mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 657
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 744

Sadow Siergiej - Rycerz Zakonu 1 - Spadkobierca Zakonu.Ksiega 1.Tom1

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Sadow Siergiej - Rycerz Zakonu 1 - Spadkobierca Zakonu.Ksiega 1.Tom1.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 330 stron)

SIERGIEJ SADOW RYCERZ ZAKONU KSIĘGA I TOM 1 SPADKOBIERCA ZAKONU TŁUMACZYŁA EWA SKÓRSKA fabryka słów Lublin 2010

Cykl Rycerz Zakonu 1. Spadkobierca Zakonu - księga I, tom 1 2. Spadkobierca Zakonu - księga I, tom 2

Spis treści Spis treści.........................................................................................5 Od autora..........................................................................................6 CZĘŚĆ I...........................................................................................9 Klucz................................................................................................9 Rozdział 1......................................................................................10 Rozdział 2......................................................................................21 Rozdział 3......................................................................................37 Rozdział 4......................................................................................53 Rozdział 5......................................................................................63 Rozdział 6......................................................................................76 Rozdział 7......................................................................................89 Rozdział 8....................................................................................102 CZĘŚĆ II.....................................................................................119 Wojownik.....................................................................................119 Rozdział 1....................................................................................120 Rozdział 2....................................................................................136 Rozdział 3....................................................................................150 Rozdział 4....................................................................................167 Rozdział 5....................................................................................185 Siergiej Sadow.............................................................................201

Od autora Byłem niewiele starszy od bohatera tej książki, gdy zacząłem ją pisać - może właśnie to jest powodem pewnego bajkowego hiperbolizmu postaci. Czy to dobrze, czy źle - nie wiem, niech każdy czytelnik rozstrzygnie sam, niech zdecyduje, czy książka mu się podoba, czy nie. Dla mnie na zawsze pozostanie książką-marzeniem, jak wyraził się jeden z czytelników: fantazją ostatniej ławki. Cóż, niech i tak będzie. Bajka, marzenie, fantazja... To „marzenie” osiągnęło dość pokaźny rozmiar - trzy księgi, przy czym podział uwarunkowała nie treść, lecz objętość. Jest to tak naprawdę jedna historia, podzielona na trzy części. Zapewne właśnie z powodu objętości przez długi czas nie chciałem i nie mogłem jej sczytać, poprawić błędów i wpadek, których ogromna ilość szkodziłaby zarówno książce, jak i czytelnikom. Powieść pozostawała niedopracowana i odłożona na czas bliżej nieokreślony. Pewnego pięknego dnia moi przyjaciele umieścili powieść w Internecie, na stronie API „Autorzy Proponują Wydawcom” (Awtory Priedłagajut Izdatieliam), oczywiście nie wbrew mojej woli, ale mimo wszystko ku mojemu zaskoczeniu. Właściwie nie spodziewałem się dalszego ciągu, choć oczywiście gdzieś na dnie mej duszy tliła się

nadzieja. I wtedy zacząłem dostawać listy od czytelników i okazało się, że książka się podoba, nawet w tym surowym wariancie. Wszystkim spodobała się treść i wszyscy wspominali o tym, że powieść jest w niezbyt dobrej „kondycji technicznej”. Niejednokrotnie pojawiały się pytania o wersję poprawioną. Ale nadal zniechęcał mnie ogrom pracy, jaką należałoby wykonać. I wtedy okazało się, że niektórzy czytelnicy zupełnie serio pragną zaproponować mi swoją pomoc. No cóż, tu już nie mogłem się wycofać! Należało „w biegu” wypracować mechanizm tego indywidualno-grupowego sczytania. Zdarzyło się coś nieprawdopodobnego: mechanizm zaczął działać i to dość efektywnie. Ludzie mieszkający w różnych miastach, a nawet w różnych krajach przez rok starannie usuwali z kart powieści błędy, potknięcia stylistyczne, wpadki logiczne. Nie zostawało mi nic innego, jak zakasać rękawy i doprowadzić rękopis do porządku. I oto teraz już jest poprawiony - dzięki wysiłkowi tylu osób! Jestem im za to wdzięczny z całego serca! Pragnę podziękować wszystkim moim czytelnikom internetowym ze stron „Archiwa Kubikusa” i elektronicznej biblioteki „Aldebaran” za pozytywne recenzje książki - właśnie one sprawiły, że uwierzyłem w to, iż warto pracować nad Rycerzem Zakonu. Ogromne podziękowania należą się również tym, którzy w pracę nad książką włożyli tak wiele wysiłku: Jewgienijowi Aleksaszinowi, Jurijowi Biełowowi, Dmitrijowi Iwanowowi, Andriejowi

