Znowu Ty
z tej ponurej wieży szarych dni
kradniesz moje serce.
Musisz być księciem.[1]
1.
Weronika weszła do domu lekkim, niemal tanecznym krokiem. Dźwigała w dłoni wypchaną po brzegi
torbę, ale czuła się tak, jakby nagle zdjęto z jej ramion ogromny ciężar. Wręcz rozpierała ją radość
i wewnętrzna energia. Od trzech godzin była magistrem. Jeszcze nie mogła w to uwierzyć. Przecież
niedawno zaczynała studia i cały świat twierdził, że ich nie skończy. Może poza Kamilem. Był jej opoką,
jedynym człowiekiem, któremu ślepo ufała. Nigdy nie zawodził. Zawsze dotrzymywał obietnic. Można
też śmiało nazwać go najlepszym ojcem na świecie. Julka wprost go uwielbiała. Prawdziwa córeczka
tatusia. Naśladowała go we wszystkim, nawet podobnie chodziła, co akurat nie było dobre. Dziewczynka
nie powinna robić wielgaśnych kroków, trzymać szeroko kolan i wymachiwać rękami. Trzeba jakoś
zaradzić problemowi. Może zajęcia ruchowe dla dzieci? Taniec?
„Sprawdzę, co oferują domy kultury – zdecydowała Weronika, wykładając warzywa na kuchenny stół.
– Może znajdę coś ciekawego?”
Nastawiła wodę na herbatę. Zapachniało cytryną. Postanowiła przygotować na obiad coś ekstra.
Ostatecznie był powód do świętowania. Kiedy nalewała wrzątek do szklanki, trzasnęły drzwi
w przedpokoju. Dziwne. Kamil pracował dziś do trzynastej, a nie było jeszcze południa.
– Mama!
Do kuchni wbiegła dziewczynka z burzą ciemnych włosów wokół twarzy.
„Znowu roztargana” – pomyślała Weronika. Nie miała jednak czasu tego skomentować. Małe ramiona
otoczyły jej biodra, a główka przywarła do brzucha.
– Co tam, Jula? – Wzięła córkę na ręce.
Roześmiała się głośno i potarła nosem o czubek nosa matki, a później przytuliła się do niej ze
wszystkich sił. W pierwszym odruchu Weronika chciała odsunąć córkę, ale zwyczajnie nie potrafiła.
Spróbowała więc nie myśleć o utytłanych czymś słodkim rękach oraz brudnych śladach, które na pewno
pojawią się na białej bluzce. Trudno. I tak jej nie lubiła.
– Kocham cię, mamusiu – usłyszała tuż przy uchu.
– Ja ciebie też – odparła machinalnie. Kłamała. Nie potrafiła kochać swojej córki. Nie tak, jak inne
matki. Owszem, chciała jej dobra i szczęścia, dbała, żeby wyglądała schludnie, ale to było jedynie
poczucie obowiązku, nie miłość.
Zaszła w ciążę w klasie maturalnej. Nie, to nie była wpadka małolaty, która zapragnęła posmakować
dorosłości. Weronika wyszła za mąż, kiedy miała osiemnaście lat. Nie chciała czekać. Kamil też.
Połączyła ich wielka miłość, a Julia była jej owocem. Tyle że wydanym za wcześnie. Przynajmniej dla
Weroniki. Bardzo długo nie przyjmowała do wiadomości, że jest w ciąży. Nieregularne miesiączki miała
od zawsze, więc kilka dni spóźnienia nie budziło jej niepokoju. Tym bardziej że się zabezpieczali. Dni
zamieniły się w tygodnie, ale przecież wszystko było w porządku. Nabrzmiałe piersi, ból brzucha,
nerwowość oraz kiepski nastrój zapowiadały rychłe rozwiązanie problemu. Ono jednak nie nastąpiło.
Wizyta u ginekologa stała się koniecznością. Słowa lekarza i gratulacje, wypowiedziane z leciutkim
uśmiechem, zabrzmiały jak wyrok. W łonie Weronki rozwijało się dziecko. Miało dziewięć milimetrów
długości, zdrowe serce i wszystko wskazywało na to, że postanowiło zniszczyć marzenia matki. Przecież
dziewczyna chciała studiować, miała wiele pasji, nadziei, młodzieńczego zapału. A teraz wszystko legło
w gruzach...
Kamil niemal oszalał ze szczęścia. Chwycił żonę w ramiona i, unosząc ją kilka centymetrów nad
ziemią, wykonał dziki taniec radości. Nie mogła mu powiedzieć, że ona tego dziecka nie chce, najchętniej
by je usunęła, chociaż to niezgodne z prawem. Postanowiła jednak zawalczyć o marzenia.
– Chcę zdać maturę – powiedziała kilka dni później.
– To się rozumie samo przez się – odparł spokojnie Kamil. – Nie myślałaś chyba, że odpuszczę ci
naukę tylko dlatego, że jesteś w ciąży?
Weronika uśmiechnęła się leciutko. Kamil był pierwszą i jedyną osobą, która interesowała się jej
stopniami. Od zawsze powtarzał, że wiedzy nigdy nie straci. Mobilizował ją, żeby chodziła do szkoły,
zaliczała sprawdziany, rozwijała umiejętności. Obudził w niej ambicję, pomógł w odnalezieniu pasji,
inspirował, wspierał na każdym kroku. Koleżanki ironizowały, że Weronika nie ma chłopaka, tylko
przyszywanego tatuśka, sprawdzającego zeszyty i rozliczającego z postępów w nauce. Dopytywały, czy
za złą ocenę dostaje szlaban na buziaki. Nie lubiły go. Był kimś, kto odebrał im kumpelę od wagarów,
imprezowania i udawania pilnych uczennic, kiedy trzeba było zdobyć oceny. Weronikę przestały
interesować tymczasowe rozwiązania. Kamil mobilizował ją do nauki dla siebie. Od zawsze widział
w niej inteligentną osobę z ogromnym potencjałem. Nie chciał sprowadzać żony do roli kury domowej
i inkubatora. Miała być wykształconą matką.
– I chcę studiować – dodała.
– Oczywiście, kochanie. – Uśmiechnął się łagodnie. – Jeśli nie zaraz po liceum, to na pewno jak nasze
maleństwo skończy rok. We wszystkim ci pomogę.
Weronika bez problemu zdała maturę. W nocy, po ostatnim egzaminie, rozpoczęła się akcja porodowa,
a nad ranem na świat przyszła Julia. Dwa tygodnie po terminie. Najwyraźniej postanowiła umożliwić
mamie uczestnictwo w egzaminie dojrzałości. Z dzieckiem w ramionach czas oczekiwania na ogłoszenie
listy osób przyjętych na architekturę upłynął szybko. To Kamil przekazał żonie wieści, że od października
będzie studentką. Tak, jak obiecał, wspierał ją na każdym kroku. Zajmował się córką, wstawał do niej
w nocy, zmieniał pieluchy, załatwił bardzo dobry żłobek. Robił wszystko, żeby umożliwić Weronice
naukę, ale ona nigdy nie pokochała Julii. Przez nią zawsze miała trudniej...
– Jula, puść mamę – głos Kamila wyrwał Weronikę z zamyślenia. – Miałaś chyba coś do zrobienia.
Dziewczynka poruszyła się energicznie i kiedy tylko jej stopy stanęły na podłodze, wybiegła z kuchni.
Weronika spojrzała na męża. W dłoni trzymał bukiet drobnych słoneczników. Skąd je wziął w maju? Po
raz kolejny udowodnił, że potrafi dla niej zrobić wszystko.
– Gratuluję, kochanie – szepnął, przytulając żonę.
Poczuła muśnięcie warg za uchem, po kręgosłupie przebiegł jej przyjemny dreszcz.
– Skąd wiesz, że się udało? – zdziwiła się. Po wyjściu z egzaminu wysłała do męża esemesa, że już po
wszystkim. Nic więcej.
– Tego byłem pewien już wczoraj.
– Ach tak? – Wtuliła twarz w słoneczniki, żeby ukryć zmieszanie. Ona nie miała takiej pewności.
Kamil uwierzył w nią po raz kolejny. Mało tego, specjalnie wziął wolne w pracy, żeby mogli razem
świętować. A co by było, gdyby nie zdała? Czy zdołałby ukryć rozczarowanie? I jak ona zniosłaby
świadomość, że zawiodła pokładane w niej nadzieje?
Nie było czasu na rozmyślania. Do kuchni w podskokach weszła Julia.
– Dla ciebie – powiedziała, wręczając matce zrobiony z kolorowego papieru kwiatek. Po rozchyleniu
pomarańczowych płatków oczom Weroniki ukazał się napis „Gratuluję”. Literki były nierówne, nieco
koślawe, najwidoczniej nakreśliła je ręka pięciolatki. Ona też wierzyła, że wszystko się uda.
– Dziękuję, Julcia – szepnęła Weronika, całując córkę w czoło. Była wzruszona i nie potrafiła tego
ukryć. Głos lekko jej zadrżał, a po policzkach stoczyły się ciepłe łzy. – Zaskoczyliście mnie.
– I będziemy zaskakiwać do wieczora. – Kamil mrugnął porozumiewawczo do Julii. –
Zarezerwowałem stolik w restauracji. Masz jakieś półtorej godziny, żeby zrobić się na bóstwo.
– Mało.
– Jak to mało?
– Przecież jesteśmy dwie.
– Aha. To idźcie już, a ja pochowam zakupy. Dziś pichcenia nie będzie.
Anna wjechała na podziemny parking i sprawnie zajęła miejsce przeznaczone dla jej samochodu. Nie
miała pojęcia, jak to się działo, że nigdy nikt nie postawił auta tam, gdzie zwykle ona. Ostatecznie
każdemu lokalowi przysługiwało jedno miejsce parkingowe, a to zajął, oczywiście, mercedes jej męża.
Czyżby mieszkańców obowiązywała niepisana umowa? A jeśli nawet, to co z gośćmi? Już bardziej
prawdopodobne, że Mirek, sobie tylko znanymi sposobami, wytłumaczył sąsiadom, że dwa miejsca po
lewej stronie od wejścia z parkingu na klatkę schodową należą do niego. Właśnie tak, do niego. Ona,
Anna, nie miała nic, co mogłaby nazwać własnym. Nigdy nie używała słowa moje, zawsze było albo
Mirka, albo wspólne.
Właśnie, Mirek! Anna spojrzała na wyświetlacz komórki. Uff... Do powrotu męża z pracy pozostały
jeszcze trzy godziny. Obiad był prawie gotowy, należało jedynie upiec doprawionego kurczaka, ugotować
ziemniaki i zrobić sałatkę. Na pewno ze wszystkim zdąży. A może jeszcze uda jej się poczytać na
balkonie? Dzień był pogodny, a jej biała skóra tęskniła za słońcem. Ale Mirek nie pozwalał na opalanie,
twierdząc, że to niezdrowe. Nawet lektury dla żony wybierał sam. Nie było więc mowy o lekkich,
łatwych i przyjemnych powieściach dla kobiet.
– Przecież to są zwykłe pochłaniacze czasu – mawiał. – Pisane przez niedouczonych leserów dla
bezmózgowców.
Pogardzał rodzimą twórczością, z góry uznając ją za gorszą. Literatura nie była tu odosobniona. Nie
słuchał polskich zespołów, nie oglądał wystaw malarskich, nie chodził do teatru. Tego samego oczekiwał
od Anny, zupełnie nie szanując jej zdania czy upodobań. Skończyła filologię polską, doskonale więc
wiedziała, że Polacy pisać potrafią. Znała przecież historię rodzimej literatury, interesowała się
nowościami wydawniczymi. Współczesna twórczość była różna. Nic dziwnego. Książkę mógł wydać
każdy, kto miał na koncie odpowiednią kwotę. Wciąż jednak funkcjonowały wydawnictwa weryfikujące
teksty i publikujące tylko te najlepsze, a wśród nich perełki. Mirek by się chyba wściekł, gdyby wiedział,
że żona wydaje pieniądze na książki, a po przeczytaniu oddaje je do biblioteki. Zatrzymać przecież nie
mogła, bo gdyby je znalazł...
– Lepiej, żeby nie znalazł – powiedziała Anna, wysiadając z auta.
Wyjęła z bagażnika zakupy i ruszyła w stronę wyjścia z parkingu.
– Dzień dobry! – radosny, dziewczęcy głos wyrwał Annę z kręgu niemiłych myśli.
– Dzień dobry – odparła, przywołując na usta uśmiech.
Rozpoznała dziewczynę, która ostatnio dość często bywała u sąsiada spod dziesiątki. Zapewne jego
kolejna zdobycz. Chociaż nie. Traktował ją inaczej niż inne kobiety. Nigdy nie pozwalał, żeby
wieczorami sama wracała do domu i mówił do niej takim ciepłym, serdecznym głosem. Często ich
widywała, jak rozmawiali, czule patrząc sobie w oczy. Wyglądali na szczęśliwych i zakochanych w sobie
bez pamięci. Czasem nawet im zazdrościła...
– Źle się pani czuje?
Anna zorientowała się, że stoi z opuszczoną głową, jedną nogą na schodku, i przytrzymuje dłonią czoło.
Dziewczyna sąsiada patrzyła na nią z niepokojem.
– Wszystko w porządku – odparła. – Zrobiło mi się duszno, ale to nic poważnego.
– To może wniosę pani zakupy? I tak czekam na narzeczonego. – Jedną ręką chwyciła torbę Anny,
a drugą objęła ją samą w pasie. – Na które piętro? – zagadnęła, kiedy drzwi windy się otworzyły.
– Na trzecie.
– Czyli niebawem będziemy sąsiadkami. Mam na imię Kornelia.
– Anna.
Dyskretne piknięcie oznajmiło koniec podróży windą. Wyszły na klatkę schodową, niemal zderzając się
z czekającym tam mężczyzną.
– Coś się stało, kochanie? – zaniepokoił się, ogarniając Kornelię spojrzeniem kasztanowych oczu. –
Zapomniałaś czegoś?
– A nie. – Poprawiła mu kołnierzyk, przy okazji, niby mimochodem, przesuwając dłonią po torsie. –
Anna... Znaczy pani Anna źle się poczuła, więc jej pomogłam.
– Anna wystarczy. Już wszystko w porządku, więc was nie zatrzymuję – zapewniła, odbierając
Kornelii zakupy. – Dziękuję.
– Drobiazg. – Uśmiechnęła się, splatając palce swojej dłoni z palcami narzeczonego. – Miłego dnia.
– Wzajemnie.
Zniknęli w windzie, a Anna stała jeszcze przez chwilę na klatce, mając nadzieję, że wrócą i podzielą
się z nią swoim ciepłem. Z ich słów, gestów, spojrzeń wprost emanowały miłość, czułość i przywiązanie.
Po prostu do siebie należeli, byli szczęśliwi. Niczego nie grali. Koniec, kropka.
„A dlaczego ja gram? – zastanawiała się Anna, wyjmując z torebki klucze. – Gdzie się podziała ta
rozmarzona, zaczytana w poezji Poświatowskiej dziewczyna, która pragnęła idealnej miłości? Dobrze,
może nie idealnej, ale takiej, jaką widziałam przed chwilą. Dlaczego pozwoliłam odejść Ani, która
kochała życie i potrafiła czerpać z niego przyjemność?”
– Jest w niej coś dziwnego – stwierdziła Kornelia, opuszczając windę. – Niby młoda kobieta, a jakaś
spięta.
– Może w przeciwieństwie do ciebie już urosła i nie zachowuje się jak gimnazjalistka?
– Marcinku, czy ja się zachowuję i wyglądam jak gimnazjalistka?
– Niech się zastanowię – odparł, przystając na chwilę i przytrzymując ją za rękę. – No, czasem tak.
– O ty paskudo! – Szturchnęła go lekko w ramię.
– Ale nie wyglądasz – dodał, obrysowując palcem wskazującym kształt piersi narzeczonej.
Z zadowoleniem oglądał wypływające na jej policzki rumieńce zakłopotania. Nie pozwoliła mu jednak
podziwiać ich dłużej niż kilka sekund.
– Jesteś okropny. – Udając śmiertelnie obrażoną, obróciła się na pięcie i szybkim krokiem ruszyła
w stronę auta.
Marcin nawet nie próbował jej gonić. Musiała się przecież zatrzymać przy samochodzie. Szedł więc
spokojnie, uśmiechając się pod nosem. Lubił takie małe sprzeczki z Kornelią. Właściwie to były bardziej
przepychanki słowne, po których następował moment miłego godzenia się.
– Ale cię kocham, Nelu – szepnął wprost do ucha narzeczonej. – To chyba trochę okropny być mogę,
prawda?
– Trochę możesz – zgodziła się łaskawie. – I powiem ci coś jeszcze.
Położył dłonie na biodrach Kornelii, zaglądając w jej błyszczące oczy.
– Zamieniam się w słuch – szepnął.
Czuł się jak rozbitek dryfujący po bezkresnej głębi szarozielonych tęczówek. Był gotów w nich utonąć.
Po raz kolejny przyszło mu do głowy, że to, co wyrabia z nim Kornelia, jest niebezpieczne. Zapominał
przy niej nie tylko o sobie, ale też o całym świecie. Jej obecność go zmieniała. Pociągała go kobiecością,
zachwycała wrażliwością, onieśmielała delikatnością. Seks bez zobowiązań już nie jawił się jako
bezpieczny sposób na relacje z kobietami. Zapragnął czegoś innego: stabilizacji, rodziny, domu, którego
nigdy nie miał. Chciał kochać i być kochanym. Nigdy nie był szczególnie wierzący, ale czuł, że Kornelia
pojawiła się w jego życiu za sprawą bożej opatrzności. Wdzięczność zaprowadziła go do kościoła. Pod
jej wpływem ślubował, że w dowód wdzięczności nie wyciągnie ręki po niewinność ukochanej przed
złożeniem przysięgi, która na zawsze połączy ich dusze. Starodawne poglądy, swego czasu bezlitośnie
przez niego wyśmiewane, nagle stały się ważne, potrzebne. Wyrażały niepowtarzalność, wyjątkowość
uczucia.
– Też cię kocham. – Głos Kornelii wyrwał Marcina z zamyślenia. – Najbardziej na świecie. – Chciała
dodać coś jeszcze, ale nie zdążyła. Na otwartych w pół słowa ustach poczuła wargi narzeczonego.
