2
GRZESZNICY
Z MIASTA
ŚWIĘTYCH
TŁUMACZENIE: ERICA NORTHMAN
3
Dla Maddaleny Marie. Nigdy nie zapominaj o tym kto cię kocha, kotku.
Kobieta zawsze ma z góry przygotowaną zemstę.
- Moliere
W zemście i w miłości kobieta zachowuje się bardziej barbarzyńsko niż mężczyźna.
- Nietzsche
4
Kiedy już weźmie się pod uwagę statystyczną wartość chromosomu X przenoszącego
psioniczne markery częściej od chromosomu Y, to wskaźnik sukcesywności wśród żeńskiej
populacji łówców głów nadal jest dwa i pół raza mniejszy od sukcesywności ich męskich
odpowiedników. W tym zawodzie realizuje się więcej mężczyzn, ale to kobiety są w tym
lepsze, ponieważ ich zlecenia charakteryzują się większą szybkością i mniejszym odsetkiem
ofiar i zniszczeń mienia.
Ta opinia została zrównoważona przez fakt, że jeśli chodzi o zabijanie, to mężczyźni
łowcy głów są zawstydzająco lepsi od kobiet. Zabójstwami na zlecenie zajmuje się bardzo
niewielka liczba kobiet. Morley kpi, że możliwe iż są lepsze w zachowywaniu swoich
tożsamości w sekrecie przed władzami więcej niż raz.
Mimo wszystko, jeśli porównuje się kobiety zabójczynie do mężczyzn zabójców, to
jeden fakt wyróżnia się w tym zestawieniu z krystaliczną jasnością: psioniczki które się tym
zajmują, są w tym zawodzie niezwykle skrupulatne i mają tendencję do mniejszego
angażowania się w krwawe „osobiste” zabójstwa (Datridenton, O prawie kryminalnym, str.
1184-1206). Zamiast tego preferują skuteczne wykonanie swojego zadania przy użyciu
najlepszego narzędzia. Ta niezwykła sumienność jest nieodłącznie związana z tym, że są
o wiele bardziej cenione i bardzo rzadko o cokolwiek oskarżane.
Jaki możemy wyciągnąć z tego wniosek? Morley, bezczelny jak zawsze, konkluduje,
że „Dobrze jest dla mężczyzn, zwłaszcza tych, którzy za żonę mają psioniczkę, by mówić do
swoich żon i dziewczyn łagodnym tonem.” Ten badacz wychodzi z innego założenia: że
rzeczywiście mamy szczęście, biorąc pod uwagę fakt jak doskonałe potrafią być kobiety w
planowanych z zimną krwią rozlewach krwi, chociaż większość z nich wcale nie jest nimi
zainteresowana…
- z „Etyki i Różnic Płciowych w Świecie Psioników”, Caitlin Sommers, Amadeus Hegemony
Academy od Psionic Arts
5
Wstęp
Japhrimel stał pośrodku ruin gniazda Tais-toi. Jego długi, mroczny płaszcz okrywał
jego ramiona jak sama noc. Lucyfer stanął naprzeciwko niego. Piękną twarz Księcia Piekła
wykrzywiła furia. Powlekła się niemal namacalną ciemnością. Dłoń Japhrimela zamknęła się
wokół prawego nadgarstka Lucyfera. Mięśnie pod jego koszulą i pod płaszczem Japhrimela
napięły się, gdy Diabeł zrobił krok do przodu – a Japhrimel odepchnął go do tyłu.
Gdybym nie zobaczyła tego na własne oczy, nigdy nie uwierzyłabym, że to w ogóle
możliwe. Jednak całe ciało Japha stężało, gdy siłą zmusił Lucyfera do cofnięcia się.
Diabeł odstąpił afektowanie do tyłu, wykręcając nadgarstek z uchwytu Japhrimela.
Odsunął się, zaledwie o dwa kroki. Ale to wystarczyło.
Aura Lucyfera rozjarzyła się ciemnością, podobna do zniekształcenia w strukturze
świata. Mierzyli się bliźniaczymi zielonymi spojrzeniami, które zwarły się ze sobą jak gdyby
słowa, które wypowiedzieli, były tylko zasłoną dymną dla prawdziwej walki rozgrywanej
przez płonące włócznie ich oczu. Dwa cerbery krążyły płynnie wokół nich. Niebieska,
jedwabna koszula Lucyfera była rozdarta. Wielka dziura ziała w materiale w okolicach jego
przepony, odsłaniając kawałek złocistej skóry. Obserwowałam jak pojedyncza kropla czarnej
krwi skapnęła z jednej rozerwanej krawędzi. Jeszcze więcej czarnych plamek dymiło na
jedwabnym materiale jego spodni.
Zraniłam Diabła.
Jedna oszołomiona myśl pojawiła się w mojej bolącej głowie. Jado musiał mi dać
cholernie dobry miecz.
Potem pojawiła się kolejna myśl, niedorzeczna w całej swojej rozciągłości. Jest tutaj.
Japh jest tutaj. Teraz już wszystko będzie dobrze.
Dziecinna wiara, możliwe, ale uczepiłam się jej kurczowo. To był moment wyboru
pomiędzy moim Upadłym i moją natychmiastową śmiercią. Wybierałam Japhrimela, bez
względu na to, jakim ostatnio okazał się dupkiem. Zabawne, jak perspektywa rychłej śmierci
radykalnie zmienia moje poglądy na to, ile jestem w stanie wybaczyć.
Japhrimel ani razu na mnie nie zerknął, ale w znaku na moim ramieniu odezwał się
agonalny ból. Zalała mnie Moc, eksplodując w moim brzuchu. Mój miecz zabrzęczał cicho.
Jego rdzeń płonął bielą, a niebieskie, runiczne wzory ślizgały się na powierzchni jego
krawędzi. Udało mi się go podnieść. Miecz stał się zaporą oddzielającą mnie od Diabła
i stojącego przed nim najstarszego syna.
Czerwone światła ciągle mrugały, przesuwając się po całym budynku w swoich
skomplikowanych wzorach, co wyglądało dziwacznie, bo na parkiecie nie było żadnych
tancerzy.
- Chcesz bym uwierzył, że… - zaczął Lucyfer. Kamień i tynk rozpadły się pod wpływem
jego głosu. Kurz opadł na zaścieloną gruzem podłogę.
Japhrimel przerwał mu po raz kolejny. Odczuwałam jedynie pełne znużenia
zdziwienie, że ciągle tu był i wyglądał na nietkniętego. Jego długi, czarny płaszcz falował
lekko na wietrze.
- Mistrz tego miasta – twój sojusznik i agent Hellesvrontu – powiedział nam, że chciałeś
spotkać się tutaj z Dante sam na sam. Czy zwabiłeś tu swoją Prawą Rękę by ją zabić, Książę?
I złamać swoje słowo, złożone pod przysięgą swojego niewypowiedzianego Imienia? Coś
takiego zakończyłoby nasze przymierze w bardzo niezadowalający sposób.
Mogłam przysiąc, że przez twarz Lucyfera przewinął się cały kalejdoskop uczuć,
począwszy od zaskoczenia i odrazy, a skończywszy na ostrożności. Przyglądał się
6
Japhrimelowi przez długie, pełne napięcia trzydzieści sekund, podczas których moje gardło
paliło mnie i swędziało, ale nie odważyłam się rozkaszleć.
Japh schował ręce za plecami. Wyglądał na odprężonego, niemal znudzonego.
Przeczył temu jednak morderczy błysk w jego oczach, któremu odpowiadał taki sam
widoczny w spojrzeniu Lucyfera.
Zamarłam w całkowitym bezruchu. Moja lewa ręka skurczyła się, gdy rozbolał mnie
brzuch. Prawa, ta w której trzymałam miecz, nie przestawała drżeć. Jakaś niewielka część
mnie zastanawiała się gdzie mógł być Lucas. Cała reszta wpatrywała się w Japhrimela
z otwartym zdumieniem.
Jeśli przez to przejdę, to chyba go pocałuję. Zaraz po tym, jak stłukę go na kwaśne
jabłko za to, że mnie okłamywał. Jeśli mi na to pozwoli. Złośliwość tej myśli sprawiła, że
nagle głęboko się zawstydziłam. Przecież był tutaj i stawiał czoła Lucyferowi. Dla mnie.
Wyzbył się dla mnie swojego miejsca w Piekle. Zabrał do Toscano i pozwolił
wyleczyć się z następstw ataku Mirovitcha. Ochraniał przed niebezpieczeństwami, o których
istnieniu nie miałam zielonego pojęcia. Był wobec mnie lojalny.
Na swój własny sposób.
Lucyfer podjął wreszcie decyzję. Płomienie szalejące pośród strzaskanego wraku
pomieszczenia skręciły się, przybierając nieregularne kształty. Wyglądało na to, że wyciekło
z niego jakieś podstawowe napięcie.
- Przeklinam dzień, w którym powierzyłem ci nad nią opiekę, Najstarszy. – Mimo wszystko
ciemność w jego twarzy wcale nie zblakła. Przybrała tylko na sile, jak psychiczny wyziew.
Łaskotanie w moim gardle osiągnęło szczyt. Musiałam kaszlnąć. Zwalczyłam jednak
tą chęć i pomodliłam się o więcej siły. Anubisie, błagam, nie pozwól by zwrócili na mnie
swoją uwagę. Obydwaj wyglądaj teraz na zbyt niebezpiecznych.
Japhrimel wzruszył ramionami.
- Co się stało, to się nie odstanie. – Uniósł odrobinę głos, jakby naśladował Lucyfera. Albo
cytował go.
Książę Piekła zacisnął szczękę. Jedna pełna wdzięku dłoń zwinęła się w pięść.
Możliwe, że druga też, ale nie mogłam tego zobaczyć. Chyba pierwszy raz zobaczyłam
kompletnie oniemiałego Diabła. Szczęka opadłaby mi na ziemię z wrażenia, gdybym jej tak
mocno nie zaciskała, starając się ze wszystkich sił nie rozkaszleć. Na nowo chwyciłam się za
brzuch, próbując się nie kulić. Chciałam to widzieć, musiałam zobaczyć. Trzymałam pewnie
miecz, mimo że ręka mi się trzęsła. Ostrze wyśpiewywało cichą, niosącą pociechę pieśń,
a jego serce płonęło bielą.
Wyglądało na to, że Diabeł doszedł w końcu do siebie.
- Jesteście siebie warci – syknął. – Możecie się tym cieszyć. Zwróć mi moją własność
i wyeliminuj tych, którzy mnie jej pozbawili, Tierce Japhrimel, albo zabiję was oboje.
Przysięgam, że to zrobię.
Oczy Japhrimela zapłonęły.
- Nie tak się umawialiśmy, mój panie.
Lucyfer drgnął. Japhrimel nie poruszył się, ale znak na moim ramieniu skręcił się
boleśnie w ostatecznym wybuchu Mocy. Potrzeba kaszlu ustąpiła łaskawie odrobinę.
Zamrugałam, ścierając krew demona z oczu. Chciałam poszukać wzrokiem Lucasa.
Nie mogłam jednak odwrócić wzroku od swojego Upadłego. Stał tam spięty i gotowy,
mierząc się z Diabłem.
- Jestem Księciem Piekła – rzucił zimno Lucyfer.
- A ja byłem twoim Najstarszym. – Japhrimel podtrzymał spojrzenie Lucyfera. Powietrze
wokół nich zdawało się krzyczeć. Powiało od nich chłodną bryzą, która odgarnęła mi włosy
z twarzy. Wszędzie czułam sztywność – to krew i kurz zaschnęły na moich włosach. Byłam
7
brudna i wszystko mnie bolało. Zostałam na swoim miejscu. – Byłem Asasynem. Takim mnie
uczyniłeś, i takim mnie odrzucasz. Już do ciebie nie należę.
- To ja cię stworzyłem. – Powietrze zawyło z bólu, gdy rozdarł je głos Księcia Piekła. –
Twoja lojalność należy do mnie.
- Moja lojalność – odparł Japhrimel niewzruszenie cichym głosem – należy do mnie samego.
Upadłem. Nie jestem już twoim synem.
Zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Walczyłam sama ze sobą, żeby zachować bezruch.
Lucyfer okręcił się na pięcie. Świat wrócił do normalności. Ruszył wielkimi krokami
w stronę ziejącej dziury wyrwanej we frontowej ścianie klubu. W czerwonym neonie odbijał
się widok ulicy. Wystarczyło jedno pstryknięcie złotych palców, by cerbery skoczyły
wdzięcznie za nim. Jeden z nich zatrzymał się na chwilę, żeby spojrzeć na mnie ponad swoim
ramieniem i warknąć.
Cóż, teraz już wiadomo kto je za mną wysłał. Prawdopodobnie sam Lucyfer, po to by
upewnić się, że wypełniłam swoją rolę jako przynęta. Ty draniu. Ty cholerny draniu. Zgięłam
się wpół. Miecz wysunął się z ręki, a chęć rozkaszlania się powróciła. Czułam się tak, jakby
ktoś wrzucił mi do brzucha pocisk z plazmówki.
Książę zatrzymał się i odwrócił tak, że mogłam dostrzec jego profil.
- Japhrimel. – Jego głos znów przypominał jedwabisty miód, był przerażający w swoim
pięknie. – Obiecuję ci, mój Najstarszy, że pewnego dnia ją zabiję – powiedział Lucyfer
i zniknął. Powietrze próbowało się zaleczyć i zamknąć w miejscu, w którym stał, ale poległo
przy tym. Lucyfer wypalił po sobie ślad w strukturze świata, którego nie dało się zasklepić.
Japhrimel milczał przez chwilę, z oczami utkwionymi w dal. Nie patrzył na mnie.
Ucieszyłam się z tego faktu, bo jego twarz pełna była czegoś okropnego, nieodwołalnego
i zachłannego.
- Nie, kiedy ja nad nią czuwam – powiedział cicho.
8
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Cairo Giza przetrwała całe wieki, ale dopiero po Przebudzeniu piramidy znów zaczęły
nabierać tego wyróżniającego je eterycznego blasku. Kolorowe kule światła pływały wokół
nich nawet za dnia, mieszając się ze strumieniami pojazdów ruchu drogowego, które nigdy
nie przelatywały nad piramidami. Przypominało to rzekę oddzielającą od siebie wyspy. Mimo
że zespół obwodów jest dziś zabezpieczany standardowo, jak każdy inny istotny komponent,
to odpowiednia ilość Mocy jest w stanie wysadzić każdy elektryczny sprzęt skondensowanym
impulsem EMP. Istnieje kolegium Ceremonialistów odpowiedzialnych za używanie
i odprowadzanie ładunków w piramidach oraz za Świątynię zbudowaną równolegle do
kamiennych trójkątów i za Sfinksa, którego zrujnowana twarz wciąż spogląda ponad jego
leżącym ciałem z mądrością większą, niż rasa ludzka jest w stanie się poszczycić czy zdobyć.
Moc szumiała w powietrzu, gdy zeszłam z palącego słońca pustyni w ocieniony mrok
portyku Świątyni. Energia statyczna trzeszczała w powietrzu. Piasek opadający z moich ubrań
znikał błyskawicznie w polu. Wykrzywiłam usta w grymasie niezadowolenia. Byliśmy tutaj
zaledwie od pół godziny a ja już miałam serdecznie dość wciskającego się wszędzie pyłu.
Jedna wykończona, zmasakrowana Nekromantka będąca w połowie demonem, obolała
po ostatnim wyczynie Lucyfera nawet mimo tego, że Japhrimel naprawił uszkodzenia
i napełnił mnie wystarczającą ilością Mocy tak, że aż skóra mnie łaskotała, i jeden Upadły,
któremu zwrócono moc demona, kroczący za mną. Jego stopy nie wydawały żadnego
dźwięku w zetknięciu z kamienną podłogą. Znak na moim ramieniu, jego znak, znów zaczął
pulsować. Ciepła, aksamitna warstwa Mocy otuliła moje ciało. Wnętrze moich pierścieni
wirowało stabilnym światłem.
Torba obijała mi się o biodro, a obcasy butów stukały o kamień, odbijając się echem
w rozległej, ocienionej komnacie. Przed nami wyrosły olbrzymie wewnętrzne wrota – dwie
masywne płyty z granitu, ozdobione wyrzeźbionymi laserem hieroglifami przedstawiającymi
sposób życia, które wyginęło tysiące lat temu. Zaciągnęłam się głęboko znajomym pikantnym
zapachem kyphii. Skóra na karku szczypała mnie lekko. Mój miecz, przerzucony przez
szlufkę w pasie na broń, wibrował nieznacznie w swojej lakierowanej osłonie w kolorze
indygo.
Ostrze, które jest w stanie zranić Diabła. Zimny palec strachu wspiął się po moim
kręgosłupie.
Zatrzymałam się, obracając się odrobinę na pięcie by spojrzeć na Japhrimela. Stanął
w miejscu, z dłońmi schowanymi za plecami, i patrzył na mnie jasnymi, płonącymi zielenią
oczami. Jego atramentowoczarne włosy układały mu się na czole w miękką falę. Jego
szczupła, złocista, ponura twarz była niedostępna i odległa. Przez ostatnich kilka godzin
zachowywał milczenie.
Nie miałam mu tego za złe. Nie mieliśmy sobie teraz zbyt dużo do powiedzenia. Nie
chciałam łamać tego kruchego rozejmu, jaki pomiędzy sobą ustanowiliśmy.
Uniósł lekko w górę jedną ciemną brew w niemym pytaniu, na które mogłam
odpowiedzieć. Ulżyło mi na widok czegoś, co ciągle w nim rozumiałam.
Czy to on się zmienił, czy ja?
- Zaczekasz tu na mnie? – Mój głos odbił się od kamiennych ścian, chrapliwy i zrujnowany,
ciągle pełen zmysłowych demonicznych obietnic. Ochrypłość w niczym nie pomogła,
zmieniając go jedynie w przyjemny dla ucha pomruk. – Proszę.
9
Wyraz jego twarzy zmienił się z odległego na ostrożny. Kącik jego ust uniósł się lekko
w górę.
- Oczywiście. Jak sobie życzysz.
Przygryzłam dolną wargę. Założenie, że źle go osądziłam, nie było zbyt przyjemne.
- Japhrimel?
Jego oczy spoczęły na mojej twarzy. Skupił na mnie całą swoją uwagę. Nie dotknął
mnie, ale równie dobrze mógł to zrobić. Jego aura zamknęła się wokół mnie. Diamentowo
czarne płomienie obwieszczały każdemu, kto posiadał Wzrok, że był demonem. Mimo że nie
fizyczna, to ta pieszczota była równie intymna – to było coś, co robił ostatnio coraz częściej.
Zastanawiałam się czy robił to dlatego, że chciał mieć mnie na oku, czy dlatego że chciał
mnie dotknąć.
Potrząsnęłam głową. Uznałam ostatecznie, że pytanie było zbędne. Prawdopodobnie
i tak nie udzieliłby mi na nie odpowiedzi.
Czy robiłam mu krzywdę tym, że nie miałam mu tego za złe?
Znów usłyszałam w głowie głos Lucasa Villalobosa. Bierz wszystko co się da. Czy to
była dobra rada? Uczciwa? Czy zwyczajnie praktyczna? Tiens, Nichtvren będący niczym
więcej, jak tylko kolejnym agentem Hellesvrontu, miał się z nami spotkać po zmroku. Lucas
był z Vannem i McKinleyem. Leander wynajął nam pokój w pensjonacie i czekał tam na nas.
Nekromancie i łowcy głów nie przeszkadzała obecność dwójki niebędących ludźmi agentów,
ale przyłapałam go na tym, że bladł za każdym razem, gdy Lucas znajdował się zbyt blisko
niego.
Ulżyło mi gdy zobaczyłam, że gość ma trochę zdrowego rozsądku.
W końcu nawet ja bałam się Lucasa, mimo tego, że byłam jego klientką i walczył dla
mnie z Lucyferem i dwoma cerberami. Człowiek, od którego Śmierć odwróciła się plecami,
był profesjonalistą i dobrym atutem. A mimo to… Był nieprzewidywalny, niemożliwy do
zabicia, magia zdawała się od niego odbijać, a na dodatek istniały historie o tym, co robił
psionikom, którzy nieuczciwie z nim pogrywali, albo wynajmowali go i próbowali potem
oszukać. Zorientowanie się, że w tych opowieściach jest ziarno prawdy, nie zajmowało dużo
czasu.
- Tak? – podsunął Japhrimel zachęcającym tonem. Ze zdziwieniem oderwałam wzrok od
kamiennej podłogi. Znów odbiegałam od tematu.
Nigdy wcześniej tego nie robiłam.
- Nic takiego. – Odwróciłam się. Moje obcasy wystukiwały cichy rytm na kamieniu, gdy
szłam w stronę drzwi. – Niedługo wrócę.
- Nie śpiesz się. – Stał wyprostowany z dłoniami złożonymi za plecami. Oczy podobne miał
do dwóch płonących, zielonych otchłani widocznych w chłodnym mroku. Czułam na plecach
ciężar jego spojrzenia. – Zaczekam tu na ciebie.
Pokręciłam głową i wyciągnęłam rękę by dotknąć drzwi. Znak na moim ramieniu
znów zapłonął. Gorąco ześlizgnęło się po mojej skórze jak ciepły olejek.
Nie był już Upadłym. Mogłabym się zastanawiać jakim to mnie czyniło stworzeniem,
ale przecież nigdy nie powiedział mi czym tak naprawdę byłam. Hedaira, ludzka kobieta,
której dano część siły demona. Japhrimel powtarzał tylko, że dowiem się wszystkiego we
właściwym czasie.
Tylko, że mając na głowie uratowanie Eve i próbującego mnie zabić Lucyfera, równie
dobrze mogłam umrzeć zanim odkryję prawdę, a to by było naprawdę do bani.
Rozłożyłam swoje dłonie – wąskie, złociste dłonie o paznokciach pomalowanych
czarnym lakierem, który odprysł lekko z lewej ręki – do szorstkiego granitu i popchnęłam.
