mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Sadow Siergiej - Rycerz Zakonu 1 - Spadkobierca Zakonu.Księga 1.Tom2

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Sadow Siergiej - Rycerz Zakonu 1 - Spadkobierca Zakonu.Księga 1.Tom2.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 233 stron)

SIERGIEJ SADOW RYCERZ ZAKONU KSIĘGA I TOM II SPADKOBIERCA ZAKONU TŁUMACZYŁA EWA SKÓRSKA

Rozdział 6 Ocknąłem się, słysząc rozmowę tuż obok mnie. Postanowiłem na razie udawać, że nadal śpię leżałem z zamkniętymi oczami, próbując zorientować się, gdzie jestem. - Jak on się czuje? - zapytał męski głos. - Teraz już dobrze. Jak się obudzi, będzie mógł wyjść - odparł drugi. - A nie można by go obudzić? - W żadnym razie! Wtedy cała kuracja zdałaby się psu na budę! - Ale pytają o niego w magistracie! Sekretarz Alfonsjo już trzy razy po niego posyłał! - Magistrat i Alfonsjo mogą zaczekać. Dopóki mój pacjent nie będzie zupełnie sprawny, nigdzie nie pójdzie. Aha, czyli jeden z nich to lekarz... - Bardzo oberwał? Teraz wygląda na zdrowego. - Teraz! Trzeba go było widzieć dwa dni temu! Dwa dni?! Więc leżę tutaj całe dwa dni?! Z wielkim trudem powstrzymałem się od zerwania się z łóżka. - ...rana na nodze, kłuta rana lewej ręki, pierś i boki jak jeden wielki siniak, a do tego duża utrata krwi! Zdumiewające, że w ogóle zdołał walczyć z takimi obrażeniami! Jeśli oczywiście to wszystko, co mówią, to prawda. - Prawda, widziałem na własne oczy. Sam jeden powstrzymał oddział najemników, nie pozwalając im otworzyć bramy. - Ale to przecież dzieciak! - Ci zdrajcy, którzy przeżyli, twierdzą, że to nie dzieciak, lecz sam diabeł! - To zwykły człowiek, jak wy czy ja! Wiem to najlepiej, leczyłem go! O, ileż trudu mnie to kosztowało! - Dlaczego? - zdumiał się rozmówca lekarza. - Przecież leczyłeś już groźniejsze rany? - Owszem, ale jeszcze nigdy nie spotkałem człowieka tak odpornego na magię! - Odpornego? - Nie do końca oczywiście, bo wtedy nie zdołałbym wyleczyć go tak szybko, ale jednak... - Wydawało mi się, że przy tych słowach lekarz spochmurniał, ale nie otwierałem oczu, żeby to sprawdzić. - A w pewnym momencie odniosłem nawet wrażenie, że ktoś mi

pomaga. To tak, jakbyś wtaczał głaz pod górę i w najtrudniejszej chwili ktoś ci dopomógł... a może tylko mi się zdawało...? - Dziękuję, Mistrzu. - Nie ma za co. Zawsze do usług. - W głosie maga dało się słyszeć ogromną ulgę. - Gdy byś mnie posłuchał - wtrącił się Derron - nigdy by do tego nie doszło. Mogłeś w pierwszym ataku unieszkodliwić jedną trzecią ich sił, a potem rozprawić się z resztą. To nie, wolałeś bawić się w szlachetność i nikogo nie zabić. No to się doigrałeś. - Ilu ludzi zabiłem? - Nie myśl o tym - powiedział szybko Mistrz. - Pomyśl, ilu ludziom uratowałeś życie, nie dopuszczając do otwarcia bramy. To mnie trochę uspokoiło. - Gdzie teraz jestem? - W szpitalu. Zostałeś bohaterem - uśmiechnął się Derron. - Tylko uważaj, nie pusz się za bardzo... I lepiej otwórz oczy, wystarczy tego udawania. Posłuchałem rady, otworzyłem oczy i rozejrzałem się. Obok mnie stało dwóch mężczyzn: jeden najwyraźniej wojskowy - miał niebieski płaszcz oficera gwardii i miecz przy pasie. Chyba gdzieś go widziałem... Już wiem! To kapitan, który dowodził wsparciem i wtedy, przy bramie, podbiegł do mnie razem z Ronem. Czyli ten drugi to lekarz, chociaż ma na sobie nie biały fartuch, lecz zielony. Aha, Mistrz mówił, że zielony kolor w tym świecie to kolor życia... - Oho! Nasz przyjaciel już się obudził. - Lekarz podszedł do mojego łóżka. - Jak się czujesz, mały? Postanowiłem nie obrażać się za „małego" i odparłem: - W porządku, gotów do pracy i walki. Mogę wstać? - Oczywiście. Jesteś już prawie zdrowy - a z jakiej racji mielibyśmy zdrowego człowieka trzymać w łóżku? Masz tu ubranie, elf ci je przyniósł. Tamto nadawało się tylko do wyrzucenia. W tym momencie spostrzegłem, że leżę w łóżku całkiem nagi. Zerwałem się i ubrałem, brakowało tylko mojego miecza i obręczy. - Tego szukasz? - Kapitan podał mi szerkon w pochwie i rycerską obręcz. - Uznałem, że nie należy takich rzeczy zostawić bez opieki i zabrałem je. - Bardzo dziękuję. - Przypasałem miecz i włożyłem obręcz. - Pamiętam was... To wy jesteście tym kapitanem, który dowodził gwardzistami. - Jak mnie zapamiętałeś? - zdumiał się. - Przecież od razu straciłeś przytomność?

- Nie od razu. A że zapamiętałem... taki nawyk. Miałem dobrych nauczycieli. - Usłyszałem śmiech Mistrza i Derrona. - Bardzo dziękuję, doktorze. Czuję się doskonale. - Nie ma za co, milordzie. - Lekarz rozpłynął się w uśmiechu. - To był dla mnie zaszczyt. Uratowaliście nasze miasto! - Jeśli to już wszystko, to zabieram waszego pacjenta. Milordzie, czekają na was w magistracie. - Poczekają - machnąłem ręką. - Najpierw chciałbym zobaczyć się z przyjaciółmi. Kapitan uśmiechnął się. - Byłem pewien, że tak powiecie, sądząc z tego, co wasi przyjaciele o panu opowiadali. No nie, dorosły człowiek, oficer, a zwraca się do mnie przez wy! Zrobiło mi się bardzo przyjemnie... Chyba bycie bohaterem bardzo mi się spodoba. - Już drugi dzień siedzą na korytarzu, jedli tam nawet obiad... - Na korytarzu? - Omal nie przewracając kapitana, wyskoczyłem z pokoju jak z procy, gonił mnie śmiech lekarza. Elwing i Ron faktycznie tkwili na korytarzu, tylko Ron zamiast swoich zwykłych łachmanów miał sznurowaną koszulę, nowe spodnie i skórzane trzewiki. Nawet się uczesał - zapewne po raz pierwszy w życiu. Stali z elfem przy oknie i o czymś rozmawiali. Udało mi się podejść do nich niezauważalnie. - Ron? To ty?! Aleś się wystroił! Odwrócili się gwałtownie. - Ening! - Elf chciał mnie chyba objąć, ale powstrzymał się i tylko podał mi rękę, za to Ron, któremu obce były takie rozterki, bez wahania rzucił mi się na szyję. - Tak się przestraszyłem, jak zobaczyłem, że jesteś cały we krwi! A potem upadłeś... Ale załatwiłeś tych łajdaków! Pięciu zabiłeś, a cała reszta ranna! Czyli pięciu... Od razu zepsuł mi się humor. Elwing spostrzegł, jakie wrażenie zrobiły na mnie słowa Rona i prawem starszego dał mu lekko po karku. - Człowiek dopiero wstał z łóżka, a ty od razu się na niego rzucasz! Daj mu trochę odetchnąć. - A ty co się bijesz? Bo jak ci zaraz dam...! - Dajcie spokój, chodźmy stąd... - zaproponowałem, natychmiast zapominając o magistracie. - Eningu, mam mnóstwo wiadomości! - zawołał Ron. - Ten człowiek, no, ten, którego mieliśmy śledzić, spotykał się z innym... no, człowiekiem - z kupcem Mastisem! Wszyscy go

