PROLOG
Jake Caine popatrzył uważnie na
swoją współpracowniczkę.
- Czego dowiedziała się pani o naszej kolejnej ta
jemniczej sierotce?
Promień słońca wpadający przez okno biura zalśnił
na jasnych włosach Susan Bonner.
- Koleżanka, z którą wynajmuje mieszkanie, mó
wi, że sierotka pojechała wypocząć na Barbados
i wróci za dwa tygodnie.
- Hmm... Owen nie będzie zachwycony - mruk
nął.
Owen Byrnside, bogaty osiemdziesięciodwulatek,
założyciel Byrnside Enterprises, zatrudnił jego firmę
do skomplikowanego dochodzenia.
Jake otworzył teczkę Maggie Murphy i kolejno
przeglądał informacje, które udało im się zebrać na
temat dziewczyny.
Raporty nie zawierały nic niezwykłego. Wyglądało
na to, że Maggie Murphy jest najzupełniej przeciętną
postacią. Dla Jake'a jedyny interesujący szczegół sta
nowił fakt, iż była drugim z trojga dzieci, podrzuco
nych przed dwudziestu sześciu laty do domu dziecka,
który spłonął potem w tajemniczych okolicznościach.
Dzięki temu mogła być uważana za zagubioną wnucz
kę Owena Byrnside'a i zarazem dziedziczkę koncernu
wydawniczego wartego miliony dolarów - co automa
tycznie czyniło ją osobą godną zainteresowania.
Jake zdążył już odnaleźć jedną z trzech młodych
kobiet, ewentualnych spadkobierczyń fortuny - prze
wrażliwioną rudą pianistkę, Kate Humphrey. Starszy
pan bardzo ją polubił. Tak bardzo, iż nie wymagał, by
przeszła skomplikowane testy, które pozwoliłyby
udowodnić prawdziwe pokrewieństwo. Pomimo cięż
kiego schorzenia serca, które przykuło go na stałe do
inwalidzkiego wózka, postanowił, że dopiero wtedy,
kiedy wszystkie trzy nieznane wnuczki zjawią się pod
jego dachem, zostaną poddane testowi, w wyniku któ
rego miała być wyłoniona prawdziwa dziedziczka.
Jake złożył akta i sięgnął po słuchawkę. Po chwili
rozległ się szorstki głos Owena.
- Caine, znalazłeś następną dziewczynę?
- Itak, i nie.
W słuchawce zatrzeszczało.
- Słuchaj, Caine, tkwię w wózku inwalidzkim,
a pielęgniarka usiłuje mi wepchnąć kolejną porcję
ohydnego zielonego lekarstwa. Sam rozumiesz, że nie
mam czasu na kolejne „tak" i „nie". Jeśli gdzieś żyje
moja wnuczka, muszę ją znaleźć - i muszę się pospie
szyć.
Jake przytaknął i wytłumaczył, iż Maggie Murphy
wyjechała na urlop, po czym obiecał, że zaraz po
powrocie szybko ją sprowadzi.
Stary człowiek westchnął z powściąganą niecier
pliwością.
- W porządku, ale złap ją, kiedy tylko wyjdzie
z samolotu. A jeśli nie pojawi się za dwa tygodnie,
chcę wiedzieć, dlaczego. Bez względu na to, czy ma
urlop czy nie, pojedziesz wtedy na Barbados i tam ją
odszukasz. Słyszysz?
- Słyszę, Owen, słyszę. Nie martw się. Maggie
Murphy nam nie ucieknie. Wierz mi, że lada chwila
przedstawię ci tę dziewczynę. To tylko kwestia czasu
- niedługiego czasu.
1 Siwowłosa siostra Bainter popa
trzyła na wysokiego mężczyznę, który właśnie wkro
czył do kliniki.
- Nareszcie. Już prawie pora.
- Spóźniłem się tylko dwadzieścia minut - niski
głos Fitcha Marlowe'a zadudnił spod złotorudej bro
dy. Pasemka siwizny nadawały jeszcze jaśniejszy od
cień niesfornej czuprynie. Pomimo to trudno było od
gadnąć jego wiek. Ten wysoki, potężnie zbudowany
mężczyzna trzymał się prosto jak młodzieniec, a miał
trzydzieści dziewięć lat. Jednocześnie było w nim coś,
co budziło respekt, jak gdyby przeszedł twardą szkołę
życia.
- I nic nie mogłem na to poradzić - ciągnął, pod
chodząc do mywalki, by umyć ręce. - Miałem pilną
sprawę do załatwienia na mojej plantacji: pobiło się
dwóch robotników. Zanim ich rozdzieliłem, zdążyli
nieźle narozrabiać. Musiałem założyć po kilka szwów
jednemu i drugiemu.
- Obawiam się, że to nie koniec. Kolejni uczestni
cy pijackich rozrób czekają przed gabinetem - sko
mentowała pielęgniarka.
- Tak, zauważyłem już tych dwóch z lodem na
głowach. A przecież to poniedziałek. Po co w takim
razie tym ludziom weekendy?
- Hm... - mruknęła - śmiem twierdzić, że my
mamy zgoła inne pojęcie o wypoczynku. A o co po
szło twoim pracownikom?
- O cóż by innego, Ellen, jak nie o kobietę? Dzie
więćdziesiąt procent problemów tego świata jest za
sługą płci pięknej.
Siostra Bainter z udanym oburzeniem wzniosła
wzrok ku niebu.
- Zrzędzisz jak stary kawaler.
Tego typu przekomarzania weszły im już w nawyk.
- Jak gdyby nie było już na tym świecie porząd
nych kobiet... - ciągnęła. Zanim jednak zdążyła do
kończyć zwyczajową tyradę w obronie własnej płci,
Fitch powstrzymał ją swym nieoczekiwanie poważ
nym spojrzeniem.
- Masz absolutną rację. Potrzebuję porządnej ko-
biety. A skoro już o tym mowa, czy nadal masz zamiar
opuścić klinikę?
Zdawało się, że siwe loki Ellen zjeżyły się pod
pielęgniarskim czepkiem.
- Czy mam zamiar? Szanowny Fitchu Marlowe,
przecież wiesz doskonale, że w przyszłym tygodniu
wyjeżdżam do Anglii, żeby odwiedzić wnuki.
Fitch oparł wielkie dłonie na biodrach.
- I skąd ja mam teraz wziąć zastępstwo?
- Może May Peebles się zgodzi?
- Co? Ta hipochondryczna plotkara z twarzą łasi
cy? Przecież ona radzi sobie nie lepiej niż latająca
ryba w czasie sztormu!
- Rzeczywiście, nie zawsze można na nią liczyć,
a ponadto cierpi na migrenę - przyznała siostra Bain-
ter - ale nikogo lepszego ci nie znajdę. Zresztą chodzi
tylko o trzy miesiące.
- Tylko? - parsknął Fitch. - Ellen, jeżeli komuś
należy się porządny wypoczynek, to właśnie tobie.
Ale będzie mi cię bardzo brakowało. Trzy miesiące
bez asystentki z prawdziwego zdarzenia, to piekielnie
długi okres.
Mrucząc przez zęby odwrócił się ku oknu i wpa
trzył w niebo, jakby spodziewał się, że lada chwila
nad horyzont nadciągnie złowróżbna gradowa chmu
ra. I rzeczywiście, jak na zamówienie, w oddali poja
wił się ciemny punkcik. Okazał się jednak tylko samo
lotem, kołującym do lądowania nad wyspą.
Maggie Murphy zerkała przez porysowane okienko
samolotu.
W dole, jak pomarszczony błękitny jedwab, rozpo
ścierał się przestwór oceanu.
Jestem na miejscu, pomyślała.
W tym momencie szmaragdowy pierścień roślinno
ści wychynął zza srebrnej krawędzi skrzydła i Maggie
przywarła twarzą do szyby.
- Fantastyczne, co? - dobiegł ją dziewczęcy głos.
- O, tak. - Odwróciła się z uśmiechem ku Ronie
Chastain, kościstej, piegowatej młodej kobiecie, która
zajmowała miejsce obok niej. Przez cały czas lotu nie
zamykały się jej usta i Maggie miała wrażenie, że
poznała już dokładnie historię jej życia. Rona urodziła
się i wychowała w małym miasteczku w Michigan,
skończyła wydział hotelarstwa na stanowym uniwer
sytecie i teraz miała podjąć pierwszą pracę - wyma
rzoną pracę na rajskiej wyspie, widocznej właśnie
spod skrzydła samolotu.
- Wiesz, zatruwałam ci całą podróż opowiadania
mi o sobie i swoich planach - powiedziała na koniec
Rona przepraszająco. - Teraz jednak, kiedy już pod
chodzimy do lądowania, zauważyłam wreszcie, że ty
prawie nic o sobie nie powiedziałaś. Wspominałaś, że
jesteś pielęgniarką. Jedziesz na Barbados do pracy czy
na wypoczynek?
- Właściwie ani to, ani to - wyjaśniła Maggie. -
Zwolniłam się na kilka tygodni z pracy w Stanach,
żeby przyjechać tu i obejrzeć coś, co właśnie odzie
dziczyłam.
- Na tej wyspie? Hej, to musi być coś cudownego!
- Rona pochyliła się ku niej z oczami błyszczącymi
zainteresowaniem. Przeszkodził im jednak ryk silni
ków samolotu, podchodzącego do lądowania.
