mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Silverwood Jane - Imperium Byrnsidea 3 - Słodka tajemnica

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Silverwood Jane - Imperium Byrnsidea 3 - Słodka tajemnica.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 53 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 312 stron)

JANE SILVERWOOD SŁODKA TAJEMNICA

Prolog - Przykro mi, Owenie. Żałuję, że nie mam lepszych wiadomości. Jak do tej pory nic nie znaleźliśmy. Lynn Rice nadal jest nieuchwytna - powie­ dział Jake Caine. Wysoki ciemnowłosy prawnik stał przed masywnym dębowym biurkiem w wyłożonej boazerią bibliotece. Na ptasiej twarzy Owena Byrnside'a malowało się żywe niezadowolenie. Otulony grubym kraciastym pledem siedział w wózku inwalidzkim naprzeciwko swojego rozmówcy. Z boku, na brzeżku skórzanego fotela, przycupnęła

6 SŁODKA TAJEMNICA Susan Bonner, asystentka Jake'a Caine'a. Nogi skrzyżo­ wała w kostkach, jak grzeczna panienka. Była ubrana w szary kostium o surowym męskim kroju. Spod krótko obciętych blond włosów wystawały kolczyki z perełka­ mi. Na jej cienkim nosie sterczały okulary w rogowej oprawie. - A co ty masz do powiedzenia na ten temat, młoda damo? - zwrócił się do niej Owen Bymside. - Jestem tylko asystentką pana Caine'a. Nie mam nic do dodania. - Jej brązowe oczy patrzyły czujnie spoza szkieł. - Jeżeli dobrze zrozumiałem Jake'a, to właśnie ty koordynujesz poszukiwania. Masz też wszystkie akta dotyczące dziewcząt, a jedna z nich chyba jest moją wnuczką. - Kościstym palcem wskazał na teczkę Susan. - Tak, proszę pana. - Wobec tego, proszę mi powiedzieć, co wiadomo o ostatniej z sierot Dla odmiany chciałbym to usłyszeć od kogoś o miłej buzi. - Rzucił złe spojrzenie w stronę Jake'a. Ten przyjął jego uwagę ze stoickim spokojem. Susan odchrząknęła. W ciągu ostatniego roku często słyszała o Taleman Hall, przypominającej zamczysko rezydencji w Nowej Anglii. Przyjechała tu po raz pier­ wszy. Co dziwniejsze, również pierwszy raz spotkała samego właściciela Bymside Enterprises, mimo że wło­ żyła już tyle wysiłku w uporczywe poszukiwania jego zaginionej wnuczki. Susan otworzyła teczkę i przejrzała jej zawartość, chociaż znała materiały dotyczące sprawy Byrnside'a bardzo dobrze i nie potrzebowała ściągawki. Rok temu nadszedł list, w którym anonimowy informator donosił,

SŁODKA TAJEMNICA 7 że rockowa piosenkarka Gloria Dean zaszła w ciążę z synem Byrnside'a. Dziecko przyszło na świat już po jego śmierci w wypadku samochodowym. Dwadzieścia siedem lat temu, pierwszego kwietnia, dziewczynkę oraz dwoje innych niemowląt podrzucono do sierocińca na Broadstreet. Miesiąc później dom całkowicie spłonął, a wszystkie akta zostały zniszczone. Gdyby Bymside rzeczywiście miał wnuczkę, byłaby jego spadkobierczynią. Już dwie z trzech kandydatek odszukano i sprowadzono do Taleman Hall, by poznały ewentualnego dziadka. Jednak nadal nie było pewności co do tego, czy właśnie jedna z nich odziedziczy jego firmę wydawniczą o międzynarodowym zasięgu. Owen Byrnside zamierzał przeprowadzić skompliko­ wane analizy laboratoryjne kodu DNA, ale dopiero wte­ dy, gdy wszystkie trzy sieroty znajdą się w jego posiad­ łości. Brakowało trzeciej i ostatniej. - Do tej pory nasze starania spełzły na niczym - zaczęła Susan. - Zebraliśmy jednak sporo wiadomości i mamy nawet jej fotografię. Wyjęła nieco wyblakłe zdjęcie legitymacyjne młodej kobiety w policyjnym mundurze. Po obu stronach suro­ wej twarzy wisiały nędzne kosmyki jasnobrązowych włosów. Położyła fotografię na małym stoliczku przed Owenem Byrnside'em. - Jak pan widzi, twarz Lynn jest cała w bliznach. To skutek pożaru w sierocińcu. Ponieważ była tak zeszpe­ cona, nie nadawała się do adopcji. Wychowywały ją rodziny zastępcze. - Biedny dzieciak - wymamrotał Jake. - Miała trud­ ny start w życiu.

