mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Silverwood Jane - Imperium Byrnsidea 2 - Perły w głębinach

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Silverwood Jane - Imperium Byrnsidea 2 - Perły w głębinach.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 313 stron)

JANE SIVERWOOD PERŁY W GŁĘBINACH

PROLOG Jake Caine popatrzył uważnie na swoją współpracowniczkę. - Czego dowiedziała się pani o naszej kolejnej ta­ jemniczej sierotce? Promień słońca wpadający przez okno biura zalśnił na jasnych włosach Susan Bonner. - Koleżanka, z którą wynajmuje mieszkanie, mó­ wi, że sierotka pojechała wypocząć na Barbados i wróci za dwa tygodnie. - Hmm... Owen nie będzie zachwycony - mruk­ nął.

Owen Byrnside, bogaty osiemdziesięciodwulatek, założyciel Byrnside Enterprises, zatrudnił jego firmę do skomplikowanego dochodzenia. Jake otworzył teczkę Maggie Murphy i kolejno przeglądał informacje, które udało im się zebrać na temat dziewczyny. Raporty nie zawierały nic niezwykłego. Wyglądało na to, że Maggie Murphy jest najzupełniej przeciętną postacią. Dla Jake'a jedyny interesujący szczegół sta­ nowił fakt, iż była drugim z trojga dzieci, podrzuco­ nych przed dwudziestu sześciu laty do domu dziecka, który spłonął potem w tajemniczych okolicznościach. Dzięki temu mogła być uważana za zagubioną wnucz­ kę Owena Byrnside'a i zarazem dziedziczkę koncernu wydawniczego wartego miliony dolarów - co automa­ tycznie czyniło ją osobą godną zainteresowania. Jake zdążył już odnaleźć jedną z trzech młodych kobiet, ewentualnych spadkobierczyń fortuny - prze­ wrażliwioną rudą pianistkę, Kate Humphrey. Starszy pan bardzo ją polubił. Tak bardzo, iż nie wymagał, by przeszła skomplikowane testy, które pozwoliłyby udowodnić prawdziwe pokrewieństwo. Pomimo cięż­ kiego schorzenia serca, które przykuło go na stałe do inwalidzkiego wózka, postanowił, że dopiero wtedy, kiedy wszystkie trzy nieznane wnuczki zjawią się pod jego dachem, zostaną poddane testowi, w wyniku któ­ rego miała być wyłoniona prawdziwa dziedziczka. Jake złożył akta i sięgnął po słuchawkę. Po chwili rozległ się szorstki głos Owena. - Caine, znalazłeś następną dziewczynę? - Itak, i nie.

W słuchawce zatrzeszczało. - Słuchaj, Caine, tkwię w wózku inwalidzkim, a pielęgniarka usiłuje mi wepchnąć kolejną porcję ohydnego zielonego lekarstwa. Sam rozumiesz, że nie mam czasu na kolejne „tak" i „nie". Jeśli gdzieś żyje moja wnuczka, muszę ją znaleźć - i muszę się pospie­ szyć. Jake przytaknął i wytłumaczył, iż Maggie Murphy wyjechała na urlop, po czym obiecał, że zaraz po powrocie szybko ją sprowadzi. Stary człowiek westchnął z powściąganą niecier­ pliwością. - W porządku, ale złap ją, kiedy tylko wyjdzie z samolotu. A jeśli nie pojawi się za dwa tygodnie, chcę wiedzieć, dlaczego. Bez względu na to, czy ma urlop czy nie, pojedziesz wtedy na Barbados i tam ją odszukasz. Słyszysz? - Słyszę, Owen, słyszę. Nie martw się. Maggie Murphy nam nie ucieknie. Wierz mi, że lada chwila przedstawię ci tę dziewczynę. To tylko kwestia czasu - niedługiego czasu.

1 Siwowłosa siostra Bainter popa­ trzyła na wysokiego mężczyznę, który właśnie wkro­ czył do kliniki. - Nareszcie. Już prawie pora. - Spóźniłem się tylko dwadzieścia minut - niski głos Fitcha Marlowe'a zadudnił spod złotorudej bro­ dy. Pasemka siwizny nadawały jeszcze jaśniejszy od­ cień niesfornej czuprynie. Pomimo to trudno było od­ gadnąć jego wiek. Ten wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna trzymał się prosto jak młodzieniec, a miał trzydzieści dziewięć lat. Jednocześnie było w nim coś,