Wrota, balansujące na naoliwionych zawiasach, otworzyły się ze świstem. Wylało się zza
10
nich jeszcze więcej pachnącego kyphii dymu, walczącego z pokrywającą mnie warstwą
zapachu palonego cynamonu i piżma.
Znajdujący się za nimi hall był ogromny. Cała architektoniczna przestrzeń skupiła się
na siedzącym na tronie Horusie i stojącemu za nim wysokiemu posągowi Izydy, która unosiła
dłoń błogosławiąc swojemu synowi. Wrota zamknęły się. Ukłoniłam się, przykładając dłoń
do serca i czoła w klasycznym pozdrowieniu.
Ruszyłam w głąb domu bogów. Drzwi odcięły mnie od stojącego na zewnątrz
Japhrimela. To było chyba jedyne miejsce, w którym mogłam być naprawdę sama. Jedyne
miejsce, którego by nie naruszył.
Niestety, pozostawienie go na zewnątrz oznaczało pozbawienie mnie ochrony. Nie
sądziłam, by we wnętrzu świątyni zaatakował mnie jakikolwiek demon, ale byłam
wystarczająco zdenerwowana, żeby zaczerpnąć tchu i powitać kolejną falę Mocy
promieniującą z blizny na ramieniu.
Wzięłam kolejny głęboki oddech. Uczucie paniki skumulowało się pod moim
mostkiem. Powiedziałam sobie, że to głupie. Japh stał tuż za drzwiami, a mój bóg zawsze
odpowiadał na moje wezwanie. A mimo to od czasu nocy, podczas której Anubis wezwał
mnie do siebie i powierzył do wykonania zadanie, którego nie pamiętałam, milczał. Utrata
tego kompasu sprawiła, że dryfowałam bezładnie w sposób, w jaki nigdy wcześniej się to nie
zdarzyło. Jeśli kiedykolwiek potrzebowałam wskazania mi kierunku w jakimś mam dalej iść
i pocieszenia, to właśnie w tym momencie.
Cairo Giza w erze merikańskiej stanowiło terytorium wyznawców Islum, którzy
zadławili się własną krwią podczas Wojny Siedemdziesięciodniowej, razem z Protestorami
i Żydami, nie wspominając już o Ewangelistach Gileada. W świecie kontrolowanym przez
Sojusz Hegemonii i Putchkin, gdzie w każdym kącie czaili się psionicy, warunki, które dały
podstawę do powstania Religii Poddaństwa, całkowicie upadły. Po krótkim odrodzeniu
fundamentalistów Islum, stały się kolejną małą sektą podobną do Nowych Chrześcijan. Starzy
bogowie i państwowe religie znów wróciły do łask.
Największym pojedynczym ciosem, jaki został wymierzony w Religie Poddaństwa,
stało się Przebudzenie i narodziny nauk o Mocy. Podczas gdy każdy był w stanie wynająć
Szamana czy Ceremonialistę by skontaktować się z wybranym bogiem, a doświadczenie
duchowe staje się rzeczą powszechną – nie wspominając już o Nekromantach zapewniających
życie pozagrobowe i Magich udowadniających istnienie demonów – doszło do tego, że
większość zorganizowanych religii umarło szybką i gwałtowną śmiercią. Zastąpiły je osobisty
kult bogów patronów i duchów.
Tutaj w Egipcie starzy bogowie powrócili z zamiarem zemszczenia się.
Ceremonialiści powoli nabierają charakteru kapłanów. Większość psioników jest religijna
tylko do momentu, w którym nauka o wierze sprawia, że Moc zachowuje się w ten sposób,
a nie w inny. Nekromanci są zazwyczaj bardziej zaangażowani duchowo od reszty. W końcu
nasze psychopomposy przybierają twarze starożytnych bogów i zachowują się tylko odrobinę
inaczej od przeciętnego bóstwa wielbionego przez ludzi.
Częściową zasługą tego faktu było prawdopodobnie to, że każdy akredytowany
Nekromanta musiał zmierzyć się ze swoją Próbą. Trudno jest nie czuć się choć odrobinę
przywiązanym do boga, który wskrzesza cię po twojej psychicznej śmierci inicjacji i zostaje
z tobą na dobre, przyjmując cię w ramiona Śmierci w chwili kiedy nadchodzi twój czas, by
wyruszyć w głąb Tego, Co Nadchodzi Później.
Mimo to debata ciągle jest w toku – czy Ceremonialista może być kapłanem czy
kapłanką i czego tak naprawdę chcą od nas bogowie? Tyle, że w dzisiejszych czasach ludzie
są mało skłonni do tego, by mordować siebie nawzajem z powodu tych pytań. Albo
przynajmniej nie robią tego tak często. Między kapłankami Aslana a hegemońskim
11
Literackim College’em Albiona trwa nieustająca wojna o to kto jest za tym, że Prorok Lewis
był Nowym Chrześcijaninem. Tyle, że w tej wojnie zamiast krwi leje się atrament.
Skręciłam w prawo. Sekhmet o lwiej głowie siedziała na swoim tronie, dziwnie
spokojna. Żar unosił się falami z wiecznego ognia widocznego w czarnej misie na Jej ołtarzu.
Uderzający do głowy aromat wina uniósł się w powietrze. Widocznie ktoś składał właśnie
ofiarę. Obok Niej siedział Set. Jego głowa szakala została wymalowana głęboką czerwienią
podobną do zaschniętej krwi. Moce zniszczenia. Konieczne i wielbione, ale mało bezpieczne.
Ani trochę nie były bezpieczne.
Ostatnim prezentem Japhrimela był błyszczący posążek Sekhmet, zanim nie przełamał
milczenia i nie powiedział mi, że Lucyfer znów chce się ze mną spotkać. Ten sam posążek,
naprawiony i wypolerowany na błysk, nawet teraz stał przy łóżku w pensjonacie. Błagam,
powiedz mi. Ona nie ma zamiaru zaczynać ze mną walczyć. Już i tak mam na głowie wszystkie
możliwe problemy, z jakimi jestem sobie w stanie teraz poradzić.
Zadrżałam i skręciłam w lewo. Tutaj, za ptasią głową Thota, znajdowała się smukła,
czarna psia twarz mojego boga w jego własnej ważnej niszy.
Zaciągnęłam się głęboko powietrzem wypełnionym aromatem kyphii. Złożyłam
ostatni pełen szacunku ukłon w stronę Izydy i Jej syna i ruszyłam w lewo.
Przez chwilę zdawało mi się, że posąg Thota poruszył się szybko gdy go mijałam.
Zatrzymałam się, złożyłam hołd. Zerknęłam w stronę sufitu ozdobionego gwiaździstymi,
nagimi wyobrażeniami Nuit.
Mnóstwo psioników wyznawało kult helleńskich bogów. Istnieją kolegia Asatru
i Teutoniki oraz tradycja związana z magicznymi krainami Faerie w Europie. Szamani mają
swoje loa. Istnieją też tacy, którzy podążają ścieżką Lewej Ręki i wielbią
Niewypowiedzianego. Wyznawcy Tantry mają swoje devas, a Hindu olbrzymie, zawiłe
ceremonie i zgromadzenia. Rodowici Mericanie i Wyspiarze wytworzyli własne odłamy
magii. Szamański trening jest przekazywany przez krew i rytuał. Buddyści oraz Zenmosi
posiadają swoje nie do końca związane z religią tradycje. Jak mawiają Magi, religii jest tyle
samo, ile ludzi na ziemi. Nawet demony, mylone często z bogami, są od dawien dawna
przedmiotem kultu.
Jeśli chodzi o mnie, to nigdy nie miałam zbyt wielkiego wyboru. Śniłam o mężczyźnie
z głową psa przez całe swoje dzieciństwo. Uczęszczałam na obowiązkowe Nauki Religijne
w Rigger Hall. Jednym z pierwszych zakresów nauk była Egyptianica. Kiedyś była to
niezwykle popularna sekta. Studiując to już od samego początku poczułam się jak w domu.
Nie tyle nauczyłam się wszystkiego co było związane z bogami znad Nilu, tylko raczej
przyswoiłam sobie i wryło mi się to głęboko w pamięć, tak jakbym zawsze o tym wiedziała,
tylko potrzebowała przypomnienia.
Za pierwszym razem kiedy weszłam do domeny Śmierci, Anubis był tam razem ze
mną. Od tamtego czasu nigdy mnie nie opuścił. Do kogo miałabym się zwrócić po pociechę,
jak nie do Niego?
Doszłam w końcu do jego niszy. Poczułam, jak łzy wzbierają mi pod powiekami.
Gardło miałam pełne czegoś twardego i gorącego. Opadłam na jedno kolano i podniosłam się.
Postąpiłam krok naprzód. Zbliżyłam się do Jego posągu. Znajdujący się przed nim ołtarz
pełen był palących się świec nowennowych i złożonych ofiar. Jedzenie, napoje, rozrzucone
pieniądze, patyczki dopalających się kadzidełek. Nawet ludzie zabiegali o Jego względy,
mając nadzieję na jakąś fałszywą łaskę gdy nadchodził ich czas i na ominięcie wyznaczonej
przez Śmierć daty i godziny zwiastujących kres ich życia.
Moje pierścienie plunęły iskrami, podobne do złotych punkcików światła
migoczących w ciemności. Począwszy od obsydianowego pierścienia na trzecim palcu mojej
prawej ręki, bursztynu na prawym i lewym środkowym, kamienia księżycowego na lewym
12
palcu wskazującym, chalcedonie na trzecim palcu lewej ręki, a skończywszy na pierścieniu
w kształcie bogini Suni na kciuku, reagowały na ładunek Mocy wiszącej w powietrzu. Moja
wewnętrzna Moc, przywiązana do demona i istoty, która nie była już w pełni człowiekiem,
zafalowała niespokojnie.
Pani mój, boże mój, proszę, wysłuchaj mnie. Potrzebuję Cię.
Opadłam na kolana, wysuwając katanę z osłony. Położyłam promieniujący jasnym
światłem miecz przed sobą na kamiennej podłodze. Dłonie oparłam o uda. Zamknęłam oczy
i zaczęłam się modlić.
Proszę. Jestem zmęczona i tęsknię za Twoim dotykiem, mój Panie. Odezwij się do
mnie. Pocieszyłeś mnie, ale pragnę usłyszeć Twój głos.
Mój oddech pogłębił się. Niebieski blask zaczął narastać na najdalszych krańcach
mojego mentalnego wzroku. Rozpoczęłam modlitwę, której nauczyłam się dawno temu,
studiując nowoegipskie księgi w Bibliotece Rigger Hall.
- Anubis et’her ka – szepnęłam. – Se ta’uk’fhet sa te vapu kuraph. Anubis et’her ka.
Anubisie, Panie Śmierci, Wierny Towarzyszu, ochraniaj mnie, bo jestem Twoim dzieckiem.
Chroń mnie, Anubisie, zważ me serce na szali. Czuwaj nade mną, Panie, bo jestem Twoim
dzieckiem. Nie pozwól złu mnie doświadczać, lecz zwróć Swój gniew przeciwko moim
wrogom. Wejrzyj na mnie i połóż na mnie Swą dłoń, teraz i aż po kres mojego życia, dopóki
nie pochwycisz mnie w Swoje ramiona.
Kolejny głęboki oddech. Mój puls zwolnił. Milczące miejsce w moim wnętrzu,
w którym mieszkał bóg, zaczęło otwierać się jak kwiat.
- Anubis et’her ka – powtórzyłam, gdy niebieski blask urósł na kształt jednego, ostrego
rozbłysku. Bóg Śmierci przyjął mnie do siebie, pochłonął w całości – a ja byłam z tego faktu
całkowicie zadowolona.
Otoczyły mnie niebieskie, kryształowe ściany domeny Śmierci, ale nie stałam już na
swoim zwykłym miejscu na moście przerzuconym ponad otchłanią pełną dusz. Zamiast tego,
kryształ przybrał kształt Świątyni, psychicznego echa miejsca, w którym klęczałam. Przede
mną pojawił się bóg pod postacią smukłego, czarnego psa siedzącego na tylnych łapach
i spoglądającego na mnie Swoimi nieskończonymi, gwiaździstymi czarnymi oczami.
Od śmierci Jace’a ni razu nie przyszłam tu z własnej woli. Płakałam. Unosiłam się
gniewem skierowanym w mojego boga, stawiałam Mu opór, obwiniałam Go, łkałam w ramię
Japhrimela, rozpaczając nad całkowitą niesprawiedliwością tego co się stało. A mimo to
wiedziałam, że Śmierć nikogo nie faworyzuje. Kocha wszystkich tak samo, a kiedy nadchodzi
czas, żaden smutek żyjących nie jest w stanie odroczyć Jego wyroku.
Przeszłość, teraźniejszość, mój ból… jak mogłam kochać swojego boga i jednocześnie
sprzeciwiać się Jego woli? Jak mogłam opłakiwać i jednocześnie Go kochać? Miałam na
sobie białą szatę wybrańca boga, przewiązaną srebrnym sznurem podobnym do rybiej łuski.
Kolana miałam przyciśnięte do zimnej, niebieskiej, kryształowej podłogi. Szmaragd płonął na
moim policzku jak wypalony znak. To był Jego znak osadzony w mojej skórze przez ludzi,
ale przy udziale Jego woli. Ten klejnot naznaczał mnie jako wybrańca Śmierci.
Błogosławiłam przypadkowy cud genetyczny, który obdarował mnie Mocą pozwalającą mi na
wejście do Jego królestwa i czucia na sobie Jego dotyku.
Napotkałam Jego wzrok. Nie przyszłam tu po to by odzyskać jedną z dusz, więc nie
potrzebowałam ochrony w postaci zimnej stali. Mimo to ręka aż świerzbiła mnie by zamknąć
się odruchowo na rękojeści. Jego oczy od powieki do powieki wypełniała czerń,
rozgwieżdżona zimnymi, niebieskimi klejnotami konstelacji gwiazd, których nigdy nie ujrzy
żadne żywe stworzenie i pokryta warstwą błękitnej poświaty. W oczach Śmierci umierały całe
galaktyki, gdy zwróciła na mnie swoją uwagę, podobną do ogromnego ciężaru powierzonego
tak niewielkiej istocie. Mimo to, będąc Jej dzieckiem, byłam na swój własny sposób
13
wystarczająco nieskończonym bytem. To samo w sobie stanowiło tajemnicę – sposób, w jaki
potrafiłam pomieścić w sobie nieskończoność boga i jak to się działo, że On był w stanie
zawrzeć w sobie moją własną niemającą końca ani początku duszę.
Zdjął ze mnie ciężar. Zastąpiła go pewność. Należałam do Niego. Od zawsze. Jeszcze
przed moim narodzeniem bóg naznaczył mnie jako swoją. Nie mógł mnie opuścić tak samo,
jak ja nie mogłam opuścić jego. I mimo że stawiałam Mu opór, a nawet przeklinałam Go
pogrążona w swoim smutku i żalu – czasami nadal to robiłam – to On nie miał nic przeciwko.
Był moim bogiem i nigdy mnie nie opuści.
Ale w końcu istniał także Lucas, prawda? Człowiek, od którego sama Śmierć
odwróciła się plecami.
W tym miejscu myśl błyskawicznie stawała się czynem. Moje pytanie zawisło
w powietrzu. Nić porozumienia ciągnąca się w dzielącej nas otwartej przestrzeni napięła się
jak dobrze naciągnięty sznur. Dźwięk musnął moje wnętrze, podobny do uderzenia potężnego
dzwonu bożego śmiechu. Ścieżka Nieśmiertelnego nie była dla mnie, przypomniał mi Anubis.
Moja ścieżka należała tylko do mnie, a moje przymierze ze Śmiercią pozostawało
nienaruszone, bez względu na to, że przeklinałam Go pogrążona w ludzkim żalu.
Jestem gliną – więc jeśli glina zrani w rękę garncarza który ją wyrobi, to kto jest temu
winien?
Mój bóg przemówił.
Znaczenie Jego słów przepaliło się przeze mnie. Każde z nich zrywało jedną warstwę.
Tyle warstw, tyle różnych rzeczy, przez które trzeba było się przebić, a każda a nich otwierała
się dla boga jak kwiat. Nie istniała żadna inna istota, człowiek, bóg czy demon, przed którym
skłoniłabym poddańczo głowę. Taka też była moja złożona Mu obietnica. Przyjęłam ją.
Zadanie wypaliło się w moim umyśle. Ogień Jego dotyku i jakieś inne poruszające się
w nim uczucia połączyły się w jedno. Miałam jakieś zadanie do wykonania – coś, czego bóg
nie chciał mi jeszcze pokazać.
Czy zrobię to, o co mnie poprosi? Gdy nadejdzie czas, to czy ugnę się pod naciskiem
Jego woli i wypełnię zadanie, które mi przydzieli? Poczułam, jak narasta we mnie gorycz.
Targowanie się nie leżało w naturze Śmierci, nie ma swoich ulubieńców i już zdążyła zabrać
mi ludzi, których kochałam. Doreen, Jace, Lewis, Roanna… Każde z tych imion było jedną
gwiazdą w konstelacji wypełniającą Jej oczy. Mogłabym się na Nią wściekać, ale jaki by był
tego sens? Obietnica jaką mi złożył była absolutnie pewna. Ludzie, których kochałam udali
się do domeny Śmierci, która ich tam trzymała. Gdy nadejdzie mój czas, znów się z nimi
spotkam. Bez względu na to co mieściło się w Tym, Co Następowało Potem, mogłam mieć
pewność, że to miejsce zawierało dusze tych, którzy znaczyli coś dla mnie w moim życiu,
których miłość i powinność ciążyły na mnie jak witany z radością ciężar obowiązku.
Ten ciężar stanowił miarę mojego honoru. Czymże był honor bez dotrzymanych
obietnic?
Dla mnie znalezienie się w objęciach Śmierci będzie jak powitanie starego kochanka,
celebracją, której jednocześnie bałam się i za którą tęskniłam. Każde żywe stworzenie lęka się
nieznanego. Posiadanie choćby odrobiny pewności pośrodku całego tego morza strachu jest
prawdziwym skarbem. W odróżnieniu od biednych, niewidomych dusz, które miały na to
jedynie moje słowo, ja wiedziałam kto będzie trzymał mnie za rękę gdy będę umierać i kto
pomoże mi przejść przez drzwi prosto do Tego, Co Następuje Potem. Wiedza pomaga
w strachu, nawet jeśli go nie zmniejsza.
Ukłoniłam się ze złożonymi dłońmi. Ten głęboki hołd sięgnął prosto do mojego serca.
Moje długie, uparcie się mnie trzymające życie rozwinęło się pod Jego dotykiem.
Jestem Twoim dzieckiem, szepnęłam. Powiedz mi co mam robić. Smukły, czarny pies
zmierzył mnie okropnym spojrzeniem nieskończenie bezlitosnych oczu. Potrząsnął ponuro
14
swoją głową. Nawet ta wizja była tylko po to by pokazać mi jakiego spodziewano się po mnie
wyboru, gdy nadejdzie właściwy czas. Byłam wolna. On jedynie prosił i wcale nie przyrzekł
kochać mnie mniej nawet gdybym mu odmówiła.
Taka doskonała miłość nie jest dla ludzi.
Nie istniała żadna inna odpowiedź, której mogłabym udzielić w zamian za wolność
jaką mi ofiarował.
Nigdy nie mogłabym się Go wyrzec. To byłoby jak wyrzeczenie się samej siebie. Jego
aprobata rozgrzała mnie od środka, aż do samych kości. Jak w ogóle mogłam w Niego
wątpić?
Miałam do zadania jeszcze jedno pytanie. Nić porozumienia rozciągnęła się pomiędzy
nami jeszcze raz, jak naciągnięty do granic możliwości sznur.
Nie mogłam się powstrzymać. Uniosłam głowę i wymówiłam przed bogiem jego imię.
Japhrimel.
Szmaragd na moim policzku zapłonął, wyrzucając z siebie kaskady iskier. Twarz boga
uległa zmianie. Wykwitł na niej psi uśmiech. Jego oczy błysnęły zielenią zaledwie na ułamek
sekundy.
Mój bóg uwolnił mnie, nie udzielając odpowiedzi – a mimo to miałam dziwne
przeczucie, że zostało mi powiedziane to co było najważniejsze. Trzymałam się tej wiedzy
kurczowo przez jeden podniosły, wstrzymujący bicie serca moment, zanim wstrząs
towarzyszący powrotowi do własnego ciała nie odebrał mi tego zrozumienia. Gwałtownie
zaczerpnęłam tchu i zgięłam się w pół. Moja zimna, zdrętwiała ręka zamknęła się odruchowo
wokół rękojeści miecza. Skoczyłam na równe nogi, uderzając butami w kamienną podłogę.
Serce waliło mi w klatce rozciągliwych żeber. Kilka razy przełknęłam ślinę i zamrugałam.
Całe wnętrze Świątyni wypełniały cienie. Cichy, paskudny chichot odbijał się echem
od jej wysokiego stropu. Mój demoniczny wzrok przeszył spowijający pomieszczenie mrok.
Dostrzegłam każdy kąt i każde pęknięcie. Przebiłam się nawet do strumienia Mocy
wplecionego w ściany. W środku nie było żadnych innych wyznawców i to było dziwne.
Przecież świątynia nie mogła być pusta. Nie w środku dnia.
Zalała mnie smakująca miedzią demoniczna adrenalina. Chłód Śmierci opuścił
wreszcie palce moich rąk i stóp. Inni Nekromanci wykorzystują seks lub sparring do pozbycia
się lodowatego zimna Śmierci i do spłukania z siebie jej gorzkiego posmaku. Ja miałam
w zwyczaju jeździć na slicu, wykorzystując prędkość i niebezpieczeństwo do przywrócenia
siebie samej do rzeczywistości. Tym razem przywróciło mnie do niej uczucie, że jestem
obserwowana.
Poprawka. Raczej wiedza, że byłam obserwowana.
