mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Saintcrow Lilith - Dante Valentine 5 - Do piekła i z powrotem [nieof]

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Saintcrow Lilith - Dante Valentine 5 - Do piekła i z powrotem [nieof].pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 22 osób, 31 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 191 stron)

TO HELL AND BACK DO PIEKŁA I Z POWROTEM

Dla Nicholasa Deangelo. Spokój. Kolejne zaklęcie zostało złamane. Nie kuś zdesperowanego mężczyzny. - Shakespeare, Romeo & Juliet Drżałem ze strachu ponieważ musiałem wybrać pomiędzy dwiema rzeczami i dobrze o tym wiedziałem. Zastanawiałem się przez chwilę, wstrzymując oddech, i powiedziałem sam do siebie: „W porządku. A zatem idę do piekła”. - Mark Twain, Huckleberry Finn

Prolog - Istnieje więcej niż jeden sposób na złamanie człowieka – powiedział cicho. – A zwłaszcza ludzką kobietę. Wisiałam między niebem a ziemią, mając nad głową konstelacje Piekła i nagie skały pod sobą. Lodowaty, nieludzki żar miejsca znajdującego się tak daleko od mojego świata chłostał moje ciało. Przyszłam tu szukać swojej własnej honorowej śmierci w walce, a zamiast tego znalazłam to. Upokorzenie. Diabeł nie wierzy w skuteczność zabicia cię, skoro można cię zmusić do tego, byś mu służyła. Nie będę krzyczeć. Świat zwęził się, stając się małym punkcikiem światła gdy czyjeś pazury ześlizgnęły się po mojej skórze, a wilgotne, mlaskające odgłosy stworzenia, które miało mnie nagiąć do jego woli, odbiły się echem od kamiennych ścian. Nie będę krzyczeć. Nie poddam się. Krzyczałam. Krzyczałam dopóki mój głos nie załamał się, a blizna na ramieniu nie obudziła się do życia, przeszyta strzałą lodowato zimnego bólu. Moje ciało goiło się nawet gdy je torturował. Walczyłam tak mocno jak tylko się dało. Jestem do tego przyzwyczajona, w końcu walczyłam niemal całe swoje życie. Nic z tego nie miało teraz znaczenia. Wszystko przestało się liczyć. Umarłam tutaj. W Piekle. To był jedyny sposób na uniknięcie czegoś znacznie gorszego.

Rozdział pierwszy Otoczyła mnie aksamitna ciemność, przełamana jedynie płomieniem płonącej bólem blizny na skórze mojego ramienia. Nie mam pojęcia jakim cudem udało mi się wyzwolić z pęt. Wiedziałam jedynie, że to zrobiłam zanim stało mi się coś gorszego. Jednak nie dość szybko. Słyszałam swój krzyk. Jeden ostatni agonalny wrzask, który wyrwał się z mojego gardła, zanim nie uciekłam w jedyne miejsce jakie mi pozostało. Do błogosławionej nieświadomości. Upadłam. Zimno. Gdziekolwiek teraz byłam, było mi zimno. Czułam pod sobą coś twardego. Usłyszałam niski, bzyczący odgłos i znów straciłam przytomność, ześlizgując się w ciemność jak kulka po zboczu. Bzyczenie nasiliło się, przeistaczając się w hordę wściekłych pszczół wirujących w mojej głowie. Przenikliwy i paskudny furkot który rozsadzał mnie od środka sprawił, że zaczęłam szczękać zębami. Jęknęłam. Buczenie osłabło, wycofując się po trochu jak fale ześlizgujące się z powrotem do morza po kamienistym wybrzeżu. Znów jęknęłam, przetaczając się na bok. Mój policzek dotknął czegoś twardego i zimnego. Gorące łzy popłynęły mi z oczu. Moje tarcze zadrżały, porwane i bezużyteczne. Fala wrażeń i odczuć płynąca ze świata zewnętrznego zalała mój umysł gdy wiłam się konwulsyjnie. Instynkt nakazywał mi zebrać do kupy moje cienkie jak papier tarcze ochronne. Tonęłam we wzbierającym prądzie wrażeń. Gdzie ja byłam? Nie miałam już w zapasie żadnych modlitw. Nawet gdyby jakaś mi została, to nigdy nie doczekam się odpowiedzi. Ostateczna lekcja życia spędzonego na granicy Mocy i okrucieństwa mówiła: „W razie kłopotów, słonko, jesteś zdana wyłącznie na siebie”. Powoli udało mi się odzyskać równowagę. Powódź cuchnących i obrzydliwych ludzkich myśli uderzyła w moje zniszczone osłony, przebijając się z rykiem przez mój mózg. Odepchnęłam ją od siebie z nadludzkim wysiłkiem, starając się myśleć. Przed moimi oczami wirowały ciemne kształty. Usłyszałam niski pomruk tłumów i ruchu ulicznego podobny do szumu morza. Poczułam strużkę Mocy płynącą po moim ciele. Och, na litość boską, przypomnij mi żebym już nigdy tego nie robiła. Bez względu na to co to jest. Myśl brzmiała zupełnie jak ja. Jak twarda, racjonalna, praktyczna ja stojąca nad ogromną, głęboką przepaścią paniki. Co mi się stało? Czy to kac? Ta myśl sprawiła, że wybuchnęłam śmiechem. Przypominał odgłosem dźwięk pękającego szkła. Powitałam go z radością. Skoro nadal potrafiłam się śmiać, to było ze mną całkiem dobrze. Niezupełnie. Już nigdy nie będzie ze mną całkiem dobrze. Mój umysł wzdrygnął się, próbując odepchnąć od siebie… coś. Coś okropnego. Coś o czym nie mogłam myśleć jeśli chciałam utrzymać kruchą barierę między samą sobą a wrzeszczącą falą obłędu. Odepchnęłam ją od siebie. Skuliłam się w mrocznym kącie i zamknęłam drzwi. To sprawiło, że zaczęłam myśleć odrobinę jaśniej.

Mrugnęłam. Kształty stały się rozpoznawalne. Smród umierających ludzkich komórek znów wypełnił moje nozdrza. Ciepła wilgoć pociekła mi po policzkach, spływając po górnej wardze. Gdy oblizałam usta, poczułam na języku smak przejrzałych owoców i słodyczy. Krwi. Całą twarz miałam pokrytą krwią, a ubranie przypominało kupę szmat. W torbie zagrzechotało coś gdy ją przesunęłam. Jej pośpiesznie zawiązany pasek drapał mnie między piersiami. Zamrugałam powiekami strzepując z nich jeszcze więcej krwi i wbiłam wzrok w ceglaną ścianę. Była noc, a ściana jawiła mi się przed oczami pod zwariowanym kątem, bo leżałam na chodniku alejki jak poskręcana, prawie goła, szmaciana lalka. Alejka. Jestem w alejce. Sądząc po zapachu jaki się w niej unosił, musiała być raczej brudna i parszywa. Tylko ja mogłam wylądować w takim miejscu. Dość trzeźwa myśl. Uczepiłam się niej, drżąc na całym ciele, które buntowało się przeciwko psychicznej napaści mnóstwa otaczających mnie umysłów. Moja psyche również zaczęła się opierać temu atakowi, rzucając się jak narowisty rumak, gdy to coś powróciło, olbrzymie i wstrętne. Waliło wściekle w drzwi, które przed nim zamknęłam. Na litość boską, niech mi ktoś pomoże. Błagam, ktokolwiek. Pomocy. Jęknęłam. Dźwięk odbił się od murów, a znak na moim ramieniu rozpalił się nagle aksamitnym ogniem, wzbierając w moim obolałym ciele. Bolało mnie dosłownie wszędzie, zupełnie jakby ktoś rozdarł mnie na kawałki a potem złożył źle z powrotem w jedną całość. Najgorszy, świdrujący ból przeszywał moją miednicę, podobny do najpaskudniejszego na świecie skurczu podczas menstruacji. Nie mogłam teraz o tym myśleć. Moja dusza zaczęła się buntować. Nie potrafiłam sobie przypomnieć co mi zrobiono. Dziury w moich tarczach zrosły się. Były cienkie jak bibułka, ale nadal powstrzymywały mnie przed popadnięciem w obłęd. Blizna pulsowała, płonąc ogniem jak latarnia morska. Rozpalona do białości fontanna z czarnych diamentowych płomieni uderzyła gwałtownie w otaczającą mnie Moc miasta. Pierwszy wybuch rozpłaszczył mnie na ziemi, pozostawiając mnie oszołomioną i skołowaną. Kolejne fale wdzierały się systematycznie coraz głębiej, choć już nie z taką siłą jak na początku. Oddychaj. Po prostu oddychaj. Uczepiłam się tej myśli desperacko, zaciskając mocno powieki gdy świat pode mną kołysał się wściekle. Udało mi się stanąć na czworaka. Czułam pod dłońmi śliski, tłusty beton. Wstrząsały mną torsje. Zazwyczaj wymiotuję tylko wtedy gdy ktoś mnie otruje, ale czułam się teraz bardzo podobnie. Szkoda że miałam pusty żołądek. Zgięłam się w pół, wstrząsana torsjami jeszcze przez chwilę, a potem uznałam, że czuję się lepiej. Znak pulsował jak drugie serce. Puls Japhrimela był wolniejszy od mojego. Jedno uderzenie jego serca przypadało na trzy moje. Było podobne do silnie zamulonej rzeki płynącej w szerokim kanale. Czułam się dziwnie skrępowana faktem, że blizna pulsowała w rytmie jego serca, zupełnie jakbym opierała głowę na jego piersi i słuchała jego starego, powolnego bicia tuż pod policzkiem i opuszkami palców. Japhrimel. Pamiętałam go. To już było coś. Nawet jeśli nie potrafiłam sobie przypomnieć siebie samej. Zaklęłam głośno zarówno w myślach jak i na głos, gdy dostrzegłam drugą ceglaną ścianę zamykającą z jednej strony alejkę. Wbiłam w nią pazury. Ramiona zadrżały mi gdy podciągnęłam się w górę. Nie mogłam pozwolić sobie na to by go wezwać. Był teraz wrogiem. Wszyscy byli moimi wrogami. Każda pieprzona istota, która oddychała, chodziła czy nawet mnie dotykała. Nawet powietrze. Nawet mój własny umysł. Bezpieczne miejsce. Musiałam znaleźć bezpieczne miejsce. Mogłabym wybuchnąć śmiechem z powodu tej myśli. Nie miałam nawet pojęcia gdzie byłam. Ale nie chodziło tylko

