzia otworzyła położoną na pralce różową kosmetyczkę, nie moją, nie jej, więc pewnie Anny, i kazała mi zajrzeć. - Zuźka! Co ty sobie myślisz!? Chciałabyś, żeby ktoś ci grzebał... I zamknij to, tak jak było... Co ci przyszło do głowy!? Idź do siebie natychmiast! - Ale zobacz! - Wyciągnęła jednym ruchem czerwone używane stringi w rozmiarze S. - Widziałaś kiedyś coś takiego? Pouczyłam Zuzię, że grzebanie w czyjejś bieliźnie jest niehigieniczne, nieprzyzwoite i niekulturalne. Na to mi Zuzia, że jestem nieczujna, nieprzezorna i nieodpowiedzialna, bo co, jeśli okazałoby się, że Ania to ćpunka, która ma całą kosmetyczkę wypchaną dragami i w dodatku trzyma w środku krem na grzybicę? - Nie to nie! Po prostu nie wygląda na taką, co nosi takie wyuzdane majtki. Taka chodząca cnotka, anielskie stworzenie, Zosia, kurczę, z „Pana Tadeusza"! - Zuźka!
- No dobra, dobra... Idę do siebie, ale zdziwiłabym się, gdybyś się nie rzuciła na tę kosmetyczkę, jak tylko stąd sobie pójdę! Bo nigdy nic nie wiadomo! - No to się zdziwisz! Gdy Zuzia poszła do siebie, zamknęłam się w łazience i zamiast zająć się pielęgnacją tego, co kiedyś było moim pięknym ciałem, a dziś jest tylko moim ciałem, zajęłam się snuciem fantazji na temat zawartości kosmetyczki Ani. Jeżeli Zuzia miała rację i w środku kryła się jakaś prawda, o której powinnam wiedzieć? Uderzyłam się w myślach po policzku. Ufam synowi. Wzięłam prysznic, a kosmetyczka cały czas mnie nęciła. Zajrzeć czy nie? Wtarłam krem na młodość, wyskubałam niesfornie nietrzymające się idealnego łuku brwiowego włoski, odkryłam nową zmarszczkę pod okiem, a potem uchyliłam zamek. Impulsywnie. Odruchowo. Na wierzchu leżały te same stringi, które pokazała mi Zuzia. Ładne, takie mocno seksowne i czerwone. Nigdy takich nie miałam. Nigdy o takich nie marzyłam. Kiedyś wprawdzie dostałam podobne od Grzegorza, ale były trochę za małe. Grzegorz chciał mi zrobić niespodziankę, ale mu nie wyszła, bo znalazłam te stringi w jego garderobie między swetrami, gdy postanowiłam włożyć jeden z nich, żeby się ogrzać nie tylko ciepłem swetra, ale i myślą o mężu. Przymierzyłam znalezione koronki, ale wrzynały się wszędzie, gdzie tylko mogły, na biodrze jednym, drugim, między pośladkami też gniotły. Nie pokazałam się w nich Grzegorzowi, tylko ucałowałam go, podziękowałam i poprosiłam o paragon, żebym mogła je wymienić. Na większe, białe i pełne. Był bardzo zdziwiony, trochę speszony, a może czuł się przyłapany na gorącym uczynku? Wtedy jeszcze nie wiedziałam.