znają! Długo o czymś rozmawiali i tamten wyszedł stamtąd niezadowolony! - Kto? Kupiec? - Nie, tamten człowiek przyszedł do kupca, a skoro przyszedł, to wyszedł właśnie on, a nie kupiec, dlatego że kupiec był u siebie w domu i nie musiał nigdzie wychodzić. Potem jeden chłopak zajrzał do pokoju kupca przez okno - podobno Mastis chodził z kąta w kąt i klął. Nie było słychać słów, ale klął na pewno. Wyszliśmy ze szpitala i ruszyliśmy w stronę hotelu, a Ron cały czas paplał, zasypując mnie szczegółami z życia zabójcy. Chyba musiał się wygadać, udowodnić, że nie zmarnował tych dwóch dni i uczciwie odrabia otrzymane pieniądze. W ciągu całej tej tyrady Elwing uważnie oglądał niebo, z rzadka rzucając Ronowi kose spojrzenia, a ja udawałem, że ta paplanina bardzo mnie interesuje. Po co robić dzieciakowi przykrość? Ha, znalazł się dorosły! W końcu byłem tylko parę lat starszy od Rona... Wkrótce dotarliśmy do celu, gdzie już czekał na nas kapitan. - Wiedziałem, że was tu złapię, jak tylko zobaczyłem, że wychodzicie ze szpitala! - O rany, kapitanie, strasznie przepraszam! - Zakłopotany podrapałem się po głowie. - Tak się ucieszyłem ze spotkania z przyjaciółmi, że na śmierć zapomniałem o magistracie! - Proszę mówić do mnie Tronten, kapitan Tronten. Wszystko rozumiem, ale mimo to nalegam, żebyście poszli ze mną. Miasto pragnie nagrodzić bohatera, który przerwał oblężenie. - To oblężenie już się skończyło? - spytałem czujnie. Gwardzista skrzywił się. - Niezupełnie... Gdy przeciwnicy zrozumieli, że zdrada została odkryta i nie zdołają potajemnie przeniknąć do miasta, wycofali się i wrócili na okręty. Nie udało im się wziąć miasta z zaskoczenia, a teraz nadciąga ku nam wsparcie miast sprzymierzonych. Na lądzie nie ma już żadnych walk, jednak flota nieprzyjaciela nadal blokuje drogę morską i nie wiadomo, kiedy odpłynie. Wiedzą, że handel jest dla nas najważniejszy, dlatego utrzymają blokadę, jak długo się da. - Czy to znaczy, że można wyjechać z miasta? - Bez problemu. Wybieracie się w podróż? - Kapitanie, muszę jak najszybciej dotrzeć do... do pewnego miasta. To dla mnie kwestia życia i śmierci. Chciałem popłynąć statkiem, ale teraz to niemożliwe. Nie mogę czekać na zdjęcie blokady drogi morskiej, dlatego chciałbym wyruszyć lądem - a im szybciej, tym lepiej.

Kątem oka spostrzegłem, że jakiś brudny oberwaniec podbiegł do Rona i szepnął mu coś na ucho. Ron skinął głową i chłopiec uciekł. - Oczywiście nie mogę was zatrzymywać, ale mimo wszystko usilnie proszę, żebyśmy najpierw poszli do magistratu. Władca Mervin pragnie was zobaczyć. - Dobrze - zgodziłem się. - To ja w tym czasie spakuję rzeczy - oznajmił elf. - Jak wrócisz, będziemy mogli wyruszyć w drogę. - Nie pójdziesz z nami? Elf uśmiechnął się krzywo. - Nie należy szokować czcigodnych władców widokiem elfa. Nie martw się o mnie. - Poczekaj... - Wyjąłem sakiewkę ze złotem. - Będzie ci potrzebny koń. Wybierz sobie najlepszego i nie krępuj się, czeka nas długa droga. I weź jeszcze luzaka do niesienia bagażu. Elwing złapał sakiewkę i skinął głową, a potem wszedł do hotelu. Spojrzałem na Rona. Chłopak z zachwytem obserwował moje poczynania, a oczy mu podejrzanie błyszczały. Oho, coś wymyślił i to coś wiązało się ze mną. Gdyby było inaczej, nie patrzyłby z taką chytrą miną. Jednak nie było czasu na rozmyślania, kapitan nas poganiał. Ruszyłem, Ron szedł szybko obok mnie i nagle zaszeptał: - Właśnie się dowiedziałem... Ten człowiek, którego kazałeś śledzić, wyjechał z miasta północnym traktem i niedaleko rozstajów ukrył się w krzakach. Chłopakom znudziło się siedzenie tam i wrócili - już ja im powiem do słuchu! A Mastis, ten kupiec, właśnie się spotkał z Donovanem - to dowódca najemników. Mastis mówił, że ktoś tam będzie bardzo niezadowolony i że mogą się usprawiedliwić tylko w jeden sposób, powiedział, że już oni wiedzą, jak. Donovan tłumaczył się i powiedział, że szykuje jakąś niespodziankę na drodze, pewnie chodziło o tamtego człowieka. Ciekawe... Wychodziłoby na to, że Mastis to szpieg Lśniącego - to on przygotował zamach na mnie i przekupił najemników. Teraz pewnie chce mojej śmierci, jako zadośćuczynienia za klęskę przy bramie. No, no, mag śmierci wysoko ceni moje życie... Ale czyżby zorganizował całe to oblężenie wyłącznie z powodu mojej osoby? - Nie przesadzaj - odezwał się Derron. - Lśniący dowiedział się o tobie na dzień przed twoim przybyciem do miasta. W tym czasie mógł zdążyć nająć zabójców, ale nie przygotować oblężenie. Ale zdrada najemników jest jego dziełem - to pewnie część jego planu i udało ci się ją zniweczyć. Tylko po co zaatakował Amster? - Wydaje mi się - rzekł Mistrz - że ma to związek z jego pragnieniem podboju świata. Amster prowadzi handel z wieloma państwami, zniszczenie tego miasta pociągnęłoby za sobą

załamanie się handlu, co z kolei doprowadziłoby do destabilizacji sytuacji na całym świecie. Galowie i Brytowie, mimo wszelkich chęci, nie zdołają przejąć wszystkich traktów handlowych Amsteru, ale Lśniący jest wybitnym specjalistą w wyciąganiu korzyści z sytuacji kryzysowych. Myślę, że zburzenie Amsteru byłoby mu bardzo na rękę, zwłaszcza że Galowie i Brytowie na pewno pokłóciliby się o trofea: w ten sposób za jednym zamachem Lśniący sparaliżowałby trzech potężnych wrogów. - Hej, podsłuchał pan moje myśli? - Były tak intensywne, że ciężko byłoby ich nie słyszeć. Ale jeśli masz coś przeciwko temu, to następnym razem, zanim zaczniesz tak głośno myśleć, postaramy się zatkać uszy - w sensie przenośnym oczywiście. - Ależ nie, Mistrzu, ja tylko... Nic się nie stało. Wyszliśmy na plac Centralny i skierowaliśmy się do głównego wejścia magistratu. Czekał tam na nas niewysoki, krępy mężczyzna w drogim stroju z niebieskiego aksamitu. Przy jego pasie wisiało gęsie pióro i kałamarz. - To oni? - zwrócił się do towarzyszącego nam kapitana. - Tak, messir Alfonsjo. - Dobrze. Młodzi ludzie, zapraszam za mną - zakomenderował, po czym odwrócił się i zaczął wchodzić po schodach, nie patrząc, czy idziemy za nim, czy nie. Spojrzałem zaskoczony na kapitana, a ten uśmiechnął się i wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Taki już jest i nic na to nie poradzimy. Przyjmijcie go z całym dobrodziejstwem inwentarza". Potrząsnąłem głową, przypomniałem sobie lekcje etykiety, wyprostowałem się i ruszyłem za Alfonsjem. Ron wyraźnie czuł się nieswojo i usiłował trzymać się blisko mnie. Wprowadzono nas do wielkiej owalnej sali, zalanej jasnym światłem, wpadającym przez okna w suficie. Promienie słońca odbijały się w licznych wiszących kryształowych kulach i lustrach na ścianach, tworząc fantastyczną grę światłocieni. Zastygłem zachwycony, rozglądając się, a Ron z otwartymi ustami kręcił głową, usiłując patrzeć na wszystko jednocześnie. W odległym końcu stało kilku mężczyzn w bogatych szatach i przyglądało nam się z uśmiechem. - Cóż, sir rycerzu, podoba wam się ta sala? - zapytał starszawy mężczyzna o włosach przyprószonych siwizną i zrobił krok do przodu. - Najlepsi magowie pracowali nad jej niepowtarzalnym obliczem. - To Mervin, władca miasta i przewodniczący magistratu - podpowiedział Mistrz. Skłoniłem się wedle wszelkich zasad etykiety.