Poddała się pocałunkowi, zapominając, że mogą nie być sami na parkingu.
Weronika i Julia stały na środku pokoju, przyglądając się częściom garderoby rozłożonym na łóżku, stole,
fotelach, nawet na podłodze. Bałagan powstał jednak według pewnej metody. Ubrania za małe, brzydkie
czy zwyczajnie niemodne wylądowały w kącie, tworząc bezładny stos. Tu przeważały rzeczy Julii, co
było dla jej mamy jednoznacznym sygnałem, że w najbliższych dniach należy wybrać się do sklepu.
Kolorowe, zwiewne sukienki, spódnice oraz bluzki ułożyły na łóżku i fotelach, aby dokonać
najwłaściwszego wyboru.
– Ta mi się podoba – powiedziała Weronika, przykładając do siebie szafirową, letnią sukienkę
z delikatnymi falbanami zamiast rękawów i szerokim paskiem, który po zawiązaniu z tyłu też miał
spływać w dół, tworząc dwie falbany.
– Ładna. – Julia kiwnęła głową akceptując wybór, a na jej zarumienionej od emocji buzi pojawił się
szeroki uśmiech.
– A ty co założysz?
Dziewczynka zlustrowała swoje ubrania, po czym sięgnęła po błękitną tunikę z białym konturem
Myszki Miki z przodu.
– To – oświadczyła stanowczo.
Weronika krytycznie przyjrzała się bluzce. Kupiła ją w ubiegłym roku na wyprzedaży tylko dlatego, że
była ładna. Nawet nie zwróciła uwagi na rozmiar. Po powrocie ze sklepu okazało się, że Julia mogłaby
się w niej utopić. Włożono ją więc do szafy, gdzie grzecznie leżała aż do dziś.
– A nie będzie za duża?
– Nie. Zobac, jak ujosłam! – Wyprostowała się, dumnie unosząc głowę.
„Ma wadę wymowy – zauważyła Weronika. – Trzeba pomyśleć o logopedzie”.
– Dobrze, a co na dół? Spodenki czy spódniczkę?
– Spódnickę.
– Biała w czarne groszki może być?
– Tak.
– To co, przebieramy się, bo nie ma czasu, a trzeba jeszcze zaprowadzić ład w twoich włoskach –
zarządziła Weronika.
Kiedy pół godziny później obie wystrojone, uczesane i delikatnie pachnące kwiatową wodą toaletową
stanęły przed lustrem w przedpokoju, Weronika zrozumiała, dlaczego córka nalegała, żeby nałożyć tunikę.
Chciała być choć trochę podobna do matki. Marszczenia przy rękawach oraz asymetryczny dół bluzki
miały zapewne przypominać falbany. Julia nawet stanęła przed lustrem tak samo jak matka, uginając
prawą nogę w kolanie. Weronika poczuła kulę w gardle oraz szczypanie pod powiekami. Z trudem
powstrzymała łzy wzruszenia.
– Ślicznie wyglądacie – skomentował Kamil. – Jak siostry.
Czyli i on zauważył podobieństwo w doborze stroju.
– Mamo, a w pseskolu będą występy. Psyjdzies?
– Oczywiście, że mama przyjdzie – powiedział stanowczo Kamil.
Weronika doskonale znała ten nieznoszący sprzeciwu ton. Mąż używał go rzadko. Właściwie tylko
wtedy, kiedy nie przyjmował do wiadomości, że mogłaby czegoś odmówić córce. Dzisiaj jednak jego
ingerencja była niepotrzebna, o czym poinformowało wymowne spojrzenie żony oraz wypowiedziane
cichutko, niemal bezgłośnie „nie musiałeś”. Nie mogłaby przecież sprawić przykrości dziecku, które
wprost do niej lgnęło. Nie dzisiaj. Zresztą, nie miała żadnej wymówki. Studia właśnie skończyła, a pracy
jeszcze nie znalazła.
– Przyjdę, Julciu – zapewniła, przykucając naprzeciwko córki. – Ale musisz ładnie powiedzieć:
w przedszkolu będą występy.
– W pse...
– Powolutku, Jula. W przed-szko-lu...
– W przeszkolu...
– W przed-szko-lu – poprawiła cierpliwie Weronika.
– W przed-szko-lu – wysylabizowała w końcu Julia, a widząc na ustach matki uśmiech zadowolenia,
powtórzyła: – W przedszkolu będą występy.
– Bardzo ładnie. – Dotknęła ustami czoła córki. – Trzeba mówić wyraźnie, żeby każdy cię rozumiał,
wiesz? A teraz zakładaj sandałki, idziemy na obiad.
[1] Wszystkie cytaty rozpoczynające kolejne części pochodzą z piosenki Księżniczka, sł. Marcin Piotrowski, wykonanie Sylwia Grzeszczak.
2.
26 maja
Dzień Matki...
Jak ja bym chciała być matką! Zegar biologiczny tyka bezlitośnie, a ja wciąż się boję. Mąż już kilka
miesięcy temu prosił... nie, wróć, on nie prosi... kazał mi odstawić tabletki. Powiedziałam, że
odstawiłam, ale wewnętrzny lęk przed upragnioną ciążą sprawił, że biorę je do dziś. Tak, wiem, jak to
wszystko brzmi i wygląda. Czuję strach przed tym, czego pragnę. Tyle że coś we mnie krzyczy, że to nie
mój mąż powinien być ojcem tego dziecka. On je stłamsi, zgniecie i zabije od środka. Tak jak mnie.
A tego nie chcę. Wolę nigdy nie być matką...
Właśnie sobie uświadomiłam, że ostatni raz widziałam matkę cztery lata temu. Pojechałam do domu
właśnie z okazji jej święta. Bez kwiatów, za to z podwójnym opakowaniem witamin. Wolałam zadbać
o jej zdrowie, niż kupić bukiet róż. Ma ich dość w ogrodzie. Spędziłyśmy razem wspaniałe popołudnie,
a wieczorem pojechałyśmy na cmentarz. Spotkałyśmy znajomą z pracy mojego męża. Poznałam ją
kiedyś na bankiecie i teraz nie wypadało udawać, że nie pamiętam. Przywitałam się, przedstawiłam
mamę, nie zdając sobie sprawy z tego, jak wielki popełniam błąd. Tego dnia widziałam matkę po raz
ostatni. M. stwierdził, że taka teściowa przynosi mu wstyd i nakazał zerwanie wszelkich kontaktów.
A ja... Zrobiłam, jak chciał, ale bardzo tęsknię. M. to jednak nie interesuje.
Basia Nitka
Weronika stała przed lustrem, starając się ocenić, czy w czarnej, wytłaczanej w kwiaty spódnicy oraz
bordowej, koszulowej bluzce wygląda jak kompetentna pani architekt. Wybierała się na rozmowę
w sprawie pracy i chciała zrobić jak najlepsze wrażenie. Na próżno sobie tłumaczyła, że nie strój
świadczy o umiejętnościach. Przeczytała zdecydowanie za dużo artykułów, w których autorzy
przekonywali, że w trakcie pierwszego spotkania ważne jest przede wszystkim dobre wrażenie, a nie to,
co się faktycznie potrafi. Padła nawet teza, że pracodawca chętniej zatrudni profesjonalnie
wyglądającego, sympatycznego, pewnego siebie kandydata o przeciętnych kwalifikacjach niż
uzdolnionego, ale niepotrafiącego się sprzedać.
Weronika nie należała do osób przebojowych, biorących z życia to, co im się należy. Wszystko osiągała
ciężką, uczciwą pracą. Nigdy nie potrafiła nawet ściągać, ostatni raz zrobiła to na fizyce w pierwszej
klasie liceum...
Ściągę z wzorami za radą koleżanek ukryła w lewej dłoni. Korzystanie z niej miało nie stanowić
problemu, wystarczyło w odpowiednim momencie rozchylić palce, odczytać niezbędne informacje
i spokojnie wrócić do pisania. Cała operacja była dziecinnie prosta. Podczas sprawdzianu jednak drżały
jej ręce, a po plecach spływał zimny pot.
– A co ty tam masz, robaczku? – zainteresowała się nauczycielka.
Zaskoczona Weronika drgnęła, na ławkę upadła zmięta i wilgotna od potu ściąga, a kartkę
z niedokończonymi zadaniami ozdobiła czerwona jedynka. Nie pierwsza z fizyki.
– Źle się czujesz, Nika? – zagadnął Kamil, kiedy godzinę później spotkali się przed jej szkołą. – Jakoś
dziwnie wyglądasz.
– Złapałam pałę z fizy – burknęła niechętnie. – Piątą w tym semestrze.
– Ale dlaczego?
– Niewyruchana kurwa złapała mnie na ściąganiu.
– Przede wszystkim grzeczniej, bo słownictwo masz rynsztokowe.
– Co takiego?! – Weronika aż zakipiała z wściekłości. Spodziewała się, że Kamil pozłorzeczy z nią na
głupią fizyczkę, która nie pozwala na testach korzystać z pomocy naukowych, a on tymczasem zajmował
się błahostkami.
– To, co słyszałaś. Teraz się uspokoisz, a jutro pójdziesz i przeprosisz tę nauczycielkę.
– Ty chyba oszalałeś! Wlepiła mi pałę jak ta lala, a ja mam ją jeszcze przepraszać? To ona raczej
powinna...
– Uspokój się lepiej.
– Spadaj!
Kamil nie miał zamiaru dłużej oglądać fochów Weroniki. Chwycił ją za ramiona, przyciągnął do siebie
i pochylił się tak, żeby mieć usta tuż przy jej uchu.
– Robisz z siebie widowisko na ulicy – szepnął. – Zachowujesz się jak rozwydrzona dziewczynka,
której rodzice nie chcą kupić jajka z niespodzianką.
Coś w tonie jego głosu sprawiło, że Weronika straciła cały animusz. Opuściła głowę i przez chwilę
walczyła z napływającymi do oczu łzami. Nie chciała płakać. Tłumione emocje nie pozwoliły jednak
o sobie zapomnieć. Bo przecież złość i krzyk były właśnie po to, żeby zasłonić przykrość spowodowaną
przyłapaniem na ściąganiu. A Kamil, zamiast stanąć po jej stronie, jeszcze potęgował złe samopoczucie.
– Nienawidzę cię – wysyczała przez zaciśnięte zęby.
– A ja cię kocham. Chodź tutaj. – Objął ją i, pomimo oporu, przytulił. – Spokojnie, wszystko będzie
dobrze, zobaczysz.
– Będę kiblować w pierwszej klasie.
– Nie będziesz, ale musisz mi zaufać.
– To znaczy? – Zaintrygowana oderwała głowę od piersi Kamila.
– Za chwilę pójdziemy do ciebie i pomogę ci z tą fizyką.
– Nie! Znaczy... Do mnie nie. Lepiej do jakiegoś McDonalda. Proszę...
– Więc pójdziemy do mnie – odparł spokojnie, ścierając łzy z policzków Weroniki. – A jutro
przeprosisz nauczycielkę i zapytasz, kiedy możesz poprawić ten sprawdzian.
– Nie można bez przeprosin?
– Ufasz mi, Nika?
Kiwnęła głową.
– Więc zrób, jak proszę, a jeśli później chociaż przez chwilę będziesz tego żałować, możesz mnie
wyzywać od najgorszych.
Nie pożałowała. Nauczycielka przyjęła przeprosiny z serdecznym uśmiechem. Przecież sama też kiedyś
była w liceum i ściągała, czego nawet nie próbowała ukrywać. Podczas krótkiej, ale ciepłej rozmowy
pani Robaczku, jak nazywali ją uczniowie, dała się poznać jako osoba, która nie ma złych intencji,
przeciwnie, wiele rozumie i jest gotowa pomóc. Zrezygnowała nawet ze wstawienia Weronice jedynki,
uznając, że nie było sprawy. Umówiły się po prostu na pisanie testu w innym terminie...
– W sumie przyzwoita babka – powiedziała Weronika, odgarniając włosy z czoła.
– Co mówisz, kochanie? – zainteresował się Kamil.
– A nic. Tak sobie wspominam czasy licealne. Ale teraz będę już lecieć na tę rozmowę.
– Powodzenia. – Pokazał jej skierowany w górę kciuk. – I pamiętaj o występach w przedszkolu. Jula
byłaby niepocieszona, gdybyś...
– Powiedziałam, że będę, więc przyjdę. Nie rób ze mnie potwora.
– Potworka, jeśli już. – Kamil uśmiechnął się łagodnie. – Pięknego potworka.
Próbował obrócić rozmowę w żart, ale Weronika doskonale wiedziała, że gdyby stanowczo odmówiła
pójścia na występ córki, nie byłoby mowy o przekomarzaniu, a zamiast uśmiechu zobaczyłaby groźną
zmarszczkę pomiędzy brwiami męża. Idąc na przystanek zastanawiała się nawet, czy nie zrobić Kamilowi
na złość. I tak uważał ją za kiepską matkę, co zresztą było prawdą. Po cóż więc miała stwarzać pozory?
Istniało wiele sposobów na miłe spędzenie czasu. Amatorski występ przedszkolaków na pewno do nich
nie należał.
Weronika już przygotowywała w myślach zgrabne kłamstwo, kiedy przypomniała sobie, jak wspólnie
z Julią wybierały kreacje na rodzinny obiad w restauracji. Takie grzebanie w ciuchach stworzyło między
matką i córką mimowolną więź. Nie mogła o niej tak łatwo zapomnieć.
Chłodny wiosenny wiatr jako jedyny miał odwagę mącić pełną dostojeństwa ciszę cmentarza.
Spoglądając na zdjęcie wtopione w szarą, kamienną płytę, Kornelia cierpliwie zgarniała z twarzy wciąż
rozwiewane włosy. Leciutko poruszała ustami, szepcząc sobie tylko znane słowa.
Zamyślenie przerwało szuranie stóp na wysypanej drobnymi kamieniami ścieżce. Do ławki podszedł
młody mężczyzna.
– Nela – szepnął, nie chcąc mącić cmentarnej ciszy. – Mogę się przysiąść?
– Jasne. – Uśmiechnęła się blado. – Jak mnie tutaj znalazłeś?
– To nic trudnego. Kiedyś przyszedłem tu za tobą. Jak się czujesz?
– W porządku. Mama Olki dba o mnie jak o własną córkę.
– To dobrze. Przepraszam, że nie było mnie przy tobie, kiedy...
– Oskar – przerwała mu w pół zdania Kornelia. – Nie mogłeś wiedzieć, że Kuba mnie porwie i będzie
chciał zgwałcić.
– Ale mogłem odebrać, jak dzwoniłaś.
– I tak dużo dla mnie zrobiliście. – Przypomniała sobie, jak Marcin i Oskar wtargnęli do domku na
działce jej byłego chłopaka. Uratowali ją dosłownie w ostatniej chwili, bo już nie miała siły, żeby się
bronić. – Gdyby nie wy... Nie chcę nawet o tym myśleć. Co z Kubą? Byłeś na komisariacie?
Oskar odgarnął włosy, które wiatr znowu zwiał na twarz Kornelii i spojrzał w jej smutne oczy. Dzisiaj
nie było w nich nawet cienia radości.
– Byłem, ale nie chcieli mi udzielić informacji – powiedział, starając się, żeby w jego głosie nie było
słychać złości. Nie potrafił spokojnie rozmawiać o tym, że ktoś poważył się skrzywdzić jego przyrodnią
siostrę. Nie mógł się pogodzić z tym, że zrobił to człowiek, którego uważał za przyjaciela. – Na pewno
odpowie za próbę gwałtu i posiadanie narkotyków. Jeśli znajdą coś w twojej krwi albo moczu, to też za
podanie ci środków psychoaktywnych albo odurzających. Dopilnuję, żeby się nie wywinął.
– Dlaczego on to zrobił? Czy go sprowokowałam?
– Nie, Nelu. – Pogłaskał ją po policzku. – Nie ma w tym twojej winy. Kuba po prostu nigdy nie przyjął
do wiadomości, że go zostawiłaś. Sfiksował. Wiedziałem o tym, ale nie sądziłem... Cholera, nigdy bym
nie przypuszczał, że on może posunąć się do porwania! Ostrzegłbym cię.
– Wiem. – Kornelia ponownie spojrzała na szary nagrobek. – Brakuje mi mamy – poskarżyła się. – Jej
obecności, wsparcia, bliskości.
Oskar otoczył ramieniem plecy siostry i pozwolił, żeby ukryła głowę na jego piersiach. Dobrze, że tu
przyszedł. Nie chciał, żeby Kornelia szukała pocieszenia na cmentarzu, wpatrując się w zimną płytę
grobu matki. Powinna wiedzieć, że nie jest sama. Ma brata i przyjaciół, którzy żyją i mogą ją ogrzać
ciepłem ramion.
– Nie zastąpię jej – szepnął – ale pamiętaj, że ja też zawsze ci pomogę, w każdej sytuacji. I najlepiej
będzie, jak już stąd pójdziemy.
– Dzisiaj jest Dzień Matki, wiesz? A ja nie mam go już z kim świętować. Zawsze chodziłyśmy na lody,
a później do kina albo oglądałyśmy coś w domu. Tak bardzo tęsknię do tych chwil.
Oskar bardzo chciał powiedzieć, że rozumie, ale to nie byłaby prawda. Nie mógł wiedzieć, jak wielki
jest ból siostry, bo jego mama żyła. Od zawsze miał przy sobie oboje rodziców, dom, poczucie
bezpieczeństwa. Kornelia zaś nigdy nie poznała ojca, a jej życie nie było usłane różami. Wciąż walczyła
choćby o złudzenie szczęścia. Aż dziwne, że istota tak drobna i wrażliwa nie rozsypała się na kawałki
pod wpływem przeciwności losu. Najchętniej zabrałby jej wszystkie smutne i bolesne doświadczenia,
starł gumką jak ślad ołówka na kartce. Przeszłości jednak zmienić się nie da. Można tylko ofiarować
Kornelii lepszą przyszłość. Bez matki, ale z bratem, z narzeczonym, z przyjaciółmi, a jeśli zechce, nawet
z ojcem.
– Chodź, Nela. – Oskar chwycił Kornelię za ramiona i zmusił, żeby wstała. – Dzisiaj ja zabiorę cię na
lody. A wieczorem obejrzysz z Marcinem jakiś film. Twoja mama na pewno by nie chciała, żebyś tu
siedziała i tęskniła.