Dopiero po półgodzinie, kiedy wszyscy pasażero
wie wysiedli i ustawili się w długiej kolejce do kon
troli celnej, dziewczyny mogły dalej rozmawiać.
- Czy zapisał ci to w spadku dawno nie widziany
wujek? - dopytywała się Rona.
- Prawdę mówiąc, nie. To był jeden z moich pod
opiecznych.
- Naprawdę? Coś niesamowitego. Nie miał nikogo
bliskiego?
- Nikogo, na kim by mu zależało. Opiekowałam
się tym biedakiem w ostatnich dniach jego życia
i chyba mnie polubił. Czasami tak się zdarza.
Na wspomnienie Matthew Surlinga i jego dziwnej
opowieści, twarz Maggie nagle spoważniała. Z pew
nością nie powinna zwierzać się z tego osobie przy
padkowo poznanej w samolocie. Właściwie nie wia
domo, czemu w ogóle wspomniała Ronie Chastain
o spadku. Może dlatego, że dziewczyna sprawiała
wrażenie tak miłej i życzliwie usposobionej... Ka-
sztanoworude loki i brązowe łagodne oczy nadawały
jej wygląd młodego przyjacielskiego spaniela.
- I co ci ten chory zostawił? Mam nadzieję, że miłą
posiadłość nad morzem?
Maggie roześmiała się i potrząsnęła głową.
- Niezupełnie. To jest wieża. Nazywają ją nawet
Wieżą Surlinga. I właściwie wiem tylko tyle, bo nigdy
tu nie byłam. Mogę jedynie powiedzieć, że już od
kilku lat stoi pusta i ma bardzo interesującą historię.
- Ach tak? - Rona z zaciekawieniem przechyliła
głowę. - Może straszy w niej duch romantycznego
pirata? Nim jeszcze okazało się, że dostanę pracę
w tym hotelu, czytałam wiele na temat Barbados.
W dawnych czasach piraci wnieśli ogromny wkład
w ekonomiczny rozwój tego regionu.
- To prawda - przytaknęła Maggie, rozbawiona
menedżerskim żargonem Rony wplecionym w dziew
częcą paplaninę. - A Wieża Surlinga też miała z nimi
coś wspólnego. To jednak za długa opowieść - dodała,
podsuwając paszport urzędnikowi w okienku.
Maggie, w przeciwieństwie do Rony, szybko prze
szła przez kontrolę. Dopiero po wyjściu, kiedy już
wsiadała do taksówki, zobaczyła swoją rudowłosą to
warzyszkę.
- Hej, Maggie, mam nadzieję, że się jeszcze spot
kamy - krzyknęła do niej Rona, taszcząc ogromną
torbę przez szklane drzwi.
- Na pewno! - Pomachała jej ręką. Podała kierow
cy nazwę hotelu. Kiedy taksówka ruszyła, zaczęła się
rozglądać, ciekawa pierwszych widoków Barbados.
Zrazu krajobraz wydał jej się zdumiewająco płaski.
Maggie, miłośniczka gór, podświadomie oczekiwała
bardziej interesujących widoków. Jechali wśród rozle
głych pól bujnej trzciny cukrowej, wyrastającej jak las
po obu stronach drogi. Stopniowo jednak droga zaczę
ła się wznosić i rzeźba terenu uległa gwałtownej zmia
nie.
Szosa wiła się wśród wzgórz i schodziła w doliny,
usiane tropikalnymi kwiatami, wśród których rozrzu
cone były malowniczo chatki krajowców. Dalej sły
chać już było szum fal Atlantyku. Po prawej stronie
drogi groźnie opadały w dół strome wapienne klify,
charakterystyczne dla wschodniego wybrzeża Barba
dos.
Hotel o nazwie „Szmuglerski Znak", który wybrała
Maggie, był drogi, lecz kiedy dotarła na miejsce,
stwierdziła, że wart jest swojej ceny. Właściwie zde
cydowała się na niego tylko dlatego, że był najbliżej
Wieży Surlinga. Okazało się, że ma wspaniały widok
na ocean, a jego urocze małe pokoiki urządzone są
gustownymi antykami.
Wyciągnęła kostium kąpielowy i poszła popływać
w hotelowym basenie. Odświeżona, przebrała się
w białą bawełnianą koszulkę i szorty, po czym zeszła
do recepcji, by zapytać o drogę.
- Wieża Surlinga! - wykrzyknął Remy, recpecjo-
nista. - Była tam pani już kiedyś?
- Nie - odpowiedziała. - W ogóle jestem na wy
spie po raz pierwszy.
- A może ktoś ze znajomych opowiadał pani o tym
miejscu? - dopytywał się. Zdziwił się, kiedy potrząs
nęła przecząco głową.
- Pytałem dlatego, że większość turystów zwykle
nic o niej nie wie. Wieża Surlinga to szczególny przy
padek, rodzaj lokalnego zabytku, o którym wyspiarze
niechętnie opowiadają obcym.
- Ach tak? - Maggie uniosła brwi. - Czyżby nie
była prywatną własnością?
Recepcjonista z zakłopotaniem przeczesał ręką gę
ste kędziory.
- Przypuszczam, że musi do kogoś należeć. Ale
nikt nigdy tam nie mieszkał, przynajmniej odkąd pa
miętam.
- Czy trudno będzie tam trafić?
- Nie, jeśli nie zniechęci pani długi marsz
w ostrym słońcu i jeśli będzie pani wiedziała, gdzie
skręcić z drogi. Powiem synowi, żeby panią zaprowa
dził.
- Dziękuję, nie trzeba - zaprotestowała. - Wystar
czy, jak mi pan wytłumaczy.
- Cóż, skoro tak... - Remy wyciągnął z szuflady
mapę i zaczął zaznaczać na niej drogę ołówkiem.
Maggie, jako doświadczony piechur, włożyła słom
kowy kapelusz z szerokim rondem i dobrze nasmaro
wała się kremem ochronnym. Przeskok od listopado
wego chłodu Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjedno
czonych do tropikalnego upału mógł okazać się zbyt
nagły.
Po półgodzinie szybkiego marszu przystanęła, by
otrzeć pot z czoła i rozejrzeć się. Po lewej stronie, zza
zasłony drzew, przebłyskiwał szafirowo lśniący oce
an. Głuchy rytmiczny ryk fal łamiących się na skałach
wypełniał wilgotne powietrze.
Po prawej, spośród gąszczu tropikalnych roślin
o szerokich liściach, wyłaniały się trawiaste wzgórza.
Pomiędzy nimi wiły się ukryte wśród drzew prywatne
drogi, stanowiące najprawdopodobniej dojazd do pól
trzciny cukrowej, będącej największym rolniczym bo
gactwem wyspy.
Znów uszła kawałek, po czym, napotkawszy jedną
z takich dróg, zatrzymała się i osłaniając ręką oczy
zaczęła wpatrywać się w drewniany szyld, zawieszo-
ny nad żelazną, kutą bramą, otwartą na oścież. Na
zniszczonej desce widniała wypalona nazwa „Mar-
Heights".
Westchnęła z ulgą. Tę nazwę podał jej Remy jako
znak orientacyjny.
- Mniej więcej po sześćdziesięciu metrach od bra
my do MarHeights - wielkiej plantacji doktora Marlo-
we'a - zobaczy pani wąski szlak, skręcający w za
chwaszczone pole - tłumaczył. - Po drodze będzie
pani mijać stare fundamenty spalonego domu Surlin-
ga. Stamtąd ścieżka zaprowadzi panią wprost pod
wieżę.
Rzeczywiście, szlak pojawił się dokładnie w miej
scu, o którym mówił. Maggie minęła ruiny i wyszła
na rozjaśnioną słońcem płaską przestrzeń wapiennej
skarpy. Nagle jej oczom ukazała się wieża w całej
okazałości. Zbudowana z ciosanego kamienia, zwie
trzałego od wiatrów i sztormów, przysiadła na krawę
dzi urwiska, wyzywająco wpatrując się w ocean wą
skimi szczelinami okien. Na tle błękitnego nieba wy
glądała jak gigantyczna figura szachowa.
Maggie stanęła jak wryta, odruchowo unosząc dłoń
do ust. Dotąd uważała wyprawę na Barbados raczej za
zabawną przygodę niż za poważną próbę objęcia
w posiadanie spadku. Teraz jednak, poruszona impo
nującym ogromem wieży, spojrzała na wszystko in
nym okiem i przypomniała sobie, co Matthew Surling
powiedział jej tuż przed śmiercią.
- Na tę wieżę rzucono przekleństwo - szeptał, le
żąc na szpitalnym łóżku. - Każdego z członków mojej
rodziny, który dziedziczył to przeklęte miejsce, spoty-
kały nieszczęścia. A teraz, choć od dawna nawet się
do niej nie zbliżałem i większość życia spędziłem
w zupełnie innej stronie świata, sama widzisz, jak
kończę.
Maggie współczuła mu głęboko, lecz prywatnie
uważała, że jego nieszczęście należy przypisać głów
nie nałogowemu paleniu, a nie przeklętej wieży.
- Zaraz poczuje się pan lepiej - pocieszyła go,
delikatnie wprowadzjąc igłę w jego żyłę.
