mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Snopkiewicz Halina - Słoneczniki

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Snopkiewicz Halina - Słoneczniki.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 787 osób, 236 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

Halina Snopkiewicz Słoneczniki 13 grudnia 1948 r. Jestem dzieckiem grzechu. To nieprawda, ale dobrze' brzmi. Trzeci raz zaczynam prowadzić pamiętnik i trzeci raz umieszczam to zdanie na początku. Wnosi ono powiew romantyzmu,- którego tak brak W moim obecnym życiu. Wprawdzie nie robię już dramatu z konieczności chodzenia do szkoły. Przeciwnie, Tylko dzięki budzie trzymam się. Ale z rozrzewnieniem wspominam' czasy, kiedy uczyłam sję sama. Nazwałam się wtedy „K, E. L." —co znaczy' Komisja Edukacji Lilki. Doskonale mi to szło. Za okupacji, w tak zwanej Generalnej Guberni,-były szkoły bez historii i geografii.- Poza tym wiodłyśmy z mamą koczownicze życie, zmieniając miejsce pobytu kilka razy w roku. Mama zdobyła dla rńnie komplet przedwojennych podręczników, od klasy I do VII, resztę problemu zostawiając mnie. Wypracowałam sobie własne metody nauczania. ¦ Się. Przede wszystkim utworzyłam tę jednoosobową. komisję i naszkicowałam plan działania. Na przykład rok 1944 był Rokiem Geografii. Były Lata Języka Polskiego, w tym — co niech na wieczną chwałę zapisane mi będzie — Miesiąc Gramatyki. Mama czasami, raz na dwa lata, urządzała mi dyktando. Jednak odległość między jednym a drugim takim sprawdzianem wiadomości sprawiła, że dyktowała mi ciągle to samo: „Kruk krukowi oka nie wykolę. Pracowita córka piele od rana ogórki. Stróż Józef poszedł po wodę do źródła. W tych drzwiach jest popsuta zasuwka". Itp. Długo byłam na bakier z interpunkcją. W zdaniu: „Pies wierny przyjaciel człowieka nie opuszcza go w złej doli", przez trzy kolejne razy stawiałam przecinek po przyjacielu, zamiast po psie i człowieku. W czasie kiedy Komisja kazała mi przerobić Niebóską Komedię Krasińskiego, dowiedziałam się dopiero, że czasownik odpowiada na pytanie „Co robi?". Gdyby to pytanie było w bezokoliczniku, nigdy bym na nie nie odpowiedziała. Kiedy Polska została wyzwolona, okazało się, że nie było Dnia Matematyki. A tu należało zdać do jakiejś klasy. Przyjechał wujek, żeby obiektywnie stwierdzić, do której powinnam ryzykować egzamin. Wyjechał smutny, zostawiając o mnie opinię: „Ona jest zwichnięta. Pojęcia nie mam, co z nią należy zrobić". Mama powołała do mojej biografii miłą nauczycielkę, która, przerażona i zaszokowana, w ciągu trzech miesięcy usiłowała przerobić ze mną program szkoły powszechnej i uporządkować samodzielnie nabyte wiadomości. Podczas gdy z języka polskiego kończyłam właśnie gimnazjum, z historii byłam na uniwersytecie, a z geografii mogłam robić pracę naukową, z matematyki kwalifikowałam się do II podstawowej. „K. E. L." do głowy nie przyszło zasilanie mózgowia prądem elektrycznym czy też jakimikolwiek kwasami, zasadami lub solami. Przyrodą było tylko to, co mnie otacza, i byłam bardzo zdziwiona, kiedy to okazało się także przedmiotem. W końcu zdałam do siódmej klasy. Nie miałam innego wyjścia — pozbawiona cenzurek. Ta różnica w poziomie wiedzy została mi. chyba na zawsze. Potem przeszłam do nowo utworzonej klasy ósmej. Moje arytmetyczne wciąż wiadomości poszerzyłam zaledwie o znajomość rzymskich cyfr. Po ósmej (dowiedziałam się tylko, co to jest procent, a co kapitał) przyjęli mnie bez egzaminu do trzeciej gimnazjalnej. Przebrnęłam jakoś, chociaż musiałam1 dorobić łacinę, którą ci wszyscy normalnie się edukujący przechodzili systematycznie. I tu przy pomocy Calvusa; odkryłam, że mam językowe zdolności. Dwa tygodnie tylko chodziłam do niego na lekcje, a po czterech .miesiącach byłam najlepsza w klasie. Z łaciny, oczywiście. Dla dopełnienia nieszczęść w tej ósmej uczyłam się francuskiego, a w mojej obecnej szkole jest tylko angielski i niemiecki. Wybrałam angielski, zwłaszcza że kiedyś tam, dawno, zaczęłam poznawać ten język. Z chaosu więc do siódmej, z 1

siódmej — aż dziw, jak prawidłowo — do ósmej. Z ósmej do trzeciej, ale za to z trzeciej do dziewiątej. W ubiegłym roku była reforma szkolnictwa i stąd taki galimatias. Żeby nas nie skrzywdzić, to znaczy tych, którzy kończyli III gimnazjalną, dołożyli nam literę „a" dla odróżnienia od tych, którzy do dziewiątej zwykłej przechodzą z ósmej. My mamy jako ostatni rocznik dostać „małą maturę". Tak, ale w dziesiątej już wszyscy się zrównamy. Obecnie chodzę do IX a. Z lekceważeniem patrzymy na tych z dziewiątych bez „a" i diabli nas biorą, że smarkateria, razem z nami dojdzie do matury. To wszystko, mimo, że skomplikowane, nie byłoby najgorsze, ale wieść niesie, że zrobią popołudniówki. To byłaby tragedia. W ten sposób z naszej szkoły odszedłby najlepszy element, to jest partyzanci. Oni, gdyby me wojna, byliby już na studiach. Są zupełnie dorośli i wiedzą, czego chcą. W każdym razie nie chcą popołudniówek i dwóch lat w ciągu jednego roku. Przywykli do naszej klasy. Mają tu swoich ordynansów i sekretarki. To bohaterowie. Walczyli z Niemcami. Byli w Armii Krajowej, w Armii Ludowej i jeszcze w innych organizacjach. Ja o nich myślę nieco inaczej niż reszta klasy, ale cóż robić. Nie każdy z nich pojął, że wojna się skończyła. Przyszli do szkoły „na tymczasem", w braku innych zajęć..Ciągle czekają, że coś się zacznie się dziać i oni znów wystąpią w glorii wojennej sławy. Mnie lubią. Zwłaszcza Hindus. Nie tak za darmo. Odwalam za niego wszystkie domowe wypracowania i robię mu ściągi na klasówki z polskiego. Czasami oddaję im śniadanie. ale terroryzować się jak inni nie pozwalam. Igorowi, który wyjął grzebień i kazał mi się czesać, powiedziałam wprost: •— Odwal się, bałwanie. Wyrwałam Dyzia spod ich wpływu. Biedny Dyzio przez cały rok nosił Hindusowi teczkę do szkoły i z powrotem. To ostatecznie legalna szkoła, a nie żaden las. Mimo że tacy gruboskórni i żerują na naszym dla nich podziwie, są cudowni. Jeszcze, tydzień temu, kiedy Brukiew wyrwała Hindusa do odpowiedzi, Igor krzyknął: — Nie strzelaj, sierżancie, nie strzelaj! To sprawa sądu wojennego! Brukiew przyzwyczaiła się już do znacznie gorszych wystąpień,.nie zareagowała więc. Najwyższy stopień wojskowy ma wśród nich Igor. Był zdaje się podporucznikiem AK. Ale wcale przez to nie jest najmądrzejszy. W ogóle oni się uczą, pożal się Boże. Mają fioła, chcą wojny albo przynajmniej jakiegoś powstania. Myślę, że nie tyle z przekonania, ile z braku chęci do .nauki czy pracy. Dyrektor mówi, że są wykolejeni, ale co z nimi zrobić, muszą skończyć szkołę. Podobno mają na nas zły wpływ i przede wszystkim -dlatego powinni przejść do popołudniówki. Ja tego nie zauważam i w ogóle „złe wpływy" nie trafiają mi do przekonania. Mam głowę czy nie?! Nawet Brukiew musiała przyznać, że tak. Powiedziała: —¦ Ty, Lilka, masz szaloną głowę. ¦Jakakolwiek, by była, dobrze, że jest. Natomiast nie mam biustu. W tym miejscu jest wyłącznie klatka piersiowa. Jestem długa i cienka. Mój tułów z ziemią łączą dwie żałosne, pajęcze nóżki. Idąc na szkolną zabawę kładę dwie pary pończoch, w tym jedne bez względu na porę roku —- wełniane. Przezywają mnie „Nitka". Niby to pieszczotliwie, a nie zamierzona złośliwość; ale tu mogę się. przyznać. Boli. To ludzie wyprani z wyobraźni. Mogliby mnie widzieć taką, jaka pewnie będę za rok czy dwa. W Zbyszku zakochałam się także dlatego, że kartka, którą mi przysłał, zaczynała się od słów: „Dziewczyno o kasztanowych włosach". Moje włosy nie mają określonego koloru, W ogóle niewiele wspólnego z kasztanem. Patrzyłam w lustro pod słońce, w dwa lustra, oglądałam się przy świetle. To niestety tylko poetycka przenośnia, ale dowodzi, że Zbyszek umie na mnie patrzeć. Nie mogę tego powiedzieć o sobie. Ja widzę w nim cały świat, a przyznajmy, już tylko biedna planeta Ziemia nie składa się wyłącznie ze Zbigniewa Sikorskiego A świat? 17 grudnia 1948 r. 2