Na przedszkolne występy przeznaczono największą salę, tę, w której stało pianino. W kilku rzędach
ustawiono krzesełka dla widzów. Takie maluteńkie jak dla lalek, ale bardzo wytrzymałe, skoro
pozwolono na nich siadać dorosłym. Dekoracji właściwie nie było, jeśli nie liczyć kilku balonowych
bukietów przytwierdzonych do ścian, kreponowych pasków oraz barwnych serpentyn, kłujących w oczy
kiczowatością.
„Jak na maskaradzie” – skomentowała w myślach Weronika.
Niedbałość w wystroju sali wręcz drażniła jej poczucie estetyki. Postanowiła jednak zacisnąć zęby
i wytrzymać. Ostatecznie przyszła tu dla córki, a nie żeby podziwiać wnętrza. Kamila jeszcze nie było.
Dziwne, nie lubił się spóźniać, a do rozpoczęcia występu została tylko minuta.
Weronika zajęła miejsce przy drzwiach i czekała, sama nie wiedząc na co. Chyba na koniec farsy,
w której musiała wziąć udział. Tymczasem zabrzmiała muzyka, a dzieci ubrane w kostiumy z krepiny
odtańczyły bardzo chaotyczny układ. Podekscytowani rodzice robili zdjęcia albo filmowali występ.
Weronika czuła się zdecydowanie nie na miejscu ze swoją sceptyczną miną. Nie potrafiła jednak
wykrzesać z siebie entuzjazmu. Po chwili nastrój przedstawienia zmienił się z radosnego na patetyczny.
Na ekranie, którego wcześniej nie zauważyła, pojawiały się zdjęcia łąk upstrzonych kwiatami, barwnych
bukietów oraz pojedynczych, ogromnych róż. Z radia popłynęła spokojna muzyka, a dzieci odegrały
pantomimę, za co nagrodzono je gromkimi brawami. Weronika miała nadzieję, że to już koniec, ale na
środek wyszła ciemnowłosa dziewczynka w kremowej sukience w drobne kwiatuszki. W sali zapanowała
cisza. Wszyscy czekali na słowa ślicznego jak aniołek dziecka, w którym Weronika rozpoznała Julię.
Wstała. Ponad głowami widzów spotkały się błękitne spojrzenia matki i córki. Dopiero wtedy
dziewczynka rozpoczęła recytację.
Kiedy co rano otwieram oczy,
nic mnie nie zmartwi, nic nie zaskoczy,
bo w drzwiach już stoi kochana mama.
Przygląda mi się w fartuch ubrana.
Kakao w kuchni kusi pachnąco,
a mama mruczy do mnie kojąco,
że czas się zbierać, iść do przedszkola,
bo czeka na mnie tam pani Ola.
Wiem, mama przyjdzie zaraz po pracy
i poda obiad na srebrnej tacy.
A ja zaplotę mamie warkocze
i ją po szyi też połaskoczę.
Będziemy razem gonić motylki,
ubierać lalki i stroić minki.
Bo moja mama to cud nad cudy,
w jej towarzystwie nie zaznam nudy.[2]
Julia recytowała powoli, cichym, ale pewnym głosem, dzielnie walcząc z wadą wymowy i cały czas
patrząc na matkę. Kiedy umilkła, rozległy się gromkie, w pełni zasłużone brawa.
Widowisko trwało. Dzieci śpiewały piosenkę, tańczyły... Tylko Weronika stała nieruchomo, wciąż
mając przed oczami śliczną twarz córki. W uszach dźwięczały słowa wiersza, który przecież nie był
o niej. Wbijały się w podświadomość, ściskały za gardło, pragnąc eksplodować szlochem pełnym
wyrzutów sumienia. Bo ta ładna, mądra i bardzo uzdolniona dziewczynka w pełni zasługiwała na matkę,
która każdego dnia będzie ją obdarzać małymi gestami miłości, znajdować czas na zabawę, tęsknić...
Nieposłuszna łza wypłynęła spod powieki. Jeszcze chwila, a Weronika zapłakałaby głośno nad losem
córki, której nie potrafiła kochać tak, jak powinna. Na szczęście ramię męża otoczyło jej plecy, a dobrze
znany zapach wody po goleniu przywrócił negocjacjom względną równowagę.
– Chodź, Nikuś – szepnął Kamil, wyprowadzając żonę na korytarz. Nawet nie zauważyła, że występy
się skończyły.
– Dokąd idziemy? – zagadnęła, dyskretnie wycierając policzki. Za wszelką cenę chciała ukryć
wzruszenie.
– No jak to, nie słyszałaś? Do innej sali. Dzieci przygotowały poczęstunek.
– Wolałabym zabrać Julę na lody, a później do domu.
– Tak zrobimy, ale za jakieś pół godzinki. Dobrze?
– Uhm. – Uśmiechając się leciutko, spojrzała w szare oczy męża. – Ślicznie recytowała, prawda?
– Ślicznie. Przygotowywała się od dwóch tygodni, dlatego tak bardzo chciała, żebyś przyszła. To
przecież dla ciebie.
– Dla mnie – powtórzyła Weronika, doskonale wiedząc, że nie zasłużyła ani na wiersz, ani na wysiłek
córki. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Julia do niej lgnęła, wciąż obdarzając zaufaniem i dając kolejne
szanse. Przecież tyle razy została odepchnięta.
– Widzę, że niespodzianka się udała. Dawno nie widziałem cię tak wzruszonej.
– Udała, jak najbardziej. Kamiś, a co z Juli logopedą? Chyba powinna chodzić, prawda?
– Powinna. W przedszkolu jest świetna pani logopeda, naprawdę się stara, ale Jula odmawia udziału
w ćwiczeniach. Przecież ci mówiłem.
– Mówiłeś – zgodziła się Weronika, chociaż wcale tego nie pamiętała. – Skoro nie chce do tej pani, to
trzeba ją zapisać do innej. Tak przecież być nie może. Zajmę się tym, dobrze?
– Kochanie, nie musisz pytać, to jest twoja córka.
Wzruszenie ponownie ścisnęło Weronikę za gardło. Zwykle to Kamil podejmował wszelkie decyzje
dotyczące Julii. On wybierał żłobek i przedszkole, umawiał wizyty u lekarza, nawet na nie jeździł,
chociaż wymagało to zwolnienia z pracy. Żona studiowała. Nie bardzo interesowało ją życie córki.
Starała się uczestniczyć w nim tylko wtedy, kiedy musiała. Ot, pięć lat temu urodziła córkę. Karmiła ją
piersią, przewijała, ale nic poza tym. Jedyne, co dawała Julii, to chłodna obojętność. Dlaczego zatem
wciąż dostawała kolejne szanse na zostanie prawdziwą matką?
– Dziękuję – szepnęła.
Anna zrzuciła buty, nie patrząc, gdzie wylądują, i przebiegła do kuchni. Miała niecałą godzinę na
przygotowanie obiadu. Mirek nie lubił czekać na jedzenie. Miało się pojawiać na stole zaraz po jego
powrocie z pracy. Koniec, kropka. Żadna alternatywa nie istniała, chyba że on zadecydował inaczej.
Należało więc zmobilizować wszystkie siły i wykorzystać wrodzoną kreatywność. Już po chwili cebula
skwierczała na patelni, a Anna tarła marchewkę. W niecałą godzinę miała powstać nowatorska wersja
pasty do makaronu. Taka z dużą liczbą warzyw i mielonym mięsem, ale za to bez parmezanu. Typowe
spaghetti nie wchodziło w grę.
Anna, wiedząc, że mąż ma bzika na punkcie zdrowego jedzenia, nauczyła się zmieniać przepisy tak,
żeby spożywać ulubione dania, a jednocześnie unikać awantur. Dlatego jej spaghetti zawierało dużo
warzyw: marchewkę, czasem fasolkę szparagową, odrobinę cukinii, paprykę, natkę pietruszki albo
koperek, czasem wzbogacała je brokułami. Rzadko, bo nie przepadała za nimi. Musiała jednak zdobywać
się na pewne ustępstwa. Im więcej zdrowych kalorii na talerzu, tym Mirek bardziej zachwalał potrawę.
Nie miała czasu na celebrowanie gotowania. Nie dzisiaj. Redaktor naczelny poprosił, żeby
w zastępstwie chorej koleżanki przeprowadziła wywiad z cenioną pisarką. Nie mogła odmówić. I nie
chciała, lubiła podejmować nowe wyzwania. Rozmowa była niezwykle sympatyczna. Pisarka okazała się
nie tylko ekspertem od tworzenia wiarygodnych powieści obyczajowo-psychologicznych, ale też
wspaniałą dyskutantką. Barwnie opowiadała o swoich pasjach, pracy twórczej, problemach
zawodowych. Później rozmowa zamieniła się w zwykłe, ale bardzo miłe pogaduchy. Kiedy minęły trzy
godziny? Jakim cudem tak szybko? Pozostało mieć nadzieję, że Mirek nie zauważy, że obiad został
przygotowany w pośpiechu.
Anna wylała makaron na durszlak i spojrzała na zegarek. Uff... Zdążyła. Miała jeszcze około dziesięciu
minut na doprowadzenie siebie i kuchni do porządku.
– Jestem, kochanie! – Mirek wszedł do mieszkania, kiedy odświeżona i przebrana w sukienkę w kwiaty
żona opuszczała łazienkę. – Ślicznie wyglądasz.
Na chwilę wziął ją w ramiona. Pocałował.
– Dziękuję – powiedziała, rozciągając usta w nieco wymuszonym uśmiechu. Była zmęczona.
Najchętniej odpoczęłaby z książką w ręku. Tego jednak Mirek nie mógł wiedzieć. Nie należało dawać mu
argumentu, którego chętnie by użył, aby zmusić żonę do rezygnacji z pracy. – To co, nakładam obiad, tak?
– Perfekcyjnie udała odprężoną.
– Pewnie.
Mirek zniknął w łazience, a Anna w kuchni. Obficie polała makaron pastą mięsno-warzywną, ozdobiła
natką pietruszki i pomidorkami.
– Jak minął dzień? – zagadnęła, stawiając przed mężem talerz.
– Trochę nerwowo. Przywieźli dwie osoby z wypadku. Musieliśmy operować, ale wszystko jest pod
kontrolą.
– To dobrze. – Nie pytała o szczegóły, wiedząc, że Mirek nie może opowiadać o pracy. Był lekarzem,
obowiązywała go tajemnica. Krótkie, zdawkowe informacje musiały wystarczyć. Zresztą Anna nie
widziała nic fascynującego w ludzkim cierpieniu, opisie obrażeń, chorobach. – Pewnie jesteś zmęczony?
– Trochę. Zdrzemnę się po obiedzie, bo mam dziś dyżur. Aniu, tak sobie myślę, że powinnaś zrobić
badania.
– Ja? Po co? Przecież nic mi nie jest.
– Coś jednak jest nie w porządku – stwierdził. – Od pół roku staramy się o dziecko i nic. Musisz to
sprawdzić.
Annie zaschło w gardle. Doskonale wiedziała, że nie zachodzi w ciążę, bo wciąż bierze pigułki. Tego
jednak powiedzieć nie mogła. Dopiero byłaby awantura. Przestraszyła się jednak, że wyniki badań ją
zdradzą.
– Dlaczego zakładasz, że to moja wina? – Oburzyła się.
– Bo przecież ja nie strzelam ślepakami, prawda?
– Sprawdziłeś to?
– Nie muszę. Po prostu wiem. Zadzwoń do swojego ginekologa i umów się na wizytę.
– Ale...
Objął dłonią brodę żony i ścisnął, sprawiając ból.
– Bez dyskusji – nakazał. – Po obiedzie zadzwonisz do ginekologa. Czy wyraziłem się jasno?
Skinęła lekko głową, walcząc z napływającymi do oczu łzami. Protesty nie miały sensu.
Na szczęście Mirek nie miał ochoty bawić się cierpieniem żony. Uwolnił jej podbródek i pozwolił
pochylić głowę nad talerzem. Skończyli jeść w milczeniu, jeśli nie liczyć cichutkiego pociągania nosem.
Anna nie chciała płakać, ale łzy same wypływały spod powiek. Ból fizyczny zniosłaby dzielnie.
Najwyżej zacisnęłaby pięści albo zagryzła wargi. Nie mogła jednak pogodzić się z tym, że jest nikim,
bezwolną marionetką, którą można upokarzać i dręczyć wedle własnego uznania. Niestety, nie potrafiła
tego zmienić.
Weronika obróciła w palcach laurkę od córki. Niby nic, wyklejanka z obrazkiem bukietu kwiatów,
których nazwy trudno odgadnąć. W środku wklejono wydrukowane życzenia. Zapewne każda mama
dostała takie same. Tyle że pod tymi dla Weroniki niewprawna dziecięca rączka napisała: Kocham Cię,
mamo, Julia. Litery były koślawe, nierówne, ale wyraźne, a sam dopisek wykraczał poza zakres wymagań
przedszkolnych i na pewno powstał z własnej inicjatywy. Kto pomógł Julii go stworzyć?
Wychowawczyni? Ojciec? To przecież nie miało żadnego znaczenia. Istniał. Ściskał za gardło. Sprawiał,
że spod powiek wypływały łzy wzruszenia.
– Dlaczego siedzisz po ciemku? – Głos Kamila wyrwał Weronikę z zamyślenia, a światło przegoniło
półmrok kuchni.
– A, tak jakoś. – Niby mimochodem otarła policzek wierzchem dłoni.
– Płaczesz?
– Nie, dlaczego?
– Przecież widzę. Chodzi o to, że nie dostałaś tej pracy?
– Pracy? – Weronika zamrugała, chcąc przyzwyczaić wzrok do jasności, która zapanowała w kuchni
i wrócić myślami do rzeczywistości.
W świecie, w którym dzieci recytują słodkie wierszyki dla mam oraz wręczają im śliczne laurki, nie
było miejsca na przejmowanie się niepowodzeniami zawodowymi. Dlatego zapomniała o rozmowie
z niedoszłym pracodawcą. Przyjęła do wiadomości, że nie widział w niej fachowca. Była osobą, która
właśnie obroniła pracę magisterską i musiała się jeszcze wiele nauczyć. A on za tę naukę płacić nie
zamierzał. Owszem, był miły, życzył powodzenia, ale nie mógł zaoferować etatu. Po wyjściu z rozmowy
Weronika faktycznie była roztrzęsiona i zła. Teraz jednak myślała o córce.
– Wszystko będzie dobrze – zapewnił tymczasem Kamil, delikatnie rozmasowując kark żony. – Na
pewno znajdziesz dobrą pracę.
– Mam nadzieję. Jula śpi?
– Tak. Zasnęła przed końcem bajki.
– Zajrzę do niej.
– Oki, a ja zrobię nam herbatę i może obejrzymy jakiś film, co?
– Świetny pomysł.
Cichutko otworzyła drzwi pokoju córki. Mrok nieznacznie rozpraszała nocna lampka z wizerunkiem
księżniczki. Julia spała na plecach. Obok głowy spoczywała zaciśnięta piąstka z wystawionym kciukiem,
jakby dziewczynka miała ochotę go ssać, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Druga rączka przytulała do
piersi Zośkę, pluszowego pieska, nieodłącznego towarzysza zabaw i chwil odpoczynku. Kołdra zwisała
nad podłogą, okrywając jedynie brzuch dziecka. Weronika nie bardzo wiedziała, czy powinna otulić nią
córkę.
„Gdybyś była prawdziwą matką, to byś wiedziała” – skarciła się w myślach, podchodząc do łóżka.
Dłoń przypadkiem dotknęła ciepłego policzka Julii, aby po chwili pogłaskać go już w pełni świadomie.
Wątpliwości odpłynęły w zapomnienie. Weronika troskliwie otuliła córkę kołdrą.
– Jutro ja ci poczytam przed spaniem – szepnęła, ledwo poruszając wargami.
– Uhm – mruknęła Julia przez sen, przytrzymując dłoń matki przy policzku. Nie obudziła się. Nie
otworzyła oczu. Działała jednak tak, jakby podświadomie wyczuła, że dzieje się coś ważnego.
– Obudziła się? – zagadnął Kamil, widząc żonę wychodzącą z pokoju córki.
– Śpi jak aniołek, tylko się rozkopała.
– Jak zwykle. Chodź. – Poprowadził żonę do pokoju telewizyjnego, jak go nazywali. Na okrągłym
stoliku czekały już dwa ogromne kubki z herbatą, miseczka z orzeszkami i paczka wafelków. – Który?
– Ten. – Weronika, nie patrząc, wskazała jeden z filmów i zajęła miejsce w miękkim fotelu. Miała
nadzieję, że wieczór przed ekranem uwolni ją od natrętnych myśli o Julii, Dniu Matki, kwiatkach,
laurkach i wierszykach. Niestety, los spłatał jej figla. Nieopatrznie wskazała film Tylko mnie kochaj.
Obsadzona w roli Michaliny Julia Wróblewska nagle stała się bardzo podobna do córki Weroniki,
a sytuacja fabularna jak na złość odzwierciedlała rzeczywistość. Na ekranie szalała nie brązowooka
blondynka, ale drobna brunetka z niebieskimi oczami, pociągłą buzią i smutnym uśmiechem. Dziewczynka
walczyła o miłość matki sztywniaczki, zabieganej, oziębłej, myślącej tylko o karierze.
– Hej, co z tobą? – zaniepokoił się Kamil, widząc, że reakcja żony na film jest zdecydowanie inna od
zamierzenia twórców. Bo któż to słyszał, żeby w zabawnych momentach pociągać nosem, ocierać
rękawem łzy i szukać po kieszeniach chusteczki? – Nika, źle się czujesz?
– Nie, w porządku. Mam chyba alergię.
– Aha. Jakoś ci nie wierzę. – Pochylił się nad żoną i dotknął ustami magicznego miejsca za jej uchem. –
Chyba potrzebujesz innego rozluźnienia.
– A tobie tylko jedno w głowie – mruknęła, doskonale udając niechęć. Odchyliła głowę na bok, aby
ułatwić wargom męża dostęp do swojej szyi. Skorzystały z tego bez dodatkowej zachęty.