8 SŁODKA TAJEMNICA Owen milczał. Jego bladobłękitne oczy wyrażały wszystko. - Niewesoły - zgodziła się Susan krótko. - Ale jakoś to przeżyła. Po szkole średniej została policjantką w Bo­ stonie. Radziła sobie na tyle dobrze, że miała awanso­ wać na detektywa. Osiemnaście miesięcy temu poprosi­ ła o dłuższy urlop. Następnie pocztą przysłała rezygna­ cję i od tej pory nie ma od niej żadnych wiadomości. Owen podniósł zdjęcie i przyjrzał się pokrytej blizna­ mi twarzy młodej kobiety. Odłożył fotografię, po czym zacisnął w pięści powykręcane reumatyzmem dłonie. - I moja wnuczka musiała przejść przez takie piek­ ło... - Owenie, jest tylko jedna szansa na trzy, że to właś­ nie z nią jesteś spokrewniony - ostrzegł Jake. - Poznałeś już Kate i Maggie. Prawie nie widzisz świata poza nimi. Zatrudniłem detektywa, by odszukał Lynn Rice. Nawet jeżeli mu się to nie uda, istnieje duże prawdopodobień­ stwo, że już znalazłeś wnuczkę. - Może. Ale nie mogę się uspokoić ani umrzeć, dopó­ ki nie zobaczę wszystkich trzech zaginionych dziewcząt - Owen położył dłoń na sercu, które było przyczyną jego niedomagań. Spojrzał groźnie na swojego adwoka­ ta. - Przyprowadź mi tu Lynn Rice, Jake. Pośpiesz się.

- No i co myślisz? - O czym? - O Taleman Hall, Owenie Byrnsidzie, o całej tej niesamowitej sytuacji. - Jake Caine rzucił zniecierpli­ wione spojrzenie w stronę Susan. - Od dawna znam sytuację - zauważyła. Utkwiła wzrok w bocznym oknie samochodu, za którym rozcią­ gał się zimowy krajobraz Nowej Anglii. - Jeżeli chodzi o samego Owena Byrnside'a i Taleman Hall, to oczywi­ ście robią olbrzymie wrażenie. - Byłaś tak opanowana w czasie naszej wizyty. Nie przypuszczałem, że cię w jakikolwiek sposób poruszyła.

10 SŁODKA TAJEMNICA - Co masz na myśli? Czyżbym zachowała się nieod­ powiednio w stosunku do Owena Byrnside'a? - Obróci­ ła się do Jake'a. Znów to robił. Naciskał, dopytywał się, próbując sprowokować ją do zwierzeń. - Ależ skąd? Jak zwykle byłaś spokojna i chłodna, mimo lawiny pytań. Chyba zawsze zachowujesz się nie­ nagannie. Jake precyzyjnie manewrował kierownicą. Właśnie wyprowadził mercedesa z ostrego zakrętu. Miał przed sobą prosty odcinek drogi, więc jeszcze raz spojrzał na Susan. - Staram się - odpowiedziała spokojnie. Wiedziała, o co chodzi. W zeszłym tygodniu Jake wrócił z jednej z wielu dłuższych podróży, jakie odby­ wał w interesach. Znów chciał ją zaprosić na obiad i znów odmówiła. Ponieważ większość kobiet niemal leżała u jego stóp, zraniła jego dumę i był zły. - Szczerze mówiąc, panno Bonner, chyba w ogóle nie musisz się starać. Pewno jesteś taka od urodzenia. Te słowa sprawiły, że jej gniew ustąpił miejsca rozba­ wieniu. W jej oczach zatliły się wesołe iskierki, a pięk­ nie wykrojone usta uniosły się w kącikach. Gdyby tylko wiedział! - Tak. Przyszłam na świat w falbaniastych pielusz­ kach, z poradnikiem dobrych manier w rączce - odpo­ wiedziała i dodała złośliwie: - Tak jak ci, którzy rodzą się nie w jednym, ale od razu w kilku czepkach. Jake wiedział, że mówiła o nim. To jego rodzina mog­ ła pochwalić się imponującym drzewem genealogicz­ nym, paroma starymi kamienicami z cegły i równie sta­ rymi pieniędzmi, bezpiecznie ulokowanymi w banku.

SŁODKA TAJEMNICA 11 Uniósł w górę brwi i zamierzał coś powiedzieć, ale Su­ san zręcznie zmieniła temat: - Właśnie zobaczyłam tablicę z nazwą Lowerton. Czy to nie w tej miejscowości Christopher Byrnside miał wypadek? - Parę minut temu minęliśmy miejsce katastrofy. - Te ostre zakręty? - Kiedy przytaknął, spytała: - Czy moglibyśmy wrócić i je obejrzeć? Jake spojrzał na nią ze zdumieniem, ale przycisnął pedał hamulca. Upłynęło trochę czasu, nim zawrócił tak dużym samochodem na wąskiej wiejskiej drodze. Po paru minutach jechali w przeciwnym kierunku. - Masz jakiś szczególny powód, by oglądać miejsce tragedii? - Po prostu niezdrowa ciekawość. - Susan usiłowała nie stracić panowania nad głosem. - Czy psuję ci plany? - Nie. Nie muszę spieszyć się do biura. - Jake zatrzy­ mał auto na poboczu, przy kępie krzaków. - Będziemy musieli dojść na piechotę. Bliżej nie można zaparkować. - Świetnie. Przyda mi się trochę ruchu. Otworzył jej drzwi. Stanęła w pożłobionej koleinami żwirowanej zatoczce, postawiła kołnierz tweedowego, przewiązanego paskiem, palta. Na szczęście sięgało ko­ stek, a na nogach miała kozaki. Ostry styczniowy wiatr gwizdał w ogołoconych z liści gałęziach drzew. Popatrzyła na Jake'a, kiedy brał ją pod ramię. Cho­ ciaż lodowate powiewy rozrzuciły jego staranną fryzurę, wydawał się nieporuszony zimnem. Nawet nie zapiął granatowego kaszmirowego palta. Należy do gatunku mężczyzn, którzy nigdy nie zapinają palta, pomyślała. Żaden zimowy wiatr nie mógł zmienić postępowania tak