- To dla mnie wielki zaszczyt, czcigodny Mervinie. Na twarzy mężczyzny odmalowało się zdumienie. - Znacie mnie? Myślałem, że jesteście pierwszy raz w naszym mieście. - Zgadza się, ale zawsze staram się jak najwięcej dowiedzieć o kraju, do którego się udaję. - Zaiste godne pochwały. Myślę, że mielibyśmy znacznie mniej problemów, gdyby wszyscy rycerze postępowali wedle tej zasady... - Mervin przyjrzał mi się uważnie, a ja poczułem się tak, jakby jego spojrzenie docierało do najtajniejszych zakątków mojej duszy. Przeszył mnie dreszcz. - A więc tak wygląda bohater miasta... - Bohater? - powtórzyłem zdumiony. Nie czułem się bohaterem. Głupcem, owszem, ale bohaterem? Żeby z własnej głupoty przeleżeć w szpitalu dwa dni! Mervin chyba wyczuł mój nastrój. - Żadnych protestów - rzekł, unosząc dłoń. - Gdyby nie wy, wrogowie wdarliby się do miasta i nie wiadomo, czym by się to skończyło... Nawet gdybyśmy odparli ich atak, mogłoby zginąć bardzo wielu ludzi... - W tym momencie zrobił uroczystą minę i klasnął w dłonie: - Alfonsjo, nagrody! Dwóch lokajów otworzyło drzwi na oścież i do pokoju triumfalnie wkroczył znany nam już sekretarz z tacą, na której leżał złoty łańcuch z jakimś znakiem. - Postanowieniem magistratu rycerz Ening za zasługi wobec miasta zostaje nagrodzony Orderem Honoru. - Mervin ostrożnie ujął łańcuch i podszedł do mnie. Zakłopotanie, które mnie ogarnęło, nie zdołało zaćmić lekcji Mistrza: przykląkłem na jedno kolano, a Mervin włożył mi łańcuch na szyję. Teraz już mogłem przyjrzeć się orderowi: w obramowaniu brylantów, na rubinowym tle widniał rycerz z podniesioną przyłbicą, a wokół niego biegł napis: „Honor ponad życie". - Prócz tego rycerz Ening, kawaler Orderu Honoru, staje się honorowym obywatelem miasta Amster ze wszystkimi wynikającymi z tego przywilejami. Ponadto wręcza mu się... Zauważyłem, że Mervin rzucił któremuś z członków magistratu niezadowolone spojrzenie; wyraźnie nie podobało mu się to, co miało teraz nastąpić. Niektórzy członkowie magistratu usiłowali ukryć uśmiech, inni patrzyli spode łba. O co im chodzi? - ...akt z zezwoleniem na wolny od cła handel w mieście Amsterze i innych miastach sojuszu. Mervin wręczył mi akt z miną winowajcy. Przyjąłem go niewzruszenie, skłoniłem się i schowałem go za pazuchę; Mervin odetchnął z ulgą. W tym momencie nie wytrzymał Derron - parsknął śmiechem tak, że aż zadzwoniło

mi w uszach. Na szczęście tylko ja mogłem go słyszeć. - No nie! - wykrztusił. - Kupcy zawsze pozostaną kupcami! To dopiero pomysł - nagrodzić rycerza prawem handlu bez cła! A niechże ich! Za takie prawo każdy kupiec z radością oddałby prawą rękę, ale na co ono rycerzowi? Chciałbym ja wiedzieć, który mądrala wpadł na ten doskonały żart? Eningu, jeśli urwiesz mu głowę, postąpisz jak najbardziej słusznie! - Ale przecież to chyba naprawdę wysoka nagroda? - zauważył niepewnie Mistrz. - No i co? Jaki Ening będzie z niej miał - pożytek? Mógłby jej użyć wyłącznie w jednym celu, chociaż nawet i to nie, papier za twardy... Poza tym sugestię zostania kupcem każdy rycerz odebrałby jako zniewagę! - Chcesz powiedzieć że Ening został celowo obrażony? - Niezupełnie, Mistrzu, to raczej żart, choć dość niemiły. Gdyby na miejscu Eninga był jakiś inny rycerz, wybuchłby skandal i w efekcie rycerz zostałby wystawiony na pośmiewisko. Nie rozumiem tylko, komu mogło na czymś takim zależeć... Eningu, miej oczy i uszy otwarte. Czyli ktoś postanowił sobie ze mnie zakpić? No, jeszcze zobaczymy; ten się śmieje, kto się śmieje ostatni! Akt rzeczywiście był mi potrzebny jak dziura w moście, zamiast niego mogli dać pieniądze... Chociaż, nie broniłem przecież miasta dla nagrody. Słuchając rozmowy Mistrza i Derrona, przegapiłem wręczenie nagrody Ronowi, usłyszałem tylko ostatnie słowa: - ...zostaje nagrodzony aktem, dającym prawo wstąpienia do dowolnie wybranej gildii bez wpłaty wpisowego. Świecąc się jak nowy złocisz, Ron przyjął list. Mervin podniósł rękę. - A teraz mała formalność. Poproszę sir rycerza o przystawienie pieczęci w księdze honorowych obywateli. - Przyłóż kamień obręczy do papieru - wyjaśnił szybko Mistrz, nim zdążyłem zadać pytanie i zdradzić się ze swoją niewiedzą. Położono przede mną ogromną księgę w skórzanej oprawie, zdjąłem obręcz z głowy i przyłożyłem kamień tam, gdzie należało, z zainteresowaniem czekając na efekt. Papier w tym miejscu zaczął się zmieniać, a raczej nie sam papier, tylko jego struktura. Pod wpływem siły kamienia poszczególne włókna zaczęły się przesuwać, tworząc rysunek i na kartce pojawił się sokół w locie. Wyglądał trochę jak znak wodny, tylko lepiej widoczny i kolorowy. - A więc sokół... - Mervin popatrzył na mnie w zadumie. - Pasuje do was... - A potem oznajmił: - Dziękuję wam wszystkim, panowie, Alfonsjo, zaprowadź chłopca tam, gdzie

będzie mógł spokojnie poczekać na przyjaciela. A was, Eningu Sokole, proszę, byście jeszcze na chwilę zostali. Członkowie magistratu popatrzyli na siebie zaskoczeni, ale nie odezwali się, wkrótce w sali zostałem tylko ja i Mervin. Władca z ulgą siadł na krześle, cała ta ceremonia chyba go zmęczyła. - Siadajcie, sir rycerzu. - Po co ten oficjalny zwrot... - zaprotestowałem, czując się niezręcznie. - Jesteście ode mnie starsi, poza tym, nie przywykłem do tego... Mervin spojrzał na mnie zaciekawiony. - Jak sobie życzysz. Chciałem, byś na chwilę został, bo pragnę przeprosić cię za ten idiotyczny akt. To nie był mój pomysł. - To nic. Może zdołam wyciągnąć z niego korzyść. - Ach tak? - Mervin uniósł brwi. - Planujesz zająć się handlem? - Nie. Nawet gdybym chciał, nie miałbym czasu. - Ach, twoja tajemnicza misja... Zapewne chcesz jak najszybciej wyruszyć w drogę. Nie dziw się tak, zasięgnąłem o tobie języka, gdy leżałeś w szpitalu. Chciałbym ci pomóc, zwłaszcza że wydaje mi się, że twoje poszukiwania w jakiś sposób dotyczą nas wszystkich. Teraz trwa wojna, mógłbyś zostać zatrzymany przez nasze patrole. Dam ci przepustkę, która pozwoli ci na swobodny przejazd. Ponadto, zostanie ci udzielona wszelka pomoc we wszystkich miastach sojuszu. - Dziękuję! - ucieszyłem się szczerze. - To drobiazg. Miło mi, że choć w ten sposób mogę zrekompensować głupi żart z aktem. - Niewykluczone, że ten dowcip wyjdzie żartownisiowi bokiem - powiedziałem w zadumie, patrząc w sufit. - Chciałbym wtedy widzieć minę Sevana. - To był jego pomysł? - Tak. Lubuje się w takich żartach, nie rozumiejąc, że mogą dotknąć ludzi, a może właśnie świetnie rozumiejąc. Pozostali nie chcieli mu się sprzeciwiać... Jeśli obrócisz ten żart przeciwko niemu, będę na wieki twoim przyjacielem. - Mervin przyłożył rękę do serca. - Aż tak go pan nie lubi? - To nadęty indor! - wybuchnął Mervin. - Ale nie przejmowałbym się nim, gdyby nie to, że jego działania grożą katastrofą całemu amsterskiemu sojuszowi miast! To on jest winien wojny z Brytami i Galami! Dwadzieścia lat pracowałem nad unormowaniem