– Nie tylko – sprostował Kamil, klękając na fotelu tak, że Weronika była uwięziona pomiędzy jego
udami i ramionami. Energicznym ruchem ściągnął z jej włosów gumkę, pozwalając czarnym lokom
rozsypać się dookoła twarzy. Z zadowolonym mruknięciem wtulił w nie nos i usta, jednocześnie wodząc
rękami po ciele żony.
Weronika nie protestowała. W silnych ramionach męża zawsze czuła się dobrze, bezpiecznie. Dotyk
niósł ze sobą przyjemne ciepło, pocałunki krzesały na ciele iskry rozkoszy, a wszelkie zmartwienia
odpływały w siną dal. Wsunęła dłonie pod podkoszulek Kamila. Delikatnie, okrężnymi ruchami
masowała skórę pleców, kierując się najpierw w górę, a później niespiesznie w dół. W końcu palce
natrafiły na pasek dżinsów.
Wyłuskiwali się nawzajem z ubrań, znacząc pocałunkami odsłaniane miejsca. Ich ruchy stawały się
coraz bardziej niecierpliwe, oddechy szybsze, usta zachłanniejsze w braniu i oddawaniu pieszczot.
[2] Agnieszka Miodowska, Cud mama.
3.
Korytarz w klinice, chociaż jasny i czysty, miał w sobie coś smutnego, przygnębiającego. Z powieszonych
na specjalnych tablicach plakatów spoglądały uśmiechnięte twarze zdrowych matek oraz szczęśliwych
niemowląt. Piękne zdjęcia nie były jednak w stanie ocieplić surowego chłodu ścian. Przypominały, że
mury widziały nie tylko radosne oblicza, ale też słyszały wiele skarg, podtrzymywały tych, którzy nie
potrafili dojść do gabinetu o własnych siłach, niosły schronienie chorym. Pacjenci odchodzili, pojawiali
się kolejni, a mury wciąż trwały. Milczące, zimne.
O tym rozmyślała Anna, siedząc na wygodnej kanapie przed gabinetem ginekologicznym. Nie miała
pojęcia, co powinna powiedzieć lekarzowi ani jak wytłumaczyć konieczność wykonania absurdalnych
w jej przypadku badań. Nawet nie próbowała uporządkować myśli. Po prostu nerwowo zaplatała pasek
torebki na nadgarstku, walcząc z chęcią opuszczenia kliniki. Na szczęście Mirek nie mógł jej
towarzyszyć, miał dyżur. Nie zmieniało to jednak faktu, że wcześniej czy później dowie się, że od kilku
miesięcy go oszukiwano. Anna już sama nie wiedziała, czy lepiej, żeby wyczytał prawdę z wyników
badań, czy usłyszał od niej.
A jeszcze nie tak dawno uważała siebie za panią sytuacji. Zaraz po ślubie przekonała męża, że wielkim
nietaktem będzie, jeśli jego przyjaciel zostanie jej ginekologiem. Czułaby się niezręcznie, siedząc przy
imieninowym stole albo rozmawiając na bankiecie z kimś, kto oglądał ją bez bielizny. Po zastanowieniu
Mirek przyznał jej rację. Zadziałał argument odwołujący się do zazdrości. I dobrze. Na korzyść Anny
przemawiało również nazwisko lekarza oraz tytuł profesora. Piotr Leszczyński był jednym z najlepszych
polskich ginekologów. Pracował w szpitalu, klinice, wykładał na Akademii Medycznej...
Mirek był więc pewien, że zdrowie żony leży w dobrych, o ile nie w najlepszych rękach, a Anna mogła
prosić lekarza o recepty na tabletki antykoncepcyjne bez obawy, że mąż się dowie. W swej naiwności
myślała, że kłamstwo nigdy nie wyjdzie na jaw.
Na drżących nogach weszła do gabinetu. Usiadła i niepewnie spojrzała w pooraną zmarszczkami twarz
lekarza. Ufała mu. Miał w sobie coś, co minimalizowało skrępowanie, a to u ginekologa niemały dar.
Traktował pacjentki z nieco szorstką serdecznością, trochę po kumplowsku, trochę jak dobrotliwy ojciec,
ale zawsze profesjonalnie.
– Słucham, pani Aniu, co pani dolega? – zagadnął, wpisując w komputer bieżącą datę. – Potrzebna
recepta czy sprowadza panią coś innego?
– Chciałabym zrobić badania – odparła, mocno zaciskając palce na pasku torebki.
– Cytologię robiliśmy dwa miesiące temu. Hormony i...
– Chodzi o to, czy mogę mieć dzieci.
– Pani Aniu – doktor Leszczyński przyjął ton ojczulka, łagodnie perswadującego coś dziecku –
przypominam pani, że przyjmuje pani tabletki.
– Tak, tak, oczywiście. – Zasłoniła twarz rękami, aby ukryć wypływające spod powiek łzy. – Ale mój
mąż o tym nie wie. I chciałabym, żeby tak zostało. Muszę zrobić komplet badań. Zapłacę, to żaden
problem.
– Moment, bo ja tu czegoś nie rozumiem. Nie powiedziała pani mężowi, że się zabezpiecza?
– My nie możemy mieć dzieci. To znaczy ja i on. Bo... Bo... Bo to się źle skończy. Proszę mi pomóc.
Obrzucił pacjentkę badawczym spojrzeniem. Wyraz jego twarzy nic nie zdradzał, a milczenie zdawało
się trwać całą wieczność.
– Chodzi o to? – odezwał się w końcu, dotykając podbródka Anny.
Przed wyjściem z domu starannie zamaskowała siny odcisk palca Mirka. Najwyraźniej jednak makijaż
nieco się rozmazał. Dlaczego nie sprawdziła tego zaraz po wejściu do kliniki?
– Ale to nie tak, jak pan myśli – pospieszyła z wyjaśnieniami. – Mój mąż jest...
– Jest draniem. Widziałem i słyszałem już wiele, jak widać na załączonym obrazku. – Przesunął dłonią
po siwych włosach. – Ale nigdy żadna pacjentka nie powiedziała mi wprost, że nie chce mieć dziecka
z własnym mężem, bo się o nie boi.
– Ja nie powinnam w taki sposób, przepraszam. – Anna wstała z zamiarem opuszczenia gabinetu, ale
lekarz chwycił ją za rękę.
– Pani Aniu, przede wszystkim proszę się uspokoić, bo jest pani okropnie blada – zarządził. – Siadamy,
o tutaj. – Podprowadził ją do kozetki. – Zmierzymy ciśnienie. Pani Jolu! – krzyknął. – Szklankę wody
i coś na uspokojenie.
Anna już nie protestowała. Głowę miała ciężką, czarne plamy utrudniały widzenie, w uszach szumiało.
Posłusznie zażyła podaną tabletkę i pozwoliła na zmierzenie ciśnienia.
– Jula, ten pan jest naprawdę bardzo miły – przekonywała Weronika, zastanawiając się gorączkowo, jak
złamać opór córki. Powoli traciła cierpliwość.
Od kilku minut stały na peronie. To znaczy Julia stała, kurczowo zaciskając rączki na słupku tablicy
ogłoszeń, a Weronika przykucnęła naprzeciwko, walcząc z chęcią wykorzystania argumentu siły. Już
dawno postanowiła, że jeśli kiedykolwiek będzie miała dzieci, nigdy i pod żadnym pozorem nie
podniesie na nie ręki. Do dzisiaj była wierna obietnicy, którą sama sobie złożyła. Julia jednak robiła
wszystko, żeby wyprowadzić matkę z równowagi.
– Ale jest logopedą – stwierdziła, opierając czoło o słupek.
– To jest brudne. Nie dotykaj buzią, bo wyskoczą ci krosty. I chodź już, proszę, za chwilę się spóźnimy.
– Nie.
– Dlaczego nie?
– Bo on mi kaze pluć i pokazywać język, a to bzydko.
– Brzydko to jest, kiedy taka ładna i mądra dziewczynka jak ty mówi niewyraźnie. Musisz ćwiczyć
języczek i buzię, żeby każdy cię rozumiał.
– Ale mnie potem boli, o tutaj i tu. – Dotknęła kącika ust i dolnej wargi.
Weronika uważnie przyjrzała się ustom córki. Były wysuszone, więc bardzo prawdopodobne, że
delikatna skóra pękała w trakcie ćwiczeń. „Jeśli to jedyny powód, to szybko się z nim rozprawimy” –
pomyślała, wydobywając z torebki bezbarwną pomadkę. Różowe opakowanie przyciągnęło wzrok i ręce
Julii.
– Otwórz i pomaluj usta – zachęciła Weronika.
– Tak, jak ty malujes?
– Właśnie tak.
Dziewczynka gorliwie wsmarowała w wargi pomadkę, po czym zaczęła cmokać i robić śmieszne
minki.
– Ładnie? – zagadnęła w końcu, uśmiechając się uroczo.
– Ślicznie. Teraz twoja buzia jest rozciągliwa i nie będzie bolało podczas ćwiczeń. A jak będziesz
dzielna u pana logopedy, to kupimy dla ciebie taki balsamik, żeby już nigdy nie bolało. Dobrze?
– Ale taki jak ten?
– Taki, jaki będziesz chciała. Sama wybierzesz. Zgoda?
– Zgoda. – Julia podała matce rękę i już bez oporów powędrowała do poradni logopedycznej. –
A kupimy coś jesce?
– Tak, jeśli będziesz ładnie ćwiczyć buzię.
Weronika nie mogła uwierzyć, że podskakująca radośnie dziewczynka była tym samym dzieckiem, które
jeszcze kwadrans temu stało na stacji przytulone do słupka z wyrazem niezadowolenia na twarzy.
20 czerwca
Narobiłam zamieszania na całą przychodnię. Zasłabłam w gabinecie ginekologicznym. Ciśnienie mi
skoczyło. No, nic dziwnego, taka byłam zestresowana tymi badaniami na płodność, że aż mnie coś
w piersiach ściskało ze strachu.
Profesor okazał się naprawdę równym facetem. Stwierdził, że skoro mój mąż nie oszczędza mnie, on
nie ma zamiaru skupiać uwagi jedynie na moich predyspozycjach do zostania matką. Oczywiście
powiedział to jakoś inaczej, bardziej profesjonalnie, ale sens był identyczny. Ponoć niepłodność
diagnozuje się u pary, a nie tylko u kobiety. Jeśli dwoje ludzi chce mieć dziecko, oboje powinni się
przebadać. Nawet nie wiecie, jak bardzo przypadło mi do gustu już takie postawienie sprawy. Na mnie
M. może wymusić pewne działania, ale z lekarzem, do tego profesorem, nie pójdzie mu tak łatwo.
Tymczasem mam zrobić podstawowe badania, plus EKG, a na kolejną wizytę stawić się z mężem.
Profesor zapewnił mnie też, że M. nigdy się nie dowie, że przyjmowałam pigułki. Obowiązuje go
tajemnica lekarska i skoro nie wyraziłam zgody na informowanie o stanie mojego zdrowia, on nie ma
prawa tego zrobić.
– Pani mąż jest lekarzem, ale chirurgiem – powiedział, uśmiechając się uspokajająco. – Może się
szarogęsić na sali operacyjnej, kiedy usuwa wyrostek albo tarczycę. Tutaj ja jestem władcą absolutnym
i nikt mi w dokumentach grzebał nie będzie.
Chętnie popatrzę, jak ktoś uciera M. nosa.
A z mojego dzisiejszego zasłabnięcia wyniknęły same plusy. M. się wystraszył, jak mu powiedziałam
przez telefon. Kazał mi nic nie gotować, tylko zamówić coś na obiad w restauracji, a o kolację ma
zadbać sam. Teraz, zgodnie z jego poleceniem, siedzę pod kocem w fotelu i grzebię w sieci, to znaczy
piszę post na blogu. Marzyłam o dniu słodkiego lenistwa.
Basia Nitka
Kamil wszedł do mieszkania i już od progu coś go zaniepokoiło. Miał uczucie braku, jakby w dobrze
ułożonych puzzlach świata nagle zabrakło jakiegoś elementu. Dziwna była również cisza. Zawsze, kiedy
wracał z popołudniowej zmiany, w przedpokoju witała go Julia z nieodłącznym pytaniem: Co mi kupiłeś?
Czekała w piżamie, gotowa do spania, ale zawsze. A dzisiaj cisza, spokój, żadnego poruszenia. Nawet
głośne chrząknięcie nie zwróciło niczyjej uwagi.
„Co one wyprawiają? – zastanowił się. – I dlaczego nikt tu na mnie nie czeka?” Nagle do jego uszu
dobiegł tłumiony chichot. Niecierpliwie szarpnął drzwi pokoju, żeby sprawdzić, jaki dowcip wymyśliły
jego kobietki.
Weronika i Julia siedziały na dywanie przed ustawionym pod ścianą lustrem. Przeniosły je
z przedpokoju, tego mu brakowało. A teraz robiły dziwne miny, kładły na języki płatki kukurydziane,
dmuchały na piórko, mlaskały, świetnie się przy tym bawiąc. Kamila nie zauważyły. Za bardzo
pochłaniało je podziwianie własnych twarzy.
– Nie chcę wam przeszkadzać, ale...
– Tata! – Julia poderwała się z podłogi i zawisła ojcu na szyi. – A mama kupiła mi tuskawkową sminkę
i dmuchanego misia. I była ze mną u pana Ajtuja.
– Artura – sprostowała Weronika, widząc jego zdziwienie. – To logopeda.
– Aha. – Cmoknął żonę w policzek. – A co tutaj robiłyście?
– Ćwicyłyśmy języcek.
– Mama też?
– Tez.
– To będę musiał chyba sprawdzić, jak go wyćwiczyła – stwierdził, mrugając porozumiewawczo do
Weroniki, która natychmiast zgromiła go spojrzeniem.
– A mój tez sprawdzis? – dopytywała Julia.
– Lepiej leć do łazienki umyć zęby i kładź się spać – poleciła jej matka. – Jest późno, a ty jutro idziesz
do przedszkola.
– Jak tego dokonałaś? – zagadnął Kamil pełnym uznania głosem, kiedy dziewczynka opuściła pokój.
– Takie tam babskie sprawy. – Weronika zrobiła tajemniczą minę, po czym wzięła lustro z zamiarem
odwieszenia go na miejsce.
– Daj, ja to odniosę, bo ciężkie.
– Oki, to podgrzeję ci kolację.
Zniknęła w kuchni, a Kamil zajął się lustrem i położeniem córki do łóżka. Dziewczynka była zmęczona.
Nie chciała nawet, żeby przeczytać jej bajkę.
– Jula zasnęła, jak tylko zobaczyła poduszkę – zakomunikował Kamil, wchodząc do kuchni. – Co
wyście dzisiaj robiły?
– Nic specjalnego. – Wzruszyła ramionami, wyjmując z szafki kubki. – Byłyśmy u logopedy, grałyśmy
w piłkę, później robiłyśmy kolację.
– To wiem. Powiedz, jak przekonałaś Julę do ćwiczeń.
– Kupiłam jej szminkę.
– No nie wierzę! Przekupiłaś ją szminką? Zobacz, a zabawek i słodyczy nie chciała. Za babami to
jednak nie można trafić.
– Nie przekupiłam, kochanie. O co ty mnie w ogóle posądzasz? Po prostu buzia ją bolała od
rozciągania i zagryzania, bo miała suche wargi.
– Jesteś cudowna! – Kamil chwycił żonę w ramiona i zakręcił się po kuchni, potrącając koszyk
z owocami. Dwa jabłka spadły na podłogę. To nic. Najważniejsze, że żona znalazła sposób na pokonanie
niechęci Julii do ćwiczeń logopedycznych.
Weronika nie podzielała entuzjazmu męża. Poświęciła córce odrobinę czasu, bo dręczyły ją wyrzuty
sumienia, a przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu prześladowało nawet we śnie, wołając: jestem tutaj,
czekam, kocham cię. Nie potrafiła tego znieść ani zrozumieć. Nie była dobrą matką, właściwie wcale się
tak nie zachowywała. Podeszła do sprawy jak do egzaminu, zadaniowo: miała zaprowadzić Julię do
logopedy i zrobiła to. Bez emocji, na zimno, najlepiej jak potrafiła. Nie była cudowna, tylko zakłamana.
Grała rolę matki, chociaż wcale nie miała ochoty. Zabrakło jej odwagi, aby się do tego przyznać. Jasne
postawienie sprawy oznaczałoby koniec małżeństwa z Kamilem, dla którego córka była centrum świata.
– Puść mnie natychmiast – zażądała. – Zapiekanka się podgrzała. Umyłeś ręce?
– Już, nie złość się. – Wypuścił żonę z ramion. – Umyłem. Nika, co z tobą?
– Nic. Siadaj.
Postawiwszy przed mężem talerz i kubek z herbatą, zanurkowała pod stół, aby wyjąć jabłka. Tam nieco
ochłonęła. Kilka głębokich wdechów uspokoiło rytm serca, a zagryzienie dolnej wargi zatrzymało
cisnące się do oczu łzy. Tylko ręce wciąż drżały. Na to jednak nie było rady. Chwyciła jabłka i wstała.
– Na pewno dobrze się czujesz? – zaniepokoił się Kamil.
– Tak, jestem tylko zdenerwowana, bo... bo nie mogę znaleźć pracy – skłamała gładko. – Wysłałam
około trzydziestu cv, a jak dotąd byłam na trzech rozmowach. Mieli dzwonić i nie dzwonią.
– Cierpliwości. Wszystko będzie dobrze.
Przesłał jej pokrzepiający uśmiech, po czym zanurzył widelec w zapiekance. Złe emocje odeszły
w zapomnienie. Kamil umiał tworzyć atmosferę spokoju i bezpieczeństwa, przeganiać czarne myśli,
w tempie ekspresowym rozprawiał się ze zmartwieniami. Posiadał też chyba zdolność jasnowidzenia, co
wyszło na jaw kwadrans później, kiedy Weronika sprawdziła pocztę elektroniczną.
– Nie wierzę! – krzyknęła, niemal wyfruwając zza biurka. – BNS zaprosił mnie na rozmowę w sprawie
pracy!
– Super! – Kamil objął żonę, która w dzikim tańcu radości rzuciła mu się na szyję. – No widzisz,
mówiłem, że będzie dobrze.