Aktualnie chcę być traperem w Kanadzie. Wróżba przeprowadzona w dzieciństwie, o której kiedyś napiszę, głosi, że zostanę pisarką. Odpowiada mi to. Wiem, że pisarz okrada swoje życie osobiste. Każde wrażenie winno mu służyć jako część tematu. Musi dawać swoje życie innym, wymyślonym przez siebie osobom. Tak więc ja, mając ambitne plany, winnam być wszystkim. Nawet złodziejem, jeśli zajdzie potrzeba. Mani w tym pewną wprawę. Gdybym musiała zjeść na raz wszystkie jabłka, jakie ukradłam z cudzych sadów, pękłabym jak legendarny smok po wypiciu wody z Wisły. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze miałam piątki z polskiego. Nawet wtedy, kiedy sama sobie wystawiałam świadectwa. Pisałam na kartonie: „Lidia Sagowska.opuściła dni szkolnych 365 i mimo to została promowana do następnej klasy". A te moje wypracowania! Zadałam sobie raz temat, który winien być wzorem dla Mańci na klasówki: „Porównanie starego Boryny z Janem Kiepurą". Przy czym, jako osoba nie tak całkiem zwariowana, ograniczyłam pracę do jednego zdania: „Takiego porównania nie da się przeprowadzić". Redaguję gazetkę klasową, niestety ograniczają mój rozmach, każąc mi pisać na konkretny temat. Pracuję także nad powieścią, ale o tym — sza. 18 grudnia 1948 r. Tego się nie da ukryć, kocham się w Zbyszku. Spadło to na innie jak piorun. Nie mam wprawdzie ochoty'pisać, jaki był dalszy ciąg wspomnianej kartki, ale Uczciwość ryczy we mnie lwim głosem: „Dziewczyno o kasztanowych włosach, przyjdę do Ciebie o szesnastej. Przygotuj obraz wsi polskiej na podstawie Żeńców Szymonowicza". Przygotowałam, bo już od dawoa byłam trafiona. Zbyszek chodzi do X klasy. Wszystkiemu winna koedukacja. Gdyby nie chodził do naszej szkoły, nie zakochałabym1 się. On naturalnie na mnie gwiżdże, ale ja nie rezygnuję. Mój wiek nie gra tu roli, mam przecież czternaście lat. On ma taką piękną śniadą cerę i kolorki. I oczy czarne, błyszczące jak węgiel. Udaje dziecinnego. Chyba nigdy nie był zakochany. Jeśli to prawda, że pierwsza miłość jest najsilniejsza, to piękne życie mam przed sobą. Do śmierci nieodwzajemnione uczucie, bo wątpię, żeby tu czas mógł coś zmienić. W nieszczęściu tracę rozum. On się interesuje tą idiotką Stefka. Stefka jest bardzo ładna, z przykrością to muszę stwierdzić. Tak, ja jestem podobna do czarnej nitki, ale mam najpiękniejsze rzęsy w całej szkole. I też są tacy, co o mnie mówią: „Jaka ładna dziewczynka". Dziewczynka. Poza tym chcę być oryginalnie brzydka. Uroda to rzecz pospolita. Jestem dziś usposobiona do rozpamiętywania chwil spędzonych ze Zbyszkiem. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam go na korytarzu. Stał z kolegami koło sali gimnastycznej. Przeszłam obok, a on powiedział z lekceważeniem: — To z tej nitki Mańcia kazała nam brać przykład? Właśnie w tamtej chwili zakochałam się na śmierć i tycie. Trzęsłam się na lekcjach z wściekłości, która już była miłością. W każdym razie mam pierwszą realną korzyść z nauki; Dzięki temu, że Mańcia przeczytała im na lekcji moje wypracowanie, a to w celu upokorzenia ich, Zbyszek Zwrócił na mnie uwagę. To była zrazu taka pogardliwa uwaga,.lecz na początek wystarczyło. Zaczął mi się uważniej przyglądać, no i dostrzegł (on jeden) kasztanowe włosy. Chłopcy zawsze otaczają mnie kołem, szczególnie jak jest trudna praca domowa z polskiego, ale nie mogę tego uogólniać. Naprawdę lubią mnie. Mimo że jestem uczynna, często odmawiam odwalania za nich roboty. Mówię: „Nie mam czasu" i śledzę reakcję. Jeżeli któryś powie: „Świnia jesteś!", obrażam się na dwa, a czasem trzy miesiące. Ani słowa, dopóki mnie nie przeprosi. Natomiast jak na odmowę jęknie boleśnie i powie: „A. tak na ciebie liczyłem", waham się trochę, tak dla dodania sobie ważności i piszę jeden temat, czasami aż w siedmiu wersjach. To dla mnie dobra gimnastyka umysłowa, bo muszę mieć na uwadze ich 3

możliwości polonistyczne, żeby się Mańcia nie zorientowała* iż praca wprawdzie jest samodzielna, ale coś nie pasuje do „niżej podpisanego". Przyznać muszę, że miałam opory, tak łatwo się godząc na pracę za Zbyszka. Nie chciałam, żeby widział we mnie tylko „Caritas", za darmo wydający porcję zupy. Należy jednak od czegoś zacząć, a to był jedyny punkt, przy którym mogłam się zaczepić. Poza tym imponuje mi, że uczniowie ze starszych klas zwracają się do mnie o pomoc. Obserwowałam kiedyś Zbyszka. Rozmawiał z kolegami o matematyce. Mówili z pasją i dyskutowali o rzeczach wybiegających daleko poza program. Tyle to nawet ja potrafiłam złapać, Po,czułam, jak do serca wchodzi mi miękko ostra igła zazdrości. Nigdy przy mnie nie rozbłysną tak jego oczy. Nigdy ze mną nie będzie mógł tak mówić. To jest fizycznie niemożliwe, żebym ja pojęła matematykę, żeby ta ponura nauka stała się jakąś płaszczyzną naszego porozumienia. Kocham go, ale nawet dla niego nie potrafię się zmusić do zrozumienia tajemnicy trójkąta. W dodatku suknia tak na mnie smutnie wisi, jak na wieszaku. Czy mam więc wybór? Ja nie tylko za niego piszę, ale także czytam, robię mu punkty i streszczenia. Powiedziałam: — Powinieneś podciągnąć mnie z matmy, nie uważasz? Chodziło o to, żeby być z nim. Zgodził się, ale to stracona sprawa, zrobiłam błąd. On jak tylko się dorwie do takich na przykład pierwiastków, to już nic nie widzi. Jacy to dziwni ludzie są na świecie. Usiłuję wtrącić coś na inny zupełnie temat, ale on wtedy: — Jeśli zrozumiałaś, to powtórz. Niekiedy coś bezmyślnie powtarzam, żeby się nie pogrążać w jego oczach i natychmiast o tym zapominam. O wiel& lepiej się czuję, jeśli ja mu wtłaczam do głowy polski. Ciągnę: — I tak zakochany poeta, samotny i cierpiący, sięga po pióro. Jak myślisz? Co można napisać w takiej sytuacji? Powiedzże, baranku! —' Pewno wiersze — odpowiada geniusz matematyczny. — Ale jak byś te wiersze nazwał? Co to za rodzaj? — dręczę go. Cisza. — Liryki — wyjaśniam. Miłosne liryki. Oczy Zbyszka wykazują bezgraniczną głupotę. Stają się okrągłe i naiwne. Gdyby uczucie do niego nie zaciemniało rui spojrzenia, wiedziałabym, jak go nazwać. Podobam się sobie. Nie jestem rozmazana pannica. Sentymenty trzeba: trzymać za uzdę, jak młodego konia. Szłam kiedyś z Lidką do teatru i Zbyszek z kolegą doszli do nas. Zbyszek powiedział: — Lidka i Lilka, trzeba was jakoś ponumerować. Oburzyłam się, bo miałam być „Nr 2". — Lilka to Lilka — powiedziałam twardo. — Ty lepie} zobacz, jak są ponumerowane strony w literaturze Chrzanowskiego. A mdlałam z miłości. Jeśli już.mam być dla niego numerem-., to pierwszym. Tak. Żeby nie konieczność przelezieńia do następnej klasy! Miałabym więcej czasu na wszystko. Nie przemęczam się nauką, na pewno nie, ale zawsze trzeba i kołnierzyk przyszyć, i o zeszytach pomyśleć, i jeśli matma wypada na pierwszej lekcji, przyjść wcześniej, żeby zdążyć przepisać. Nie potrafię wyrazić, jak się kocham w Zbyszku. Całym sercem. Byłoby ładnie, gdybym mogła, napisać: Całym sercem i umysłem. Niestety. Mój umysł krytykuje to serce. Zbyszek przyszedł kiedyś do mnie i — nieszczęście—>nie było mnie w domu. Mama przyjęła go w kuchni. Napisał kartkę, że chciałby się ze mną spotkać w sprawie wypracowania o Barbarze Radziwiłłównie.. Mama musiała, widzieć, jak pisał tę kartkę. Zrobił byka. Zapytała wtedy: 4