12 SŁODKA TAJEMNICA idealnego okazu dżentelmena z Nowej Anglii, jak Jacob McClellan Caine. - Opowiedz mi o wypadku Christophera Byrnside'a - poprosiła, gdy szli poboczem jezdni. - Wiem, że podo­ bno prowadził po pijanemu i pod wpływem narkotyków, kiedy to się wydarzyło. Czy nie było czegoś, co kazało­ by ponownie zastanowić się nad okolicznościami wy­ padku? - Jeżeli mam być szczery, to nie sprawdzałem. W końcu stało się to prawie trzydzieści lat temu. - Tak, ale może warto przeczytać raport policji. Ni­ gdy nie wiadomo. Może jest jakiś związek z tym, co dzieje się obecnie. - Chodzi ci o próby zabójstwa tej drugiej dziewczy­ ny, Maggie. Wątpię, czy coś łączy te sprawy. Ale masz rację. Należało by się tym zająć. - Spojrzał na Susan z zainteresowaniem i zdziwieniem. - Chyba minęłaś się z powołaniem/Powinnaś była zostać prywatnym dete­ ktywem. - Naprawdę? - Patrzyła w ziemię. - Dlaczego tak uważasz? - Pracujemy razem na tyle długo, że mogłem sobie wyrobić opinię o tobie. Jesteś dokładna i dostrzegasz wszystkie szczegóły. A poza tym inteligentna, cierpliwa i uparta jak osioł. Gdybym miał coś na sumieniu, nie chciałbym, żebyś to ty zajmowała się śledztwem. - Uznam to za komplement, chociaż trudno mi do­ szukać się pochlebstwa. - W takim razie nie masz pojęcia, kiedy mężczyzna próbuje powiedzieć ci komplement. Dziwne. Tak atra-

SŁODKA TAJEMNICA 13 kcyjna kobieta jak ty powinna już dawno dokładnie roz­ pracować płeć przeciwną. Susan nie zareagowała na jego zaczepkę. Wskazała palcem ostry zakręt, do którego dochodzili. - To tam? - Tak. Wiem to tylko dlatego, że szofer Byrnside'a pokazał mi miejsce katastrofy w czasie jednej z moich pierwszych wizyt tutaj. - Czy pracował u niego, gdy wydarzył się wypadek? - Tak. Owen sprawia wrażenie oschłego, ale jego pracownicy są mu wierni. Znam paru, których zatrudnia już od dziesięcioleci. Na przykład Loretta Greene. Susan skrzywiła się na wspomnienie wyniosłej sekre­ tarki, którą poznała tego popołudnia. Obie poczuły do siebie niechęć, choć tego nie okazywały. Zareagowały jak dwa koty, które ze zjeżoną sierścią stoją naprzeciw siebie na granicy spornego terytorium. Susan wiedziała, że czasami nieznajomi wzbudzają natychmiast antypa­ tię, ale rzadko aż tak silną. Doszli do miejsca, gdzie droga gwałtownie skręcała w lewo. Po prawej stronie był rów porośnięty paprocia­ mi. Christopherowi nie udało się pokonać tego zakrętu. Prowadził lekki sportowy samochód. Z pewnością je­ chał zbyt szybko. Stracił panowanie nad kierownicą, auto wpadło do rowu i eksplodowało. Susan stała obok Jake'a, patrząc na miejsce, gdzie rozegrała się tragedia. Wyobrażała sobie przebieg zda­ rzenia. Pisk hamulców, zapach palącej się gumy, zgrzyt skrzyni biegów i, może na chwilę przed wybuchem, rozpaczliwy krzyk Christophera Byrnside'a. - Zimno ci?

14 SŁODKA TAJEMNICA - Słucham? - Drżysz. Zęby ci szczękają. - Naprawdę? - Tak, na litość boską! Jesteś blada jak śmierć. Dla­ czego mi nie powiedziałaś, że marzniesz? -Jake objął ją ramieniem. - Wracamy do samochodu. Wewnątrz mercedesa było jeszcze ciepło. Mimo to Susan skuliła się na siedzeniu z dłońmi wciśniętymi do kieszeni i twarzą zwróconą w stronę bocznego okna. Nie mogła przestać myśleć o młodym człowieku, który miał jeszcze wszystko przed sobą, a spotkała go okropna śmierć w płomieniach. - Czemu nic nie mówisz? - Jake, zaniepokojony, co chwila spoglądał na bladą milczącą kobietę, która sie­ działa obok niego. - Przepraszam. - Susan usadowiła się wygodniej i próbowała zapanować nad nerwami. - To był długi męczący ranek. Znam tu taki mały stary zajazd. Może zatrzymalibyśmy się na lunch? - Dobrze. - Popatrzyła na niego badawczo. - Za pięć minut będziemy w Czerwonej Balii. Tak się nazywa karczma. - Zgoda Susan sprawiła Jake'owi wyraźną satysfakcję. Czerwona Balia okazała się dużym starym domem, wokół którego rosły sosny i cedry. Na żwirowym par­ kingu stały tylko dwa samochody. - Świetnie! Wygląda na to, że będziemy mieli całą restaurację dla siebie - powiedział pomagając Susan wy­ siąść z samochodu. - Uroczo tu - zauważyła. Posadzono ich przy stoliku obok olbrzymiego komin-