Warszawa niespiesznie pogrążała się we śnie. W parkach, restauracyjnych ogródkach, okolicach pubów
oraz na przystankach wciąż wrzało życie. Ludzie, przyciągani wiszącą w powietrzu atmosferą lata,
chcieli zasmakować odrobiny beztroski. Odsuwali więc moment udania się na spoczynek, chociaż
wiedzieli, że poranek bezlitośnie nakaże im wykonywanie codziennych, nudnych obowiązków.
– W niedzielę spacerowaliśmy wieczorem po plaży i słuchaliśmy pomruków morza – szepnęła
Kornelia, opierając głowę na ramieniu Marcina.
Kilka minut temu usiedli na parkowej ławce, aby odsapnąć po przejażdżce na rolkach. Właściwie to
Marcin potrzebował chwili wytchnienia po dalekiej, jak na swoje umiejętności, eskapadzie. Kornelia nie
odczuwała zmęczenia. Owszem, jej oddech nieco przyspieszył, ale nie na tyle, by musiała odpocząć.
Rozpierała ją energia i wewnętrzna siła.
Znowu Ty z tej ponurej wieży szarych dni kradniesz moje serce. Musisz być księciem.[1] 1. Weronika weszła do domu lekkim, niemal tanecznym krokiem. Dźwigała w dłoni wypchaną po brzegi torbę, ale czuła się tak, jakby nagle zdjęto z jej ramion ogromny ciężar. Wręcz rozpierała ją radość i wewnętrzna energia. Od trzech godzin była magistrem. Jeszcze nie mogła w to uwierzyć. Przecież niedawno zaczynała studia i cały świat twierdził, że ich nie skończy. Może poza Kamilem. Był jej opoką, jedynym człowiekiem, któremu ślepo ufała. Nigdy nie zawodził. Zawsze dotrzymywał obietnic. Można też śmiało nazwać go najlepszym ojcem na świecie. Julka wprost go uwielbiała. Prawdziwa córeczka tatusia. Naśladowała go we wszystkim, nawet podobnie chodziła, co akurat nie było dobre. Dziewczynka nie powinna robić wielgaśnych kroków, trzymać szeroko kolan i wymachiwać rękami. Trzeba jakoś zaradzić problemowi. Może zajęcia ruchowe dla dzieci? Taniec? „Sprawdzę, co oferują domy kultury – zdecydowała Weronika, wykładając warzywa na kuchenny stół. – Może znajdę coś ciekawego?” Nastawiła wodę na herbatę. Zapachniało cytryną. Postanowiła przygotować na obiad coś ekstra. Ostatecznie był powód do świętowania. Kiedy nalewała wrzątek do szklanki, trzasnęły drzwi w przedpokoju. Dziwne. Kamil pracował dziś do trzynastej, a nie było jeszcze południa. – Mama! Do kuchni wbiegła dziewczynka z burzą ciemnych włosów wokół twarzy. „Znowu roztargana” – pomyślała Weronika. Nie miała jednak czasu tego skomentować. Małe ramiona otoczyły jej biodra, a główka przywarła do brzucha. – Co tam, Jula? – Wzięła córkę na ręce. Roześmiała się głośno i potarła nosem o czubek nosa matki, a później przytuliła się do niej ze wszystkich sił. W pierwszym odruchu Weronika chciała odsunąć córkę, ale zwyczajnie nie potrafiła. Spróbowała więc nie myśleć o utytłanych czymś słodkim rękach oraz brudnych śladach, które na pewno pojawią się na białej bluzce. Trudno. I tak jej nie lubiła. – Kocham cię, mamusiu – usłyszała tuż przy uchu. – Ja ciebie też – odparła machinalnie. Kłamała. Nie potrafiła kochać swojej córki. Nie tak, jak inne matki. Owszem, chciała jej dobra i szczęścia, dbała, żeby wyglądała schludnie, ale to było jedynie poczucie obowiązku, nie miłość. Zaszła w ciążę w klasie maturalnej. Nie, to nie była wpadka małolaty, która zapragnęła posmakować dorosłości. Weronika wyszła za mąż, kiedy miała osiemnaście lat. Nie chciała czekać. Kamil też. Połączyła ich wielka miłość, a Julia była jej owocem. Tyle że wydanym za wcześnie. Przynajmniej dla Weroniki. Bardzo długo nie przyjmowała do wiadomości, że jest w ciąży. Nieregularne miesiączki miała od zawsze, więc kilka dni spóźnienia nie budziło jej niepokoju. Tym bardziej że się zabezpieczali. Dni zamieniły się w tygodnie, ale przecież wszystko było w porządku. Nabrzmiałe piersi, ból brzucha, nerwowość oraz kiepski nastrój zapowiadały rychłe rozwiązanie problemu. Ono jednak nie nastąpiło.
Wizyta u ginekologa stała się koniecznością. Słowa lekarza i gratulacje, wypowiedziane z leciutkim uśmiechem, zabrzmiały jak wyrok. W łonie Weronki rozwijało się dziecko. Miało dziewięć milimetrów długości, zdrowe serce i wszystko wskazywało na to, że postanowiło zniszczyć marzenia matki. Przecież dziewczyna chciała studiować, miała wiele pasji, nadziei, młodzieńczego zapału. A teraz wszystko legło w gruzach... Kamil niemal oszalał ze szczęścia. Chwycił żonę w ramiona i, unosząc ją kilka centymetrów nad ziemią, wykonał dziki taniec radości. Nie mogła mu powiedzieć, że ona tego dziecka nie chce, najchętniej by je usunęła, chociaż to niezgodne z prawem. Postanowiła jednak zawalczyć o marzenia. – Chcę zdać maturę – powiedziała kilka dni później. – To się rozumie samo przez się – odparł spokojnie Kamil. – Nie myślałaś chyba, że odpuszczę ci naukę tylko dlatego, że jesteś w ciąży? Weronika uśmiechnęła się leciutko. Kamil był pierwszą i jedyną osobą, która interesowała się jej stopniami. Od zawsze powtarzał, że wiedzy nigdy nie straci. Mobilizował ją, żeby chodziła do szkoły, zaliczała sprawdziany, rozwijała umiejętności. Obudził w niej ambicję, pomógł w odnalezieniu pasji, inspirował, wspierał na każdym kroku. Koleżanki ironizowały, że Weronika nie ma chłopaka, tylko przyszywanego tatuśka, sprawdzającego zeszyty i rozliczającego z postępów w nauce. Dopytywały, czy za złą ocenę dostaje szlaban na buziaki. Nie lubiły go. Był kimś, kto odebrał im kumpelę od wagarów, imprezowania i udawania pilnych uczennic, kiedy trzeba było zdobyć oceny. Weronikę przestały interesować tymczasowe rozwiązania. Kamil mobilizował ją do nauki dla siebie. Od zawsze widział w niej inteligentną osobę z ogromnym potencjałem. Nie chciał sprowadzać żony do roli kury domowej i inkubatora. Miała być wykształconą matką. – I chcę studiować – dodała. – Oczywiście, kochanie. – Uśmiechnął się łagodnie. – Jeśli nie zaraz po liceum, to na pewno jak nasze maleństwo skończy rok. We wszystkim ci pomogę. Weronika bez problemu zdała maturę. W nocy, po ostatnim egzaminie, rozpoczęła się akcja porodowa, a nad ranem na świat przyszła Julia. Dwa tygodnie po terminie. Najwyraźniej postanowiła umożliwić mamie uczestnictwo w egzaminie dojrzałości. Z dzieckiem w ramionach czas oczekiwania na ogłoszenie listy osób przyjętych na architekturę upłynął szybko. To Kamil przekazał żonie wieści, że od października będzie studentką. Tak, jak obiecał, wspierał ją na każdym kroku. Zajmował się córką, wstawał do niej w nocy, zmieniał pieluchy, załatwił bardzo dobry żłobek. Robił wszystko, żeby umożliwić Weronice naukę, ale ona nigdy nie pokochała Julii. Przez nią zawsze miała trudniej... – Jula, puść mamę – głos Kamila wyrwał Weronikę z zamyślenia. – Miałaś chyba coś do zrobienia. Dziewczynka poruszyła się energicznie i kiedy tylko jej stopy stanęły na podłodze, wybiegła z kuchni. Weronika spojrzała na męża. W dłoni trzymał bukiet drobnych słoneczników. Skąd je wziął w maju? Po raz kolejny udowodnił, że potrafi dla niej zrobić wszystko. – Gratuluję, kochanie – szepnął, przytulając żonę. Poczuła muśnięcie warg za uchem, po kręgosłupie przebiegł jej przyjemny dreszcz. – Skąd wiesz, że się udało? – zdziwiła się. Po wyjściu z egzaminu wysłała do męża esemesa, że już po wszystkim. Nic więcej. – Tego byłem pewien już wczoraj. – Ach tak? – Wtuliła twarz w słoneczniki, żeby ukryć zmieszanie. Ona nie miała takiej pewności. Kamil uwierzył w nią po raz kolejny. Mało tego, specjalnie wziął wolne w pracy, żeby mogli razem świętować. A co by było, gdyby nie zdała? Czy zdołałby ukryć rozczarowanie? I jak ona zniosłaby świadomość, że zawiodła pokładane w niej nadzieje?
Nie było czasu na rozmyślania. Do kuchni w podskokach weszła Julia. – Dla ciebie – powiedziała, wręczając matce zrobiony z kolorowego papieru kwiatek. Po rozchyleniu pomarańczowych płatków oczom Weroniki ukazał się napis „Gratuluję”. Literki były nierówne, nieco koślawe, najwidoczniej nakreśliła je ręka pięciolatki. Ona też wierzyła, że wszystko się uda. – Dziękuję, Julcia – szepnęła Weronika, całując córkę w czoło. Była wzruszona i nie potrafiła tego ukryć. Głos lekko jej zadrżał, a po policzkach stoczyły się ciepłe łzy. – Zaskoczyliście mnie. – I będziemy zaskakiwać do wieczora. – Kamil mrugnął porozumiewawczo do Julii. – Zarezerwowałem stolik w restauracji. Masz jakieś półtorej godziny, żeby zrobić się na bóstwo. – Mało. – Jak to mało? – Przecież jesteśmy dwie. – Aha. To idźcie już, a ja pochowam zakupy. Dziś pichcenia nie będzie. Anna wjechała na podziemny parking i sprawnie zajęła miejsce przeznaczone dla jej samochodu. Nie miała pojęcia, jak to się działo, że nigdy nikt nie postawił auta tam, gdzie zwykle ona. Ostatecznie każdemu lokalowi przysługiwało jedno miejsce parkingowe, a to zajął, oczywiście, mercedes jej męża. Czyżby mieszkańców obowiązywała niepisana umowa? A jeśli nawet, to co z gośćmi? Już bardziej prawdopodobne, że Mirek, sobie tylko znanymi sposobami, wytłumaczył sąsiadom, że dwa miejsca po lewej stronie od wejścia z parkingu na klatkę schodową należą do niego. Właśnie tak, do niego. Ona, Anna, nie miała nic, co mogłaby nazwać własnym. Nigdy nie używała słowa moje, zawsze było albo Mirka, albo wspólne. Właśnie, Mirek! Anna spojrzała na wyświetlacz komórki. Uff... Do powrotu męża z pracy pozostały jeszcze trzy godziny. Obiad był prawie gotowy, należało jedynie upiec doprawionego kurczaka, ugotować ziemniaki i zrobić sałatkę. Na pewno ze wszystkim zdąży. A może jeszcze uda jej się poczytać na balkonie? Dzień był pogodny, a jej biała skóra tęskniła za słońcem. Ale Mirek nie pozwalał na opalanie, twierdząc, że to niezdrowe. Nawet lektury dla żony wybierał sam. Nie było więc mowy o lekkich, łatwych i przyjemnych powieściach dla kobiet. – Przecież to są zwykłe pochłaniacze czasu – mawiał. – Pisane przez niedouczonych leserów dla bezmózgowców. Pogardzał rodzimą twórczością, z góry uznając ją za gorszą. Literatura nie była tu odosobniona. Nie słuchał polskich zespołów, nie oglądał wystaw malarskich, nie chodził do teatru. Tego samego oczekiwał od Anny, zupełnie nie szanując jej zdania czy upodobań. Skończyła filologię polską, doskonale więc wiedziała, że Polacy pisać potrafią. Znała przecież historię rodzimej literatury, interesowała się nowościami wydawniczymi. Współczesna twórczość była różna. Nic dziwnego. Książkę mógł wydać każdy, kto miał na koncie odpowiednią kwotę. Wciąż jednak funkcjonowały wydawnictwa weryfikujące teksty i publikujące tylko te najlepsze, a wśród nich perełki. Mirek by się chyba wściekł, gdyby wiedział, że żona wydaje pieniądze na książki, a po przeczytaniu oddaje je do biblioteki. Zatrzymać przecież nie mogła, bo gdyby je znalazł... – Lepiej, żeby nie znalazł – powiedziała Anna, wysiadając z auta. Wyjęła z bagażnika zakupy i ruszyła w stronę wyjścia z parkingu.
– Dzień dobry! – radosny, dziewczęcy głos wyrwał Annę z kręgu niemiłych myśli. – Dzień dobry – odparła, przywołując na usta uśmiech. Rozpoznała dziewczynę, która ostatnio dość często bywała u sąsiada spod dziesiątki. Zapewne jego kolejna zdobycz. Chociaż nie. Traktował ją inaczej niż inne kobiety. Nigdy nie pozwalał, żeby wieczorami sama wracała do domu i mówił do niej takim ciepłym, serdecznym głosem. Często ich widywała, jak rozmawiali, czule patrząc sobie w oczy. Wyglądali na szczęśliwych i zakochanych w sobie bez pamięci. Czasem nawet im zazdrościła... – Źle się pani czuje? Anna zorientowała się, że stoi z opuszczoną głową, jedną nogą na schodku, i przytrzymuje dłonią czoło. Dziewczyna sąsiada patrzyła na nią z niepokojem. – Wszystko w porządku – odparła. – Zrobiło mi się duszno, ale to nic poważnego. – To może wniosę pani zakupy? I tak czekam na narzeczonego. – Jedną ręką chwyciła torbę Anny, a drugą objęła ją samą w pasie. – Na które piętro? – zagadnęła, kiedy drzwi windy się otworzyły. – Na trzecie. – Czyli niebawem będziemy sąsiadkami. Mam na imię Kornelia. – Anna. Dyskretne piknięcie oznajmiło koniec podróży windą. Wyszły na klatkę schodową, niemal zderzając się z czekającym tam mężczyzną. – Coś się stało, kochanie? – zaniepokoił się, ogarniając Kornelię spojrzeniem kasztanowych oczu. – Zapomniałaś czegoś? – A nie. – Poprawiła mu kołnierzyk, przy okazji, niby mimochodem, przesuwając dłonią po torsie. – Anna... Znaczy pani Anna źle się poczuła, więc jej pomogłam. – Anna wystarczy. Już wszystko w porządku, więc was nie zatrzymuję – zapewniła, odbierając Kornelii zakupy. – Dziękuję. – Drobiazg. – Uśmiechnęła się, splatając palce swojej dłoni z palcami narzeczonego. – Miłego dnia. – Wzajemnie. Zniknęli w windzie, a Anna stała jeszcze przez chwilę na klatce, mając nadzieję, że wrócą i podzielą się z nią swoim ciepłem. Z ich słów, gestów, spojrzeń wprost emanowały miłość, czułość i przywiązanie. Po prostu do siebie należeli, byli szczęśliwi. Niczego nie grali. Koniec, kropka. „A dlaczego ja gram? – zastanawiała się Anna, wyjmując z torebki klucze. – Gdzie się podziała ta rozmarzona, zaczytana w poezji Poświatowskiej dziewczyna, która pragnęła idealnej miłości? Dobrze, może nie idealnej, ale takiej, jaką widziałam przed chwilą. Dlaczego pozwoliłam odejść Ani, która kochała życie i potrafiła czerpać z niego przyjemność?” – Jest w niej coś dziwnego – stwierdziła Kornelia, opuszczając windę. – Niby młoda kobieta, a jakaś spięta. – Może w przeciwieństwie do ciebie już urosła i nie zachowuje się jak gimnazjalistka? – Marcinku, czy ja się zachowuję i wyglądam jak gimnazjalistka? – Niech się zastanowię – odparł, przystając na chwilę i przytrzymując ją za rękę. – No, czasem tak. – O ty paskudo! – Szturchnęła go lekko w ramię.
– Ale nie wyglądasz – dodał, obrysowując palcem wskazującym kształt piersi narzeczonej. Z zadowoleniem oglądał wypływające na jej policzki rumieńce zakłopotania. Nie pozwoliła mu jednak podziwiać ich dłużej niż kilka sekund. – Jesteś okropny. – Udając śmiertelnie obrażoną, obróciła się na pięcie i szybkim krokiem ruszyła w stronę auta. Marcin nawet nie próbował jej gonić. Musiała się przecież zatrzymać przy samochodzie. Szedł więc spokojnie, uśmiechając się pod nosem. Lubił takie małe sprzeczki z Kornelią. Właściwie to były bardziej przepychanki słowne, po których następował moment miłego godzenia się. – Ale cię kocham, Nelu – szepnął wprost do ucha narzeczonej. – To chyba trochę okropny być mogę, prawda? – Trochę możesz – zgodziła się łaskawie. – I powiem ci coś jeszcze. Położył dłonie na biodrach Kornelii, zaglądając w jej błyszczące oczy. – Zamieniam się w słuch – szepnął. Czuł się jak rozbitek dryfujący po bezkresnej głębi szarozielonych tęczówek. Był gotów w nich utonąć. Po raz kolejny przyszło mu do głowy, że to, co wyrabia z nim Kornelia, jest niebezpieczne. Zapominał przy niej nie tylko o sobie, ale też o całym świecie. Jej obecność go zmieniała. Pociągała go kobiecością, zachwycała wrażliwością, onieśmielała delikatnością. Seks bez zobowiązań już nie jawił się jako bezpieczny sposób na relacje z kobietami. Zapragnął czegoś innego: stabilizacji, rodziny, domu, którego nigdy nie miał. Chciał kochać i być kochanym. Nigdy nie był szczególnie wierzący, ale czuł, że Kornelia pojawiła się w jego życiu za sprawą bożej opatrzności. Wdzięczność zaprowadziła go do kościoła. Pod jej wpływem ślubował, że w dowód wdzięczności nie wyciągnie ręki po niewinność ukochanej przed złożeniem przysięgi, która na zawsze połączy ich dusze. Starodawne poglądy, swego czasu bezlitośnie przez niego wyśmiewane, nagle stały się ważne, potrzebne. Wyrażały niepowtarzalność, wyjątkowość uczucia. – Też cię kocham. – Głos Kornelii wyrwał Marcina z zamyślenia. – Najbardziej na świecie. – Chciała dodać coś jeszcze, ale nie zdążyła. Na otwartych w pół słowa ustach poczuła wargi narzeczonego. Poddała się pocałunkowi, zapominając, że mogą nie być sami na parkingu. Weronika i Julia stały na środku pokoju, przyglądając się częściom garderoby rozłożonym na łóżku, stole, fotelach, nawet na podłodze. Bałagan powstał jednak według pewnej metody. Ubrania za małe, brzydkie czy zwyczajnie niemodne wylądowały w kącie, tworząc bezładny stos. Tu przeważały rzeczy Julii, co było dla jej mamy jednoznacznym sygnałem, że w najbliższych dniach należy wybrać się do sklepu. Kolorowe, zwiewne sukienki, spódnice oraz bluzki ułożyły na łóżku i fotelach, aby dokonać najwłaściwszego wyboru. – Ta mi się podoba – powiedziała Weronika, przykładając do siebie szafirową, letnią sukienkę z delikatnymi falbanami zamiast rękawów i szerokim paskiem, który po zawiązaniu z tyłu też miał spływać w dół, tworząc dwie falbany. – Ładna. – Julia kiwnęła głową akceptując wybór, a na jej zarumienionej od emocji buzi pojawił się szeroki uśmiech. – A ty co założysz?