— Czy pan się chce spotkać-z Lilką przez „de" czy przez „te" — bo napisał spodkać. Mam żal do mamy. Jakże musiał się głupio czuć, biedaczek. Prawda, że miłość powinna iść ramię w ramię z orto-grafią, ale to była cudza korespondencja. To właśnie inama nauczyła mnie, że nie wolno czytać listów nie do mnie adresowanych. I jak do tej pory, nigdy nie naruszała tych zasad. A dostałam już dwa listy miłosne i nawet nie zapytała od kogo. Pękałam ze złości, bo bardzo się chciałam pochwalić przed kimś dorosłym. Mama uważa, że to są głupstwa i wobec tego szkoda na to czasu. Mamie w ogóle szkoda dla mnie czasu. Jedyny czas, który ja uważam za stracony, to lekcje matematyki i fizyki. Gdyby kiedyś Zbyszek się we mnie zakochał, nie będziemy razem pracować, nie będzie nas łączył wspólny cel. Trudno pomyśleć, żebyśmy na przykład razem napisali książkę. W opracowaniu podręcznika matematyki nie byłabym w stanie odegrać nawet roli sekretarki, ą znów ambicja nie pozwoliłaby mi przygotowywać mu papier,, i ołówki. Miłość jednak nie wybiera. Tak sobie tu piszę 'i piszę, a lekcje leżą i leżą. Można „spotkać" pisać przez „d" i mieć piękne loczki nad czołem. I piękny głos. Zbyszek śpiewa w kwartecie szkolnym. Ładnie chłopcy śpiewają, cóż kiedy cały czas patrzę na Zbyszka jak głupia. Każdy dźwięk muzyki przywodzi mi jego na myśl. Ach, jak ja sobie z tym poradzę. Myślę i myślę, i nie mogę wyciągnąć żadnych wniosków. Zbyszek robi, co może, żeby mi dokuczyć, a jego kolega powiedział mi: — No to Zbyszek Wpadł, wiesz? Mówi tylko o tobie. Nie wierzę. Co to za pośrednictwo. Gdyby mu zależało, abym się dowiedziała o jego zainteresowaniu, dałby mi to jakoś do zrozumienia. — Nie pocieszaj mnie. Sama pilnuję swoich spraw — odparowałam. Nie mam doświadczenia w tej kwestii, dlatego trudno mi się zorientować, jak stoją moje akcje. Na przykład na próbie Wieczoru Mickiewiczowskiego staliśmy razem przy oknie. Nagle on pyta: — Czy stoisz tu ze mną z miłości, bo już cała szkoła mówi, że się we mnie kochasz? Może mi mowę odjęło, co? Akurat! Już Tales na matmie stwierdził: „Ty Sagowska, masz trochę tupetu, żeby takie bzdury mówić tak pewnym głosem" Powiedziałam do Zbyszka: — Robię to tylko dla ciebie, bo wiem, że moje towarzystwo sprawia ci przyjemność. I odeszłam, jakby on był dla mnie pyłkiem, on, który jest całym moim życiem. W trzy dni. później przyszedł do mojej klasy, niby po literaturę. Wszyscy rzeczywiście wiedzą o mojej beznadziejnej miłości. Patrzyli, jak się zachowam. Niedbale wyciągnęłam książkę, podałam mu szybko i powiedziałam: „Zmiataj!", nie patrząc nawet w jego kierunku. Dobrze to chyba wypadło i musiało zrobić na nim Wrażenie, bo zabrał mi szalik. Chce mieć coś mojego. Ja bym. mu dała wszystko, nawet encyklopedię, do której mamie nie wolno zajrzeć, tak jestem do niej przywiązana. Uznałam, że nie należy zbyt szybko ulegać, więc kazałam, aby mi natychmiast zwrócił.szalik. Trzeba mieć dumę i jeśli nawet, ma się duszę niewolnicy, nie wolno robić z niej wierzchniego okrycia. — Oddaj mi szalik, i to już—powiedziałam..- — Jak chcesz go mieć, to przyjdź do mnie do domu. Ho, ho, bracie! Postanowiłam być agresywna w stosunku do mężczyzn. Poszłam z Lidką. Mama Zbyszka dała' nam. budyniu z sokiem malinowym, co mi na tyle- poprawiło samopoczucie, że-powiedziałam do niej: — Zbyszek jest miły, szkoda tylko, że się, popisuje. — On cię bardzo łubi i mówi,, że jesteś ładna,, wiesz? I kto by się w tym wszystkim rozeznał? Chciał mi oddać ten szalik. Wtedy coś. się we .mnie załamało.,, — Możesz go zatrzymać — rzekłam. 5

Ostatecznie miłość wymaga wyrzeczeń. A szalik: był piękny, puszysty i.pastelowy. Nawet mi powieka.nie drgnęła. Serce waliło nieprzytomnie. Zbyszek. Zbyszek jest' śliczny, ale przecież nie kocham go za urodę.- To byłoby'niskie. 23 grudnia 1948 r Nie ma lekcji, mam więc dużo czasu. Przeszłam koło Zbyszka pozornie obojętnie i udałam, że nie słyszę, kiedy powiedział: „siemasz, Lilka". Hindus' odprowadził mnie ze szkoły. To jest wydarzenie i kto nie zna stosunków w naszej klasie, nigdy nie zrozumie, jaka byłam dumna. Kazałam mu nieść moją teczkę, już choćby tylko z zemsty za Dyzia. — Zabiorę cię dziś do kina—powiedział niedbałym tonem. — Zabrać to ty możesz buty do szewca — zdenerwowałam, się. — Mnie możesz tylko zaprosić i jeśli nie będę miała nic innego do roboty, to pójdę. — A masz co innego do roboty? — spokorniał. — Mam — odparłam niezgodnie z prawdą. Możliwe, że Hindus zastrzelił dwóch Niemców, cześć mu za to i chwała, ale co to za tony wobec kobiety. Jeszcze w klasie mogłoby ujść. ^~ Ci Niemcy to byli w obronie własnej, co?— zapytałam niewinnie. — Wy, smarkacze, tego nigdy -nie zrozumiecie. — No to dowiedz się, że ja, tyle lat od ciebie młodsza, uważam was po prostu za gówniarzy. Gdybyśmy w czasie okupacji mieli odpowiednią liczbę lat, także walczylibyśmy. I pomiatanie nami tylko z tego powodu, że w pieluchach nie przyjmowali do konspiracji, uważam za świństwo. Strzelać: to cię może w tym lesie nauczyli, ale to wszystko. Przechwalacie się beznadziejnie. To jest szczeniackie. Mnie: już spadły łuski z oczu i widzę was takich, jakimi jesteście obecnie, A sam wiesz, co. mam na myśli. Warn się- w głowie poprzewracało. Wiesz, że się nigdy nie podlizuję profesorom i często wasze winy biorę na siebie, ale Hindus, żmiłujże się, co z wami będzie? Profesorzy się nad wami litują, czy ty się nie wstydzisz? Każda wasza trójka przejmuje mnie ¦wstrętem. - Tak mu powiedziałam. Już dawno miałam na to ochotę. — Zda się, spokojna głowa — odrzekł.— A swoich trójek jakoś nie przypominasz. Nawet tych z minusami. __To są normalne tróje i mnie nikt dla zasług nie przepuści do dziesiątej, to jest różnica — moja trójka i twoja trójka. Gdybym ja zrobiła cokolwiek, co wyróżniałoby mnie z przeciętności, możesz być przekonany, że nie wystawiałabym, tego na pokaz. Ciągle wierzyłam, że jesteś niegłupi chłopak. ^. Skądże ty jesteś taka mądra, co? . - — Hindus, jestem okropnie głupia, ale wasze zachowanie mnie razi. Jak przyszłam do budy, to się prawie do was modliłam, pamiętasz. Przeszło mi. — Jak ci przeszło, to chodź, coś ci pokażę. Zaprowadził mnie do swojego ogródka i wykopał skrzynkę. Pełna rewolwerów. Musiałam mu przysiąc, że nikomu nie powiem. Muszę być tchórzem podszyta, bo całą noc potem śniła mi się milicja. Żałuję, że o tym wiem, bo nie jestem pewna, czy wytrzymałabym śledztwo, gdyby mnie wzięli na badanie. Ale dałam mu. słowo, że nic nikomu. Dotrzy^ mam; Choćby mnie torturowali. Zresztą, nie mam innego wyjścia, bo jakbym coś wypaplała, to Hindus mnie zabije. Milczenie to więc moje życie. Taki. z niego twardy junak. Ori jest fascynujący. Ma najpiękniejsze oczy na świecie. Szkoda, że jest niemoralny. Takie czarne, ogromne oczy. Zaimponował mi. Nie poszłam z nim tego dnia 'do kina. W ogóle byłam do niczego. . —Nie, to nie—powiedział. Później dowiedziałam się, że był na jakichś imieninach i pił wódkę. Postanowiłam go ratować. Napisałam mu kartkę na biologii: „Wybierz — wódka albo przyjaźń Lilki". Odpisał „Wódka' jest wierną, a kobiety płoche". Czego się nie.robi dla zawrócenia człowieka ze złej drogi! Napisałam znów: „A nie będziesz pił i palił? Wtedy się 6