co budziło respekt, jak gdyby przeszedł twardą szkołę życia. - I nic nie mogłem na to poradzić - ciągnął, pod­ chodząc do mywalki, by umyć ręce. - Miałem pilną sprawę do załatwienia na mojej plantacji: pobiło się dwóch robotników. Zanim ich rozdzieliłem, zdążyli nieźle narozrabiać. Musiałem założyć po kilka szwów jednemu i drugiemu. - Obawiam się, że to nie koniec. Kolejni uczestni­ cy pijackich rozrób czekają przed gabinetem - sko­ mentowała pielęgniarka. - Tak, zauważyłem już tych dwóch z lodem na głowach. A przecież to poniedziałek. Po co w takim razie tym ludziom weekendy? - Hm... - mruknęła - śmiem twierdzić, że my mamy zgoła inne pojęcie o wypoczynku. A o co po­ szło twoim pracownikom? - O cóż by innego, Ellen, jak nie o kobietę? Dzie­ więćdziesiąt procent problemów tego świata jest za­ sługą płci pięknej. Siostra Bainter z udanym oburzeniem wzniosła wzrok ku niebu. - Zrzędzisz jak stary kawaler. Tego typu przekomarzania weszły im już w nawyk. - Jak gdyby nie było już na tym świecie porząd­ nych kobiet... - ciągnęła. Zanim jednak zdążyła do­ kończyć zwyczajową tyradę w obronie własnej płci, Fitch powstrzymał ją swym nieoczekiwanie poważ­ nym spojrzeniem. - Masz absolutną rację. Potrzebuję porządnej ko-

biety. A skoro już o tym mowa, czy nadal masz zamiar opuścić klinikę? Zdawało się, że siwe loki Ellen zjeżyły się pod pielęgniarskim czepkiem. - Czy mam zamiar? Szanowny Fitchu Marlowe, przecież wiesz doskonale, że w przyszłym tygodniu wyjeżdżam do Anglii, żeby odwiedzić wnuki. Fitch oparł wielkie dłonie na biodrach. - I skąd ja mam teraz wziąć zastępstwo? - Może May Peebles się zgodzi? - Co? Ta hipochondryczna plotkara z twarzą łasi­ cy? Przecież ona radzi sobie nie lepiej niż latająca ryba w czasie sztormu! - Rzeczywiście, nie zawsze można na nią liczyć, a ponadto cierpi na migrenę - przyznała siostra Bain- ter - ale nikogo lepszego ci nie znajdę. Zresztą chodzi tylko o trzy miesiące. - Tylko? - parsknął Fitch. - Ellen, jeżeli komuś należy się porządny wypoczynek, to właśnie tobie. Ale będzie mi cię bardzo brakowało. Trzy miesiące bez asystentki z prawdziwego zdarzenia, to piekielnie długi okres. Mrucząc przez zęby odwrócił się ku oknu i wpa­ trzył w niebo, jakby spodziewał się, że lada chwila nad horyzont nadciągnie złowróżbna gradowa chmu­ ra. I rzeczywiście, jak na zamówienie, w oddali poja­ wił się ciemny punkcik. Okazał się jednak tylko samo­ lotem, kołującym do lądowania nad wyspą. Maggie Murphy zerkała przez porysowane okienko samolotu.

W dole, jak pomarszczony błękitny jedwab, rozpo­ ścierał się przestwór oceanu. Jestem na miejscu, pomyślała. W tym momencie szmaragdowy pierścień roślinno­ ści wychynął zza srebrnej krawędzi skrzydła i Maggie przywarła twarzą do szyby. - Fantastyczne, co? - dobiegł ją dziewczęcy głos. - O, tak. - Odwróciła się z uśmiechem ku Ronie Chastain, kościstej, piegowatej młodej kobiecie, która zajmowała miejsce obok niej. Przez cały czas lotu nie zamykały się jej usta i Maggie miała wrażenie, że poznała już dokładnie historię jej życia. Rona urodziła się i wychowała w małym miasteczku w Michigan, skończyła wydział hotelarstwa na stanowym uniwer­ sytecie i teraz miała podjąć pierwszą pracę - wyma­ rzoną pracę na rajskiej wyspie, widocznej właśnie spod skrzydła samolotu. - Wiesz, zatruwałam ci całą podróż opowiadania­ mi o sobie i swoich planach - powiedziała na koniec Rona przepraszająco. - Teraz jednak, kiedy już pod­ chodzimy do lądowania, zauważyłam wreszcie, że ty prawie nic o sobie nie powiedziałaś. Wspominałaś, że jesteś pielęgniarką. Jedziesz na Barbados do pracy czy na wypoczynek? - Właściwie ani to, ani to - wyjaśniła Maggie. - Zwolniłam się na kilka tygodni z pracy w Stanach, żeby przyjechać tu i obejrzeć coś, co właśnie odzie­ dziczyłam. - Na tej wyspie? Hej, to musi być coś cudownego! - Rona pochyliła się ku niej z oczami błyszczącymi