Kriukowowi, Michaiłowi Mrozowowi, Siergiejowi Rogaczewowi, Siergiejowi Sokołowowi, Borysowi Tołstikowowi i wielu innym bohaterom tej ciężkiej pracy oraz tym, którzy redagowali powieść, ukrywając się za niekarni i którzy również mieli swój wkład w to, że teraz książkę można czytać, nie potykając się o błędy. Chciałbym również podziękować ludziom z sieci Fidonet, którzy zwrócili uwagę na pewne nieścisłości, niezgodności i logiczne wpadki. Wszystkim jeszcze raz ogromnie dziękuję... Dziękuję także mojemu przyjacielowi i koledze Iarowi Elterrusowi za wiarę i wsparcie, a oddzielne podziękowania należą się Nikołajowi Szewinowi za rysunki do powieści. Cóż, powieść jest skończona... Z wyrazami szacunku Siergiej Sadow

I zawsze tak było, we wszystkich epokach, W gorących chłopięcych snach: To dzwonią kusząco jeźdźców strzemiona I w żagle dmucha wiatr! Wzywają nas drogi na zachód, na wschód, Nieboskłon prowadzi do celu! Znajdziemy się tam, gdzie potrzebny nasz trud, Wierny mój przyjacielu!

CZĘŚĆ I Klucz

Rozdział 1 Właśnie wracałem ze szkoły do domu. Humor miałem okropny - dzień należał do wyjątkowo mało przyjemnych. W ogóle, cały ten rok był tak ciężki, że chcąc nie chcąc, nawet ktoś tak mało przesądny jak ja, zacząłby wierzyć w pechową trzynastkę. Moje kłopoty zaczęły się dokładnie w dzień po trzynastych urodzinach, gdy jeżdżąc na nartach złamałem sobie rękę. Od tamtej pory problemom i zmartwieniom nie było końca; jednak dzień dzisiejszy był pod tym względem szczególnie „udany”. A wszystko zaczęło się, jak tylko wszedłem do szkoły... Czy można zmusić młodzież do spokojnego siedzenia w ławce w ciepły majowy dzień? Poza tym, skoro nauczyciele nie chcieli, żebyśmy grali w piłkę na korytarzu, to nie należało zostawiać otwartych drzwi do schowka ze sprzętem sportowym. Szkoda tylko, że to właśnie ja musiałem trafić piłką w szybę - oczywiście w tej samej chwili na korytarz diabli przynieśli dyrektora i o żadnej ucieczce nie mogło być mowy. Wszystko skończyło się długą rozmową w jego gabinecie i wezwaniem rodziców do szkoły. Niestety, potem kłopoty runęły lawinowo - cała ta sprawa zupełnie wytrąciła mnie z równowagi i w efekcie dostałem pałę z fizyki, co znaczyło, że mogę się pożegnać z czwórką na koniec roku i