Tyle, że nikogo nie dostrzegłam. Bicie mojego serca wróciło do względnej
normalności. Wypuściłam z płuc ciche westchnięcie. Byłam w świątyni, otoczona opieką
swojego boga i z czekającym na zewnątrz Japhrimelem. Co niby miałoby mnie tu
skrzywdzić?
Mój miecz zabrzęczał, wślizgując się z powrotem do osłony. Jado nazwał go
Fudoshin. Jak dotąd ostrze dobrze mi służyło. A nawet bardzo dobrze, biorąc pod uwagę fakt,
że zraniło Diabła bez roztrzaskiwania się na kawałki. W jego sercu zamknięto pewną Moc,
o której mój sensei mi nie powiedział.
Chyba nie myślisz tego, o czym myślę, że myślisz, prawda Danny? Nie możesz zabić
Diabła. Nigdy do tego nie dojdzie. To dlatego on jest Księciem Piekła, najstarszym
z demonów, tym o którego wywodzą się wszystkie inne. To po prostu niemożliwe.
Nie mogłam tego zrobić. Ale Japhrimel mógł – w końcu zmusił Lucyfera do cofnięcia
się o kilka kroków w tył. Byle dalej ode mnie.
15
Albo, gdyby Japh nie był w stanie go zabić, to mógł przynajmniej wyperswadować
Diabłu by zostawił Eve w spokoju. To była jedyna rzecz jaką mogłam teraz zrobić dla córki
Doreen.
I jeśli wierzyć jej słowom, również mojej.
Spojrzałam w górę na twarz Śmierci. Zasługiwała na ofiarę, chociaż teraz nie miałam
jej właściwie czego dać. Wszystko, co posiadałam spłonęło w pożarze.
Włączając w to mój związek z Japhrimelem. Kocham go, ale jakim cudem mam go
nakłonić do tego, by zostawił Eve w spokoju? I jak, do cholery, mam go powstrzymać przed
używaniem jego siły do wymuszania na mnie wszystkiego czego tylko chce? Przeprosił, ale co
się stało, to się nie odstanie.
Wyciągnęłam z pochwy jeden ze swoich noży. Ostrze rozbłysło w świetle świec.
Przyłożyłam je do skóry dłoni i przesuwałam nim tam i z powrotem, by wbić się głębiej
w twardą, złocistą skórę. Dzięki temu uzyskałam całkiem sporą garść demonicznej krwi, którą
wlałam ostrożnie do płytkiej, kościanej miseczki pełnej mocnego czerwonego wina,
złożonego w ofierze przez kogoś innego. Ucięłam nożem kosmyk włosów. Były teraz
dłuższe, po tym jak Japhrimel uzdrowił mnie po wypadku poduszkowca. Sięgały mi teraz do
ramion i nie opadały w postrzępionych kosmykach na uszy. Mimo to dziwnie chodziło się bez
warkocza obijającego się o plecy za każdym razem, gdy obróciłam głowę.
Złożyłam kolejny ukłon. Rana na mojej dłoni zaczęła się zamykać. Czarna krew
niwelowała ból.
- Żałuję, że więcej dla Ciebie nie mam – powiedziałam cicho w kierunku posągu, wiedząc, że
mnie usłyszy i zrozumie. – Dziękuję, mój Panie.
Czyżby cienie poruszyły się by Go spowić? Zamrugałam. Wrażenie bycia
obserwowaną przybrało na sile. Ktoś mnie obserwował. To nie ulegało dyskusji. To nie było
tak, że mój wzrok nagle stracił na ostrości – miałam doskonały wzrok nawet wtedy, gdy nie
zostałam jeszcze obdarowana wyostrzonymi zmysłami demona. Zagapiłam się na głowę psa
widoczną ponad jego wąską piersią, na sierp i hak trzymane w długich, czarnych dłoniach, na
wysadzaną klejnotami szatę połyskującą odbitym światłem świec. Ten Silny, tak nazywają
Anubisa ci, którzy podążają jego ścieżką. Obrońca. Miał jeszcze jedno imię, najukochańsze –
Łagodny. Ten, który koi wszystkie bóle, bóg, który nigdy nas nie opuścił, nawet u kresu
życia.
- Anubis et’her ka – powtórzyłam. – Dziękuję.
Posąg stał w bezruchu, gdy szłam do wyjścia. Zastanawiałam się przez chwilę, czy
powinnam złożyć ofiarę również dla Sekhmet, ale zignorowałam tą myśl. Ściąganie na siebie
Jej uwagi było niebezpieczne – już i tak miałam w swoim życiu wystarczająco dużo
zniszczeń, z którymi musiałam się uporać. Po raz ostatni ukłoniłam się Izydzie i Horusowi
i podeszłam do granitowych wrót. Otworzyły się do wnętrza. Moc iskrzyła i wiła się spiralnie
w ich środkach. Gdy weszłam do hallu, Japhrimel ciągle stał w tym samym miejscu, w
którym go zostawiłam. Dłonie miał schowane za plecami i przyglądał się murom.
Drzwi zamknęły się za mną. W końcu odwrócił wzrok od ścian i spojrzał na mnie.
- Znalazłaś to czego potrzebowałaś?
Powietrze pomiędzy nami było równie kruche i przejrzyste co cienki kryształ. Tak
bardzo starał się być ostrożny w mojej obecności.
Ja również się staram, Japhrimel. Kocham cię i staram się. Wzruszyłam ramionami.
- Dobry Boże – rzuciłam mu uśmiech, który miał być naturalny. – Ależ jestem głodna.
Wspominałeś coś o jedzeniu?
16
ROZDZIAŁ DRUGI
Pensjonat okazał się być ogromnym, nachylonym budynkiem zrobionym z cegieł
powiązanych ze sobą wyschniętym błotem. Pola hermetyczne migotały nad każdym oknem
i drzwiami. Upał był niemal tak samo nieznośny co sypiący się zewsząd piach. Spędziłam
kilka chwil poza budynkiem, stojąc na chodniku i wygrzewając się na słońcu. Japhrimel,
w długim, czarnym płaszczu, przypominający ciemny kleks na brązowożółtym tle, czekał
w milczeniu.
Gdzieniegdzie można było dostrzec cętki zieleni. Z brązowej wstęgi Nilu pompowano
wodę. Powstały lokalne obszary, na których kontrolowano warunki klimatyczne, tak by
mogły tam powstać ogrody. Rosło tu mnóstwo palm daktylowych. Małe oazy powciskano
praktycznie w każdy ogródek. Technologia wodno-kanalizacyjna dopiero raczkowała, ale to
tutaj używano jej w całej rozciągłości, która nie była znowu wcale taka wielka. Mimo to, było
to całkiem przyjemne. Przynajmniej będziemy mieli wystarczająco dużo wody na kąpiel,
w odróżnieniu od całej północnej części Hegemonii Afrike, którą od trzydziestu lat trzymała
w swoim uścisku susza. Ciągle próbowali zażegnać konsekwencje środowiskowe
zastosowania technologii, aż w końcu życie zaczęło się przenosić znad rzeki w głąb pustyni.
Odbyła się nawet rozmowa o tym, by znów pokryć pustynie zielenią, ale ekolodzy strasznie
oburzyli się tym pomysłem.
Przeprowadziłam kilka pościgów w Hegemonii Afrike. Raz śledziłam w gąszczu
uliczek Nova Carthago pewnego Magiego, który zszedł na złą drogę, a w Tanzanii dopadłam
Szamana – tylko i wyłącznie dzięki wynalezieniu tazapramu. To był jedyny raz kiedy
zostałam tak poważnie otruta, że myślałam że umrę. Śmierć niemal pochwyciła mnie w swoje
objęcia, gdy została pobita sześć razy przez zgraję chuliganów, których Szaman zachęcił do
spuszczenia mi łomotu. Nie miałam wtedy pojęcia, że bycie Animonem stanowiło jego drugi
talent.
Potem rozprawiłam się z gangiem czterech facetów z bojowymi poprawkami ciała,
naćpanych doprawianym thioliną Clormenem-13, którzy myśleli, że Historyczny Rezerwat
Przyrody Serengeti będzie w stanie ich ukryć. Za to, że dwójka z nich skończyła jako trupy,
a pozostała dwójka była w stanie krytycznym, musiałam obciąć swoją zapłatę o pięćdziesiąt
procent. Nie powinni byli do mnie strzelać, a potem próbować zatłuc na śmierć. Nie powinni
też zostawiać mnie tam związaną i przyćpać kolejnego koktajlu narkotyków.
Powinni zabić mnie wtedy gdy jeszcze mieli na to szansę.
Moje wspomnienia z Afrike są pełne upału, kurzu, niebezpieczeństwa i napędzającej
serce adrenaliny. Nie wspominając już o bólu. Gdy już skończymy tutaj to, co mieliśmy do
zrobienia bez konieczności wdawania się w bójkę i wsiądę do transportera jadącego do domu,
to będzie pierwszy raz w historii, kiedy odlecę z ziemi Hegemonii Afrike nie roniąc ani jednej
kropli własnej krwi.
No cóż, w końcu każda dziewczyna może mieć na to nadzieję, prawda?
Jedynym plusem bycia pół demonem okazało się to, że upalna pogoda nie
przeszkadzała mi tak bardzo jak kiedyś. Nienawidziłam się pocić, ale teraz lubiłam upał – im
więcej słońca, tym lepiej. Mogłam się na nim wygrzewać jak kot.
Gdy przeszłam za Japhrimelem przez pole hermetyczne, wzdrygając się gdy skóra
zaczęła mnie od niego swędzieć i łaskotać, w chłodnym, cienistym lobby znaleźliśmy
czekającego na nas opalonego na brąz Vanna. Twarz agenta Hellesvrontu wyglądała lepiej.
Goiła się szybciej niż na człowieku, ale nie dość szybko, tak jak by to było przy pomocy
czaru uzdrawiającego. Siniaki, jakie zarobił od Lucasa, bladły. Bandaże osłaniające prawe
17
oko zostały zdjęte, odsłaniając paskudne cięcie zaczynające się na czole i biegnące przez
brew. Miał szczęście, że nie stracił tego oka. Poczułam się odrobinę winna. Przecież to ja
wynajęłam Lucasa – tak długo wyciskał z Vanna informacje na temat miejsca mojego
przebywania, że w końcu pojawił się tam dosłownie w ostatnich chwili by uratować mi życie.
Byłam całkiem pewna tego, że Lucyfer zabiłby mnie gdyby mógł. Kolejny raz
zadarłam z Księciem i uszłam z tego ze swoim marnym życiem. Zaczynałam się czuć tak,
jakbym miała farta.
Tyle, że nie do końca.
Vann kiwnął głową na mój widok. Jego brązowe oczy pociemniały. Skinęłam głową
w ostrożnym powitaniu. Recepcja w lobby była opuszczona. Odtwarzacz holovideogramów
połyskiwał na różowo w znajdującym się za nim gabinecie. Wyłapałam odgłos bicia
ludzkiego serca, czyjś kaszel i szuranie stóp. Podłogę stanowiła tutaj zawiła mozaika żółtych
i niebieskich płytek. W mosiężnej donicy przy drzwiach rosła dracena, blisko półki
z gazetami i tanimi magazynami.
- Mam wiadomości. – W tonie głosu Vanna słychać było pełen niepokoju szacunek, jak
gdybym była jadowitym stworzeniem, którego za wszelką cenę nie chciał obrazić. Spojrzałam
tęsknie w stronę malutkiej kawiarenki umiejscowionej na pierwszym piętrze pensjonatu.
Byłam głodna.
- Idź znaleźć stolik, Dante – powiedział cicho Japhrimel. – Za chwilę do ciebie dołączę.
Przez moment rozważałam pomysł pokręcenia się po wnętrzu w celu podsłuchania
tego co Vann miał do powiedzenia, ale w końcu uznałam, że prawdopodobnie wcale nie chcę
wiedzieć co to takiego. I tak się dowiem. Jeśli Japhrimel nie chciał dopuścić bym cokolwiek
usłyszała, to Vann wkrótce sam się przede mną wygada. Tak więc zamiast pakować się
w kolejne kłopoty, równie dobrze mogłam iść coś zjeść.
- W porządku. – Nie mogłam się oprzeć, by nie powiedzieć tego gderliwym tonem małej
głupiej gęsi. – Gdybyś chciał zatrzymać coś przede mną w tajemnicy, to Vann zaczekałby
jakiś czas i powiedział ci o tym później, prawda?
Z tymi słowami okręciłam się na pięcie i odeszłabym gdyby Japh nie chwycił mnie
nagle za ramię. Miałam wystarczająco dużo oleju w głowie żeby nie stawiać mu oporu –
w końcu był ode mnie o wiele silniejszy. Nikomu nie wyszłoby to na dobre.
- W takim razie zostań. Możesz wysłuchać wszystkiego. – Ściągnął brwi, spoglądając na
Vanna. – A więc?
- To coś opuściło Sarajevo, ale nie wiemy dokąd się udało. McKinley mówi, że coś
podejrzanego dzieje się w Kalifie, ale nie sądzę by ktoś był na tyle głupi, żeby zaglądać
akurat tam. Obecnie trwa porównywanie wszystkich raportów. Założę się, że to coś podąża
swoją drogą bez żadnych przeszkód. – Ton jego głosu był pełen całkowitego szacunku
i dziwnie pozbawiony strachu, jak zwykle gdy mówił coś do Japha.
Japhrimel kiwnął głową w zamyśleniu. Jego kciuk gładził mnie po ramieniu
w delikatnej, nieobecnej pieszczocie. Spojrzałam wstecz w swoje wspomnienia, żeby złożyć
to wszystko do kupy.
W zdemilitaryzowanej strefie Sarajeva było coś, co Japhrimel koniecznie chciał
zdobyć. Anhelikos – pokryte piórami stworzenie żyjące w starej, opuszczonej świątyni –
powiedziało mu, że to coś zostało zabrane z powrotem na Dach Świata.
Myślenie o Sarajevie przyprawiło mnie o nagły, lodowaty dreszcz, odczuwalny nawet
w klimatyzowanym wnętrzu. Miasto pełne paranormalnych istot i palce Lucyfera zamykające
się na mojej tchawicy… Mój brzuch ciągle był jeszcze odrobinę nadwrażliwy po ostatnim
kopniaku jaki wymierzył mi Diabeł. Swoisty prezent pożegnalny.
Kciuk Japha poruszył się na moim ramieniu, kojąc mnie.
18
- Skarb się przemieszcza – powiedział w zamyśleniu. – Podobny przypadek nie zdarzył się
od tysięcy lat.
- Tysięcy lat? – spytał Vann, chociaż wcale nie wyglądał na zdumionego. Podrapał się po
posiniaczonej twarzy swoimi szorstkimi palcami, krzywiąc się lekko. – Jesteś pewien co do
obranej przez niego trasy? – Zamiast wyrażać powątpiewanie, jego pytanie było retoryczne.
Japh wzruszył płynnie ramionami.
- To ja zostawiłem go z Kos Rafelosem. Skarb wydostał się spod jego opieki w chwili
mojego powrotu. Gra rozpoczęta. Teraz oni zaczną szukać Klucza.
Klucza? Jakiego klucza? I kim są ci „oni”? Nie powiedziałam tego na głos, ale
Japhrimel spojrzał na mnie, jak gdyby wahał się ile może przy mnie powiedzieć. Przełknęłam
nagłe zniecierpliwienie. Zasłużył na odrobinę wyrozumiałości, mimo że nie byłam jakoś
szczególnie zadowolona z faktu bycia karconą jak rozrabiający szczeniak i przygwożdżoną do
ściany sarajewskiego metra. Myśl o tym, że mógłby użyć swojej siły do zmuszenia mnie do
zrobienia czegoś, napełniała mnie mieszaniną niekontrolowanej wściekłości i chorego
oczekiwania, tak jakbym przygotowywała się na przyjęcie postrzału w brzuch.
Udało mu się jednak trzymać Lucyfera z dala ode mnie wystarczająco długo, bym
mogła dostać szansę na uleczenie swojej strzaskanej psychiki. Ukrył mnie tak dobrze, że nie
mogła mnie znaleźć nawet reszta zbuntowanych demonów. Na dodatek okłamywał Księcia
Piekła tylko po to by mnie ochronić.
Zrobił to wszystko i jeszcze więcej – odrzucił szansę powrotu do domu. Dla mnie.
Rzeczywiście zasłużył na odrobinę wyrozumiałości.
Odepchnęłam od siebie zniecierpliwienie i zamieniłam się w słuch, omiatając
wzrokiem wdzięczny łuk pnącej się ku górze balustrady. Nie do wiary. Danny Valentine
gryząca się w język, żeby nie palnąć czegoś głupiego. Zaznaczmy ten dzień w kalendarzu
i zwołajmy dziennikarzy. Zdarzył się niesłychany cud.
Vann poruszył się niespokojnie, jak gdyby nie mógł znaleźć sobie miejsca. Skórzane
frędzle u jego kurtki zakołysały się, szepcząc.
- Pozwolisz jej tak po prostu chodzić bez celu? Dobrze wiesz czego szukają. Jeśli ją porwą,
to może oznaczać koniec wszystkiego.
Jego słowa sprawiły, że błyskawicznie wróciłam do nich wzrokiem. Vann gapił się na
Japhrimela, którego spojrzenie odpłynęło w dal i skupiło się na najdalszej ścianie foyer –
ekranie ozdobionym zawiłym wzorem, ukazującym świeżą chłodną zieleń znajdującego się na
zewnątrz ogrodu. Jego kciuk znów przesunął się pieszczotliwie po moim ramieniu.
- Panie mój – zaczął Vann, rzucając mi nerwowe spojrzenie. – Lepiej będzie jeśli zaczniemy
działać teraz. Przepraszać zawsze możemy później. To niebezpieczna sytuacja. Naprawdę
niebezpieczna.
- Najpierw działaj, przepraszaj potem – powtórzył Japh zamyślonym tonem. – Co o tym
myślisz, Dante?
Czy on naprawdę pyta mnie o zdanie? Kolejna temat na nagłówki w gazetach. Każcie
zwołać dziennikarzy.
- To dość ryzykowne – odparłam ostrożnie. – Niby kto miałby ją porwać? I czym jest Klucz?
I o czym, do kurwy nędzy, my tu właściwie rozmawiamy? O mnie?
Na policzkach Vanna pojawiły się rumieńce.
- Panie mój. – Ton jego głosu sugerował, że był nieźle zdesperowany. Czyżby się pocił? –
Służyłem ci przez wiele lat i nigdy nie kwestionowałem twoich rozkazów ani metod
postępowania. Ale to jest niebezpieczne. Jeśli on się dowie, zabije ją. Prawdopodobnie razem
ze wszystkimi twoimi wasalami.
Japhrimel wzruszył ramionami.
- W chwili obecnej jestem dla niego zbyt cenny żeby ryzykować podobną rzecz.
19
- Wasali? – wtrąciłam. – Kto miałby to zrobić? Lucyfer? Chce mnie zabić? Już próbował.
Jeśli dowie się o czym?
Vann służył Japhrimelowi przez lata? A to dopiero nowina.
Agent Hellesvrontu wzdrygnął się na dźwięk imienia Diabła. Wcale mu się nie
dziwiłam, ale w tej chwili byłam zbyt zajęta wpatrywaniem się w profil Japha by martwić się
o jego delikatne uczucia.
- Japhrimel? – Usłyszałam cichą, morderczą nutę w swoim głosie. – Rzucisz na tą sprawę
jakieś światło? Czuję się odrobinę zagubiona.
Myślałam że nie odpowie. Zamrugał, jakby właśnie wyrwał się z długich i niezbyt
przyjemnych rozmyślań.
- To nie jest miejsce na taką dyskusję – powiedział w końcu powoli. Starannie dobierał
słowa. Powiedział to tonem, który rzadko kiedy u niego słyszałam. – Najpierw chciałbym
zadbać o twój komfort i wyjaśnić wszystko na osobności. Czy na razie zadowoli cię fakt, że
nagle stałaś się dla Księcia ważniejsza, niż on sam zdaje sobie z tego sprawę, a Vann martwi
się ponieważ twoje życie jest niezwykle cenne? – Jego oczy rozbłysły zielenią, gdy przechylił
lekko głowę, spoglądając na mnie z ledwo zauważalnym, powściągliwym uśmiechem. – Jeśli
zostaniesz porwana lub zabita, nie będę miał możliwości ochronienia tych, którzy pokładali
we mnie swoją lojalność. Mogą uznać to za… dość niepokojące.
Nie sądziłam, że kiedykolwiek zabraknie mi słów, a to już mówiło samo za siebie.
Normalnie nie jestem typem kobiety, która nagle traci język w gębie. Zastanowiłam się nad
tym ze dwa razy. Znak na moim ramieniu pulsował łagodnie aksamitnym ciepłem. Wtedy też
uświadomiłam sobie, że nie odpowiedział na żadne z moich pytań.
A mimo to powiedział mi więcej, niż wtedy gdy zaczął się ten cały burdel. Wygląda na
to, że to krok naprzód. Przemyślałam to wszystko. Vanna ogarnęło widoczne napięcie.
Byłam ciekawa jaki według niego będzie mój kolejny ruch.
- Okej – kiwnęłam krótko głową. Włosy opadły mi na ramiona i przesłoniły twarz. – Pójdę
teraz coś zjeść. Przyjdź do mnie jak skończysz. Wyjaśnisz mi wszystko podczas śniadania.
Japhrimel pokręcił głową.
- Wolałbym przedyskutować to na osobności, Dante. – Zrobił pauzę. – Oczywiście jeśli
wyrazisz na to zgodę.
Cóż, chyba nie wypada mi się o to sprzeczać, prawda? Byliśmy wobec siebie tacy
ostrożni… Gdyby nie moja śmiertelna powaga, to mogłabym teraz wybuchnąć śmiechem.
- Pewnie. W takim razie po śniadaniu. Pójdziemy do naszego pokoju i wtedy wszystko mi
wyjaśnisz.
Zauważyłam, że Vann pod swoimi siniakami zrobił się całkiem czerwony. Wyglądał
na zszokowanego. Miałam teorię, że nie przywykł do słuchania Japhrimela dającego komuś
wybór zamiast zwykłego nakazania mu co ma robić. Sama zresztą byłam odrobinę
zaskoczona. I zadowolona. Przynajmniej widać było, że się starał.
