mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Rogińska Natalia - Gruba

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :937.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Rogińska Natalia - Gruba.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 77 osób, 59 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 229 stron)

Natalia Rogińska Gruba Dla mojego przyjaciela Męża i kochanej Słodko - kwaśnej

Grubym wszędzie jest miękko. Otulina z tłuszczu działa jak anatomicznie dopasowana poduszka i nawet na niewygodnych siedzeniach w autobusie pozwala czuć się komfortowo. Nic nie uwiera, nic nie gniecie. Tylko sprzączka od stanika wrzyna się w ciało, ale z czasem zaczynasz ją ignorować. Wiele rzeczy musisz nauczyć się ignorować. Spojrzenia kobiet, które traktują cię jak przestrogę przed przyswojeniem nadprogramowej liczby kalorii. Brak spojrzeń mężczyzn, którzy mają cię za istotę aseksualną. Ignorujesz też nowe kolekcje ubrań w sklepach, bo wiesz, że nie są dla ciebie. Ignorujesz słowa, które wykrzykują dzieci na twój widok. Ignorujesz przestrogi lekarzy. Ignorujesz promienie słońca. Ignorujesz własne odbicie w lustrze. Ignorujesz problem. Babcia twierdziła, że wydatny brzuch i masywne uda to kobiece kształty. - Głupia jesteś? Będziesz mi mówić o kobiecych kształtach u ośmiolatki?! - wykrzykiwała moja matka, która zazwyczaj nazywała rzeczy po imieniu, tylko do mnie zwykła wołać „Fałdo" albo „Krowo", choć na imię mam Magda. Potem, jak w wieku dziewięciu lat ku zaskoczeniu wszystkich zostałam miesiączkującym dzieckiem, czyli, biologicznie rzecz ujmując, kobietą, mama nadal nie nazywała mojego biustu i bioder kobiecymi kształtami, a do mnie zwracała się per „Jej Zwalistość". A babcia, która była kobietą o sylwetce jak chudy i długi cień późną godziną, cały czas komplementowała moje krągłości, których z każdym rokiem przybywało. - Wyrośnie! - mówiła do mamy, gdy ta biła mnie po rękach, ilekroć sięgałam po coś do jedzenia. - Wyrośnie, owszem... Z rozmiaru czterdzieści cztery do końca tego roku!

Babcia całowała mnie w czółko na dobranoc i życzyła słodkich snów, a mama odmawiała mi wszelkiej słodyczy, nawet we śnie. Mój przystanek. A tak miękko mi się siedziało na tym twardym siedzeniu! Podniosłam się z miejsca i zaczęłam przepraszać, bo moja przeprawa przez ciasny autobus wiązała się z przyciskaniem stojących pasażerów do szyb. - Przepraszam panią! Przepraszam. Przepraszam, chciałabym wyjść! Mógłby pan, przepraszam... Najmocniej. Bardzo. Wszystkich. W końcu byłam na zewnątrz. Zatrzymałam się na moment i nabrałam w płuca powietrza, którego tak bardzo brakowało mi w zatłoczonym autobusie. - Przepraszam! - niskim męskim głosem odezwał się ktoś przemykający obok mnie. - To ja przepraszam! - powiedziałam, zapominając, że wyszłam już z autobusu i nie muszę się nigdzie przeciskać. Przepraszałam odruchowo, bo wszędzie, gdzie pojawiało się moje duże ciało, robiło się spore zamieszanie. Zziajany chłopak w sportowym dresie przystanął na moment koło mnie. Ciekawe po co? - zastanawiałam się, wpatrując się w jego piękną rzeźbę, przebijającą przez cienką bawełnę. Apetyczny jak górzysta karpatka - pomyślałam, a zaraz potem przyszło mi do głowy, że tarasuję mu drogę, więc usunęłam się z chodnika, wchodząc nieopatrznie na trawnik nasiąknięty deszczówką i rozmokłymi psimi odchodami, ale najwidoczniej nie chodziło mu o wolne przejście, bo nie pobiegł dalej. Gdy rano wkładałam na stopy zamszowe buty z nowej jesiennej kolekcji Baty, nie przewidziałam dla nich błotnej kąpieli.

A jeśli ich nie doczyszczę? - zmartwiłam się, widząc, jak w liliowy zamsz wżera się ciemne błoto. Ciągle stał przede mną. Był jak grecki bóg, kwintesencja męskości, sam chłopięcy urok, ociekający potem obiekt pożądania prawdopodobnie każdej heteroseksualnej kobiety, również otyłej. Pewnie zaraz zasugeruje, że powinnam przyłączyć się do joggingu... Albo spyta, ile trzeba jeść, żeby tak wyglądać. Albo zauważył moje podobieństwo do pana posła Kalisza i chce spytać, czy to rodzina... Nie rodzina, ale ludzie zaskakująco często o to pytali. A może... - myślałam, uśmiechając się do siebie. - A może... lubi grube? - To przeze mnie weszłaś w ten mokry trawnik, prawda? - powiedział, spoglądając na moje buty. Oparł ręce o uda, zapewne twarde jak u kamiennego dyskobola. - Przepraszam. Mam nadzieję, że się jakoś doczyszczą... Też miałam taką nadzieję. Oddychał szybko, a ja zastanawiałam się, czemu przystanął koło mnie. Przychodziły mi do głowy scenariusze nie z tej ziemi, z nim, ze mną i z kremem do karpatki w roli głównej. - Masz może czas? - spytał, a mnie ciarki przeszły po skórze i serce niebezpiecznie przyśpieszyło. Czas!? Przełknęłam ślinę. Już prawie czułam słony smak jego skóry po tym joggingu... - Mam! - powiedziałam, ale nie usłyszałam żadnej propozycji z jego ust. Czas. No tak. Szybko podwinęłam rękaw mojego workowatego płaszcza i zerknęłam na zegarek. Cienki skórzany pasek wrzynał się w