wypasionym komputerem, który obiecał mi ojciec, jeśli świadectwo będę miał bez żadnej trójki. Z doświadczenia wiedziałem, że ojciec nie przyjmie żadnych tłumaczeń: jest trójka, nie ma komputera. Po tym wszystkim zupełnie nie spieszyło mi się do domu i wybrałem najdłuższą trasę, przez ugory. Kiedyś planowano tam zrobić park, ale w efekcie „wyrosły” na tym miejscu tylko garaże. Rozmyślając o swoich nieszczęściach, wlokłem się ścieżką między garażami, kopiąc puszkę po konserwie. Puszka przypomniała mi o dzisiejszym meczu na korytarzu, wkurzyłem się i kopnąłem ją tak, że grzmotnęła w blaszaną ścianę. - Łobuzy! - wrzasnął ktoś ze środka. - Ja wam zaraz porzucam kamieniami! - A potem rozległ się jakiś hurgot, jakby ktoś wyciągał kawał ciężkiego żelastwa. Nie miałem chęci dowiadywać się, jaką broń znajdzie właściciel garażu - runąłem przez krzaki i łopiany, rosnące tu w wielkiej obfitości. Goniły mnie przekleństwa i życzenia wszystkiego najgorszego. Gdy wyszedłem z krzaków po drugiej stronie ugorów, wyglądałem wypisz, wymaluj jak strach na wróble. Wszędzie miałem pełno rzepów, a moje nowe ubranie było pokryte warstwą pyłu - i tak właśnie miałem się pokazać w domu. Wtedy zobaczyłem, że z przeciwka idzie Swietka Małachowa, w której kochałem się potajemnie od klasy piątej - jeszcze by tylko tego brakowało, żeby zobaczyła mnie w takim stanie! Przeklinając swój los, znowu władowałem się w krzaki - uznałem, że i tak gorzej już nie będę

wyglądał. Bardzo się myliłem. Kiedyś na tych nieużytkach stały domki jednorodzinne, dawno temu je wyburzono i przesiedlono mieszkańców, jednak gdzieniegdzie trafiały się jeszcze piwnice - i właśnie do jednej z nich wpadłem. Na szczęście była niegłęboka, za to wypełniona wodą - musiałem wyskakiwać z niej w tempie przyspieszonym. No i teraz byłem już nie tylko brudny, ale też mokry. Stałem, trzęsąc się z zimna i nie miałem nawet siły się wściekać - ogarnęło mnie uczucie jakby właśnie jednocześnie zwaliły się na mnie wszystkie nieprzyjemności, przygotowane na cale moje życie. Wyglądałem gorzej niż żałośnie: brudny, mokry i cały w rzepach, moje nowe ciuchy można było śmiało wyrzucić na śmietnik. Ciągle jeszcze trzęsąc się z zimna, usiadłem na kamieniu, zdjąłem buty i wylałem z nich wodę, potem starannie wyżąłem skarpetki. Gdy sięgałem po buty, moja ręka natrafiła na coś metalowego, wystającego z ziemi. Zaskoczony ubrałem się szybko, wziąłem leżący w pobliżu kij i zacząłem wykopywać dziwny przedmiot. Zajęcie pomogło mi się rozgrzać, ale wynik mnie rozczarował: okazało się, że to tylko klucz! Trzeba jednak przyznać, że był piękny: wielkości mojej dłoni, miał nietypowy kształt i ażurową główkę. Pewnie otwierał bramę jednego z domów, które kiedyś tu stały. Chociaż to dziwne, że leżąc tyle czasu w ziemi, ciągle wyglądał jak nowy. Już miałem go wyrzucić, ale przypomniałem sobie, co ostatnio przeżyłem i postanowiłem zatrzymać w charakterze trofeum - rekompensaty za wszystkie dzisiejsze nieprzyjemności. Wsunąłem klucz do kieszeni i poszedłem do domu. Całe szczęście, że wpadając do wody, zdążyłem wypuścić