przekonasz, że nie wszystkie" Odpisał: „A kochasz mnie ?'' Postawił około dwudziestu znaków zapytania. Wobec takiego obrotu sprawy, nie mogłam gó dalej ratować. Mam Zbyszka (?) i moją miłość. Jeśli Hindusa nie stać na rzucenie okropnych nałogów przez sympatię do mnie, to niech się już sam o siebie martwi. Nie zajmowałabym się więcej tym straceńcem, ale wiele mu mam do zawdzięczenia. On mnie zorientował, co to jest polityka* i nauczył właściwie czytać gazety. Potępił Becka: Ja się trochę boję Hindusa. I bałam się powiedzieć mu, że bardziej obchodzi mnie Zbyszek niż rząd londyński. Tales to wszystko podsumował, oczywiście nie wiedząc o moich zgryzotach: — Dzieci, żyjecie w bafdzo trudnych czasach. Jeśli potraficie je przeżyć zgodnie z sumieniem człowieka, będziecie z siebie dumni. Może to i mądre, ale tak na dwoje babka wróżyła. Nie dostrzegam trudnych czasów i moje sumienie co do polityki nie może się jakoś ustosunkować. Czy musi? O wielu rzeczach nie mam pojęcia. Chciałabym, żeby to mogło mnie nie obchodzić. Ale te zagadnienia pchają się do człowieka jak woda z popsutego kranu, zatykanego palcem. Dnia 24 grudnia 1948 r, Pomagałam przy pieczeniu ciasta. Dziś muszę jeszcze napastować podłogę w moim pokoju. Smutne są moje wigilie. Za dobrze pamiętam ojca, zbyt mocno go kochałam., Mama ma drugiego męża, aleja ojca już nigdy nie będę miała. Jest godzina 6 rano. Nie mogę spać. Hindusmówił, że wojny wcale nie wywołuje imperializm, że to są bzdury. Ktokolwiek je wywołuje, to jest wysłannikiem piekła. Ojciec był człowiekiem tradycji. Wigilie były bardzo uroczyste. Rozmawiam z portretem ojca jak z żywym człowiekiem. Dla mnie ojciec będzie żyl zawsze. Godzina 21. Skończył się właśnie dzień wigilijny. Wymknęłam się do swojego pokoju, bo „tam" siedzą zbyt nudni państwo Lisowscy. Mama zrobiła bardzo elegancką kolację. Zwinę się w kłębek i będę sobie marzyć. W marzeniach życie jest takie,.jakim chcę je widzieć. To znaczy dobre, szlachetne.-. A w szkole nie wszystko układa się pięknie. Moje koleżanki prawie nie wiedzą, co to jest poezja. Większość to. takie typy, co to „pójdą na stomatologię". O szukaniu skarbu Mayów żądna nie myśli. Nie interesuje mnie, jak długo będę żyła. Ważne jest tylko — jak. Jeśli tak, jak mam na to ochotę, jeśli będę robiła, co zechcę, jest mi obojętne, jak długo to będzie trwało. Przeczytałam dwa rozdziały mojej powieści i omal że się nie popłakałam ze wzruszenia. Bohaterowi, Ireneuszowi, dałam całe moje uczucie do Zbyszka. Czy to uczciwe? Nie ma-na świecie nikogo, kto zechciałby się zniżyć do mojego poziomu i wyjaśnić mi pewne rzeczy. Na przykład, czy jeśli ten jedyny chłopiec pokocha, to dziewczyna już nigdy nie poczuje- się samotna? I czy to jest szczęście? Jeśli to szczęście, to wcale nie takie trudne do osiągnięcia, jak piszą w książkach. W moim przypadku wystarczyłoby przerobić trzeci kurs wydziału matematyki. Być szczebelek wyżej niż Zbyszek, po prostu. Po prostu. To śmieszne, to nierealne. Swoją drogą, chłopcy śą ciekawi. Nie spotkałam jeszcze dziewczynki, która lubiąc jakiś przedmiot, interesuje się nim w tak wielkich wymiarach. Mój polski się nie liczy. Mnie Komisja Edukacji Lilki—• nie mając odgórnych wytycznych — kazała czytać wszystko, co wpadło w rękę. Stąd moja sława w szkole. Humanistyczna sława. A gimnazjum jest ogólnokształcące. To przykre. Siedzę w domu i cierpię. Zbyszek mnie nie kocha. Tak mi wypada z rachunku. No to co robić? Powiesić się dla kolorków? A rzeki? A lasy? A pola? A góry? A mama, u której w jakiejś dwudziestej kolejności, ale jednak się liczę? 25 grudnia 1948 r. \ Zbyszek pojechał do Zakopanego. Więc nie traktuje mnie poważnie... Przemknęło mi nawet przez myśl, żeby go tropić aż pod Giewontem, ale... Skąd wezmę forsę na bilet? Kiedyś wprawdzie odbyłam podróż na kolejarską zniżkę mojej koleżanki, ale tak się trzęsłam ze 7

strachu, że gra świeczki niewarta. Właśnie przez tę tremę zdradziłam się i nawet mnie na docelowej stacji zamknęli na godzinę w dyżurce, debatując, co by tu ze mną zrobić. Dobrzy, siwi kolejarze nic nie zrobili, nie spisali protokołu, tylko bardzo obrazowo mnie pouczyli, co ża ten czyn grozi. Wzrusza mnie, kiedy ktoś mi okazuje serce i tylko dlatego przestałam się upierać, że szerokousta blondynka, to moja fotografia z młodości. Poczęstowałam ich pestkami z dyni i pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Przysięgłam im, że nigdy w życiu nie będę robić podobnych oszczędności. I nie będę. Pieszo do Zakopanego nie pójdę, zwłaszcza że ambicja ciągnęłaby mnie do tyłu. Mama popłakałaby się ze śmiechu, gdybym jej wyłuszczyła powody mojej tęsknoty za górami. A ten łobuz jakże by triumfował! W jednym romansie przeczytałam, że „płomień jej miłości powoli ogarniał i jego". Z moich życiowych obserwacji wynika coś wręcz przeciwnego. Zośka wpatruje się w Igora jak pielgrzym w brudne wody rzeki Ganges. Igora jakoś nic nie „ogarnia". Powiedział do Stasia Okonia: „Znowu się na mnie gapi". Powiedział to z lekceważeniem i wiele mi tym wyjaśnił. Od tamtej pory patrzę na Zbyszka na zasadzie peryskopu łodzi podwodnej. Ja widzę, a jeśli mnie dostrzega, mam ułatwione zamaskowanie się. To jest na pewno słuszne, cóż z tego, że w mojej sytuacji nie daje pożądanych efektów. Jego miłości w ten sposób mogę nie zdobyć, ale przynajmniej ratuję kobiecy honor. Ach, ten Zbyszek, jakiż potrafi być okrutny. Dwa miesiące temu założyliśmy „Związek Skich". Cieszyłam się, ie mamy coś wspólnego, chociaż końcówkę nazwiska. Związek urządził wieczorek u Stefki. Zabrałam swój patefon i tańczyliśmy trochę. Mało mam płyt i kiedy wszyscy mieli dosyć melodii „Wierz mi, dziewczyno", ogłosiłam konkurs na najlepsze odtańczenie taranteli, którą śpiewa Kiepura. Przekonana byłam, że wygram, bo niejeden wieczór poświęciłam na układanie figur do różnych melodii, które podobno są tylko „do słuchu". I gdyby nie to beznadziejne rozmazanie się w koledze Sikorskim, za partnera wzięłabym Igora, który tańczy po prostu fenomenalnie. Ale nie! Wybrałam Zbyszka! Zrobił wszystko, abyśmy wypadli na parę błaznów z podrzędnego cyrku. Słuch ma dobry, to była zwykła złośliwość. Albo stał jak piec kaflowy, a ja kręciłam się koło niego jak bąk, albo idiotycznie podrygiwał robiąc małpie miny. Myślałam, że te osły, to jest widownia, pochorują się ze śmiechu. Zwyciężyła Stefka. Tańczyła solo. Nagroda — szarotka z kości słoniowej, którą Zbyszek zawsze miał przy sobie, a wspaniałomyślnie poświęcił na ten cel — powędrowała do jej rąk. — Dlatego ją dałem, wiedziałem, że nie zajmiesz pierwszego miejsca — powiedziała Moja Wielka Miłość. W ogóle uganiał się za Stefka, to było wyraźne. Potem graliśmy w listonosza i przy wykupywaniu fantów wypadło mi pocałować Zbyszka w policzek. Może i zrobiłabym to, ale musiałam mu się zrewanżować w paskudny sposób. — Bądźcie miłosierni i pozwólcie mi pocałować Jgora, nie lubię się poświęcać nawet dla ogółu — wyrecytowałam swobodnie. Przegłosowano ten wniosek, a Zbyszek rąbnął moim fantem o podłogę i wyszedł na dwór. Ha! Udałam tylko, że całuję Igora, on i tak wszystko rozumie, jeśli chodzi o podobne sprawy. Powiedział: — Twarda z ciebie sztuka. Sztuka nie sztuka, twarda nie twarda, ale ma się swoje zasady. Hindus utrzymuje, że jeśli się nie ma zasad, to trzeba je sobie dorobić. No i Hindus ma piękne zęby, w odróżnieniu od Zbyszka. Poza tym Zbyszek jest niezbyt mądry, jeśli się od niego odejmie matematykę. Wolałabym się kochać w ideale, tylko co to znaczy? O co mi w ogóle chodzi ? Czy o znaczenie słowa „ideał" czy „kochać się"? Zupełnie nie mam życiowej orientacji. Co tam, Zbyszek jest śliczny przynajmniej. Nie kocham go dla zalet, lecz 8