stosunków, a on swoją pychą zniweczył wszystko w ciągu kilku miesięcy! Co gorsza, ma duże poparcie w magistracie - jest bardzo bogaty. Dorobił się na handlu jedwabiem i teraz myśli, że pieniądze zastąpią mu mózg. - Jedwab? Hm, niezły pomysł... - powiedziałem przeciągle. - Wymyśliłeś coś? - zapytał czujnie Mervin. Westchnąłem. - Nie mogę nic obiecać. Rozumiecie, mam bardzo ważne zadanie, które muszę wykonać za wszelką cenę. Ale jeśli nadarzy się okazja, przypomnę Sevanowi jego żarcik. - Twoja misja... o niej również chciałbym porozmawiać. - Co o niej wiecie? - Tylko to, co powiedział mi Winier. - Nie powinien był tego robić! - Uspokój się. Opowiedział o niej tylko mnie. To zbyt poważna sprawa, by próbować załatwić ją w pojedynkę. Myślę, że przyda ci się moja pomoc... - Ale ja i tak nie będę mógł panu nic wyjaśnić, zwyczajnie by pan nie zrozumiał! - Więc nie wyjaśniaj, choć myślę, że mnie nie doceniasz. Magię znam nie tylko ze słyszenia. Dobrze, powiedz w takim razie, jak mogę ci pomóc? - Pomóc?... - zastanowiłem się. - Hm... W mieście jest pewien kupiec, Mastis... - zacząłem i opowiedziałem o wszystkim, czego dowiedziałem się od Rona. - Mastis! Więc to on mąci wodę... - Mervin spojrzał na mnie z zainteresowaniem. - Od dwóch lat straż wewnętrzna bez rezultatu usiłuje znaleźć szpiega Lśniącego, a okazuje się, że to Mastis! Teraz rozumiem, dlaczego Winier nie mógł zobaczyć twarzy twojego wroga! - Nie mówiłem, że to on jest moim wrogiem - powiedziałem szybko. Mervin skinął głową. - Ja również tego nie słyszałem - rzekł, wstając. - Powodzenia, młodzieńcze. - Dziękuję... - Postaram się pomóc ci w Amsterze, sprawić, by najemni zabójcy nie mieli czasu się tobą zająć. Na drogach będzie im znacznie trudniej niż tobie. Trzeba będzie obostrzyć tryb kontroli... A ty spiesz się - Lśniący posiada w tym mieście agenturę i jest z nią w stałym kontakcie. Najlepsze, co możesz zrobić, to działać szybko. - Dziękuję. - Ukłoniłem się i wyszedłem, zauważając jeszcze, że Mervin wziął do ręki pałeczkę dal-łączności. Na korytarzu już czekał na mnie Alfonsjo, a kilku członków magistratu, przechadzając się nieopodal, niby przypadkiem rzuciło mi niespokojne spojrzenia. Na ich twarzach wyraźnie

malowało się pytanie: „O czym władca mógł tak długo rozmawiać z jakimś tam chłopcem? Nawet jeśli ten chłopiec jest rycerzem i kawalerem Orderu sojuszu amsterskiego?". - Rozejść się! - usłyszałem, obok urzędników przeszło z dziesięciu gwardzistów, zatrzymali się przed drzwiami, a dowódca wszedł do środka. Twarze członków magistratu wyciągnęły się, niektórzy zaczęli z obawą zerkać w moją stronę. - Wszystko w porządku - uspokoiłem ich. - Po prostu Mervin postanowił wziąć się na serio za niektórych żartownisiów. Moje oświadczenie nikogo nie uspokoiło, przeciwnie, niektórzy zdenerwowali się jeszcze bardziej. Po chwili drzwi otworzyły się i z sali wyszedł Mervin z dowódcą gwardzistów. - Tylko pamiętaj, bierzcie ich żywcem! Muszą jeszcze odpowiedzieć na kilka pytań... W tym momencie władca zobaczył przerażone twarze urzędników. - Co z wami? Postanowiłem nie czekać na zakończenie przedstawienia i pospieszyłem do wyjścia, gdzie niecierpliwie czekał na mnie Ron. - Gdzieś ty przepadł? - zawołał oburzony. - Rozmawiałem z Mervinem. Bardzo mądry człowiek. - Z samym władcą? - Oczy chłopca zrobiły się okrągłe jak spodki. - Hej, co z tobą? Przecież słyszałeś, że kazał mi zostać? - Tak, ale nie myślałem... Och, nagrodził mnie sam władca! Zdążyłem zatkać mu usta, zanim wyrwał się z nich dziki okrzyk radości. - Nie hałasujmy. Chodź, Elwing pewnie nie może się doczekać. Odprowadzisz nas? - Odprowadzę? - Ron speszył się lekko. - Nie, nie mogę! Mam pilną sprawę do załatwienia... miałem pójść, zapomniałem... wysłali mnie... Przyjrzałem mu się podejrzliwie. No przecież jasne jak słońce, że kłamie, nikt go nigdzie nie posyłał. Znów coś wymyślił! - No, to ja lecę... - Ron zaczął się spieszyć, widząc moje podejrzliwe spojrzenie. A, niech leci, w końcu nie jestem jego niańką. Niech się rodzice martwią tym postrzeleńcem. Wzruszyłem ramionami i poszedłem do hotelu, wkładając order za pazuchę, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Przed hotelem czekał na mnie zdenerwowany Din. - Cześć, Din! Gdzie Elwing? - Tutaj. - Elf prowadził za uzdę Huragana i dwa inne konie. Nie jestem znawcą, ale

nawet ja mogłem - nie bez dumy - ocenić, że żaden z nich nie dorównuje Huraganowi. - Wszystko gotowe do drogi, możemy ruszać choćby zaraz. - Milordzie, czy mógłbym was odprowadzić? - Odprowadzić? Oczywiście, jeśli tylko cię puszczą. - Mieliby mnie nie puścić? Z rycerzem, który uratował miasto? W tym momencie podeszła do nas jakaś tęga kobieta. Na jej widok Din wciągnął głowę w ramiona, udając, że w ogóle go tu nie ma. - Milordzie - zwróciła się do mnie. - Czy to wasze pieniądze? - Pokazała trzymaną na dłoni złotą monetę. - Moje? - zdumiałem się. - Skąd ta myśl? - Mój syn powiedział, że dostał je od was. - Pani syn? - spojrzałem na milczącego Dina. - Więc Din jest pani synem? - Tak, milordzie. Przyniósł do domu złoto i powiedział, że to wy mu zapłaciliście. Ale nikt nie daje takich pieniędzy... - I pomyślała pani, że je ukradł? - Milordzie, jesteśmy ludźmi niebogatymi, lecz uczciwymi... - I nie uwierzyła pani synowi? Sądzi pani, że byłby zdolny do kradzieży? - Ale złoto... - Uczciwie je zarobił i nie mówmy już o tym. Din, a to weź na pamiątkę... - podałem mu niewielki, ozdobiony masą perłową kindżał. - Ojej, to dla mnie?! - Din już wyciągnął rękę, ale spojrzał na matkę i cofnął ją. - Weź. - Milordzie... - Matka Dina patrzyła na mnie z niedowierzaniem. - Proszę mi wybaczyć, ale nie mam czasu. Spieszę się. Do widzenia! Jednak tytuł rycerski daje pewne przywileje... Podciągnąłem popręg, wskoczyłem na siodło i wtedy napotkałem błagalny wzrok Dina. - Pozwoli pani synowi mnie odprowadzić? - spytałem grzecznie. - Czy pozwolę? - Kobieta chyba nie była przyzwyczajona, żeby rycerze o cokolwiek prosili. - A daleko? - No, mamo, tylko do bramy! To przecież całkiem blisko! - zaczął jęczeć Din. - Jeśli milord nie ma nic przeciwko... - odparła zakłopotana. - Hura! - zawołał Din i pobiegł przed siebie w podskokach. - Hej, dokąd lecisz! - zawołałem za nim. - Chcesz tak biec całą drogę? Wsiadaj ze