nadgarstek, tamując dopływ krwi do mojej lewej dłoni, zaskakująco dobrze znoszącej niedokrwienie. Zawsze się wrzynał, ten cholerny pasek... - Za pięć osiemnasta! - poinformowałam i myślałam na przemian o moim grubym nadgarstku, słodkim kremie, ciasnym pasku i o moich butach, które już nigdy nie będą tak intensywnie liliowe, do cholery, jak były jeszcze przed chwilą. - Już? No proszę... Dałem sobie dzisiaj prawdziwy wycisk! Gdy biegam, czas mi leci dwa razy szybciej! - Uśmiechnął się, a potem dodał: - Powinnaś spróbować! Czy on ze mnie kpi? - pomyślałam. Właściwie to byłam pewna, że kpi. Pobiegł, a ja do domu poszłam, nie pobiegłam, bo gdybym spróbowała rozbujać swoją wielką masę do prędkości większej niż spacerowa, pewnie bym umarła, rozwaliła stawy i wszyscy wokół by się głośno śmiali. Sinokoperkowy brąz - nowy odcień moich butów po pierwszej próbie czyszczenia - nie bardzo mi się spodobał, więc je wyrzuciłam w cholerę. Postanowiłam kupić sobie nowe. Buty mogłam kupować bez najmniejszego problemu. Trzydzieści dziewięć zawsze leżały jak trzeba. Przynajmniej buty, bo z resztą bywało różnie. Ciekawe, czy mają jeszcze w sklepie ten model - zastanawiałam się, patrząc z żalem na moje ukochane czółenka w nieciekawym odcieniu ziemi. Gdy tylko matka zobaczyła je w tym opłakanym stanie, nie omieszkała złośliwie skomentować mojej niezdarności, zahaczając przy okazji o otyłość, a jak! - Trzeba patrzyć pod nogi, jak się chodzi po ulicy! Ach... Chyba że ty stóp nie widzisz, przez ten twój brzuch... Wróciłam do domu. Matka była pogrążona w wieczornym rytuale: polityka plus pilates.

Zawsze oglądała „Wydarzenia", po nich przełączała na „Fakty", a następnie na „Wiadomości". Po dwudziestej wyczekiwała na ulubioną „Kropkę nad i". Z fanatycznego uwielbienia dla prowadzącej regularnie tleniła sobie włosy, a w szafie miała turkusowe szpilki i mnóstwo kolorowej plastikowej biżuterii. Naśladownictwo nie odniosło pożądanego skutku, bo zamiast wysmakowanej awangardy od matki biło tandetą i kiczem, ale nie miałam ochoty jej tego powiedzieć, bo wiedziałam, że w odwecie usłyszałabym tylko: „A ty jesteś gruba!". Późnym wieczorem - „Szkło Kontaktowe". Matka wisiała całymi godzinami na telefonie, żeby dodzwonić się do tych nadzwyczaj opanowanych panów i żeby głośno wyrazić swoje poglądy na temat rządu, strajków i podatków, tak jakby kogokolwiek interesowało jej nieoryginalne zdanie. Liczyła też, że zobaczy na dole ekranu treść swoich SMS - ów, które wydawały się jej superśmieszne i nadzwyczaj trafne, ale matce wiele rzeczy się wydawało. Przed snem oglądała jeszcze „Dzień po dniu", żeby skonsolidować tę mdłą polityczną papkę z całej doby i zrobić z niej trwały ślad w swojej pamięci. W czasie takiego maratonu informacyjnego matka się intensywnie rozciągała i ćwiczyła różne grupy mięśni, o których istnieniu w moim ciele dowiadywałam się tylko pośrednio - w trakcie wykonywania nieskomplikowanych ruchów. Gdy weszłam do pokoju, przywitała mnie pytaniem, czy już słyszałam. - Nie słyszałam. Matka zawsze miała bardzo wybałuszone oczy, co potęgowało u niej każdy, nawet minimalny, wyraz zdziwienia. Tym razem również ekstremalnie wysunęła je z oczodołów, znacznie mocniej, niż robi to przeciętny zdziwiony człowiek.

Podejrzewali u niej nadczynność tarczycy, bo była chuda i miała te oczy, ale z hormonami wszystko było w normie, a wyłupiaste gały to taka uroda, której na szczęście po niej nie odziedziczyłam. - Jak to: nie słyszałaś!? - Tak to. Nie słyszałam, i tyle. - Boże... Przecież wszyscy o tym mówią! - Widocznie nie wszyscy, skoro ja nie mówię! Na moje słowa prawie wypluła gałki oczne na podłogę, a ja wiedziałam, że czekało mnie kazanie o świadomym obywatelstwie i o tym, że nie mam pojęcia, co się wokół mnie dzieje. - Powinno się zabierać prawa wyborcze takim niezorientowanym ludziom jak ty! Ignorancja, po prostu ignorancja... Jak ty będziesz głosować? Będziesz grać w totolotka przy urnie wyborczej? Bla, bla, bla. Usiadłam na kanapie i otworzyłam TV pakę. Posłuchałam fragmentu relacji spod sejmu i już po chwili wiedziałam, o co chodzi. Wyrobiłam sobie zdanie, zjadłam pół paczki chipsów i w przeciwieństwie do matki nie zmarnowałam całego wieczoru na słuchaniu tych samych informacji ubranych w wyniosłe słowa przez ważniaków z różnych partii. - Już słyszałam, już wiem, jestem świadomym obywatelem! Możemy przełączyć na „M jak miłość?" - zasugerowałam nieśmiało, młócąc w ustach chrupiące ziemniaki w plastrach. - Chyba żartujesz! Na pewno powiedzą coś jeszcze na ten temat... Po dziewiątej będą komentarze, goście w studiu... Zobaczysz! Będą o tym trąbić przez cały tydzień!