pomimo wad. Z tego, co piszę, powinnam wyciągnąć głęboki wniosek: przecierpię jakoś te ferie. Czy wyciągnę? Późnym wieczorem Wyciągnęłam. Zjadłam pół strucli z makiem i piszę opowiadanie o dziewczynie, która gardzi chłopcami. Ma wyższe cele. I już! Mówiąc między nami, autorka nie widzi w tej postaci siebie. 29 grudnia 1948 r. Lidka chce, abym poszła z nią i jej rodzicami na dorosłego Sylwestra. Mama z panem Zuberem „wyskoczyła" na trzy dni... do Zakopanego. Zostawiła mnie jak jesionkę do przenicowania u krawca, obdarzając pieczoną gęsią i mglistymi instrukcjami, abym nie robiła głupstw. A jakież ja głupstwa mogę robić. Gdyby mi jakiekolwiek przyszło na myśl, bez wahania przystąpiłabym do realizacji. Chciałam dać mamie list polecający do Zbyszka — on podobno nieźle jeździ na nartach — ale ograniczyłam się do wypowiedzi: __ Gdybyś spotkała Zbyszka, to mu powiedz, że tak się; nie robi. A mama na to: — Czy on w dalszym ciągu obgryza paznokcie? Istotnie, Zbyszek obgryza paznokcie, lecz w człowieku należy doszukiwać się zalet, a nie polować na wady. Paznokcie odrosną, a żal do mamy o wbijanie mi zardzewiałych gwoździ do serca zostanie. Pójdę na tego Sylwestra, Lidkę dosyć lubię. Jest ładna jak laleczka, pusta jak laleczka, ale schludna, ma wdzięk i dobre serce. Nie bardzo mam w co się ubrać. Ze wszystkich możliwych kreacji, jakie przymierzałam dziś przez trzy godziny, najlepiej mi jest w szlafroku pana Zubera. Nie rozumiem, dlaczego mama o tych pysznych tureckich wzorach wyraziła się: „tandeta". Co za kolory. Gdyby to był bal maskowy, mogłabym wystąpić jako roznegliżowana dama z haremu jakiegoś szejka. Jedyna suknia, jaką mam na nadzwyczajne okazje, to niebieska. Błękit toleruję jedynie na niebie i długo ciotce będę pamiętała, że uszczęśliwiła mnie tą wełną. O butach nawet wspomnieć szkoda. Przymierzyłam czarne czółenka mamy, uprzednio w palce wpychając kłęby waty. Każda moja noga, tak z osobna, wyglądała jak obsadka zanurzona w kałamarzu. Co tu wymyślić. Zdaje się, że skończy się na spódniczce i bluzce, bo tylko to jakoś na mnie leży. ] półbuty — strach wprost myśleć. Czy ktoś mnie poprosi do tańca? Może by nie pójść? Szkoda mi, dlaczego mam się pozbawić atrakcji. To będzie zabawa zorganizo- "wana przez fabrykę, w której pracuje Lidki ojciec. Zobaczę, jak to się odbywa, bo pani Lisowska ciągle mówi, że teraz to nawet krowę wpuściliby na bal i że w ogóle, nie te czasy. Nie znoszę tych Lisowskich. Kiedy pierwszy raz byli u mamy na kolacji, to nawet mi się podobali. Nieprzytomnie się śmiałam, kiedy pan Lisowski, żegnając się, powiedział do żony: — Ukłoń się nóżką, Jadziu. Po trzeciej identycznej propozycji pana Lisowskiego omal nie dostałam nerwowej wysypki. On to włączył do żelaznego repertuaru swoich dowcipów i nie martwi się zupełnie, że słuchaczy nie rozbawi już nawet wizja dygającej pani Jadwigi — osiemdziesiąt trzy kilo żywej wagi. Niestety, niestety, tu wypadłoby mi raczej zacytować wiersz, niż przypomnieć, że Zbyszek popełnił podobne przestępstwo. Odprowadził mnie do domu i powiedział: — Żegnam ozięble z domieszką ironii. „Dowcipny chłopiec" — pomyślałam. Ale powtórzył to już trzykrotnie, to jest — powiedzenie, a nie eskortę pod dom. Śpiewa się teraz taki szlagier, trzeba przyznać, trafny: Liczę, mierzę twoje błędy i wady Złość mnie bierze, ale. cóż, nie ma rady. 9

Już wiem. Granatowa spódnica, ale bluzka czerwona. Ta bluzka nawet jest marszczona w całkiem niegłupim miejscu. 3 stycznia 1949 r. Alternatywa to znaczy: albo — albo. Wie się takie rzeczy. Albo tańczyli ze mną, bo bawił ich ktoś zabłąkany ze szkolnego świata, albo mam sex-appeal jak Marlena Dietrich. Ja się naturalnie skłaniam do drugiej ewentualności. Dlaczego, pytam, się, nie? Tak się cudownie bawiłam i wszyscy byli tacy mili (pan Stangel, ojciec Lidki, dał nam nawet po kieliszku wina), że kiedy zagrali Pozdrowienie od gór, to zamiast się rozpłakać, pomyślałam sobie: „Ty się możesz wypchać trocinami, Zbysiu". Daję słowo, tak pomyślałam. Czyli jak się tak zajrzy do lewej komory serca — miłość, do prawej — miłość, ale przedsionki ? A aorta, która dostarcza utlenionej krwi ? Chociaż do medycyny mam odrazę i nigdy w życiu nie studiowałabym tego paskudztwa, po zakochaniu się w Zbyszku przejrzałam podręcznik Anatomii Prawidłowej. Gdzie się może kryć to. męczące uczucie, które~ zdrowo myślącego człowieka (to o mnie) wyprowadza z równowagi ? Po' tym Sylwestrze wiem. W przedsionku. Czyli tak, jakbym kazała Zbyszkowi czekać na siebie w przedpokoju. Panie Sikorski, pan się doigra. Wyrzucę pana za burtę. Tak. Zbyszek, nie wierz w to, co ja, nieszczęśliwa, bredzę. Kocham Cię. Chcę być w Tobie zakochana, bo to uczucie mnie uszlachetnia. Co ja wypisuję, .to przecież zupełny brak logiki. 4 stycznia 1949 r. Ha, ha, rozchorowałam się. Mam całkiem ładną anginkę, którą rozpoznała mama i nawet przyjęła mnie do swojego pokoju, aby mnie „doglądać". W głowie mam kamienie, które jednak nie przeszkadzają mi czytać. Już wczoraj czułam, się niewyraźnie i z trudem połykałam pokarm, dla ciała. Była Lidka, Danka, Drobina i jeszcze kilka osób. Dobrze, że Zbyszek jeździ.na deskach, bo wyobraziłby sobie, że umieram przez.niego na zapalenie opon .mózgowych jak Stefcia Rudecka. Wzrusza mnie troska moich znajomych ale jak tak się leży w łóżku i patrzy na nich z pewnej odległości (nie mogą się zbliżać, angina jest zakaźna) tracą trochę na wartościach, które mają w szkole. Dyzio*. mój najlepszy na świecie kolega, nie był ani razu. Pewnie nic nie wie, że choruję, chociaż to dziwne. Jesteśmy świetnie zorganizowani i jeżeli na jednym końcu miasta rodzice nie chcą puścić Janki do kina, dowiadujemy się o tym natychmiast. Rozsyłamy wici i zastanawiamy się, jakby tu pomóc biedaczce. Mnie się nigdy nic podobnego nie przytrafiło. Do swojego pokoju mogłabym wracać nawet rano, żebym tylko miała co robić w nocy. O kinie nawet się nie mówi. Jeżeli mnie tylko bileter wpuści, mogę oglądać wszystko. Ostatnio już wchodzę zupełnie śmiało i otwarcie, znają mnie. Tylko na Niepotrzebni mogą odejść w kinie byt inny personel. Wybrnęłam. Wzięłam ośmioletniego synka sąsiadów, kupiłam mu bilet i podeszłam do bileterki z prawej już strony. — Wprowadzam dziecko tylko na kronikę. Rozumie pani chyba, że nie pozwolę mu oglądać niedozwolonego-filmu. Po kronice wyprowadzę go. Chwyciło. Ostatecznie, jeśli ktoś czuje się odpowiedzialny za młodszych... Kiedy po kronice zapalili światło, wsadziłam małego pod ławkę, a bileterka machnęła ręką, bo nie przyszła nas wyrzucać. Mały nic nie rozumiał, ale był zadowolony. Długo nie pojmie, kto kogo właściwie wprowadził. Zapłonął do mnie taJcim gorącym uczuciem, że przyniósł mi dwie żaby i w ogóle często przychodzi. Opowiadam mu czasem indiańskie historie, jak to ja i Old Shatterhand wyrwaliśmy się z niewoli od czerwonoskórych. Gdyby nie powaga konieczna w moim wieku, chętnie pobawiłabym się z nim w Indian. Zasadniczo to nie mam tendencji do postarzania się, ale jeżeli już się było na randce... wiele rzeczy wtedy nie wypada. Co innego w mojej paczce. Wygłupiamy się niekiedy wprost dziecinnie, ale my zdajemy sobie sprawę, że się wygłupiamy. To jest różnica. Co prawda, czasami zabawa tak człowieka pochłonie, że z 10