zainteresowaniem. Przeszkodził im jednak ryk silni­ ków samolotu, podchodzącego do lądowania. Dopiero po półgodzinie, kiedy wszyscy pasażero­ wie wysiedli i ustawili się w długiej kolejce do kon­ troli celnej, dziewczyny mogły dalej rozmawiać. - Czy zapisał ci to w spadku dawno nie widziany wujek? - dopytywała się Rona. - Prawdę mówiąc, nie. To był jeden z moich pod­ opiecznych. - Naprawdę? Coś niesamowitego. Nie miał nikogo bliskiego? - Nikogo, na kim by mu zależało. Opiekowałam się tym biedakiem w ostatnich dniach jego życia i chyba mnie polubił. Czasami tak się zdarza. Na wspomnienie Matthew Surlinga i jego dziwnej opowieści, twarz Maggie nagle spoważniała. Z pew­ nością nie powinna zwierzać się z tego osobie przy­ padkowo poznanej w samolocie. Właściwie nie wia­ domo, czemu w ogóle wspomniała Ronie Chastain o spadku. Może dlatego, że dziewczyna sprawiała wrażenie tak miłej i życzliwie usposobionej... Ka- sztanoworude loki i brązowe łagodne oczy nadawały jej wygląd młodego przyjacielskiego spaniela. - I co ci ten chory zostawił? Mam nadzieję, że miłą posiadłość nad morzem? Maggie roześmiała się i potrząsnęła głową. - Niezupełnie. To jest wieża. Nazywają ją nawet Wieżą Surlinga. I właściwie wiem tylko tyle, bo nigdy tu nie byłam. Mogę jedynie powiedzieć, że już od kilku lat stoi pusta i ma bardzo interesującą historię. - Ach tak? - Rona z zaciekawieniem przechyliła

głowę. - Może straszy w niej duch romantycznego pirata? Nim jeszcze okazało się, że dostanę pracę w tym hotelu, czytałam wiele na temat Barbados. W dawnych czasach piraci wnieśli ogromny wkład w ekonomiczny rozwój tego regionu. - To prawda - przytaknęła Maggie, rozbawiona menedżerskim żargonem Rony wplecionym w dziew­ częcą paplaninę. - A Wieża Surlinga też miała z nimi coś wspólnego. To jednak za długa opowieść - dodała, podsuwając paszport urzędnikowi w okienku. Maggie, w przeciwieństwie do Rony, szybko prze­ szła przez kontrolę. Dopiero po wyjściu, kiedy już wsiadała do taksówki, zobaczyła swoją rudowłosą to­ warzyszkę. - Hej, Maggie, mam nadzieję, że się jeszcze spot­ kamy - krzyknęła do niej Rona, taszcząc ogromną torbę przez szklane drzwi. - Na pewno! - Pomachała jej ręką. Podała kierow­ cy nazwę hotelu. Kiedy taksówka ruszyła, zaczęła się rozglądać, ciekawa pierwszych widoków Barbados. Zrazu krajobraz wydał jej się zdumiewająco płaski. Maggie, miłośniczka gór, podświadomie oczekiwała bardziej interesujących widoków. Jechali wśród rozle­ głych pól bujnej trzciny cukrowej, wyrastającej jak las po obu stronach drogi. Stopniowo jednak droga zaczę­ ła się wznosić i rzeźba terenu uległa gwałtownej zmia­ nie. Szosa wiła się wśród wzgórz i schodziła w doliny, usiane tropikalnymi kwiatami, wśród których rozrzu­ cone były malowniczo chatki krajowców. Dalej sły­ chać już było szum fal Atlantyku. Po prawej stronie

drogi groźnie opadały w dół strome wapienne klify, charakterystyczne dla wschodniego wybrzeża Barba­ dos. Hotel o nazwie „Szmuglerski Znak", który wybrała Maggie, był drogi, lecz kiedy dotarła na miejsce, stwierdziła, że wart jest swojej ceny. Właściwie zde­ cydowała się na niego tylko dlatego, że był najbliżej Wieży Surlinga. Okazało się, że ma wspaniały widok na ocean, a jego urocze małe pokoiki urządzone są gustownymi antykami. Wyciągnęła kostium kąpielowy i poszła popływać w hotelowym basenie. Odświeżona, przebrała się w białą bawełnianą koszulkę i szorty, po czym zeszła do recepcji, by zapytać o drogę. - Wieża Surlinga! - wykrzyknął Remy, recpecjo- nista. - Była tam pani już kiedyś? - Nie - odpowiedziała. - W ogóle jestem na wy­ spie po raz pierwszy. - A może ktoś ze znajomych opowiadał pani o tym miejscu? - dopytywał się. Zdziwił się, kiedy potrząs­ nęła przecząco głową. - Pytałem dlatego, że większość turystów zwykle nic o niej nie wie. Wieża Surlinga to szczególny przy­ padek, rodzaj lokalnego zabytku, o którym wyspiarze niechętnie opowiadają obcym. - Ach tak? - Maggie uniosła brwi. - Czyżby nie była prywatną własnością? Recepcjonista z zakłopotaniem przeczesał ręką gę­ ste kędziory. - Przypuszczam, że musi do kogoś należeć. Ale