SŁODKA TAJEMNICA 15 ka. Trzeszczały w nim rozżarzone polana. Susan spoj­ rzała na miedziane garnki i patelnie oraz pęki suszonych ziół, które zwisały z belkowanego sufitu. Na półce stała wypchana sowa z zagadkowym spojrzeniem w wyłu­ piastych oczach. Surowe otynkowane ściany zdobiły stare zdjęcia, porcelanowe talerze i cynowe naczynia. - Dlaczego karczma nazywa się Czerwona Balia? - Bo jakieś sto lat temu goście brali kąpiel w czerwo­ nej cynowej balii, którą na ich życzenie przynoszono do pokoju. Ale już dawno temu doprowadzono wodę. - Mam nadzieję. - Nie wiem, czy jest się z czego cieszyć. We właści­ wym towarzystwie kąpiel w zatłoczonej balii może być niezłą zabawą. - Nie mogę sobie tego wyobrazić. - Naprawdę? Chociaż rzeczywiście, ty chyba nie możesz. - Jake wzruszył ramionami i dodał: - Odkryłem to miejsce, gdy Owen po raz pierwszy wezwał mnie do siebie, by omówić sprawę sierot. Odwrócił się do niej plecami i Susan pozwoliła sobie na to, by bez pośpiechu przyjrzeć się jego szczupłej sylwetce. Właściwie mogła świetnie sobie wyobrazić, jak przyjemnie byłoby siedzieć z nim nago w balii. W momencie gdy obrócił się do niej przodem, utkwiła wzrok w jadłospisie. - Od tego czasu zawsze się tu zatrzymuję - ciągnął. - Pan Byrnside nigdy nie zaprasza cię na lunch czy kolację w Taleman Hall? - Nie. Musi przestrzegać ścisłej diety, a panna Gre­ ene daje wyraźnie odczuć, że niespodziewany gość nie byłby mile widziany.

16 SŁODKA TAJEMNICA - Owen zatrudnia Lorettę już od dawna. Mimo to zachowuje się wobec niej wyjątkowo gruboskórnie. - Nie daj się zwieść pozorom. Kiedy parę lat temu zmarła jego żona, wpadł w głęboką depresję. Panna Gre­ ene wzięła ster w swoje ręce. Do dziś zarządza Taleman Hall. - Nie widać, by Owen był przygnębiony - zauważy­ ła Susan. - Nie. Poszukiwanie dziewcząt całkowicie odmieni­ ło jego życie. To, że je odnalazł i pomógł im, jakby były jego prawdziwymi wnuczkami, dodało mu sił i energii. Może nie wygląda na okaz zdrowia, ale wierz mi, pre­ zentuje się znacznie lepiej niż przed całą tą sprawą. Dlatego tak ważne jest, by znaleźć Lynn Rice. Poszuki­ wania trzymają go przy życiu. - Jego może tak - rzuciła Susan. - Innym jednak nie wychodzą na dobre. - Masz na myśli próby zabójstwa Maggie Murphy? - Jake skrzywił się. - Już ich poniechano. - Tylko dlatego, że ten, kto je inspiruje, postanowił się na chwilę przyczaić. Przecież to oczywiste. Komuś zależy na tym, by nie odnaleziono wnuczki Byrnside'a. Na Maggie Murphy nasłano płatnego mordercę i pewno nie będzie to jedyny zamach na nią lub pozostałe dwie dziewczyny, pod warunkiem, że wszystkiego nie organi­ zuje jedna z nich. - Zatrudniłem detektywa, by się tym zajął. - I zajmuje się, ale na razie nie odkrył nic konkretne­ go. - Maggie i Kate są pilnowane przez goryli. Nie wie­ dzą o tym. Kiedy odnajdziemy Lynn Rice, również za-