o to. Nie wiedziałam gdzie mogłabym znaleźć dla siebie bezpieczną kryjówkę. Ledwo pamiętałam kim byłam. Valentine. Nazwisko pojawiło się w jakimś zakamarku mojego umysłu. Moje nazwisko. Dotknęłam palcami znajomego łańcuszka na szyi — osadzonych w srebrze jadeitów i zielonych chalcedonów z krwistymi plamkami. Wiedziałam kto nosił tą biżuterię. Jestem Valentine. Danny Valentine. Jestem sobą. Dante Valentine. Ogarnęła mnie ulga, którą poprzedził strumień gorących łez jaki trysnął z moich oczu. Wiedziałam już kim byłam. Pamiętałam swoje imię. Cała reszta wróci stopniowo. Podciągnęłam się na równe nogi. Nogi trzęsły mi się strasznie, więc potknęłam się chwilę później. Po raz pierwszy nie byłam w stanie by walczyć. Miałam nadzieję, że nie znajdowałam się po złej stronie miasta. Bez względu na to gdzie byłam. Co się stało? Zachwiałam się, oderwałam ręce od ściany i oparłam o jej chropowatą powierzchnię. Choć raz powitałam z ulgą okropny odór ludzkości. To znaczyło, że byłam bezpieczna. Bezpieczna? Przed czym mnie to niby chroniło? Nie miałam pojęcia. Potworna istota dobijała się do drzwi, które przed nią zatrzasnęłam. Bezpieczne miejsce, Danny. Wzdrygnęłam się, ale słowa były znajome, wyszeptane tuż do mojego ucha. Głos mężczyzny, niski i czuły, podbarwiony nutą zniecierpliwienia. W ten sposób zwykł mnie budzić, jeszcze za dawnych dobrych czasów. Wtedy gdy byłam jeszcze człowiekiem, Jace Monroe żył, a Piekło było krainą, o której czytałam jedynie w książkach. Ta myśl przyprawiła mnie o przypływ paniki. Prawie upadłam pod ciężarem strachu. Kolana się pode mną ugięły. Wstań, oczyść umysł i rusz się. W dole ulicy jest świątynia, a wokół nie ma nikogo kto by cię zauważył. Musisz tam iść. Teraz. Głos Jace’a muskał mi ucho, kusząc i wabiąc. Nie poświęciłam nawet chwili żeby się nad tym zastanowić. Nie miało znaczenia czy odzywał się w mojej głowie głos mojego nieżyjącego kochanka, czy mój drugorzędny talent jasnowidza. Ważne było tylko to czy się nie mylił. Byłam naga i pokryta krwią. Miałam przy sobie jedynie swoją torbę. Musiałam znaleźć sobie jakąś kryjówkę. Zataczając się, podeszłam do wylotu alejki i wyjrzałam zza węgła na pogrążoną w półmroku ulicę. Podwozia poduszkowców połyskiwały nad moją głową jak świetliki. Otaczająca mnie Moc pachniała dymem z syntetycznego haszu, pleśnią i starą, zakrzepłą krwią. Do tego dochodziła cierpka nuta Chillu. Pachnie jak Jersey. Pokręciłam głową, czując jak świeża krew ścieka mi po nosie. Wytoczyłam się z alejki prosto w ciemność.

Rozdział drugi Ulica rzeczywiście była wyludniona. Znajdowały się tu w większości magazyny i stacje ładunkowe poduszkowców. Nocą nie kręciło się tu zbyt wielu ludzi. Stała tutaj również świątynia. Jej drzwi zaskrzypiały gdy ruszyłam po schodkach. To mogła być jakakolwiek inna świątynia na świecie, ale ja byłam przekonana, że to musiała być ta w North New York Jersey. Pachniała dokładnie tak samo. W tej chwili nie miało to jednak żadnego znaczenia. Drzwi — ciężkie, pomalowane na czarno metalowe płyty z wyrzeźbionymi hegemońskimi słonecznymi dyskami — zajęczały na zawiasach gdy naparłam na nie i otworzyłam. Powłóczyłam lekko prawą nogą, gramoląc się do środka. Tarcze na świątyni zamknęły się za mną ze świstem podobnym do tego jaki wydaje z siebie śluza powietrza, odcinając mnie od hałasów świata zewnętrznego. Obrażeniem mojej nogi okazała się stara rana jakiej dorobiłam się podczas pościgu za Kellermanem Lourdesem. Zastanawiałam się czy wszystkie moje blizny się otworzą — te po bacie na moich plecach i znak wypalony na moim lewym pośladku. Czy będę krwawić jeśli się otworzą? Czy krwotok kiedykolwiek ustanie? Rozdrap wszystkie stare rany i zobacz, która z nich sięga najgłębiej. Spanikowany głos w mojej głowie wydał z siebie pełen przerażenia chichot. Przygryzłam zębami wnętrze policzka. Drzwi w moim umyśle pozostały niewzruszone i zamknięte. Zatarcie tego wspomnienia kosztowało mnie większość mojej słabnącej siły. Każda świątynia w Hegemonii jest zbudowana w punkcie przecięcia zbiegających się linii. Jej tarcze szumią, napędzane Mocą znajdującą się poniżej. Ta świątynia, tak jak większość miejsc kultu w Hegemonii, miała dwa skrzydła odchodzące od wąskiej, centralnej komnaty — jedno poświęcono bogom Starożytnej Grecji, a drugie Egiptu. Istniało mnóstwo innych bóstw, ale te dwa panteony były najpopularniejsze. To był prawdziwy łut szczęścia. O ile jeszcze wierzyłam w coś takiego. Głos Jace’a w moim uchu milczał. Nadal nie potrafiłam sobie przypomnieć co mi zrobiono. Cokolwiek to było, było złe. Jestem w naprawdę złej kondycji. Niemal się roześmiałam z powodu absurdalności tej myśli. Przecież to było oczywiste. Główna nawa była dedykowana standardowemu słonecznemu dyskowi Hegemonii chwiejącemu się lekko na ołtarzu. Był dwa razy wyższy ode mnie. Zaczęłam oddychać przez usta, bo nos miałam pełen krwi. Przez moją głowę przemknął cień zmartwienia. Zazwyczaj moja czarna krew zasklepiała każdą ranę sprawiając, że moja idealna, pozbawiona porów, złocista skóra goiła się bez żadnego śladu. Nie mogłam jednak stwierdzić czy krwawiłam też z innych miejsc na ciele. Czułam jednak przeszywający ból miednicy. Gorąca krew spływała strużkami po wewnętrznej stronie moich ud. Starałam się o tym nie myśleć. Prawa dłoń drgała mi w dziwnym tiku, szukając miecza. Gdzie jest mój miecz? Poczułam jak ogarnia mnie jeszcze większa panika. Zacisnęłam szczęki i spuściłam głowę w upartym geście. To nie miało znaczenia. Już wkrótce wszystkiego się dowiem. Gdy znów podniosę miecz, nadejdzie czas zabijania. Nie wiedziałam tylko jeszcze kto ma zginąć jako pierwszy. Moja torba grzechotała gdy szłam z mozołem środkiem przestronnego hallu, celując w lewą nawę, której łuk udekorowany był hieroglifami wyrzeźbionymi w starym drewnie. Całe to miejsce pogrążone było w mroku. Palące się świece stały przed słonecznym dyskiem odbijającym ich łagodny blask. Chybotliwe światło jeszcze bardziej utrudniało chodzenie.

Ramię mi pulsowało. Każda wibracja napotykała na nową falę Mocy, która obmywała moje zdruzgotane tarcze. Z nosa pociekła mi świeża strużka krwi. Policzki miałam mokre i śliskie, ponieważ krwawiło mi z oczu. Albo to, albo odniosłam jakąś ranę głowy. Wąskie strużki krwi spływały mi po kolanach, docierając aż do kostek. Na litość boską, leje się ze mnie jak z kranu. Udało mi się dotrzeć do drzwi i uczepić się jednej ich strony. Zamrugałam szybko, odpędzając słoną wilgoć. Trwali tutaj w mroku. Powietrze było żywe od szeptów i pomruków. Moc iskrzyła, wirując w pełnym kurzu powietrzu. Bogowie spoglądali na mnie. Każdy na swój inny sposób. Izyda stała za plecami swojego syna na tronie. Jastrzębia głowa Horusa i jego okrutny, zakrzywiony dziób poruszyły się pod Jej rozłożonymi w geście błogosławieństwa dłońmi. Po drugiej stronie stał Thoth. Jego długa głowa ibisa była nieruchoma, lecz ręce trzymające zwój i pióro wyglądały jakby zamarły w pół ruchu. Posąg wykonano z polerowanego bazaltu i wyrzeźbiono w neoklasycznym stylu jaki rozwinął się po Przebudzeniu. Nuit rozciągała się nad sklepieniem sufitu, namalowana a nie wyrzeźbiona. Tuż obok Ptaha stał Anubis. Czułam, że za chwilę opuszczą mnie siły. Z moich ust wyrwał się szloch, który odbił się od ścian świątyni. Jego zwielokrotnione echo wróciło do mnie żeby mnie pożreć. Bóg Śmierci patrzył na mnie. Świece stojące na ołtarzu przed Nim rozbłysły niespodziewanie światłem. Moje oczy napotkały Jego. W mroku zapłonęło jeszcze więcej knotów. Nasze spojrzenia skrzyżowały się, twarde i ostre jak stal. Z mojego gardła wydobył się kolejny pełen bólu szloch. Agonia znów wykręciła mi serce. Krew trysnęła, parując w zetknięciu z zimnym kamieniem. To był nowy budynek. Wyszorowali podłogi na błysk co było widać. Żebra bolały mnie tak jakby ktoś przywalił mi w nie z kija. Bolało mnie każde miejsce na ciele, a zwłaszcza… Odepchnęłam od siebie tą myśl. Puściłam się krawędzi futryny i zakołysałam jak statek, idąc zygzakiem bo moja prawa noga nie bardzo chciała ze mną współpracować. Zboczyłam w półmrok mijając Anubisa choć każdy nerw w moim ciele krzyczał, bym padła na podłogę przed Jego ołtarzem i pozwoliła Mu się zabrać, o ile by chciał. Podporządkowałam Mu swoje życie i byłam z tego zadowolona. Anubis zdradził mnie jednak dwa razy — zabierając mi Jace’a Monroe i prosząc mnie bym darowała życie zabójcy mojej najlepszej i jedynej przyjaciółki. Nie mogłam teraz paść przed Jego ołtarzem. Nie w tym stanie. Najpierw musiałam coś zrobić. Szłam dalej. Każdy krok sprawiał mi taki ból, że chciało mi się wrzeszczeć. Minęłam Ptaha, Thotha, Izydę i Horusa i podeszłam do miejsca gdzie nie było ani jednej migotliwej świecy. Ciemność naciskała ze wszystkich stron, szepcząc. Zajęło mi to niemal całą wieczność, ale w końcu udało mi się do nich dotrzeć i unieść wzrok. Prawa dłoń zacisnęła się jak imadło na drugiej, tuż pod blizną na moim lewym ramieniu. Każdy impuls Mocy wibrował pod palcami mojej dłoni, a ramię zwisało bezwładnie. Oczy Nepthys były smutne. Ramiona miała skrzyżowane na piersi. Tuż obok niej stał spoglądający groźnie Set. Jego głowa szakala krzywiła się odrobinę w chybotliwym blasku świec. Potęgi Destrukcji i lewa ręka Stworzenia. Nowe nie może powstać jeśli nie wymaże się starego. Każdy ma nadzieję, że wszystko zostanie po staremu, a to co nowe ominie ich szerokim łukiem. Co mi się stało? Ledwie pamiętam własne imię. Coś musiało się stać. Ktoś mi to zrobił. Ktoś kogo musiałam zabić. Spal wszystko za sobą, szepnął w mojej głowie nowy głos. Chodź do Mnie i pozwól temu spłonąć. Stwórz coś nowego jeśli chcesz, ale najpierw musisz zająć się zemstą.