Japh kiwnął głową.
- Jak sobie życzysz. – Puścił mnie powoli, niechętnie. Gdy cofnęłam się o dwa kroki w tył,
zorientowałam się, że na moich ustach wykwitł uśmiech. Odwróciłam się i ruszyłam w stronę
niewielkiej kawiarenki. Uczucie lekkości do którego nie byłam przyzwyczajona, zagnieździło
się pod moim mostkiem.
Ku mojemu zaskoczeniu, zastałam Lucasa Villalobosa siedzącego przy jednym ze
stolików. Jego niemal już żółte oczy były szeroko otwarte gdy przeglądał menu. Doprowadził
się wreszcie do porządku. Sztywne od zaschniętej krwi szmaty zmienił na czystą koszulę
z mikrofibry i dżinsy. Pasy z nabojami przecinały jego wąską pierś, a czyste i wilgotne włosy
opadały na ramiona. Miał przy sobie dwa sześćdziesięciowatowe pistolety. Rzeka blizn
biegnąca po lewej stronie jego twarzy była różowa i wyglądała na podrażnioną.
20
Wcale nie wyglądał tak źle, pomimo tego, że został niemal wypatroszony przez
Księcia Piekła.
Zastanawiałam się jak dużo czasu zajmowało Nieśmiertelnemu wyleczenie wszystkich
ran.
Mijałam poszczególne stoliki, celowo szurając butami po podłodze, aż w końcu
opadłam na krzesło naprzeciwko niego, kładąc schowany w osłonie miecz na kolanach.
Pracował dla mnie, ale mimo wszystko… to ciągle był Lucas. Nie opłacało się demonstrować
lenistwo nawet przy ludziach, których się zatrudniało.
- Hej.
Boże, szczerzę się jak idiotka. Japhrimel zapytał mnie o zdanie, traktuje mnie jak
równą. Dzięki Bogu.
Oczy Lucasa prześlizgnęły się po mnie raz i wróciły do studiowania menu.
- Valentine. – Jego szepczący, zrujnowany głos niemal poranił moje własne gardło. – Gdzie
twoja demoniczna zabaweczka?
Przypuszczałam, że traktował taką wymianę zdań jako uprzejme powitanie.
- Zbiera informacje od swoich pachołków.
I jak mi się zdaje, próbuje udowodnić, że wcale nie jest czarnym charakterem.
Kawiarenka była pozbawiona okien. Jedna wzmocniona filarami ściana pełna
wdzięcznych łukowatych przejść zapewniała widok na urządzony na dziedzińcu ogród, gdzie
zielona gęstwa roślin rosła pod lśniącą kopułą utrzymującą właściwy klimat. Zobaczyłam
lniane serwetki, ciężką, srebrną zastawę stołową, szklanki z prawdziwej krzemionki, a nie
z plastiku, wykładaną płytkami podłogę i gładkie ściany z suszonej na słońcu cegły. Mimo że
zewnętrzna fasada tego budynku wyglądała na zniszczoną, to przynajmniej jego wnętrze
prezentowało się o niebo lepiej. Od strony ogrodu wiała ciepła bryza, doprawiona ciężkim
aromatem jaśminu, który z pewnością przesyci całe to miejsce gdy już zapadnie noc.
- Co mają dobrego?
- Nie wiem. Nekromanta polecał huevos Benedictos. – Co dziwne, mówiąc to Lucas
wzdrygnął się. – Bez względu na to jak bardzo się starzeję, nie mam zamiaru jeść tego gówna.
Tak mnie tym zaskoczył, że aż się roześmiałam. Gdybym ciągle była człowiekiem, to
byłabym zbyt przerażona by móc cieszyć się którymkolwiek z jego żartów.
- Nie dziwię ci się. Jak się czujesz?
Głupie pytanie. Jego pożółkłe oczy podniosły się na chwilę i znów opadły w stronę
menu. Nie odpowiedział. Mój dobry nastrój zważył się tylko na sekundę. Lucas nie był typem
faceta, który wdawałby się w błahe gadki.
Do naszego stolika podeszła kelnerka, Egipcjanka w dżinsach i w podobną do bluzy
długą tunikę. Ciemne dłonie miała ozdobione tradycjonalnymi tatuażami. Jej tunika była
zrobiona z doskonałego gatunku cienkiej bawełny. Mankiety i kołnierzyk miała haftowane
czerwoną nitką. Długie i czarne włosy kobiety były związane w prosty kucyk. Mimo to ciągle
wyglądała egzotycznie. Pomagały jej w tym złoty kolczyk w nosie, cienkie złote pierścionki
na każdym z palców oraz wąskie, brzęczące bransolety na obu smukłych nadgarstkach,
zaskakująco błyszczące na tle jej ciemnej skóry.
- Co państwo zamawiają? – zaćwierkała w zrozumiałym merikańskim, nie zauważając ani
mojego tatuażu, ani poznaczonej bliznami twarzy Lucasa – ani tego, że oboje mieliśmy przy
sobie broń.
Większość ludzi blednie i wzdraga się na widok mojego policzka. Myślą, że psionicy
nie mają do roboty nic lepszego, jak tylko grzebać w ich brudnych, cuchnących umysłach.
Nigdy nie przyszło im na myśl, że przedzieranie się przez ludzką psyche jest dla nas jak
brnięcie w sięgającym szyi gnijącym gównie. Nawet legalni i pracujący dla korporacji
telepaci nie są skłonni współpracować z ludźmi i zawsze używają filtrów oddzielających ich
21
własne wrażliwe, doskonale uporządkowane umysły od niezdyscyplinowanych ścieków
obecnych w ludzkich głowach.
Poza tym, byłam Nekromantką, a nie Readerem czy też legalnie działającym telepatą.
Szmaragd na moim policzku wręcz krzyczał o tym kim byłam. Zwykli ludzie nie mieli
powodu by się mnie bać pod warunkiem, że nie zadzierali z prawem i nie atakowali mnie
pierwsi. Ludzie bali się mnie przez większość mojego życia, ale to wcale niczego nie
ułatwiało. Nawet wtedy gdy było się półdemonem.
Wzięłam do ręki oprawione w plastik menu. Jedna strona była zapisana w języku
Erabic, a druga w Merican i Franje. Przeglądałam spis potraw, podczas gdy Lucas zamówił
curry, kopiasty talerz ryżu i kawę. Kelnerka spojrzała na mnie, uśmiechając się. Jej zęby były
niespotykanie białe. Zamówiłam to samo co Lucas, który prawdopodobnie doskonale
wiedział co jest tutaj dobre, pomimo swojej wcześniejszej ignorancji. Poprosiłam również
o shake’a z syntetycznym białkiem tylko dlatego, że czułam potworny głód.
Nie przestając się uśmiechać, kobieta wzięła od nas karty menu. Miło było siedzieć
w kawiarni i wyobrażać sobie, że jest prawie jak na wakacjach. Mimo to Lucas siedział
z plecami zwróconymi bezpiecznie w stronę ściany, a ja musiałam usiąść tyłem do
łukowatego przejścia wychodzącego na zewnątrz lobby. To sprawiło, że nieco się
zdenerwowałam.
Przypomniałam sobie jednak, że przecież Lucas obronił mnie przed samym Diabłem.
Tak samo jak Japhrimel.
Poza tym, reputacja Lucasa ucierpiałaby, gdyby jeden z jego klientów został zadźgany
na śmierć podczas wspólnego śniadania. Byłam całkiem pewna, że dba o swoją renomę.
Istniała nawet historia o tym, jak to kiedyś zrobił zamach na całą sekcję bezpieczeństwa
pewnej korporacji, gdy czyjaś zabłąkana kula przypadkowo zabiła jego cel zanim on sam
zdążył do niego dotrzeć.
Dalsze plotki głosiły jego zwycięstwo – już po tym, jak został dźgnięty nożem,
zastrzelony, wysadzony w powietrze, dźgnięty po raz drugi, postrzelony jeszcze pięć razy
i wysadzony po raz ostatni przy użyciu połowy uncji C19. O nie, z Lucasem Villalobosem po
prostu się nie zadzierało. Ani z nim, ani z jego reputacją.
Parzyłam jak kelnerka odchodzi, kołysząc się na boki. W pomieszczeniu, oprócz
naszego, był zajęty tylko jeden stolik. Siedział przy nim człowiek w mundurze pilota z twarzą
schowaną za ogromnym arkuszem gazety pokrytym charakterystycznymi dla języka Erabic
zawijasami. Przypominały trochę szyfry jakich używali Magi. Zmrużyłam oczy, wpatrując się
uważnie w atramentowe wersy. Lewą rękę miałam mocno zaciśniętą na osłonie miecza.
Nareszcie poczułam się tak, jakbym przetrwała to co zdarzyło się w Sarajevie. Oraz
moje ostatnie spotkanie z Księciem Piekła. Bolesne pomiatanie i bycie na wpół duszoną przez
Diabła stawało się już niemal rutyną.
Hmm, nie całkiem. Takie rzeczy nigdy nie nabiorą charakteru rutyny.
Wypuściłam z płuc długie westchnięcie i rozluźniłam ramiona. Dużo czasu zajmie mi
zanim przyzwyczaję się, że zapach pieczonego chleba nie będzie mi już przypominał
żyjącego w opuszczonej świątyni Anhelikosa, jego zamiatających podłogę piór i bijącej od
niego ciężkiej, perfumowanej woni opływającej moje włosy, podczas gdy moje kolana robiły
się miękkie jak z masła.
Tyle samo czasu zajmie mi zapominanie o zamykającej się wokół mojej szyi dłoni
Lucyfera i niewielkich chrząstkach i kostkach trzeszczących i pękających w moim gardle.
Mój ochrypły głos nie przypominał już tego, którym mówiłam będąc człowiekiem. O co
chodziło z tymi demonami i duszeniem mnie przy każdej okazji?
- Co chcesz teraz zrobić? – spytał w końcu Lucas.
22
Zorientowałam się, że patrzy na mnie ze ściągniętymi brwiami. Wąskie usta miał
wykrzywione w jednym kąciku.
- Z czym?
Cholera. Nigdy wcześniej nie odpływałam myślami w środku rozmowy. Muszę wziąć
się w garść i skupić.
Rzucił mi spojrzenie, które mogło ciąć stal.
- A Diabłem. I z Niebieskooką.
Czyli z Eve. Lucyfer wynajął mnie do zabicia lub pojmania czwórki demonów
i zapomniał wspomnieć o tym, że genetycznie zmieniona córka Doreen jest wśród nich. Im
więcej o tym myślałam, tym bardziej wyglądało to tak, jakby posługiwał się mną w celu
wywabienia Eve z jej kryjówki.
Ale jeśli chciał ją zabić albo pojmać, to reszta łowców jakich za nią wysłał – i jej
kohorty – z pewnością by mu wystarczyły, prawda? Mianowanie mnie na swoją Prawą Rękę,
nakręcenie jak drewnianą zabawkę i wysłanie za jej współtowarzyszami buntownikami,
i jednoczesne rzucanie mi pod nogi całe mnóstwo przeszkód, a potem pojawienie się we
własnej osobie by własnoręcznie porwać ją albo zabić… Jaka to była część gry?
Wypełznięcie ze swojej dziury, zanim wszystko zostało zgrabnie ukończone, kłóciło się
z moim wyobrażeniem zachowania Diabła.
Przynęta. Ktoś rozgrywa tutaj całkiem inną grę. Mam przechlapane.
Japhrimel musiał wiedzieć, że nie zgodzę się na zgładzenie Eve ani na oddanie jej
w ręce Lucyfera. I ostatnia sprawa, wcale nie mniej ważna – co to do cholery miało
wspólnego z tym całym skarbem, Kluczem i ze mną?
- Nie wiem – skłamałam. – Nie mogę zabić córki Doreen. Doreen zabił Santino, a ja z kolei
zabiłam jego. – Boże, to jest dopiero niedopowiedzenie. Na sekundę moja prawa ręka
skurczyła się, ale rozcapierzyłam pod stolikiem palce i skurcz minął. Mój dobry nastrój
ulatniał się z każdą chwilą. – Lucyfer zabrał Eve. Ona…
Powiedziała, że ja również jestem jej matką. Że próbka, którą Vardimal pobrał od
Doreen została zanieczyszczona moim materiałem genetycznym. Nie wspomniałam o tym
Japhrimelowi, to była zbyt intymna sprawa. Zbyt osobista. Powiedziałam sobie, że moje
niedomówienie znacznie różniło się od jego przeoczeń.
A może wcale tak nie było?
- Wynajęłaś mnie do schwytania czwórki demonów – przypomniał mi Lucas.
A ona jest jednym z nich. Resztki radosnego uczucia lekkości, wyczuwalne pod moim
mostkiem, zniknęły całkowicie, zastąpione przez smutne oczekiwanie i słaby ból głowy.
Oderwałam spojrzenie od stolika i przeniosłam je na ogród. Bujna zieleń parowała w palącym
pustynnym słońcu.
- Wiem.
Może powinnam była powiedzieć coś więcej, ale akurat w tym momencie opaska na
moim lewym nadgarstku zaczęła migotać. Spojrzałam w dół, zahaczając wzrokiem
o srebrzystą bransoletę widoczną powyżej, ozdobioną grawerowanymi, płynnymi liniami.
Rękawica, mała wizytówka pozostawiona przez Lucyfera, robiąca ze mnie jego ekstra
wyjątkowego zastępcę. Czułam mrowienie skóry na samą myśl o noszeniu jej, ale nie miałam
szansy żeby się jej pozbyć. Bycie ściganą przez cerbery i duszoną na każdym kroku przez
demony może popsuć starannie ułożony zestaw akcesoriów każdej dziewczyny.
Opaska znów zamigotała. Dostałam wiadomość. Pogrzebałam w torbie
w poszukiwaniu pilota, marszcząc odrobinę nos. Ciężka torba z czarnego płótna przeszła wraz
ze mną przez piekło. Trafiła zarówno do siedziby demonów, kiedy Japhrimel został wysłany
by odebrać mnie po raz pierwszy, oraz przez drugie piekło mojego powrotu do Rigger Hall.
23
Skóra zakłuła mnie od widmowych dreszczy. Wzięłam głęboki oddech, odpędzając od
siebie to uczucie. Torba była osmalona i przesiąknięta wonią smaru do oliwienia broni. Pasek
miała nadpalony, ale ciągle wytrzymały. Wyłowiłam pilot z jej wnętrza, otworzyłam go
i przebiegłam palcami po klawiaturze, podczas gdy urządzenie przeskanowało mnie pod
kątem genetycznym i uznało, że koniec końców nadal byłam sobą, czyli Dante Valentine.
Ucieszyłam się, że pilot mnie rozpoznał. Były takie dni, że nie poznawałam sama
siebie. Od tamtego deszczowego poniedziałku, kiedy to rozległo się ogłuszające pukanie do
moich frontowych drzwi, moje życie zaczęło zmierzać ku „gigantycznemu chaosowi”.
Ekran rozbłysnął, a po chwili pojawiła się na nim wiadomość oznaczona jako „pilna”.
Wiedziałam kto mi ją przysłał. Istniała tylko jedna osoba na tym świecie, od której mogła
pochodzić. Tylko od niej wiadomości przychodziły bezpośrednio na moją opaskę. To była
Gabe. Gabe Spocarelli.
Wypuściłam powietrze przez zęby. Ikonka mrugała, czekając aż wcisnę odpowiedni
klawisz wywołujący wiadomość. W międzyczasie kelnerka wróciła do naszego stolika, niosąc
gęstą, aromatyczną kawę, którą można dostać jedynie w Hegemonii Afrike lub Putchkin Near
Asiano. Była pachnąca, gęsta i słodka jak syrop. Postawiła na blacie mojego proteinowego
shake’a i uśmiechnęła się do mnie radośnie. Spojrzenie jej ciemnych oczu zatrzymało się na
moim tatuażu dosłownie na ułamek sekundy. Zerknęłam na Lucasa, który z widocznym
zainteresowaniem przyglądał się swojemu drinkowi, zanim uniósł go powoli do ust z manierą
człowieka kontemplującego nowe zmysłowe doznanie.
Wcisnęłam klawisz. Rozmawiałam z Gabe kilka miesięcy temu. Jak większość
psioników, nie byłam zbyt dobra w regularnym planowaniu, no chyba że miałam przy sobie
pilota i korzystałam z usługi kurierskiej przekazującej wiadomości, żeby utrzymywać swoje
życie w jako takim pionie. Czasami wydawało mi się, że minęło dopiero kilka dni od naszej
ostatniej rozmowy, gdy mój pilot nagle zaczynał piszczeć i przypominał mi że to już miesiąc
albo nawet trzy i że Gabe czekała na kolejny telefon. Czas stał się nagle pojęciem dość
elastycznym, pewnie dlatego, że spędzałam mnóstwo czasu ze stworzeniem tak starym, że
nawet ja nie miałam pojęcia ile właściwie miał lat.
Zazwyczaj wyglądało to tak, że wykręcałam numer, ona odbierała i obie starałyśmy
się jak najlepiej, by nikt nie odniósł wrażenia, że rzeczy których nie mogłyśmy sobie
powiedzieć, wcale nie zapychały linii telefonicznej, podobne do duchów wyciąganych ze
świeżych trupów, połyskujących i pozornie trwałych. Rozmawiałyśmy o starych sprawach
Gabe i moich zleceniach, opowiadałyśmy sobie kilka żartów i generalnie nie wspominałyśmy
ani słowem o niczym ważnym.
Ona nie wymieniła ani razu imienia Jace’a, a ja nie mówiłam jej o Japhrimelu, który
miał okazję obserwować długie okresy absolutnej ciszy, jeśli w porę nie wycofał się do
drugiego pokoju, zapewniając mi tym samym prywatność. Ani Gabe, ani ja nie
zaangażowałyśmy się w nic co choć odrobinę przypominałoby prawdziwą rozmowę. Mimo
to, dzwoniłam do niej regularnie i za każdym razem podnosiła słuchawkę. Wystarczało mi to.
I tak dawała mi więcej, niż na to zasługiwałam.
Ekran migotał, a nagły chłód zmroził skórę na moim karku. Wiadomość była prosta.
Zbyt prosta.
Danny, Mainuthsz. Potrzebuję cię. Teraz. Gabe.
- Kto to? – Lucas zerknął ponad moim ramieniem. Obejrzałam się, dostrzegając Japhrimela.
Wyminął stoliki, najwidoczniej chcąc do nas dołączyć. Serce zaczęło mi walić i gdybym nie
była aż tak głodna, to natychmiast zerwałabym się od stołu. Nie żeby go unikać, ale dlatego
że potrzeba ruchu nagle stała się wręcz przytłaczająca.
Siedziałam jednak w całkowitym bezruchu, próbując odzyskać panowanie nad sobą.
To był bardzo powolny proces, powiązany ściśle z głębokim, uspokajającym oddychaniem.
24
Wciągałam powietrze głęboko w płuca i wypuszczałam je przez usta. Anubisie, daj mi siłę.
W porządku, Gabe. Już do ciebie jadę.
- Przyjaciel. – Zatrzasnęłam pilota zręcznym, wyuczonym ruchem ręki. – Bierzmy się za
śniadanie. Mam transport do złapania.
25
ROZDZIAŁ TRZECI
Zaczekałam do końca śniadania. Curry było fantastyczne, palące podniebienie
i podane na puszystym ryżu. Jego ostry smak złagodziła aromatyczna kawa i mnóstwo wody
z lodem. Shake również zaspokoił mój głód sprawiając, że poczułam się bardziej syta.
W torbie miałam standardową dawkę tazapramu, ale wyglądało na to, że wraz z przemianą
w hedairę, mój żołądek stał się odporniejszy. Ciekawe czy istniało coś, czego nie mogłabym
zjeść. Większość Nekromantów i tak ma wnętrzności z żelaza, co jest całkiem zabawne
u takiej bandy drażliwych i neurotycznych primadonn.
Co dziwne, przypomniało mi to o Emilio, okrągłym nowoitaliańskim kucharzu
gotującym w naszym domu w Toscano. Zwykł nakłaniać mnie do jedzenia, uznając za
zniewagę to, że nie zjadłam wystarczająco dużej dziennej dawki kalorii. Gdy myślałam
o naszym domu, myślałam właśnie o Emilio i jego pulchnych dłoniach, którymi nieustannie
wymachiwał. Był jednym z niewielu ludzi, którzy ani trochę się mnie nie bali. Wyglądało na
to, że uważał mnie za ładną i rozpieszczoną, ale niezbyt bystrą córkę pochodzącą z bogatej
rodziny, którą trzeba było zmuszać do prawidłowego odżywiania się. To powinno było mnie
irytować, ale niech go szlag, facet naprawdę potrafił gotować.
Posiłek przebiegał w milczeniu. Japhrimel osuszył kieliszek czerwonego wina,
prawdopodobnie bardziej ze względów grzeczności, niż z jakichkolwiek innych. Lucas nie
zadawał już żadnych pytań związanych z wiadomością jaką otrzymałam, a ja spędziłam
trochę czasu na zastanawianiu się nad tym, jak przekazać te wieści Japhrimelowi.
Nie sądziłam by przyjął ją ze spokojem. Poza tym, istniało jeszcze parę spraw, które
musieliśmy sobie wyjaśnić. Na przykład czym, do cholery, by Klucz i o co właściwie toczyła
się teraz cała gra.
Po śniadaniu za które jak zwykle zapłacił Japhrimel, Lucas przeprosił nas mówiąc, że
idzie na górę złapać trochę snu. Prawdopodobnie chciał mi tym samym dać szansę
porozmawiania z Japhem, skoro przez cały posiłek odzywałam się do niego wyłącznie
monosylabami. Zapatrzyłam się na swój kubek z kawą i próbowałam znaleźć odpowiednie
słowa.