teczkę i nie zamoczyła się razem ze mną. Rzecz jasna nie chodziło mi o podręczniki, tylko o czasopismo o broni białej, które pożyczył mi brat. Gdyby zamokło, brat chyba by mnie zabił... Nieużytki skończyły się, teraz szedłem ulicą, na szczęście o tej porze pustawą. Jakaś babcia z wnuczkiem na mój widok przeszła na drugą stronę i stamtąd przyglądała mi się podejrzliwie. Nieliczni przechodnie odprowadzali mnie zdumionymi spojrzeniami, a jakieś dziewczyny zachichotały, wytykając mnie palcami. - Idiotki - mruknąłem, ale przyspieszyłem kroku. Jeszcze nie daj Boże natknę się na jakichś znajomych rodziców - to dopiero byłaby afera... - Chłopcze! Chłopcze, zaczekaj! Odwróciłem się i zobaczyłem, że biegnie za mną jakiś facet. Z mimowolnym podziwem zapatrzyłem się na jego atletyczną figurę, potem spojrzałem na siebie i westchnąłem. Mężczyzna zatrzymał się przede mną i zaczął mi się przyglądać. - Wołał mnie pan? - zapytałem z głupia frant, pragnąc jak najszybciej uwolnić się od tego człowieka. - Tak, wołałem. Przecież to ty znalazłeś klucz na pustkowiu? A ten skąd o tym wie?! Przecież nikogo tam nie było! - Nie. Mężczyzna przez jakiś czas milczał, jakby wsłuchiwał się w siebie. - Kłamiesz - powiedział w końcu. - Posłuchaj, to klucz od bardzo ważnych drzwi, bez niego nie zdołam ich otworzyć, a muszę to zrobić. Oddaj mi go, proszę... Zapłacę ci!

Propozycja od razu wzbudziła moją czujność. - Niech pan wyłamie te drzwi. - Nie mogę, tych drzwi nie da się wyłamać. Długo by wyjaśniać... - A jak pan udowodni, że to pański klucz? - Nie miałem najmniejszej ochoty rozstawać się ze swoim znaleziskiem, zwłaszcza gdy sobie przypomniałem, ile mnie ono kosztowało. - Posłuchaj, dam ci za niego dwieście rubli. Wystarczy? Tego klucza nie można pomylić z żadnym innym... - W tym momencie mój rozmówca dokładnie go opisał. - Teraz już przekonałeś się, że jest mój? Przyznaję, że byłem naprawdę zdumiony. Co to za drzwi, że klucz był taki cenny? - Trzysta - rzucił mężczyzna, niewłaściwie interpretując moje milczenie. Gdybym po prostu znalazł ten klucz na drodze i gdyby dzisiejszy dzień nie był tak parszywy, na pewno przyjąłbym propozycję. Jednak okoliczności, które doprowadziły do znalezienia go sprawiły, że postanowiłem iść w zaparte. - Nie mam pańskiego klucza. Jeśli tak bardzo go pan potrzebuje, to niech go pan szuka - odparłem niegrzecznie. Mężczyzna westchnął. - Chyba rozumiesz, że mogę cię po prostu przeszukać i zabrać ci klucz? Z pewnych względów nie chcę tego robić, ale pamiętaj, że moja cierpliwość ma swoje granice. - Wyjął portfel i przeliczył pieniądze. - Pięćset dwadzieścia trzy ruble, to wszystko, co mam przy

sobie. Ja daję ci pieniądze, a ty oddajesz mi klucz. Umowa stoi? O rany! Naprawdę musiało mu zależeć na tym kluczu, skoro gotów był oddać całą gotówkę! Ciekawe, co jest za drzwiami, które otwiera ten „złoty kluczyk”? Ha, teraz tym bardziej nie chciałem się z nim rozstawać! - Dobrze, zgoda... - zacząłem. To, co stało się potem pamiętam jak przez mgłę. Czas jakby zwolnił i wydarzenia wyglądały jak kadry z filmu. Wsuwam rękę do kieszeni, sięgając po klucz... mężczyzna wyjmuje pieniądze z portfela... popycham go mocno i rzucam się do ucieczki... facet traci równowagę i przewraca się... Gdyby ktoś spytał mnie, czemu to zrobiłem, nie potrafiłbym odpowiedzieć. Po prostu nie chciałem rozstawać się z tym kluczem - wiem, że brzmi to głupio, ale tak właśnie było. No, może jeszcze zaintrygowały mnie te tajemnicze drzwi, chociaż nie miałem żadnych szans na ich odnalezienie... Pewien wpływ mogła mieć również moja wrodzona przekorność, nasilająca się w napadzie złego humoru. Mężczyzna doszedł do siebie znacznie szybciej, niż się spodziewałem i teraz biegł za mną. Biegł w milczeniu i to źle wróżyło. Gdyby krzyczał, klął, znaczyłoby, że się poddał, że prawie zwyciężyłem. Ale on ścigał mnie z zaciętymi ustami, wyraźnie przekonany, że zaraz mnie dogoni. Wtedy naprawdę się przestraszyłem i pożałowałem tego, co zrobiłem - a wszystko z powodu jakiegoś tam klucza! Czemu po prostu go nie oddałem? Wiedziałem, że długo nie