Między Izydą i Nepthys stał posąg innej bogini. Jej ołtarz był całkiem nagi co znaczyło, że gdziekolwiek nie trafiłam, to był już koniec miesiąca. Ofiary składane Jej i Setowi zabierano o zmroku. No chyba że zostały skradzione. To zdarzało się częściej niż mogłoby się wydawać. Osunęłam się na kolana. Każde świeże ukłucie bólu w moim brzuchu odzywało się echem w mojej bezwładnej prawej nodze. Palce miałam śliskie od krwi, którą stale ocierałam twarz. Uniosłam podbródek. Mój wzrok spoczął na Jej kamiennych rzeźbionych piersiach i węźle miedzy nimi. Cienie znów zaczęły szeptać i chichotać, muskając moją skórę i zrujnowane, podarte i pokryte zaschniętą krwią ubranie. Miała twarz lwa, emanującą spokojem pomimo budzenia nią grozy. Dysk nad Jej głową był zrobiony prawdopodobnie z brązu. Odbijały się w nim przypadkowe refleksy rzucane przez knoty świec, upodabniając go do złota. Napotkałam wzrokiem Jej spojrzenie. – Sekhmet. – Moje obolałe usta z trudem wypowiedziały to słowo. Modlitwa pojawiła się w mojej wytrenowanej metodami Magich pamięci. Widniała na jednej ze stron książki, którą czytałam dawno temu na zajęciach z Religii Porównawczych w Akademii. Psionicy mają niemal idealną pamięć. To prawdziwe błogosławieństwo gdy chcesz sobie przypomnieć zaklęcie albo runę, ale może wpędzić cię także w obłęd gdy starasz się zapomnieć o doprowadzającej do szału niesprawiedliwości przez którą jesteś skazany na życie wśród ludzi. Lub gdy musisz o czymś zapomnieć żeby pozostać przy zdrowych zmysłach. Gdy musisz wypchnąć z umysłu coś tak potwornego, że drży tak okropnie jak slic nad wodą, a wszystkie przerażające potworności chcą dostać się do zakamarków twojego mózgu. Do miejsca, które powinno być najbardziej prywatne ze wszystkich. Nie szeptałam. Mój głos pełzał wzdłuż ścian i zalewał powietrze ochrypłą zmysłowością. – Sekhmet sa’es. Sekhmet, pani słońca, niszczycielskie oko Ra. Sekhmet, Potęgo Wojny. O moja Pani, n’t be’at. Wzywam Cię. Wzywam Cię i nie przyjmę odmowy. Nie było żadnej odpowiedzi. Cisza pochłonęła ostatnie słowa mojej modlitwy. Ostateczna cisza. Odchyliłam głowę w tył. Z mojego gardła wydobył się krzyk, prosto z jakiegoś głęboko ukrytego, odrętwiałego miejsca, które nadal pozostało w pełni ludzkie. Bez względu na to jak było zdewastowane i zniszczone, ciągle należało do mnie. Ostatnie wolne terytorium jakie mi pozostało. Cała reszta została mi zabrana — ale przysięgam na wszystkich bogów, że ją odzyskam. Jak tylko połapię się kogo mam zabić jako pierwszego. Modlitwa odbijała się echem w mojej głowie. Zaklęcie równie stare co sam gniew. Wzywam Cię. Wzywam Cię. Żądam byś przybyła i napełniła swoim duchem. Moje słowa odbiły się od kamiennych ścian echem podobnym do pocisków wystrzelonych z broni. Mury świątyni jęczały i skrzypiały gdy wyłam na cały głos. Usta miałam zdrętwiałe, a ciało w końcu mnie zawiodło. Przewróciłam się na bok, uderzając głową w podłogę. Moje palce zamknęły się na powietrzu. Krew pojawiła się między moim policzkiem a kamieniem. Przed oczami mi zawirowało. Obnażyła zęby w kolorze kości słoniowej. Otoczyły mnie płomienie i znów zapadłam się w nicość. Tym razem nie było tam ciemności i żadnego niebieskiego blasku Śmierci. Nie. Tym razem zanurzyłam się w krwistą czerwień. Usłyszałam znajome powolne bicie serca i trzask płomieni. Znów upadłam i tym razem nie poczułam żadnego bólu.

Nie mam pojęcia na jak długo straciłam przytomność. Wydawało mi się, że trwało to całą wieczność. W końcu wróciłam powoli do rzeczywistości. Dwie rzeczy się nie zmieniły: dotyk miękkości na skórze i niski, ochrypły, cichy głos. Przybyła za to trzecia rzecz: gorączka sącząca się w moje żyły jak trucizna. Za każdym razem gdy się nasilała, chłodny okład na moim czole i głos wracały. Głos był jednocześnie znajomy i obcy. Męski, niski i z pewnością należący do człowieka. A może chodziło o to, że schrypnięty błagalny ton brzmiał w nim tak ludzko? – Nie próbuj mi tu umierać, Valentine. – Chropowaty, nieprzyjemny głos ranił uszy. – Nawet o tym myśl. Moje powieki zatrzepotały. Przebłyski światła wlały się do mojej głowy, rozjaśniając mi umysł. Światło pochodziło ze świecy stojącej na pustym, lepkim, drewnianym stole, osadzonej w ceramicznym lichtarzu. Rzucała idealny złocisty krąg światła, a moja naga skóra trzeszczała pod ciężarem prześcieradeł. W pokoju było ciepło. – Hej. – Cienkie włosy Lucasa Villalobosa były brudne i potargane. Plamki zaschniętej krwi znaczyły jego ziemistą twarz. Rzeka blizn biegnąca wzdłuż jego lewego policzka skręciła się gdy dziwny wyraz pojawił się w jego żółtych oczach, wykrzywiając usta w grymasie i obnażając mocne, białe zęby. Uśmiechał się. Z ulgą. Teraz mogę oficjalnie powiedzieć, że widziałam już wszystko. Wypuściłam z płuc gwałtowny oddech, macając prawą ręką wokół śliskich od krwi prześcieradeł. Cienki materac z każdą sekundą stawał się coraz twardszy. Czułam każdą deskę w tym niskim łóżku polowym na jakim leżałam. Wzdrygnęłam się i zamrugałam szybko powiekami. Wbiłam wzrok w Lucasa. Udało mi się wykrztusić z siebie jedno dosadne pytanie. – Co się stało, do kurwy nędzy? – To mi się podoba. Twarda z ciebie suka, Valentine. W myślach pojawiło się następne pytanie. – Jak… – Zaniosłam się kaszlem. Gardło miałam wyschnięte na wiór. Bolało mnie dosłownie wszystko. Mimo to moje wnętrzności działały jak dawniej. Brzuch mnie bolał jakbym nosiła w nim nagrzany do czerwoności głaz. Kolejna fala żółci podeszła mi do gardła. – Mam swoje sposoby na przyprawianie moich klientów o dreszczyk emocji. – Wzruszył ramionami i podniósł coś ze stolika nocnego. Wsunął jedno żylaste silne ramię pod moje plecy i wlał mi do gardła letnią, chlorowaną wodę. Woda smakowała mi jak ambrozja. Odstawił kubek mimo mojego jęku protestu. Nie chciał żeby mnie po niej zemdliło. Nie sądziłam bym znów mogła dostać torsji, ale nie chciałam ryzykować. – Zniknęłaś sześć miesięcy temu. – Odrzucił do tyłu swoje cienkie, przetłuszczone włosy i przekręcił ramionami w stawach jakby go bolały. Miał na sobie wyświechtaną koszulkę Trade Bargains z mikrofibry, ale jego pasy z nabojami były świeżo naoliwione i wisiały na wzmocnionych łatach. – Przetrząsnąłem okolicę żeby cię odnaleźć, starając się wyprzedzić o jeden krok całą resztę. Dwie noce temu wpadłem na twój ślad w Jersey. Ze wszystkich pieprzonych miejsc musiałaś wybrać akurat to. – Urwał, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze. – Mogłabyś mi wytłumaczyć jakim kurwa cudem udało cię się zniknąć na tak długo? Zapadłam się w cienki materac i zamknęłam oczy. Ciemność powróciła, owijając mnie jak koc. – Sześć miesięcy? – Głos miałam równie zniszczony co on, ale ochrypły skrzek Lucasa przypominał raczej kruka, a mój nadwyrężony szorstki ton nadal miał w sobie aksamitną, uwodzicielską nutę. – Ja… Nie mam pojęcia. – Byłaś w opłakanym stanie. Nie sądziłem, że się z tego wyliżesz.