- Skoro będą o tym trąbić cały tydzień, to oznacza, że będziesz miała milion okazji, żeby to usłyszeć. A poza tym... Wiesz już wszystko! - Ciiiicho! Za dużo gadasz! Skoro twierdziła, że za dużo, to postanowiłam zamilknąć na resztę wieczoru. Nie powiedziałam, że włosy jej zżółkły i przerzedziły się o połowę. Nie powiedziałam o tym, że jej nowe czerwone botki wcale nie są podobne do tych, które miała Olejnik. Nie powiedziałam też, ile węglowodanów zjadłam tego dnia u babci. W przerwie na reklamy mama wypiła ciurkiem ćwierć litra mineralnej, przetarła czoło i spojrzała na swoje dziecko, które rozpłaszczone na twardej kanapie, z pustą paczką na kolanach, wydawało się pewnie jeszcze większe i tłustsze, niż było w rzeczywistości. Musiałam coś powiedzieć, żeby odwrócić jej uwagę od tego, jak bardzo byłam gruba. Musiałam natychmiast coś powiedzieć! Coś bezpiecznego. - Byłam dzisiaj u babci! - oświadczyłam, łudząc się, że matkę ten fakt jakoś zainteresuje. - I co? Nawpierdalałaś się ciastek? Przełknęłam ślinę. - Martwię się o nią. Ostatnio jakoś ciężko się z nią rozmawia. Wszystko trzeba jej sto razy powtarzać. Szybko zapomina, co się do niej mówi, i jest jakaś taka... - mówiłam, zupełnie ignorując jej zaskakująco trafne sugestie o ciastkach i ich „wpierdalaniu". - Może powinnyśmy zabrać ją do lekarza? Niech ją zobaczy, może przepisze coś nowego na pamięć, na humor... - Babcia jest zdrowa jak tur! - powiedziała, przeginając się na boki, elastyczna niczym guma. - Jest szczupła, więc będzie długo żyła! Ciebie też przeżyje, jak dalej będziesz się rozrastać w takim tempie!

- Ona ma ponad siedemdziesiąt lat i nie może być zdrowa jak tur! - zaprotestowałam, ale matka, która przybrała jakąś nienaturalną pozycję, bardzo zaburzającą moje wyobrażenie o możliwościach ludzkiego ciała, nie zamierzała kontynuować tematu zdrowia babci, bo właśnie skończyły się reklamy i do studia weszli fascynujący goście, gotowi zabrać głos na temat gorących spraw bieżącego dnia, o których każdy świadomy obywatel powinien był usłyszeć przynajmniej raz. * - Zamawiam chińczyka! Kto chce? - spytała Janka, która chwilowo walczyła nie z nadwagą, ale z głodem. - Co dla ciebie, Fabianie? Sześć sajgonek? Jak zawsze... Ewka, bierzesz coś? Ze smażonym makaronem? Okej... Okej... A ty? - Nic. - No coś ty! Będziesz tu dzisiaj siedzieć do wieczora z pustym żołądkiem? Co ci zamówić? - Nic. - No, nie żartuj, Madzia! Dieta od jutra. - Nic! Do cholery. - Zabawne... Grubasy nigdy nic nie jedzą, nigdy nic nie chcą, a tyją. Niby skąd? Z powietrza? - szepnął Fabian do Marcela cichutko, ale ja usłyszałam, bo na słowo „grubas" jestem nie mniej wyczulona niż na własne imię. W pracy miałam biurko, a w biurku puste kalorie - na wypadek wielkiego głodu albo chandry, które dopadały mnie nadzwyczaj często. Niemalże codziennie. Przede mną stał dwudziestosześciocalowy monitor, pod ręką miałam ultraczułą myszkę, a wokół mnie wisiały inspirujące plakaty w niebanalnych barwach, nietuzinkowe, przykuwające uwagę, och, ach - wszystkie mojego autorstwa. Pięć metrów dalej siedziała Janka, która robiła dokładnie to co ja, tyle że dużo gorzej - tak mówił szef i tak mówili klienci, ale kasę dostawałyśmy podobną.

Janka miała nadwagę, co pozwalało jej myśleć, że mamy ten sam problem. Czuła niebywałą solidarność z moim rzekomym dążeniem do szczupłej sylwetki i co rusz wymyślała jakieś diety cud i programy ćwiczeń, które pozwoliłyby nam schudnąć szybko, łatwo i trwale. Janka ze swoimi kobiecymi kształtami, które z łatwością mieściła w rozmiar czterdzieści dwa, a czasem nawet w mniejszy, i ja prawie dwa razy większa, z ubraniami w rozmiarach poza wszelką skalą - nie miałyśmy tego samego problemu, ale przede wszystkim nie miałyśmy wspólnych celów. Miło było słuchać, jak sprowadzała do wspólnego mianownika swoje siedemdziesiąt i moje sto parę kilo, nazywając to „podobnym problemem", ale czasami zastanawiałam się, czy tylko udaje ślepą, czy naprawdę nie widzi mojego o pół kwintala większego bebecha. Niedaleko mnie siedział leniwy Fabian, który słynął z tego, że dobrze zaczynał, ale kiepsko kończył. Nie przeszkadzało mu to jednak w byciu prawdziwym mężczyzną. Miał żonę, o której istnieniu każdy tylko słyszał, bo tak naprawdę nikt jej nigdy nie widział ani na żywo, ani na zdjęciu, ani choćby na serdecznym palcu Fabiana. - Kryptogej! - mówili o nim żonaci koledzy z pracy, na co wszystkie koleżanki uśmiechały się dwuznacznie i zaświadczały o jego heteroseksualności. Fabian był przystojny, owłosiony i regularnie uprawiał seks pozamałżeński. Często kończyłam po nim projekty, ale nigdy nie uprawialiśmy seksu. Przeszkodą nie był mój stosunek do żonatych mężczyzn - zakładając, że w ogóle istnieje ktoś taki jak „żona Fabiana" - ani mój pogląd na temat przygodnego seksu w miejscu pracy. Przeszkodą była moja otyłość.