Kiedy dobroczynny narkotyk zaczął działać, Mat-
thew Surling odprężył się i popatrzył w zamyśleniu na
Maggie.
- Ze wszystkich pielęgniarek w tym szpitalu pani
jest najmilsza. Nawet suma tragedii, jakie musiały
rozegrać się na pani oczach, nie zniszczyła w pani
wrażliwości.
- Mam nadzieję - powiedziała poprawiając mu
prześcieradło. - Moja matka powiada, że od urodzenia
miałam syndrom Florence Nightingale. Zawsze przy
nosiłam do domu ptaki ze złamanym skrzydłem
i przyprowadzałam bezpańskie psy. Na szczęście ro
dzice traktowali moje zapędy z godną podziwu pogo
dą ducha.
- Są ludzie - stwierdził w zamyśleniu Surling - do
których los zdaje się po prostu uśmiechać. A może
chodzi o postawę, jaką przyjmują wobec rzeczywisto
ści. Odsiewają z niej to, co dobre, i na tym się skupia
ją, odrzucając zło. Taka właśnie jest pani, panno
Murphy. I do tego jest pani silna, choć na pierwszy
rzut oka tego nie widać. Inaczej nie podołałaby pani
takim problemom, jakie stwarza szpital. Takim jak ja.
Kiedy zaprotestowała, zapewniając, że w żadnym
razie pacjenci nie stanowią dla niej problemu, chory
zmierzył ją spojrzeniem spod zmrużonych powiek
i tylko z wolna pokręcił ptasią głową na wychudłej
szyi.
- Jeśli ktoś ma przemóc klątwę, to tylko osoba
młoda, tak miła i uczciwa jak pani, siostro Murphy.
- Ja.. .bardzo mi miło, ale naprawdę...
- Nie, proszę nic nie mówić. - Znów pokręcił gło
wą i przysunął się do Maggie bliżej. - Proszę najpierw
posłuchać mojej opowieści.
Teraz, kiedy szła przez skalisty płaskowyż, zwień
czony potężną sylwetką Wieży Surlinga, powtarzała
sobie w myśli raz jeszcze romantyczną, tragiczną sa
gę-
W osiemnastym wieku kamienna budowla, wznie
siona jako forteca przeciwko piratom, należała do
przodka Matthew, Harry'ego Surlinga. Zgodnie
z opowieścią, jaką w dzieciństwie usłyszał od matki,
Harry Surling kochał się w Cecily Marlowe, pięknej
młodej kobiecie, lecz ta odrzuciła go dla ognistego
arystokraty, Jamesa Kenleya, którego poznała w An
glii, gdy pojechała tam odwiedzić rodzinę.
Ów Kenley planował przenieść się na Barbados
i tam wziąć uroczysty ślub z Cecily. Jako specjalny
dar miał jej przywieźć z Francji suknię ślubną, szytą
z najpiękniejszych koronek, naszywanych perłami.
Jednak do ślubu nie doszło.
Dręczony zazdrością Surling uknuł spisek, chcąc
pozbyć się rywala. Wykorzystując nocny sztorm, fał
szywymi sygnałami świetlnymi zwabił statek Jamesa
na zdradliwe rafy u podnóża wieży. I tak jego rywal,
cała załoga oraz suknia ślubna dla Cecily poszły na
dno.
- Okroprta historia! - wykrzyknęła Maggie, której
udzielił się ponury nastrój opowieści. -1 co stało się
dalej z Cecily? Czy wyszła w końcu za Surlinga?
Matthew pokręcił głową przecząco.
- Nie. Kiedy pojawił się, by wyznać swe uczucia
i ponowić starania o jej rękę, pozostała nieprzejedna
na. Musiała domyślać się, co zrobił. Namalowała ob
raz - proroczą wizję jego powieszenia i rzuciła klątwę
na niego i wszystkich przyszłych właścicieli wieży -
klątwę, która nie mogła być cofnięta, dopóki nie zo
stanie jej zwrócona suknia ślubna.
Szare oczy Maggie rozszerzyły się z wrażenia.
- Więc to pan miał na myśli, mówiąc o przekleń
stwie wieży... A co stało się z obrazem? Czy rzeczy
wiście Harry Surling został powieszony?
Chory odwrócił wzrok ku oknu.
- Po roku skazano go i powieszono za piractwo -
zamruczał. -1 od tego czasu właścicieli wieży zaczęły
prześladować nieszczęścia. Kiedy ją odziedziczyłem,
od piętnastu lat mieszkałem w Stanach i miałem do
brze prosperującą firmę importową. Byłem wówczas
młody i zdrowy. Naturalnie śmiałem się tylko z opo
wieści o klątwie. Ale chociaż parę razy przyjeżdżałem
na wyspę odwiedzić przyjaciół, nigdy nie zbliżałem
się nawet do tego miejsca.
Maggie przyjęła jego opowieść ze zrozumieniem.
Sama nigdy nie była przesądna, lecz mogła pojąć, że
ktoś śmiertelnie chory przypisuje swoje nieszczęście
działaniu rodzinnej klątwy.
- Teraz powinien pan spróbować zasnąć - nakaza
ła mu łagodnie.
- Spróbuję - odpowiedział. - Może mi się uda, bo
decyzja, którą właśnie podjąłem, uwolniła mnie od
ciężaru.
- Słucham? - Maggie przekrzywiła pytająco gło
wę.
- Tak. Jutro poślę po adwokata i uwolnię moją ro
dzinę od tego przeklętego spadku. - Popatrzył na nią
sennym wzrokiem. - Muszę przekazać ją komuś, kto
będzie w stanie zdjąć klątwę. Panno Murphy, czy
chciałaby pani posiadać własną wieżę z duchami na
Karaibach?
Maggie, w przekonaniu, że chory zaśnie i zapomni,
o czym mówił, skwitowała jego słowa śmiechem, po
czym zasłoniła okna i wyszła.
Jednak Matthew Surling mówił serio. Kiedy w trzy
tygodnie później umarł, jego adwokat powiadomił
Maggie, iż odziedziczyła nieruchomość na wyspie
Barbados. I oto teraz po raz pierwszy mogła objąć
wzrokiem swoje włości. Po raz pierwszy też zaczęła
zdawać sobie sprawę, że to prawda.
Powoli okrążała podstawę wieży, aż stanęła przed
potężnymi kamiennymi schodami, kończącymi się
szerokim otworem wejściowym, który niegdyś musia
ły zamykać wielkie drzwi. Ostrożnie weszła po sto
pniach i zajrzała w głąb. Zobaczyła rozległą komnatę,
noszącą ślady pobytu turystów, którzy musieli nie
dawno szukać tam schronienia. Wymagała kapitalne-
go remontu, zachowała jednak pewien romantyczny
urok. Uważne spojrzenie Maggie zabłądziło ku scho
dom, które zdawały się być w dość dobrym stanie.
Obejrzała się przez ramię i ruszyła do góry, doko
nując po drodze szybkiej inspekcji pozostałych dwóch
poziomów. Znajdowały się tam mniejsze pomieszcze
nia. Większość była w złym stanie, z obłupanym tyn
kiem i zrujnowanymi podłogami, lecz kilka wygląda
ło w miarę porządnie. Zwłaszcza jeden pokój mógł się
nadawać do zamieszkania. Stamtąd zerknęła przez
wąskie okienko na widok, jaki roztaczał się w dole.
Nie opodal wieży kamienny płaskowyż urywał się
gwałtownie, jak gdyby jakiś olbrzym ćwiczący karate
odciął go jednym ciosem potężnej dłoni. U podnóża
stromej skarpy widać było szerokie pasmo białej pia
szczystej plaży, obmywanej przez burzliwe grzywa
cze niebieskiego oceanu.
Maggie wychowała się na przedmieściach Filadel
fii w małym, krytym białą dachówką domku, z ogród
kiem wielkości znaczka pocztowego. Raz w ciągu te
go czasu była na publicznym basenie, lecz przerażały
ją hałaśliwe tłumy rozrabiających dzieci. Toteż coro
czna letnia pielgrzymka całej rodziny na zatłoczone,
niezbyt czyste plaże Jersey wydawała jej się wyprawą
do raju.
Później, kiedy dorosła i usamodzielniła się, zain
teresowanie pięknem natury i podróżami jeszcze
wzrosło. Przewędrowała całe Appalachy, odbywała
spływy kanadyjką po malowniczych górskich rzekach
i wyprawy rowerowe po New Hampshire i Vermont,
jeździła na biwaki do Północnej Karoliny. Mając dwa-
dzieścia sześć lat widziała już wiele pięknych miejsc,
lecz nic nie mogło się nawet równać ze wspaniałym
widokiem roztaczającym się z okna Wieży Surlinga.
Świadomość, iż jest posiadaczką tego kawałka ziemi -
albo też będzie nią, kiedy dopełni niezbędnych for
malności i darowizna się uprawomocni - zapierała
Maggie dech w piersiach.
W tym momencie zaczęła zmieniać plany. Począt
kowo, kiedy zdecydowała się przeznaczyć urlop na
zapoznanie się z tym miejscem, uważała to jedynie za
dobry pretekst, by wypocząć na Karaibach. Nawet
osobę tak pogodną z natury jak ona szalenie stresowa
ła opieka nad nieuleczalnie chorymi pacjentami. Mag
gie czuła, że musi oderwać się od tego choćby na parę
tygodni i odpocząć.