Te kurewskie czerwone koronki miały pewnie trafić na pośladki Wandy, nie moje. Dlatego były za małe. Mój mąż miał lada dzień jechać na Mazury z kumplami, do naszego domku letniskowego. Teraz już wiem, że pewnie był tam z nią. W końcu Wandzia kiedyś musiała mieć okazję, żeby pokochać ten dom na Mazurach. Jak już mówiłam: nigdy takich nie miałam. Odłożyłam na bok stringi Ani. Pod spodem leżała odżywka do włosów. Ciekawe, jakiej używa? Kiepskiej. Znam się na tym. Obracałam w rękach tajemnicę jej pięknych pukli i mój zachwyt nad jej włosami rósł w oczach, gdy widziałam ten tandetny kosmetyk. Ciekawe, co tam jeszcze trzyma... - pomyślałam. Boże, jakby mnie ktoś wtedy widział! Jakby mnie Zuzia widziała... Krem z niższej półki, nic specjalnego, ale jak się ma dwadzieścia kilka lat, to się nie stosuje nic profilaktycznie na starość. Nie maluje się zbyt mocno, delikatne cienie, jasny puder, błyszczyk. Tabletki. Kto ich nie bierze w tych czasach? Paracetamol, jakiś inhalator, witaminy, kwas foliowy, znowu witaminy. Co? Kwas foliowy? Zamknęłam pośpiesznie kosmetyczkę, jak przyłapana na czymś bardzo złym. Kwas foliowy? Brałam go, gdy dowiedziałam się, że moja menopauza to ciąża. Pamiętam, że poszłam wtedy do ginekologa, żeby mi powiedział oficjalnie, że już kończę z miesiączkowaniem na zawsze. Powiedział, że zaledwie na dziewięć miesięcy. Gładziłam się wtedy po brzuchu i czułam się znowu jak ta dwudziestoparoletnia dziewczyna, której nagle świat przewraca się do góry nogami, która nie może uwierzyć, że ma w sobie życie, która nie może się nadziwić. Ale Ania? Czyżby ona? Ciarki mnie przeszły po plecach na myśl, że mogłabym zostać babcią, a Rafał ojcem.
Gdy pierwszy raz zaszłam w ciążę, Grzegorz nie cieszył się od razu. Najpierw wymamrotał tylko głupie pytanie, czy jestem pewna. Potem wymamrotał jeszcze głupsze, czy jestem pewna, że to jego. A jak już wyczerpał wszystkie głupie pytania, spytał, czy będę z nim do końca życia. Gdy po dwóch latach znowu zaszłam w ciążę, byliśmy naprawdę biedni, więc spytał mnie, co my teraz zrobimy. Potem spytał, czy jestem pewna. Wtedy nie zadał już pytania, czy to jego, bo nie miał wątpliwości - nasze pożycie przeżywało renesans, odkąd Rafałek przesypiał całe noce, a ja przestałam go karmić piersią. Grzegorz cały ranek nic więcej nie mówił, a gdy wrócił do domu z pracy, wtedy jeszcze urzędniczej, bardzo nudnej pracy, wręczył mi bukiet namiętnych czerwonych róż. Kochaliśmy się wtedy całą noc. Z Zuzią było zupełnie inaczej. On rozkręcał swój biznes, ja powiększałam Alicję o dwa nowe stanowiska, właśnie wylewaliśmy fundamenty naszego - mojego - domu i życie było piękne. Przygarnęliśmy Bobka, kupiliśmy poloneza, ja byłam w ciąży i byliśmy najszczęśliwsi na świecie, mimo dysleksji Rafałka, która wtedy już dawała o sobie znać. Ostatnia ciąża to był grom z jasnego nieba. Mogłabym powiedzieć, że wzięła się znikąd, bo w tamtym okresie na palcach jednej ręki mogłam policzyć stosunki z Grzegorzem inne niż chłodne. Nie ma ciąży bez seksu. Chyba że święta Maria, chyba że in vitro, a w moim wypadku po prostu nie pamiętałam tego seksu, więc musiał być mocno przeciętny i beznamiętny. Może tamta ciąża miała uratować moje małżeństwo? Może gdyby to dziecko żyło... Złapałam się za brzuch. Flaczał po każdej kolejnej ciąży coraz bardziej, jednak wciąż miałam talię, ciągle miałam co podkreślać ściśniętym paskiem, ale w bikini bym się już nie pokazała.