mną! - O rety! Na prawdziwym bojowym koniu! Nie trzeba było go dwa razy prosić. Podbiegł do Huragana, chwycił moją wyciągniętą rękę i usadowił się przede mną. Słowo daję, gdy ktoś patrzy na ciebie takimi zachwyconymi oczyma, to chcąc nie chcąc zaczynasz się czuć jak prawdziwy mężczyzna. I tak we trójkę wyjechaliśmy z hotelowego podwórca. Ja jechałem przodem z Dinem na Huraganie, za mną Elwing, prowadząc jeszcze jucznego konia. Din z dumną miną rozglądał się na boki i machał napotykanym przyjaciołom. - Milordzie... - Elf zrównał się ze mną. - Słuchaj, co ty znowu z tym milordem? Jak zaczynasz tak do mnie mówić, to coś mi się robi. - Dobrze - uśmiechnął się. - Rzecz w tym, że nie powiedziałeś, a ja nie wpadłem na to, żeby spytać od razu... Chodzi o to, że oprócz konia kupiłem jeszcze miecz i strzały. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na pochwę wiszącą przy pasie elfa. - Osioł ze mnie, na co delikatnie zwróciłeś mi uwagę. - Nic takiego nie powiedziałem! - A szkoda. Wiedziałem przecież, że nie jedziemy na spacer i mimo to nie pomyślałem o broni dla ciebie. Dobrze zrobiłeś, że kupiłeś. I w ogóle, nie musisz pytać mnie o pozwolenie w sprawie każdego głupstwa. - Ale to twoje pieniądze... Zważyłem w ręku sakiewkę, którą mi właśnie oddał, było w niej jeszcze wystarczająco dużo złota. - Nasze - odparłem, rzucając mu sakiewkę. - Ty również powinieneś mieć przy sobie pieniądze. Nie spierajmy się, sam przyznasz, że to rozsądne. - A Ron nie jedzie z wami? - zapytał nagle Din. - Powiedział, że rodzice kazali mu załatwić jakąś sprawę i gdzieś poleciał - odparłem. - Rodzice? Tak właśnie powiedział? Rodzice? - Chłopiec ściągnął brwi. - Nie, nie tak. Powiedział, że musi gdzieś biec w jakichś sprawach... To ja sam pomyślałem, że wysłali go rodzice. - Dziwne... - rzekł Din, ale urwał, bo zobaczył kolejnego przyjaciela, więc wyprostował się dumnie w siodle i pomachał mu. Elwing zerknął na mojego pasażera i uśmiechnął się pod nosem. Wkrótce dojechaliśmy do bramy, Din z żalem zsiadł i długo machał nam ręką na pożegnanie. Spojrzałem na zostające w tyle miasto i dałem ostrogę Huraganowi. Elwing

początkowo został nieco z tyłu, ale rychło zrównał się ze mną. Przez jakiś czas jechaliśmy obok siebie, ale niespodziewanie zza zakrętu wyłonili się gwardziści i musieliśmy wstrzymać konie. - Witam, milordzie! - rzekł mężczyzna, w którym rozpoznałem kapitana Trontena. - Pańskie informacje okazały się prawdziwe. Mervin prosił, by panu podziękować. Teraz szybko rozprawimy się ze szpiegami Lśniącego. W tym momencie dostrzegłem aresztowanego - to był ten sam najemny zabójca, który czekał na mnie w pokoju! Teraz ze związanymi rękami stał w otoczeniu żołnierzy. - Zdaje się, że się znamy? Zabójca uśmiechnął się. - Znów zdołałeś mnie przechytrzyć, młodzieńcze. Ale to nic, nie zabawię długo w Amsterze. Jeszcze się spotkamy. - Spotkamy? - Kapitan spojrzał na niego surowo. - O nie, Rolonie zabójco, nie sądzę, żebyś jeszcze kiedyś miał taką możliwość! Ruszaj! - rozkazał i zwrócił się do mnie: - Do widzenia, milordzie. Powodzenia. - Do widzenia, kapitanie. Mam nadzieję, że prędko go nie wypuścicie. - O, na pewno długo będzie korzystał z darmowego wiktu w naszym gościnnym mieście. Gwardziści odjechali, a my ruszyliśmy przed siebie. Miasto zniknęło nam z oczu i teraz jechaliśmy wśród pól. * * * Drugiego dnia podróży dotarliśmy do miasta Serdam, leżącego przy granicy z Teutonią. Podróż mijała spokojnie, bez przygód, przepustka, którą wydał mi Mervin pozwalała nie przejmować się patrolami na drogach. W ciągu kilku pierwszych godzin podróży bez przerwy natrafialiśmy na ślady walk: spalone domy, resztki umocnień, ale szybko opuściliśmy te rejony. Wojna na lądzie trwała od niedawna i była prowadzona na dość ograniczonej przestrzeni, dlatego zniszczenia nie były ani zbyt rozległe, ani zbyt poważne. Sieć dróg w sojuszu amsterskim była wspaniale rozwinięta, nie mieliśmy żadnych problemów ani z wyżywieniem, ani z noclegiem, mimo to zaopatrzyliśmy się po drodze w prowiant. Dodatkowo uparłem się, żeby Elwing kupił sobie porządną kolczugę, a sam nabyłem nowy łuk (mój nadal miał elf). Teraz mieliśmy odpocząć w Serdamie, nasza dalsza droga prowadziła przez Teutonię

na południowy wschód. - Zanocujemy i wyruszymy o świcie? - spytał Elwing. - Po co? Przecież dopiero trzecia po południu. Do wieczora możemy dojechać do jakiegoś zajazdu w Teutonii. - My tak, ale konie? Fakt, o tym nie pomyślałem... Ciągle nie mogę się przyzwyczaić, że konie to nie samochody. Mój Huragan pewnie dałby radę jechać dalej, ale po co bez sensu męczyć zwierzęta? - Dobrze, zanocujmy. Szybko odnaleźliśmy niewielki hotel i wynajęliśmy pokój; mimo żywych protestów Derrona zdjąłem kolczugę i zostawiłem ją pod łóżkiem. - Być może rycerze nie pokazują się ludziom bez broni, gdy wyruszają na poszukiwanie swojego czynu, ale ja nie mam zamiaru informować o tym miejscowych mieszkańców. Niech myślą, że już dokonałem swojego i teraz wracam do domu. Derron jeszcze coś burczał, ale nie nalegał, tym bardziej, że poparł mnie Mistrz. Teraz miałem przy sobie tylko miecz, kindżał i noże za cholewami. Nie żebym się kogoś bał, ale pamiętałem o najemnych zabójcach. Miałem tylko cichą nadzieję, że udało nam się zatrzeć ślady, poza tym nie będzie im łatwo przedrzeć się przez patrole. Gdy urządziliśmy się w pokoju, Elwing gdzieś zniknął. Znalazłem go w stajni, gdzie rozebrany do pasa czyścił konie. - Tu jesteś! Nie mogłeś mnie zawołać? - Zrobiło mi się wstyd, że to elf, a nie ja, pomyślał o tym, by zadbać o nasze wierzchowce. Przyłączyłem się do niego i teraz czyściliśmy je razem; na tym zajęciu zastał nas hotelowy sługa. - Milordzie, jakiś chłopiec pyta o was. Wygląda na dziesięć lat... Mówi, że ma do was ważną sprawę. - Chłopiec? - Obaj z Elwingiem popatrzyliśmy na siebie zdumieni. - Czy wymienił imię milorda? - zapytał Elwing. - Tak jest. Powiedział, że jechał za wami od samego Amsteru. Taak, i to się nazywa, że udało nam się zatrzeć ślady! Ale chwileczkę... Domysł, który przemknął mi przez głowę, był zbyt niewiarygodny... To niemożliwe! - Jeśli to ten, o którym myślę, to nie wiem, co z nim zrobię! Elf spojrzał na mnie, nie rozumiejąc, a potem chyba załapał. - To na pewno Ron! Więc to taką miał sprawę do załatwienia... A to łobuz!