wytrzymam takiego tempa; co by nie mówić, moja kondycja pozostawiała wiele do życzenia. Rozpaczliwym zrywem udało mi się oderwać od prześladowcy, ale ten wysiłek niemal całkowicie pozbawił mnie sił. Miałem problemy ze złapaniem oddechu, czułem kłucie w boku... Jak na złość na ulicy było pusto. W nadziei, że zgubię pościg w labiryncie domów i szop, skręciłem w jakieś podwórko. I wtedy, biegnąc wzdłuż płotu, natknąłem się na drzwi: zwykłe, drewniane, z metalowymi okuciami. Dziwne, nie pamiętam, żeby tu były jakieś drzwi... Nagle poczułem, że coś poruszyło się w mojej kieszeni! Przestraszony, wsunąłem tam rękę i wyjąłem klucz, który natychmiast pociągnął mnie w stronę zamka! Jak zahipnotyzowany włożyłem go do dziurki, przekręciłem... Poruszał się lekko, nie stawiając oporu, drzwi uchyliły się z cichym skrzypieniem. Kątem oka spostrzegłem, że na podwórko wpadł tamten mężczyzna - jednym ruchem wyszarpnąłem klucz, wsunąłem go do kieszeni i odwróciłem się. Typ rozejrzał się na boki i rzucił w moją stronę, ale na widok uchylonych drzwi zbladł i stanął jak wryty. - Stój! - krzyknął. - Nie przechodź przez nie! Nic nie rozumiesz! To niebezpieczne! Poczekaj, przysięgam, że nic ci nie zrobię! Porozmawiajmy! Obiecuję, że wszystko ci wyjaśnię! Zrobił kilka kroków w moją stronę, a ja cofnąłem się, potknąłem i wpadłem prosto w otwierające się usłużnie przejście. - Nie! - usłyszałem rozpaczliwy krzyk, a potem zapadła cisza. * * *

- No nie, ten chłopak wszystko zepsuł! - rozległo się w mojej głowie. - Nie strasz go. Przecież widzisz, że jest stropiony i nic nie rozumie. Rany boskie, czy ja tracę rozum?! Rozejrzałem się ostrożnie, ale nikogo nie zobaczyłem. Jednak coś mnie zaniepokoiło... Ciężko mi było zebrać myśli, ale w końcu do mnie dotarło - za mną nie było już ani płotu, ani drzwi. Stałem na niewielkiej leśnej polance. - Gdzie ja jestem? - spytałem, a zabrzmiało to bardzo żałośnie. - Na Ziemi, w drugiej części Świata - znów odezwał się głos w mojej głowie. - Władowałeś się w sprawę, która cię absolutnie nie dotyczył - dorzucił drugi głos ze złością. - Czy ty chociaż rozumiesz, mały, coś ty narobił?! - Nie krzycz na niego, przecież widać, że tego nie chciał i nic nie rozumie. - I co nam z tego? Co teraz zrobimy? Mamy czekać kolejne pół wieku? Przecież przez ten czas potęga Lśniącego wzrośnie niepomiernie! Kto go wtedy pokona? - Masz rację, nie możemy czekać tak długo. - A chłopiec? Czy on ma dar? - Nie ma, sprawdziłem. Nie jest w stanie rzucić wyzwania, ale nie mamy wyboru: musimy go wykorzystać. Tego już było za wiele! Nie wiedziałem, czy wariuję czy nie, ale nie spodobało mi się, że ktoś mną rozporządza!