Zalała mnie fala ulgi, walcząc z czystym przerażeniem, gdy wysilałam swoje szare komórki by przypomnieć sobie co mogłam i dreptałam w kółko wokół ogromnej, czarnej dziury w swojej głowie… Mój miecz zabrzęczał gdy upuściłam go na podłogę. Moje buty chrzęściły na potłuczonym szkle i roztrzaskanych talerzach. Trzymałam ją za gardło i uniosłam tak wysoko, że jej stopy dyndały w powietrzu. Palce jak z żelaza zaciskałam na jej miękkim, kruchym ludzkim gardle. Bransoleta pulsowała zimnem. Zielone światło barwiło wnętrze kuchni turkusowym blaskiem. Dusiła się. Duża, ciemna plama pojawiła się w kroku jej dżinsów. Zesikała się ze strachu. Obnażyłam zęby. Czułam jak w każdej żyle mojego ciała gotuje się wściekłość. Wylewał się ze mnie żar. Powietrze świszczało i parowało. Szkło zachodziło mgłą, okleina drewnianych szafek rozdymała się i pękała pod wpływem nagłego skoku temperatury. Podłoga drżała pod moimi stopami. Cały dom trząsł się w posadach. Usłyszałam jeszcze więcej trzasków i pęknięć tego co Pontside, Mercy i ich wesoła banda pieprzonych, skorumpowanych glin z Saint City nie rozniosła w pył gdy przeszukiwali dom. To twój wybór. To zawsze jest twój wybór. Głos Śmierci był łagodny i cichy. Pobrzmiewała w nim nieskończona łaska boga, któremu oddałam swoje życie. Nawet gdybym się Go wyrzekła, to nadal by mnie akceptował i kochał. Nie powinien jednak mnie o to prosić. Była bezbronna i nieuzbrojona. Niezdolna do tego żeby się bronić. Ale była winna. Kłamała i zabijała tak samo jak reszta przestępców jakich ścigałam. Anubis et’her ka… Zabij. Zabij ją. Zabij ją. ZABIJ JĄ! Nie potrafiłam określić czy powiedział to Anubis, czy jakiś głos ukryty głęboko w moim sercu. Tyle że ona nie jest w stanie się bronić. To morderstwo, Dante. Nie obchodzi mnie to. A mimo wszystko… - Nie zabiłam jej – szepnęłam. – Uzdrowicielki. Nie zrobiłam tego… Odeszłam. Znalazłam budkę telefoniczną i zadzwoniłam do Polyamour. – Ona też to potwierdziła. Z tego co wiem była ostatnią osobą, która z tobą rozmawiała. Nikt inny o tym nie wie. Z wielkim trudem udało mi się zmusić ją do tego by zdradziła mi cokolwiek. Doskonale rozumiałam dlaczego. Lucas Villalobos był najgorszym koszmarem każdego psionika. Wiedzieliśmy czego żądał w zamian za swoją pomoc. Tylko desperaci zawierali z nim umowy, a ja nie miałam czasu by powiedzieć Poly, że Lucas stał po mojej stronie. – Valentine? – Lucas z ledwością powstrzymał się od tego żeby mną nie potrząsnąć. Dzięki Bogu. – Powiesz mi w końcu gdzie byłaś? Zastanawiałam się już nad tym. Dokąd ja się właściwie udałam? Serce waliło mi jak młot. Poczułam ostre ukłucie bólu w klatce piersiowej. Uzbrojone w pazury palce zagłębiające się w… Lucas chwycił mnie za nadgarstek, unieruchomił go i praktycznie wyciągnął mnie z łóżka, unikając jednocześnie mojego ciosu. Upadliśmy na podłogę w plątaninie rąk i nóg. Moje pazury wyrwały się na wolność i cięły powietrze, gdy Lucas uchylał się przed moimi uderzeniami. – Przestań! – wrzasnął, produkując ogromną ilość hałasu swoim zdartym gardłem. – Kurwa mać, przestań się rzucać!

Prześcieradło zaplątało się na moich biodrach. Jedno ze szczupłych, silnych ramion Lucasa zacisnęło się wokół mojej szyi, a jego kolano wbiło w moje plecy. – Uspokój się – powiedział mi prosto do ucha. – Nie jestem twoim wrogiem, Valentine! Przestań! Zamarłam. Krew szumiała mi w uszach. Czułam bicie serca w nadgarstkach, kostkach, gardle i potylicy. Nawet moje włosy wibrowały gorączkowo. To była prawda. Lucas nie należał do moich wrogów. A kto nim był? Co się właściwie stało? – Nie wiem – szepnęłam. – Nie wiem co się stało. Ostatnia rzecz jaką pamiętam to rozmowa w tej budce telefonicznej. To nie była do końca prawda. Wiedziałam, że wyszłam z budki i udałam się… gdzieś. I to całkiem daleko, odezwał się w mojej głowie szyderczy mały głosik. Doszłaś aż na księżyc. Na przeklęty księżyc i dalej w ciemność, słonko. Lucas całkiem stracił dech. – Uspokoiłaś się już? Ani trochę się nie uspokoiłam, Lucas. Ale to będzie musiało wystarczyć. Spojrzałam na brudne podłogowe deski i kurz gromadzący się w ich pęknięciach. Moja wąska, złocista dłoń leżała rozciągnięta przed moją twarzą, by uchronić mnie od zostania wgniecioną w podłogę. Nadal miałam swoje pierścienie, ale wszystkie kamienie były matowe i puste. W ich głębi nie kryły się żadne zaklęcia. Musiałam wykorzystać je wszystkie. Kiedy? Rozkaszlałam się okropnie. Chciałam splunąć, ale nie zrobiłam tego. – Pomóż mi wstać. Posłuchał mnie. Udało mi się usiąść. Owinięta prześcieradłem, oparłam się plecami o łóżko. Lucas przykucnął obok, wpatrując się we mnie żółtymi oczami. Wyglądał jak kot świdrujący wzrokiem mysią dziurę, milczący i cierpliwy. Zamknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Moje tarcze były w opłakanym stanie. Energia wyciekała przez nie przez poszarpane wyrwy. Pot wystąpił mi na skórę gdy mój demoniczny metabolizm wskoczył na wyższy bieg. Szum ludzkich umysłów znajdujących się poza tym niewielkim pokojem był głośny jak zawsze, ale tym razem nie przebijał się z hukiem przez moją głowę. Dyscyplina niemal czterdziestu lat bycia psionikiem sprawiała, że szybko się regenerowałam. Wytrenowane odruchy łatały dziury połyskującej bańce mocy jaka mnie otaczała. Jej niewidzialne nici łączyły się by ochronić mnie przed paranormalnym wirem energii miasta. Upłynęło już niemal czterdzieści lat. Nie miałam nawet pojęcia jaki był teraz rok. Absurd tej sytuacji uderzył mnie prosto między oczy. Danny Valentine, półdemon, łowca głów i twarda Nekromantka nie wiedziała w jakim roku obecnie przyszło jej żyć. Zgięłam się w pół, rzężąc. Lucas zerwał się z ziemi i zniknął gdzieś. Śmiałam się jak opętana dopóki czarne plamki nie rozmazały mi się przed oczami z braku tlenu. Płomienie świec drżały, a po nagich, białych ścianach przemykały cienie. Gdy wrócił Lucas, usiadł po turecku na podłodze. Gdy znów mogłam na niego spojrzeć, ocierając z policzków słone strugi łez, podał mi butelkę. Było w niej wino ryżowe. Pociągnęłam spory łyk i oddałam mu zieloną butelkę z powrotem. Lucas wychylił ją do końca nie krzywiąc się przy tym i odrzucił daleko w tył. Grdyka chodziła mu gdy przełykał płyn. Zastanawiałam się skąd pochodziła krew na jego twarzy. Odkryłam że wcale nie chcę tego wiedzieć. Istniała tylko jedna rzecz, którą musiał mi wyjaśnić. – O co tu, kurwa, właściwie chodzi? Wzruszył ramionami. – Zniknęłaś i wtedy rozpętało się prawdziwe piekło. Twój zielonooki chłoptaś przetrząsał całe miasta żeby cię odnaleźć, a nie był przy tym zbyt wybredny jeśli chodziło o to gdzie cię

szukał i jakimi metodami. Twoja niebieskooka dziewczyna uciekała przed nim z początku, ale ona również posłużyła się tą sztuczką ze znikaniem. Przepadła bez śladu jakiś miesiąc temu. Wszyscy chcą dorwać Danny Valentine w swoje ręce. Mnie samemu próbowano parę razy urwać łeb w trakcie poszukiwań. Jeszcze nigdy w życiu nie ucieszyłem się tak na widok śladu jaki wskazała mi opaska. A więc tak udało mu się mnie namierzyć. Ucieszyłam się, że nikomu innemu nie udało się znaleźć tak blisko mnie by tego spróbować. – Sześć miesięcy. Zagapiłam się na swoje dłonie. Czarny lakier na moich paznokciach prawie się starł. Wyzierające spod niego paznokcie były przejrzysto złote. Pazury. Mogłam je wydłużyć jeśli chciałam i rozerwać prześcieradło na strzępy. Rok w Piekle nie jest taki sam jak rok na ziemi. Głos Eve rozbrzmiał w mojej głowie. Dlaczego przypomniało mi się to akurat teraz? Nie było mnie przez pół roku. Nie pamiętałam niczego z tych sześciu miesięcy. Sześciu miesięcy, których nie przypomnę sobie przy odrobinie szczęścia. Za nic nie chciałam tego pamiętać. I co teraz zrobisz, Danny? Japhrimel mnie szuka, a Eve… Czy to możliwe, że coś jej zrobił? Gdzie ja wtedy byłam? To nie miało znaczenia. – Jak myślisz? Co powinniśmy teraz zrobić? – szepnęłam. Mnie skończyły się już pomysły. Lucas upił łyk z nowej butelki i podał mi ją. – Sądzę, że powinniśmy skontaktować się z twoim chłopakiem. Dzieją się tu inne paskudne rzeczy, Valentine. Magi tworzą kręgi i rzucają zaklęcia przyzywające, a najgorsze jest to, że przełażą przez nie różne stworzenia. – A czy to właśnie nie o to chodzi w tworzeniu kręgów i rzucaniu zaklęć? Upiłam łyk wina, pozwalając by wypaliło mi wnętrzności aż do żołądka. I tak nie poprawiłoby mi nastroju. Mój demoniczny metabolizm odrzucał teraz każdy alkohol jaki w siebie wlałam. Ale sam pomysł urżnięcia się jak świnia był tak cholernie kuszący, że przez chwilę zastanawiałam się czy nie powinnam znaleźć sobie całej kadzi piwa albo czegoś mocniejszego. – Nie, jeśli Magi są przy tym rozrywani na strzępy, nawet wtedy gdy zajmują się najprostszymi czarami. Hegemonia wraz z Putchkin wydały wspólną dyrektywę zabraniającą Magim praktykowania na czas nieokreślony. Zagapiłam się na niego i szczęka mi opadła. – Sekhmet sa’es – zaklęłam. Poczułam na skórze dreszcz strachu. – Wspólną dyrektywę? Zakaz praktykowania oznaczał, że tarcze ochronne na Bóg jeden wie ilu przedsiębiorstwach przestały działać. Nawał pracy przy zabezpieczaniu tych firm spadł pewnie na Szamanów, ale najprzebieglejsi korporacyjni złodzieje żyli teraz jak w niebie. Cała reszta pozostałych negatywnych skutków powstałych przez brak osłon odbije się na ekonomii — potencjalny spadek przychodów z samych podatków będzie ogromny. Wstrzymanie prac w laboratoriach będzie kosztowało mnóstwo pieniędzy. – Nie jestem tchórzem. – Lucas rzucił mi piorunujące spojrzenie żółtych oczu. – Ale nie utrzymam cię przy życiu do zachodu słońca jeśli wyjdziemy teraz z naszej kryjówki. Na zewnątrz jest po prostu zbyt wielu pieprzonych drani, którzy chcą cię dorwać w swoje ręce. Twój zielonooki chłoptaś zapewni ci bezpieczeństwo. Muszę przyznać, że przydałoby nam się jego wsparcie. Teraz mogłam oficjalnie powiedzieć, że usłyszałam już wszystko. Jak na faceta, którego określano mianem Nieśmiertelnego, przyznanie się, że potrzebuje wsparcia było co najmniej niepokojące. „Niepokojące” to nie jest słowo, które chciałabyś tu usłyszeć, Danny. Pasuje tu raczej „przerażające”. Westchnęłam, przełykając kolejny haust ognistego płynu. To był podnoszący