- Ale dlaczego właściwie nie miałabym zostać
dłużej? - zapytywała samą siebie wodząc wzrokiem
po małym pokoiku. Mieszkała już w gorszych warun
kach. Owszem, przystosowanie tego miejsca do za
mieszkania wymagało trochę pracy, lecz całkiem do
brze potrafiła sobie radzić z gwoździami i młotkiem.
Ponadto poczuła nagłą potrzebę odmiany, a tu miała
szansę na wyrwanie się z męczącej rutyny.
W zamyśleniu zeszła ze schodów i wyszła na ze
wnątrz. Przez kilka minut stała na krawędzi klifu.
Osłaniając dłonią oczy wpatrywała się w olśniewająco
biały pas plaży na dole i głęboki błękit oceanu. Wresz
cie ruszyła wzdłuż wyszczerbionej krawędzi urwiska,
przeskakując leżące głazy i splątane korzenie powy
kręcanych wiatrami drzewek. Po kilkunastu metrach
napotkała strome stopnie wyrąbane w skale. Były zni-
szczone i zwietrzałe. Schodząc kilka razy musiała
kurczowo przywierać do skalnych ścian, by pokonać
miejsca szczególnie dotknięte erozją. W końcu jednak
udało jej się bezpiecznie stanąć na piasku.
Z bliska plaża okazała się równie piękna i dziewi
cza, jak widziana z góry. Tam, dokąd sięgał przypływ,
piasek mienił się jak perłowy pył. Z dwóch stron wy
rastały z wody skaliste ostrogi, jak grzbiety śpiących
smoków, broniących dostępu do brzegu. Potężne oce
aniczne grzywacze z hukiem załamywały się na tej
zaporze, wystrzelając wysokimi pióropuszami piany,
zaś woda w zatoczce pozostawała spokojna.
Maggie zdjęła tenisówki i zaczęła brodzić wzdłuż
brzegu, przypominając sobie opowieść Matthew
o niecnych knowaniach jego przodka. To na te właśnie
skały Harry Surling musiał zwabić swojego rywala.
Spacerowała tak prawie przez godzinę, często za
trzymując się, by przysiąść na ciepłym piasku i z kola
nami podciągniętymi pod brodę wpatrywać się w fale.
Jednak tropikalne słońce coraz mocniej paliło jej kark.
Nadeszła pora, by wrócić do hotelu.
Wstała niechętnie, strząsnęła piasek z szortów
i skierowała się ku skalnym stopniom, wspinającym
się na szczyt klifu. Trudno było spuścić się po nich,
lecz jeszcze trudniej wspiąć, zwłaszcza że była już
zmęczona, zgrzana i głowę miała całkowicie zaprząt
niętą myślami.
Pięła się mozolnie w górę, z pochyloną głową, ba
cząc na każdy stopień, próbując utrzymać równy od
dech, pełna wrażeń z całego dnia. Całkiem oszołomiło
ją piękno tego miejsca, jego dzikość i związana z nim
romantyczna legenda. Wyobraziła sobie ognie na ska
łach i płynący prosto na nie żaglowiec. Obraz był tak
przerażająco żywy i plastyczny, że pomimo upału
przeszedł ją zimny dreszcz. Zachwiała się przez mo
ment i chwyciła korzenia drzewa.
Coś trąciło ją mocno w łydkę, a mokry czarny no
chal dotknął jej twarzy. Serce Maggie załomotało
z przerażenia. Szarpnęła się w tył z krzykiem i byłaby
spadła, gdyby nie zbawczy korzeń. To były psy, dwa
potężne czarne psy. Kręciły się wokół niej, cudem
zachowując równowagę na stromiźnie.
- Czort, Maizie, do nogi! Do nogi, mówię!
Niski męski głos podziałał na nie jak strzał z bicza.
Oba zwierzaki posłusznie pobiegły do swojego pana.
Maggie nerwowo uniosła głowę i zamarła na widok
tytana o szerokiej piersi, spoglądającego na nią znad
krawędzi skalnej.
Jego złocistoruda czupryna i potężna zakrywająca
niemal pół twarzy broda były gęste i faliste. W zaciś
niętej dłoni trzymał czarny rzemień, który najpra
wdopodobniej był smyczą, lecz niepokojąco kojarzył
się z biczem. Maggie po raz pierwszy pomyślała, że
znalazła się w oddalonym miejscu i jest bezbronna.
Odruchowo przycisnęła rękę do piersi.
- Ależ się przestraszyłam!
- Przepraszam-zamruczał.-Wszystko w porząd
ku? Może pomóc?
- Nie, dam sobie radę.
Niezupełnie było to prawdą. Jej kolana nadal drża
ły, a serce waliło mocno. Za wszelką cenę nie chciała
jednak okazać słabości wobec tego olbrzyma
o grzmiącym głosie. Wzięła się w garść i zaczęła po
konywać ostatnie stopnie.
Kiedy dotarła na krawędź skalną, wyciągnął ku niej
pomocną dłoń. Choć gest był uprzejmy, nie skorzysta
ła z zaproszenia.
- Bardzo dziękuję, ale naprawdę nie trzeba - za
pewniła, po czym odwróciła się i ze zdawkowym
uśmiechem ruszyła ścieżką w stronę szosy. Dopóki
nie skryły jej drzewa za zakrętem, czuła, że mężczy
zna odprowadza ją wzrokiem. Gorące spojrzenie nie
mal paliło jej plecy wywołując dreszcz, jakby prze
czucie niebezpieczeństwa.
2 Fitch śledził młodą kobietę, dopóki
nie zniknęła mu z oczu. Nawet potem stał jeszcze
przez dobrą minutę, przeżywając nieoczekiwane spot
kanie.
Dopiero kiedy psy zaczęły szczekać i dokazywać
u jego stóp, wróciło poczucie rzeczywistości.
- Czort, Maizie, spokój! Nie szaleć!
W roztragnieniu poklepał je po grzbietach i zamy
ślony ruszył wzdłuż skalnej krawędzi. Spotkanie ko
goś obcego w tej okolicy nie było samo w sobie ni
czym dziwnym. Od czasu do czasu trafiał się jakiś
turysta. Niekiedy miejscowa Izba Handlowa organi-
zowała wycieczki dla swoich gości. Fitch nie cierpiał
takich intruzów, po trosze traktując to miejsce jako
prywatny azyl. Jednak ta młoda kobieta zburzyła jego
spokój w zgoła odmienny sposób. Nie był zirytowany,
kiedy dostrzegł, jak pnie się po stopniach z pochyloną
głową, nie zważając na otoczenie. Zdał sobie sprawę,
że psy mogą śmiertelnie ją wystraszyć, zanim zdoła je
powstrzymać. I oczywiście tak się stało. Na szczęście
nic złego się nie stało. A niewiele brakowało, by zła
mała sobie nogę czy rękę na tych zrujnowanych
schodkach.
Fitch nastąpił na patyk, podniósł go i cisnął daleko.
Psy rzuciły się po niego, radośnie ujadając.
Stanął i patrzył za nimi. Myśli ciągle jednak za
przątało mu niedawne spotkanie. Kiedy ta kobieta
podniosła wzrok, ujrzał jej oczy i doznał wstrząsu.
I bynajmniej nie dlatego, że mężczyźni mogliby uwa
żać ją za piękność. Miała dobrą figurę, lecz poza tym
przypominała skromną myszkę- cienkie, niedbale wi
jące się, długie do ramion brązowe włosy, na pozór
nieefektowne rysy, szare oczy.
A mimo to nie mógł zapomnieć czegoś, co w myśli
nazwał „urodą kwiatu" - subtelnie zarysowane linie
twarzy, delikatne jak kwiatowe płatki usta o krystali
cznie czystym zarysie, wąski, lekko wysklepiony nos
i delikatne brwi, wyginające się łagodnym łukiem nad
oczami w kolorze deszczu. Właśnie te oczy oczarowa
ły go do reszty. Kiedy w nie patrzył, miał wrażenie, że
wtapia się w zachmurzony burzowy horyzont. A Fitch
uwielbiał chmurne sztormowe niebo.
- Trudno, kiedy chodzi o kobiety, tracę głowę -
wymruczał kpiąco. I nagle przestał myśleć o szaro-
okiej nieznajomej, wracając myślami do ostatniej roz
mowy z macochą swojej byłej żony.
Lotty, która często podejmowała się rodzinnych mi
sji dyplomatycznych, zadzwoniła do niego ze swego
olśniewająco białego pałacu w Caracas.
- Wiem, że ciągle masz żal do Tiny i nie winię cię
za to. Nie ma jednak powodu, byś odmawiał jej spot
kania, skoro chodzi wyłącznie o ustalenie, kiedy może
ją odwiedzić jej syn - zaczęła przymilnie.
- Mój syn! - warknął Fitch. Już na sam dźwięk
imienia byłej żony krew burzyła mu się z wściekłości.
- Jordy przestał być jej dzieckiem, kiedy go zostawiła.
- Nie masz racji, Fitch i wiesz o tym - odpaliła
Lotty. - Twój adwokat, który uzyskał dla ciebie to
iście neandertalskie orzecznie rozwodowe, mógł
wprawdzie uzyskać pozbawienie Tiny praw do odwie
dzania dziecka, lecz nie zmienia to faktu, że Jordy
nadal jest jej jedynym synem. A jak można nie dopu
szczać matki do syna?