- Hej, a spytaliście mnie, czy zgadzam się, żeby mnie wykorzystywać? - A czy ktoś cię prosił, żebyś się nie pchał w nie swoje sprawy? - zareplikował jeden z głosów. - Czemu nie oddałeś Klucza właścicielowi? - A więc to wszystko z powodu klucza? - Nie klucza, tylko Klucza - z wielkiej litery. To jedyny taki Klucz na świecie. Otwiera przejście między światami... ale najlepiej wyjaśni ci to sam Mistrz. Ja się na tym za bardzo nie znam. - Wszystko jasne - jęknąłem. - Dostaję obłędu i rozmawiam sam ze sobą. I jeszcze się ze sobą kłócę. - Uspokój się, wszystko jest w porządku. Rozumiem, że nie łatwo ci to zaakceptować, ale znalazłeś się w innym świecie i to jest fakt. Tak jak powiedział Derron, Klucz otwiera przejście między światami i dzięki niemu dostałeś się do naszego. - To znaczy, że znalazłem się w świecie równoległym? - Świecie równoległym? A tak, słyszałem o tej hipotezie waszych uczonych, ale nie, to nie jest to. Świat równoległy istnieje niezależnie, a tu wszystko jest bardziej złożone. Bardziej odpowiednie byłoby określenie „prostopadły”, ale to również nie oddaje istoty sprawy i jest nie do końca prawidłowe. Ciężko to wyjaśnić z marszu... - Nie chcę żadnego innego świata, ani równoległego, ani prostopadłego! Ja chcę do domu! - No proszę, on chce do domu! - Rozległ się w mojej głowie złośliwy głos Derrona. - To po coś brał Klucz? Czemu go nie

oddałeś? - Skąd mogłem wiedzieć, że tak wyjdzie? - próbowałem się usprawiedliwić. - Ale wiedziałeś, że Klucz nie jest twój? Nikt ci nigdy nie mówił, że to nieładnie brać cudze rzeczy? Dostałeś to, na co zasłużyłeś! Ale to już nawet nie o to chodzi, cały problem polega na tym, że teraz przez ciebie ucierpi wielu ludzi! - Derronie, nie wyżywaj się na dziecku. To również nasza wina. Należało lepiej ukryć Klucz. - Już to widzę! Przecież Klucz nikogo nie słucha! Zapomniałeś, ile trudu kosztowało cię umieszczenie go w tym właśnie miejscu? Nawet ja, choć słabo orientuję się w tych waszych sztuczkach, rozumiałem, że to było niełatwe. A teraz z powodu tego drobnego złodziejaszka cała robota na nic! O, tego już za wiele! - Nie jestem złodziejaszkiem! - oburzyłem się, daremnie usiłując zrozumieć, z kim rozmawiam. - Aha, czyli jesteś już dużym złodziejem? - odparł zjadliwie Derron. - Wcale nie! Znalazłem ten Klucz i świetnie o tym wiecie. - O, wiemy, wiemy! - Dość, Derronie. Czy nie widzisz, że i bez twoich kpin chłopcu jest ciężko? Przecież on nic nie rozumie i jest wystraszony. - Może mieć pretensje wyłącznie do siebie. - Dobrze, w takim razie pomysł o tym, że jest naszą jedyną nadzieją. Bez jego pomocy nie zdołamy przeciwstawić się Lśniącemu!