Japhrimel czekał. Jego oczy płonęły zielenią. Ludzie nie zauważali faktu, że wcale nie
był człowiekiem. Inni psionicy byli w stanie dostrzec diamentowo czarne płomienie wirujące
na wskroś jego aury i potrafili nazwać po imieniu to czym był. Demonem.
Właściwie nie całkiem demonem, tylko A’nankhimel, Upadłym.
Bawił się nóżką kieliszka. Długi, czarny płaszcz ze stójką kolorem przypominał
lakierowaną urnę, w której trzymałam kiedyś jego prochy. Zrobiłam głęboki wdech, zebrałam
całą swoją odwagę i otworzyłam usta.
- Japh, muszę dostać się do Saint City. Przed chwilą dostałam wiadomość od Gabe.
Potrzebuje mnie.
Japhrimel wysłuchał tego, wpatrując się w swój kieliszek. Nie odezwał się nawet
słowem.
Przełknęłam kolejny łyk kawy. Łapczywe picie wcale nie służyło cieszeniu się jej
bogatym smakiem, ale w końcu byłam przecież zdenerwowana.
- Japhrimel?
- Nekromantka – odparł lekko lekceważącym tonem, jakby sobie o niej przypominał. –
Mająca czarodzieja za partnera.
Z trudem przełknęłam ślinę.
SAINT CITY SINNERS
2 GRZESZNICY Z MIASTA ŚWIĘTYCH TŁUMACZENIE: ERICA NORTHMAN
3 Dla Maddaleny Marie. Nigdy nie zapominaj o tym kto cię kocha, kotku. Kobieta zawsze ma z góry przygotowaną zemstę. - Moliere W zemście i w miłości kobieta zachowuje się bardziej barbarzyńsko niż mężczyźna. - Nietzsche
4 Kiedy już weźmie się pod uwagę statystyczną wartość chromosomu X przenoszącego psioniczne markery częściej od chromosomu Y, to wskaźnik sukcesywności wśród żeńskiej populacji łówców głów nadal jest dwa i pół raza mniejszy od sukcesywności ich męskich odpowiedników. W tym zawodzie realizuje się więcej mężczyzn, ale to kobiety są w tym lepsze, ponieważ ich zlecenia charakteryzują się większą szybkością i mniejszym odsetkiem ofiar i zniszczeń mienia. Ta opinia została zrównoważona przez fakt, że jeśli chodzi o zabijanie, to mężczyźni łowcy głów są zawstydzająco lepsi od kobiet. Zabójstwami na zlecenie zajmuje się bardzo niewielka liczba kobiet. Morley kpi, że możliwe iż są lepsze w zachowywaniu swoich tożsamości w sekrecie przed władzami więcej niż raz. Mimo wszystko, jeśli porównuje się kobiety zabójczynie do mężczyzn zabójców, to jeden fakt wyróżnia się w tym zestawieniu z krystaliczną jasnością: psioniczki które się tym zajmują, są w tym zawodzie niezwykle skrupulatne i mają tendencję do mniejszego angażowania się w krwawe „osobiste” zabójstwa (Datridenton, O prawie kryminalnym, str. 1184-1206). Zamiast tego preferują skuteczne wykonanie swojego zadania przy użyciu najlepszego narzędzia. Ta niezwykła sumienność jest nieodłącznie związana z tym, że są o wiele bardziej cenione i bardzo rzadko o cokolwiek oskarżane. Jaki możemy wyciągnąć z tego wniosek? Morley, bezczelny jak zawsze, konkluduje, że „Dobrze jest dla mężczyzn, zwłaszcza tych, którzy za żonę mają psioniczkę, by mówić do swoich żon i dziewczyn łagodnym tonem.” Ten badacz wychodzi z innego założenia: że rzeczywiście mamy szczęście, biorąc pod uwagę fakt jak doskonałe potrafią być kobiety w planowanych z zimną krwią rozlewach krwi, chociaż większość z nich wcale nie jest nimi zainteresowana… - z „Etyki i Różnic Płciowych w Świecie Psioników”, Caitlin Sommers, Amadeus Hegemony Academy od Psionic Arts
5 Wstęp Japhrimel stał pośrodku ruin gniazda Tais-toi. Jego długi, mroczny płaszcz okrywał jego ramiona jak sama noc. Lucyfer stanął naprzeciwko niego. Piękną twarz Księcia Piekła wykrzywiła furia. Powlekła się niemal namacalną ciemnością. Dłoń Japhrimela zamknęła się wokół prawego nadgarstka Lucyfera. Mięśnie pod jego koszulą i pod płaszczem Japhrimela napięły się, gdy Diabeł zrobił krok do przodu – a Japhrimel odepchnął go do tyłu. Gdybym nie zobaczyła tego na własne oczy, nigdy nie uwierzyłabym, że to w ogóle możliwe. Jednak całe ciało Japha stężało, gdy siłą zmusił Lucyfera do cofnięcia się. Diabeł odstąpił afektowanie do tyłu, wykręcając nadgarstek z uchwytu Japhrimela. Odsunął się, zaledwie o dwa kroki. Ale to wystarczyło. Aura Lucyfera rozjarzyła się ciemnością, podobna do zniekształcenia w strukturze świata. Mierzyli się bliźniaczymi zielonymi spojrzeniami, które zwarły się ze sobą jak gdyby słowa, które wypowiedzieli, były tylko zasłoną dymną dla prawdziwej walki rozgrywanej przez płonące włócznie ich oczu. Dwa cerbery krążyły płynnie wokół nich. Niebieska, jedwabna koszula Lucyfera była rozdarta. Wielka dziura ziała w materiale w okolicach jego przepony, odsłaniając kawałek złocistej skóry. Obserwowałam jak pojedyncza kropla czarnej krwi skapnęła z jednej rozerwanej krawędzi. Jeszcze więcej czarnych plamek dymiło na jedwabnym materiale jego spodni. Zraniłam Diabła. Jedna oszołomiona myśl pojawiła się w mojej bolącej głowie. Jado musiał mi dać cholernie dobry miecz. Potem pojawiła się kolejna myśl, niedorzeczna w całej swojej rozciągłości. Jest tutaj. Japh jest tutaj. Teraz już wszystko będzie dobrze. Dziecinna wiara, możliwe, ale uczepiłam się jej kurczowo. To był moment wyboru pomiędzy moim Upadłym i moją natychmiastową śmiercią. Wybierałam Japhrimela, bez względu na to, jakim ostatnio okazał się dupkiem. Zabawne, jak perspektywa rychłej śmierci radykalnie zmienia moje poglądy na to, ile jestem w stanie wybaczyć. Japhrimel ani razu na mnie nie zerknął, ale w znaku na moim ramieniu odezwał się agonalny ból. Zalała mnie Moc, eksplodując w moim brzuchu. Mój miecz zabrzęczał cicho. Jego rdzeń płonął bielą, a niebieskie, runiczne wzory ślizgały się na powierzchni jego krawędzi. Udało mi się go podnieść. Miecz stał się zaporą oddzielającą mnie od Diabła i stojącego przed nim najstarszego syna. Czerwone światła ciągle mrugały, przesuwając się po całym budynku w swoich skomplikowanych wzorach, co wyglądało dziwacznie, bo na parkiecie nie było żadnych tancerzy. - Chcesz bym uwierzył, że… - zaczął Lucyfer. Kamień i tynk rozpadły się pod wpływem jego głosu. Kurz opadł na zaścieloną gruzem podłogę. Japhrimel przerwał mu po raz kolejny. Odczuwałam jedynie pełne znużenia zdziwienie, że ciągle tu był i wyglądał na nietkniętego. Jego długi, czarny płaszcz falował lekko na wietrze. - Mistrz tego miasta – twój sojusznik i agent Hellesvrontu – powiedział nam, że chciałeś spotkać się tutaj z Dante sam na sam. Czy zwabiłeś tu swoją Prawą Rękę by ją zabić, Książę? I złamać swoje słowo, złożone pod przysięgą swojego niewypowiedzianego Imienia? Coś takiego zakończyłoby nasze przymierze w bardzo niezadowalający sposób. Mogłam przysiąc, że przez twarz Lucyfera przewinął się cały kalejdoskop uczuć, począwszy od zaskoczenia i odrazy, a skończywszy na ostrożności. Przyglądał się
6 Japhrimelowi przez długie, pełne napięcia trzydzieści sekund, podczas których moje gardło paliło mnie i swędziało, ale nie odważyłam się rozkaszleć. Japh schował ręce za plecami. Wyglądał na odprężonego, niemal znudzonego. Przeczył temu jednak morderczy błysk w jego oczach, któremu odpowiadał taki sam widoczny w spojrzeniu Lucyfera. Zamarłam w całkowitym bezruchu. Moja lewa ręka skurczyła się, gdy rozbolał mnie brzuch. Prawa, ta w której trzymałam miecz, nie przestawała drżeć. Jakaś niewielka część mnie zastanawiała się gdzie mógł być Lucas. Cała reszta wpatrywała się w Japhrimela z otwartym zdumieniem. Jeśli przez to przejdę, to chyba go pocałuję. Zaraz po tym, jak stłukę go na kwaśne jabłko za to, że mnie okłamywał. Jeśli mi na to pozwoli. Złośliwość tej myśli sprawiła, że nagle głęboko się zawstydziłam. Przecież był tutaj i stawiał czoła Lucyferowi. Dla mnie. Wyzbył się dla mnie swojego miejsca w Piekle. Zabrał do Toscano i pozwolił wyleczyć się z następstw ataku Mirovitcha. Ochraniał przed niebezpieczeństwami, o których istnieniu nie miałam zielonego pojęcia. Był wobec mnie lojalny. Na swój własny sposób. Lucyfer podjął wreszcie decyzję. Płomienie szalejące pośród strzaskanego wraku pomieszczenia skręciły się, przybierając nieregularne kształty. Wyglądało na to, że wyciekło z niego jakieś podstawowe napięcie. - Przeklinam dzień, w którym powierzyłem ci nad nią opiekę, Najstarszy. – Mimo wszystko ciemność w jego twarzy wcale nie zblakła. Przybrała tylko na sile, jak psychiczny wyziew. Łaskotanie w moim gardle osiągnęło szczyt. Musiałam kaszlnąć. Zwalczyłam jednak tą chęć i pomodliłam się o więcej siły. Anubisie, błagam, nie pozwól by zwrócili na mnie swoją uwagę. Obydwaj wyglądaj teraz na zbyt niebezpiecznych. Japhrimel wzruszył ramionami. - Co się stało, to się nie odstanie. – Uniósł odrobinę głos, jakby naśladował Lucyfera. Albo cytował go. Książę Piekła zacisnął szczękę. Jedna pełna wdzięku dłoń zwinęła się w pięść. Możliwe, że druga też, ale nie mogłam tego zobaczyć. Chyba pierwszy raz zobaczyłam kompletnie oniemiałego Diabła. Szczęka opadłaby mi na ziemię z wrażenia, gdybym jej tak mocno nie zaciskała, starając się ze wszystkich sił nie rozkaszleć. Na nowo chwyciłam się za brzuch, próbując się nie kulić. Chciałam to widzieć, musiałam zobaczyć. Trzymałam pewnie miecz, mimo że ręka mi się trzęsła. Ostrze wyśpiewywało cichą, niosącą pociechę pieśń, a jego serce płonęło bielą. Wyglądało na to, że Diabeł doszedł w końcu do siebie. - Jesteście siebie warci – syknął. – Możecie się tym cieszyć. Zwróć mi moją własność i wyeliminuj tych, którzy mnie jej pozbawili, Tierce Japhrimel, albo zabiję was oboje. Przysięgam, że to zrobię. Oczy Japhrimela zapłonęły. - Nie tak się umawialiśmy, mój panie. Lucyfer drgnął. Japhrimel nie poruszył się, ale znak na moim ramieniu skręcił się boleśnie w ostatecznym wybuchu Mocy. Potrzeba kaszlu ustąpiła łaskawie odrobinę. Zamrugałam, ścierając krew demona z oczu. Chciałam poszukać wzrokiem Lucasa. Nie mogłam jednak odwrócić wzroku od swojego Upadłego. Stał tam spięty i gotowy, mierząc się z Diabłem. - Jestem Księciem Piekła – rzucił zimno Lucyfer. - A ja byłem twoim Najstarszym. – Japhrimel podtrzymał spojrzenie Lucyfera. Powietrze wokół nich zdawało się krzyczeć. Powiało od nich chłodną bryzą, która odgarnęła mi włosy z twarzy. Wszędzie czułam sztywność – to krew i kurz zaschnęły na moich włosach. Byłam
7 brudna i wszystko mnie bolało. Zostałam na swoim miejscu. – Byłem Asasynem. Takim mnie uczyniłeś, i takim mnie odrzucasz. Już do ciebie nie należę. - To ja cię stworzyłem. – Powietrze zawyło z bólu, gdy rozdarł je głos Księcia Piekła. – Twoja lojalność należy do mnie. - Moja lojalność – odparł Japhrimel niewzruszenie cichym głosem – należy do mnie samego. Upadłem. Nie jestem już twoim synem. Zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Walczyłam sama ze sobą, żeby zachować bezruch. Lucyfer okręcił się na pięcie. Świat wrócił do normalności. Ruszył wielkimi krokami w stronę ziejącej dziury wyrwanej we frontowej ścianie klubu. W czerwonym neonie odbijał się widok ulicy. Wystarczyło jedno pstryknięcie złotych palców, by cerbery skoczyły wdzięcznie za nim. Jeden z nich zatrzymał się na chwilę, żeby spojrzeć na mnie ponad swoim ramieniem i warknąć. Cóż, teraz już wiadomo kto je za mną wysłał. Prawdopodobnie sam Lucyfer, po to by upewnić się, że wypełniłam swoją rolę jako przynęta. Ty draniu. Ty cholerny draniu. Zgięłam się wpół. Miecz wysunął się z ręki, a chęć rozkaszlania się powróciła. Czułam się tak, jakby ktoś wrzucił mi do brzucha pocisk z plazmówki. Książę zatrzymał się i odwrócił tak, że mogłam dostrzec jego profil. - Japhrimel. – Jego głos znów przypominał jedwabisty miód, był przerażający w swoim pięknie. – Obiecuję ci, mój Najstarszy, że pewnego dnia ją zabiję – powiedział Lucyfer i zniknął. Powietrze próbowało się zaleczyć i zamknąć w miejscu, w którym stał, ale poległo przy tym. Lucyfer wypalił po sobie ślad w strukturze świata, którego nie dało się zasklepić. Japhrimel milczał przez chwilę, z oczami utkwionymi w dal. Nie patrzył na mnie. Ucieszyłam się z tego faktu, bo jego twarz pełna była czegoś okropnego, nieodwołalnego i zachłannego. - Nie, kiedy ja nad nią czuwam – powiedział cicho.
8 ROZDZIAŁ PIERWSZY Cairo Giza przetrwała całe wieki, ale dopiero po Przebudzeniu piramidy znów zaczęły nabierać tego wyróżniającego je eterycznego blasku. Kolorowe kule światła pływały wokół nich nawet za dnia, mieszając się ze strumieniami pojazdów ruchu drogowego, które nigdy nie przelatywały nad piramidami. Przypominało to rzekę oddzielającą od siebie wyspy. Mimo że zespół obwodów jest dziś zabezpieczany standardowo, jak każdy inny istotny komponent, to odpowiednia ilość Mocy jest w stanie wysadzić każdy elektryczny sprzęt skondensowanym impulsem EMP. Istnieje kolegium Ceremonialistów odpowiedzialnych za używanie i odprowadzanie ładunków w piramidach oraz za Świątynię zbudowaną równolegle do kamiennych trójkątów i za Sfinksa, którego zrujnowana twarz wciąż spogląda ponad jego leżącym ciałem z mądrością większą, niż rasa ludzka jest w stanie się poszczycić czy zdobyć. Moc szumiała w powietrzu, gdy zeszłam z palącego słońca pustyni w ocieniony mrok portyku Świątyni. Energia statyczna trzeszczała w powietrzu. Piasek opadający z moich ubrań znikał błyskawicznie w polu. Wykrzywiłam usta w grymasie niezadowolenia. Byliśmy tutaj zaledwie od pół godziny a ja już miałam serdecznie dość wciskającego się wszędzie pyłu. Jedna wykończona, zmasakrowana Nekromantka będąca w połowie demonem, obolała po ostatnim wyczynie Lucyfera nawet mimo tego, że Japhrimel naprawił uszkodzenia i napełnił mnie wystarczającą ilością Mocy tak, że aż skóra mnie łaskotała, i jeden Upadły, któremu zwrócono moc demona, kroczący za mną. Jego stopy nie wydawały żadnego dźwięku w zetknięciu z kamienną podłogą. Znak na moim ramieniu, jego znak, znów zaczął pulsować. Ciepła, aksamitna warstwa Mocy otuliła moje ciało. Wnętrze moich pierścieni wirowało stabilnym światłem. Torba obijała mi się o biodro, a obcasy butów stukały o kamień, odbijając się echem w rozległej, ocienionej komnacie. Przed nami wyrosły olbrzymie wewnętrzne wrota – dwie masywne płyty z granitu, ozdobione wyrzeźbionymi laserem hieroglifami przedstawiającymi sposób życia, które wyginęło tysiące lat temu. Zaciągnęłam się głęboko znajomym pikantnym zapachem kyphii. Skóra na karku szczypała mnie lekko. Mój miecz, przerzucony przez szlufkę w pasie na broń, wibrował nieznacznie w swojej lakierowanej osłonie w kolorze indygo. Ostrze, które jest w stanie zranić Diabła. Zimny palec strachu wspiął się po moim kręgosłupie. Zatrzymałam się, obracając się odrobinę na pięcie by spojrzeć na Japhrimela. Stanął w miejscu, z dłońmi schowanymi za plecami, i patrzył na mnie jasnymi, płonącymi zielenią oczami. Jego atramentowoczarne włosy układały mu się na czole w miękką falę. Jego szczupła, złocista, ponura twarz była niedostępna i odległa. Przez ostatnich kilka godzin zachowywał milczenie. Nie miałam mu tego za złe. Nie mieliśmy sobie teraz zbyt dużo do powiedzenia. Nie chciałam łamać tego kruchego rozejmu, jaki pomiędzy sobą ustanowiliśmy. Uniósł lekko w górę jedną ciemną brew w niemym pytaniu, na które mogłam odpowiedzieć. Ulżyło mi na widok czegoś, co ciągle w nim rozumiałam. Czy to on się zmienił, czy ja? - Zaczekasz tu na mnie? – Mój głos odbił się od kamiennych ścian, chrapliwy i zrujnowany, ciągle pełen zmysłowych demonicznych obietnic. Ochrypłość w niczym nie pomogła, zmieniając go jedynie w przyjemny dla ucha pomruk. – Proszę.