SŁODKA. TAJEMNICA 17 pewnimy jej ochronę. Nie możemy tego zrobić, póki jej nie odszukamy. A na razie - dodał z uroczym uśmie­ chem, widząc zbliżającą się kelnerkę - polecam zupę jęczmienną. Sałatka z wędzonego indyka też jest wspa­ niała. Zamówili lunch. Jake przekonał Susan, by spróbowa­ ła miejscowego wina, a sam zdecydował się na piwo. Siedział i patrzył na nią w zamyśleniu. - Przed chwilą spytałaś, czy Owen zaprosił mnie kiedykolwiek na lunch w Taleman Hall. Prawdę mó­ wiąc, nawet gdyby to zrobił, chyba odmówiłbym. Po wizycie u niego wolę zjeść coś spokojnie w takim miej­ scu jak to. - Rozumiem cię. - Susan spojrzała na kominek, w którym wesoło buzował ogień. - Do tej pory musiałem jeść w samotności - dodał gładko. - Bardzo mnie cieszy twoje towarzystwo. - Moje towarzystwo? - Przyjrzała się uważniej swo­ jemu pracodawcy. W ciągu ostatniego roku nie widziała go zbyt często. Bez przerwy gdzieś wyjeżdżał. Mimo to niełatwo było zachować właściwy dystans w czasie tych rzadkich mo­ mentów, gdy wpadał do biura. Wcale nie był idealnie przystojny, ale bez wątpienia wyjątkowo pociągający. Podziwiała jego wysoką mocną sylwetkę, zręczność ruchów, szybkość i zdecydowanie we wszystkim, co robił. Poza chwilami, kiedy się szcze­ rze uśmiechał, w jego arystokratycznej twarzy dostrze­ gała jedynie surowość. Twarz Jake'a była kanciasta, o ostrych rysach. Spoza szkieł w metalowej oprawce pa-

18 SŁODKA TAJEMNICA trzyły chłodne inteligentne oczy, którym nie mogła się oprzeć. To one właśnie ją urzekły. Jacob Caine nie był dla niej, strofowała się. Nie po­ zwalały na to okoliczności. Mimo woli uczestniczyli w grze o wysoką stawkę. Poza tym z przyjemnością flir­ tował z otaczającymi go kobietami. Jednak każdy, kto go znał, uważałby za niemożliwy poważny związek ze zwykłą sekretarką. - Na pewno wiesz, że lubię z tobą pracować - powie­ dział. - Nie było mnie często w biurze, a funkcjonowało nienagannie. Prawdę mówiąc, jesteś najlepszą asysten­ tką, jaką kiedykolwiek miałem. Inteligentną, sprawną i na dodatek zaangażowaną w pracę. - Dziękuję. Czy to znaczy, że dostanę następną pod­ wyżkę? - Nie wcześniej niż za miesiąc - odparł z uśmiechem przyglądając się jej. - Jesteś perfekcjonistką w swoim zawodzie i starannie ukrywasz swoje życie prywatne. - Co masz na myśli? - Pracujemy razem już prawie rok. Nawet podró­ żowaliśmy we dwójkę, a właściwie nic o tobie nie wiem. - Jak sam powiedziałeś, tak często cię nie było, że prawie się nie widywaliśmy. Wiesz o mnie wszystko, co trzeba. Przeczytałeś podanie o pracę i obserwowałeś, jak sobie radzę. Ludzie, którzy ze sobą pracują, rzadko znają się lepiej. - Tak - przyznał Jake. - Jednak, kiedy moi wspólni­ cy cię zatrudnili, tylko pobieżnie przejrzałem twoje do­ kumenty. Byłem wtedy bardzo zajęty, więc zdałem się na nich i dobrze zrobiłem. - Obracał kubek w dłoniach.

SŁODKA TAJEMNICA 19 - Pewno zainteresuje cię, że parę tygodni temu odgrze­ bałem twoje podanie i przestudiowałem je uważniej. - W jakim celu? - Susan zacisnęła ręce pod stołem. - Z ciekawości. Jest w tobie coś specjalnego. Rozta­ czasz wokół siebie taką dziwną aurę. Sam nie wiem, jak to wytłumaczyć. Twoje podanie wywarło na mnie ol­ brzymie wrażenie. Jesteś świetnie wykształcona. Cho­ dziłaś do dobrych szkół. - Istotnie. - Ze zdumieniem zobaczyłem, że studiowałaś na uni­ wersytecie Radcliffe w tym samym czasie, co moja sio­ strzenica, Molly Ashmore. - Spojrzał na nią badawczo, ale już dawno nauczyła się zachowywać obojętny wyraz twarzy. Należało milczeć i spokojnie czekać, póki roz­ mówca nie zdradzi wszystkiego, co wie. - Może ją pa­ miętasz? - Nie. To duża uczelnia - odpowiedziała Susan ostrożnie. - Poza tym twoja siostrzenica na pewno obra­ cała się w innym towarzystwie. Ja studiowałam jedynie dzięki stypendium. U was to już rodzinna tradycja. - Rzeczywiście, kobiety z mojej rodziny od pokoleń studiują w Radcliffe. - Jake zesztywniał nieco. - Nie znaczy to, że tylko dzięki majątkowi mogła studiować. Nie brak jej inteligencji. - Bez wątpienia. Jestem tego absolutnie pewna. Je­ stem pewna, że wszyscy w twojej rodzinie są stworzeni z materiału wyjątkowej jakości. Na przykład ty. - Gdy tylko wyrzuciła z siebie te słowa, pożałowała, że nie może ich cofnąć. Były przesycone złością. Odsłaniały jej uczucia, a nie chciała tego robić przy Jake'u Caine. Zorientowała się za późno.