Wychodząc z łazienki, zaczęłam się zastanawiać, po co mi wiedza, której i tak nie mogłam w żaden sposób wykorzystać. Grzebiąc w tej kosmetyczce, zafundowałam sobie nieprzespaną noc. Leżałam w łóżku, patrzyłam w sufit i myślałam o swoim znalezisku, do którego nie mogłam się przyznać ani Rafałowi, ani tym bardziej Annie, a Zuzi to już w ogóle nie mogłam, boby sobie pomyślała, że jej matka jedno mówi, a drugie robi. Z drugiej strony zawsze mogłam udać spostrzegawczą kobietę, która patrzy i wie. Która czyta z oczu. Jak moja mama. Kiedyś przyprowadziłam Grzegorza do domu, zupełnie jak Rafał Anię. Miesiączki nie miałam już od ponad trzynastu tygodni, ale brzucha nie było widać. Uprzedziłam mamę o tej wizycie dużo wcześniej, żeby zupełnie jak ja zrobiła coś dobrego i ubrała się ładnie. Potem siedzieliśmy przy stole, jedliśmy, rozmawialiśmy o polityce, o pogodzie, o pracy, znowu o pogodzie. Było sztywno. Nie umiałam przewidzieć reakcji rodziców. Nie mieliśmy planu, tylko czekaliśmy na odpowiedni moment, który jakoś do północy nie mógł nadejść. Wymienialiśmy z Grzegorzem spojrzenia, kopaliśmy się pod stołem, co chwilę on mi szeptał do ucha „już, teraz", ale ja milczałam. W końcu matka spojrzała na mnie badawczo i krzyknęła: - Jezusmariaalu! W ciąży jesteś czy jak? - Nie! - powiedziałam odruchowo. - Tak... - powiedziałam prawdę. Jedyne, co mogę zrobić z tą wiedzą, którą miałam, to wypalić przy śniadaniu: Jezusmariaanka! W ciąży jesteś czy jak? Rano przy śniadaniu Ania bez makijażu, jeszcze w piżamie, bo taki jest u nas zwyczaj, że śniadania jemy w piżamach, wyglądała przepięknie. Zdrowo, rześko i w ciąży.
Wszędzie widziałam jej ciążę. W roześmianych oczach, w spojrzeniach Rafała, a nawet w idealnie płaskim brzuchu. Pewnie czekają na moment. Pewnie te spojrzenia coś znaczą. - Jak się poznaliśmy? To było jakieś dwa tygodnie temu... Zakrztusiłam się kęsem bułki z szynką. Dwa tygodnie? I już ciąża? Czy to oznacza, że poznali się, uprawiając seks? Cześć, jestem Rafał, student medycyny, właśnie uprawiam z tobą seks, więc miło byłoby się poznać. Cześć, Anna, pianistka, miło cię poznać, Rafale, uważam, że jesteśmy bardzo nierozsądni, nie zabezpieczając się, ale co tam. - Jezusmaria... dzieci! - Tak, mamo? Spojrzeli na mnie, a ja zakłopotana, próbując wybrnąć z nagłego wybuchu, podbiegłam do lodówki, sięgnęłam po cokolwiek, wręczyłam każdemu jakiś smakołyk: pomidora, jogurt i kostkę masła. To było w afekcie. Musiałam jakoś zareagować, bo nie mówi się „jezusmariadzieci" bez przyczyny. - Musicie jeść zdrowe rzeczy! Dużo witamin... - wariowałam, ale starałam się trzymać fason. - No, to masło nie do końca jest zdrowe, ale ma dużo A i E, a to witaminy płodności! Chociaż A nie do końca, bo... - patrzyłam w ich oczy i szukałam zrozumienia. - Uch. Późno już. Chwilę po tym, jak zrobiłam z siebie impulsywną wariatkę, w dodatku bredzącą od rzeczy, Rafał złapał Anię za rękę, pewnie chciał jej przekazać w ten sposób, że to „już, teraz", ale ona jak gdyby nigdy nic kontynuowała: - I to było w trakcie sesji, w BUW-ie, to takie niedzisiejsze, spotkać miłość swojego życia w bibliotece, prawda? Miłość życia? Ja poznawałam Grzegorza przez trzy lata, zanim zaczęliśmy myśleć o kochaniu się do końca życia. Im wystarczyły dwa tygodnie.