Dziewczynka zlustrowała swoje ubrania, po czym sięgnęła po błękitną tunikę z białym konturem Myszki Miki z przodu. – To – oświadczyła stanowczo. Weronika krytycznie przyjrzała się bluzce. Kupiła ją w ubiegłym roku na wyprzedaży tylko dlatego, że była ładna. Nawet nie zwróciła uwagi na rozmiar. Po powrocie ze sklepu okazało się, że Julia mogłaby się w niej utopić. Włożono ją więc do szafy, gdzie grzecznie leżała aż do dziś. – A nie będzie za duża? – Nie. Zobac, jak ujosłam! – Wyprostowała się, dumnie unosząc głowę. „Ma wadę wymowy – zauważyła Weronika. – Trzeba pomyśleć o logopedzie”. – Dobrze, a co na dół? Spodenki czy spódniczkę? – Spódnickę. – Biała w czarne groszki może być? – Tak. – To co, przebieramy się, bo nie ma czasu, a trzeba jeszcze zaprowadzić ład w twoich włoskach – zarządziła Weronika. Kiedy pół godziny później obie wystrojone, uczesane i delikatnie pachnące kwiatową wodą toaletową stanęły przed lustrem w przedpokoju, Weronika zrozumiała, dlaczego córka nalegała, żeby nałożyć tunikę. Chciała być choć trochę podobna do matki. Marszczenia przy rękawach oraz asymetryczny dół bluzki miały zapewne przypominać falbany. Julia nawet stanęła przed lustrem tak samo jak matka, uginając prawą nogę w kolanie. Weronika poczuła kulę w gardle oraz szczypanie pod powiekami. Z trudem powstrzymała łzy wzruszenia. – Ślicznie wyglądacie – skomentował Kamil. – Jak siostry. Czyli i on zauważył podobieństwo w doborze stroju. – Mamo, a w pseskolu będą występy. Psyjdzies? – Oczywiście, że mama przyjdzie – powiedział stanowczo Kamil. Weronika doskonale znała ten nieznoszący sprzeciwu ton. Mąż używał go rzadko. Właściwie tylko wtedy, kiedy nie przyjmował do wiadomości, że mogłaby czegoś odmówić córce. Dzisiaj jednak jego ingerencja była niepotrzebna, o czym poinformowało wymowne spojrzenie żony oraz wypowiedziane cichutko, niemal bezgłośnie „nie musiałeś”. Nie mogłaby przecież sprawić przykrości dziecku, które wprost do niej lgnęło. Nie dzisiaj. Zresztą, nie miała żadnej wymówki. Studia właśnie skończyła, a pracy jeszcze nie znalazła. – Przyjdę, Julciu – zapewniła, przykucając naprzeciwko córki. – Ale musisz ładnie powiedzieć: w przedszkolu będą występy. – W pse... – Powolutku, Jula. W przed-szko-lu... – W przeszkolu... – W przed-szko-lu – poprawiła cierpliwie Weronika. – W przed-szko-lu – wysylabizowała w końcu Julia, a widząc na ustach matki uśmiech zadowolenia, powtórzyła: – W przedszkolu będą występy. – Bardzo ładnie. – Dotknęła ustami czoła córki. – Trzeba mówić wyraźnie, żeby każdy cię rozumiał, wiesz? A teraz zakładaj sandałki, idziemy na obiad. [1] Wszystkie cytaty rozpoczynające kolejne części pochodzą z piosenki Księżniczka, sł. Marcin Piotrowski, wykonanie Sylwia Grzeszczak.
2. 26 maja Dzień Matki... Jak ja bym chciała być matką! Zegar biologiczny tyka bezlitośnie, a ja wciąż się boję. Mąż już kilka miesięcy temu prosił... nie, wróć, on nie prosi... kazał mi odstawić tabletki. Powiedziałam, że odstawiłam, ale wewnętrzny lęk przed upragnioną ciążą sprawił, że biorę je do dziś. Tak, wiem, jak to wszystko brzmi i wygląda. Czuję strach przed tym, czego pragnę. Tyle że coś we mnie krzyczy, że to nie mój mąż powinien być ojcem tego dziecka. On je stłamsi, zgniecie i zabije od środka. Tak jak mnie. A tego nie chcę. Wolę nigdy nie być matką... Właśnie sobie uświadomiłam, że ostatni raz widziałam matkę cztery lata temu. Pojechałam do domu właśnie z okazji jej święta. Bez kwiatów, za to z podwójnym opakowaniem witamin. Wolałam zadbać o jej zdrowie, niż kupić bukiet róż. Ma ich dość w ogrodzie. Spędziłyśmy razem wspaniałe popołudnie, a wieczorem pojechałyśmy na cmentarz. Spotkałyśmy znajomą z pracy mojego męża. Poznałam ją kiedyś na bankiecie i teraz nie wypadało udawać, że nie pamiętam. Przywitałam się, przedstawiłam mamę, nie zdając sobie sprawy z tego, jak wielki popełniam błąd. Tego dnia widziałam matkę po raz ostatni. M. stwierdził, że taka teściowa przynosi mu wstyd i nakazał zerwanie wszelkich kontaktów. A ja... Zrobiłam, jak chciał, ale bardzo tęsknię. M. to jednak nie interesuje. Basia Nitka Weronika stała przed lustrem, starając się ocenić, czy w czarnej, wytłaczanej w kwiaty spódnicy oraz bordowej, koszulowej bluzce wygląda jak kompetentna pani architekt. Wybierała się na rozmowę w sprawie pracy i chciała zrobić jak najlepsze wrażenie. Na próżno sobie tłumaczyła, że nie strój świadczy o umiejętnościach. Przeczytała zdecydowanie za dużo artykułów, w których autorzy przekonywali, że w trakcie pierwszego spotkania ważne jest przede wszystkim dobre wrażenie, a nie to, co się faktycznie potrafi. Padła nawet teza, że pracodawca chętniej zatrudni profesjonalnie wyglądającego, sympatycznego, pewnego siebie kandydata o przeciętnych kwalifikacjach niż uzdolnionego, ale niepotrafiącego się sprzedać. Weronika nie należała do osób przebojowych, biorących z życia to, co im się należy. Wszystko osiągała ciężką, uczciwą pracą. Nigdy nie potrafiła nawet ściągać, ostatni raz zrobiła to na fizyce w pierwszej klasie liceum...
Ściągę z wzorami za radą koleżanek ukryła w lewej dłoni. Korzystanie z niej miało nie stanowić problemu, wystarczyło w odpowiednim momencie rozchylić palce, odczytać niezbędne informacje i spokojnie wrócić do pisania. Cała operacja była dziecinnie prosta. Podczas sprawdzianu jednak drżały jej ręce, a po plecach spływał zimny pot. – A co ty tam masz, robaczku? – zainteresowała się nauczycielka. Zaskoczona Weronika drgnęła, na ławkę upadła zmięta i wilgotna od potu ściąga, a kartkę z niedokończonymi zadaniami ozdobiła czerwona jedynka. Nie pierwsza z fizyki. – Źle się czujesz, Nika? – zagadnął Kamil, kiedy godzinę później spotkali się przed jej szkołą. – Jakoś dziwnie wyglądasz. – Złapałam pałę z fizy – burknęła niechętnie. – Piątą w tym semestrze. – Ale dlaczego? – Niewyruchana kurwa złapała mnie na ściąganiu. – Przede wszystkim grzeczniej, bo słownictwo masz rynsztokowe. – Co takiego?! – Weronika aż zakipiała z wściekłości. Spodziewała się, że Kamil pozłorzeczy z nią na głupią fizyczkę, która nie pozwala na testach korzystać z pomocy naukowych, a on tymczasem zajmował się błahostkami. – To, co słyszałaś. Teraz się uspokoisz, a jutro pójdziesz i przeprosisz tę nauczycielkę. – Ty chyba oszalałeś! Wlepiła mi pałę jak ta lala, a ja mam ją jeszcze przepraszać? To ona raczej powinna... – Uspokój się lepiej. – Spadaj! Kamil nie miał zamiaru dłużej oglądać fochów Weroniki. Chwycił ją za ramiona, przyciągnął do siebie i pochylił się tak, żeby mieć usta tuż przy jej uchu. – Robisz z siebie widowisko na ulicy – szepnął. – Zachowujesz się jak rozwydrzona dziewczynka, której rodzice nie chcą kupić jajka z niespodzianką. Coś w tonie jego głosu sprawiło, że Weronika straciła cały animusz. Opuściła głowę i przez chwilę walczyła z napływającymi do oczu łzami. Nie chciała płakać. Tłumione emocje nie pozwoliły jednak o sobie zapomnieć. Bo przecież złość i krzyk były właśnie po to, żeby zasłonić przykrość spowodowaną przyłapaniem na ściąganiu. A Kamil, zamiast stanąć po jej stronie, jeszcze potęgował złe samopoczucie. – Nienawidzę cię – wysyczała przez zaciśnięte zęby. – A ja cię kocham. Chodź tutaj. – Objął ją i, pomimo oporu, przytulił. – Spokojnie, wszystko będzie dobrze, zobaczysz. – Będę kiblować w pierwszej klasie. – Nie będziesz, ale musisz mi zaufać. – To znaczy? – Zaintrygowana oderwała głowę od piersi Kamila. – Za chwilę pójdziemy do ciebie i pomogę ci z tą fizyką. – Nie! Znaczy... Do mnie nie. Lepiej do jakiegoś McDonalda. Proszę... – Więc pójdziemy do mnie – odparł spokojnie, ścierając łzy z policzków Weroniki. – A jutro przeprosisz nauczycielkę i zapytasz, kiedy możesz poprawić ten sprawdzian. – Nie można bez przeprosin? – Ufasz mi, Nika? Kiwnęła głową. – Więc zrób, jak proszę, a jeśli później chociaż przez chwilę będziesz tego żałować, możesz mnie wyzywać od najgorszych. Nie pożałowała. Nauczycielka przyjęła przeprosiny z serdecznym uśmiechem. Przecież sama też kiedyś
była w liceum i ściągała, czego nawet nie próbowała ukrywać. Podczas krótkiej, ale ciepłej rozmowy pani Robaczku, jak nazywali ją uczniowie, dała się poznać jako osoba, która nie ma złych intencji, przeciwnie, wiele rozumie i jest gotowa pomóc. Zrezygnowała nawet ze wstawienia Weronice jedynki, uznając, że nie było sprawy. Umówiły się po prostu na pisanie testu w innym terminie... – W sumie przyzwoita babka – powiedziała Weronika, odgarniając włosy z czoła. – Co mówisz, kochanie? – zainteresował się Kamil. – A nic. Tak sobie wspominam czasy licealne. Ale teraz będę już lecieć na tę rozmowę. – Powodzenia. – Pokazał jej skierowany w górę kciuk. – I pamiętaj o występach w przedszkolu. Jula byłaby niepocieszona, gdybyś... – Powiedziałam, że będę, więc przyjdę. Nie rób ze mnie potwora. – Potworka, jeśli już. – Kamil uśmiechnął się łagodnie. – Pięknego potworka. Próbował obrócić rozmowę w żart, ale Weronika doskonale wiedziała, że gdyby stanowczo odmówiła pójścia na występ córki, nie byłoby mowy o przekomarzaniu, a zamiast uśmiechu zobaczyłaby groźną zmarszczkę pomiędzy brwiami męża. Idąc na przystanek zastanawiała się nawet, czy nie zrobić Kamilowi na złość. I tak uważał ją za kiepską matkę, co zresztą było prawdą. Po cóż więc miała stwarzać pozory? Istniało wiele sposobów na miłe spędzenie czasu. Amatorski występ przedszkolaków na pewno do nich nie należał. Weronika już przygotowywała w myślach zgrabne kłamstwo, kiedy przypomniała sobie, jak wspólnie z Julią wybierały kreacje na rodzinny obiad w restauracji. Takie grzebanie w ciuchach stworzyło między matką i córką mimowolną więź. Nie mogła o niej tak łatwo zapomnieć. Chłodny wiosenny wiatr jako jedyny miał odwagę mącić pełną dostojeństwa ciszę cmentarza. Spoglądając na zdjęcie wtopione w szarą, kamienną płytę, Kornelia cierpliwie zgarniała z twarzy wciąż rozwiewane włosy. Leciutko poruszała ustami, szepcząc sobie tylko znane słowa. Zamyślenie przerwało szuranie stóp na wysypanej drobnymi kamieniami ścieżce. Do ławki podszedł młody mężczyzna. – Nela – szepnął, nie chcąc mącić cmentarnej ciszy. – Mogę się przysiąść? – Jasne. – Uśmiechnęła się blado. – Jak mnie tutaj znalazłeś? – To nic trudnego. Kiedyś przyszedłem tu za tobą. Jak się czujesz? – W porządku. Mama Olki dba o mnie jak o własną córkę. – To dobrze. Przepraszam, że nie było mnie przy tobie, kiedy... – Oskar – przerwała mu w pół zdania Kornelia. – Nie mogłeś wiedzieć, że Kuba mnie porwie i będzie chciał zgwałcić. – Ale mogłem odebrać, jak dzwoniłaś. – I tak dużo dla mnie zrobiliście. – Przypomniała sobie, jak Marcin i Oskar wtargnęli do domku na działce jej byłego chłopaka. Uratowali ją dosłownie w ostatniej chwili, bo już nie miała siły, żeby się bronić. – Gdyby nie wy... Nie chcę nawet o tym myśleć. Co z Kubą? Byłeś na komisariacie? Oskar odgarnął włosy, które wiatr znowu zwiał na twarz Kornelii i spojrzał w jej smutne oczy. Dzisiaj nie było w nich nawet cienia radości.
– Byłem, ale nie chcieli mi udzielić informacji – powiedział, starając się, żeby w jego głosie nie było słychać złości. Nie potrafił spokojnie rozmawiać o tym, że ktoś poważył się skrzywdzić jego przyrodnią siostrę. Nie mógł się pogodzić z tym, że zrobił to człowiek, którego uważał za przyjaciela. – Na pewno odpowie za próbę gwałtu i posiadanie narkotyków. Jeśli znajdą coś w twojej krwi albo moczu, to też za podanie ci środków psychoaktywnych albo odurzających. Dopilnuję, żeby się nie wywinął. – Dlaczego on to zrobił? Czy go sprowokowałam? – Nie, Nelu. – Pogłaskał ją po policzku. – Nie ma w tym twojej winy. Kuba po prostu nigdy nie przyjął do wiadomości, że go zostawiłaś. Sfiksował. Wiedziałem o tym, ale nie sądziłem... Cholera, nigdy bym nie przypuszczał, że on może posunąć się do porwania! Ostrzegłbym cię. – Wiem. – Kornelia ponownie spojrzała na szary nagrobek. – Brakuje mi mamy – poskarżyła się. – Jej obecności, wsparcia, bliskości. Oskar otoczył ramieniem plecy siostry i pozwolił, żeby ukryła głowę na jego piersiach. Dobrze, że tu przyszedł. Nie chciał, żeby Kornelia szukała pocieszenia na cmentarzu, wpatrując się w zimną płytę grobu matki. Powinna wiedzieć, że nie jest sama. Ma brata i przyjaciół, którzy żyją i mogą ją ogrzać ciepłem ramion. – Nie zastąpię jej – szepnął – ale pamiętaj, że ja też zawsze ci pomogę, w każdej sytuacji. I najlepiej będzie, jak już stąd pójdziemy. – Dzisiaj jest Dzień Matki, wiesz? A ja nie mam go już z kim świętować. Zawsze chodziłyśmy na lody, a później do kina albo oglądałyśmy coś w domu. Tak bardzo tęsknię do tych chwil. Oskar bardzo chciał powiedzieć, że rozumie, ale to nie byłaby prawda. Nie mógł wiedzieć, jak wielki jest ból siostry, bo jego mama żyła. Od zawsze miał przy sobie oboje rodziców, dom, poczucie bezpieczeństwa. Kornelia zaś nigdy nie poznała ojca, a jej życie nie było usłane różami. Wciąż walczyła choćby o złudzenie szczęścia. Aż dziwne, że istota tak drobna i wrażliwa nie rozsypała się na kawałki pod wpływem przeciwności losu. Najchętniej zabrałby jej wszystkie smutne i bolesne doświadczenia, starł gumką jak ślad ołówka na kartce. Przeszłości jednak zmienić się nie da. Można tylko ofiarować Kornelii lepszą przyszłość. Bez matki, ale z bratem, z narzeczonym, z przyjaciółmi, a jeśli zechce, nawet z ojcem. – Chodź, Nela. – Oskar chwycił Kornelię za ramiona i zmusił, żeby wstała. – Dzisiaj ja zabiorę cię na lody. A wieczorem obejrzysz z Marcinem jakiś film. Twoja mama na pewno by nie chciała, żebyś tu siedziała i tęskniła. Na przedszkolne występy przeznaczono największą salę, tę, w której stało pianino. W kilku rzędach ustawiono krzesełka dla widzów. Takie maluteńkie jak dla lalek, ale bardzo wytrzymałe, skoro pozwolono na nich siadać dorosłym. Dekoracji właściwie nie było, jeśli nie liczyć kilku balonowych bukietów przytwierdzonych do ścian, kreponowych pasków oraz barwnych serpentyn, kłujących w oczy kiczowatością. „Jak na maskaradzie” – skomentowała w myślach Weronika. Niedbałość w wystroju sali wręcz drażniła jej poczucie estetyki. Postanowiła jednak zacisnąć zęby i wytrzymać. Ostatecznie przyszła tu dla córki, a nie żeby podziwiać wnętrza. Kamila jeszcze nie było. Dziwne, nie lubił się spóźniać, a do rozpoczęcia występu została tylko minuta.