trudem wraca do rzeczywistości. Nikt mnie jednak nie zmusza, abym się do tego przyznała. Czternaście lat to Zupełnie chora sprawa. Prawie jak średniowieczna tortura, rozrywanie końmi. Mnie ciągnie już znacznie wyżej, gdzieś

MO. Juhas był w przymusowej sytuacji, oddał spluwę dyrkowi. W każdym razie z biologii ma murowaną trójkę, pewnie do samej matury. To jest świństwo, ale co to jednak znaczy terror. Ta profesorka jest naiwna, on by na pewno nic jej nie zrobił. Tak się dać zastraszyć! Na lekcji Talesa nikt by się nie odważył na coś podobnego, bo Tales nawet pod nożem gilotyny też by rąbnął dwóję. Po tym fakcie huknął na matematyce: ¦— Znałem już taką klasę po tamtej wojnie. Na pierwszy okres wyrzuciło się dziesięciu, na drugi dziesięciu, na trzeci jeszcze czterech i klasa była od razu spokojniejsza. — Ilu zostało? — zapytał Stasio Okoń, a Tales wyrwał go do tablicy. Dyrektor w długiej przemowie do nas żalił się, że nauczyciele mają ciężki obowiązek „zwrócenia was normalnemu społeczeństwu", że właściwie należałoby nas „rozkurzyć", ale to jest pedagogiczna ostateczność. I że jemu jest bardzo przykro, jeśli musi wyrzucić jakiegoś ucznia ze szkoły, bo zawsze istnieje obawa, czy taki nie zejdzie na złą drogę. Po czym zaapelował, abyśmy wzięli to wszystko pod uwagę, że jemu się wreszcie znudzi ratowanie nas i ciągłe rozmowy z milicją. Że komendant naszego miasta, mimo iż „rozumny człowiek i widział to i owo", zamknie nas do domu poprawczego, „tak jak na to zasługujecie". Ach, były jeszcze różne draki. Kiedy Brukiew pytała któregoś partyzanta, dwie ostatnie ławy wznosiły „anty-geograficzne" okrzyki albo stukali się szklankami mówiąc: — No to cyk, za tego straceńca. Kiedy byłam w trzeciej klasie, to nas nawet zawiesili na cztery dni. Zaczęło się od tego, że wpadliśmy na bombowy pomysł, aby pognębić Mańcie, której nikt nie lubi. Niestety, pomysł nie sięgał wyżyn ludzkiego dowcipu, ale zrozumieliśmy to zbyt późno. Igora ojciec ma małą prywatną drukarnię, w której robią zawiadomienia o ślubach itp. Igor w nocy z chłopakiem, który pracuje u ojca, wydrukowali Mańci klepsydry. Tekst oczywiście zredagowałam ja, bo któż by? Trochę się bałam, co dalej będzie, ale wszyscy orzekli, że to jest genialne pociągnięcie. Musiałam pokazać, że mam charakter, taki co to się nie cofnie przed niczym. Do pierwszej w nocy ganialiśmy po mieście, nalepiając żałobne zawiadomienia w najbardziej widocznych punktach miasta, także na szkole. Oto treść: Dnia 28 marca 1948 r. po krótkich, lecz długich cierpieniach zmarła śmiercią wyczekiwaną prof. Maria Deneszek. Wraz z jej zgonem odchodzi od nas rozpacz, a przybywa nadzieja na lepsze jutro. O tym wszystkim zawiadamiają w ogóle nie pogrążeni w żalu Maltretowani Uczniowie. Z tego się zrobił kryminał, piekło i co kto chce. Mańcia przeczytała to dopiero wchodząc do szkoły. Myśmy nie mieli po co wchodzić. Dyrektor nieomylnie zawyrokował. — To III b. Wpadł do klasy z szarą twarzą i krzyknął: — Hołota, won ze szkoły! Nie przemawiam do was jako dyrektor, tylko jako urzędnik państwowy. Żeby noga wasza nie stanęła na dziedzińcu szkolnym! Banda! Wychodzić, ale już! To był dramatyczny dzień. Usiedliśmy w parku rozważając projekt zbiorowego samobójstwa. Rodzicom trzeba było powiedzieć — musieli się nazajutrz stawić w komplecie. Wreszcie Hindus nas przekonał, że nie ważne, co się dzieje, byleby się coś działo. To nas trochę pocieszyło. Ja przynajmniej w domu nie miałam piekła, bo mama po powrocie 2 konferencji u dyrektora powiedziała: — Nie sądziłam, że potrafisz być ordynarna. Ale inni się nacierpieli. Dwie osoby dostały lanie. Trzeba przyznać, że gdyby nie solidarność naszej klasy, ja z Igorem paślibyśmy od roku bydło. W dzień po naradzie rodziców wezwano nas do szkoły. Nie na lekcje, o nie! Odbywało się przesłuchanie. Wzywano nas kolejno do gabinetu dyrektora i każdemu zadawano te same pytania. Odpowiedzi były ustalone. — Kto wpadł na ten pomysł? 12