na duchu rytuał, nawet jeśli nie mogłam się upić. W brzuchu zaburczało mi cicho. Powinnam czuć się tak jakbym chciała połknąć konia z kopytami. Mimo to czułam jedynie lekki niepokój. I mdłości. I ociężałość, jakby moje kończyny ważyły tonę. – Potrzebuję ubrań. I broni. Gdzie jest mój miecz? Pragnęłam zacisnąć dłoń wokół jego rękojeści i usłyszeć zdradziecki świst stali, która przecinała powietrze. Chciałam swojego miecza. Tego, który podarował mi mój nauczyciel. Wróciłam do rzeczywistości gdy butelka zatrzeszczała złowieszczo w mojej zaciśniętej dłoni. Cienka, zielona plasilika zajęczała pod wpływem mojej siły. Lucas rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie. Musiałam zmusić swoje palce do tego by się rozluźniły. Odetchnęłam głęboko przez nos i wypuściłam powietrze ustami. Zupełnie jak pierwsza i ostatnia wskazówka podczas medytacji, którą każdy psionik miał wbitą do głowy — wystarczy oddychać a umysł od razu się uspokaja. Chciałam żeby to była prawda. Moja opaska połyskiwała na nadgarstku, który wyglądał dziwnie nago bez srebrnej bransolety. Rękawicy, demonicznego artefaktu, który naznaczył mnie jako dziewczynę na posyłki pracującą dla Lucyfera. Gdzie ona była? Kolejna myśl, nad którą nie chciałam się zastanawiać. Odepchnęłam ją od siebie. – Załatwione. – Lucas podniósł się z ziemi. – Masz jakiś pomysł jak możemy znaleźć twojego chłopaka? Poczułam mrowienie w palcach. Blizna na moim ramieniu zapłonęła, przemieszczając się. Czułam jak wije się na powierzchni mojej skóry. – Nie będziemy musieli tego robić. – Mój głos brzmiał tak jakbym mówiła z oddali. – Prędzej czy później to on nas odnajdzie. Gdy to zrobi, przez jakiś czas będę bezpieczna. Cała reszta to błahostka. – To świetnie. Wpakujesz się w jeszcze większe kłopoty. – Odsunął się, mijając po drodze stolik z tańczącym płomieniem świecy. Mięśnie jego ramion napięły się widocznie. – Valentine? Wszystko z tobą w porządku? A czy ja ci wyglądam jakby wszystko było ze mną w porządku? – Taa. – Odstawiłam butelkę i potarłam dłonie jakby były brudne. Czułam się brudna. Właściwie to umorusana. Może chodziło o pokój. Szczerze mówiąc chciałam wziąć prysznic. – Jest tu jakaś łazienka? I gorąca woda? – Jest. – Ruszał się tak szybko, że umykało to nawet moim ulepszonym zmysłom. – Spodziewałem się, że będziesz chciała doprowadzić się do porządku. – Zniknął za drzwiami. Chciałam wyszorować się pod strumieniem wrzącej wody. Mimo to miałam ważniejsze rzeczy do zrobienia. Zostawiłam Japhrimela uwięzionego w kręgu Eve i powiedziałam, że między nami jest wojna. Prawdopodobnie nie ucieszy się zbytnio na mój widok. To nie miało jednak znaczenia. Moje palce podpełzły w górę po ramieniu. Przesuwająca się na nim blizna była dziwnie pocieszająca. Japhrimel. Słowa utknęły mi w gardle. Nawet jeśli jesteś na mnie wściekły to i tak cię potrzebuję. Moje palce zatrzymały się o pół cala od przesuwającej się blizny. Zacisnęłam mocno oczy. Mrowiło mnie na całym ciele i zgięłam się w pół, przyciskając rękę do brzucha. Ścisnęłam się, wyciskając z płuc całe powietrze. Byłam zmęczona. Bez względu na to jak przyjemna zapowiadała się kąpiel w gorącej wodzie, nagle całkiem odechciało mi się wchodzić do łazienki. Tam mogło być lustro a ja nie chciałam się teraz oglądać.

Czemu nie, Danny? Cichy, kpiący głosik mojej podświadomości rozbrzmiał w mojej głowie, gdy ciemność zawirowała wokół płomienia świecy. Uderzyłam policzkiem w podłogę podciągając kolana pod brodę. Leżenie na ziemi wydawało się dobrym pomysłem. Naprawdę dobrym. Dlaczego tak się boisz, Danny? Odpowiedz. Nie chciałam. Leżałam więc na brudnej podłodze z zaciśniętymi powiekami, czekając na powrót Lucasa.

Rozdział trzeci Przebudziłam się z krótkiej drzemki gdy usłyszałam odgłosy zbliżających się kroków. Leżałam z zamkniętymi oczami, nasłuchując ich każdym nerwem. Schowałam się pod rachitycznym łóżkiem polowym, szukając ciemności. Wydawało mi się to całkiem dobrym pomysłem, zwłaszcza że szukało mnie tak wielu ludzi. Byłam zbyt zmęczona żeby walczyć. Na dodatek moje tarcze były kruche i delikatne. Nagle przyszło mi do głowy, że ukrywanie się pod łóżkiem niekoniecznie musi zapewnić mi bezpieczeństwo. Gdyby było inaczej, to nie jestem pewna czy bym się tym przejęła. Pod łóżkiem było jeszcze bardziej brudno, ale ściana którą czułam pod plecami, była zimna i solidna. Podciągnęłam kolana pod głowę, owijając się dokoła prześcieradłem i walcząc z chęcią kichnięcia gdy kurz wypełnił mi nos. Gdy już się z tym uporałam, zaczęłam nasłuchiwać swoimi wytężonymi zmysłami. Usłyszałam cztery różne odgłosy kroków. Pierwsze były bardzo lekkie jakby czyjeś stopy ledwie muskały ziemię, drugie równie lekkie i szurające należące do Lucasa, i trzecie stawiane w ciężkich buciorach. Ostatnie rozpoznałabym wszędzie. Charakteryzował je bezgłośny chód, równie cichy co sama Śmierć, ale znak na moim ramieniu obudził się wraz z nową falą ognia, która rozlała się w dół po mojej ręce. Zacisnęłam mocno powieki. Poczułam wstyd naciskający na moje gardło i łzawiące oczy. Nie chciałam żeby oglądał mnie w tym stanie. Czyli w jakim, Danny? Nie mogłam tego przyznać nawet przed sobą. Drzwi otworzyły się, a kroki ucichły. Poczułam jak wchodzi do pokoju podobny do chmury gradowej zbierającej się nad miastem. Omiótł wzrokiem całe pomieszczenie i zatrzymał się na ciemnej, niewielkiej przestrzeni gdzie leżałam skulona na jednym boku i zwinięta w kłębek tak ciasno jak tylko się dało bez łamania sobie kości. Drzwi zamknęły się, a on wypełnił sobą pokój jak ciemne wino kielich. Czarno- diamentowe płomienie jego demonicznej aury niemal mnie oślepiły. Mój drugi Wzrok przeniknął przez zasłonę fizycznego świata pokazując mi grubą linę, którą była nasza wieź przypieczętowana krwią. Moją i jego. Zmienił mnie, wyrzekł się dla mnie Piekła i targował się z Diabłem by odzyskać swoją pełną moc jako demon. Okłamał mnie. Zranił, trzymał pod ścianą i potrząsał jak szmacianą lalką, a potem zostawił samą pogrążoną we śnie i ścigał córkę Doreen choć prosiłam go by tego nie robił. Za każdym razem gdy sprawy przybierały niepomyślny obrót, odkrywałam poniewczasie, że wiedział o wszystkim od samego początku i grał przeciwko mnie. A mimo to zawsze przychodził mi z pomocą. Serce mi napuchło, klinując gardło. Rozległ się cichy odgłos gdy wyciągnął rękę w stronę łóżka. Z trudem udało mi się rozchylić powieki. Dostrzegłam parę znoszonych butów na brudnych deskach podłogi oraz rąbek jego płaszcza podobny do ciekłego, falującego lekko mroku. Musiał być wstrząśnięty skoro jego skrzydła poruszały się tak szybko. Dostrzegłam również coś jeszcze. Czubek znajomo wyglądającej lakierowanej osłony na miecz w kolorze indygo. Usiadł po turecku na podłodze twarzą do łóżka. Jego płaszcz rozwinął się po podłodze. Położył mój miecz z precyzyjnym kliknięciem, tuż poza moim zasięgiem.