20 SŁODKA TAJEMNICA - Nie brzmiało to zbyt przyjaźnie. Nie lubisz mnie, Susan? - spytał z rezerwą w głosie. - Nie o to chodzi. - Zastanawiam się po prostu. - Zignorował jej za­ przeczenie. - Odrzuciłaś moje zaproszenia na kolacje i wszelkie awanse, jakie ci robiłem. Chyba dość wyraźnie dawałem ci do zrozumienia, że chciałbym cię bliżej poznać na stopie towarzyskiej, a ty jeszcze wyraźniej dałaś mi odczuć, że nie jesteś zainteresowana. Czy jest we mnie coś odpychającego? Moje pochodze­ nie, kolor skarpetek, czy sposób, w jaki wiążę krawat? Pojawiła się kelnerka. Nie zwracając uwagi na talerz, który przed nim postawiła, Jake czekał na odpowiedź Susan. - Nie o to chodzi powtórzyła. Najzwyczajniej w świecie nie pozwalam sobie na randki z szefem. Wolę, by znajomości z pracy ograniczały się tylko do biura. - Rozumiem. - Podniósł widelec. - Chyba nie mogę ci robić z tego zarzutu. - Mam nadzieję. - Susan również wzięła widelec do ręki. Chociaż wokół unosiły się smakowite zapachy, cał­ kowicie straciła apetyt. Nie chciała jednak okazać tego Jake'owi. Zaatakowała widelcem sałatkę i szybko zmie­ niła temat na bardziej neutralny. Zaczęła dyskusję o ostatniej sprawie, jaką zajmowała się w kancelarii. Trzy godziny później Jake wjeżdżał do garażu przy swoim domu. Wszedł kuchennymi drzwiami, poczłapał na pierwsze piętro i stanął rozglądając się po salonie. Powoli zdjął płaszcz i marynarkę. Rzucił je niedbale na krzesło. W powietrzu unosił się zapach pasty. Sprząta­ czka zostawiła pokój nieskazitelnie czysty. Mimo to na

SŁODKA TAJEMNICA 21 jego twarzy malowało się zniechęcenie. Wyglądał na zmęczonego. Dom urządziła kosztownie i ze smakiem żona Jake'a. Nie żyła już od czterech lat, ale nie wprowadził prawie żadnych zmian. Przy odnawianiu zawsze wybierał ten sam gołębi kolor farby i tapet. Meble stały tam, gdzie ona je postawiła. Jedynie sterta gazet przy kominku i akty rozrzucone na stoliku obok fotela świadczyły o tym, że mieszkał tu samotny mężczyzna, który spędzał większość czasu w biurze lub w podróży. Wzdychając rozluźnił krawat, poszedł do kuchni i wyjął z lodówki wodę sodową. Otworzył butelkę, a na­ stępnie włączył automatyczną sekretarkę przy telefonie. - Cześć, Jake. Mówi Alison Steel - zaszczebiotał damski głos. - Pamiętasz mnie? Poznaliśmy się w dys­ kotece. Mam dwa bilety na „Salome". Wspominałeś, że lubisz operę. Jeżeli jesteś zainteresowany, zadzwoń do mnie. Jake przechylił głowę. Tak, przypominał sobie Alison Steel. Miły kociak w fałbaniastej sukience koktajlowej. Prowadziła chyba galerię sztuki. Zainteresowała go na tyle, że wymienili numery telefonów. Do tej pory nie zadzwonił. Pochlebiało mu, że zrobiła to pierwsza. Po dniu spędzonym w towarzystwie zagadkowej Susan Bonner, która trzymała go na dystans, powinien skorzy­ stać z każdej okazji, by poprawić sobie samopoczucie. Następna była wiadomość od detektywa zatrudnione­ go w sprawie Byrnside'a. - Możliwe, że trop zaprowadzi nas znów do Europy. Znalazłem nowy ślad. Jake nadstawił uszu.

22 SŁODKA TAJEMNICA - Trudno coś konkretnego powiedzieć - ciągnął de­ tektyw. - Jeżeli sprawa nabierze kolorów, natychmiast do pana zadzwonię. Skrzywił się. Jak do tej pory, nie znaleźli nic, prócz śladów. Oddałby wszystko, żeby zakończyć poszukiwa­ nia. - Oczywiście nie ma cię w domu! Czy ty w nim w ogóle mieszkasz! - rozległ się głos jego siostry Fred­ die, mówiącej z eleganckim bostońskim akcentem. - Proszę zadzwoń, jak tylko wrócisz - domagała się. - Są pewne aspekty prawne organizacji balu na rzecz rozwo­ ju sztuk pięknych i fundacji bibliotecznej, które chciała­ bym z tobą omówić. W poniedziałek wydaję kolację na cześć Molly i tego jej narzeczonego, którego nareszcie zdołała upolować. Nie udawaj, że zapomniałeś. Masz rodzinę, Jake, i związane z tym obowiązki. Jakbym o tym nie wiedział, pomyślał ze smutkiem. Musiałby być głuchy i ślepy, żeby do tej pory nie poznać swoich obowiązków. Caine'owie mieszkali w Nowej Anglii od czasu, gdy Jeremiah Caine zszedł na ląd z po­ kładu Mayflower. Statkiem tym przypłynęła grupa pier­ wszych kolonistów. Portret prawnuka Jeremiaha jeszcze wisiał w rezydencji, w której Jake'owi i jego rodzeń­ stwu wyrzynały się mleczne zęby. Wszyscy nadal miesz­ kali w tej samej okolicy. Wysłuchał pozostałych wiadomości nagranych na ta­ śmie i z resztką wody sodowej w butelce wrócił do salo­ nu. Zagłębił się w swoim ulubionym fotelu, położył nogi na pufie i myślał, jak spędzić resztę wieczoru. Było kilka możliwości. Mógł zadzwonić do Alison Steel lub kilku innych,