9 Wyraz jego twarzy zmienił się z odległego na ostrożny. Kącik jego ust uniósł się lekko w górę. - Oczywiście. Jak sobie życzysz. Przygryzłam dolną wargę. Założenie, że źle go osądziłam, nie było zbyt przyjemne. - Japhrimel? Jego oczy spoczęły na mojej twarzy. Skupił na mnie całą swoją uwagę. Nie dotknął mnie, ale równie dobrze mógł to zrobić. Jego aura zamknęła się wokół mnie. Diamentowo czarne płomienie obwieszczały każdemu, kto posiadał Wzrok, że był demonem. Mimo że nie fizyczna, to ta pieszczota była równie intymna – to było coś, co robił ostatnio coraz częściej. Zastanawiałam się czy robił to dlatego, że chciał mieć mnie na oku, czy dlatego że chciał mnie dotknąć. Potrząsnęłam głową. Uznałam ostatecznie, że pytanie było zbędne. Prawdopodobnie i tak nie udzieliłby mi na nie odpowiedzi. Czy robiłam mu krzywdę tym, że nie miałam mu tego za złe? Znów usłyszałam w głowie głos Lucasa Villalobosa. Bierz wszystko co się da. Czy to była dobra rada? Uczciwa? Czy zwyczajnie praktyczna? Tiens, Nichtvren będący niczym więcej, jak tylko kolejnym agentem Hellesvrontu, miał się z nami spotkać po zmroku. Lucas był z Vannem i McKinleyem. Leander wynajął nam pokój w pensjonacie i czekał tam na nas. Nekromancie i łowcy głów nie przeszkadzała obecność dwójki niebędących ludźmi agentów, ale przyłapałam go na tym, że bladł za każdym razem, gdy Lucas znajdował się zbyt blisko niego. Ulżyło mi gdy zobaczyłam, że gość ma trochę zdrowego rozsądku. W końcu nawet ja bałam się Lucasa, mimo tego, że byłam jego klientką i walczył dla mnie z Lucyferem i dwoma cerberami. Człowiek, od którego Śmierć odwróciła się plecami, był profesjonalistą i dobrym atutem. A mimo to… Był nieprzewidywalny, niemożliwy do zabicia, magia zdawała się od niego odbijać, a na dodatek istniały historie o tym, co robił psionikom, którzy nieuczciwie z nim pogrywali, albo wynajmowali go i próbowali potem oszukać. Zorientowanie się, że w tych opowieściach jest ziarno prawdy, nie zajmowało dużo czasu. - Tak? – podsunął Japhrimel zachęcającym tonem. Ze zdziwieniem oderwałam wzrok od kamiennej podłogi. Znów odbiegałam od tematu. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. - Nic takiego. – Odwróciłam się. Moje obcasy wystukiwały cichy rytm na kamieniu, gdy szłam w stronę drzwi. – Niedługo wrócę. - Nie śpiesz się. – Stał wyprostowany z dłoniami złożonymi za plecami. Oczy podobne miał do dwóch płonących, zielonych otchłani widocznych w chłodnym mroku. Czułam na plecach ciężar jego spojrzenia. – Zaczekam tu na ciebie. Pokręciłam głową i wyciągnęłam rękę by dotknąć drzwi. Znak na moim ramieniu znów zapłonął. Gorąco ześlizgnęło się po mojej skórze jak ciepły olejek. Nie był już Upadłym. Mogłabym się zastanawiać jakim to mnie czyniło stworzeniem, ale przecież nigdy nie powiedział mi czym tak naprawdę byłam. Hedaira, ludzka kobieta, której dano część siły demona. Japhrimel powtarzał tylko, że dowiem się wszystkiego we właściwym czasie. Tylko, że mając na głowie uratowanie Eve i próbującego mnie zabić Lucyfera, równie dobrze mogłam umrzeć zanim odkryję prawdę, a to by było naprawdę do bani. Rozłożyłam swoje dłonie – wąskie, złociste dłonie o paznokciach pomalowanych czarnym lakierem, który odprysł lekko z lewej ręki – do szorstkiego granitu i popchnęłam. Wrota, balansujące na naoliwionych zawiasach, otworzyły się ze świstem. Wylało się zza
10 nich jeszcze więcej pachnącego kyphii dymu, walczącego z pokrywającą mnie warstwą zapachu palonego cynamonu i piżma. Znajdujący się za nimi hall był ogromny. Cała architektoniczna przestrzeń skupiła się na siedzącym na tronie Horusie i stojącemu za nim wysokiemu posągowi Izydy, która unosiła dłoń błogosławiąc swojemu synowi. Wrota zamknęły się. Ukłoniłam się, przykładając dłoń do serca i czoła w klasycznym pozdrowieniu. Ruszyłam w głąb domu bogów. Drzwi odcięły mnie od stojącego na zewnątrz Japhrimela. To było chyba jedyne miejsce, w którym mogłam być naprawdę sama. Jedyne miejsce, którego by nie naruszył. Niestety, pozostawienie go na zewnątrz oznaczało pozbawienie mnie ochrony. Nie sądziłam, by we wnętrzu świątyni zaatakował mnie jakikolwiek demon, ale byłam wystarczająco zdenerwowana, żeby zaczerpnąć tchu i powitać kolejną falę Mocy promieniującą z blizny na ramieniu. Wzięłam kolejny głęboki oddech. Uczucie paniki skumulowało się pod moim mostkiem. Powiedziałam sobie, że to głupie. Japh stał tuż za drzwiami, a mój bóg zawsze odpowiadał na moje wezwanie. A mimo to od czasu nocy, podczas której Anubis wezwał mnie do siebie i powierzył do wykonania zadanie, którego nie pamiętałam, milczał. Utrata tego kompasu sprawiła, że dryfowałam bezładnie w sposób, w jaki nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Jeśli kiedykolwiek potrzebowałam wskazania mi kierunku w jakimś mam dalej iść i pocieszenia, to właśnie w tym momencie. Cairo Giza w erze merikańskiej stanowiło terytorium wyznawców Islum, którzy zadławili się własną krwią podczas Wojny Siedemdziesięciodniowej, razem z Protestorami i Żydami, nie wspominając już o Ewangelistach Gileada. W świecie kontrolowanym przez Sojusz Hegemonii i Putchkin, gdzie w każdym kącie czaili się psionicy, warunki, które dały podstawę do powstania Religii Poddaństwa, całkowicie upadły. Po krótkim odrodzeniu fundamentalistów Islum, stały się kolejną małą sektą podobną do Nowych Chrześcijan. Starzy bogowie i państwowe religie znów wróciły do łask. Największym pojedynczym ciosem, jaki został wymierzony w Religie Poddaństwa, stało się Przebudzenie i narodziny nauk o Mocy. Podczas gdy każdy był w stanie wynająć Szamana czy Ceremonialistę by skontaktować się z wybranym bogiem, a doświadczenie duchowe staje się rzeczą powszechną – nie wspominając już o Nekromantach zapewniających życie pozagrobowe i Magich udowadniających istnienie demonów – doszło do tego, że większość zorganizowanych religii umarło szybką i gwałtowną śmiercią. Zastąpiły je osobisty kult bogów patronów i duchów. Tutaj w Egipcie starzy bogowie powrócili z zamiarem zemszczenia się. Ceremonialiści powoli nabierają charakteru kapłanów. Większość psioników jest religijna tylko do momentu, w którym nauka o wierze sprawia, że Moc zachowuje się w ten sposób, a nie w inny. Nekromanci są zazwyczaj bardziej zaangażowani duchowo od reszty. W końcu nasze psychopomposy przybierają twarze starożytnych bogów i zachowują się tylko odrobinę inaczej od przeciętnego bóstwa wielbionego przez ludzi. Częściową zasługą tego faktu było prawdopodobnie to, że każdy akredytowany Nekromanta musiał zmierzyć się ze swoją Próbą. Trudno jest nie czuć się choć odrobinę przywiązanym do boga, który wskrzesza cię po twojej psychicznej śmierci inicjacji i zostaje z tobą na dobre, przyjmując cię w ramiona Śmierci w chwili kiedy nadchodzi twój czas, by wyruszyć w głąb Tego, Co Nadchodzi Później. Mimo to debata ciągle jest w toku – czy Ceremonialista może być kapłanem czy kapłanką i czego tak naprawdę chcą od nas bogowie? Tyle, że w dzisiejszych czasach ludzie są mało skłonni do tego, by mordować siebie nawzajem z powodu tych pytań. Albo przynajmniej nie robią tego tak często. Między kapłankami Aslana a hegemońskim
11 Literackim College’em Albiona trwa nieustająca wojna o to kto jest za tym, że Prorok Lewis był Nowym Chrześcijaninem. Tyle, że w tej wojnie zamiast krwi leje się atrament. Skręciłam w prawo. Sekhmet o lwiej głowie siedziała na swoim tronie, dziwnie spokojna. Żar unosił się falami z wiecznego ognia widocznego w czarnej misie na Jej ołtarzu. Uderzający do głowy aromat wina uniósł się w powietrze. Widocznie ktoś składał właśnie ofiarę. Obok Niej siedział Set. Jego głowa szakala została wymalowana głęboką czerwienią podobną do zaschniętej krwi. Moce zniszczenia. Konieczne i wielbione, ale mało bezpieczne. Ani trochę nie były bezpieczne. Ostatnim prezentem Japhrimela był błyszczący posążek Sekhmet, zanim nie przełamał milczenia i nie powiedział mi, że Lucyfer znów chce się ze mną spotkać. Ten sam posążek, naprawiony i wypolerowany na błysk, nawet teraz stał przy łóżku w pensjonacie. Błagam, powiedz mi. Ona nie ma zamiaru zaczynać ze mną walczyć. Już i tak mam na głowie wszystkie możliwe problemy, z jakimi jestem sobie w stanie teraz poradzić. Zadrżałam i skręciłam w lewo. Tutaj, za ptasią głową Thota, znajdowała się smukła, czarna psia twarz mojego boga w jego własnej ważnej niszy. Zaciągnęłam się głęboko powietrzem wypełnionym aromatem kyphii. Złożyłam ostatni pełen szacunku ukłon w stronę Izydy i Jej syna i ruszyłam w lewo. Przez chwilę zdawało mi się, że posąg Thota poruszył się szybko gdy go mijałam. Zatrzymałam się, złożyłam hołd. Zerknęłam w stronę sufitu ozdobionego gwiaździstymi, nagimi wyobrażeniami Nuit. Mnóstwo psioników wyznawało kult helleńskich bogów. Istnieją kolegia Asatru i Teutoniki oraz tradycja związana z magicznymi krainami Faerie w Europie. Szamani mają swoje loa. Istnieją też tacy, którzy podążają ścieżką Lewej Ręki i wielbią Niewypowiedzianego. Wyznawcy Tantry mają swoje devas, a Hindu olbrzymie, zawiłe ceremonie i zgromadzenia. Rodowici Mericanie i Wyspiarze wytworzyli własne odłamy magii. Szamański trening jest przekazywany przez krew i rytuał. Buddyści oraz Zenmosi posiadają swoje nie do końca związane z religią tradycje. Jak mawiają Magi, religii jest tyle samo, ile ludzi na ziemi. Nawet demony, mylone często z bogami, są od dawien dawna przedmiotem kultu. Jeśli chodzi o mnie, to nigdy nie miałam zbyt wielkiego wyboru. Śniłam o mężczyźnie z głową psa przez całe swoje dzieciństwo. Uczęszczałam na obowiązkowe Nauki Religijne w Rigger Hall. Jednym z pierwszych zakresów nauk była Egyptianica. Kiedyś była to niezwykle popularna sekta. Studiując to już od samego początku poczułam się jak w domu. Nie tyle nauczyłam się wszystkiego co było związane z bogami znad Nilu, tylko raczej przyswoiłam sobie i wryło mi się to głęboko w pamięć, tak jakbym zawsze o tym wiedziała, tylko potrzebowała przypomnienia. Za pierwszym razem kiedy weszłam do domeny Śmierci, Anubis był tam razem ze mną. Od tamtego czasu nigdy mnie nie opuścił. Do kogo miałabym się zwrócić po pociechę, jak nie do Niego? Doszłam w końcu do jego niszy. Poczułam, jak łzy wzbierają mi pod powiekami. Gardło miałam pełne czegoś twardego i gorącego. Opadłam na jedno kolano i podniosłam się. Postąpiłam krok naprzód. Zbliżyłam się do Jego posągu. Znajdujący się przed nim ołtarz pełen był palących się świec nowennowych i złożonych ofiar. Jedzenie, napoje, rozrzucone pieniądze, patyczki dopalających się kadzidełek. Nawet ludzie zabiegali o Jego względy, mając nadzieję na jakąś fałszywą łaskę gdy nadchodził ich czas i na ominięcie wyznaczonej przez Śmierć daty i godziny zwiastujących kres ich życia. Moje pierścienie plunęły iskrami, podobne do złotych punkcików światła migoczących w ciemności. Począwszy od obsydianowego pierścienia na trzecim palcu mojej prawej ręki, bursztynu na prawym i lewym środkowym, kamienia księżycowego na lewym
12 palcu wskazującym, chalcedonie na trzecim palcu lewej ręki, a skończywszy na pierścieniu w kształcie bogini Suni na kciuku, reagowały na ładunek Mocy wiszącej w powietrzu. Moja wewnętrzna Moc, przywiązana do demona i istoty, która nie była już w pełni człowiekiem, zafalowała niespokojnie. Pani mój, boże mój, proszę, wysłuchaj mnie. Potrzebuję Cię. Opadłam na kolana, wysuwając katanę z osłony. Położyłam promieniujący jasnym światłem miecz przed sobą na kamiennej podłodze. Dłonie oparłam o uda. Zamknęłam oczy i zaczęłam się modlić. Proszę. Jestem zmęczona i tęsknię za Twoim dotykiem, mój Panie. Odezwij się do mnie. Pocieszyłeś mnie, ale pragnę usłyszeć Twój głos. Mój oddech pogłębił się. Niebieski blask zaczął narastać na najdalszych krańcach mojego mentalnego wzroku. Rozpoczęłam modlitwę, której nauczyłam się dawno temu, studiując nowoegipskie księgi w Bibliotece Rigger Hall. - Anubis et’her ka – szepnęłam. – Se ta’uk’fhet sa te vapu kuraph. Anubis et’her ka. Anubisie, Panie Śmierci, Wierny Towarzyszu, ochraniaj mnie, bo jestem Twoim dzieckiem. Chroń mnie, Anubisie, zważ me serce na szali. Czuwaj nade mną, Panie, bo jestem Twoim dzieckiem. Nie pozwól złu mnie doświadczać, lecz zwróć Swój gniew przeciwko moim wrogom. Wejrzyj na mnie i połóż na mnie Swą dłoń, teraz i aż po kres mojego życia, dopóki nie pochwycisz mnie w Swoje ramiona. Kolejny głęboki oddech. Mój puls zwolnił. Milczące miejsce w moim wnętrzu, w którym mieszkał bóg, zaczęło otwierać się jak kwiat. - Anubis et’her ka – powtórzyłam, gdy niebieski blask urósł na kształt jednego, ostrego rozbłysku. Bóg Śmierci przyjął mnie do siebie, pochłonął w całości – a ja byłam z tego faktu całkowicie zadowolona. Otoczyły mnie niebieskie, kryształowe ściany domeny Śmierci, ale nie stałam już na swoim zwykłym miejscu na moście przerzuconym ponad otchłanią pełną dusz. Zamiast tego, kryształ przybrał kształt Świątyni, psychicznego echa miejsca, w którym klęczałam. Przede mną pojawił się bóg pod postacią smukłego, czarnego psa siedzącego na tylnych łapach i spoglądającego na mnie Swoimi nieskończonymi, gwiaździstymi czarnymi oczami. Od śmierci Jace’a ni razu nie przyszłam tu z własnej woli. Płakałam. Unosiłam się gniewem skierowanym w mojego boga, stawiałam Mu opór, obwiniałam Go, łkałam w ramię Japhrimela, rozpaczając nad całkowitą niesprawiedliwością tego co się stało. A mimo to wiedziałam, że Śmierć nikogo nie faworyzuje. Kocha wszystkich tak samo, a kiedy nadchodzi czas, żaden smutek żyjących nie jest w stanie odroczyć Jego wyroku. Przeszłość, teraźniejszość, mój ból… jak mogłam kochać swojego boga i jednocześnie sprzeciwiać się Jego woli? Jak mogłam opłakiwać i jednocześnie Go kochać? Miałam na sobie białą szatę wybrańca boga, przewiązaną srebrnym sznurem podobnym do rybiej łuski. Kolana miałam przyciśnięte do zimnej, niebieskiej, kryształowej podłogi. Szmaragd płonął na moim policzku jak wypalony znak. To był Jego znak osadzony w mojej skórze przez ludzi, ale przy udziale Jego woli. Ten klejnot naznaczał mnie jako wybrańca Śmierci. Błogosławiłam przypadkowy cud genetyczny, który obdarował mnie Mocą pozwalającą mi na wejście do Jego królestwa i czucia na sobie Jego dotyku. Napotkałam Jego wzrok. Nie przyszłam tu po to by odzyskać jedną z dusz, więc nie potrzebowałam ochrony w postaci zimnej stali. Mimo to ręka aż świerzbiła mnie by zamknąć się odruchowo na rękojeści. Jego oczy od powieki do powieki wypełniała czerń, rozgwieżdżona zimnymi, niebieskimi klejnotami konstelacji gwiazd, których nigdy nie ujrzy żadne żywe stworzenie i pokryta warstwą błękitnej poświaty. W oczach Śmierci umierały całe galaktyki, gdy zwróciła na mnie swoją uwagę, podobną do ogromnego ciężaru powierzonego tak niewielkiej istocie. Mimo to, będąc Jej dzieckiem, byłam na swój własny sposób
13 wystarczająco nieskończonym bytem. To samo w sobie stanowiło tajemnicę – sposób, w jaki potrafiłam pomieścić w sobie nieskończoność boga i jak to się działo, że On był w stanie zawrzeć w sobie moją własną niemającą końca ani początku duszę. Zdjął ze mnie ciężar. Zastąpiła go pewność. Należałam do Niego. Od zawsze. Jeszcze przed moim narodzeniem bóg naznaczył mnie jako swoją. Nie mógł mnie opuścić tak samo, jak ja nie mogłam opuścić jego. I mimo że stawiałam Mu opór, a nawet przeklinałam Go pogrążona w swoim smutku i żalu – czasami nadal to robiłam – to On nie miał nic przeciwko. Był moim bogiem i nigdy mnie nie opuści. Ale w końcu istniał także Lucas, prawda? Człowiek, od którego sama Śmierć odwróciła się plecami. W tym miejscu myśl błyskawicznie stawała się czynem. Moje pytanie zawisło w powietrzu. Nić porozumienia ciągnąca się w dzielącej nas otwartej przestrzeni napięła się jak dobrze naciągnięty sznur. Dźwięk musnął moje wnętrze, podobny do uderzenia potężnego dzwonu bożego śmiechu. Ścieżka Nieśmiertelnego nie była dla mnie, przypomniał mi Anubis. Moja ścieżka należała tylko do mnie, a moje przymierze ze Śmiercią pozostawało nienaruszone, bez względu na to, że przeklinałam Go pogrążona w ludzkim żalu. Jestem gliną – więc jeśli glina zrani w rękę garncarza który ją wyrobi, to kto jest temu winien? Mój bóg przemówił. Znaczenie Jego słów przepaliło się przeze mnie. Każde z nich zrywało jedną warstwę. Tyle warstw, tyle różnych rzeczy, przez które trzeba było się przebić, a każda a nich otwierała się dla boga jak kwiat. Nie istniała żadna inna istota, człowiek, bóg czy demon, przed którym skłoniłabym poddańczo głowę. Taka też była moja złożona Mu obietnica. Przyjęłam ją. Zadanie wypaliło się w moim umyśle. Ogień Jego dotyku i jakieś inne poruszające się w nim uczucia połączyły się w jedno. Miałam jakieś zadanie do wykonania – coś, czego bóg nie chciał mi jeszcze pokazać. Czy zrobię to, o co mnie poprosi? Gdy nadejdzie czas, to czy ugnę się pod naciskiem Jego woli i wypełnię zadanie, które mi przydzieli? Poczułam, jak narasta we mnie gorycz. Targowanie się nie leżało w naturze Śmierci, nie ma swoich ulubieńców i już zdążyła zabrać mi ludzi, których kochałam. Doreen, Jace, Lewis, Roanna… Każde z tych imion było jedną gwiazdą w konstelacji wypełniającą Jej oczy. Mogłabym się na Nią wściekać, ale jaki by był tego sens? Obietnica jaką mi złożył była absolutnie pewna. Ludzie, których kochałam udali się do domeny Śmierci, która ich tam trzymała. Gdy nadejdzie mój czas, znów się z nimi spotkam. Bez względu na to co mieściło się w Tym, Co Następowało Potem, mogłam mieć pewność, że to miejsce zawierało dusze tych, którzy znaczyli coś dla mnie w moim życiu, których miłość i powinność ciążyły na mnie jak witany z radością ciężar obowiązku. Ten ciężar stanowił miarę mojego honoru. Czymże był honor bez dotrzymanych obietnic? Dla mnie znalezienie się w objęciach Śmierci będzie jak powitanie starego kochanka, celebracją, której jednocześnie bałam się i za którą tęskniłam. Każde żywe stworzenie lęka się nieznanego. Posiadanie choćby odrobiny pewności pośrodku całego tego morza strachu jest prawdziwym skarbem. W odróżnieniu od biednych, niewidomych dusz, które miały na to jedynie moje słowo, ja wiedziałam kto będzie trzymał mnie za rękę gdy będę umierać i kto pomoże mi przejść przez drzwi prosto do Tego, Co Następuje Potem. Wiedza pomaga w strachu, nawet jeśli go nie zmniejsza. Ukłoniłam się ze złożonymi dłońmi. Ten głęboki hołd sięgnął prosto do mojego serca. Moje długie, uparcie się mnie trzymające życie rozwinęło się pod Jego dotykiem. Jestem Twoim dzieckiem, szepnęłam. Powiedz mi co mam robić. Smukły, czarny pies zmierzył mnie okropnym spojrzeniem nieskończenie bezlitosnych oczu. Potrząsnął ponuro
14 swoją głową. Nawet ta wizja była tylko po to by pokazać mi jakiego spodziewano się po mnie wyboru, gdy nadejdzie właściwy czas. Byłam wolna. On jedynie prosił i wcale nie przyrzekł kochać mnie mniej nawet gdybym mu odmówiła. Taka doskonała miłość nie jest dla ludzi. Nie istniała żadna inna odpowiedź, której mogłabym udzielić w zamian za wolność jaką mi ofiarował. Nigdy nie mogłabym się Go wyrzec. To byłoby jak wyrzeczenie się samej siebie. Jego aprobata rozgrzała mnie od środka, aż do samych kości. Jak w ogóle mogłam w Niego wątpić? Miałam do zadania jeszcze jedno pytanie. Nić porozumienia rozciągnęła się pomiędzy nami jeszcze raz, jak naciągnięty do granic możliwości sznur. Nie mogłam się powstrzymać. Uniosłam głowę i wymówiłam przed bogiem jego imię. Japhrimel. Szmaragd na moim policzku zapłonął, wyrzucając z siebie kaskady iskier. Twarz boga uległa zmianie. Wykwitł na niej psi uśmiech. Jego oczy błysnęły zielenią zaledwie na ułamek sekundy. Mój bóg uwolnił mnie, nie udzielając odpowiedzi – a mimo to miałam dziwne przeczucie, że zostało mi powiedziane to co było najważniejsze. Trzymałam się tej wiedzy kurczowo przez jeden podniosły, wstrzymujący bicie serca moment, zanim wstrząs towarzyszący powrotowi do własnego ciała nie odebrał mi tego zrozumienia. Gwałtownie zaczerpnęłam tchu i zgięłam się w pół. Moja zimna, zdrętwiała ręka zamknęła się odruchowo wokół rękojeści miecza. Skoczyłam na równe nogi, uderzając butami w kamienną podłogę. Serce waliło mi w klatce rozciągliwych żeber. Kilka razy przełknęłam ślinę i zamrugałam. Całe wnętrze Świątyni wypełniały cienie. Cichy, paskudny chichot odbijał się echem od jej wysokiego stropu. Mój demoniczny wzrok przeszył spowijający pomieszczenie mrok. Dostrzegłam każdy kąt i każde pęknięcie. Przebiłam się nawet do strumienia Mocy wplecionego w ściany. W środku nie było żadnych innych wyznawców i to było dziwne. Przecież świątynia nie mogła być pusta. Nie w środku dnia. Zalała mnie smakująca miedzią demoniczna adrenalina. Chłód Śmierci opuścił wreszcie palce moich rąk i stóp. Inni Nekromanci wykorzystują seks lub sparring do pozbycia się lodowatego zimna Śmierci i do spłukania z siebie jej gorzkiego posmaku. Ja miałam w zwyczaju jeździć na slicu, wykorzystując prędkość i niebezpieczeństwo do przywrócenia siebie samej do rzeczywistości. Tym razem przywróciło mnie do niej uczucie, że jestem obserwowana. Poprawka. Raczej wiedza, że byłam obserwowana. Tyle, że nikogo nie dostrzegłam. Bicie mojego serca wróciło do względnej normalności. Wypuściłam z płuc ciche westchnięcie. Byłam w świątyni, otoczona opieką swojego boga i z czekającym na zewnątrz Japhrimelem. Co niby miałoby mnie tu skrzywdzić? Mój miecz zabrzęczał, wślizgując się z powrotem do osłony. Jado nazwał go Fudoshin. Jak dotąd ostrze dobrze mi służyło. A nawet bardzo dobrze, biorąc pod uwagę fakt, że zraniło Diabła bez roztrzaskiwania się na kawałki. W jego sercu zamknięto pewną Moc, o której mój sensei mi nie powiedział. Chyba nie myślisz tego, o czym myślę, że myślisz, prawda Danny? Nie możesz zabić Diabła. Nigdy do tego nie dojdzie. To dlatego on jest Księciem Piekła, najstarszym z demonów, tym o którego wywodzą się wszystkie inne. To po prostu niemożliwe. Nie mogłam tego zrobić. Ale Japhrimel mógł – w końcu zmusił Lucyfera do cofnięcia się o kilka kroków w tył. Byle dalej ode mnie.