Jego milczenie było tak absolutne, że syk płomieni stał się głośny. Zobaczyłam jego kolana obciągnięte nogawkami znoszonych dżinsów postrzępionych na końcach i poprzecinaną bruzdami skórę jego butów poplamioną czymś ciemnym. Musiał brnąć po kostki przez jakąś kałużę. Nie chciałam się nawet domyślać czym musiała być. Wpatrzyłam się w piękną linię mojego miecza leżącego na deskach. Gorące łzy pociekły mi z oczu i zniknęły w brudnych, pokrytych zaschniętą krwią włosach na skroni. Wzrok mi się rozmazał. Japhrimel nie powiedział nawet słowa. Rozluźnienie zaciśniętych palców ręki kosztowało mnie całe resztki odwagi jakie mi pozostały. Przesuwałam się naprzód cal po calu jak żmija ukryta pod kamieniem. Znak na moim ramieniu znów zapłonął. Wylała się z niego Moc. Moje strzaskane tarcze okryła peleryna diamentowego ognia. Była jak odpowiednik pożyczonego płaszcza, który odgrodził moje drżące mentalne osłony od nacisku zbyt wielu umysłów. Wraz z łagodną pieszczotą Mocy przebiegającą po mojej skórze nadeszło coś innego — wnętrze moich pierścieni znów zaczęło wirować światłem. Siła Japhrimela. Dał mi ją bez cienia wahania, z taką łatwością jakby nalewał wody do kubka. Z moich ust wyrwało się bezwiedne westchnięcie, a ramię upadło bezwładnie na podłogę. Ulga była obezwładniająca. Nie słyszałam już chaotycznych ludzkich umysłów, które próbowały wedrzeć się do mojego i zatopić go. Błogosławiona cisza niemal wystarczyła bym zakwiliła z ulgi. Japhrimel nadal nie powiedział jeszcze żadnego słowa. Jego milczenie odczuwałam czasami jako dość skomplikowaną mowę. Ale nie teraz. Teraz jego milczenie było po prostu brakiem wydawania z siebie jakichkolwiek dźwięków, wrażeniem czekania bez tchu. Uświadomiłam sobie, tak jakbym wiedziała o tym od samego początku, że będzie tak czekał dopóki nie wezmę się w garść. Pozwoli mi zrobić pierwszy ruch. Będzie czekał całą wieczność jeśli będzie tego wymagać sytuacja. Dwie strony medalu, zdrada i czekanie. Wolałabym żeby po prostu wybrał jedno i pogodził się z tym, tak bym znów mogła walczyć razem z nim lub przeciwko niemu. Odetchnęłam głęboko. Zaskoczył mnie fakt, że się odezwałam. Mój głos był ochrypły tak jakbym nie używała go od wieków. - Chyba nie wyglądam najlepiej – powiedziałam drżącym tonem. Wspaniale, Danny. Nie mogłaś już chyba zabrzmieć bardziej kurewsko głupio. Ciemność pod moimi powiekami trzymała w dłoniach noże. Każdy z nich był wycelowany we mnie i drżał z gotowości by go użyć. Czarna dziura w mojej pamięci rozciągnęła się. Japhrimel nie drgnął nawet o milimetr. Gdy się odezwał, jego głos przypominał najłagodniejszą, najczulszą i najostrożniejszą pieszczotę ze wszystkich. - Nie obchodzi mnie to jak wyglądasz, Dante. Poczułam jeszcze większą ulgę doprawioną sporą dawką niezdrowego wstydu i paniki. Serce zaczęło mi walić gwałtownie w piersi. - Coś mi się stało. Brzmiałam tak jakbym miała pięć lat i bała się ciemności. Zdecydowanie muszę popracować nad swoją pokerową twarzą. - Owszem – odparł cicho. – Nadal jestem twoim Upadłym a ty moją hedairą. Cała reszta nie ma żadnego znaczenia. – Urwał na moment. – Wystarczy że… nadal jesteś żywa. Wzdrygnęłam się. Nie rozumiesz. Coś zagotowało się pod moim mostkiem, coś ostrego. Pazury wbijające się w moją pierś, coś sunącego i wijącego się po poszarpanej skórze. - Coś mi się stało. - Dwa dni temu posłaniec Księcia Piekła dostarczył mi dwój miecz.

Jego tarcze ani drgnęły, ale po nikłej nucie zdenerwowania w jego głosie poznałam, że z ledwością kontrolował swoją furię. Japhrimel był o krok od wpadnięcia w szał. Ta myśl po raz pierwszy od dawna przestała mnie przerażać. Zamiast tego napełniła mnie chorą, niepewną radością. Chciałam żeby się wściekł. - Zostawiłam cię – szepnęłam. – W kręgu Eve. Uwięzionego w pułapce. I powiedziałam, że między nami wojna. - To nie ma żadnego znaczenia. – Nie poruszył się ale miałam wrażenie, że machnąłby na to ręką. - Jesteś na mnie wściekły. – Mówię zupełnie jak tępa idiotka w telewizyjnej operze mydlanej. Otworzyłam oczy i spojrzałam na swój piękny miecz. Jego osłona płonęła łagodnym błękitnym blaskiem. – Zostawiłam cię tam. - Nie spodziewałem się wcale, że mnie uwolnisz. W rzeczywistości kazałem ci to zrobić żebyś stała się cennym nabytkiem w oczach Androginika, tak by zachowała cię przy życiu jako kartę przetargową i nie zamordowała tylko po to, by się na mnie zemścić. – Japhrimel westchnął cicho. – Spodziewałem się odnaleźć cię w niedługim czasie. Uwolniłem się z pułapki Androginika i szukałem cię, ale ty zniknęłaś. Nie znalazłem po tobie żadnego śladu prócz zapachu. Wiedziałem również, że niedawno w Piekle zostały otwarte pewne drzwi. Wtedy domyśliłem się, że Lucyfer cię zabrał i że gra uległa zmianie. - Och. – Poczułam się trochę głupkowato ukrywając się tak pod łóżkiem. Japhrimel mówił to z takim spokojem. Był taki rozsądny i racjonalny. Nie czułam się jednak na tyle głupkowato by opuścić swoje bezpieczne miejsce, bez względu na to jak marną było kryjówką. – Nie pamiętam. – Zaczynam mieć złe przeczucia co do tego czego nie pamiętam. Czułam się taka ciężka. Każdą komórkę mojego ciała przygniatała do ziemi grawitacja. Czy oddychanie zawsze sprawiało aż tyle trudności? - Wydaje mi się, że to błogosławieństwo na krótką metę. Wydarzenia nabrały tempa, hedairo. Nie powinniśmy zostawać tu zbyt długo. – Nie poruszył się jednak. - O co tu chodzi? – Nawet przez sekundę nie myślałam, że cokolwiek mi zdradzi. Wyglądało na to, że ukrywanie przede mną prawdy było dla niego prawdziwym hobby. Ciekawe czy miał z tego jakąś satysfakcję. Musiałam przełknąć tą myśl bo znów otworzył usta by coś powiedzieć. - Wytoczyłem wojnę nie tylko Androginikowi Vardimala, ale również Księciu samego Piekła. Zamierzam zabić swojego Stwórcę, hedairo, i potrzebuję twojej pomocy żeby to zrobić. Mojej pomocy? Zabić Lucyfera? Zamknęłam usta, otworzyłam je by coś powiedzieć, i znów je zamknęłam. Czułam się jak ryba wyrzucona na brzeg i prawdopodobnie tak też wyglądałam. O ile ktoś mógł mnie dostrzec pod tym łóżkiem. Czy to właśnie jego muszę zabić żeby się zemścić? Nie wiem czemu ale ten pomysł wcale nie wydał mi się zabawny. - Słyszysz mnie, Dante? – Furia wróciła, krążąc tuż pod powierzchnią. Czasami wydawało mi się, że go znałam, demona który Upadł i związał się ze mną. Ta wściekłość była czymś nowym, a jedyną bardziej przerażającą rzeczą od niej była świadomość tego, że Japhrimel był świetny w utrzymywaniu jej pod całkowitą kontrolą. – Ja nie tylko Upadłem, ale zbuntowałem się. Nie mam zamiaru zginać karku przed Androginikiem w pałacu Księcia. Jeśli chcesz żebym przestał ścigać zbuntowanego Androginika, proszę cię żebyś pomogła mi pokonać Księcia. Serce ścisnęło mi się w piersi, przypominając grudę betonu. Z dziury w moim umyśle wyłoniła się ciemność grożąca zaduszeniem mnie lub popchnięciem w objęcia szaleństwa. Walczyłam z tym, moje pierścienie trysnęły iskrami. Nie było w nich żadnych zaklęć, tylko czysta Moc przepływająca przez metal i kamień. Kamień księżycowy, bursztyn, chalcedon

i srebro. Każdy z nich kupiony, naładowany i noszony bez przerwy. Pierścienie towarzyszyły mi podczas niezliczonych pościgów. Nigdy nie zeszły z moich palców nawet wtedy gdy Japhrimel szeptał mi do ucha w sypialni w Nuevo Rio, gdy czułam smak jego krwi w swoich ustach i jego ciało odciśnięte w moim. Moje kości trzeszczały gdy zmieniał mnie w coś innego. W coś więcej lub mniej ludzkiego, zależy od punktu widzenia. - Dlaczego? – szepnęłam. - Czy nie wystarczy ci że to zrobię? – W jego znajomym głosie pojawiło się napięcie. Powinnam była czuć przerażenie. A co powinno wystarczyć, Japh? Moja dłoń pojawiła się w zasięgu mojego wzroku. Moje nadgarstki były kruche i cienkie. Przesunęłam palcami po smudze światła rozlanej na podłodze. Mój miecz leżał odrobinę za daleko, więc przesunęłam swoje krnąbrne ciało jak płozę po pokrytych smarem szynach. Uderzyłam biodrem w stojące ponad mną łóżko, a głową zahaczyłam o metalowy pręt. Lakier pokrywający wzmocnioną osłonę miecza był chłodny i śliski pod moimi palcami. Moja lewa ręka również wychynęła spod łóżka. Przez moment macałam nią w powietrzu, nie wyczuwając niczego przez jeden przerażający moment. Przez chwilę wydawało mi się, że zmienił zdanie albo że miałam jakieś halucynacje. Palce Japhrimela splotły się z moimi. Wyciągnął mnie spod łóżka i z prześcieradła jak wypchaną zabawkę, niemal bezwładną. Zerwał się z podłogi i wziął mnie na ręce, ignorując moje spanikowane wzdrygnięcie się. Każdy cal mojego ciała dygotał gdy przerażenie uderzyło we mnie jak młot czy pocisk wystrzelony z plazmówki. Powietrze wirowało dokoła z niepokojem gdy przyciągnął mnie blisko siebie. Jego płaszcz rozdzielił się na przedzie, a skrzydła rozwinęły otulając mnie i przyciągając w ciało dające schronienie. Otoczył mnie piżmowo-cynamonowy zapach bijący z jego skóry, ciężki i uderzający do głowy. Kolana zachwiały się pode mną. Niech go szlag. Nadal pachniał jak dom. Jak bezpieczeństwo. Jednak coś co drżało tuż pod powierzchnią mojej skóry powiedziało mi, że „bezpieczeństwo” było tylko słowem. Wątpiłam czy kiedykolwiek poczuję się bezpieczna. Wtulił twarz w moje splątane, brudne, pokryte zaschniętą krwią włosy i zaciągnął się głęboko powietrzem, drżąc na całym ciele. Jego naga pierś była nienaturalnie rozgrzana, emanująca ciepłem jednego z dzieci Piekła. Zaskoczyłam siebie samą gdy zaczęłam krzyczeć. Moje krzyki były jednak stłumione gdy wcisnęłam twarz w obnażone wgłębienie między jego obojczykiem i ramieniem. Otoczyły mnie jego skrzydła i ramiona, a ja znalazłam się w jedynym schronieniu jakie mi pozostało. To jest właśnie problem bycia twardą dziewczyną. Napady płaczu nigdy nie trwają zbyt długo. Drzwi łazienki otworzyły się jak wielkie usta. Spojrzałam na nie jak królik na węża. Owinęłam się znów prześcieradłem, chwyciłam mocno miecz i przycupnęłam zmieszana na jedynym krześle. Japhrimel przysiadł na krawędzi łóżka polowego. Jego na wpół przymknięte zielone oczy płonęły. Nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Wbiłam mordercze spojrzenie w otwarte drzwi, rzucając im wyzwanie żeby mnie dopadły jeśli chcą. Z zewnątrz do moich uszu dobiegło stłumione pytanie. Odpowiedź Lucasa pocieszyła mnie odrobinę. Od kiedy to uważałam Lucasa Villalobosa za pocieszającego? Świat naprawdę oszalał.