nikt nigdy tam nie mieszkał, przynajmniej odkąd pa­ miętam. - Czy trudno będzie tam trafić? - Nie, jeśli nie zniechęci pani długi marsz w ostrym słońcu i jeśli będzie pani wiedziała, gdzie skręcić z drogi. Powiem synowi, żeby panią zaprowa­ dził. - Dziękuję, nie trzeba - zaprotestowała. - Wystar­ czy, jak mi pan wytłumaczy. - Cóż, skoro tak... - Remy wyciągnął z szuflady mapę i zaczął zaznaczać na niej drogę ołówkiem. Maggie, jako doświadczony piechur, włożyła słom­ kowy kapelusz z szerokim rondem i dobrze nasmaro­ wała się kremem ochronnym. Przeskok od listopado­ wego chłodu Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjedno­ czonych do tropikalnego upału mógł okazać się zbyt nagły. Po półgodzinie szybkiego marszu przystanęła, by otrzeć pot z czoła i rozejrzeć się. Po lewej stronie, zza zasłony drzew, przebłyskiwał szafirowo lśniący oce­ an. Głuchy rytmiczny ryk fal łamiących się na skałach wypełniał wilgotne powietrze. Po prawej, spośród gąszczu tropikalnych roślin o szerokich liściach, wyłaniały się trawiaste wzgórza. Pomiędzy nimi wiły się ukryte wśród drzew prywatne drogi, stanowiące najprawdopodobniej dojazd do pól trzciny cukrowej, będącej największym rolniczym bo­ gactwem wyspy. Znów uszła kawałek, po czym, napotkawszy jedną z takich dróg, zatrzymała się i osłaniając ręką oczy zaczęła wpatrywać się w drewniany szyld, zawieszo-

ny nad żelazną, kutą bramą, otwartą na oścież. Na zniszczonej desce widniała wypalona nazwa „Mar- Heights". Westchnęła z ulgą. Tę nazwę podał jej Remy jako znak orientacyjny. - Mniej więcej po sześćdziesięciu metrach od bra­ my do MarHeights - wielkiej plantacji doktora Marlo- we'a - zobaczy pani wąski szlak, skręcający w za­ chwaszczone pole - tłumaczył. - Po drodze będzie pani mijać stare fundamenty spalonego domu Surlin- ga. Stamtąd ścieżka zaprowadzi panią wprost pod wieżę. Rzeczywiście, szlak pojawił się dokładnie w miej­ scu, o którym mówił. Maggie minęła ruiny i wyszła na rozjaśnioną słońcem płaską przestrzeń wapiennej skarpy. Nagle jej oczom ukazała się wieża w całej okazałości. Zbudowana z ciosanego kamienia, zwie­ trzałego od wiatrów i sztormów, przysiadła na krawę­ dzi urwiska, wyzywająco wpatrując się w ocean wą­ skimi szczelinami okien. Na tle błękitnego nieba wy­ glądała jak gigantyczna figura szachowa. Maggie stanęła jak wryta, odruchowo unosząc dłoń do ust. Dotąd uważała wyprawę na Barbados raczej za zabawną przygodę niż za poważną próbę objęcia w posiadanie spadku. Teraz jednak, poruszona impo­ nującym ogromem wieży, spojrzała na wszystko in­ nym okiem i przypomniała sobie, co Matthew Surling powiedział jej tuż przed śmiercią. - Na tę wieżę rzucono przekleństwo - szeptał, le­ żąc na szpitalnym łóżku. - Każdego z członków mojej rodziny, który dziedziczył to przeklęte miejsce, spoty-