- Nawet gdybym chciał, żeby Jordy zobaczył się
z Tiną, co jest nieprawdą, bo wiem, jakim ciosem
byłoby dla niego to spotkanie, czy sądzisz, że znala
złaby dla niego choć trochę czasu? Kiedy? W prze
rwach pomiędzy kolejnymi słynnymi kochankami
i występami w telewizji, gdzie sama podbija sobie bę
benek?
- Ależ, Fitch - łagodziła Lotty - nie bądź taki
zajadły. Owszem, Tina nie jest zwyczajną kobietą
i ma swoiste potrzeby, a przy tym skłonność do efe
kciarstwa. Jeśli jednak będziesz szczery, musisz przy-
JANE SIVERWOOD PERŁY W GŁĘBINACH
PROLOG Jake Caine popatrzył uważnie na swoją współpracowniczkę. - Czego dowiedziała się pani o naszej kolejnej ta jemniczej sierotce? Promień słońca wpadający przez okno biura zalśnił na jasnych włosach Susan Bonner. - Koleżanka, z którą wynajmuje mieszkanie, mó wi, że sierotka pojechała wypocząć na Barbados i wróci za dwa tygodnie. - Hmm... Owen nie będzie zachwycony - mruk nął.
Owen Byrnside, bogaty osiemdziesięciodwulatek, założyciel Byrnside Enterprises, zatrudnił jego firmę do skomplikowanego dochodzenia. Jake otworzył teczkę Maggie Murphy i kolejno przeglądał informacje, które udało im się zebrać na temat dziewczyny. Raporty nie zawierały nic niezwykłego. Wyglądało na to, że Maggie Murphy jest najzupełniej przeciętną postacią. Dla Jake'a jedyny interesujący szczegół sta nowił fakt, iż była drugim z trojga dzieci, podrzuco nych przed dwudziestu sześciu laty do domu dziecka, który spłonął potem w tajemniczych okolicznościach. Dzięki temu mogła być uważana za zagubioną wnucz kę Owena Byrnside'a i zarazem dziedziczkę koncernu wydawniczego wartego miliony dolarów - co automa tycznie czyniło ją osobą godną zainteresowania. Jake zdążył już odnaleźć jedną z trzech młodych kobiet, ewentualnych spadkobierczyń fortuny - prze wrażliwioną rudą pianistkę, Kate Humphrey. Starszy pan bardzo ją polubił. Tak bardzo, iż nie wymagał, by przeszła skomplikowane testy, które pozwoliłyby udowodnić prawdziwe pokrewieństwo. Pomimo cięż kiego schorzenia serca, które przykuło go na stałe do inwalidzkiego wózka, postanowił, że dopiero wtedy, kiedy wszystkie trzy nieznane wnuczki zjawią się pod jego dachem, zostaną poddane testowi, w wyniku któ rego miała być wyłoniona prawdziwa dziedziczka. Jake złożył akta i sięgnął po słuchawkę. Po chwili rozległ się szorstki głos Owena. - Caine, znalazłeś następną dziewczynę? - Itak, i nie.
W słuchawce zatrzeszczało. - Słuchaj, Caine, tkwię w wózku inwalidzkim, a pielęgniarka usiłuje mi wepchnąć kolejną porcję ohydnego zielonego lekarstwa. Sam rozumiesz, że nie mam czasu na kolejne „tak" i „nie". Jeśli gdzieś żyje moja wnuczka, muszę ją znaleźć - i muszę się pospie szyć. Jake przytaknął i wytłumaczył, iż Maggie Murphy wyjechała na urlop, po czym obiecał, że zaraz po powrocie szybko ją sprowadzi. Stary człowiek westchnął z powściąganą niecier pliwością. - W porządku, ale złap ją, kiedy tylko wyjdzie z samolotu. A jeśli nie pojawi się za dwa tygodnie, chcę wiedzieć, dlaczego. Bez względu na to, czy ma urlop czy nie, pojedziesz wtedy na Barbados i tam ją odszukasz. Słyszysz? - Słyszę, Owen, słyszę. Nie martw się. Maggie Murphy nam nie ucieknie. Wierz mi, że lada chwila przedstawię ci tę dziewczynę. To tylko kwestia czasu - niedługiego czasu.
1 Siwowłosa siostra Bainter popa trzyła na wysokiego mężczyznę, który właśnie wkro czył do kliniki. - Nareszcie. Już prawie pora. - Spóźniłem się tylko dwadzieścia minut - niski głos Fitcha Marlowe'a zadudnił spod złotorudej bro dy. Pasemka siwizny nadawały jeszcze jaśniejszy od cień niesfornej czuprynie. Pomimo to trudno było od gadnąć jego wiek. Ten wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna trzymał się prosto jak młodzieniec, a miał trzydzieści dziewięć lat. Jednocześnie było w nim coś,
co budziło respekt, jak gdyby przeszedł twardą szkołę życia. - I nic nie mogłem na to poradzić - ciągnął, pod chodząc do mywalki, by umyć ręce. - Miałem pilną sprawę do załatwienia na mojej plantacji: pobiło się dwóch robotników. Zanim ich rozdzieliłem, zdążyli nieźle narozrabiać. Musiałem założyć po kilka szwów jednemu i drugiemu. - Obawiam się, że to nie koniec. Kolejni uczestni cy pijackich rozrób czekają przed gabinetem - sko mentowała pielęgniarka. - Tak, zauważyłem już tych dwóch z lodem na głowach. A przecież to poniedziałek. Po co w takim razie tym ludziom weekendy? - Hm... - mruknęła - śmiem twierdzić, że my mamy zgoła inne pojęcie o wypoczynku. A o co po szło twoim pracownikom? - O cóż by innego, Ellen, jak nie o kobietę? Dzie więćdziesiąt procent problemów tego świata jest za sługą płci pięknej. Siostra Bainter z udanym oburzeniem wzniosła wzrok ku niebu. - Zrzędzisz jak stary kawaler. Tego typu przekomarzania weszły im już w nawyk. - Jak gdyby nie było już na tym świecie porząd nych kobiet... - ciągnęła. Zanim jednak zdążyła do kończyć zwyczajową tyradę w obronie własnej płci, Fitch powstrzymał ją swym nieoczekiwanie poważ nym spojrzeniem. - Masz absolutną rację. Potrzebuję porządnej ko-
biety. A skoro już o tym mowa, czy nadal masz zamiar opuścić klinikę? Zdawało się, że siwe loki Ellen zjeżyły się pod pielęgniarskim czepkiem. - Czy mam zamiar? Szanowny Fitchu Marlowe, przecież wiesz doskonale, że w przyszłym tygodniu wyjeżdżam do Anglii, żeby odwiedzić wnuki. Fitch oparł wielkie dłonie na biodrach. - I skąd ja mam teraz wziąć zastępstwo? - Może May Peebles się zgodzi? - Co? Ta hipochondryczna plotkara z twarzą łasi cy? Przecież ona radzi sobie nie lepiej niż latająca ryba w czasie sztormu! - Rzeczywiście, nie zawsze można na nią liczyć, a ponadto cierpi na migrenę - przyznała siostra Bain- ter - ale nikogo lepszego ci nie znajdę. Zresztą chodzi tylko o trzy miesiące. - Tylko? - parsknął Fitch. - Ellen, jeżeli komuś należy się porządny wypoczynek, to właśnie tobie. Ale będzie mi cię bardzo brakowało. Trzy miesiące bez asystentki z prawdziwego zdarzenia, to piekielnie długi okres. Mrucząc przez zęby odwrócił się ku oknu i wpa trzył w niebo, jakby spodziewał się, że lada chwila nad horyzont nadciągnie złowróżbna gradowa chmu ra. I rzeczywiście, jak na zamówienie, w oddali poja wił się ciemny punkcik. Okazał się jednak tylko samo lotem, kołującym do lądowania nad wyspą. Maggie Murphy zerkała przez porysowane okienko samolotu.