Wysoki, ponury demon o złocistej skórze siedział nieruchomo na brzegu łóżka. Płaszcz Japhrimela opadł z jego kolan, zamknął się wokół jego gardła przypominając stójkę, i drżał odrobinę w chybotliwym blasku świec. Twarz z wyraźnie zarysowanymi brwiami i orlim nosem była znajoma. Układ kości policzkowych znacznie różnił się od tych jaki posiadał zwykły człowiek. Wąskie usta zaciśnięte w wąską kreskę nie zdradzały żadnych emocji. Włosy mu urosły. Kurtyna ciemnych pasm łagodziła ostre linie jego twarzy. Ich długość się zmieniła. Przedtem zawsze nosił je przystrzyżone. Znów zaczęłam się zastanawiać jakim cudem mogłam uznać go za brzydkiego podczas naszego pierwszego spotkania. W końcu Japhrimel poruszył się nieznacznie. - Powinniśmy już iść, Dante. Niemądrze jest pozostawać zbyt długo w jednym miejscu. Nogi mi się trzęsły, ale udało mi się wstać. Podciągnęłam prześcieradło, upychając je pod pachą żeby nie opadło, i rozejrzałam się po pokoju w poszukiwaniu torby. - W porządku. Dokąd idziemy? - Nie chcesz najpierw wziąć prysznica? – Z wielką ostrożnością unikał patrzenia na mnie, ale rąbek jego płaszcza znów zafalował. Światło odbijało się w nim jak w tafli szkła. – Wydaje mi się, że masz słabość do gorącej wody. Dostrzegłam w końcu swoją leżącą na podłodze torbę. Wyglądała na bardzo małą i bardzo smutną. Jej pleciony pasek i poplamione płótno przypominało mi… co? Coś strasznego. Poczułam ukłucie paniki pod mostkiem, które wycofało się gdy tylko wzięłam głęboki oddech. Wszystko po kolei, Danny. Masz miecz i Japha. Po prostu rozwiązuj problemy po jednym na raz. - Tam jest lustro. – Dziwna obojętność w moim głosie zaskoczyła mnie. Jak na idiotycznie głupi sprzeciw do brania prysznica, z każdą chwilą wydawał mi się całkiem rozsądny. Japhrimel wstał, powoli i płynnie. Jego płaszcz nie wydawał z siebie żadnych dźwięków gdy się poruszał. Szukałam sposobu w jaki mogłabym zadać pytanie, na które desperacko potrzebowałam odpowiedzi, i poległam sromotnie. - Lucas powiedział, że mnie szukałeś. Wzruszył ramionami, otwierając drzwi do łazienki i wcisnął kontakt. Światło elektryczne zakłuło mnie w oczy, zalewając kawałek niezbyt czystej podłogi. - Wygląda na to, że ostatnio spędzam na tym niepokojąco dużo czasu. Otworzyłam usta, ale potworny huk zagłuszył wszystko co chciałam powiedzieć. Japhrimel wyszedł z łazienki, poruszając palcami. Zatrzymał się. Jego płaszcz falował. Japhrimel nie patrzył na mnie. - Nie ma już żadnego lustra – rzucił ostrym tonem. – Pośpiesz się i uważaj na szkło na podłodze. – Jego krok wydłużył się. Mój Upadły minął mnie w drodze do drzwi. Mój puls zwolnił nieco. Wstrzymałam oddech, a moje zbielałe palce zacisnęły się wokół osłony miecza. Lakierowane drewno zatrzeszczało gdy je rozluźniłam. Bitwa pomiędzy moją wolą a niesfornym ciałem rozpoczęła się na nowo. Japhrimel zatrzymał się między mną a drzwiami. Spuścił głowę. Gdybym nie trzęsła się tak bardzo mogłabym przysiąc, że on również dygotał. Jego włosy szeptały muskając jego ramiona. - Radziłbym ci zachowywać ostrożność również w stosunku do mnie – powiedział cicho. – Nie sądzę by moje towarzystwo było w tej chwili całkiem… bezpieczne. Wiesz co? Ze wszystkich rzeczy jakie mogłeś powiedzieć, ta jest najmniej pocieszająca. W ustach mi zaschło. Fala przerażenia rozlała się pod moim mostkiem. - Chcesz przez to powiedzieć, że możesz zrobić mi krzywdę? Bo wiesz, nigdy bym ci tego nie wybaczyła. Nawet jeśli w tej chwili naprawdę cieszę się, że cię widzę.

Coś takiego. Dziesięć minut w jego towarzystwie i już czułam się bardziej sobą. Poza tym, że miałam wrażenie, że moje ciało waży jakąś cholerną tonę. Nie miałam również zielonego pojęcia co oznacza czuć się „sobą”. Szczegóły, szczegóły. Przygarbił się jakbym na niego nakrzyczała. - Nigdy bym – powiedział głośno i wyraźnie – cię nie skrzywdził. Ale w tej chwili niezupełnie panuję nad swoim gniewem. Sama możesz zrobić komuś krzywdę z mojego powodu. Super. Bardzo mnie pocieszyłeś. Poczułam pod mostkiem znajome ukłucie irytacji. - Och. – Rozluźniłam palce milimetr po milimetrze. – Japh? Nie powiedział ani słowa i nie poruszył się. - Dziękuję. Znów będę musiała przemyśleć wszystkie plany, które zawierały pomysł odcięcia się od ciebie raz na zawsze. Okryte czernią ramiona mojego Upadłego przygarbiły się. Wrażenie furii kotłującej się w powietrzu zmniejszyło się, wprawiając płomienie świec w drżenie. - Powiedziałem przecież, że zawsze po ciebie przyjdę – odparł z takim spokojem jakby mówił mi co jest na lunch. – Pośpiesz się, Dante. Poprawiłam prześcieradło na piersi i ruszyłam chwiejnym krokiem do łazienki. Teraz nie było w niej niczego czego mogłabym się bać.

Rozdział czwarty Nadal przebywaliśmy w North New York Jersey, głęboko w ropiejących czeluściach Core. Japhrimel przyniósł mi ubranie — koszulkę z mikrofibry Trade Bargains, parę dżinsów zbyt nowych by były wygodne i parę butów w moim rozmiarze, które będą potrzebować mocnego zużycia jeśli mają wyglądać na choć odrobinę zdarte i znoszone. Z pocieszającym ciężarem Fudoshina w dłoni czułam się niemal z powrotem jak dawna ja. Wyszłam z łazienki wycierając włosy ręcznikiem, który z całą pewnością nie należał do nowych. Gdy zmyłam z siebie zaschniętą krew i brud poczułam się otarta do żywego i naga, ale przynajmniej przestałam krwawić. Miasto drzemało za moimi pożyczonymi tarczami. Nie czułam bezpośrednio jego nacisku więc nie musiałam ciągle zachowywać czujności. Jeśli tarcze psionika rozpadną się, umysł kryjący się za nimi mógł stopić się w jednej chwili, zupełnie jak delikatny przyrząd pod wypływem strumienia Mocy. Miałam szczęście, że mój nie zmienił się w owsiankę. Szczęście. Taa. Ostatnio ciągle miałam szczęście. Serce zaklinowało mi się w gardle. Japhrimel stał przy drzwiach z półprzymkniętymi, płonącymi zielenią oczami. - Jak się czujesz? Jakbym zjadła za dużo i musiała się położyć na słońcu żeby wszystko strawić, zupełnie jak jakaś jaszczurka. Powolny skurcz torował sobie drogę przez mój brzuch. Westchnęłam, testując siłę rąk i nóg. Nadal mogłam zacisnąć dłoń w pięść i poruszyć palcami w butach jeśli chciałam. - Całkiem dobrze. Nie czuję się sobą, ale po tygodniu przez jaki przeszłam wcale nie mam o to do siebie pretensji. Na wpół histeryczny dźwięk wymknął się z moich ust. Przycisnęłam do nich prawą rękę żeby go uwięzić. Przestań natychmiast. Walczyłam o odzyskanie kontroli nad sobą i chyba mi się udało, bo odjęłam dłoń od ust i zacisnęłam wokół rękojeści. Prosty ruch uwolnił ostrze z osłony, z której wyjrzały trzy cale lśniącej stali, naoliwionej i idealnej. W jej wnętrzu rozjarzył się błękitny blask. Fudoshin zaszumiał, gotowy rozlać czyjąś krew. - Czuję się dobrze – powtórzyłam, wpatrując się w niebieski blask. – Dokąd idziemy? - Musimy opuścić to miejsce. – Czy to moja wyobraźnia czy rzeczywiście usłyszałam w jego glosie niepokój? – Mamy mnóstwo rzeczy do zrobienia. Czy zalicza się do nich zabicie kogoś? Bo jeśli tak, to piszę się na to. Wsunęłam ostrze do osłony z niejakim ociąganiem. Ale nie teraz. Wkrótce. - Co najpierw? - Najpierw musimy porozmawiać. – Zamarł w całkowitym bezruchu. – Musimy wyjaśnić sobie pewne sprawy, które nie należą do przyjemnych. Super. Dlaczego po prostu nie ściągniemy tu sedayeena jako speca od arbitrażu? Słyszałam, że w tym roku tanio sobie liczą za swoje usługi. - Na przykład jakie? Chce mnie zapytać dlaczego zostawiłam go uwięzionego w kręgu i pozwoliłam Eve odejść. Chce mnie zapytać gdzie byłam i co mi się stało. Japhrimel umilkł. Elektryczne światło przesuwało się w cudowny sposób po płaszczyznach jego twarzy i czarnym płaszczu. Jego rąbek falował, a skrzydła odpowiedziały z ożywieniem. Gdy się odezwał, z jego ust wydobył się najłagodniejszy z głosów. Nadal trwał w całkowitym bezruchu. - Zostałaś zabrana do Piekła. – Tuż pod powierzchnią jego słów czaiło się niezadane pytanie. Zamknęłam oczy.