SŁODKA TAJEMNICA 23 równie atrakcyjnych, znajomych, pójść na kolację, a po­ tem do teatru albo na koncert. Mógł też pójść do klubu sportowego, wypić w barze sok pełen witamin, poćwiczyć podnoszenie ciężarów, pograć w rakietki i zmęczyć się w każdy możliwy spo­ sób. Mógł zostać sam w domu, pogrążony w ponurych myślach. Dzwonek telefonu przerwał ciszę. - Wiedziałam! Jesteś w domu i na pewno już wysłu­ chałeś, co ci miałam do powiedzenia. Nie masz więc żadnego usprawiedliwienia. Dlaczego nie zadzwoniłeś?! - Freddie, przed chwilą przyszedłem. Miałem ciężki dzień. Zlituj się! - Jake wzniósł oczy do góry. - Daj spokój! Powiedz od razu, że nie chcesz rozma­ wiać o tej fundacji bibliotecznej. - Jesteś spostrzegawcza. Nie, nie dzisiaj. - A kolacja w poniedziałek? Molly cię uwielbia. Bę­ dzie niepocieszona, jeżeli się nie zjawisz, by poznać jej narzeczonego. - Zanotuję sobie w kalendarzu. Ja też ją uwielbiam. Freddie odchrząknęła i zamilkła na chwilę. - Może chciałbyś przyjść dzisiaj na kolację? Spra­ wiłbyś nam wielką przyjemność. - Jasne, jasne. Howard wprost nie może żyć bez wi­ doku mojej smutnej twarzy przy stole. - To niesprawiedliwe! Przecież on cię lubi, Jake. - Ja też go lubię, ale dzisiaj wieczorem nie będę zakłócał jego spokoju. Niech się nacieszy pieczenią z kartofelkami. - Jesteś dokładnie tak samo konserwatywny i pozba-

24 SŁODKA TAJEMNICA wiony fantazji, jeśli chodzi o jedzenie, jak on. A dzisiaj nie powinieneś być sam. Co planujesz na wieczór? - Nic konkretnego. Nie miałem nawet czasu się za­ stanowić. - Miałeś na to cały rok - oświadczyła Freddie, która nigdy nie siliła się na zbytnią delikatność. - Cokolwiek bym robił, przyrzekam, że nie powtó­ rzy się historia z zeszłego roku. - Jake znużony potarł brwi. - Mój Boże! Mam nadzieję! Rok temu skompromitował się całkowicie. Freddie wpadła do niego z jedną z koleżanek, należących do krę­ gu pań, które organizują bale dobroczynne. Zastały go nieprzytomnego na podłodze salonu. Leżał, z butelką w ręku, niebezpiecznie blisko kominka, w którym nadal żarzył się ogień. Była przerażona pewno w tym samym stopniu jego stanem, jak i faktem, że mógł spowodować pożar i zginąć w płomieniach. - Dzisiejszego wieczora nic się nie wydarzy - oświadczył sucho. - Naprawdę? Przyrzekasz, Jake? -Tak. - Nie martwię się o ciebie przez resztę roku. Tylko w te okropne rocznice. Rozumiem, że musisz wtedy my­ śleć o Janet. No i oczywiście wpadasz w depresję. - Freddie, nie chcę rozmawiać o Janet. Wierz mi. Wszystko będzie w porządku. Do widzenia i nie dener­ wuj się. - Po tych słowach powoli odłożył słuchawkę. Stał przez chwilę z rękami na biodrach. Poszedł do kuchni, włączył mały telewizor i nastawił go na lokalną stację, nadającą wiadomości. Jednym uchem słuchał

SŁODKA TAJEMNICA 25 kroniki policyjnej i informacji o bałaganie panującym w miejscowej administracji. Jednocześnie wyjął z za- mrażalnika gotowe egzotyczne danie i włożył je do ku­ chenki mikrofalowej, której magiczne właściwości nie­ odmiennie wzbudzały w nim podziw. Zrezygnował z wyjścia, chociaż nie była to najlepsza decyzja. Freddie, jak zwykle, miała świętą rację. Powi­ nien był coś zaplanować. Zbyt późno zaczął się nad tym zastanawiać. W końcu jednak minęły już cztery lata. Poza tym, dawno wyrósł z krótkich spodenek i musiał sobie pora­ dzić. Miał w gabinecie tyle akt ze sprawami, że pracy było aż nadto. Jakoś przetrwa tę noc i nie wyjdzie na głupca jak w zeszłym roku. Nazywał się Caine, a dla Caine'a godność była wszystkim. Ze smutnym uśmiechem Jake wyjął swoją ucztę z ku­ chenki, wyłożył jedzenie na talerz i nalał czekoladowe­ go mleka do szklanki. Po kolacji poszedł do gabinetu i zajął się pracą. Grzebał w aktach, choć zbliżała się już jedenasta. Potem skupił się na tym, by nie myśleć, wszedł na piętro i jak codziennie wyczyścił zęby, wziął kąpiel i zgasił lampkę nocną. Zachowując stoicki pokój zamknął oczy i nakazał sobie zapaść w sen. Chociaż z natury był zdyscyplinowany, nie mógł cał­ kowicie zapanować nad sobą. Nim zanurzył się w nie­ świadomości, znów wrócił obraz ich obojga, ten sam, który prześladował go od czterech lat. Zobaczył ponow­ nie rozświetlone błyskawicami niebo nad Morzem Ka­ raibskim, czarne sztormowe fale i dłoń żony wyciągnię­ tą w rozpaczy ku niemu, zanim na zawsze zniknęła pod wodą.