— Wszyscy. — Kto to napisał? —- Wszyscy. —¦ Kto był w drukarni? —¦ Wszyscy. — Kto rozklejał? — Wszyscy. —• To wylecicie wszyscy ze szkoły. Możesz iść. Później znów był dzień rodziców. Sprawa stanęła na ostrzu noża: ktoś się musi przyznać. Udział Igora był jasny, jego ojciec omal nie stracił źródła utrzymania. Chodziło o wspólników. I czy można nie leżeć plackiem przed taką klasą? Chciałam iść. Zatrzymali mnie siłą: „Wszystkich nie wyrzucą, ale jedną osobę na pewno". Mańcia zastrzegła sobie, abyśmy jej nie przepraszali, przy czym postawiła ultimatum: „Ja — albo III b"'. Dyrektor lekkomyślnie wybrał Mańcie. Trzeciego dnia po południu, targani rozpaczą, przypomnieliśmy sobie o tym, co nam kiedyś profesorka biologii powiedziała, że Mańcia kocha się sentymentalnie w księdzu Kolcu. Powiedziała także (one się nie cierpią), że Mańcia nosi gorset, ale gorset nic nam nie mógł pomóc. Swoją drogą, nieładnie. My możemy na sobie wieszać psy, ale tylko wobec siebie. Pamięć przyszła nam z odsieczą w samą porę, bo nazajutrz miał przyjechać delegat z kuratorium dla zbadania sprawy na miejscu. Poszliśmy na plebanię, czterdzieści trzy osoby. Było nas wtedy w klasie czterdzieści cztery sztuki — co jedna to mądrzejsza — ale Zośka się rozchorowała ze strachu. Powiedzieliśmy chórem: — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — ale ksiądz jakoś się nie kwapił ani z otwarciem furtki, ani z „Na wieki wieków". Sytuację byłby zupełnie położył Hindus, który wypalił. — Tylko w Bogu nasza nadzieja. Ksiądz Kolec wie, że Hindus jest niewierzący, nie chodzi na rekolekcje i w ogóle jest za mądry na takie zagrywki. Skrzywił się więc i zrobił gest, jakby chciał wejść do domu, ale Igor go powstrzymał: — Ksiądz nam nie może odmówić miłosierdzia. Chrystus łotrom na krzyżu przebaczył. Niech nas ksiądz tylko wysłucha. Ksiądz nas wpuścił do ogrodu i zaczęło się. Mówili wszyscy jednocześnie, błagając go, żeby Mańcia pozwoliła się przeprosić. ¦—¦ Niech ksiądz zrobi cud! — Całe nasze życie zmarnowane! — Żałujemy. To był głupi kawał. — Zapiszę się do Sodalicji!—krzyknął z zapale Igor, zapominając, że przeszkadza mu płeć. m — Jeśli jeszcze powiecie, że Lilka wstąpi do zakonu, to już dalej nie słucham — powiedział ksiądz i przysięgłabym, miał ochotę się roześmiać. — Ale dlaczego ja? Co ja mogę pomóc? — zapytał. — A któż nam pomoże? — Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie! — Niech się ksiądz zlituje nad nami biednymi! Trwało to około godziny. Potem zaczął ksiądz, który lubi dużo mówić. Bez trudu przekonał nas, że zrobiliśmy świństwo. Dalej to już była niemal farsa,, bo dzwony zaczęły bić na nieszpory, które ksiądz miał odprawiać. — Idziemy się wszyscy pomodlić •— powiedziałam. Byliśmy w okropnym położeniu. Cokolwiek by się powiedziało, nawet zupełnie szczerze — wyglądało na przekupstwo. — Jeśli naprawdę czujecie potrzebę modlitwy, to chodźcie •— powiedział ksiądz poważnie. 13

Mnie się zrobiło głupio. W kościele było prawie pusto. Ksiądz wygłosił kazanie takie, rzekłabym, aluzyjne, jak to człowiek bezmyślnie może wyrządzić krzywdę drugiemu człowiekowi. Patrzył przy tym groźnie na Hindusa, który walił się w piersi, ponura idiota. — Jak trwoga, to do Boga — zauważył kwaśno, kiedy odprowadzaliśmy go na plebanię. Wprawdzie okazywał pogardę naszym sprzedąjnym duszom, ale... Ksiądz Kolec pozuje na wielkiego przyjaciela młodzieży względnie jest nim naprawdę. Nie rozszyfrowałam tego. No i na maleńkim piaszczystym skrawku ziemi, z daleka od tętniącego życiem świata, zdarzył się cud. Mańcia ustąpiła. To znaczy zgodziła się na obecność w szkołę III b, ale równolegle do niej, nie prostopadle. Nie chciała nas uczyć. Na polski przychodził Calvus. To był jedyny przypadek, kiedy obniżone stopnie ze sprawowania można było nazwać sukcesem. Jak ksiądz zadziałał — nie wiadomo. Wstawiała się za nami angielka, Brukiew, Calvus, nawet Napoleon. Mańcia nie pozwoliła się przeprosić. Nie pomogły chóralne recytacje pod pokojem nauczycielskim, delegacje i dosłownie rzucanie Mańci kwiatów pod nogi, kiedy przechodziła przez korytarz. Cała szkoła śledziła tę rozgrywkę, nadawano w każdej klasie komunikaty z frontu. Wreszcie, wreszcie... Nauczyliśmy się w ¦ pięknej staropolszczyźnie Bogurodzicy i oddeklamowaliśmy pod Mańci oknem. Cała ulica miała widowisko. Potem była serenada i nawet Zejdź do gondoli, jak się skończył repertuar poważny. Mańcia zmiękła. Wyjrzała przez okno i powiedziała: — A nauczcie się na jutro lekcji, bo dwój nastawiam! Klasa tonęła w kwiatach. Płakała Mańcia, płakały dwie przedstawicielki rodziców, płakaliśmy wszyscy. Nawet partyzanci pociągali nosem, chyba w połowie tylko obłudnie. Do końca ubiegłego roku na jej lekcjach słychać było wyciskanie atramentu bibułą. Teraz już wszystko wróciło do normy, chociaż o tamtej historii wstydzimy się nawet wspominać. 12 stycznia 1949 r. Zośka chce popełnić samobójstwo z miłości do Igora. Zośka to w ogóle dziwny przypadek, bo wszystkie porzucone, zrezygnowane, zrozpaczone, rekrutują się przeważnie z najsłabszych uczennic. Robiłam statystykę, to wiem. Wmawiają sobie te bidulki, że trudno im mieć głowę do nauki, skoro ideał gwiżdże. A Zośka jest drugą uczennicą w klasie. To pewnie ten wyjątek, który potwierdza regułę. Zośka ma czym zaimponować Igorowi, wygląda na dorosłą. Zastanawiające, że obydwie się garbimy z przeciwnych powodów. Ja z braku przodu, a ona z nadmiaru. Że też natura nie mogła rzeczy wypośrodkować. Chociaż, pod moją bluzką zaczyna się powoli, powoli coś dziać. Nie trzeba o tym pisać, bo mogę zapeszyć. Kiedy mi powiedziała, że „ja się przez niego o troję", odparłam: •— Trucizna, niezła myśl. Będziesz mogła się uprzednio ładnie upozować. Bó przecież on przyjdzie cię obejrzeć po śmierci. I wiesz co? Przyjdzie z Baśką z IX a. Ja ci to mówię, mam nosa do tych rzeczy. Obraziła się chyba. Ale nie ma o nią obawy. Obserwowałam ją na lekcjach. Notowała każdy wykład. Zajrzałam jej przez ramię, czy aby nie pisze testamentu. Jak zobaczyłam: H2O+SO3 = H2SO4, uspokoiłam się zupełnie. Chyba nikomu nie zapisywała w spadku kwasu siarkowego. Taka wyjdzie obronną ręką z każdej nieszczęśliwej miłości. Powinnam z niej brać przykład, chociaż to trudne. Zaraz, zaraz... ale kwas siarkowy to przecież trucizna. Eee. Użyłaby czegoś mniej cuchnącego. I trudno się w końcu otruć wzorem chemicznym. Będę ją śledzić. Muszę jej wyperswadować te cielęce spojrzenia. 75 stycznia 1949 r. Same niepowodzenia. Ksiądz Kolec wyrzucił mnie za drzwi z religii, bo zauważył, jak czytałam Przeminęło z wiatrem. Gdyby nie ambicjonalna strona zagadnienia wyrzucania za drzwi, nie byłaby to znów taka piekielna kara. Poszłam pod Zbyszka klasę. Zbyszek siedzi naprzeciwko dziurki od klucza. 14