Fabian bzykał się z kim popadnie, ale bez przesady. Ja byłam stanowczo za gruba. Studiowaliśmy razem, ale poznaliśmy się dopiero w pracy, bo wcześniej, z prostej przyczyny, nie było ku temu okazji: on nie chodził na wykłady, a ja na imprezy studenckie. Gdy kończyłam grafikę na Akademii Sztuk Pięknych, miałam nadzieję uwolnić się po studiach od koszmaru bezpośrednich relacji z chudymi ludźmi, zaszyć się w domu, hodować sadło i tworzyć. Chciałam kontaktować się ze światem przy użyciu Internetu. Okazało się, że w GrafNecie wszyscy, nawet graficy i informatycy, pracowali w biurze, co zmuszało mnie do regularnych wizyt u fryzjera, dbania o paznokcie i makijaż, ale najgorsze było skompletowanie stosownej garderoby w monstrualnych rozmiarach. Co prawda dla szefa liczył się tylko wygląd moich projektów, a to, czy miałam sto kilo, czy więcej, kurzajki, brodawki, jedno oko cyklopie, a nawet rogi - podobno nie było ważne. Mimo tych zapewnień nie chciałam straszyć zza biurka i w miarę swoich ograniczonych otyłością możliwości starałam się wyglądać dobrze. Na szczęście rzadko miałam bezpośrednio do czynienia z klientami, bo od tego w firmie byli Ewa i Marcel, którzy potrafili zrobić wodę z mózgu, sprzedać piasek na pustyni i zamieniać moje projekty na dziesiątki tysięcy złotówek, z których dostawałam pewien skromny procent. Na buty starczało, na jedzenie też, a już na wiosnę planowałam wyprowadzić się od matki do własnego mieszkania, kupionego na samym szczycie cen metra kwadratowego i w okresie najtańszego franka szwajcarskiego, które deweloper obiecał mi przekazać już pół roku temu, ale ostatnie fazy finiszowania wszelkich nieruchomości ciągnęły się w nieskończoność, o czym przekonałam się na własnej skórze.

W każdym razie było mnie stać na ratę z kosmicznymi odsetkami, mnóstwo butów i jeszcze więcej jedzenia. Czegóż mogłam chcieć więcej? Każde nadprogramowe pieniądze pewnie i tak przejadałabym w fast foodzie, więc może to nawet dobrze, że nie zarabiam za dużo... - myślałam, gdy co miesiąc wpływała mi na konto nieokrągła czterocyfrowa suma pieniędzy regularnie pomniejszana o podatki i składki zdrowotne. Zanim przyszedł dostawca z chińczykiem, pochłonęłam dyskretnie rynienkę delicji. Brałam spod biurka jedną po drugiej i w całości wkładałam je do ust. Potem zjadłam serek waniliowy nieodtłuszczony, a w czasie gdy oni pałaszowali chińczyka, delektowałam się bananem. Dałam się poczęstować jedną sajgonką, bo Fabian już nie mógł, a potem zjadłam ananasa w cieście, którego dostali gratis i nikt nie miał na niego ochoty. Na koniec wypiłam litr mirindy, bo po glutaminianie zawsze mi się chciało właśnie słodkiej mirindy, a przed wyjściem z pracy Ewa częstowała ekierkami, które dostała od klienta, więc skusiłam się na jednego. Na drugiego też. To właśnie było moje „nic". Wróciłam do domu później niż zwykle. Matka od progu z pretensjami: - Cały dzień nie odbierasz komórki! Od zmysłów odchodzę! - pokrzykiwała rozgorączkowana, a ja próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio z taką troską i niecierpliwością wyczekiwała mojego powrotu do domu. - Dzisiaj mija termin! - powiedziała z paniką w głosie. - Termin czego? Strajkują na poczcie, a ty nie zrobiłaś opłat? - zgadywałam. - Nie martw się, może w końcu z tej okazji nauczysz się robić przelewy przez Internet! Pokażę ci...

- Opłaty? E tam... Zobacz! - Wymachiwała mi przed nosem jedynym słusznym źródłem wiedzy o prawdziwym życiu. - No widzę: szmatławiec. - Zaraz szmatławiec! Mądre pismo dla kobiet! Spójrz tylko! Przerzuciła kilka stron i wskazała na ogłoszenie zajmujące całą stronę w popularnym kolorowym tygodniku. - W środku jest bilet do naszego nowego życia! - mówiła z teatralnym przerysowaniem każdego słowa. Zdjęłam spokojnie płaszcz, położyłam na podłogę pudełko ze świeżo nabytą parą butów, która miała mi zastąpić liliowe pantofelki, a potem poszłam siusiu. Mój brak zainteresowania nie zniechęcił jej wcale. - Tutaj pisze... - Jest napisane! - poprawiłam ją trochę złośliwie, trochę odruchowo. - Nieważne! Więc... Nie powiedziałam, że od „więc" nie zaczyna się zdania, bo to zapewne też było nieważne. - A więc tutaj pisze, że szukają matek i córek gotowych, aby raz na zawsze odmienić swoje życie! Słyszysz? To o nas! Interesujące - pomyślałam, siedząc w ubikacji i zastanawiając się, czy w moim własnym mieszkaniu powinnam zamontować prysznic, czy może lepiej wannę... - To jest program, w którym uczestniczki uczą się, jak sobie zrobić efektowny makijaż, jak się poruszać, w co się ubierać... A może wielka balia z hydromasażem? Byłam ciekawa, ile kosztuje taka wanna produkująca bąbelki. - A teraz najlepsze: wszystko za darmo! Pobyt w spa, zabiegi upiększające i takie atrakcje, że głowa mała! Trzeba tylko wysłać zgłoszenie i złożyć odpowiednie papiery.