Nie umawiając się, ominęliśmy oszołomionego sługę i wybiegliśmy na dwór. To rzeczywiście był Ron. Stał przed hotelem, trzymając za uzdę konia bojowego - ciekawe, skąd go wytrzasnął? Miał na sobie to samo ubranie, w którym widziałem go ostatnio, tylko teraz był brudny, rozczochrany i generalnie prezentował sobą obraz nędzy i rozpaczy. Pewnie był także głodny... Tylko jego oczy miały taki sam wyraz zuchwałości i przekory, chociaż teraz wolał patrzeć wszędzie, tylko nie na nas. - I jak to wytłumaczysz, młody człowieku? - spytałem gniewnie. - Młody człowieku... - prychnął ten szczeniak, przedrzeźniając mnie. - Popatrz na siebie! To prawda, że byłem niewiele starszy, ale w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia, nie mówiąc już o tym, że ja byłem rycerzem! - Przestań pyskować, bo zaraz cię uspokoję. Wyjaśnij jak człowiek: co tu robisz?! Ron odwrócił się. - Postanowiłem wyruszyć z wami. - Ach, doprawdy, wyruszyć z nami! Ale nas nie spytałeś o zdanie?! Elwing położył mi dłoń na ramieniu. - Czekaj, w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Chodźmy do izby, tam porozmawiamy, bo tu już ludzie zaczynają patrzeć... Elf wskazał stojącemu nieopodal słudze konia Rona i ten pospiesznie zaprowadził go do stajni, a Elwing wziął chłopaka za rękę i ruszył do hotelu. Usiłując przypomnieć sobie wszystkie znane mi przekleństwa, poszedłem za nimi. Elf miał rację - nie należało kłócić się na dworze. Ron spojrzał na mnie, spuścił głowę i wszedł do środka. Gdy już znaleźliśmy się w pokoju i zamknąłem drzwi, chciałem wygłosić gniewną tyradę, ale Elwing powstrzymał mnie wzrokiem i poprosił spokojnie: - Wyjaśnij, dlaczego to zrobiłeś? - A co tu wyjaśniać? Chciałem jechać z wami! - Zachciało ci się bohaterskich czynów?! - wybuchnąłem. - A pomyślałeś o swoich rodzicach? Pewnie odchodzą od zmysłów ze zdenerwowania! - W ostatnim czasie temat rodziców był dla mnie wyjątkowo bolesny. Ron spiął się. - Nie mam rodziców. Jak byłem mały, podrzucono mnie do domu młynarza. - Aa... Przepraszam, nie wiedziałem... - Złość przeszła mi jak ręką odjął. - Ale młynarz pewnie też się denerwuje... - Denerwuje?! - krzyknął Ron, a w jego oczach zalśniły łzy. - Jego obchodzą tylko

pieniądze! - zawołał urywanie, ze złością. - Myślisz, że zostawiłem sobie te pieniądze, które mi dałeś? Gdzie tam! Wszystko oddałem jemu! Byłem tam u niego za niewolnika, harowałem od rana do nocy, a jak tylko coś było nie po jego myśli, to o! - Ron zadarł koszulę do góry. Zobaczyłem, że w poprzek jego pleców biegły straszne blizny. - Bił mnie i jeszcze mówił, że to dla mojego dobra! Że mnie rozumu w ten sposób uczy, że powinienem mu za to podziękować! Kilka razy od niego uciekałem, ale łapali mnie, a on się tylko śmiał. Potem powiedział, że mnie puści, jeśli zwrócę mu pieniądze za to wszystko, co dla mnie zrobił. I zażądał dwustu terchemów, a przecież to pięć kun! Skąd miałem wziąć takie pieniądze?! Za pracę mi nie płacił, mogłem tylko kraść! Ale wiedziałem, że tylko o to mu chodzi - niedoczekanie! Nie kradłem! Chodziłem po nocach na zarobek i zbierałem te pięć kun! Pracowałem, gdzie się tylko dało, ale czy to można zebrać taką sumę? A młynarz jeszcze kazał sobie płacić za chleb! Teraz już łzy płynęły mu z oczu ciurkiem, usiadł na podłodze i rozpłakał się zupełnie. - Nie mogłem tam dłużej zostać! Chciałem z wami! Rzuciłem mu w twarz to srebro... Myślał, że ukradłem, tłumaczyłem mu, ale mi nie uwierzył i zaprowadził mnie do strażników. Ale ten oficer, który wam wtedy pomógł, wyprowadził go za drzwi, powiedział, że uczciwie zarobiłem i że powinien mi wierzyć! O! Młynarz się rozzłościł, a ja uciekłem. I więcej do niego nie wrócę.... - Ron mówił coraz ciszej, a potem zupełnie zamilkł, tylko jego ramionami wstrząsał szloch. Elwing podniósł go ostrożnie i posadził na łóżku, a ja przysiadłem obok. - Ron, nie masz pojęcia, dokąd się udajemy. To bardzo niebezpieczne. Może w Amsterze jest ci źle, ale tam przynajmniej nie grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo. - Gwiżdżę na to! - Posłuchaj mnie. Teraz twoje życie się ułoży! Odszedłeś od tego łajdaka, dostałeś akt i możesz wstąpić do dowolnej gildii! - Do gildii przyjmują od szesnastu lat! Co będę robił do tego czasu? - Ale z nami grozi ci śmierć! Jestem pewien, że w Amsterze znajdziesz dla siebie miejsce. Zróbmy tak, dam ci pieniądze, wrócisz do miasta... - Nie wrócę! Jak mnie przegonisz, będę szedł za wami! - Ron... - wtrącił się elf. - Wyruszymy teraz do Teutonii, a twojego konia nie sposób pomylić z chłopską chabetą. Wiesz, co robią w Teutonii z koniokradami? Wieszają ich. Nie uratuje cię nawet twój wiek. - Nie ukradłem go! - Być może. Nie pytam, skąd go wziąłeś, ale zrozum, że bez względu na to, co

powiesz, nikt ci nie uwierzy. Oskarżą cię o kradzież i nie zdołasz się wytłumaczyć. - Nie ukradłem! To moja zdobycz! Następnego dnia po tym, jak przeszkodziłeś tym zdrajcom otworzyć bramę - Ron spojrzał na mnie - był wypad. Kręciłem się po koszarach i wiedziałem o tym, i w czasie wypadu poszedłem z żołnierzami. Właściciel tego konia zginął i wtedy zaprowadziłem wierzchowca do lasu. A teraz jest mój! Nazwałem go Witeź. - Nie sądzę, żeby teutońscy baronowie w to uwierzyli - odrzekł spokojnie Elwing. - No i bez łaski! Do Amsteru i tak nie wrócę. - Wystarczy - przerwałem tę dyskusję. - Ron, jutro wracasz do miasta, pieniądze na drogę ci dam. A teraz idziemy do kramu i kupimy ci nowe ubranie, żeby w drodze powrotnej nie wzięli cię za złodzieja. Gdzieś się tak uświnił? - Gdzie, gdzie... Nocowałem w lesie... - I co, spałeś na ziemi? - A jak inaczej? Przecież nie miałem pieniędzy! Wszystko oddałem młynarzowi. - Dobrze. Nie będziesz już musiał spać na ziemi. A teraz chodźmy po ubranie, przy okazji przejdziemy się, obejrzymy miasteczko... - A na co tu patrzeć... - burknął Ron. - No zrozumże! Czy myślisz, że nie zabralibyśmy cię ze sobą, gdyby to nie było niebezpieczne? - I tak nie możesz mnie zmusić do powrotu! - Jeszcze zobaczymy. A teraz marsz do stajni! Sprawdź, jak zajęli się tam twoim Witeziem, a potem zaczekaj na nas przy wejściu. Ron wyskoczył za próg, potem znów, wsadził głowę do pokoju, pokazał mi język i zamknął drzwi za sobą. - Nie miała baba kłopotu... - powiedziałem beznadziejnie. - A przecież on ma rację! Jeśli się uprze, to jakim cudem odeślę go z powrotem? Przecież nie wrócimy z nim! - Może jutro, jak przekroczymy granicę, opamięta się i zmieni zdanie? - powiedział niepewnie Elwing, ale chyba sam nie wierzył w to, co mówił. - To prawda, że w Teutonii wieszają koniokradów? Elwing ponuro skinął głową. - Konie są tam bardzo cenne. Te, które potrafią unieść jeźdźca w pełnej zbroi są w ogóle bardzo drogie. Baronowie mogą wybaczyć każde przestępstwo, ale nie kradzież konia i broni. Mogą nawet uniewinnić chłopa, który zabił barona, jeśli ten dowiedzie, że działał otwarcie i bronił się, a nie atakował zza węgła. A jeśli okaże się zręczny w walce, to jeszcze będą ze sobą rywalizować o prawo przyjęcia go do swojego oddziału.