- To bardzo niedzisiejsze, Aniu, ale jakie romantyczne! Rafałku, czy uczyłeś się wtedy do ginekologii? Miałeś egzamin w tej sesji z ciąży, macicy i takich rzeczy, prawda? Rafał spojrzał na mnie spod byka, bo dziecko mnie zna i wiedziało, że świruję, więc naszym tajemnym znakiem pokazał, że chce ze mną porozmawiać na stronie, ale starałam się nie zauważać jego gestów, tylko jadłam bułę z szynką. - Tak, mamo, uczyłem się wtedy do egzaminu z ginekologii. Oho, zdenerwował się. - Możemy na słówko? - powiedział, wstając od stołu i wycierając kąciki ust serwetką. Zrobiło się niezręcznie. Wyszłam z Rafałem z kuchni, polecając przedtem dziewczynom, żeby spróbowały mojego gzika, żeby dolały sobie herbaty, żeby jadły warzywa... - Czy ci odbiło, mamo? Co z tobą? Nawet nie chciałam go karcić za to, w jaki sposób mówi do matki. Odkryję przed nim karty pomyślałam, ale nie powiem nic o buszowaniu w kosmetyczce Ani i tym całym kwasie foliowym, tylko o moim przeczuciu, matczynym przeczuciu, magicznej intuicji, niewerbalnej więzi z jajnikami Anny, o podświadomej pewności, że gdzieś tam w układzie rodnym tej pięknej dziewczyny bruzdkuje mały człowieczek. Sprawdzam: - Czy Ania jest w ciąży? Nie była. Skąd to przypuszczenie? No bo ta nagła wizyta, niespodziewana... - Czy naprawdę myślisz, że nie ma innych powodów niż ciąża, dla których mógłbym chcieć, żebyś poznała moją dziewczynę? Poza tym studiuję medycynę i wiem, co to antykoncepcja! Twoja , intuicja jest do bani, więc się nią nie sugeruj, tylko wracajmy do stołu i zachowuj się normalnie!
Dobrze, synu. Przepraszam. Wygłupiłam się - pomyślałam, ale przez gardło mi przeszło tylko: - Dobrze, synu, wracajmy do stołu. W Internecie doczytałam, że kwas foliowy biorą świadome kobiety w wieku rozrodczym, niekoniecznie dlatego, że chcą natychmiast mieć dziecko albo są już w ciąży. Poza tym dobrze robi na włosy, czego Ania jest żywą reklamą. Może też zacznę łykać? Popołudnie Ania i Rafał postanowili spędzić na zwiedzaniu miasta. Rafał chciał pokazać Ani swoją szkołę, ulubiony trzepak i swoje tagi na murkach. Ciągle czekał na wyniki swojego ostatniego egzaminu, więc próbował się czymś zająć, żeby nie myśleć i nie gdybać. Zanim wyszli z domu, dostałam buzi na do widzenia od syna, więc byłam szczęśliwą spokojną matką, bez perspektyw na zostanie babcią w krótkim czasie. - Zbliżała się siedemnasta. W salonie spokojnie, więc puściłam Hanię wcześniej do domu, bo chciałam być dobrą szefową, ale Bartka żółtodzioba trzymałam krótko na razie, więc kazałam mu zostać do samego zamknięcia, choćby miał tylko patrzeć w lustro i setny raz zamiatać podłogę. - Jeszcze mi tu zrób porządek w kosmetykach, podłogę zamieć... - Czysta jest... - Coś mówiłeś? - Że tak jest! Spojrzałam na niego jak zła szefowa, bo doskonale słyszałam, co do mnie przed chwilą powiedział. - Zuzia zapowiedziała, że przyjdzie podciąć grzywkę. To moja córka, więc masz się przyłożyć do tej roboty - zleciłam i poszłam do siebie na zaplecze. Zasiadłam wygodnie za biurkiem i zajęłam się rachunkami przy kawie, którą zrobił mi żółtodziób.