kały nieszczęścia. A teraz, choć od dawna nawet się do niej nie zbliżałem i większość życia spędziłem w zupełnie innej stronie świata, sama widzisz, jak kończę. Maggie współczuła mu głęboko, lecz prywatnie uważała, że jego nieszczęście należy przypisać głów­ nie nałogowemu paleniu, a nie przeklętej wieży. - Zaraz poczuje się pan lepiej - pocieszyła go, delikatnie wprowadzjąc igłę w jego żyłę. Kiedy dobroczynny narkotyk zaczął działać, Mat- thew Surling odprężył się i popatrzył w zamyśleniu na Maggie. - Ze wszystkich pielęgniarek w tym szpitalu pani jest najmilsza. Nawet suma tragedii, jakie musiały rozegrać się na pani oczach, nie zniszczyła w pani wrażliwości. - Mam nadzieję - powiedziała poprawiając mu prześcieradło. - Moja matka powiada, że od urodzenia miałam syndrom Florence Nightingale. Zawsze przy­ nosiłam do domu ptaki ze złamanym skrzydłem i przyprowadzałam bezpańskie psy. Na szczęście ro­ dzice traktowali moje zapędy z godną podziwu pogo­ dą ducha. - Są ludzie - stwierdził w zamyśleniu Surling - do których los zdaje się po prostu uśmiechać. A może chodzi o postawę, jaką przyjmują wobec rzeczywisto­ ści. Odsiewają z niej to, co dobre, i na tym się skupia­ ją, odrzucając zło. Taka właśnie jest pani, panno Murphy. I do tego jest pani silna, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać. Inaczej nie podołałaby pani takim problemom, jakie stwarza szpital. Takim jak ja.

Kiedy zaprotestowała, zapewniając, że w żadnym razie pacjenci nie stanowią dla niej problemu, chory zmierzył ją spojrzeniem spod zmrużonych powiek i tylko z wolna pokręcił ptasią głową na wychudłej szyi. - Jeśli ktoś ma przemóc klątwę, to tylko osoba młoda, tak miła i uczciwa jak pani, siostro Murphy. - Ja.. .bardzo mi miło, ale naprawdę... - Nie, proszę nic nie mówić. - Znów pokręcił gło­ wą i przysunął się do Maggie bliżej. - Proszę najpierw posłuchać mojej opowieści. Teraz, kiedy szła przez skalisty płaskowyż, zwień­ czony potężną sylwetką Wieży Surlinga, powtarzała sobie w myśli raz jeszcze romantyczną, tragiczną sa­ gę- W osiemnastym wieku kamienna budowla, wznie­ siona jako forteca przeciwko piratom, należała do przodka Matthew, Harry'ego Surlinga. Zgodnie z opowieścią, jaką w dzieciństwie usłyszał od matki, Harry Surling kochał się w Cecily Marlowe, pięknej młodej kobiecie, lecz ta odrzuciła go dla ognistego arystokraty, Jamesa Kenleya, którego poznała w An­ glii, gdy pojechała tam odwiedzić rodzinę. Ów Kenley planował przenieść się na Barbados i tam wziąć uroczysty ślub z Cecily. Jako specjalny dar miał jej przywieźć z Francji suknię ślubną, szytą z najpiękniejszych koronek, naszywanych perłami. Jednak do ślubu nie doszło. Dręczony zazdrością Surling uknuł spisek, chcąc pozbyć się rywala. Wykorzystując nocny sztorm, fał­ szywymi sygnałami świetlnymi zwabił statek Jamesa

na zdradliwe rafy u podnóża wieży. I tak jego rywal, cała załoga oraz suknia ślubna dla Cecily poszły na dno. - Okroprta historia! - wykrzyknęła Maggie, której udzielił się ponury nastrój opowieści. -1 co stało się dalej z Cecily? Czy wyszła w końcu za Surlinga? Matthew pokręcił głową przecząco. - Nie. Kiedy pojawił się, by wyznać swe uczucia i ponowić starania o jej rękę, pozostała nieprzejedna­ na. Musiała domyślać się, co zrobił. Namalowała ob­ raz - proroczą wizję jego powieszenia i rzuciła klątwę na niego i wszystkich przyszłych właścicieli wieży - klątwę, która nie mogła być cofnięta, dopóki nie zo­ stanie jej zwrócona suknia ślubna. Szare oczy Maggie rozszerzyły się z wrażenia. - Więc to pan miał na myśli, mówiąc o przekleń­ stwie wieży... A co stało się z obrazem? Czy rzeczy­ wiście Harry Surling został powieszony? Chory odwrócił wzrok ku oknu. - Po roku skazano go i powieszono za piractwo - zamruczał. -1 od tego czasu właścicieli wieży zaczęły prześladować nieszczęścia. Kiedy ją odziedziczyłem, od piętnastu lat mieszkałem w Stanach i miałem do­ brze prosperującą firmę importową. Byłem wówczas młody i zdrowy. Naturalnie śmiałem się tylko z opo­ wieści o klątwie. Ale chociaż parę razy przyjeżdżałem na wyspę odwiedzić przyjaciół, nigdy nie zbliżałem się nawet do tego miejsca. Maggie przyjęła jego opowieść ze zrozumieniem. Sama nigdy nie była przesądna, lecz mogła pojąć, że