- Jasne. W takim razie miejmy nadzieję, że Ron jednak zmieni zdanie. - Taak... Popatrzyliśmy na siebie - było jasne, że się oszukujemy; obaj świetnie wiedzieliśmy, jak uparty potrafi być Ron. - A, do licha - machnąłem ręką. - Chodźmy na zakupy, a jutro się zobaczy. Jak mówią w mojej ojczyźnie: ranek jest mądrzejszy od wieczora. Wyszliśmy na dwór. Ron posłusznie czekał na nas przed wejściem.

Rozdział 7 Z Serdam wyjechaliśmy o świcie. Wręczyłem Ronowi pieniądze i kazałem mu natychmiast zawracać - o, posłuchał się, a jakże! Na swoim bojowym trofeum spokojnie jechał za nami w pewnym oddaleniu, utrzymując stały dystans. Postanowiłem nie zwracać na niego uwagi, zająłem się oglądaniem okolicy i rozmyślaniami. Ponieważ niedawno przekroczyliśmy granicę Teutonii, przypomniałem sobie zajęcia z Mistrzem - wszystko to, co opowiadał o tym państwie. W zasadzie ciężko nazwać Teutonię jednym państwem. Tworzyły je posiadłości poszczególnych baronów - każdy miał swój zamek, w którym czuł się niemalże jak król i spędzał czas na swoim ulubionym zajęciu, czyli prowadzeniu wojny. Baron wkładał zbroję, gromadził swoich ludzi i nie zaprzątając sobie głowy znalezieniem sensownej przyczyny, najeżdżał ziemie sąsiada. Nic takiego, człowiek chciał się po prostu trochę rozerwać, pokazać, na co go stać... Baron-najeźdźca zaczynał oblężenie zamku barona-obrońcy. Baronowie ościenni zwykle się nie wtrącali, chyba że któraś ze stron poprosiła o pomoc. Rzadko się to zdarzało, ponieważ taka prośba nie licowała z godnością barona, przekonanego, że poradzi sobie o własnych siłach. Oblężenie mogło trwać dość długo, choć zwykle nie dłużej niż pół roku, a w razie zwycięstwa oblegających zamek zmieniał właściciela. Zarówno zwycięzca, jak i zwyciężony spotykali się w zamku, niczym dwaj starzy przyjaciele i waląc się po plecach, chwalili już to umiejętnie prowadzone oblężenie, godne przejścia do legendy, już to heroiczną obronę, godną ballad. Następnie były właściciel zamku urządzał dla zwycięzców ucztę, wytaczano z piwnic beczki wina, wyciągano zapasy, spraszano sąsiadów i przez kilka dni z rzędu trwała gigantyczna popijawa. Nie żałowano ni jadła, ni napojów - bo z jakiej racji zwyciężony miałby żałować zapasów zamku, który już do niego nie należał? Często zdarzało się tak, że po kilku dniach nieprzerwanej libacji zwycięzca z trudem zbierał swój oddział, uprzejmie żegnał się z gościnnym gospodarzem i wracał do domu absolutnie przekonany, że tylko odwiedzał gościnnego przyjaciela. Jeśli spostrzegł wokół zamku pozostałości po pracach oblężniczych, dochodził do wniosku, że jakiś łajdak, zwyrodnialec ośmielił się najechać jego najlepszego przyjaciela, a on sam przyszedł temuż przyjacielowi z pomocą. Dopiero gdy z głowy barona

wywietrzały resztki oparów alkoholu, docierało do niego, w czym rzecz i był szalenie niezadowolony, że nie utrzymał zamku. Jednak rychło pocieszał się myślą, że wkrótce zabawę będzie można powtórzyć i z przyjemnością opowiadał dzieciom i wnukom: „A świętowaliśmy tak hucznie, jak już dzisiaj nikt nie świętuje. Wy, młodzi, nie możecie się równać ze starą gwardią...”. Jeśli zaś zwycięzca nie był pijany w sztok i orientował się, co jest grane, to zamek opuszczał jego były właściciel. Uprzejmie żegnał się z przyjacielem-zwycięzcą i ruszał do swoich przyjaciół czy też do suwerena, gdzie skarżył się na nikczemnego łajdaka, który ośmielił się zająć jego rodowy zamek! Zwykle działo się tak, że poruszony opowieściami nieszczęśnika suweren albo przyjaciel przydzielał mu konkretną liczbę żołnierzy i zabawa zaczynała się od nowa. Trzeba jednak pamiętać, że zasadniczo zamki były bardzo porządnie umocnione, obrona stała na wysokim poziomie, dlatego z rzadka udawało się je zająć, częściej dochodziło do starć w otwartym polu. Potyczki owe były tak częste, że ci, którzy nie brali w nich udziału, właściwie już nie zwracali na nie uwagi. Co ciekawe, jednocześnie wszyscy zachowywali się tak, jakby króla w ogóle nie było. Jednak sam król wcale nie był tym zmartwiony - nieodrodny władca swoich poddanych, sam nie miał nic przeciwko temu, żeby się trochę rozerwać. Dlatego też ci baronowie, których posiadłości sąsiadowały z ziemiami królewskimi, zawsze byli w pełnej gotowości. A gdy już król zaczynał oblężenie jakiegoś zamku, wszyscy sąsiedzi w cichości ducha liczyli na jego sukces. Nie dlatego, że nie lubili obleganego, i nie dlatego, że szanowali króla. Po prostu królewskie uczty po zwycięstwie były najbardziej imponujące. Oczywiście, gdy królewska biesiada dobiegała końca, nic już nie stało na przeszkodzie, by zjednoczyć siły i usunąć wojska monarchy z zajętego zamku, zwracając go prawowitemu właścicielowi. Te niekończące się potyczki miałyby zapewne fatalny wpływ na sytuację kraju w ogóle i samych baronów w szczególności, gdyby nie pewna okoliczność. Baronowie byli zazwyczaj ludźmi rozumnymi i świetnie zdawali sobie sprawę z tego, że ich ulubiona rozrywka sporo kosztuje. Otrzymać niezbędne środki mogli jedynie ze swoich posiadłości, a sęk w tym, że do gospodarzenia zwykle nie mieli ani chęci, ani talentu. Dlatego do takich przyziemnych spraw najmowano rządców. Dobry rządca był wysoko ceniony i zarabiał krocie, nie mówiąc już o tym, że miał w posiadłości barona pełnię władzy, zaś rola samego barona sprowadzała się do żądania: „Daj tyle i tyle". Jednym słowem, rządcy robili w baroniach, co chcieli i rozumiejąc, że ich dochód zależy bezpośrednio od dochodu barona, zbudowali bardzo efektywny system gospodarowania. Przeforsowali ustanowienie kilku żelaznych zasad. W efekcie, bez zachwytu, ale i bez sprzeciwów przyjęły je wszystkie