Zuzia przyszła spóźniona, zziajana i nie sama. Za nią szła Ania z prośbą, której na pierwszy rzut oka nikt normalny, tym bardziej fryzjer, nie mógł spełnić. - Chciałabym, żeby mi pani ścięła włosy! Bartek, patrząc na jej złoty blond, zastygł w bezruchu. Jej oczy błyszczały. Mnie też na moment wcięło i poczułam się, jakby powiedziała coś równie szokującego, jak to, że jest w ciąży na przykład. - Chyba pani tego nie zrobi? - spytał żółtodziób po chwili milczenia, bo nie mógł wytrzymać napięcia. - Prawda? Nie zrobi szefowa... - Zajmij się grzywką mojej córki! - powiedziałam pośpiesznie, a Bartek bez zająknięcia zaprosił zziajaną Zuzię na fotel, ale cały czas kątem oka patrzył na mnie, bo nie wierzył, że odważę się ściąć takie włosy. Zrobiłam to. Ania nie musiała mnie długo namawiać. Powiedziała, że od dwudziestu lat nosi ze sobą włosy, których jej każdy zazdrości, o których wie, że są piękne i które kocha, ale nie nade wszystko. Jeszcze bardziej kocha swobodę, której tak naprawdę, dźwigając grube warkocze na karku, nigdy w pełni nie poczuła, Spytałam, czy jest pewna. Była. Spytałam, czy Rafał wie. Nie wiedział. - Pojechał do Warszawy, bo okazało się, że te wyniki z ginekologii można tylko osobiście odbierać, ale obiecał, że wróci na kolację - powiedziała Zuzia, która wierciła się na sąsiednim fotelu. Spytałam, czy chce zostawić sobie warkocz na pamiątkę. Nie chciała. - Sprzedaj na peruki! - poradził jej Bartek, który zamiast zająć się swoją robotą, cały czas nasłuchiwał.
Podałam Ani katalog. Wybrała. Bardzo rozsądnie - półdługie na początek, więc nie była szalona, bo tak właśnie bym pomyślała, gdyby zdecydowała się na jeża. Bartek patrzył mi na ręce i miał oczy jak pięciozłotówki, a nawet większe, okrągłe i zdziwione, a z każdym ruchem nożyc przełykał ślinę. - Skup się na grzywce! - upominałam go. Pomyślałam, że Bartek jeszcze wiele musi się nauczyć, zanim zrozumie, że nie może decydować za klienta. Może służyć co najwyżej radą, ale w wypadku zdeterminowanej Ani, która pragnęła uwolnić się od balastu dźwiganego od lat, żadne słowa, tym bardziej te, które słyszała już w swoim życiu milionkrotnie, że ma takie piękne włosy, że szkoda, że zazdrościsz, nie miały sensu. I tak by to zrobiła. Dobrze, że wybrała mnie, bo fachowe podejście zminimalizuje jej żął po stracie, którą odczuje, nie dziś, ale za kilka dni, kiedy euforia już minie i obudzi się rano z myślą, że tęskni za swoim złotym warkoczem. Wtedy przynajmniej spojrzy w lustro i pomyśli, że nie jest tak źle. Gorzej, gdyby ktoś to radykalne cięcie przeprowadził nieprofesjonalnie, bez planu, bez namysłu, bez sensu. Ja tak nigdy nie robię. Wieczorem do domu przyjechał nie tylko Rafał, ale też Gabrysia, moja starsza córka, która pomyślała, że wyrwie się na kilka dni do domu, choć doskonale wiedziałam, że sesja na uniwersytecie ciągle trwała. Wszystko wydało mi się podejrzane: Rafał nie dzwonił z radosną informacją, że zdał, że skończył na dobre studia, a Gabrysia w środku sesji wraca do domu, więc też pewnie coś kombinuje. Czułam, że tego wieczoru czekały mnie niespodzianki i właśnie w takich momentach najbardziej nie lubię być samotną matką. - Cieszę się, że jesteśmy w komplecie, drogie dzieci. Zuzia z Anią przygotowały pizzę, więc zjedzmy coś! -