Jak dużo Japhrimel wiedział lub się domyślał? - To bolało – usłyszałam własne słowa. Wypowiedziałam je tym dziwnym, nieobecnym tonem, który pojawiał się tylko wtedy gdy wspominałam przeszłość. Poczułam ulgę – było już po wszystkim. Najgorsze miałam już za sobą. Skrzywiłam się w duchu jak tylko o tym pomyślałam. Myślenie, że najgorsze już się wydarzyło, było pewnym sposobem na kuszenie Losu, by zesłało na mnie kolejną dokładkę potworności. - Przyjęłaś cokolwiek od Księcia? Jakiś podarunek? Zjadłaś coś? Łyk wody albo kęs jedzenia? – Łagodne ale pełne napięcia słowa wysączyły się z jego zaciśniętego gardła. Tierce Japhrimel wyglądał na zmartwionego. - Nie. – Nie wydaje mi się by można to było nazwać podarunkiem. Czarny, chory humor podszedł mi do gardła, ale zepchnęłam go z powrotem w dół. Nie myśl o tym, Danny. Inaczej oszalejesz. - Jesteś pewna? Skinęłam głową, zaciskając szczękę tak mocno, że czułam jak zgrzytają mi zęby. Gdyby nie były silne jak u demona, to czy złamałabym sobie własną szczękę? Co za nieprzyjemna myśl. - Nie przyjęłaś niczego od Księcia ani jego podwładnych? Nie miałam zamiaru niczego od nich brać. - Niczego. – Szczęka rozluźniła mi się nieco. W końcu mogłam mówić. Ciemność pod moimi powiekami była o wiele bardziej uspokajająca. – Zaciągnął mnie przez te drzwi do Piekła. - Co się stało? Poczułam na policzku delikatne muśnięcie jego pokrytych zgrubieniami palców. Przesunął nimi łagodnie po linii mojej szczęki, zawracając i zjeżdżając w dół do gardła. Gdy byłam człowiekiem moja szyja była znacznie większa. Przypominała sporą kolumnę schodzącą od potylicy aż do ramion, doskonale rozwinięty ciąg mięśni przyczepionych do kości mostka. Teraz łuk szyjny był lepiej zaprojektowany. Demoniczne kości były w stanie przyjąć na siebie większą siłę uderzenia. Układ mięśni zmienił się nieco by zapewnić większy udźwig i elastyczność. Dłoń Japhrimela objęła moje gardło. Jego ciepłe palce owinęły się wokół niego, a kciuk rozmasowywał to miejsce, w którym zgromadziło się największe napięcie. Gdy przełknęłam z trudem ślinę, poczułam jak moja skóra przesuwa się pod jego. Otworzyłam oczy. Jego twarz przesłoniła mi wszystko inne, zarazem znajoma i dziwnie, przerażająco obca na ułamek sekundy zanim ją rozpoznałam. Co mogłam mu teraz powiedzieć? Jakim cudem mogłam opisać to słowami? - Skrzywdził mnie – szepnęłam. – Gdy wypadłam z Piekła i Lucas mnie odnalazł. - Skrzywdził cię? – spytał cicho i spokojnie, choć czułam wstrząsające nim drobne dreszcze. Oczy płonęły mu zielenią, rozjaśniając się o dwa odcienie przez co wyglądały jak… Jak jego. Jak Lucyfera. Jakby mogły przepalić mnie aż do kości tak że nawet popiół by po mnie nie został. Ogarnęło mnie napięcie, mięsień po mięśniu. Spojrzałam mu w oczy i wstrzymałam oddech. Mój podbródek drgnął gdy skinęłam głową. Ton Japhrimela zmienił się w najłagodniejszy, najbardziej ludzki ze wszystkich głosów. - Powiedz mi, ukochana. Powiedz co ci się stało. Nie potrafiłam znaleźć słów by udzielić mu odpowiedzi. Ciążyły mi w piersi jak głaz, jak zdradziecka słabość mojego zawodnego ciała. Wyczułam cynamon i piżmo — intensywną woń feromonów Japhrimela i jej lżejszą wersję należącą do mnie. Zmieszały się razem by utworzyć wokół mnie bezpieczny kokon. Ściany zaskrzypiały gdy aura Japhrimela zmieniła się w widoczne smugi czerni barwiące powietrze jak olej rozlany na wodzie.

Podtrzymałam jego spojrzenie. Udało mi się to tylko dlatego, że za zielonym światłem jego tęczówek, w samym centrum rozpalonej ciemności jego źrenic — nie okrągłych jak u człowieka i nie przypominających kocich szparek, lecz wyglądających jak coś pomiędzy — dostrzegłam inny rodzaj mroku. Zanim jeszcze targował się z Lucyferem o odzyskanie Mocy demona, jego oczy były zwyczajnie ciemne, i właśnie to zobaczyłam w nich teraz. Ciemność nie została pochłonięta przez zielone światło wylewające się z jego tęczówek. Nadal tam tkwiła, pod tym światłem. Jakim cudem nigdy wcześniej tego nie dostrzegłam? - Skrzywdził mnie. – Ten szept małej dziewczynki nie należał do mnie. Nie mógł należeć. – Nie chcę o tym rozmawiać. Japhrimel zabrał rękę z mojej szyi, zostawiając po sobie chłód. Napotkał wzrokiem moje spojrzenie. - Nie musisz tego robić. – Ton jego głosu nadal był wkurzająco łagodny, ale pobrzmiewające w nim zdenerwowanie nie było wymierzone we mnie. – Kiedy zechcesz mi o tym powiedzieć, wysłucham cię. Lecz najpierw odpowiedz mi na jedno pytanie. Czy przyjęłaś cokolwiek od Księcia lub jego podwładnych? Oczywiście, że nie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przyjmuje żadnego podarunku od demona. Oprócz mnie, oczywiście. Od Japhrimela dostałam już tyle prezentów, że nie sposób je policzyć. - Nie – szepnęłam. – Nie zrobiłam czegoś takiego, Japhrimel. Jeśli jeszcze raz zadasz mi to pytanie, to zacznę krzyczeć. - On tylko cię… zranił? – Jego głos wibrował od zdenerwowania. - Zranił mnie wystarczająco mocno. Powiedziałam już, że nie chcę o tym rozmawiać. Odwróciłam się na pięcie i zrobiłam dwa kroki w stronę drzwi łazienki. Zatrzymałam się jednak z niepokojem. Pomimo prysznica znów czułam się brudna. - Jeszcze nie skończyliśmy. Znak na moim ramieniu pulsował aksamitnym ogniem. Moje pierścienie wirowały światłem, a aura uspokajała się pod dobroczynnym wpływem mocy Japhrimela. To on utrzymywał mnie w całości. Peleryna jego Mocy falowała wokół mnie jak pieszczota. Każda następująca po sobie fala płynąca z blizny dochodziła odrobinę głębiej. Cienkie nici przenikały przez wyrwy w moich tarczach, łatając je. Nadgarstki i kolana miałam odsłonięte, odrapane i podatne na zranienia, ale wynagradzał mi to smukły miecz spoczywający w mojej lewej dłoni. Czułam mrowienie na skórze. Chciałam ją rozmasować, nawet gdybym musiała użyć w tym celu metalowej szczotki. Szok w jakim tkwiłam sprawiał, że czułam się otępiała, ale teraz to się zmieniło. - O co chodzi? – Mój szorstki ton zaalarmowałby każdego. Kroki Japhrimela były bezgłośne, ale wyczuwałam każdy z nich. Skóra ścierpła mi instynktownie na plecach. Poczułam na ramionach ciepły dotyk dłoni. Odwrócił mnie do siebie, wykorzystując swoją łagodną lecz nieubłaganą siłę. Jego skóra była wcześniej taka gorąca. Jeszcze w czasach gdy byłam człowiekiem i moja własna miała niższą temperaturę. Czym jestem teraz? Nie miałam pojęcia. Japhrimel trzymał mnie za ramiona i wpatrywał się badawczo w moją twarz. Jego spojrzenie wywierało fizyczny nacisk na moje kości policzkowe, usta i czoło. Teraz jego oczy wcale mnie nie przerażały, pomimo padającego z nich zielonego blasku.

Usta miał zaciśnięte w wąską kreskę, a oczy opadały mu na czoło i przesłaniały gorejące oczy. Powietrze w pokoju zatrzęsło się jak po wystrzale z armaty. Wzdrygnęłam się, ale Japhrimel trzymał mnie w bezruchu dopóki nie zapadła między nami śmiertelna cisza. Gdy znów się odezwał, zrobił to cichym i równym głosem, wymawiając wyraźnie każde słowo. - Odpłacę się Księciu po dziesięćkroć bardziej za jakąkolwiek krzywdę której doznałaś z jego rąk. – Jego oddech przypominał syk. Ciekawe jakim cudem to ma mi poprawić nastrój. Ogarnął mnie okropny wstyd. Poczułam na języku miedziany posmak. Trzymał mnie jeszcze przez chwilę. Najwidoczniej to co dostrzegł w mojej twarzy musiało go usatysfakcjonować, bo puścił mnie. - Mamy mało czasu. Musimy opuścić to miejsce. - Dokąd jedziemy? – spytałam w miarę normalnym tonem. O ile przez słowo „normalny” rozumiało się głos prostytutki-na-telefon-która-nalicza-sobie-dziesięć-dolców-za-minutę. Coś w moim gardle zostało trwale zniszczone dzięki przykremu nawykowi Księcia do duszenia mnie za każdym razem gdy na siebie wpadaliśmy. Chciałam mu się odpłacić wdzięcznym za nadobne, a fakt, że miałam Japhrimela u swojego boku sprawiał, że to mogło być możliwe. Mogło. O ile Japh naprawdę stał po mojej stronie. Och, na litość boską, Danny, przestań w niego wątpić. - Mamy spotkanie na którym musimy się pojawić. – Jego ramiona wyprostowały się gdy się ode mnie odsunął. – Pośpiesz się. Wzdrygnęłam się odruchowo. W każdej innej sytuacji wzdrygnęłabym się gdyby ktoś wystrzelił z plazmówki lub pod wpływem zimnej furii w głosie Japhrimela. - Japhrimel. – Umilkł. Jego płaszcz znieruchomiał wraz z ostatnim zdradliwym drgnięciem. – Dokąd jedziemy? Nie rozkazuj mi, do cholery. Mam już tego dość. Minęło całe pięć sekund zanim usłyszałam odpowiedź. - Do Konstans-Stambułu. Ramiona mi opadły. Super. Cudownie. Robimy postępy. Ale dlaczego tam jedziemy? Wyszedł z pokoju tak jakby spodziewał się, że za nim pójdę. I tak też zrobiłam. Co innego mi pozostało?