warstwy rządzące Teutonii. Najważniejsze z owych zasad głosiły: nie walczyć na obsianych polach, nie zabijać bezbronnych, nie napadać karawan kupieckich, podróżujących przez Teutonię, nie odbierać chłopom zapasów ziarna. Zasady były jak najbardziej słuszne, co wszyscy szybko przyznali. Rzecz jasna, znaleźli się i tacy, którzy próbowali gwizdać na wszelkie zasady, ale tych odszczepieńców taktowano podobnie, jak w Hiszpanii czasów inkwizycji traktowano heretyków. W krótkim czasie wszystkie walczące strony uznały owe normy za obowiązujące prawa. Oczywiście, trafiali się nierozumni baronowie, którzy woleli sami, bez rządców, zajmować się swoimi majątkami i w krótkim czasie przekonywali się, że prowadzenie interesów to nie machanie mieczem. Tacy „gospodarze" szybko popadali w ruinę, sprzedawali zamek i wyruszali w świat, by dokonywać czynów bohaterskich, jeśli zaś nie byli rycerzami, najmowali się do armii innego barona. Nieraz zdarzało się, że sąsiadom, obserwującym wewnętrzne porządki w Teutonii, zaczynało się wydawać, że ten kraj stanowi łatwą zdobycz i najeżdżali na nią. O, wtedy baronowie chwytali broń przodków i ruszali do kościołów, gdzie modlili się o zdrowie dla wroga, który sprawił im tak wspaniały prezent - rozpoczął wojnę! Teraz dopiero pokażą swoją brawurę i wojskowe umiejętności! Oby tylko wróg nie rozmyślił się i nie wycofał! Po tej żarliwej modlitwie wraz ze swoimi oddziałami spieszyli do najbliższego punktu zbornego. Spędzając całe życie na niekończących się starciach i potyczkach, baronowie doskonale wiedzieli, jak ważna jest dyscyplina wojskowa. Zaprowadzali iście teutoński dryl, zaś surowa hierarchia dowodzenia wykluczała niewłaściwe rozumienie rozkazów. Rzecz jasna, taka armia miała kilka słabych punktów: na przykład, praktycznie nie istniała w niej struktura zaopatrzenia na tyłach - baronowie nie mieli głowy do zorganizowania czegoś takiego, ponadto uważali, że im to niepotrzebne. Ich zamki stały tak gęsto, że mogły swobodnie służyć za bazy wojskowe, zwłaszcza że w chwili wybuchu wojny chłopi zwozili do nich całe zapasy żywności. Wrogiej armii pozostawała wątpliwa przyjemność maszerowania przez ziemie, ogołocone z prowiantu i paszy dla zwierząt. Najeźdźcy mieli dwie możliwości: szturmować niekończącą się liczbę zamków w celu zdobycia zapasów (niestety, istniało ryzyko, że znajdą tam tylko spalone magazyny) albo ciągnąć za sobą tabory z aprowizacją, stale narażone na ataki ze strony teutońskich lotnych oddziałów. Jeśli najeźdźca próbował atakować te oddziały, salwowały się ucieczką i chroniły za murami najbliższego zamku. Baronowie nie byli głupcami i nie uważali za hańbę wycofania się z placu boju wobec przeważających sił przeciwnika. Inną słabością teutońskiej armii był brak piechoty. Istniało zaledwie parę oddziałów,

w skład których wchodzili chłopi, słabo uzbrojeni i prawie nieprzeszkoleni. Do takich wojowników baronowie nawet nie czuli pogardy. Mimo to teutońska armia stanowiła prawdziwą potęgę: żelazna dyscyplina, kompetentne dowództwo, odwaga i dzielność pozwalały jej nie bać się najgroźniejszych przeciwników. Gdy już niedobitki armii niefortunnych najeźdźców powracały do ojczyzny, baronowie swoim zwyczajem urządzali wielodniową popijawę, a potem życie wracało do normy. Za wziętych do niewoli oficerów otrzymywano okup, szeregowych żołnierzy przeważnie wypuszczano, zapraszając, żeby jeszcze kiedyś wpadli, a ci zaklinali się na wszystkie świętości, że prędzej zaatakują rozwścieczone smoki, gargulce i harpie, niż powtórnie przekroczą granice tego kraju. Zdarzało się, że teutońska armia próbowała prześladować wroga na jego terytorium, ale tu już dawały o sobie znać wspomniane słabości armii. Nikt nie dowoził prowiantu, nikt nie chciał ochraniać podbitego terytorium ponieważ było to nudne i nie wróżyło żadnej sławy; nie było piechoty, która broniłaby tyłów... Wszystkie takie wyprawy nieodmiennie kończyły się fiaskiem. I właśnie przez ten kraj biegła nasza droga. Obejrzałem się, Ron nadał podążał za nami. Podjechał do mnie Elwing. - On nie zawróci, a dalsza podróż w pojedynkę będzie dla niego coraz bardziej niebezpieczna. I tak mamy szczęście, że do tej pory nikogo nie spotkaliśmy! - Więc co proponujesz? - Podejmij decyzję. - Elf znowu zerknął na Rona. - Jak będzie jechał sam, zginie. - Z nami również może zginąć. - Może zginąć, a może przeżyć. Przynajmniej będzie miał szansę. - No i czemu on się do nas przyczepił?! - zawołałem z pasją. - Nie do nas, tylko do ciebie. Jesteś dla niego bohaterem i pragnie cię naśladować. - Nie jestem gwiazdą filmową! Jeszcze tylko zachwyconego chłopaczka mi brakowało do pełni szczęścia! - Co to takiego ta gwiazda... filmowa? - Nieważne. - Odwróciłem się gwałtownie. Wiedziałem, że ten rzep się od nas nie odczepi, elf miał rację, trzeba było coś zrobić, nie mógł się tak wlec za nami... Elwing zrozumiał, że ustąpiłem i pomachał ręką Ronowi, ten wydał radosny okrzyk i pomknął do nas. Zrównując się z nami, usiłował zawadiacko wyhamować, lecz narowisty koń bryknął, chłopak wyprysnął z siodła i przekoziołkował po drodze. Przymknąłem oczy. - El, powiedz mi, czy on żyje?

- Żyje, żyje, co mu się mogło stać...? - uśmiechnął się krzywo elf. - Będziemy musieli sprzedać tego konia, jest dla ciebie za gorący, nie poradzisz sobie. - Nigdy! Nie oddam mojego Witezia! - Ron przeszył mnie gniewnym spojrzeniem. - Pięknie. W takim razie wracaj do Amsteru. Nie możemy podróżować z człowiekiem, który częściej lata niż siedzi w siodle. - Nie latam! To był przypadek! Popatrzyłem na niego ciężko. - No dobrze - stropił się. - Po prostu za ostro ściągnąłem wodze. - Jeśli jeszcze raz spadniesz, to albo zmieniasz konia, albo wracasz. Umowa stoi? Chłopiec zawahał się. - Dobra - burknął cicho. - Obiecujesz? - No przecież powiedziałem, że tak. - Z zaciętą miną wskoczył na konia, zachwiał się w siodle, omal nie rąbnął na ziemię z drugiej strony, ale utrzymał się. Od tej pory narzuciłem szybkie tempo, specjalnie po to, żeby wypróbować Rona jako jeźdźca. Po tym, jak spadł po raz kolejny (nie sposób już nawet policzyć, który), a skończyły mu się wszystkie wymówki w rodzaju: kamień wpadł pod podkowę, popręg się poluzował, zakręt był za ostry, wreszcie pogodził się z tym, co nieuchronne. Mógł być dobrym jeźdźcem, ale brakowało mu siły do manewrowania koniem bojowym. Wierzchowiec od razu wyczuł słabość jeźdźca i zaczął pokazywać, na co go stać. Nie potrzebowałem swojego daru, by zrozumieć, że koń Rona lekceważy. W pobliskim zamku sprzedaliśmy wierzchowca za dobrą cenę. Dostaliśmy w zamian posłuszną kobyłę i pewną sumę w złocie. Złoto od razu włożyłem do sakiewki i wręczyłem Ronowi. - To dla mnie?! - Oczy chłopca rozszerzyły się ze zdumienia. Chyba jeszcze nigdy nie widział takiej sumy. - Dla ciebie. W końcu to przecież za twojego konia, więc są twoje. - Weź - poparł mnie Elwing. Ron wydał dziki okrzyk radości, chwycił sakiewkę i z dumą przywiązał do pasa. Po kilku godzinach męczącej jazdy dotarliśmy do sporej wsi. Uznaliśmy, że najwyższy czas odpocząć i posilić się, więc skierowaliśmy się do karczmy. Przez Teutonię biegły liczne szlaki handlowe, nie brakowało karawan, a więc zajazdów, oberży i hoteli było pod dostatkiem. Gdy ja i Elwing zajmowaliśmy się końmi, a potem zamawialiśmy jedzenie, Ron