zaczęłam powitalną mowę jak prawdziwa strażniczka domowego ładu i porządku. Rafał przeciągnął palcem po włosach Ani. Minę miał skwaszoną, co nie wróżyło nic dobrego. - Czy mama cię do tego namówiła? - Rafał gorzko spojrzał na mnie, oczekując chyba, że go przeproszę albo zacznę się tłumaczyć. - Mamo? Jednak nie zdał tego egzaminu, pomyślałam, bo wiedziałam, że gdyby zdał, świat miałby lepsze barwy, a radykalne cięcie Ani byłoby miłą niespodzianką, a nie gwoździem do trumny. Nie rozumiem swoich dzieci i powinnam zmienić zawód. Tego wieczoru dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy o sobie. Gabriela doprawdy nie mogła zrozumieć, dlaczego mam tak ograniczone horyzonty, i próbowała mi wyjaśnić, że nie każdy ma takie niskie aspiracje jak ja, żeby całe życie robić jedną rzecz, na przykład ścinać włosy. Na co Rafał dodał, że zupełnie nieodpowiedzialnie używam nożyc, a najlepszym na to dowodem jest to, co zrobiłam z głową Anny. Ania wstawiła się za mną, ale została przekrzyczana przez kolejne argumenty Gabrysi, która próbowała udowodnić, że zła ze mnie matka. - Zaczynałam filozofię - byłaś na nie, potem historię sztuki - znowu ci się coś nie podobało, a teraz po raz kolejny nie potrafisz zrozumieć, że naprawdę dojrzale i mądrze wybrałam! Teologię. Jezusmariadziecko. Zaczynała filozofię i byłam, na nie, bo równocześnie dostała się na anglistykę, więc naturalnie bardziej chciałam, żeby Gabrysia została anglistką niż myślicielką. Po roku stwierdziła, że to nie to. Właściwie nie zdała logiki i nie chciała się konfrontować z poprawką, bo było duże ryzyko, że za drugim razem też nie zda i będzie się musiała dowiedzieć
czegoś niemiłego o sobie, więc wymyśliła sobie przyjazną dla swojego ego przyczynę rezygnacji, że „to nie było to". Rzuciła filozofię i zafascynowała ją sztuka. Z domu zrobiła galerię swojej radosnej twórczości i nadużywała słów „harmonia" i „proporcja". Znowu zła matka była na nie, gdy postanowiła podjąć studia na Akademii Sztuk Pięknych. Namawiałam ją, żeby podeszła do poprawki, zobaczyła, co z tego wyjdzie, bo już się oswoiłam z tą całą filozofią, a w Internecie pisali, że ten kierunek wypuszcza bardzo elastycznych ludzi na rynek pracy, niekoniecznie mędrców z brodą. Instynkt ojcowski, czyli samozachowawczy Grzegorza podpowiadał mu, żeby popierać każdą decyzję naszego niezdecydowanego dziecka, co w oczach Gabrysi czyni z niego lepszego rodzica. - Jak powiedziałam o tym tatusiowi, to od razu powiedział, że to superpomysł! Wandzia też! Tylko ty się głupio pytasz, czego niby nie zaliczyłam na sztuce, zamiast co otworzyło mi oczy na teologię! Tracę kontrolę. Dziecko na mnie krzyczy, pomyślałam i dla równowagi spytałam, co otworzyło jej oczy na teologię, mimo że byłam pewna, że znowu czegoś nie zdała i przeżywa kolejny kryzys wiary w swoje możliwości, który skończy się wycofaniem zamiast podjęciem walki. - Jezus Chrystus Zbawiciel i Jego żywot ziemski! Tego właśnie się obawiałam: słowo „żywot" zamiast „życiorys" było dowodem na to, że w którymś momencie przekarmiłam to dziecko Słowem Bożym. Zjadło pewnie porcję swojego rodzeństwa, które Boga się nie boi jak trzeba. - No cóż, córeczko. Zrobisz, co zechcesz, jesteś dorosła. Gabrysia zamilkła z grymasem zdziwienia na twarzy, a cała reszta patrzyła na mnie z niedowierzaniem. - Pamiętaj tylko, że nie przewidziałam w swoim budżecie na stare lata utrzymywania córki wiecznej studentki, więc