Weronika zajęła miejsce przy drzwiach i czekała, sama nie wiedząc na co. Chyba na koniec farsy, w której musiała wziąć udział. Tymczasem zabrzmiała muzyka, a dzieci ubrane w kostiumy z krepiny odtańczyły bardzo chaotyczny układ. Podekscytowani rodzice robili zdjęcia albo filmowali występ. Weronika czuła się zdecydowanie nie na miejscu ze swoją sceptyczną miną. Nie potrafiła jednak wykrzesać z siebie entuzjazmu. Po chwili nastrój przedstawienia zmienił się z radosnego na patetyczny. Na ekranie, którego wcześniej nie zauważyła, pojawiały się zdjęcia łąk upstrzonych kwiatami, barwnych bukietów oraz pojedynczych, ogromnych róż. Z radia popłynęła spokojna muzyka, a dzieci odegrały pantomimę, za co nagrodzono je gromkimi brawami. Weronika miała nadzieję, że to już koniec, ale na środek wyszła ciemnowłosa dziewczynka w kremowej sukience w drobne kwiatuszki. W sali zapanowała cisza. Wszyscy czekali na słowa ślicznego jak aniołek dziecka, w którym Weronika rozpoznała Julię. Wstała. Ponad głowami widzów spotkały się błękitne spojrzenia matki i córki. Dopiero wtedy dziewczynka rozpoczęła recytację. Kiedy co rano otwieram oczy, nic mnie nie zmartwi, nic nie zaskoczy, bo w drzwiach już stoi kochana mama. Przygląda mi się w fartuch ubrana. Kakao w kuchni kusi pachnąco, a mama mruczy do mnie kojąco, że czas się zbierać, iść do przedszkola, bo czeka na mnie tam pani Ola. Wiem, mama przyjdzie zaraz po pracy i poda obiad na srebrnej tacy. A ja zaplotę mamie warkocze i ją po szyi też połaskoczę. Będziemy razem gonić motylki, ubierać lalki i stroić minki. Bo moja mama to cud nad cudy, w jej towarzystwie nie zaznam nudy.[2] Julia recytowała powoli, cichym, ale pewnym głosem, dzielnie walcząc z wadą wymowy i cały czas patrząc na matkę. Kiedy umilkła, rozległy się gromkie, w pełni zasłużone brawa. Widowisko trwało. Dzieci śpiewały piosenkę, tańczyły... Tylko Weronika stała nieruchomo, wciąż mając przed oczami śliczną twarz córki. W uszach dźwięczały słowa wiersza, który przecież nie był o niej. Wbijały się w podświadomość, ściskały za gardło, pragnąc eksplodować szlochem pełnym wyrzutów sumienia. Bo ta ładna, mądra i bardzo uzdolniona dziewczynka w pełni zasługiwała na matkę, która każdego dnia będzie ją obdarzać małymi gestami miłości, znajdować czas na zabawę, tęsknić... Nieposłuszna łza wypłynęła spod powieki. Jeszcze chwila, a Weronika zapłakałaby głośno nad losem córki, której nie potrafiła kochać tak, jak powinna. Na szczęście ramię męża otoczyło jej plecy, a dobrze znany zapach wody po goleniu przywrócił negocjacjom względną równowagę. – Chodź, Nikuś – szepnął Kamil, wyprowadzając żonę na korytarz. Nawet nie zauważyła, że występy się skończyły.
– Dokąd idziemy? – zagadnęła, dyskretnie wycierając policzki. Za wszelką cenę chciała ukryć wzruszenie. – No jak to, nie słyszałaś? Do innej sali. Dzieci przygotowały poczęstunek. – Wolałabym zabrać Julę na lody, a później do domu. – Tak zrobimy, ale za jakieś pół godzinki. Dobrze? – Uhm. – Uśmiechając się leciutko, spojrzała w szare oczy męża. – Ślicznie recytowała, prawda? – Ślicznie. Przygotowywała się od dwóch tygodni, dlatego tak bardzo chciała, żebyś przyszła. To przecież dla ciebie. – Dla mnie – powtórzyła Weronika, doskonale wiedząc, że nie zasłużyła ani na wiersz, ani na wysiłek córki. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Julia do niej lgnęła, wciąż obdarzając zaufaniem i dając kolejne szanse. Przecież tyle razy została odepchnięta. – Widzę, że niespodzianka się udała. Dawno nie widziałem cię tak wzruszonej. – Udała, jak najbardziej. Kamiś, a co z Juli logopedą? Chyba powinna chodzić, prawda? – Powinna. W przedszkolu jest świetna pani logopeda, naprawdę się stara, ale Jula odmawia udziału w ćwiczeniach. Przecież ci mówiłem. – Mówiłeś – zgodziła się Weronika, chociaż wcale tego nie pamiętała. – Skoro nie chce do tej pani, to trzeba ją zapisać do innej. Tak przecież być nie może. Zajmę się tym, dobrze? – Kochanie, nie musisz pytać, to jest twoja córka. Wzruszenie ponownie ścisnęło Weronikę za gardło. Zwykle to Kamil podejmował wszelkie decyzje dotyczące Julii. On wybierał żłobek i przedszkole, umawiał wizyty u lekarza, nawet na nie jeździł, chociaż wymagało to zwolnienia z pracy. Żona studiowała. Nie bardzo interesowało ją życie córki. Starała się uczestniczyć w nim tylko wtedy, kiedy musiała. Ot, pięć lat temu urodziła córkę. Karmiła ją piersią, przewijała, ale nic poza tym. Jedyne, co dawała Julii, to chłodna obojętność. Dlaczego zatem wciąż dostawała kolejne szanse na zostanie prawdziwą matką? – Dziękuję – szepnęła. Anna zrzuciła buty, nie patrząc, gdzie wylądują, i przebiegła do kuchni. Miała niecałą godzinę na przygotowanie obiadu. Mirek nie lubił czekać na jedzenie. Miało się pojawiać na stole zaraz po jego powrocie z pracy. Koniec, kropka. Żadna alternatywa nie istniała, chyba że on zadecydował inaczej. Należało więc zmobilizować wszystkie siły i wykorzystać wrodzoną kreatywność. Już po chwili cebula skwierczała na patelni, a Anna tarła marchewkę. W niecałą godzinę miała powstać nowatorska wersja pasty do makaronu. Taka z dużą liczbą warzyw i mielonym mięsem, ale za to bez parmezanu. Typowe spaghetti nie wchodziło w grę. Anna, wiedząc, że mąż ma bzika na punkcie zdrowego jedzenia, nauczyła się zmieniać przepisy tak, żeby spożywać ulubione dania, a jednocześnie unikać awantur. Dlatego jej spaghetti zawierało dużo warzyw: marchewkę, czasem fasolkę szparagową, odrobinę cukinii, paprykę, natkę pietruszki albo koperek, czasem wzbogacała je brokułami. Rzadko, bo nie przepadała za nimi. Musiała jednak zdobywać się na pewne ustępstwa. Im więcej zdrowych kalorii na talerzu, tym Mirek bardziej zachwalał potrawę. Nie miała czasu na celebrowanie gotowania. Nie dzisiaj. Redaktor naczelny poprosił, żeby w zastępstwie chorej koleżanki przeprowadziła wywiad z cenioną pisarką. Nie mogła odmówić. I nie
chciała, lubiła podejmować nowe wyzwania. Rozmowa była niezwykle sympatyczna. Pisarka okazała się nie tylko ekspertem od tworzenia wiarygodnych powieści obyczajowo-psychologicznych, ale też wspaniałą dyskutantką. Barwnie opowiadała o swoich pasjach, pracy twórczej, problemach zawodowych. Później rozmowa zamieniła się w zwykłe, ale bardzo miłe pogaduchy. Kiedy minęły trzy godziny? Jakim cudem tak szybko? Pozostało mieć nadzieję, że Mirek nie zauważy, że obiad został przygotowany w pośpiechu. Anna wylała makaron na durszlak i spojrzała na zegarek. Uff... Zdążyła. Miała jeszcze około dziesięciu minut na doprowadzenie siebie i kuchni do porządku. – Jestem, kochanie! – Mirek wszedł do mieszkania, kiedy odświeżona i przebrana w sukienkę w kwiaty żona opuszczała łazienkę. – Ślicznie wyglądasz. Na chwilę wziął ją w ramiona. Pocałował. – Dziękuję – powiedziała, rozciągając usta w nieco wymuszonym uśmiechu. Była zmęczona. Najchętniej odpoczęłaby z książką w ręku. Tego jednak Mirek nie mógł wiedzieć. Nie należało dawać mu argumentu, którego chętnie by użył, aby zmusić żonę do rezygnacji z pracy. – To co, nakładam obiad, tak? – Perfekcyjnie udała odprężoną. – Pewnie. Mirek zniknął w łazience, a Anna w kuchni. Obficie polała makaron pastą mięsno-warzywną, ozdobiła natką pietruszki i pomidorkami. – Jak minął dzień? – zagadnęła, stawiając przed mężem talerz. – Trochę nerwowo. Przywieźli dwie osoby z wypadku. Musieliśmy operować, ale wszystko jest pod kontrolą. – To dobrze. – Nie pytała o szczegóły, wiedząc, że Mirek nie może opowiadać o pracy. Był lekarzem, obowiązywała go tajemnica. Krótkie, zdawkowe informacje musiały wystarczyć. Zresztą Anna nie widziała nic fascynującego w ludzkim cierpieniu, opisie obrażeń, chorobach. – Pewnie jesteś zmęczony? – Trochę. Zdrzemnę się po obiedzie, bo mam dziś dyżur. Aniu, tak sobie myślę, że powinnaś zrobić badania. – Ja? Po co? Przecież nic mi nie jest. – Coś jednak jest nie w porządku – stwierdził. – Od pół roku staramy się o dziecko i nic. Musisz to sprawdzić. Annie zaschło w gardle. Doskonale wiedziała, że nie zachodzi w ciążę, bo wciąż bierze pigułki. Tego jednak powiedzieć nie mogła. Dopiero byłaby awantura. Przestraszyła się jednak, że wyniki badań ją zdradzą. – Dlaczego zakładasz, że to moja wina? – Oburzyła się. – Bo przecież ja nie strzelam ślepakami, prawda? – Sprawdziłeś to? – Nie muszę. Po prostu wiem. Zadzwoń do swojego ginekologa i umów się na wizytę. – Ale... Objął dłonią brodę żony i ścisnął, sprawiając ból. – Bez dyskusji – nakazał. – Po obiedzie zadzwonisz do ginekologa. Czy wyraziłem się jasno? Skinęła lekko głową, walcząc z napływającymi do oczu łzami. Protesty nie miały sensu. Na szczęście Mirek nie miał ochoty bawić się cierpieniem żony. Uwolnił jej podbródek i pozwolił pochylić głowę nad talerzem. Skończyli jeść w milczeniu, jeśli nie liczyć cichutkiego pociągania nosem. Anna nie chciała płakać, ale łzy same wypływały spod powiek. Ból fizyczny zniosłaby dzielnie. Najwyżej zacisnęłaby pięści albo zagryzła wargi. Nie mogła jednak pogodzić się z tym, że jest nikim, bezwolną marionetką, którą można upokarzać i dręczyć wedle własnego uznania. Niestety, nie potrafiła
tego zmienić. Weronika obróciła w palcach laurkę od córki. Niby nic, wyklejanka z obrazkiem bukietu kwiatów, których nazwy trudno odgadnąć. W środku wklejono wydrukowane życzenia. Zapewne każda mama dostała takie same. Tyle że pod tymi dla Weroniki niewprawna dziecięca rączka napisała: Kocham Cię, mamo, Julia. Litery były koślawe, nierówne, ale wyraźne, a sam dopisek wykraczał poza zakres wymagań przedszkolnych i na pewno powstał z własnej inicjatywy. Kto pomógł Julii go stworzyć? Wychowawczyni? Ojciec? To przecież nie miało żadnego znaczenia. Istniał. Ściskał za gardło. Sprawiał, że spod powiek wypływały łzy wzruszenia. – Dlaczego siedzisz po ciemku? – Głos Kamila wyrwał Weronikę z zamyślenia, a światło przegoniło półmrok kuchni. – A, tak jakoś. – Niby mimochodem otarła policzek wierzchem dłoni. – Płaczesz? – Nie, dlaczego? – Przecież widzę. Chodzi o to, że nie dostałaś tej pracy? – Pracy? – Weronika zamrugała, chcąc przyzwyczaić wzrok do jasności, która zapanowała w kuchni i wrócić myślami do rzeczywistości. W świecie, w którym dzieci recytują słodkie wierszyki dla mam oraz wręczają im śliczne laurki, nie było miejsca na przejmowanie się niepowodzeniami zawodowymi. Dlatego zapomniała o rozmowie z niedoszłym pracodawcą. Przyjęła do wiadomości, że nie widział w niej fachowca. Była osobą, która właśnie obroniła pracę magisterską i musiała się jeszcze wiele nauczyć. A on za tę naukę płacić nie zamierzał. Owszem, był miły, życzył powodzenia, ale nie mógł zaoferować etatu. Po wyjściu z rozmowy Weronika faktycznie była roztrzęsiona i zła. Teraz jednak myślała o córce. – Wszystko będzie dobrze – zapewnił tymczasem Kamil, delikatnie rozmasowując kark żony. – Na pewno znajdziesz dobrą pracę. – Mam nadzieję. Jula śpi? – Tak. Zasnęła przed końcem bajki. – Zajrzę do niej. – Oki, a ja zrobię nam herbatę i może obejrzymy jakiś film, co? – Świetny pomysł. Cichutko otworzyła drzwi pokoju córki. Mrok nieznacznie rozpraszała nocna lampka z wizerunkiem księżniczki. Julia spała na plecach. Obok głowy spoczywała zaciśnięta piąstka z wystawionym kciukiem, jakby dziewczynka miała ochotę go ssać, ale w ostatniej chwili zrezygnowała. Druga rączka przytulała do piersi Zośkę, pluszowego pieska, nieodłącznego towarzysza zabaw i chwil odpoczynku. Kołdra zwisała nad podłogą, okrywając jedynie brzuch dziecka. Weronika nie bardzo wiedziała, czy powinna otulić nią córkę. „Gdybyś była prawdziwą matką, to byś wiedziała” – skarciła się w myślach, podchodząc do łóżka. Dłoń przypadkiem dotknęła ciepłego policzka Julii, aby po chwili pogłaskać go już w pełni świadomie. Wątpliwości odpłynęły w zapomnienie. Weronika troskliwie otuliła córkę kołdrą. – Jutro ja ci poczytam przed spaniem – szepnęła, ledwo poruszając wargami.
– Uhm – mruknęła Julia przez sen, przytrzymując dłoń matki przy policzku. Nie obudziła się. Nie otworzyła oczu. Działała jednak tak, jakby podświadomie wyczuła, że dzieje się coś ważnego. – Obudziła się? – zagadnął Kamil, widząc żonę wychodzącą z pokoju córki. – Śpi jak aniołek, tylko się rozkopała. – Jak zwykle. Chodź. – Poprowadził żonę do pokoju telewizyjnego, jak go nazywali. Na okrągłym stoliku czekały już dwa ogromne kubki z herbatą, miseczka z orzeszkami i paczka wafelków. – Który? – Ten. – Weronika, nie patrząc, wskazała jeden z filmów i zajęła miejsce w miękkim fotelu. Miała nadzieję, że wieczór przed ekranem uwolni ją od natrętnych myśli o Julii, Dniu Matki, kwiatkach, laurkach i wierszykach. Niestety, los spłatał jej figla. Nieopatrznie wskazała film Tylko mnie kochaj. Obsadzona w roli Michaliny Julia Wróblewska nagle stała się bardzo podobna do córki Weroniki, a sytuacja fabularna jak na złość odzwierciedlała rzeczywistość. Na ekranie szalała nie brązowooka blondynka, ale drobna brunetka z niebieskimi oczami, pociągłą buzią i smutnym uśmiechem. Dziewczynka walczyła o miłość matki sztywniaczki, zabieganej, oziębłej, myślącej tylko o karierze. – Hej, co z tobą? – zaniepokoił się Kamil, widząc, że reakcja żony na film jest zdecydowanie inna od zamierzenia twórców. Bo któż to słyszał, żeby w zabawnych momentach pociągać nosem, ocierać rękawem łzy i szukać po kieszeniach chusteczki? – Nika, źle się czujesz? – Nie, w porządku. Mam chyba alergię. – Aha. Jakoś ci nie wierzę. – Pochylił się nad żoną i dotknął ustami magicznego miejsca za jej uchem. – Chyba potrzebujesz innego rozluźnienia. – A tobie tylko jedno w głowie – mruknęła, doskonale udając niechęć. Odchyliła głowę na bok, aby ułatwić wargom męża dostęp do swojej szyi. Skorzystały z tego bez dodatkowej zachęty. – Nie tylko – sprostował Kamil, klękając na fotelu tak, że Weronika była uwięziona pomiędzy jego udami i ramionami. Energicznym ruchem ściągnął z jej włosów gumkę, pozwalając czarnym lokom rozsypać się dookoła twarzy. Z zadowolonym mruknięciem wtulił w nie nos i usta, jednocześnie wodząc rękami po ciele żony. Weronika nie protestowała. W silnych ramionach męża zawsze czuła się dobrze, bezpiecznie. Dotyk niósł ze sobą przyjemne ciepło, pocałunki krzesały na ciele iskry rozkoszy, a wszelkie zmartwienia odpływały w siną dal. Wsunęła dłonie pod podkoszulek Kamila. Delikatnie, okrężnymi ruchami masowała skórę pleców, kierując się najpierw w górę, a później niespiesznie w dół. W końcu palce natrafiły na pasek dżinsów. Wyłuskiwali się nawzajem z ubrań, znacząc pocałunkami odsłaniane miejsca. Ich ruchy stawały się coraz bardziej niecierpliwe, oddechy szybsze, usta zachłanniejsze w braniu i oddawaniu pieszczot. [2] Agnieszka Miodowska, Cud mama.