15 Albo, gdyby Japh nie był w stanie go zabić, to mógł przynajmniej wyperswadować Diabłu by zostawił Eve w spokoju. To była jedyna rzecz jaką mogłam teraz zrobić dla córki Doreen. I jeśli wierzyć jej słowom, również mojej. Spojrzałam w górę na twarz Śmierci. Zasługiwała na ofiarę, chociaż teraz nie miałam jej właściwie czego dać. Wszystko, co posiadałam spłonęło w pożarze. Włączając w to mój związek z Japhrimelem. Kocham go, ale jakim cudem mam go nakłonić do tego, by zostawił Eve w spokoju? I jak, do cholery, mam go powstrzymać przed używaniem jego siły do wymuszania na mnie wszystkiego czego tylko chce? Przeprosił, ale co się stało, to się nie odstanie. Wyciągnęłam z pochwy jeden ze swoich noży. Ostrze rozbłysło w świetle świec. Przyłożyłam je do skóry dłoni i przesuwałam nim tam i z powrotem, by wbić się głębiej w twardą, złocistą skórę. Dzięki temu uzyskałam całkiem sporą garść demonicznej krwi, którą wlałam ostrożnie do płytkiej, kościanej miseczki pełnej mocnego czerwonego wina, złożonego w ofierze przez kogoś innego. Ucięłam nożem kosmyk włosów. Były teraz dłuższe, po tym jak Japhrimel uzdrowił mnie po wypadku poduszkowca. Sięgały mi teraz do ramion i nie opadały w postrzępionych kosmykach na uszy. Mimo to dziwnie chodziło się bez warkocza obijającego się o plecy za każdym razem, gdy obróciłam głowę. Złożyłam kolejny ukłon. Rana na mojej dłoni zaczęła się zamykać. Czarna krew niwelowała ból. - Żałuję, że więcej dla Ciebie nie mam – powiedziałam cicho w kierunku posągu, wiedząc, że mnie usłyszy i zrozumie. – Dziękuję, mój Panie. Czyżby cienie poruszyły się by Go spowić? Zamrugałam. Wrażenie bycia obserwowaną przybrało na sile. Ktoś mnie obserwował. To nie ulegało dyskusji. To nie było tak, że mój wzrok nagle stracił na ostrości – miałam doskonały wzrok nawet wtedy, gdy nie zostałam jeszcze obdarowana wyostrzonymi zmysłami demona. Zagapiłam się na głowę psa widoczną ponad jego wąską piersią, na sierp i hak trzymane w długich, czarnych dłoniach, na wysadzaną klejnotami szatę połyskującą odbitym światłem świec. Ten Silny, tak nazywają Anubisa ci, którzy podążają jego ścieżką. Obrońca. Miał jeszcze jedno imię, najukochańsze – Łagodny. Ten, który koi wszystkie bóle, bóg, który nigdy nas nie opuścił, nawet u kresu życia. - Anubis et’her ka – powtórzyłam. – Dziękuję. Posąg stał w bezruchu, gdy szłam do wyjścia. Zastanawiałam się przez chwilę, czy powinnam złożyć ofiarę również dla Sekhmet, ale zignorowałam tą myśl. Ściąganie na siebie Jej uwagi było niebezpieczne – już i tak miałam w swoim życiu wystarczająco dużo zniszczeń, z którymi musiałam się uporać. Po raz ostatni ukłoniłam się Izydzie i Horusowi i podeszłam do granitowych wrót. Otworzyły się do wnętrza. Moc iskrzyła i wiła się spiralnie w ich środkach. Gdy weszłam do hallu, Japhrimel ciągle stał w tym samym miejscu, w którym go zostawiłam. Dłonie miał schowane za plecami i przyglądał się murom. Drzwi zamknęły się za mną. W końcu odwrócił wzrok od ścian i spojrzał na mnie. - Znalazłaś to czego potrzebowałaś? Powietrze pomiędzy nami było równie kruche i przejrzyste co cienki kryształ. Tak bardzo starał się być ostrożny w mojej obecności. Ja również się staram, Japhrimel. Kocham cię i staram się. Wzruszyłam ramionami. - Dobry Boże – rzuciłam mu uśmiech, który miał być naturalny. – Ależ jestem głodna. Wspominałeś coś o jedzeniu?
16 ROZDZIAŁ DRUGI Pensjonat okazał się być ogromnym, nachylonym budynkiem zrobionym z cegieł powiązanych ze sobą wyschniętym błotem. Pola hermetyczne migotały nad każdym oknem i drzwiami. Upał był niemal tak samo nieznośny co sypiący się zewsząd piach. Spędziłam kilka chwil poza budynkiem, stojąc na chodniku i wygrzewając się na słońcu. Japhrimel, w długim, czarnym płaszczu, przypominający ciemny kleks na brązowożółtym tle, czekał w milczeniu. Gdzieniegdzie można było dostrzec cętki zieleni. Z brązowej wstęgi Nilu pompowano wodę. Powstały lokalne obszary, na których kontrolowano warunki klimatyczne, tak by mogły tam powstać ogrody. Rosło tu mnóstwo palm daktylowych. Małe oazy powciskano praktycznie w każdy ogródek. Technologia wodno-kanalizacyjna dopiero raczkowała, ale to tutaj używano jej w całej rozciągłości, która nie była znowu wcale taka wielka. Mimo to, było to całkiem przyjemne. Przynajmniej będziemy mieli wystarczająco dużo wody na kąpiel, w odróżnieniu od całej północnej części Hegemonii Afrike, którą od trzydziestu lat trzymała w swoim uścisku susza. Ciągle próbowali zażegnać konsekwencje środowiskowe zastosowania technologii, aż w końcu życie zaczęło się przenosić znad rzeki w głąb pustyni. Odbyła się nawet rozmowa o tym, by znów pokryć pustynie zielenią, ale ekolodzy strasznie oburzyli się tym pomysłem. Przeprowadziłam kilka pościgów w Hegemonii Afrike. Raz śledziłam w gąszczu uliczek Nova Carthago pewnego Magiego, który zszedł na złą drogę, a w Tanzanii dopadłam Szamana – tylko i wyłącznie dzięki wynalezieniu tazapramu. To był jedyny raz kiedy zostałam tak poważnie otruta, że myślałam że umrę. Śmierć niemal pochwyciła mnie w swoje objęcia, gdy została pobita sześć razy przez zgraję chuliganów, których Szaman zachęcił do spuszczenia mi łomotu. Nie miałam wtedy pojęcia, że bycie Animonem stanowiło jego drugi talent. Potem rozprawiłam się z gangiem czterech facetów z bojowymi poprawkami ciała, naćpanych doprawianym thioliną Clormenem-13, którzy myśleli, że Historyczny Rezerwat Przyrody Serengeti będzie w stanie ich ukryć. Za to, że dwójka z nich skończyła jako trupy, a pozostała dwójka była w stanie krytycznym, musiałam obciąć swoją zapłatę o pięćdziesiąt procent. Nie powinni byli do mnie strzelać, a potem próbować zatłuc na śmierć. Nie powinni też zostawiać mnie tam związaną i przyćpać kolejnego koktajlu narkotyków. Powinni zabić mnie wtedy gdy jeszcze mieli na to szansę. Moje wspomnienia z Afrike są pełne upału, kurzu, niebezpieczeństwa i napędzającej serce adrenaliny. Nie wspominając już o bólu. Gdy już skończymy tutaj to, co mieliśmy do zrobienia bez konieczności wdawania się w bójkę i wsiądę do transportera jadącego do domu, to będzie pierwszy raz w historii, kiedy odlecę z ziemi Hegemonii Afrike nie roniąc ani jednej kropli własnej krwi. No cóż, w końcu każda dziewczyna może mieć na to nadzieję, prawda? Jedynym plusem bycia pół demonem okazało się to, że upalna pogoda nie przeszkadzała mi tak bardzo jak kiedyś. Nienawidziłam się pocić, ale teraz lubiłam upał – im więcej słońca, tym lepiej. Mogłam się na nim wygrzewać jak kot. Gdy przeszłam za Japhrimelem przez pole hermetyczne, wzdrygając się gdy skóra zaczęła mnie od niego swędzieć i łaskotać, w chłodnym, cienistym lobby znaleźliśmy czekającego na nas opalonego na brąz Vanna. Twarz agenta Hellesvrontu wyglądała lepiej. Goiła się szybciej niż na człowieku, ale nie dość szybko, tak jak by to było przy pomocy czaru uzdrawiającego. Siniaki, jakie zarobił od Lucasa, bladły. Bandaże osłaniające prawe
17 oko zostały zdjęte, odsłaniając paskudne cięcie zaczynające się na czole i biegnące przez brew. Miał szczęście, że nie stracił tego oka. Poczułam się odrobinę winna. Przecież to ja wynajęłam Lucasa – tak długo wyciskał z Vanna informacje na temat miejsca mojego przebywania, że w końcu pojawił się tam dosłownie w ostatnich chwili by uratować mi życie. Byłam całkiem pewna tego, że Lucyfer zabiłby mnie gdyby mógł. Kolejny raz zadarłam z Księciem i uszłam z tego ze swoim marnym życiem. Zaczynałam się czuć tak, jakbym miała farta. Tyle, że nie do końca. Vann kiwnął głową na mój widok. Jego brązowe oczy pociemniały. Skinęłam głową w ostrożnym powitaniu. Recepcja w lobby była opuszczona. Odtwarzacz holovideogramów połyskiwał na różowo w znajdującym się za nim gabinecie. Wyłapałam odgłos bicia ludzkiego serca, czyjś kaszel i szuranie stóp. Podłogę stanowiła tutaj zawiła mozaika żółtych i niebieskich płytek. W mosiężnej donicy przy drzwiach rosła dracena, blisko półki z gazetami i tanimi magazynami. - Mam wiadomości. – W tonie głosu Vanna słychać było pełen niepokoju szacunek, jak gdybym była jadowitym stworzeniem, którego za wszelką cenę nie chciał obrazić. Spojrzałam tęsknie w stronę malutkiej kawiarenki umiejscowionej na pierwszym piętrze pensjonatu. Byłam głodna. - Idź znaleźć stolik, Dante – powiedział cicho Japhrimel. – Za chwilę do ciebie dołączę. Przez moment rozważałam pomysł pokręcenia się po wnętrzu w celu podsłuchania tego co Vann miał do powiedzenia, ale w końcu uznałam, że prawdopodobnie wcale nie chcę wiedzieć co to takiego. I tak się dowiem. Jeśli Japhrimel nie chciał dopuścić bym cokolwiek usłyszała, to Vann wkrótce sam się przede mną wygada. Tak więc zamiast pakować się w kolejne kłopoty, równie dobrze mogłam iść coś zjeść. - W porządku. – Nie mogłam się oprzeć, by nie powiedzieć tego gderliwym tonem małej głupiej gęsi. – Gdybyś chciał zatrzymać coś przede mną w tajemnicy, to Vann zaczekałby jakiś czas i powiedział ci o tym później, prawda? Z tymi słowami okręciłam się na pięcie i odeszłabym gdyby Japh nie chwycił mnie nagle za ramię. Miałam wystarczająco dużo oleju w głowie żeby nie stawiać mu oporu – w końcu był ode mnie o wiele silniejszy. Nikomu nie wyszłoby to na dobre. - W takim razie zostań. Możesz wysłuchać wszystkiego. – Ściągnął brwi, spoglądając na Vanna. – A więc? - To coś opuściło Sarajevo, ale nie wiemy dokąd się udało. McKinley mówi, że coś podejrzanego dzieje się w Kalifie, ale nie sądzę by ktoś był na tyle głupi, żeby zaglądać akurat tam. Obecnie trwa porównywanie wszystkich raportów. Założę się, że to coś podąża swoją drogą bez żadnych przeszkód. – Ton jego głosu był pełen całkowitego szacunku i dziwnie pozbawiony strachu, jak zwykle gdy mówił coś do Japha. Japhrimel kiwnął głową w zamyśleniu. Jego kciuk gładził mnie po ramieniu w delikatnej, nieobecnej pieszczocie. Spojrzałam wstecz w swoje wspomnienia, żeby złożyć to wszystko do kupy. W zdemilitaryzowanej strefie Sarajeva było coś, co Japhrimel koniecznie chciał zdobyć. Anhelikos – pokryte piórami stworzenie żyjące w starej, opuszczonej świątyni – powiedziało mu, że to coś zostało zabrane z powrotem na Dach Świata. Myślenie o Sarajevie przyprawiło mnie o nagły, lodowaty dreszcz, odczuwalny nawet w klimatyzowanym wnętrzu. Miasto pełne paranormalnych istot i palce Lucyfera zamykające się na mojej tchawicy… Mój brzuch ciągle był jeszcze odrobinę nadwrażliwy po ostatnim kopniaku jaki wymierzył mi Diabeł. Swoisty prezent pożegnalny. Kciuk Japha poruszył się na moim ramieniu, kojąc mnie.
18 - Skarb się przemieszcza – powiedział w zamyśleniu. – Podobny przypadek nie zdarzył się od tysięcy lat. - Tysięcy lat? – spytał Vann, chociaż wcale nie wyglądał na zdumionego. Podrapał się po posiniaczonej twarzy swoimi szorstkimi palcami, krzywiąc się lekko. – Jesteś pewien co do obranej przez niego trasy? – Zamiast wyrażać powątpiewanie, jego pytanie było retoryczne. Japh wzruszył płynnie ramionami. - To ja zostawiłem go z Kos Rafelosem. Skarb wydostał się spod jego opieki w chwili mojego powrotu. Gra rozpoczęta. Teraz oni zaczną szukać Klucza. Klucza? Jakiego klucza? I kim są ci „oni”? Nie powiedziałam tego na głos, ale Japhrimel spojrzał na mnie, jak gdyby wahał się ile może przy mnie powiedzieć. Przełknęłam nagłe zniecierpliwienie. Zasłużył na odrobinę wyrozumiałości, mimo że nie byłam jakoś szczególnie zadowolona z faktu bycia karconą jak rozrabiający szczeniak i przygwożdżoną do ściany sarajewskiego metra. Myśl o tym, że mógłby użyć swojej siły do zmuszenia mnie do zrobienia czegoś, napełniała mnie mieszaniną niekontrolowanej wściekłości i chorego oczekiwania, tak jakbym przygotowywała się na przyjęcie postrzału w brzuch. Udało mu się jednak trzymać Lucyfera z dala ode mnie wystarczająco długo, bym mogła dostać szansę na uleczenie swojej strzaskanej psychiki. Ukrył mnie tak dobrze, że nie mogła mnie znaleźć nawet reszta zbuntowanych demonów. Na dodatek okłamywał Księcia Piekła tylko po to by mnie ochronić. Zrobił to wszystko i jeszcze więcej – odrzucił szansę powrotu do domu. Dla mnie. Rzeczywiście zasłużył na odrobinę wyrozumiałości. Odepchnęłam od siebie zniecierpliwienie i zamieniłam się w słuch, omiatając wzrokiem wdzięczny łuk pnącej się ku górze balustrady. Nie do wiary. Danny Valentine gryząca się w język, żeby nie palnąć czegoś głupiego. Zaznaczmy ten dzień w kalendarzu i zwołajmy dziennikarzy. Zdarzył się niesłychany cud. Vann poruszył się niespokojnie, jak gdyby nie mógł znaleźć sobie miejsca. Skórzane frędzle u jego kurtki zakołysały się, szepcząc. - Pozwolisz jej tak po prostu chodzić bez celu? Dobrze wiesz czego szukają. Jeśli ją porwą, to może oznaczać koniec wszystkiego. Jego słowa sprawiły, że błyskawicznie wróciłam do nich wzrokiem. Vann gapił się na Japhrimela, którego spojrzenie odpłynęło w dal i skupiło się na najdalszej ścianie foyer – ekranie ozdobionym zawiłym wzorem, ukazującym świeżą chłodną zieleń znajdującego się na zewnątrz ogrodu. Jego kciuk znów przesunął się pieszczotliwie po moim ramieniu. - Panie mój – zaczął Vann, rzucając mi nerwowe spojrzenie. – Lepiej będzie jeśli zaczniemy działać teraz. Przepraszać zawsze możemy później. To niebezpieczna sytuacja. Naprawdę niebezpieczna. - Najpierw działaj, przepraszaj potem – powtórzył Japh zamyślonym tonem. – Co o tym myślisz, Dante? Czy on naprawdę pyta mnie o zdanie? Kolejna temat na nagłówki w gazetach. Każcie zwołać dziennikarzy. - To dość ryzykowne – odparłam ostrożnie. – Niby kto miałby ją porwać? I czym jest Klucz? I o czym, do kurwy nędzy, my tu właściwie rozmawiamy? O mnie? Na policzkach Vanna pojawiły się rumieńce. - Panie mój. – Ton jego głosu sugerował, że był nieźle zdesperowany. Czyżby się pocił? – Służyłem ci przez wiele lat i nigdy nie kwestionowałem twoich rozkazów ani metod postępowania. Ale to jest niebezpieczne. Jeśli on się dowie, zabije ją. Prawdopodobnie razem ze wszystkimi twoimi wasalami. Japhrimel wzruszył ramionami. - W chwili obecnej jestem dla niego zbyt cenny żeby ryzykować podobną rzecz.
19 - Wasali? – wtrąciłam. – Kto miałby to zrobić? Lucyfer? Chce mnie zabić? Już próbował. Jeśli dowie się o czym? Vann służył Japhrimelowi przez lata? A to dopiero nowina. Agent Hellesvrontu wzdrygnął się na dźwięk imienia Diabła. Wcale mu się nie dziwiłam, ale w tej chwili byłam zbyt zajęta wpatrywaniem się w profil Japha by martwić się o jego delikatne uczucia. - Japhrimel? – Usłyszałam cichą, morderczą nutę w swoim głosie. – Rzucisz na tą sprawę jakieś światło? Czuję się odrobinę zagubiona. Myślałam że nie odpowie. Zamrugał, jakby właśnie wyrwał się z długich i niezbyt przyjemnych rozmyślań. - To nie jest miejsce na taką dyskusję – powiedział w końcu powoli. Starannie dobierał słowa. Powiedział to tonem, który rzadko kiedy u niego słyszałam. – Najpierw chciałbym zadbać o twój komfort i wyjaśnić wszystko na osobności. Czy na razie zadowoli cię fakt, że nagle stałaś się dla Księcia ważniejsza, niż on sam zdaje sobie z tego sprawę, a Vann martwi się ponieważ twoje życie jest niezwykle cenne? – Jego oczy rozbłysły zielenią, gdy przechylił lekko głowę, spoglądając na mnie z ledwo zauważalnym, powściągliwym uśmiechem. – Jeśli zostaniesz porwana lub zabita, nie będę miał możliwości ochronienia tych, którzy pokładali we mnie swoją lojalność. Mogą uznać to za… dość niepokojące. Nie sądziłam, że kiedykolwiek zabraknie mi słów, a to już mówiło samo za siebie. Normalnie nie jestem typem kobiety, która nagle traci język w gębie. Zastanowiłam się nad tym ze dwa razy. Znak na moim ramieniu pulsował łagodnie aksamitnym ciepłem. Wtedy też uświadomiłam sobie, że nie odpowiedział na żadne z moich pytań. A mimo to powiedział mi więcej, niż wtedy gdy zaczął się ten cały burdel. Wygląda na to, że to krok naprzód. Przemyślałam to wszystko. Vanna ogarnęło widoczne napięcie. Byłam ciekawa jaki według niego będzie mój kolejny ruch. - Okej – kiwnęłam krótko głową. Włosy opadły mi na ramiona i przesłoniły twarz. – Pójdę teraz coś zjeść. Przyjdź do mnie jak skończysz. Wyjaśnisz mi wszystko podczas śniadania. Japhrimel pokręcił głową. - Wolałbym przedyskutować to na osobności, Dante. – Zrobił pauzę. – Oczywiście jeśli wyrazisz na to zgodę. Cóż, chyba nie wypada mi się o to sprzeczać, prawda? Byliśmy wobec siebie tacy ostrożni… Gdyby nie moja śmiertelna powaga, to mogłabym teraz wybuchnąć śmiechem. - Pewnie. W takim razie po śniadaniu. Pójdziemy do naszego pokoju i wtedy wszystko mi wyjaśnisz. Zauważyłam, że Vann pod swoimi siniakami zrobił się całkiem czerwony. Wyglądał na zszokowanego. Miałam teorię, że nie przywykł do słuchania Japhrimela dającego komuś wybór zamiast zwykłego nakazania mu co ma robić. Sama zresztą byłam odrobinę zaskoczona. I zadowolona. Przynajmniej widać było, że się starał. Japh kiwnął głową. - Jak sobie życzysz. – Puścił mnie powoli, niechętnie. Gdy cofnęłam się o dwa kroki w tył, zorientowałam się, że na moich ustach wykwitł uśmiech. Odwróciłam się i ruszyłam w stronę niewielkiej kawiarenki. Uczucie lekkości do którego nie byłam przyzwyczajona, zagnieździło się pod moim mostkiem. Ku mojemu zaskoczeniu, zastałam Lucasa Villalobosa siedzącego przy jednym ze stolików. Jego niemal już żółte oczy były szeroko otwarte gdy przeglądał menu. Doprowadził się wreszcie do porządku. Sztywne od zaschniętej krwi szmaty zmienił na czystą koszulę z mikrofibry i dżinsy. Pasy z nabojami przecinały jego wąską pierś, a czyste i wilgotne włosy opadały na ramiona. Miał przy sobie dwa sześćdziesięciowatowe pistolety. Rzeka blizn biegnąca po lewej stronie jego twarzy była różowa i wyglądała na podrażnioną.