- A my jesteśmy jego jedyną nadzieją na powrót do domu. - To zachowanie niegodne rycerza Zakonu, którym jesteś! Złożyłeś przysięgę, że zawsze będziesz pomagał tym, którzy są w potrzebie! - Proszę o wybaczenie, Najwyższy - powiedział Derron, a w jego głosie dźwięczała skrucha i zakłopotanie. - Postąpiłem niewłaściwie. Myślę, że już czas wyjaśnić naszemu młodemu przyjacielowi, co się dzieje. Zdaje się, że zaczął poważnie wątpić, czy jest przy zdrowych zmysłach. O, tak, i już dawno przestałem cokolwiek rozumieć. - Lepiej późno niż wcale - burknąłem. - Wyjaśnijcie mi najpierw, gdzie jesteście, bo mam już dosyć tej rozmowy z głosami w głowie. - I jeszcze mu się coś nie podoba! - Derronie! - Proszę o wybaczenie, Najwyższy. - Niełatwo wyjaśnić wszystko od razu. Należałoby sięgnąć do historii... i chyba najlepiej będzie, jeśli sam wszystko przeczytasz. W bibliotece zamku jest książka, która odpowie na wszystkie twoje pytania. - To macie tu również zamek? - Niezupełnie zamek... Właściwie to Pałac Rady. W starożytnym mieście. - I tam mieszkacie? - W pewnym sensie... Widzisz, tak naprawdę umarliśmy dawno temu... - Co takiego? Przepraszam, ale kto tu zwariował, ja czy wy?

- Nie przerywaj, młodzieńcze. A właśnie, jak brzmi twoje imię? Wybacz, powinniśmy byli od tego zacząć, ale twoje przybycie nas zaskoczyło... - Jegor... Gromów - dodałem po chwili. - Mnie możesz nazywać Mistrzem. A ten drugi... hm... głos to Derron. Tak więc, Jegorze, martwe są tylko nasze ciała, umysły nadał żyją, albowiem są nieśmiertelne. Zdołałem zawrzeć swój umysł i umysł Derrona w krysztale, a ów kryształ znajduje się na tej wyspie i za jego pośrednictwem kontaktujemy się z tobą. - To znaczy, że to rozumny kryształ? - W krysztale są tylko nasze umysły, nasza wiedza, ale kiedyś byliśmy ludźmi. Derron, jak pewnie już zrozumiałeś, był rycerzem, i to jednym z najlepszych. Układano o nim pieśni! A ja byłem potężnym magiem tej planety, Wielkim Mistrzem. Nic ci to nie powie, ale wierz mi, że niegdyś sporo to znaczyło. Między innymi wymyśliłem sposób zamknięcia umysłu w specjalnie hodowanym krysztale i wprowadziłem ten zamysł w życie - wyjaśnił cierpliwie Mistrz. - Współczuję. - Nie ma czego. Wykonujemy ważną misję i spoczywa na nas ogromna odpowiedzialność - i tu już możesz zacząć nam współczuć, a ja się z tobą zgodzę. - Aha, jasne. Misję... no, no... - Widzę, że nam nie wierzysz, Jegorze. Zrobimy tak: wyruszysz do Pałacu Rady i zapoznasz się z historią naszego świata - wtedy będzie nam łatwiej rozmawiać. Powiem ci, jak tam trafić.

- Nie chcę iść do żadnego pałacu ani zamku i nie chcę czytać waszej historii! Chcę wrócić do domu! Mówiliście, że Klucz otwiera przejście między światami! To może znów je otworzę i sobie pójdę? - Czym otworzysz? - zapytał sucho Derron. - No przecież mam Klucz! - Pokaż. Zacząłem grzebać w kieszeniach - Klucza nigdzie nie było. - Zaraz, zaraz, czekajcie... Musi gdzieś tutaj być... Chwileczkę, na pewno mi wypadł... Zaraz... - Jegorze... - Już, już... - Padłem na kolana i zacząłem szukać w trawie, usiłując odnaleźć Klucz. - Jegorze, uspokój się. Nie znajdziesz go. Klucz został w twoim świecie. - To nieprawda! Pamiętam, że miałem go w ręku! - Zrozum, Klucz należy do twojego świata i nie może go opuścić. Uspokój się, proszę, i wysłuchaj mnie. Idź do pałacu i przeczytaj to, co ci wskażę. A potem porozmawiamy. Dobrze? - A nie możecie po prostu odesłać mnie z powrotem? Przecież mówił pan, że jest pan najsilniejszym magiem w tym świecie? - O tym również porozmawiamy, ale dopiero wtedy, gdy zrobisz to, o co cię proszę. - Dobrze - zgodziłem się, podnosząc się z kolan. - Niech pan pokaże drogę. - Ależ ty wyglądasz! - prychnął Derron. - Nie kąpałeś się czasem w