3. Korytarz w klinice, chociaż jasny i czysty, miał w sobie coś smutnego, przygnębiającego. Z powieszonych na specjalnych tablicach plakatów spoglądały uśmiechnięte twarze zdrowych matek oraz szczęśliwych niemowląt. Piękne zdjęcia nie były jednak w stanie ocieplić surowego chłodu ścian. Przypominały, że mury widziały nie tylko radosne oblicza, ale też słyszały wiele skarg, podtrzymywały tych, którzy nie potrafili dojść do gabinetu o własnych siłach, niosły schronienie chorym. Pacjenci odchodzili, pojawiali się kolejni, a mury wciąż trwały. Milczące, zimne. O tym rozmyślała Anna, siedząc na wygodnej kanapie przed gabinetem ginekologicznym. Nie miała pojęcia, co powinna powiedzieć lekarzowi ani jak wytłumaczyć konieczność wykonania absurdalnych w jej przypadku badań. Nawet nie próbowała uporządkować myśli. Po prostu nerwowo zaplatała pasek torebki na nadgarstku, walcząc z chęcią opuszczenia kliniki. Na szczęście Mirek nie mógł jej towarzyszyć, miał dyżur. Nie zmieniało to jednak faktu, że wcześniej czy później dowie się, że od kilku miesięcy go oszukiwano. Anna już sama nie wiedziała, czy lepiej, żeby wyczytał prawdę z wyników badań, czy usłyszał od niej. A jeszcze nie tak dawno uważała siebie za panią sytuacji. Zaraz po ślubie przekonała męża, że wielkim nietaktem będzie, jeśli jego przyjaciel zostanie jej ginekologiem. Czułaby się niezręcznie, siedząc przy imieninowym stole albo rozmawiając na bankiecie z kimś, kto oglądał ją bez bielizny. Po zastanowieniu Mirek przyznał jej rację. Zadziałał argument odwołujący się do zazdrości. I dobrze. Na korzyść Anny przemawiało również nazwisko lekarza oraz tytuł profesora. Piotr Leszczyński był jednym z najlepszych polskich ginekologów. Pracował w szpitalu, klinice, wykładał na Akademii Medycznej... Mirek był więc pewien, że zdrowie żony leży w dobrych, o ile nie w najlepszych rękach, a Anna mogła prosić lekarza o recepty na tabletki antykoncepcyjne bez obawy, że mąż się dowie. W swej naiwności myślała, że kłamstwo nigdy nie wyjdzie na jaw. Na drżących nogach weszła do gabinetu. Usiadła i niepewnie spojrzała w pooraną zmarszczkami twarz lekarza. Ufała mu. Miał w sobie coś, co minimalizowało skrępowanie, a to u ginekologa niemały dar. Traktował pacjentki z nieco szorstką serdecznością, trochę po kumplowsku, trochę jak dobrotliwy ojciec, ale zawsze profesjonalnie. – Słucham, pani Aniu, co pani dolega? – zagadnął, wpisując w komputer bieżącą datę. – Potrzebna recepta czy sprowadza panią coś innego? – Chciałabym zrobić badania – odparła, mocno zaciskając palce na pasku torebki. – Cytologię robiliśmy dwa miesiące temu. Hormony i... – Chodzi o to, czy mogę mieć dzieci. – Pani Aniu – doktor Leszczyński przyjął ton ojczulka, łagodnie perswadującego coś dziecku – przypominam pani, że przyjmuje pani tabletki. – Tak, tak, oczywiście. – Zasłoniła twarz rękami, aby ukryć wypływające spod powiek łzy. – Ale mój mąż o tym nie wie. I chciałabym, żeby tak zostało. Muszę zrobić komplet badań. Zapłacę, to żaden
problem. – Moment, bo ja tu czegoś nie rozumiem. Nie powiedziała pani mężowi, że się zabezpiecza? – My nie możemy mieć dzieci. To znaczy ja i on. Bo... Bo... Bo to się źle skończy. Proszę mi pomóc. Obrzucił pacjentkę badawczym spojrzeniem. Wyraz jego twarzy nic nie zdradzał, a milczenie zdawało się trwać całą wieczność. – Chodzi o to? – odezwał się w końcu, dotykając podbródka Anny. Przed wyjściem z domu starannie zamaskowała siny odcisk palca Mirka. Najwyraźniej jednak makijaż nieco się rozmazał. Dlaczego nie sprawdziła tego zaraz po wejściu do kliniki? – Ale to nie tak, jak pan myśli – pospieszyła z wyjaśnieniami. – Mój mąż jest... – Jest draniem. Widziałem i słyszałem już wiele, jak widać na załączonym obrazku. – Przesunął dłonią po siwych włosach. – Ale nigdy żadna pacjentka nie powiedziała mi wprost, że nie chce mieć dziecka z własnym mężem, bo się o nie boi. – Ja nie powinnam w taki sposób, przepraszam. – Anna wstała z zamiarem opuszczenia gabinetu, ale lekarz chwycił ją za rękę. – Pani Aniu, przede wszystkim proszę się uspokoić, bo jest pani okropnie blada – zarządził. – Siadamy, o tutaj. – Podprowadził ją do kozetki. – Zmierzymy ciśnienie. Pani Jolu! – krzyknął. – Szklankę wody i coś na uspokojenie. Anna już nie protestowała. Głowę miała ciężką, czarne plamy utrudniały widzenie, w uszach szumiało. Posłusznie zażyła podaną tabletkę i pozwoliła na zmierzenie ciśnienia. – Jula, ten pan jest naprawdę bardzo miły – przekonywała Weronika, zastanawiając się gorączkowo, jak złamać opór córki. Powoli traciła cierpliwość. Od kilku minut stały na peronie. To znaczy Julia stała, kurczowo zaciskając rączki na słupku tablicy ogłoszeń, a Weronika przykucnęła naprzeciwko, walcząc z chęcią wykorzystania argumentu siły. Już dawno postanowiła, że jeśli kiedykolwiek będzie miała dzieci, nigdy i pod żadnym pozorem nie podniesie na nie ręki. Do dzisiaj była wierna obietnicy, którą sama sobie złożyła. Julia jednak robiła wszystko, żeby wyprowadzić matkę z równowagi. – Ale jest logopedą – stwierdziła, opierając czoło o słupek. – To jest brudne. Nie dotykaj buzią, bo wyskoczą ci krosty. I chodź już, proszę, za chwilę się spóźnimy. – Nie. – Dlaczego nie? – Bo on mi kaze pluć i pokazywać język, a to bzydko. – Brzydko to jest, kiedy taka ładna i mądra dziewczynka jak ty mówi niewyraźnie. Musisz ćwiczyć języczek i buzię, żeby każdy cię rozumiał. – Ale mnie potem boli, o tutaj i tu. – Dotknęła kącika ust i dolnej wargi. Weronika uważnie przyjrzała się ustom córki. Były wysuszone, więc bardzo prawdopodobne, że delikatna skóra pękała w trakcie ćwiczeń. „Jeśli to jedyny powód, to szybko się z nim rozprawimy” – pomyślała, wydobywając z torebki bezbarwną pomadkę. Różowe opakowanie przyciągnęło wzrok i ręce Julii. – Otwórz i pomaluj usta – zachęciła Weronika.
– Tak, jak ty malujes? – Właśnie tak. Dziewczynka gorliwie wsmarowała w wargi pomadkę, po czym zaczęła cmokać i robić śmieszne minki. – Ładnie? – zagadnęła w końcu, uśmiechając się uroczo. – Ślicznie. Teraz twoja buzia jest rozciągliwa i nie będzie bolało podczas ćwiczeń. A jak będziesz dzielna u pana logopedy, to kupimy dla ciebie taki balsamik, żeby już nigdy nie bolało. Dobrze? – Ale taki jak ten? – Taki, jaki będziesz chciała. Sama wybierzesz. Zgoda? – Zgoda. – Julia podała matce rękę i już bez oporów powędrowała do poradni logopedycznej. – A kupimy coś jesce? – Tak, jeśli będziesz ładnie ćwiczyć buzię. Weronika nie mogła uwierzyć, że podskakująca radośnie dziewczynka była tym samym dzieckiem, które jeszcze kwadrans temu stało na stacji przytulone do słupka z wyrazem niezadowolenia na twarzy. 20 czerwca Narobiłam zamieszania na całą przychodnię. Zasłabłam w gabinecie ginekologicznym. Ciśnienie mi skoczyło. No, nic dziwnego, taka byłam zestresowana tymi badaniami na płodność, że aż mnie coś w piersiach ściskało ze strachu. Profesor okazał się naprawdę równym facetem. Stwierdził, że skoro mój mąż nie oszczędza mnie, on nie ma zamiaru skupiać uwagi jedynie na moich predyspozycjach do zostania matką. Oczywiście powiedział to jakoś inaczej, bardziej profesjonalnie, ale sens był identyczny. Ponoć niepłodność diagnozuje się u pary, a nie tylko u kobiety. Jeśli dwoje ludzi chce mieć dziecko, oboje powinni się przebadać. Nawet nie wiecie, jak bardzo przypadło mi do gustu już takie postawienie sprawy. Na mnie M. może wymusić pewne działania, ale z lekarzem, do tego profesorem, nie pójdzie mu tak łatwo. Tymczasem mam zrobić podstawowe badania, plus EKG, a na kolejną wizytę stawić się z mężem. Profesor zapewnił mnie też, że M. nigdy się nie dowie, że przyjmowałam pigułki. Obowiązuje go tajemnica lekarska i skoro nie wyraziłam zgody na informowanie o stanie mojego zdrowia, on nie ma prawa tego zrobić. – Pani mąż jest lekarzem, ale chirurgiem – powiedział, uśmiechając się uspokajająco. – Może się szarogęsić na sali operacyjnej, kiedy usuwa wyrostek albo tarczycę. Tutaj ja jestem władcą absolutnym i nikt mi w dokumentach grzebał nie będzie. Chętnie popatrzę, jak ktoś uciera M. nosa. A z mojego dzisiejszego zasłabnięcia wyniknęły same plusy. M. się wystraszył, jak mu powiedziałam przez telefon. Kazał mi nic nie gotować, tylko zamówić coś na obiad w restauracji, a o kolację ma zadbać sam. Teraz, zgodnie z jego poleceniem, siedzę pod kocem w fotelu i grzebię w sieci, to znaczy piszę post na blogu. Marzyłam o dniu słodkiego lenistwa. Basia Nitka
Kamil wszedł do mieszkania i już od progu coś go zaniepokoiło. Miał uczucie braku, jakby w dobrze ułożonych puzzlach świata nagle zabrakło jakiegoś elementu. Dziwna była również cisza. Zawsze, kiedy wracał z popołudniowej zmiany, w przedpokoju witała go Julia z nieodłącznym pytaniem: Co mi kupiłeś? Czekała w piżamie, gotowa do spania, ale zawsze. A dzisiaj cisza, spokój, żadnego poruszenia. Nawet głośne chrząknięcie nie zwróciło niczyjej uwagi. „Co one wyprawiają? – zastanowił się. – I dlaczego nikt tu na mnie nie czeka?” Nagle do jego uszu dobiegł tłumiony chichot. Niecierpliwie szarpnął drzwi pokoju, żeby sprawdzić, jaki dowcip wymyśliły jego kobietki. Weronika i Julia siedziały na dywanie przed ustawionym pod ścianą lustrem. Przeniosły je z przedpokoju, tego mu brakowało. A teraz robiły dziwne miny, kładły na języki płatki kukurydziane, dmuchały na piórko, mlaskały, świetnie się przy tym bawiąc. Kamila nie zauważyły. Za bardzo pochłaniało je podziwianie własnych twarzy. – Nie chcę wam przeszkadzać, ale... – Tata! – Julia poderwała się z podłogi i zawisła ojcu na szyi. – A mama kupiła mi tuskawkową sminkę i dmuchanego misia. I była ze mną u pana Ajtuja. – Artura – sprostowała Weronika, widząc jego zdziwienie. – To logopeda. – Aha. – Cmoknął żonę w policzek. – A co tutaj robiłyście? – Ćwicyłyśmy języcek. – Mama też? – Tez. – To będę musiał chyba sprawdzić, jak go wyćwiczyła – stwierdził, mrugając porozumiewawczo do Weroniki, która natychmiast zgromiła go spojrzeniem. – A mój tez sprawdzis? – dopytywała Julia. – Lepiej leć do łazienki umyć zęby i kładź się spać – poleciła jej matka. – Jest późno, a ty jutro idziesz do przedszkola. – Jak tego dokonałaś? – zagadnął Kamil pełnym uznania głosem, kiedy dziewczynka opuściła pokój. – Takie tam babskie sprawy. – Weronika zrobiła tajemniczą minę, po czym wzięła lustro z zamiarem odwieszenia go na miejsce. – Daj, ja to odniosę, bo ciężkie. – Oki, to podgrzeję ci kolację. Zniknęła w kuchni, a Kamil zajął się lustrem i położeniem córki do łóżka. Dziewczynka była zmęczona. Nie chciała nawet, żeby przeczytać jej bajkę. – Jula zasnęła, jak tylko zobaczyła poduszkę – zakomunikował Kamil, wchodząc do kuchni. – Co wyście dzisiaj robiły? – Nic specjalnego. – Wzruszyła ramionami, wyjmując z szafki kubki. – Byłyśmy u logopedy, grałyśmy w piłkę, później robiłyśmy kolację. – To wiem. Powiedz, jak przekonałaś Julę do ćwiczeń. – Kupiłam jej szminkę. – No nie wierzę! Przekupiłaś ją szminką? Zobacz, a zabawek i słodyczy nie chciała. Za babami to jednak nie można trafić. – Nie przekupiłam, kochanie. O co ty mnie w ogóle posądzasz? Po prostu buzia ją bolała od
rozciągania i zagryzania, bo miała suche wargi. – Jesteś cudowna! – Kamil chwycił żonę w ramiona i zakręcił się po kuchni, potrącając koszyk z owocami. Dwa jabłka spadły na podłogę. To nic. Najważniejsze, że żona znalazła sposób na pokonanie niechęci Julii do ćwiczeń logopedycznych. Weronika nie podzielała entuzjazmu męża. Poświęciła córce odrobinę czasu, bo dręczyły ją wyrzuty sumienia, a przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu prześladowało nawet we śnie, wołając: jestem tutaj, czekam, kocham cię. Nie potrafiła tego znieść ani zrozumieć. Nie była dobrą matką, właściwie wcale się tak nie zachowywała. Podeszła do sprawy jak do egzaminu, zadaniowo: miała zaprowadzić Julię do logopedy i zrobiła to. Bez emocji, na zimno, najlepiej jak potrafiła. Nie była cudowna, tylko zakłamana. Grała rolę matki, chociaż wcale nie miała ochoty. Zabrakło jej odwagi, aby się do tego przyznać. Jasne postawienie sprawy oznaczałoby koniec małżeństwa z Kamilem, dla którego córka była centrum świata. – Puść mnie natychmiast – zażądała. – Zapiekanka się podgrzała. Umyłeś ręce? – Już, nie złość się. – Wypuścił żonę z ramion. – Umyłem. Nika, co z tobą? – Nic. Siadaj. Postawiwszy przed mężem talerz i kubek z herbatą, zanurkowała pod stół, aby wyjąć jabłka. Tam nieco ochłonęła. Kilka głębokich wdechów uspokoiło rytm serca, a zagryzienie dolnej wargi zatrzymało cisnące się do oczu łzy. Tylko ręce wciąż drżały. Na to jednak nie było rady. Chwyciła jabłka i wstała. – Na pewno dobrze się czujesz? – zaniepokoił się Kamil. – Tak, jestem tylko zdenerwowana, bo... bo nie mogę znaleźć pracy – skłamała gładko. – Wysłałam około trzydziestu cv, a jak dotąd byłam na trzech rozmowach. Mieli dzwonić i nie dzwonią. – Cierpliwości. Wszystko będzie dobrze. Przesłał jej pokrzepiający uśmiech, po czym zanurzył widelec w zapiekance. Złe emocje odeszły w zapomnienie. Kamil umiał tworzyć atmosferę spokoju i bezpieczeństwa, przeganiać czarne myśli, w tempie ekspresowym rozprawiał się ze zmartwieniami. Posiadał też chyba zdolność jasnowidzenia, co wyszło na jaw kwadrans później, kiedy Weronika sprawdziła pocztę elektroniczną. – Nie wierzę! – krzyknęła, niemal wyfruwając zza biurka. – BNS zaprosił mnie na rozmowę w sprawie pracy! – Super! – Kamil objął żonę, która w dzikim tańcu radości rzuciła mu się na szyję. – No widzisz, mówiłem, że będzie dobrze. Warszawa niespiesznie pogrążała się we śnie. W parkach, restauracyjnych ogródkach, okolicach pubów oraz na przystankach wciąż wrzało życie. Ludzie, przyciągani wiszącą w powietrzu atmosferą lata, chcieli zasmakować odrobiny beztroski. Odsuwali więc moment udania się na spoczynek, chociaż wiedzieli, że poranek bezlitośnie nakaże im wykonywanie codziennych, nudnych obowiązków. – W niedzielę spacerowaliśmy wieczorem po plaży i słuchaliśmy pomruków morza – szepnęła Kornelia, opierając głowę na ramieniu Marcina. Kilka minut temu usiedli na parkowej ławce, aby odsapnąć po przejażdżce na rolkach. Właściwie to Marcin potrzebował chwili wytchnienia po dalekiej, jak na swoje umiejętności, eskapadzie. Kornelia nie odczuwała zmęczenia. Owszem, jej oddech nieco przyspieszył, ale nie na tyle, by musiała odpocząć. Rozpierała ją energia i wewnętrzna siła.