Powiedziałam „fajnie", bo to słowo idealnie pasuje do każdej rozmowy i za jego pomocą można skutecznie ukryć, że słuchało się tylko jednym uchem. Rozglądałam się po łazience w poszukiwaniu papieru toaletowego. - Skończył się papier? - spytałam. - Co? Papiery zgłoszeniowe? Nie martw się, jeszcze nic nie przepadło! Dopiero dziś upływa termin! - krzyczała matka przez zamknięte drzwi. - Liczy się data stempla pocztowego! Tutaj tak pisze... - Jest napisane! - Zapisane? No nie... jeszcze nie. Czekałam z decyzją na ciebie! To dla nas wielka szansa... - mówiła. - I jak? Zgadzasz się? Za „tak" matka uznała spuszczenie wody i szum w rurach. Od razu pobiegła na pocztę, na której akurat tego dnia niestety nie było strajku. Wysłała zgłoszenie, a jak wróciła, mimochodem dodała, że oprócz makijażu i peelingu uczestniczki, które zakwalifikują się do „Życiowych metamorfoz", będą w zależności od potrzeb odsysane, naciągane albo wypychane silikonem. Postanowiłam pójść z babcią do lekarza rodzinnego, choć twierdziła, że czuje się wyśmienicie i nie potrzebuje żadnych nowych lekarstw, a stare ma jeszcze w sporym nadmiarze. - W nadmiarze!? - zdziwiłam się, ale szybko zrozumiałam, skąd ten nadmiar, gdy zobaczyłam nienaruszone listki z kolorowymi tabletkami, które ponad miesiąc temu wykupiłam dla niej w pobliskiej aptece. - Babciu... Czy ty nie bierzesz swoich leków? - spytałam ze srogą miną. - Na co mi leki! - powiedziała i dopiła ostatni łyk słodkiej herbaty, w której pływały gęste fusy. Babcia nie uznawała herbaty w torebkach ani leków w plastikowych kapsułkach. Nie zamierzałam walczyć z

babcinym przekonaniem o wyższości herbaty z fusami nad tą z torebek, ale co do leków nie pozostawiała mi wyboru. Musiałam ją nakłonić do ich przyjmowania. - Tak nie można... Mówiłaś, że rozumiesz, jak je trzeba brać... Przypięłam ci przecież rozpiskę od pani doktor do lodówki... - Rozumiem, rozumiem... - kiwała głową. - Gdybyś tylko poczytała te wszystkie ostrzeżenia na ulotkach, to w życiu byś nie wzięła tych świństw do ust! Nawet gdyby smakowały jak cukierki! Babcia wpatrywała się w dno kubka i oglądała wróżbę ułożoną z fusów. - Zobaczysz! Naskarżę pani doktor! Pogrozi ci palcem i zaleci bolesne zastrzyki, skoro nie chcesz brać tabletek! Babcia głośno się roześmiała. - W tym gabinecie przyjmuje jakieś dziecko, które ledwo się pisać nauczyło, a mądrzy się, jakby wszystkie rozumy pozjadało. Możesz jej naskarżyć, może mi palcem pogrozić! Mów jej, co chcesz! Mam ją w nosie! Jej zastrzyki i kapsułki też mam w nosie! - mówiła z przekonaniem. - W nosie mam! O! Spróbowałam postraszyć babcię śmiercią, ale nie odniosło to pożądanego skutku. - I tak niebawem umrę! - oznajmiła, pokazując mi na dnie kubka swoją wróżbę. - Zobacz! To kształt kosy! Czeka mnie śmierć! Już niebawem... Z ciekawością obejrzałam ciemny kształt, który na upartego mógł być wszystkim. - To siódemka. Szczęśliwa cyfra! - powiedziałam, wpatrując się w fusy. - Babciu... Bardzo proszę... Musisz brać leki, tak jak pani doktor zapisała. Dzięki nim będziesz długo żyć!

Pozostała niewzruszona. Jeszcze poinformowała mnie beznamiętnie, że nie może się w sumie doczekać swojego ostatniego dnia ziemskich męczarni, bo życie już jej się trochę znudziło. - A ty? Co tam masz na dnie? - zainteresowała się, zaglądając mi przez ramię do szklanki. Spojrzałam i zobaczyłam. - Czarna plama... - westchnęłam, widząc namokniętą torebkę z herbatą przyklejoną do dna. - Widzisz! Z tej twojej herbaty z torebek to nawet wróżyć nie można! Zawsze powtarzałam, że najlepsza jest zwykła czarna herbata... - perorowała, dokładając mi na talerz sernika. - No i nie dowiesz się, co cię czeka... A ja przynajmniej wiem, że już niebawem umrę! Były andrzejki. Nie odważyłam się polać wosku przez klucz, rzucić za siebie butem ani nawet zrobić sobie herbaty z fusami, bo wcale nie chciałam się dowiedzieć, że pisane mi staropanieństwo. Dojadałyśmy resztki sernika i przez resztę popołudnia wspominałyśmy dawne czasy. Siedzenie w babcinej kuchni dostarczało duszy niebywałego komfortu. Przypominało o tym, jak byłam dzieckiem i czekałam, aż babcia wyłowi pierwszą porcję ruskich z gorącej wody albo pierwszego pączka z rozgrzanego tłuszczu. Zjadałam wszystko z apetytem, a na koniec demonstracyjnie wylizywałam talerz, co bardzo bawiło moją babcię i denerwowało matkę. Smakołyki przerabiałam na tłuszczyk, który po dziś dzień wypełnia moje ciało. Wspomnienia po chrustach oprószonych cukrem pudrem, panierowanych kotletach i pajdach ze smalcem pozostały żywe w magazynach mojego ciała - w pamięci i w tych podskórnych.