W dole, jak pomarszczony błękitny jedwab, rozpo ścierał się przestwór oceanu. Jestem na miejscu, pomyślała. W tym momencie szmaragdowy pierścień roślinno ści wychynął zza srebrnej krawędzi skrzydła i Maggie przywarła twarzą do szyby. - Fantastyczne, co? - dobiegł ją dziewczęcy głos. - O, tak. - Odwróciła się z uśmiechem ku Ronie Chastain, kościstej, piegowatej młodej kobiecie, która zajmowała miejsce obok niej. Przez cały czas lotu nie zamykały się jej usta i Maggie miała wrażenie, że poznała już dokładnie historię jej życia. Rona urodziła się i wychowała w małym miasteczku w Michigan, skończyła wydział hotelarstwa na stanowym uniwer sytecie i teraz miała podjąć pierwszą pracę - wyma rzoną pracę na rajskiej wyspie, widocznej właśnie spod skrzydła samolotu. - Wiesz, zatruwałam ci całą podróż opowiadania mi o sobie i swoich planach - powiedziała na koniec Rona przepraszająco. - Teraz jednak, kiedy już pod chodzimy do lądowania, zauważyłam wreszcie, że ty prawie nic o sobie nie powiedziałaś. Wspominałaś, że jesteś pielęgniarką. Jedziesz na Barbados do pracy czy na wypoczynek? - Właściwie ani to, ani to - wyjaśniła Maggie. - Zwolniłam się na kilka tygodni z pracy w Stanach, żeby przyjechać tu i obejrzeć coś, co właśnie odzie dziczyłam. - Na tej wyspie? Hej, to musi być coś cudownego! - Rona pochyliła się ku niej z oczami błyszczącymi
zainteresowaniem. Przeszkodził im jednak ryk silni ków samolotu, podchodzącego do lądowania. Dopiero po półgodzinie, kiedy wszyscy pasażero wie wysiedli i ustawili się w długiej kolejce do kon troli celnej, dziewczyny mogły dalej rozmawiać. - Czy zapisał ci to w spadku dawno nie widziany wujek? - dopytywała się Rona. - Prawdę mówiąc, nie. To był jeden z moich pod opiecznych. - Naprawdę? Coś niesamowitego. Nie miał nikogo bliskiego? - Nikogo, na kim by mu zależało. Opiekowałam się tym biedakiem w ostatnich dniach jego życia i chyba mnie polubił. Czasami tak się zdarza. Na wspomnienie Matthew Surlinga i jego dziwnej opowieści, twarz Maggie nagle spoważniała. Z pew nością nie powinna zwierzać się z tego osobie przy padkowo poznanej w samolocie. Właściwie nie wia domo, czemu w ogóle wspomniała Ronie Chastain o spadku. Może dlatego, że dziewczyna sprawiała wrażenie tak miłej i życzliwie usposobionej... Ka- sztanoworude loki i brązowe łagodne oczy nadawały jej wygląd młodego przyjacielskiego spaniela. - I co ci ten chory zostawił? Mam nadzieję, że miłą posiadłość nad morzem? Maggie roześmiała się i potrząsnęła głową. - Niezupełnie. To jest wieża. Nazywają ją nawet Wieżą Surlinga. I właściwie wiem tylko tyle, bo nigdy tu nie byłam. Mogę jedynie powiedzieć, że już od kilku lat stoi pusta i ma bardzo interesującą historię. - Ach tak? - Rona z zaciekawieniem przechyliła
głowę. - Może straszy w niej duch romantycznego pirata? Nim jeszcze okazało się, że dostanę pracę w tym hotelu, czytałam wiele na temat Barbados. W dawnych czasach piraci wnieśli ogromny wkład w ekonomiczny rozwój tego regionu. - To prawda - przytaknęła Maggie, rozbawiona menedżerskim żargonem Rony wplecionym w dziew częcą paplaninę. - A Wieża Surlinga też miała z nimi coś wspólnego. To jednak za długa opowieść - dodała, podsuwając paszport urzędnikowi w okienku. Maggie, w przeciwieństwie do Rony, szybko prze szła przez kontrolę. Dopiero po wyjściu, kiedy już wsiadała do taksówki, zobaczyła swoją rudowłosą to warzyszkę. - Hej, Maggie, mam nadzieję, że się jeszcze spot kamy - krzyknęła do niej Rona, taszcząc ogromną torbę przez szklane drzwi. - Na pewno! - Pomachała jej ręką. Podała kierow cy nazwę hotelu. Kiedy taksówka ruszyła, zaczęła się rozglądać, ciekawa pierwszych widoków Barbados. Zrazu krajobraz wydał jej się zdumiewająco płaski. Maggie, miłośniczka gór, podświadomie oczekiwała bardziej interesujących widoków. Jechali wśród rozle głych pól bujnej trzciny cukrowej, wyrastającej jak las po obu stronach drogi. Stopniowo jednak droga zaczę ła się wznosić i rzeźba terenu uległa gwałtownej zmia nie. Szosa wiła się wśród wzgórz i schodziła w doliny, usiane tropikalnymi kwiatami, wśród których rozrzu cone były malowniczo chatki krajowców. Dalej sły chać już było szum fal Atlantyku. Po prawej stronie
drogi groźnie opadały w dół strome wapienne klify, charakterystyczne dla wschodniego wybrzeża Barba dos. Hotel o nazwie „Szmuglerski Znak", który wybrała Maggie, był drogi, lecz kiedy dotarła na miejsce, stwierdziła, że wart jest swojej ceny. Właściwie zde cydowała się na niego tylko dlatego, że był najbliżej Wieży Surlinga. Okazało się, że ma wspaniały widok na ocean, a jego urocze małe pokoiki urządzone są gustownymi antykami. Wyciągnęła kostium kąpielowy i poszła popływać w hotelowym basenie. Odświeżona, przebrała się w białą bawełnianą koszulkę i szorty, po czym zeszła do recepcji, by zapytać o drogę. - Wieża Surlinga! - wykrzyknął Remy, recpecjo- nista. - Była tam pani już kiedyś? - Nie - odpowiedziała. - W ogóle jestem na wy spie po raz pierwszy. - A może ktoś ze znajomych opowiadał pani o tym miejscu? - dopytywał się. Zdziwił się, kiedy potrząs nęła przecząco głową. - Pytałem dlatego, że większość turystów zwykle nic o niej nie wie. Wieża Surlinga to szczególny przy padek, rodzaj lokalnego zabytku, o którym wyspiarze niechętnie opowiadają obcym. - Ach tak? - Maggie uniosła brwi. - Czyżby nie była prywatną własnością? Recepcjonista z zakłopotaniem przeczesał ręką gę ste kędziory. - Przypuszczam, że musi do kogoś należeć. Ale
nikt nigdy tam nie mieszkał, przynajmniej odkąd pa miętam. - Czy trudno będzie tam trafić? - Nie, jeśli nie zniechęci pani długi marsz w ostrym słońcu i jeśli będzie pani wiedziała, gdzie skręcić z drogi. Powiem synowi, żeby panią zaprowa dził. - Dziękuję, nie trzeba - zaprotestowała. - Wystar czy, jak mi pan wytłumaczy. - Cóż, skoro tak... - Remy wyciągnął z szuflady mapę i zaczął zaznaczać na niej drogę ołówkiem. Maggie, jako doświadczony piechur, włożyła słom kowy kapelusz z szerokim rondem i dobrze nasmaro wała się kremem ochronnym. Przeskok od listopado wego chłodu Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjedno czonych do tropikalnego upału mógł okazać się zbyt nagły. Po półgodzinie szybkiego marszu przystanęła, by otrzeć pot z czoła i rozejrzeć się. Po lewej stronie, zza zasłony drzew, przebłyskiwał szafirowo lśniący oce an. Głuchy rytmiczny ryk fal łamiących się na skałach wypełniał wilgotne powietrze. Po prawej, spośród gąszczu tropikalnych roślin o szerokich liściach, wyłaniały się trawiaste wzgórza. Pomiędzy nimi wiły się ukryte wśród drzew prywatne drogi, stanowiące najprawdopodobniej dojazd do pól trzciny cukrowej, będącej największym rolniczym bo gactwem wyspy. Znów uszła kawałek, po czym, napotkawszy jedną z takich dróg, zatrzymała się i osłaniając ręką oczy zaczęła wpatrywać się w drewniany szyld, zawieszo-
ny nad żelazną, kutą bramą, otwartą na oścież. Na zniszczonej desce widniała wypalona nazwa „Mar- Heights". Westchnęła z ulgą. Tę nazwę podał jej Remy jako znak orientacyjny. - Mniej więcej po sześćdziesięciu metrach od bra my do MarHeights - wielkiej plantacji doktora Marlo- we'a - zobaczy pani wąski szlak, skręcający w za chwaszczone pole - tłumaczył. - Po drodze będzie pani mijać stare fundamenty spalonego domu Surlin- ga. Stamtąd ścieżka zaprowadzi panią wprost pod wieżę. Rzeczywiście, szlak pojawił się dokładnie w miej scu, o którym mówił. Maggie minęła ruiny i wyszła na rozjaśnioną słońcem płaską przestrzeń wapiennej skarpy. Nagle jej oczom ukazała się wieża w całej okazałości. Zbudowana z ciosanego kamienia, zwie trzałego od wiatrów i sztormów, przysiadła na krawę dzi urwiska, wyzywająco wpatrując się w ocean wą skimi szczelinami okien. Na tle błękitnego nieba wy glądała jak gigantyczna figura szachowa. Maggie stanęła jak wryta, odruchowo unosząc dłoń do ust. Dotąd uważała wyprawę na Barbados raczej za zabawną przygodę niż za poważną próbę objęcia w posiadanie spadku. Teraz jednak, poruszona impo nującym ogromem wieży, spojrzała na wszystko in nym okiem i przypomniała sobie, co Matthew Surling powiedział jej tuż przed śmiercią. - Na tę wieżę rzucono przekleństwo - szeptał, le żąc na szpitalnym łóżku. - Każdego z członków mojej rodziny, który dziedziczył to przeklęte miejsce, spoty-
kały nieszczęścia. A teraz, choć od dawna nawet się do niej nie zbliżałem i większość życia spędziłem w zupełnie innej stronie świata, sama widzisz, jak kończę. Maggie współczuła mu głęboko, lecz prywatnie uważała, że jego nieszczęście należy przypisać głów nie nałogowemu paleniu, a nie przeklętej wieży. - Zaraz poczuje się pan lepiej - pocieszyła go, delikatnie wprowadzjąc igłę w jego żyłę. Kiedy dobroczynny narkotyk zaczął działać, Mat- thew Surling odprężył się i popatrzył w zamyśleniu na Maggie. - Ze wszystkich pielęgniarek w tym szpitalu pani jest najmilsza. Nawet suma tragedii, jakie musiały rozegrać się na pani oczach, nie zniszczyła w pani wrażliwości. - Mam nadzieję - powiedziała poprawiając mu prześcieradło. - Moja matka powiada, że od urodzenia miałam syndrom Florence Nightingale. Zawsze przy nosiłam do domu ptaki ze złamanym skrzydłem i przyprowadzałam bezpańskie psy. Na szczęście ro dzice traktowali moje zapędy z godną podziwu pogo dą ducha. - Są ludzie - stwierdził w zamyśleniu Surling - do których los zdaje się po prostu uśmiechać. A może chodzi o postawę, jaką przyjmują wobec rzeczywisto ści. Odsiewają z niej to, co dobre, i na tym się skupia ją, odrzucając zło. Taka właśnie jest pani, panno Murphy. I do tego jest pani silna, choć na pierwszy rzut oka tego nie widać. Inaczej nie podołałaby pani takim problemom, jakie stwarza szpital. Takim jak ja.