ktoś śmiertelnie chory przypisuje swoje nieszczęście działaniu rodzinnej klątwy. - Teraz powinien pan spróbować zasnąć - nakaza­ ła mu łagodnie. - Spróbuję - odpowiedział. - Może mi się uda, bo decyzja, którą właśnie podjąłem, uwolniła mnie od ciężaru. - Słucham? - Maggie przekrzywiła pytająco gło­ wę. - Tak. Jutro poślę po adwokata i uwolnię moją ro­ dzinę od tego przeklętego spadku. - Popatrzył na nią sennym wzrokiem. - Muszę przekazać ją komuś, kto będzie w stanie zdjąć klątwę. Panno Murphy, czy chciałaby pani posiadać własną wieżę z duchami na Karaibach? Maggie, w przekonaniu, że chory zaśnie i zapomni, o czym mówił, skwitowała jego słowa śmiechem, po czym zasłoniła okna i wyszła. Jednak Matthew Surling mówił serio. Kiedy w trzy tygodnie później umarł, jego adwokat powiadomił Maggie, iż odziedziczyła nieruchomość na wyspie Barbados. I oto teraz po raz pierwszy mogła objąć wzrokiem swoje włości. Po raz pierwszy też zaczęła zdawać sobie sprawę, że to prawda. Powoli okrążała podstawę wieży, aż stanęła przed potężnymi kamiennymi schodami, kończącymi się szerokim otworem wejściowym, który niegdyś musia­ ły zamykać wielkie drzwi. Ostrożnie weszła po sto­ pniach i zajrzała w głąb. Zobaczyła rozległą komnatę, noszącą ślady pobytu turystów, którzy musieli nie­ dawno szukać tam schronienia. Wymagała kapitalne-

go remontu, zachowała jednak pewien romantyczny urok. Uważne spojrzenie Maggie zabłądziło ku scho­ dom, które zdawały się być w dość dobrym stanie. Obejrzała się przez ramię i ruszyła do góry, doko­ nując po drodze szybkiej inspekcji pozostałych dwóch poziomów. Znajdowały się tam mniejsze pomieszcze­ nia. Większość była w złym stanie, z obłupanym tyn­ kiem i zrujnowanymi podłogami, lecz kilka wygląda­ ło w miarę porządnie. Zwłaszcza jeden pokój mógł się nadawać do zamieszkania. Stamtąd zerknęła przez wąskie okienko na widok, jaki roztaczał się w dole. Nie opodal wieży kamienny płaskowyż urywał się gwałtownie, jak gdyby jakiś olbrzym ćwiczący karate odciął go jednym ciosem potężnej dłoni. U podnóża stromej skarpy widać było szerokie pasmo białej pia­ szczystej plaży, obmywanej przez burzliwe grzywa­ cze niebieskiego oceanu. Maggie wychowała się na przedmieściach Filadel­ fii w małym, krytym białą dachówką domku, z ogród­ kiem wielkości znaczka pocztowego. Raz w ciągu te­ go czasu była na publicznym basenie, lecz przerażały ją hałaśliwe tłumy rozrabiających dzieci. Toteż coro­ czna letnia pielgrzymka całej rodziny na zatłoczone, niezbyt czyste plaże Jersey wydawała jej się wyprawą do raju. Później, kiedy dorosła i usamodzielniła się, zain­ teresowanie pięknem natury i podróżami jeszcze wzrosło. Przewędrowała całe Appalachy, odbywała spływy kanadyjką po malowniczych górskich rzekach i wyprawy rowerowe po New Hampshire i Vermont, jeździła na biwaki do Północnej Karoliny. Mając dwa-

dzieścia sześć lat widziała już wiele pięknych miejsc, lecz nic nie mogło się nawet równać ze wspaniałym widokiem roztaczającym się z okna Wieży Surlinga. Świadomość, iż jest posiadaczką tego kawałka ziemi - albo też będzie nią, kiedy dopełni niezbędnych for­ malności i darowizna się uprawomocni - zapierała Maggie dech w piersiach. W tym momencie zaczęła zmieniać plany. Począt­ kowo, kiedy zdecydowała się przeznaczyć urlop na zapoznanie się z tym miejscem, uważała to jedynie za dobry pretekst, by wypocząć na Karaibach. Nawet osobę tak pogodną z natury jak ona szalenie stresowa­ ła opieka nad nieuleczalnie chorymi pacjentami. Mag­ gie czuła, że musi oderwać się od tego choćby na parę tygodni i odpocząć. - Ale dlaczego właściwie nie miałabym zostać dłużej? - zapytywała samą siebie wodząc wzrokiem po małym pokoiku. Mieszkała już w gorszych warun­ kach. Owszem, przystosowanie tego miejsca do za­ mieszkania wymagało trochę pracy, lecz całkiem do­ brze potrafiła sobie radzić z gwoździami i młotkiem. Ponadto poczuła nagłą potrzebę odmiany, a tu miała szansę na wyrwanie się z męczącej rutyny. W zamyśleniu zeszła ze schodów i wyszła na ze­ wnątrz. Przez kilka minut stała na krawędzi klifu. Osłaniając dłonią oczy wpatrywała się w olśniewająco biały pas plaży na dole i głęboki błękit oceanu. Wresz­ cie ruszyła wzdłuż wyszczerbionej krawędzi urwiska, przeskakując leżące głazy i splątane korzenie powy­ kręcanych wiatrami drzewek. Po kilkunastu metrach napotkała strome stopnie wyrąbane w skale. Były zni-