- A może twoja wróżba to wcale nie kosa, nie siódemka, tylko L? - zasugerowałam, przyglądając się zeschniętym fusom. - L? L jak co? - Jak to co!? L jak Love, babciu... Może czeka cię jeszcze jakaś miłość? - Nie żartuj sobie! Ja już swoją miłość przeżyłam... Krótką, tragiczną, ale zawsze! - Przeniosła się myślami do czasów swojej młodości. Potem opowiedziała mi po raz kolejny historię sfatygowanego taboretu w kuchni, na którym właśnie siedziałam. Miał rozchwiane nogi i farba schodziła z niego płatami, ale babcia nigdy nie wymieniła tego mebla na nowy. Mówiła, że dziadek sam go wyrzeźbił w drewnie, tuż po tym, jak urodziła się moja matka i chwilę przed tym, jak się powiesił na drzewie. - To był drań... - stwierdziła babcia, żywo wspominając krótkie łata swojego małżeństwa. - Zostawił po sobie taboret, czwórkę dzieci i mnóstwo problemów, które musiałam dźwigać sama! W rodzinie zawsze było dużo plotek i niedomówień na temat śmierci dziadka. Wersja oficjalna jest taka, że kochał życie, a jakieś zbiry dokonały na nim samosądu, myląc go z kimś innym. Po wsi krąży legenda, że się zabił, ale przedtem w afekcie rozwalił siekierą całą drewutnię, wypatroszył wszystkie kury i z rozpędu poderżnął gardła swoim wszystkim dzieciom. Niektórzy pewnie chcieliby wierzyć, że szedł polem, zobaczył jabłoń, postanowił zebrać trochę owoców dla pociech, zahaczył głową o pętlę, którą ktoś przypadkiem zostawił na gałęzi, a potem wiatr go zepchnął z drzewa i stąd całe nieszczęście. A jak było naprawdę?

- To był drań. Mówię ci, Madziu, to był drań... W każdym razie ja nie spotkałam nigdy dziadka, matka nie miała okazji poznać ojca, a babcia niedługo cieszyła się małżeńskim stanem i szybko została wdową po mężu samobójcy. Tuż po tym zdarzeniu wyniosła się do miasta, żeby uciec od złych demonów i nie słuchać tego, co ludzie we wsi gadali, a gadali dużo. Zamieszkała z dziećmi w Śródmieściu u jakiejś bezdzietnej krewnej, która szybko zmarła, zostawiając ciasne mieszkanie i nieuregulowany czynsz. Taboret przyjechał z babcią do Warszawy, dom na wsi niszczał, a pola i sady zarosły chwastem. - Jutro pójdziemy razem do tej pani doktor! - zapowiedziałam, zbierając się do wyjścia. Ucałowałam babcię w czoło i dodałam, że jej śmierć okropnie by mnie zasmuciła i bardzo bym chciała, żeby słuchała lekarzy. Dopiero wtedy zdecydowała się połknąć kilka plastikowych kapsułek i oświadczyła, że ostatecznie może jeszcze trochę pożyć. . Dla mnie. * Zlecenie życia - tak nazywał mój szef każdy nowy projekt, który kładł mi na biurku. Tym razem położył go wraz z małym torcikiem zapakowanym w pudełko z przezroczystym wieczkiem. Apetyczny. Powleczony sztucznie barwionym marcepanem, przystrojony migdałami, polany białą czekoladą... Palce lizać! - Ma to być lekka grafika, przyciągająca uwagę kobiet. Niepowtarzalna strona salonu zdrowia i urody. Klient ma taką wizję, żeby było świeżo i lekko... - powiedział szef, rysując ręką w powietrzu bezładne fale. - Może błękit z cytrynową

żółcią? Rozumiesz? Lekko i świeżo... Świeżo i lekko... - powtarzał, kołysząc się na boki. - Rozumiem! - stwierdziłam, bo choć w życiu nigdy nie doświadczyłam lekkości, umiałam ją stworzyć na ekranie. - A ten tort? Co to ma być? - Twoje urodziny! W firmie mamy taki zwyczaj, że na urodziny dostajemy od szefa torcik - wyjaśnił z głupim uśmiechem, a po chwili, widząc zdziwienie na mojej twarzy, bo o żadnych urodzinowych torcikach od szefa nigdy nie słyszałam, a pracowałam w GrafNecie już od dwóch lat, dodał: - Ten zwyczaj praktykujemy od dziś! Nowa zasada! - Zbliżył twarz do mojego ucha i wyszeptał: - Jeśli nie chcesz się z nikim dzielić, nie ma sprawy! Nie powiem całej reszcie, że masz urodziny. Możesz go sama ukradkiem spałaszować! - Puścił do mnie oko, a oddalając się od mojego biurka, krzyknął: - Lekko, świeżo, ale przede wszystkim: szybko! Masz czas do piątku! Janka przyszła spóźniona, a Fabian nie przyszedł wcale. Wziął wolne, bo podobno zachorował, ale jak znam życie, w Alpach właśnie spadł pierwszy śnieg i nasz kolega postanowił rozgrzać się przed sezonem narciarskim. Albo nie wyrobił się z projektami na czas i miał nadzieję, że ktoś skończy za niego. Nie myliłam się, bo jeszcze przed poranną kawą szef zlecił mi, żebym przygotowała grafikę Fabiana i oddała informatykom, oraz przekazał mi po nim niedokończony projekt ulotki, którą praktycznie musiałam zrobić od nowa. - Nawet jeśli jest umierający, w co nie wierzę... Cholera! Zawsze „choruje" tuż przed deadline'em i omija go najnudniejsza robota. Oczywiście komu przekaże ją szef? A jakże! Zawsze mnie przypada w udziale niewątpliwy zaszczyt kończenia projektów za tego lenia! - żaliłam się. - Sprawdź, jaka jest pogoda w Alpach!