Gdy Susan wyszła ze sklepu, lodo­ waty wiatr zburzył jej fryzurę i owinął długie palto wo­ kół kostek. W ramię wpijały się jej paski ciężkiej torebki i wypchanej teczki. Obiema rękami przyciskała do siebie dwie duże siatki pełne zakupów. Było późno i ciemno. Już paliły się uliczne światła. Szła spiesznym krokiem i z przyzwyczajenia czujnie rozglądała się wokół. Wynaj­ mowała mieszkanie w niezbyt bezpiecznej części mia­ sta. Dziesięć minut później wchodziła na schody prowa­ dzące do drzwi wejściowych. Z westchnieniem ulgi wkroczyła do ciepłego, wyłożonego białymi kafelkami,

SŁODKA TAJEMNICA 27 holu. Sprawdziła swoją skrzynkę na listy i zapukała do drzwi po prawej stronie. - To ja, pani Crumper - powiedziała, gdy się uchyli­ ły. - Kupiłam pani trochę mleka, herbatę i ciasteczka z figami, które pani tak lubi. Skrzypnęły zawiasy i na progu stanęła chudziutka staruszka o twarzy okolonej loczkami z rzadkich, si­ wych włosów. Na widok Susan jej oczy rozjaśniły się. - Po całym dniu ciężkiej pracy jeszcze dźwigasz tyle zakupów. Wejdź, wejdź. - Wyjeżdżam na weekend do Hull. - Susan uśmiech­ nęła się. - Muszę lecieć na górę i spakować się, żeby zdążyć na prom. Chciałam jednak sprawdzić, czy ma pani wszystko, co trzeba. - Jesteś cudowną dziewczyną. Twoja matka musi być z ciebie dumna. - Starsza pani poruszyła nerwowo dłonią. - Och, ciągle zapominam! Nie znasz przecież swojej matki. - Nie - przyznała Susan. - Jestem sierotą. - Sierotą... I dlatego na weekendy jeździsz do Hull, żeby odwiedzić Maudie, o której mi tyle opowiadałaś. - Tak - powiedziała Susan. - Maudie Walters jest moją przybraną matką. Wytrzymała ze mną, gdy byłam niemożliwą szaloną nastolatką, a to nie było wcale ła­ twe. Proszę mi wierzyć. - Wspaniale wykonała swoje zadanie - oświadczyła pani Crumper. Susan zawsze lubiła wyjeżdżać do Hull. Był to półwysep, wąskim skrawkiem ziemi przy­ czepiony do stałego lądu stanu Massachusetts. Wię-

28 SŁODKA TAJEMNICA kszość mieszkańców trudniła się rybołówstwem. Susan na co dzień brakowało poczucia izolacji od reszty świata, jakiej tutaj doznawała. Podobały jej się staroświeckie domy i powolne tempo życia. Był to inny świat, choć prom płynął tylko czterdzieści minut przez zatoczkę od­ dzielającą półwysep od portu w Bostonie. Susan, zapła­ ciwszy taksówkarzowi, szła, rozkoszując się spokojem, alejką prowadzącą do nadgryzionego zębem czasu, wi­ ktoriańskiego domostwa Maudie Walter. Znajdował się na końcu brukowanej ulicy. Docierał tu huk wzburzonego zimowymi wiatrami oceanu. W są­ siednich domach pod koniec sezonu zamykano okienni­ ce. Tylko u Maudie paliło się światło. - Moja kochana córeczka! - krzyknęła otwierając drzwi. Natychmiast jej mocne, piegowate ramiona obję­ ły Susan i wciągnęły ją do ciepłego domu. - Pogoda sztormowa. Martwiłam się, że nie przyjedziesz. - Bujało nieźle - przyznała Susan. - Weszłam na prom w ostatniej chwili. Tak często ostrzegano przed sztormem, że do końca nie było pewne, czy odpłyniemy. Ale jakoś się udało i oto jestem. Odwzajemniła uściski Maudie. Potem postawiła swój podróżny neseser i zaczęła rozpinać palto. Nagle głębo­ ko wciągnęła powietrze. - Czyżby to kolacja tak pachniała? - Dziewczęta starają się przygotować specjalne da­ nie na twoją cześć. - Tak? - Susan pomyślała o trzech nastolatkach, któ­ re teraz wychowywała Maudie i uśmiechnęła się. - Minęło już tyle miesięcy, a jeszcze nie przyzwy­ czaiłam się do twojego wyglądu. - Maudie nie odwzaje-