szczone i zwietrzałe. Schodząc kilka razy musiała kurczowo przywierać do skalnych ścian, by pokonać miejsca szczególnie dotknięte erozją. W końcu jednak udało jej się bezpiecznie stanąć na piasku. Z bliska plaża okazała się równie piękna i dziewi­ cza, jak widziana z góry. Tam, dokąd sięgał przypływ, piasek mienił się jak perłowy pył. Z dwóch stron wy­ rastały z wody skaliste ostrogi, jak grzbiety śpiących smoków, broniących dostępu do brzegu. Potężne oce­ aniczne grzywacze z hukiem załamywały się na tej zaporze, wystrzelając wysokimi pióropuszami piany, zaś woda w zatoczce pozostawała spokojna. Maggie zdjęła tenisówki i zaczęła brodzić wzdłuż brzegu, przypominając sobie opowieść Matthew o niecnych knowaniach jego przodka. To na te właśnie skały Harry Surling musiał zwabić swojego rywala. Spacerowała tak prawie przez godzinę, często za­ trzymując się, by przysiąść na ciepłym piasku i z kola­ nami podciągniętymi pod brodę wpatrywać się w fale. Jednak tropikalne słońce coraz mocniej paliło jej kark. Nadeszła pora, by wrócić do hotelu. Wstała niechętnie, strząsnęła piasek z szortów i skierowała się ku skalnym stopniom, wspinającym się na szczyt klifu. Trudno było spuścić się po nich, lecz jeszcze trudniej wspiąć, zwłaszcza że była już zmęczona, zgrzana i głowę miała całkowicie zaprząt­ niętą myślami. Pięła się mozolnie w górę, z pochyloną głową, ba­ cząc na każdy stopień, próbując utrzymać równy od­ dech, pełna wrażeń z całego dnia. Całkiem oszołomiło ją piękno tego miejsca, jego dzikość i związana z nim

romantyczna legenda. Wyobraziła sobie ognie na ska­ łach i płynący prosto na nie żaglowiec. Obraz był tak przerażająco żywy i plastyczny, że pomimo upału przeszedł ją zimny dreszcz. Zachwiała się przez mo­ ment i chwyciła korzenia drzewa. Coś trąciło ją mocno w łydkę, a mokry czarny no­ chal dotknął jej twarzy. Serce Maggie załomotało z przerażenia. Szarpnęła się w tył z krzykiem i byłaby spadła, gdyby nie zbawczy korzeń. To były psy, dwa potężne czarne psy. Kręciły się wokół niej, cudem zachowując równowagę na stromiźnie. - Czort, Maizie, do nogi! Do nogi, mówię! Niski męski głos podziałał na nie jak strzał z bicza. Oba zwierzaki posłusznie pobiegły do swojego pana. Maggie nerwowo uniosła głowę i zamarła na widok tytana o szerokiej piersi, spoglądającego na nią znad krawędzi skalnej. Jego złocistoruda czupryna i potężna zakrywająca niemal pół twarzy broda były gęste i faliste. W zaciś­ niętej dłoni trzymał czarny rzemień, który najpra­ wdopodobniej był smyczą, lecz niepokojąco kojarzył się z biczem. Maggie po raz pierwszy pomyślała, że znalazła się w oddalonym miejscu i jest bezbronna. Odruchowo przycisnęła rękę do piersi. - Ależ się przestraszyłam! - Przepraszam-zamruczał.-Wszystko w porząd­ ku? Może pomóc? - Nie, dam sobie radę. Niezupełnie było to prawdą. Jej kolana nadal drża­ ły, a serce waliło mocno. Za wszelką cenę nie chciała jednak okazać słabości wobec tego olbrzyma

o grzmiącym głosie. Wzięła się w garść i zaczęła po­ konywać ostatnie stopnie. Kiedy dotarła na krawędź skalną, wyciągnął ku niej pomocną dłoń. Choć gest był uprzejmy, nie skorzysta­ ła z zaproszenia. - Bardzo dziękuję, ale naprawdę nie trzeba - za­ pewniła, po czym odwróciła się i ze zdawkowym uśmiechem ruszyła ścieżką w stronę szosy. Dopóki nie skryły jej drzewa za zakrętem, czuła, że mężczy­ zna odprowadza ją wzrokiem. Gorące spojrzenie nie­ mal paliło jej plecy wywołując dreszcz, jakby prze­ czucie niebezpieczeństwa.