kałuży? - A ty w ogóle nie wyglądasz - odciąłem się. Już kto jak kto, ale myślący kryształ nie będzie wypowiadał się na temat mojego wyglądu! Zwłaszcza że miał sporo racji. - Gdybym żył, kazałbym cię wychłostać. Czy nikt ci nie powiedział, jak należy odzywać się do starszych? A ja jestem starszy od ciebie o kilkaset lat! Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia - za dużo niesamowitych rzeczy jak na jeden dzień. - A wam nie mówili, że to nieładnie porywać dzieci? - Ależ kto cię porywał? Sam tu przyszedłeś! - Dość! Derronie, jego mogę zrozumieć, to jeszcze dziecko, ale czemu ty zachowujesz się jak młokos? Jakbyś się czuł, gdybyś znalazł się na miejscu Jegora? Żądam, żebyście natychmiast się przeprosili! Jeszcze długo będziemy musieli być razem... Ja i Derron zareagowaliśmy niemal jednocześnie: - Ja miałbym przepraszać jakieś tam widmo? I co to znaczy „długo”? Nie mam zamiaru tu siedzieć! - Mistrzu, chyba nie sądzisz, że będę przepraszał tego źle wychowanego, bezczelnego smarkacza? - Powiedziałem: natychmiast! W głosie tajemniczego Mistrza zabrzmiała taka władczość, że o nieposłuszeństwie nie mogło być mowy. - Przepraszam, Derronie. Nie chciałem być nieuprzejmy. Po prostu miałem dziś ciężki dzień.

- Ja również proszę o wybaczenie. Można powiedzieć, że obaj mieliśmy dziś niezbyt dobry dzień. - Dziękuję wam obu. Jegorze, idź w stronę słońca, a za kilka minut ujrzysz miasto. Pośrodku niego, na wzgórzu, stoi Pałac Rad. Cóż mogłem zrobić? Poszedłem. Mistrz miał rację - las skończył się szybko, wcale nie był tak duży, jak mi się na początku wydawało. Za to wyraźnie było widać, że ostatni raz ludzka stopa stanęła tu całe wieki temu - nie było żadnych traktów ani choćby wydeptanej ścieżki. Wyszedłem z niego cały podrapany, a moje ubranie wyglądało jeszcze gorzej niż przedtem - wyraźnie nie nadawało się do takich wycieczek. Las docierał do samego miasta, w pewnych miejscach nawet wdzierał się na jego teren. Zresztą, ciężko było nazwać to miastem - niegdyś brukowane ulice były kompletnie zniszczone, rosła na nich trawa. Budynki po prawej i lewej stronie wyglądały żałośnie, czasem tylko duża sterta kamieni znaczyła miejsce, gdzie niegdyś stal dom. Niektóre budowle jednak ocalały: zniszczeniu uległy wszystkie drewniane elementy, ale ściany wyglądały na mocne. - Nie radziłbym tego robić - ostrzegł mnie Derron, gdy zrobiłem krok w stronę jednego z budynków, by mu się dokładniej przyjrzeć. - Wszystkie te budowle mają po kilka tysięcy lat i nigdy nie były remontowane. Mogą się rozpaść od kichnięcia... Jakby na potwierdzenie jego słów, z jakiegoś domu, który wydawał się całkiem solidny, wyleciało stado ptaków, a w środku rozległ się głośny trzask: po chwili tam, gdzie stał jeszcze przed chwilą, teraz leżała sterta gruzu. Po czymś takim od razu odechciało