20 Wcale nie wyglądał tak źle, pomimo tego, że został niemal wypatroszony przez Księcia Piekła. Zastanawiałam się jak dużo czasu zajmowało Nieśmiertelnemu wyleczenie wszystkich ran. Mijałam poszczególne stoliki, celowo szurając butami po podłodze, aż w końcu opadłam na krzesło naprzeciwko niego, kładąc schowany w osłonie miecz na kolanach. Pracował dla mnie, ale mimo wszystko… to ciągle był Lucas. Nie opłacało się demonstrować lenistwo nawet przy ludziach, których się zatrudniało. - Hej. Boże, szczerzę się jak idiotka. Japhrimel zapytał mnie o zdanie, traktuje mnie jak równą. Dzięki Bogu. Oczy Lucasa prześlizgnęły się po mnie raz i wróciły do studiowania menu. - Valentine. – Jego szepczący, zrujnowany głos niemal poranił moje własne gardło. – Gdzie twoja demoniczna zabaweczka? Przypuszczałam, że traktował taką wymianę zdań jako uprzejme powitanie. - Zbiera informacje od swoich pachołków. I jak mi się zdaje, próbuje udowodnić, że wcale nie jest czarnym charakterem. Kawiarenka była pozbawiona okien. Jedna wzmocniona filarami ściana pełna wdzięcznych łukowatych przejść zapewniała widok na urządzony na dziedzińcu ogród, gdzie zielona gęstwa roślin rosła pod lśniącą kopułą utrzymującą właściwy klimat. Zobaczyłam lniane serwetki, ciężką, srebrną zastawę stołową, szklanki z prawdziwej krzemionki, a nie z plastiku, wykładaną płytkami podłogę i gładkie ściany z suszonej na słońcu cegły. Mimo że zewnętrzna fasada tego budynku wyglądała na zniszczoną, to przynajmniej jego wnętrze prezentowało się o niebo lepiej. Od strony ogrodu wiała ciepła bryza, doprawiona ciężkim aromatem jaśminu, który z pewnością przesyci całe to miejsce gdy już zapadnie noc. - Co mają dobrego? - Nie wiem. Nekromanta polecał huevos Benedictos. – Co dziwne, mówiąc to Lucas wzdrygnął się. – Bez względu na to jak bardzo się starzeję, nie mam zamiaru jeść tego gówna. Tak mnie tym zaskoczył, że aż się roześmiałam. Gdybym ciągle była człowiekiem, to byłabym zbyt przerażona by móc cieszyć się którymkolwiek z jego żartów. - Nie dziwię ci się. Jak się czujesz? Głupie pytanie. Jego pożółkłe oczy podniosły się na chwilę i znów opadły w stronę menu. Nie odpowiedział. Mój dobry nastrój zważył się tylko na sekundę. Lucas nie był typem faceta, który wdawałby się w błahe gadki. Do naszego stolika podeszła kelnerka, Egipcjanka w dżinsach i w podobną do bluzy długą tunikę. Ciemne dłonie miała ozdobione tradycjonalnymi tatuażami. Jej tunika była zrobiona z doskonałego gatunku cienkiej bawełny. Mankiety i kołnierzyk miała haftowane czerwoną nitką. Długie i czarne włosy kobiety były związane w prosty kucyk. Mimo to ciągle wyglądała egzotycznie. Pomagały jej w tym złoty kolczyk w nosie, cienkie złote pierścionki na każdym z palców oraz wąskie, brzęczące bransolety na obu smukłych nadgarstkach, zaskakująco błyszczące na tle jej ciemnej skóry. - Co państwo zamawiają? – zaćwierkała w zrozumiałym merikańskim, nie zauważając ani mojego tatuażu, ani poznaczonej bliznami twarzy Lucasa – ani tego, że oboje mieliśmy przy sobie broń. Większość ludzi blednie i wzdraga się na widok mojego policzka. Myślą, że psionicy nie mają do roboty nic lepszego, jak tylko grzebać w ich brudnych, cuchnących umysłach. Nigdy nie przyszło im na myśl, że przedzieranie się przez ludzką psyche jest dla nas jak brnięcie w sięgającym szyi gnijącym gównie. Nawet legalni i pracujący dla korporacji telepaci nie są skłonni współpracować z ludźmi i zawsze używają filtrów oddzielających ich
21 własne wrażliwe, doskonale uporządkowane umysły od niezdyscyplinowanych ścieków obecnych w ludzkich głowach. Poza tym, byłam Nekromantką, a nie Readerem czy też legalnie działającym telepatą. Szmaragd na moim policzku wręcz krzyczał o tym kim byłam. Zwykli ludzie nie mieli powodu by się mnie bać pod warunkiem, że nie zadzierali z prawem i nie atakowali mnie pierwsi. Ludzie bali się mnie przez większość mojego życia, ale to wcale niczego nie ułatwiało. Nawet wtedy gdy było się półdemonem. Wzięłam do ręki oprawione w plastik menu. Jedna strona była zapisana w języku Erabic, a druga w Merican i Franje. Przeglądałam spis potraw, podczas gdy Lucas zamówił curry, kopiasty talerz ryżu i kawę. Kelnerka spojrzała na mnie, uśmiechając się. Jej zęby były niespotykanie białe. Zamówiłam to samo co Lucas, który prawdopodobnie doskonale wiedział co jest tutaj dobre, pomimo swojej wcześniejszej ignorancji. Poprosiłam również o shake’a z syntetycznym białkiem tylko dlatego, że czułam potworny głód. Nie przestając się uśmiechać, kobieta wzięła od nas karty menu. Miło było siedzieć w kawiarni i wyobrażać sobie, że jest prawie jak na wakacjach. Mimo to Lucas siedział z plecami zwróconymi bezpiecznie w stronę ściany, a ja musiałam usiąść tyłem do łukowatego przejścia wychodzącego na zewnątrz lobby. To sprawiło, że nieco się zdenerwowałam. Przypomniałam sobie jednak, że przecież Lucas obronił mnie przed samym Diabłem. Tak samo jak Japhrimel. Poza tym, reputacja Lucasa ucierpiałaby, gdyby jeden z jego klientów został zadźgany na śmierć podczas wspólnego śniadania. Byłam całkiem pewna, że dba o swoją renomę. Istniała nawet historia o tym, jak to kiedyś zrobił zamach na całą sekcję bezpieczeństwa pewnej korporacji, gdy czyjaś zabłąkana kula przypadkowo zabiła jego cel zanim on sam zdążył do niego dotrzeć. Dalsze plotki głosiły jego zwycięstwo – już po tym, jak został dźgnięty nożem, zastrzelony, wysadzony w powietrze, dźgnięty po raz drugi, postrzelony jeszcze pięć razy i wysadzony po raz ostatni przy użyciu połowy uncji C19. O nie, z Lucasem Villalobosem po prostu się nie zadzierało. Ani z nim, ani z jego reputacją. Parzyłam jak kelnerka odchodzi, kołysząc się na boki. W pomieszczeniu, oprócz naszego, był zajęty tylko jeden stolik. Siedział przy nim człowiek w mundurze pilota z twarzą schowaną za ogromnym arkuszem gazety pokrytym charakterystycznymi dla języka Erabic zawijasami. Przypominały trochę szyfry jakich używali Magi. Zmrużyłam oczy, wpatrując się uważnie w atramentowe wersy. Lewą rękę miałam mocno zaciśniętą na osłonie miecza. Nareszcie poczułam się tak, jakbym przetrwała to co zdarzyło się w Sarajevie. Oraz moje ostatnie spotkanie z Księciem Piekła. Bolesne pomiatanie i bycie na wpół duszoną przez Diabła stawało się już niemal rutyną. Hmm, nie całkiem. Takie rzeczy nigdy nie nabiorą charakteru rutyny. Wypuściłam z płuc długie westchnięcie i rozluźniłam ramiona. Dużo czasu zajmie mi zanim przyzwyczaję się, że zapach pieczonego chleba nie będzie mi już przypominał żyjącego w opuszczonej świątyni Anhelikosa, jego zamiatających podłogę piór i bijącej od niego ciężkiej, perfumowanej woni opływającej moje włosy, podczas gdy moje kolana robiły się miękkie jak z masła. Tyle samo czasu zajmie mi zapominanie o zamykającej się wokół mojej szyi dłoni Lucyfera i niewielkich chrząstkach i kostkach trzeszczących i pękających w moim gardle. Mój ochrypły głos nie przypominał już tego, którym mówiłam będąc człowiekiem. O co chodziło z tymi demonami i duszeniem mnie przy każdej okazji? - Co chcesz teraz zrobić? – spytał w końcu Lucas.
22 Zorientowałam się, że patrzy na mnie ze ściągniętymi brwiami. Wąskie usta miał wykrzywione w jednym kąciku. - Z czym? Cholera. Nigdy wcześniej nie odpływałam myślami w środku rozmowy. Muszę wziąć się w garść i skupić. Rzucił mi spojrzenie, które mogło ciąć stal. - A Diabłem. I z Niebieskooką. Czyli z Eve. Lucyfer wynajął mnie do zabicia lub pojmania czwórki demonów i zapomniał wspomnieć o tym, że genetycznie zmieniona córka Doreen jest wśród nich. Im więcej o tym myślałam, tym bardziej wyglądało to tak, jakby posługiwał się mną w celu wywabienia Eve z jej kryjówki. Ale jeśli chciał ją zabić albo pojmać, to reszta łowców jakich za nią wysłał – i jej kohorty – z pewnością by mu wystarczyły, prawda? Mianowanie mnie na swoją Prawą Rękę, nakręcenie jak drewnianą zabawkę i wysłanie za jej współtowarzyszami buntownikami, i jednoczesne rzucanie mi pod nogi całe mnóstwo przeszkód, a potem pojawienie się we własnej osobie by własnoręcznie porwać ją albo zabić… Jaka to była część gry? Wypełznięcie ze swojej dziury, zanim wszystko zostało zgrabnie ukończone, kłóciło się z moim wyobrażeniem zachowania Diabła. Przynęta. Ktoś rozgrywa tutaj całkiem inną grę. Mam przechlapane. Japhrimel musiał wiedzieć, że nie zgodzę się na zgładzenie Eve ani na oddanie jej w ręce Lucyfera. I ostatnia sprawa, wcale nie mniej ważna – co to do cholery miało wspólnego z tym całym skarbem, Kluczem i ze mną? - Nie wiem – skłamałam. – Nie mogę zabić córki Doreen. Doreen zabił Santino, a ja z kolei zabiłam jego. – Boże, to jest dopiero niedopowiedzenie. Na sekundę moja prawa ręka skurczyła się, ale rozcapierzyłam pod stolikiem palce i skurcz minął. Mój dobry nastrój ulatniał się z każdą chwilą. – Lucyfer zabrał Eve. Ona… Powiedziała, że ja również jestem jej matką. Że próbka, którą Vardimal pobrał od Doreen została zanieczyszczona moim materiałem genetycznym. Nie wspomniałam o tym Japhrimelowi, to była zbyt intymna sprawa. Zbyt osobista. Powiedziałam sobie, że moje niedomówienie znacznie różniło się od jego przeoczeń. A może wcale tak nie było? - Wynajęłaś mnie do schwytania czwórki demonów – przypomniał mi Lucas. A ona jest jednym z nich. Resztki radosnego uczucia lekkości, wyczuwalne pod moim mostkiem, zniknęły całkowicie, zastąpione przez smutne oczekiwanie i słaby ból głowy. Oderwałam spojrzenie od stolika i przeniosłam je na ogród. Bujna zieleń parowała w palącym pustynnym słońcu. - Wiem. Może powinnam była powiedzieć coś więcej, ale akurat w tym momencie opaska na moim lewym nadgarstku zaczęła migotać. Spojrzałam w dół, zahaczając wzrokiem o srebrzystą bransoletę widoczną powyżej, ozdobioną grawerowanymi, płynnymi liniami. Rękawica, mała wizytówka pozostawiona przez Lucyfera, robiąca ze mnie jego ekstra wyjątkowego zastępcę. Czułam mrowienie skóry na samą myśl o noszeniu jej, ale nie miałam szansy żeby się jej pozbyć. Bycie ściganą przez cerbery i duszoną na każdym kroku przez demony może popsuć starannie ułożony zestaw akcesoriów każdej dziewczyny. Opaska znów zamigotała. Dostałam wiadomość. Pogrzebałam w torbie w poszukiwaniu pilota, marszcząc odrobinę nos. Ciężka torba z czarnego płótna przeszła wraz ze mną przez piekło. Trafiła zarówno do siedziby demonów, kiedy Japhrimel został wysłany by odebrać mnie po raz pierwszy, oraz przez drugie piekło mojego powrotu do Rigger Hall.
23 Skóra zakłuła mnie od widmowych dreszczy. Wzięłam głęboki oddech, odpędzając od siebie to uczucie. Torba była osmalona i przesiąknięta wonią smaru do oliwienia broni. Pasek miała nadpalony, ale ciągle wytrzymały. Wyłowiłam pilot z jej wnętrza, otworzyłam go i przebiegłam palcami po klawiaturze, podczas gdy urządzenie przeskanowało mnie pod kątem genetycznym i uznało, że koniec końców nadal byłam sobą, czyli Dante Valentine. Ucieszyłam się, że pilot mnie rozpoznał. Były takie dni, że nie poznawałam sama siebie. Od tamtego deszczowego poniedziałku, kiedy to rozległo się ogłuszające pukanie do moich frontowych drzwi, moje życie zaczęło zmierzać ku „gigantycznemu chaosowi”. Ekran rozbłysnął, a po chwili pojawiła się na nim wiadomość oznaczona jako „pilna”. Wiedziałam kto mi ją przysłał. Istniała tylko jedna osoba na tym świecie, od której mogła pochodzić. Tylko od niej wiadomości przychodziły bezpośrednio na moją opaskę. To była Gabe. Gabe Spocarelli. Wypuściłam powietrze przez zęby. Ikonka mrugała, czekając aż wcisnę odpowiedni klawisz wywołujący wiadomość. W międzyczasie kelnerka wróciła do naszego stolika, niosąc gęstą, aromatyczną kawę, którą można dostać jedynie w Hegemonii Afrike lub Putchkin Near Asiano. Była pachnąca, gęsta i słodka jak syrop. Postawiła na blacie mojego proteinowego shake’a i uśmiechnęła się do mnie radośnie. Spojrzenie jej ciemnych oczu zatrzymało się na moim tatuażu dosłownie na ułamek sekundy. Zerknęłam na Lucasa, który z widocznym zainteresowaniem przyglądał się swojemu drinkowi, zanim uniósł go powoli do ust z manierą człowieka kontemplującego nowe zmysłowe doznanie. Wcisnęłam klawisz. Rozmawiałam z Gabe kilka miesięcy temu. Jak większość psioników, nie byłam zbyt dobra w regularnym planowaniu, no chyba że miałam przy sobie pilota i korzystałam z usługi kurierskiej przekazującej wiadomości, żeby utrzymywać swoje życie w jako takim pionie. Czasami wydawało mi się, że minęło dopiero kilka dni od naszej ostatniej rozmowy, gdy mój pilot nagle zaczynał piszczeć i przypominał mi że to już miesiąc albo nawet trzy i że Gabe czekała na kolejny telefon. Czas stał się nagle pojęciem dość elastycznym, pewnie dlatego, że spędzałam mnóstwo czasu ze stworzeniem tak starym, że nawet ja nie miałam pojęcia ile właściwie miał lat. Zazwyczaj wyglądało to tak, że wykręcałam numer, ona odbierała i obie starałyśmy się jak najlepiej, by nikt nie odniósł wrażenia, że rzeczy których nie mogłyśmy sobie powiedzieć, wcale nie zapychały linii telefonicznej, podobne do duchów wyciąganych ze świeżych trupów, połyskujących i pozornie trwałych. Rozmawiałyśmy o starych sprawach Gabe i moich zleceniach, opowiadałyśmy sobie kilka żartów i generalnie nie wspominałyśmy ani słowem o niczym ważnym. Ona nie wymieniła ani razu imienia Jace’a, a ja nie mówiłam jej o Japhrimelu, który miał okazję obserwować długie okresy absolutnej ciszy, jeśli w porę nie wycofał się do drugiego pokoju, zapewniając mi tym samym prywatność. Ani Gabe, ani ja nie zaangażowałyśmy się w nic co choć odrobinę przypominałoby prawdziwą rozmowę. Mimo to, dzwoniłam do niej regularnie i za każdym razem podnosiła słuchawkę. Wystarczało mi to. I tak dawała mi więcej, niż na to zasługiwałam. Ekran migotał, a nagły chłód zmroził skórę na moim karku. Wiadomość była prosta. Zbyt prosta. Danny, Mainuthsz. Potrzebuję cię. Teraz. Gabe. - Kto to? – Lucas zerknął ponad moim ramieniem. Obejrzałam się, dostrzegając Japhrimela. Wyminął stoliki, najwidoczniej chcąc do nas dołączyć. Serce zaczęło mi walić i gdybym nie była aż tak głodna, to natychmiast zerwałabym się od stołu. Nie żeby go unikać, ale dlatego że potrzeba ruchu nagle stała się wręcz przytłaczająca. Siedziałam jednak w całkowitym bezruchu, próbując odzyskać panowanie nad sobą. To był bardzo powolny proces, powiązany ściśle z głębokim, uspokajającym oddychaniem.
24 Wciągałam powietrze głęboko w płuca i wypuszczałam je przez usta. Anubisie, daj mi siłę. W porządku, Gabe. Już do ciebie jadę. - Przyjaciel. – Zatrzasnęłam pilota zręcznym, wyuczonym ruchem ręki. – Bierzmy się za śniadanie. Mam transport do złapania.
25 ROZDZIAŁ TRZECI Zaczekałam do końca śniadania. Curry było fantastyczne, palące podniebienie i podane na puszystym ryżu. Jego ostry smak złagodziła aromatyczna kawa i mnóstwo wody z lodem. Shake również zaspokoił mój głód sprawiając, że poczułam się bardziej syta. W torbie miałam standardową dawkę tazapramu, ale wyglądało na to, że wraz z przemianą w hedairę, mój żołądek stał się odporniejszy. Ciekawe czy istniało coś, czego nie mogłabym zjeść. Większość Nekromantów i tak ma wnętrzności z żelaza, co jest całkiem zabawne u takiej bandy drażliwych i neurotycznych primadonn. Co dziwne, przypomniało mi to o Emilio, okrągłym nowoitaliańskim kucharzu gotującym w naszym domu w Toscano. Zwykł nakłaniać mnie do jedzenia, uznając za zniewagę to, że nie zjadłam wystarczająco dużej dziennej dawki kalorii. Gdy myślałam o naszym domu, myślałam właśnie o Emilio i jego pulchnych dłoniach, którymi nieustannie wymachiwał. Był jednym z niewielu ludzi, którzy ani trochę się mnie nie bali. Wyglądało na to, że uważał mnie za ładną i rozpieszczoną, ale niezbyt bystrą córkę pochodzącą z bogatej rodziny, którą trzeba było zmuszać do prawidłowego odżywiania się. To powinno było mnie irytować, ale niech go szlag, facet naprawdę potrafił gotować. Posiłek przebiegał w milczeniu. Japhrimel osuszył kieliszek czerwonego wina, prawdopodobnie bardziej ze względów grzeczności, niż z jakichkolwiek innych. Lucas nie zadawał już żadnych pytań związanych z wiadomością jaką otrzymałam, a ja spędziłam trochę czasu na zastanawianiu się nad tym, jak przekazać te wieści Japhrimelowi. Nie sądziłam by przyjął ją ze spokojem. Poza tym, istniało jeszcze parę spraw, które musieliśmy sobie wyjaśnić. Na przykład czym, do cholery, by Klucz i o co właściwie toczyła się teraz cała gra. Po śniadaniu za które jak zwykle zapłacił Japhrimel, Lucas przeprosił nas mówiąc, że idzie na górę złapać trochę snu. Prawdopodobnie chciał mi tym samym dać szansę porozmawiania z Japhem, skoro przez cały posiłek odzywałam się do niego wyłącznie monosylabami. Zapatrzyłam się na swój kubek z kawą i próbowałam znaleźć odpowiednie słowa. Japhrimel czekał. Jego oczy płonęły zielenią. Ludzie nie zauważali faktu, że wcale nie był człowiekiem. Inni psionicy byli w stanie dostrzec diamentowo czarne płomienie wirujące na wskroś jego aury i potrafili nazwać po imieniu to czym był. Demonem. Właściwie nie całkiem demonem, tylko A’nankhimel, Upadłym. Bawił się nóżką kieliszka. Długi, czarny płaszcz ze stójką kolorem przypominał lakierowaną urnę, w której trzymałam kiedyś jego prochy. Zrobiłam głęboki wdech, zebrałam całą swoją odwagę i otworzyłam usta. - Japh, muszę dostać się do Saint City. Przed chwilą dostałam wiadomość od Gabe. Potrzebuje mnie. Japhrimel wysłuchał tego, wpatrując się w swój kieliszek. Nie odezwał się nawet słowem. Przełknęłam kolejny łyk kawy. Łapczywe picie wcale nie służyło cieszeniu się jej bogatym smakiem, ale w końcu byłam przecież zdenerwowana. - Japhrimel? - Nekromantka – odparł lekko lekceważącym tonem, jakby sobie o niej przypominał. – Mająca czarodzieja za partnera. Z trudem przełknęłam ślinę.