2 Fitch śledził młodą kobietę, dopóki nie zniknęła mu z oczu. Nawet potem stał jeszcze przez dobrą minutę, przeżywając nieoczekiwane spot­ kanie. Dopiero kiedy psy zaczęły szczekać i dokazywać u jego stóp, wróciło poczucie rzeczywistości. - Czort, Maizie, spokój! Nie szaleć! W roztragnieniu poklepał je po grzbietach i zamy­ ślony ruszył wzdłuż skalnej krawędzi. Spotkanie ko­ goś obcego w tej okolicy nie było samo w sobie ni­ czym dziwnym. Od czasu do czasu trafiał się jakiś turysta. Niekiedy miejscowa Izba Handlowa organi-

zowała wycieczki dla swoich gości. Fitch nie cierpiał takich intruzów, po trosze traktując to miejsce jako prywatny azyl. Jednak ta młoda kobieta zburzyła jego spokój w zgoła odmienny sposób. Nie był zirytowany, kiedy dostrzegł, jak pnie się po stopniach z pochyloną głową, nie zważając na otoczenie. Zdał sobie sprawę, że psy mogą śmiertelnie ją wystraszyć, zanim zdoła je powstrzymać. I oczywiście tak się stało. Na szczęście nic złego się nie stało. A niewiele brakowało, by zła­ mała sobie nogę czy rękę na tych zrujnowanych schodkach. Fitch nastąpił na patyk, podniósł go i cisnął daleko. Psy rzuciły się po niego, radośnie ujadając. Stanął i patrzył za nimi. Myśli ciągle jednak za­ przątało mu niedawne spotkanie. Kiedy ta kobieta podniosła wzrok, ujrzał jej oczy i doznał wstrząsu. I bynajmniej nie dlatego, że mężczyźni mogliby uwa­ żać ją za piękność. Miała dobrą figurę, lecz poza tym przypominała skromną myszkę- cienkie, niedbale wi­ jące się, długie do ramion brązowe włosy, na pozór nieefektowne rysy, szare oczy. A mimo to nie mógł zapomnieć czegoś, co w myśli nazwał „urodą kwiatu" - subtelnie zarysowane linie twarzy, delikatne jak kwiatowe płatki usta o krystali­ cznie czystym zarysie, wąski, lekko wysklepiony nos i delikatne brwi, wyginające się łagodnym łukiem nad oczami w kolorze deszczu. Właśnie te oczy oczarowa­ ły go do reszty. Kiedy w nie patrzył, miał wrażenie, że wtapia się w zachmurzony burzowy horyzont. A Fitch uwielbiał chmurne sztormowe niebo. - Trudno, kiedy chodzi o kobiety, tracę głowę -

wymruczał kpiąco. I nagle przestał myśleć o szaro- okiej nieznajomej, wracając myślami do ostatniej roz­ mowy z macochą swojej byłej żony. Lotty, która często podejmowała się rodzinnych mi­ sji dyplomatycznych, zadzwoniła do niego ze swego olśniewająco białego pałacu w Caracas. - Wiem, że ciągle masz żal do Tiny i nie winię cię za to. Nie ma jednak powodu, byś odmawiał jej spot­ kania, skoro chodzi wyłącznie o ustalenie, kiedy może ją odwiedzić jej syn - zaczęła przymilnie. - Mój syn! - warknął Fitch. Już na sam dźwięk imienia byłej żony krew burzyła mu się z wściekłości. - Jordy przestał być jej dzieckiem, kiedy go zostawiła. - Nie masz racji, Fitch i wiesz o tym - odpaliła Lotty. - Twój adwokat, który uzyskał dla ciebie to iście neandertalskie orzecznie rozwodowe, mógł wprawdzie uzyskać pozbawienie Tiny praw do odwie­ dzania dziecka, lecz nie zmienia to faktu, że Jordy nadal jest jej jedynym synem. A jak można nie dopu­ szczać matki do syna? - Nawet gdybym chciał, żeby Jordy zobaczył się z Tiną, co jest nieprawdą, bo wiem, jakim ciosem byłoby dla niego to spotkanie, czy sądzisz, że znala­ złaby dla niego choć trochę czasu? Kiedy? W prze­ rwach pomiędzy kolejnymi słynnymi kochankami i występami w telewizji, gdzie sama podbija sobie bę­ benek? - Ależ, Fitch - łagodziła Lotty - nie bądź taki zajadły. Owszem, Tina nie jest zwyczajną kobietą i ma swoiste potrzeby, a przy tym skłonność do efe­ kciarstwa. Jeśli jednak będziesz szczery, musisz przy-