Kiedy zaprotestowała, zapewniając, że w żadnym razie pacjenci nie stanowią dla niej problemu, chory zmierzył ją spojrzeniem spod zmrużonych powiek i tylko z wolna pokręcił ptasią głową na wychudłej szyi. - Jeśli ktoś ma przemóc klątwę, to tylko osoba młoda, tak miła i uczciwa jak pani, siostro Murphy. - Ja.. .bardzo mi miło, ale naprawdę... - Nie, proszę nic nie mówić. - Znów pokręcił gło wą i przysunął się do Maggie bliżej. - Proszę najpierw posłuchać mojej opowieści. Teraz, kiedy szła przez skalisty płaskowyż, zwień czony potężną sylwetką Wieży Surlinga, powtarzała sobie w myśli raz jeszcze romantyczną, tragiczną sa gę- W osiemnastym wieku kamienna budowla, wznie siona jako forteca przeciwko piratom, należała do przodka Matthew, Harry'ego Surlinga. Zgodnie z opowieścią, jaką w dzieciństwie usłyszał od matki, Harry Surling kochał się w Cecily Marlowe, pięknej młodej kobiecie, lecz ta odrzuciła go dla ognistego arystokraty, Jamesa Kenleya, którego poznała w An glii, gdy pojechała tam odwiedzić rodzinę. Ów Kenley planował przenieść się na Barbados i tam wziąć uroczysty ślub z Cecily. Jako specjalny dar miał jej przywieźć z Francji suknię ślubną, szytą z najpiękniejszych koronek, naszywanych perłami. Jednak do ślubu nie doszło. Dręczony zazdrością Surling uknuł spisek, chcąc pozbyć się rywala. Wykorzystując nocny sztorm, fał szywymi sygnałami świetlnymi zwabił statek Jamesa
na zdradliwe rafy u podnóża wieży. I tak jego rywal, cała załoga oraz suknia ślubna dla Cecily poszły na dno. - Okroprta historia! - wykrzyknęła Maggie, której udzielił się ponury nastrój opowieści. -1 co stało się dalej z Cecily? Czy wyszła w końcu za Surlinga? Matthew pokręcił głową przecząco. - Nie. Kiedy pojawił się, by wyznać swe uczucia i ponowić starania o jej rękę, pozostała nieprzejedna na. Musiała domyślać się, co zrobił. Namalowała ob raz - proroczą wizję jego powieszenia i rzuciła klątwę na niego i wszystkich przyszłych właścicieli wieży - klątwę, która nie mogła być cofnięta, dopóki nie zo stanie jej zwrócona suknia ślubna. Szare oczy Maggie rozszerzyły się z wrażenia. - Więc to pan miał na myśli, mówiąc o przekleń stwie wieży... A co stało się z obrazem? Czy rzeczy wiście Harry Surling został powieszony? Chory odwrócił wzrok ku oknu. - Po roku skazano go i powieszono za piractwo - zamruczał. -1 od tego czasu właścicieli wieży zaczęły prześladować nieszczęścia. Kiedy ją odziedziczyłem, od piętnastu lat mieszkałem w Stanach i miałem do brze prosperującą firmę importową. Byłem wówczas młody i zdrowy. Naturalnie śmiałem się tylko z opo wieści o klątwie. Ale chociaż parę razy przyjeżdżałem na wyspę odwiedzić przyjaciół, nigdy nie zbliżałem się nawet do tego miejsca. Maggie przyjęła jego opowieść ze zrozumieniem. Sama nigdy nie była przesądna, lecz mogła pojąć, że
ktoś śmiertelnie chory przypisuje swoje nieszczęście działaniu rodzinnej klątwy. - Teraz powinien pan spróbować zasnąć - nakaza ła mu łagodnie. - Spróbuję - odpowiedział. - Może mi się uda, bo decyzja, którą właśnie podjąłem, uwolniła mnie od ciężaru. - Słucham? - Maggie przekrzywiła pytająco gło wę. - Tak. Jutro poślę po adwokata i uwolnię moją ro dzinę od tego przeklętego spadku. - Popatrzył na nią sennym wzrokiem. - Muszę przekazać ją komuś, kto będzie w stanie zdjąć klątwę. Panno Murphy, czy chciałaby pani posiadać własną wieżę z duchami na Karaibach? Maggie, w przekonaniu, że chory zaśnie i zapomni, o czym mówił, skwitowała jego słowa śmiechem, po czym zasłoniła okna i wyszła. Jednak Matthew Surling mówił serio. Kiedy w trzy tygodnie później umarł, jego adwokat powiadomił Maggie, iż odziedziczyła nieruchomość na wyspie Barbados. I oto teraz po raz pierwszy mogła objąć wzrokiem swoje włości. Po raz pierwszy też zaczęła zdawać sobie sprawę, że to prawda. Powoli okrążała podstawę wieży, aż stanęła przed potężnymi kamiennymi schodami, kończącymi się szerokim otworem wejściowym, który niegdyś musia ły zamykać wielkie drzwi. Ostrożnie weszła po sto pniach i zajrzała w głąb. Zobaczyła rozległą komnatę, noszącą ślady pobytu turystów, którzy musieli nie dawno szukać tam schronienia. Wymagała kapitalne-
go remontu, zachowała jednak pewien romantyczny urok. Uważne spojrzenie Maggie zabłądziło ku scho dom, które zdawały się być w dość dobrym stanie. Obejrzała się przez ramię i ruszyła do góry, doko nując po drodze szybkiej inspekcji pozostałych dwóch poziomów. Znajdowały się tam mniejsze pomieszcze nia. Większość była w złym stanie, z obłupanym tyn kiem i zrujnowanymi podłogami, lecz kilka wygląda ło w miarę porządnie. Zwłaszcza jeden pokój mógł się nadawać do zamieszkania. Stamtąd zerknęła przez wąskie okienko na widok, jaki roztaczał się w dole. Nie opodal wieży kamienny płaskowyż urywał się gwałtownie, jak gdyby jakiś olbrzym ćwiczący karate odciął go jednym ciosem potężnej dłoni. U podnóża stromej skarpy widać było szerokie pasmo białej pia szczystej plaży, obmywanej przez burzliwe grzywa cze niebieskiego oceanu. Maggie wychowała się na przedmieściach Filadel fii w małym, krytym białą dachówką domku, z ogród kiem wielkości znaczka pocztowego. Raz w ciągu te go czasu była na publicznym basenie, lecz przerażały ją hałaśliwe tłumy rozrabiających dzieci. Toteż coro czna letnia pielgrzymka całej rodziny na zatłoczone, niezbyt czyste plaże Jersey wydawała jej się wyprawą do raju. Później, kiedy dorosła i usamodzielniła się, zain teresowanie pięknem natury i podróżami jeszcze wzrosło. Przewędrowała całe Appalachy, odbywała spływy kanadyjką po malowniczych górskich rzekach i wyprawy rowerowe po New Hampshire i Vermont, jeździła na biwaki do Północnej Karoliny. Mając dwa-
dzieścia sześć lat widziała już wiele pięknych miejsc, lecz nic nie mogło się nawet równać ze wspaniałym widokiem roztaczającym się z okna Wieży Surlinga. Świadomość, iż jest posiadaczką tego kawałka ziemi - albo też będzie nią, kiedy dopełni niezbędnych for malności i darowizna się uprawomocni - zapierała Maggie dech w piersiach. W tym momencie zaczęła zmieniać plany. Począt kowo, kiedy zdecydowała się przeznaczyć urlop na zapoznanie się z tym miejscem, uważała to jedynie za dobry pretekst, by wypocząć na Karaibach. Nawet osobę tak pogodną z natury jak ona szalenie stresowa ła opieka nad nieuleczalnie chorymi pacjentami. Mag gie czuła, że musi oderwać się od tego choćby na parę tygodni i odpocząć. - Ale dlaczego właściwie nie miałabym zostać dłużej? - zapytywała samą siebie wodząc wzrokiem po małym pokoiku. Mieszkała już w gorszych warun kach. Owszem, przystosowanie tego miejsca do za mieszkania wymagało trochę pracy, lecz całkiem do brze potrafiła sobie radzić z gwoździami i młotkiem. Ponadto poczuła nagłą potrzebę odmiany, a tu miała szansę na wyrwanie się z męczącej rutyny. W zamyśleniu zeszła ze schodów i wyszła na ze wnątrz. Przez kilka minut stała na krawędzi klifu. Osłaniając dłonią oczy wpatrywała się w olśniewająco biały pas plaży na dole i głęboki błękit oceanu. Wresz cie ruszyła wzdłuż wyszczerbionej krawędzi urwiska, przeskakując leżące głazy i splątane korzenie powy kręcanych wiatrami drzewek. Po kilkunastu metrach napotkała strome stopnie wyrąbane w skale. Były zni-