- Śnieg! - powiedziała Janka, próbująca zatrzeć złe wrażenie po swoim spóźnieniu. Włączyła komputer, zmarszczyła czoło, udając skupienie, położyła dłoń na myszce i rozpoczęła pracę partyjką pasjansa. - Cholera! Cholera! Cholera! Denerwuje mnie to! Ostatni raz... Ostatni! - złościłam się, wyładowując złość na Bogu ducha winnej myszce, która przestała działać jak trzeba. - Dlaczego szef nigdy nie przyjdzie do ciebie i nie powie: „Janka, masz tu burdel Fabiana, posprzątaj!"? Zawsze ja! To niesprawiedliwe. - To prawda! To bardzo, bardzo niesprawiedliwe - przytaknęła i najwyraźniej nie zamierzała mi ani pomóc, ani choćby wytłumaczyć przyczyny tej ewidentnej niesprawiedliwości. - Co tam masz w tym kartoniku? - spytała po dwóch nieudanych rozdaniach fascynującej gry dla urzędników wyczekujących na wybicie godziny piętnastej. Moja matka, odkąd postawili jej komputer na stanowisku pracy, zredukowała liczbę wypalanych papierosów z czterdziestu do dwudziestu pięciu, a obsługiwanych petentów z sześciu na godzinę do dwóch, góra trzech. Zamiast przerwy w pracy na papierosa robiła sobie przerwę na pasjansa. Właściwie to robiła sobie przerwę w grze na obsłużenie petenta. Gdy krzyczała „następny", rzadko miała na myśli petenta, częściej kolejne rozdanie. - Szef przyniósł mi tort urodzinowy - wyjaśniłam, podsuwając w stronę Janki marcepanowe cudo, z pozoru lekkie, a w rzeczywistości tłuste i przecukrzone. - Hmm... Mniam, mniam. Migdały? Kokos? Wygląda pysznie! - rozmarzyła się, pochylając twarz nad naszpikowanym kaloriami rarytasem. - Ha! Widzisz! To jest dopiero niesprawiedliwość! Może rzeczywiście szef daje do dokończenia projekty Fabiana tylko tobie, ale też nikogo

nigdy nie wyróżnił urodzinowym tortem, a przeżyłam już siedem, nie, osiem lat, pracując dla GrafNetu, i uwierz mi: nigdy żadnych łakoci, żadnych tortów urodzinowych, żadnych pralinek na Dzień Kobiet, mikołajów z czekolady, truflowych jajek wielkanocnych... - To nowa zasada w firmie. Każdy teraz będzie dostawał od szefa tort na urodziny. Tak powiedział! Amerykańscy naukowcy pewnie udowodnili wpływ takiego gestu na motywację pracowników. - Ja tam bym wolała dostać więcej kasy - oznajmiła Janka, która zazwyczaj wolała coś, czego akurat nie miała. Mnie z kolei łakocie zawsze cieszyły bardziej niż pieniądze, więc nowa zasada w firmie wyjątkowo przypadła mi do gustu. - Które to? - spytała Janka, oblizując usta. - Dwudzieste ósme! - Toż ty jeszcze dziecko jesteś! Kiedyś też miałam tyle lat co ty... - Doprawdy? Niemożliwe! - zażartowałam i natychmiast zabrałam się do krojenia tortu. Kroiłam tak, żeby na każdym kawałku było dokładnie tyle samo migdałów obranych z gorzkiej skórki. Sprawiedliwie, czyli nie tak, jak szef rozdzielał pracę. - Zobaczysz... Po trzydziestce to jest już z górki! Wszystko pędzi, życie pędzi, ach... Tylko metabolizm zwalnia i ciężko schudnąć - mówiła starsza koleżanka, o połowę szczuplejsza niż ja. Nałożyłam Jance kawałek na talerz, a ta spojrzała i mimo że miała na twarzy wyraźnie wymalowaną ochotę, odmówiła. - Mam dietę! Od wczoraj: nic słodkiego. Ale życzę ci wszystkiego najlepszego! Z całego serca! Zjadłam cały torcik. Kawałek po kawałku. Sama, bo Janka na diecie, bo Fabiana nie było, bo Ewa i Marcel w delegacji za

miastem u ważnych klientów, bo były moje urodziny, bo był pyszny. Zakład podstawowej opieki zdrowotnej, w którym przyjmowała lekarka mojej babci, mieścił się w nowoczesnym turkusowym budynku o bardzo przyjaznym wyglądzie. Patrząc na uśmiechniętych lekarzy na plakatach i jeszcze mocniej uradowanych pacjentów, aż się chciało chorować! Już z oddali zauważyłam, że ktoś trochę zaszalał z czcionkami. „Życie", „Profesjonalizm" i „Zaufanie" były zaszyfrowane jakimiś kosmicznymi znakami podszywającymi się pod litery. Moja babcia, która miała w przybliżeniu tyle lat co przeciętny pacjent poszukujący pomocy lekarskiej, nie dała rady ich przeczytać, mimo że była dalekowidzem. Gdyby to ode mnie zależało, użyłabym zwykłej, poczciwej Verdany, która nie męczy zbytnio oka odbiorcy. W środku było jeszcze przyjaźniej. Obok plastikowych krzeseł gdzieniegdzie stały miękkie kanapy, rozłożyste rośliny doniczkowe i stojaki z broszurami. Wzięłam z każdej kupki po jednej sztuce. Tak naprawdę nie interesowały mnie ani wieloskładnikowe preparaty witaminowe, ani nowe specyfiki na swędzenie i pieczenie w pewnych miejscach. Bardziej od treści każdej ulotki ciekawiła mnie jej forma. Nie szukałam inspiracji. Po prostu lubiłam czasem powytykać innym błędy i zastanowić się, co zrobiłabym lepiej. - Miło tu - zauważyłam, przejrzawszy wszystkie broszury leków i ogłosiwszy się niekwestionowaną debeściarą w swoim fachu. - To na pewno państwowa służba zdrowia? - spytałam z niedowierzaniem, a po chwili aż mi się iskierki w oczach zapaliły, gdy zobaczyłam całą długą ścianę zastawioną automatami z przekąskami. - Nawet u mnie w biurowcu nie ma takiego wyboru! - ucieszyłam się, wygrzebałam z portfela garść drobniaków i natychmiast pobiegłam je wydać.