obiecaj mi, że przemyślisz swoją decyzję i mając trzydzieści lat, taktownie pójdziesz do pracy! Potuptała Gabrysia na górę, jak za starych dobrych czasów, zupełnie jak wtedy, gdy była małą dziewczynką. Często zdarzało się jej to w przeszłości. Pamiętam, jak zataiła przede mną pałę z matematyki i wróciłam wściekła z wywiadówki. Wściekła nie za pałę, tylko za kłamstwo. Nie pamiętam, co jej wtedy powiedziałam, ale reakcja Gabrysi była podobna: potuptała na górę po schodach z takim samym impetem. Przeprosiłam Anię, że musiała tego wszystkiego słuchać, ale ona rozumiała, zupełnie jakby sama miała gromadkę dzieci. Rafał. Nie zdał tej ginekologii. Wprawdzie nic nie mówił cały wieczór, tylko się na mnie dąsał, ale nicniemówienie mówiło samo za siebie. Dąsał się na mnie, nie na Anię. - Trzeba było jej jeszcze kruczą czerń zrobić! Kurwa! Cisza. Nie powiedziałam nic upominającego. Ania przekonywała go, że to była jej świadoma decyzja, że chciała mu zrobić niespodziankę, że nie żałuje, że jestem cudowną fryzjerką i będzie do mnie przysyłała koleżanki z Warszawy... Nie dąsał się na nią. Wyżywał się za swoje niepowodzenia na złej matce. Bierny agresor. - Nie wiem... - powiedział, podnosząc się z kanapy. - Mam kiepski dzień. Pójdę się położyć. Dobranoc. - Synu! - zatrzymałam go wpół drogi do schodów. - Nic się nie stało. To tylko włosy - powiedziałam, ale on wiedział, że miałam na myśli nie włosy, ale egzamin. To tylko egzamin, dziecko - pomyślałam tak, żeby mnie usłyszał.
- Wiem, mamo - powiedział. - We wrześniu odrosną. Dobranoc. Zuzia dojadła pizzę i była moim jedynym rodzonym dzieckiem niemającym dzisiaj do mnie o nic pretensji. Ania też nie miała, ale jej nie urodziłam, więc się nie liczy. Od rana w Alicji kocioł. Nie dość, że Michał ciągle był na tym urlopie (nie wiem, jak ja mogłam mu pozwolić wyjechać na tak długo!), to jeszcze żółtodziób za dużo myślał. - Myślałem, że da się wcisnąć to strzyżenie między trwałą i pasemka. - Myślałem, że ta fryzura ślubna zajmie Hani najwyżej pół godziny. - Myślałem, że mamy jeszcze ten kolor w palecie farb. Z każdym dniem Bartek, zamiast przekonywać mnie, że dokonałam słusznego wyboru, przyjmując go pod swoje skrzydła, irytował mnie coraz bardziej i na horyzoncie wciąż nie było widać jego fryzjerskiej samodzielności. - Hanka! Widzisz gdzieś fryzjerską samodzielność Bartka? - Nie, szefowo. Ciągle jej jeszcze nie widać - zdawała się podzielać moje zdanie Hania, z którą od początku było inaczej. Przyjęłam Hanię i Michała, bo bardzo odpowiadała mi ich wrażliwość, byli pełni zapału i mieli nieprzestylizowane włosy. Przekraczając po raz pierwszy progi Alicji, oboje byli żółtodziobami, ale ile to już czasu minęło! Michał miał wtedy półdługie włosy, skromnie spięte czarną gumką w kucyk, który sięgał łopatek. Do tego broda, która była dużo rzadsza, niż jest teraz. Miał wypielęgnowane ręce, co podoba się klientkom, i był niezwykle delikatny. Nikt nie podejrzewał, że jest gejem, a zadurzone w nim nastolatki