szczone i zwietrzałe. Schodząc kilka razy musiała kurczowo przywierać do skalnych ścian, by pokonać miejsca szczególnie dotknięte erozją. W końcu jednak udało jej się bezpiecznie stanąć na piasku. Z bliska plaża okazała się równie piękna i dziewi cza, jak widziana z góry. Tam, dokąd sięgał przypływ, piasek mienił się jak perłowy pył. Z dwóch stron wy rastały z wody skaliste ostrogi, jak grzbiety śpiących smoków, broniących dostępu do brzegu. Potężne oce aniczne grzywacze z hukiem załamywały się na tej zaporze, wystrzelając wysokimi pióropuszami piany, zaś woda w zatoczce pozostawała spokojna. Maggie zdjęła tenisówki i zaczęła brodzić wzdłuż brzegu, przypominając sobie opowieść Matthew o niecnych knowaniach jego przodka. To na te właśnie skały Harry Surling musiał zwabić swojego rywala. Spacerowała tak prawie przez godzinę, często za trzymując się, by przysiąść na ciepłym piasku i z kola nami podciągniętymi pod brodę wpatrywać się w fale. Jednak tropikalne słońce coraz mocniej paliło jej kark. Nadeszła pora, by wrócić do hotelu. Wstała niechętnie, strząsnęła piasek z szortów i skierowała się ku skalnym stopniom, wspinającym się na szczyt klifu. Trudno było spuścić się po nich, lecz jeszcze trudniej wspiąć, zwłaszcza że była już zmęczona, zgrzana i głowę miała całkowicie zaprząt niętą myślami. Pięła się mozolnie w górę, z pochyloną głową, ba cząc na każdy stopień, próbując utrzymać równy od dech, pełna wrażeń z całego dnia. Całkiem oszołomiło ją piękno tego miejsca, jego dzikość i związana z nim
romantyczna legenda. Wyobraziła sobie ognie na ska łach i płynący prosto na nie żaglowiec. Obraz był tak przerażająco żywy i plastyczny, że pomimo upału przeszedł ją zimny dreszcz. Zachwiała się przez mo ment i chwyciła korzenia drzewa. Coś trąciło ją mocno w łydkę, a mokry czarny no chal dotknął jej twarzy. Serce Maggie załomotało z przerażenia. Szarpnęła się w tył z krzykiem i byłaby spadła, gdyby nie zbawczy korzeń. To były psy, dwa potężne czarne psy. Kręciły się wokół niej, cudem zachowując równowagę na stromiźnie. - Czort, Maizie, do nogi! Do nogi, mówię! Niski męski głos podziałał na nie jak strzał z bicza. Oba zwierzaki posłusznie pobiegły do swojego pana. Maggie nerwowo uniosła głowę i zamarła na widok tytana o szerokiej piersi, spoglądającego na nią znad krawędzi skalnej. Jego złocistoruda czupryna i potężna zakrywająca niemal pół twarzy broda były gęste i faliste. W zaciś niętej dłoni trzymał czarny rzemień, który najpra wdopodobniej był smyczą, lecz niepokojąco kojarzył się z biczem. Maggie po raz pierwszy pomyślała, że znalazła się w oddalonym miejscu i jest bezbronna. Odruchowo przycisnęła rękę do piersi. - Ależ się przestraszyłam! - Przepraszam-zamruczał.-Wszystko w porząd ku? Może pomóc? - Nie, dam sobie radę. Niezupełnie było to prawdą. Jej kolana nadal drża ły, a serce waliło mocno. Za wszelką cenę nie chciała jednak okazać słabości wobec tego olbrzyma
o grzmiącym głosie. Wzięła się w garść i zaczęła po konywać ostatnie stopnie. Kiedy dotarła na krawędź skalną, wyciągnął ku niej pomocną dłoń. Choć gest był uprzejmy, nie skorzysta ła z zaproszenia. - Bardzo dziękuję, ale naprawdę nie trzeba - za pewniła, po czym odwróciła się i ze zdawkowym uśmiechem ruszyła ścieżką w stronę szosy. Dopóki nie skryły jej drzewa za zakrętem, czuła, że mężczy zna odprowadza ją wzrokiem. Gorące spojrzenie nie mal paliło jej plecy wywołując dreszcz, jakby prze czucie niebezpieczeństwa.
2 Fitch śledził młodą kobietę, dopóki nie zniknęła mu z oczu. Nawet potem stał jeszcze przez dobrą minutę, przeżywając nieoczekiwane spot kanie. Dopiero kiedy psy zaczęły szczekać i dokazywać u jego stóp, wróciło poczucie rzeczywistości. - Czort, Maizie, spokój! Nie szaleć! W roztragnieniu poklepał je po grzbietach i zamy ślony ruszył wzdłuż skalnej krawędzi. Spotkanie ko goś obcego w tej okolicy nie było samo w sobie ni czym dziwnym. Od czasu do czasu trafiał się jakiś turysta. Niekiedy miejscowa Izba Handlowa organi-
zowała wycieczki dla swoich gości. Fitch nie cierpiał takich intruzów, po trosze traktując to miejsce jako prywatny azyl. Jednak ta młoda kobieta zburzyła jego spokój w zgoła odmienny sposób. Nie był zirytowany, kiedy dostrzegł, jak pnie się po stopniach z pochyloną głową, nie zważając na otoczenie. Zdał sobie sprawę, że psy mogą śmiertelnie ją wystraszyć, zanim zdoła je powstrzymać. I oczywiście tak się stało. Na szczęście nic złego się nie stało. A niewiele brakowało, by zła mała sobie nogę czy rękę na tych zrujnowanych schodkach. Fitch nastąpił na patyk, podniósł go i cisnął daleko. Psy rzuciły się po niego, radośnie ujadając. Stanął i patrzył za nimi. Myśli ciągle jednak za przątało mu niedawne spotkanie. Kiedy ta kobieta podniosła wzrok, ujrzał jej oczy i doznał wstrząsu. I bynajmniej nie dlatego, że mężczyźni mogliby uwa żać ją za piękność. Miała dobrą figurę, lecz poza tym przypominała skromną myszkę- cienkie, niedbale wi jące się, długie do ramion brązowe włosy, na pozór nieefektowne rysy, szare oczy. A mimo to nie mógł zapomnieć czegoś, co w myśli nazwał „urodą kwiatu" - subtelnie zarysowane linie twarzy, delikatne jak kwiatowe płatki usta o krystali cznie czystym zarysie, wąski, lekko wysklepiony nos i delikatne brwi, wyginające się łagodnym łukiem nad oczami w kolorze deszczu. Właśnie te oczy oczarowa ły go do reszty. Kiedy w nie patrzył, miał wrażenie, że wtapia się w zachmurzony burzowy horyzont. A Fitch uwielbiał chmurne sztormowe niebo. - Trudno, kiedy chodzi o kobiety, tracę głowę -
wymruczał kpiąco. I nagle przestał myśleć o szaro- okiej nieznajomej, wracając myślami do ostatniej roz mowy z macochą swojej byłej żony. Lotty, która często podejmowała się rodzinnych mi sji dyplomatycznych, zadzwoniła do niego ze swego olśniewająco białego pałacu w Caracas. - Wiem, że ciągle masz żal do Tiny i nie winię cię za to. Nie ma jednak powodu, byś odmawiał jej spot kania, skoro chodzi wyłącznie o ustalenie, kiedy może ją odwiedzić jej syn - zaczęła przymilnie. - Mój syn! - warknął Fitch. Już na sam dźwięk imienia byłej żony krew burzyła mu się z wściekłości. - Jordy przestał być jej dzieckiem, kiedy go zostawiła. - Nie masz racji, Fitch i wiesz o tym - odpaliła Lotty. - Twój adwokat, który uzyskał dla ciebie to iście neandertalskie orzecznie rozwodowe, mógł wprawdzie uzyskać pozbawienie Tiny praw do odwie dzania dziecka, lecz nie zmienia to faktu, że Jordy nadal jest jej jedynym synem. A jak można nie dopu szczać matki do syna? - Nawet gdybym chciał, żeby Jordy zobaczył się z Tiną, co jest nieprawdą, bo wiem, jakim ciosem byłoby dla niego to spotkanie, czy sądzisz, że znala złaby dla niego choć trochę czasu? Kiedy? W prze rwach pomiędzy kolejnymi słynnymi kochankami i występami w telewizji, gdzie sama podbija sobie bę benek? - Ależ, Fitch - łagodziła Lotty - nie bądź taki zajadły. Owszem, Tina nie jest zwyczajną kobietą i ma swoiste potrzeby, a przy tym skłonność do efe kciarstwa. Jeśli jednak będziesz szczery, musisz przy-