Wróciłam do babci z naręczem kolorowych słodkości i zachęcałam ją, żeby coś zjadła, ale babcia nie miała ochoty, a poza tym bała się, że się jej proteza odklei, gdy trafi na jakiś twardy orzech. - Poczekaj! Widziałam tu jakąś ulotkę z klejem do protez... - mówiłam, wgryzając się w grześka. - Nawet nieźle zrobiona, ale dałabym tę babkę bardziej na prawo... Ej... Ona nie gra przypadkiem w „M jak miłość"? Babcia wzięła ulotkę i stwierdziła, że bez okularów to nic nie zobaczy, ale jak jej pokazałam wersję plakatową tej samej reklamy wiszącą na przeciwległej ścianie, od razu ją rozpoznała. - To naprawdę ta aktorka! Jak ona się nazywa... Cholera.... Nie pamiętam! Znowu nie pamiętam... Pamięć już nie taka... Babcia wpatrywała się w plakat z reklamą kleju do protez. Na jej twarzy pojawiło się rozmarzenie. - Też kiedyś chciałam być aktorką, ale wiesz, jak to jest. Mała wieś, żadnych znajomości, a potem te dzieci, jedno po drugim... Za to ty, Madziu... Wszystko przed tobą! Możesz zrobić w życiu, co tylko zechcesz! Możesz nawet zostać aktorką! - Taaa... Chyba taką mocno charakterystyczną... - powiedziałam, zgniatając papierek po 3bicie. - Bardzo charakterystyczną! Nie ma takiej drugiej buzi jak twoja! Na całym świecie nie ma! Na początek mogłabyś grać jakieś drugoplanowe role, a potem, kto wie... Może jakiś wielki reżyser by cię zauważył i wtedy prosto do Hollywoodu! Znasz przecież świetnie angielski i nie trzeba by było powiększać ci biustu, bo masz swój własny w słusznym rozmiarze! A takie biusty to chyba w Hollywoodzie lubią. - Aktorka ma być chuda, ewentualnie ponętna, ale nigdy gruba! - próbowałam sprowadzić babcię na ziemię, bo

zdawała się zupełnie nie znać zasad, którymi rządził się przemysł filmowy. - Babciu... Kto by przyszedł na film z jakimś grubasem w roli głównej!? - Nie mów tak o sobie! - zaprotestowała. - Nie jesteś jakimś tam grubasem! Zresztą, nie wiem, czy pamiętasz, ale debiut sceniczny masz już za sobą i spotkał się ze sporym entuzjazmem ze strony widowni. Zastanawiałam się, czy babcia miała na myśli przedszkolny teatrzyk, w którym grałam jedną z przybranych sióstr Kopciuszka, czy czasy wczesnoszkolne, w których przypadła mi rola dębu Bartek. - Tylko mi nie mów, że nie pamiętasz swojego występu z okazji Międzynarodowego Dnia Ziemi! Przez cały spektakl byłaś na scenie, wszyscy patrzyli tylko na ciebie, a owacjom na twoją cześć nie było końca! Grając drzewo, byłam praktycznie elementem dekoracji, więc siłą rzeczy musiałam być większość czasu na scenie. - No tak... To była rola mojego życia! - przytaknęłam i schowałam resztę łakoci do torebki, bo właśnie z gabinetu wyszła pacjentka i przyszła kolej na nas. Nie zdążyłam zjeść wszystkich łakoci, choć nie powiem, miałam ochotę. Słodycze prosto z automatu mają zupełnie inny smak. Zawsze uważałam, że wylatują stamtąd ulepszone wersje zwykłych batonów i to właśnie dlatego kosztują średnio pięćdziesiąt groszy więcej niż w sklepie. Pani doktor wyrecytowała jakieś długie rozpoznanie medyczne, które absolutnie nic mi nie mówiło. - Co to w praktyce oznacza? - spytałam, nie rozumiejąc słów „przedsionek" i „migotanie" w użytym przez nią kontekście. - To oznacza, że zwiększamy dawki leków! Aha.

Rzeczywiście wyglądała bardzo młodo. Nic dziwnego, że babcia nie czuła wobec niej respektu, skoro nosiła spinki z motylami, a na paznokciach miała jakieś dziwne błyskotki. - Na problemy z pamięcią niewiele mogę poradzić. Zapisałam tabletki z miłorzębem, ale wątpię, żeby przyniosły spektakularną poprawę. Powiem więcej: prawdopodobnie będzie coraz gorzej... Najważniejsze to zdrowo babcię karmić i pilnować regularnego przyjmowania leków. Pilnuje pani, prawda? Lekarka spojrzała na mnie, a w jej oczach nie zobaczyłam troski ani oczekiwania na moją odpowiedź, tylko nienaturalnie lazurowe soczewki kontaktowe. - Niezupełnie - przyznałam się. Młoda popatrzyła na mnie z dezaprobatą, która na pewno miałaby większą moc wzbudzania poczucia wstydu, gdyby wyraziła ją mniej dziecinna twarz. - Nikt babci nie rozdziela leków? - spytała zdziwiona, bawiąc się bez przerwy fikuśnym długopisem ze świecącą końcówką. - Przychodzi do babci pewna studentka, która robi zakupy, czasem coś posprząta, ale leki... Babcia sama... - To źle! - zauważyła lekarka, pochylając się nad bloczkiem recept. Zapisywała na nich różne trudne nazwy, które mnie ciężko było spamiętać, a co dopiero mojej wiekowej babci. Analiza grafologiczna jej pisma wykazałaby pewnie, że należy ono do infantylnej nastolatki. Każda kropka na recepcie miała kształt malusieńkiego serduszka. Podbiła recepty pieczątką, na której widniał tytuł specjalisty medycyny rodzinnej i podwójne nazwisko. Nie do wiary! Miałam przed sobą specjalistkę i mężatkę.