Drugie — to omal nie dostałam dwójki z polskiego. Bo też ta Mańcia! Ona mnie nie lubi, nie rozumiem dlaczego. Ja też jej nie lubię i też nie rozumiem dlaczego. W ogóie moje sympatie do profesorów nie mają nic wspólnego z notami, jakie mi wystawiają. Calvusa kocham mimo piątki z łaciny, Brukiew uwielbiam za jej pełne zrozumienie dla naszych wyskoków („Czemu tak cicho ? Czy znów zamierzacie coś zmalować? Lilka, nie bądź taka zamyślona, bo gotowaś coś wymyślić"). Talesa się boję, ale rękę bym sobie dała uciąć za starego, chociaż stosunki między nami układają się, mówiąc najłagodniej, różnie. Bladą i chudziutką angielkę lubimy wszyscy. Dziwne — na jej lekcjach nigdy nie było żadnej draki. Ona w nas wyzwala instynkty opiekuńcze. Mówi cicho, nie zwraca uwagi na ściąganie i w ogóle widać, że jest chora. Przeżyła obóz koncentracyjny i teraz patrzy na świat z wyrazem zdziwienia w ładnych jasnych oczach. Nawet partyzanci nie robią przy niej z siebie wariatów. Ona nas zawsze broni, jak narozrabiamy, i to nie proszona. Bardzo mila pani. Ja, może nie najgorsza w gruncie rzeczy, .(czy zły człowiek się wzrusza?) czuję się wobec niej jak złoczyńca. A Mańci nie lubię, mimo piątki „teraz i zawsze". I zawsze—jednak, choć jak wspomniałam... Było to tak. Kiedyś Mańcia — w ramach zbliżenia się z uczniami — nie prowadziła lekcji, tylko wypytywała nas, kto i na co chodzi do kina. Przegadaliśmy całą lekcję o filmach, oczywiście, o tych dozwolonych. Później, na klasówce dała jako drugi temat: „Jakie problemy do przemyślenia nasuwają mi ostatnio widziane filmy". To właśnie pisałam, Jako podstawę. do rozważań wzięłam film Mężczyźni w jej życiu. Mając do dyspozycji dwie godziny czasu, nabredziłam nieźle. Zakończyłam te wywody, filozoficzną konkluzją: „Z tego wynika, że najważniejszą sprawą w życiu bohaterki były uczucia i wobec porywów serca była bezkompromisowa, co pochwalam. Ale jak się tak cudownie tańczy i ma takie piękne nogi jak Loretta Young, to mężczyźni winni stanowić tylko niezbędny dodatek do życia". Mańcia przekreśliła całe wypracowanie nie stawiając mi stopnia. Muszę tu wyjaśnić, że (...jednak jestem głupia, to byłoby najwłaściwsze wyjaśnienie) ogromnie lubię szukać dowcipnych momentów, nawet tam, gdzie ich być nie może. Toteż w każdym zeszycie klasowym piszę: „Proca w klasie". Profesorzy poprawiają „o" na „a" traktując rzecz jako zwykłą pomyłkę. Kiedy Mańcia wniosła klasówki, trzepnęła moim zeszytem w katedrę i powiedziała: — Sagowska, chodź no tutaj. Tym razem celnie wystrzeliłaś z tej procy. — Pani profesorko, ona wcale nie miała procy — zaczęli mnie bronić chłopcy, nie mając pojęcia, o co chodzi, — Spokój. W tej klasie jedno warte drugiego — ciągnęła Mańcia, a zwracając się do mnie, powiedziała: — Czytasz nieodpowiednie rzeczy i to widać. Chętnie na temat twoich lektur porozmawiałabym z matką. A ta twoja piątka to kolos na glinianych nogach. Wybrała się! Mama mi niczego nie zabrania, co by to dało każdej z nas. Stałam przed Mańcia jak madame Dubarry przed katem. Pewnie, mój życiorys jest uboższy od życia tej zacnej postaci, ale czekając na ścięcie wykazałam znacznie więcej dumy. Nie drgnęłam. Przyjrzała mi się krytycznie i zarzuciła haczyk: —,Kto napisał Słowo o pułku Igora, panno intelektualistko? Kosiński, który regularnie pożera połowę mojego śniadania w zamian za obowiązek podpowiadania mi na fizyce, zaczął gwałtownie przewracać kartki książki i przesłał mi scenicznym szeptem: — Erazm z Rotterdamu. Kosiński. mógłby wyłowić różnicę między serdelową kiełbasą a makagigi, ale Jarosławna i Igor, Opat i Dama, to dla niego wszystko jedno. Scenicznego szeptu nauczył nas Calvus na zajęciach kołka artystycznego, nie przeczuwając nawet, jakim świetlanym celom posłużą jego wskazówki. Maikia chyba widziała we mnie płotkę, tak marząc, źe się złapię na robaka. 15

Podniosłam prawą rękę do ust, odchylając kciuk w lewo, co w naszym języku znaczy: „Zamknij twarz, wypłynę sama" i udzieliłam odpowiedzi, tonem sztucznie niedbałym: — Ten anonimowy utwór powstał wiatach 1185—1187. Historycy literatury nie są co do tego zgodni. Może kiedyś l'a zidentyfikuję autora. Nigdy nic nie wiadomo. — Co wiesz o Orzechowskim ? — zapytała z wściekłością. — Stanisław Orzechowski, gorący obrońca wolności szlacheckich, żył w latach 1513— 1566. Był zdecydowanym przeciwnikiem reformacji, a jednocześnie jednym z najbardziej utalentowanych pisarzy swojej epoki. Pani profe-sorko, czy można być dobrym pisarzem i mieć mętne poglądy? — Klemens Janicki? — indagowała Mańcia, nie zwracając uwagi na naprawdę gnębiące mnie pytanie. — Wielki poeta renesansu, 1516—1543, był synem chłopa z Wielkopolski. Pisał wyłącznie po łacinie. Uwieńczony laurem poetyckim w Padwie. Jego Elegia o sobie samym do potomności... Przerwała mi, bo z rozpędu zaczęłam deklamować: Jeśli ktokolwiek, gdy będę w grobie, Zapragnie o mnie zasięgnąć wieści, Niech przejrzy księgę, com sam o sobie Napisał w chwili ciężkiej boleści. Potem był Sęp-Szarzyński i Kochanowski, i nawet Anty-gona Sofoklesa. Sprawdziła mnie dokładnie, można powiedzieć. Rozczarowałam ją, zdaje się, bo powiedziała z głębokim westchnieniem: — No cóż, bardzo dobrze. Przyszło mi na myśl, że ty jesteś efekciara, ale istotnie znasz literaturę. Dobrze jej przyszło na myśl. Rzeczywiście lubię efektownie odpowiadać, ale historię literatury przewidzianą programem mam w małym palcu i to u nogi. Kiedy się urodził, kiedy mu się zmarło, czyim był synem, co na niego działało, a co nie, co napisał i co chciał przez to powiedzieć. Niestraszna więc dla Nas (pluralis majestaticum) antypatia Mańci. Nąjrzetelniej umiem jednak historię, geografię i łacinę* Tych przedmiotów uczę się z prawdziwą przyjemnością,, wstecz, na bieżąco i na zapas. Przy czym jako ciekawostkę rausze odnotować, źe nie przepadam za powieściami historycznymi. Stanowczo wolę historię potraktowaną naukowa od zbeletryzowanej. Książki podróżnicze budzą we mnie zazdrość. Czytam je z wypiekami na twarzy marząc, że się kiedyś odegram i sama zobaczę to wszystko. Rzadko która książka daje złudzenia zapachu i barwy. Czy to wada stylu czy brak wiary autora w to, co pisze? Nad ilu sprawami muszę gruntownie pomyśleć! 18 stycznia 1949 r. Hindus najpierw ogłosił klasie, że chciałby zostać dyktatorem świata, a później rzucił od niechcenia: — Kto zje pudełko kremu nivea? — A wyrżnijcie go w łeb tym pudełkiem — zaproponowałam, widząc żywe zainteresowanie wśród chłopaków. W innych okolicznościach chętnie poczęstowałabym się tym specjałem, ale nie cierpię, kiedy Hindus zabawia się kosztem głupszych od siebie. — W partyzantce różne rzeczy się jadało — nie omieszkał zauważyć Hindus. Zdjęłam z nogi papuć i podałam mu. — To już pantofel ci. pewnie nie zaszkodzi ? Autorytet Hindusa zawisł na białej nitce babiego lata. Przeszył mnie smolistymi oczami, błysnął białkami i... wziął kapeć. Ale tu Kosiński, potencjalny kandydat na ludożercę, machnął w moim kierunku ręką z lekceważeniem i powiedział dumnie: — Wszyscy jesteśmy mężczyznami. Dawaj; Hindus pudełko. 16

Zjedli. Dwóch zwymiotowało natychmiast po libacji, jeden się rozchorował. Dokazali bohaterskiego czynu, nie ma co. Muszę się rozmówić z tym durniem. Zrobić z kogoś balona to satysfakcja, ale jeżeli ten ktoś jest mniej "więcej na naszym poziomie. 19 stycznia 1949 r. — Panienko, panienko — usłyszałam na ulicy. Odwróciłam się. Stanęłam twarzą w twarz z wynędzniała,, babiną w kraciastej chustce. — Którędy dojdę do Kielc? — zapytała. — Do Kielc? Ależ to daleko. Czy nie mogłaby pani pojechać ? — Syna mam tam w szpitalu, już dwa dni idę, bo nie mam na bilet. I jeść mi się chce. Moje serce , omal nie pękło • z nadmiaru . miłosierdzia. Zaprowadziłam ją do mieszkania mamy i zaparzyłam świeżej herbaty. Ponieważ nasza spiżarnia nigdy się nie ugina od zapasów, wyskoczyłam, do sklepu po jajka. Po

— Najpierw do Hiszpanii — ogłosiłam. — Ja do Argentyny, tam są domy publiczne — powiedział Juhas. •—A, świnio — odezwał się Drobina, który chodzi do mechanicznego, ale należy do naszej paczki. — Świnio?—:zaperzył się Juhas i rąbnął w Drobinę poduszką. Drobina jest bardzo gruby, stąd to przezwisko,, żeby było śmiesznie. Złapał chodnik z podłogi i dokładnie-mnie wyręczył w trzepaniu. Zaczął się hałas, co najmniej. Dyzio wpakował Drobinie w usta szalik, a ja weszłam na piec, żeby móc ocenić sytuację z pewnej odległości. Wpadła Maziarską z awanturą. ¦— Dośćtegocotusiędziejeposkarżęmatcetojestdompublicz- nyniewidzianerzeczyżebytyluchłopakówprzychodziłodojednej •dziewczynydemolujeciemidom! — Nie musisz więc, Juhas, wyjeżdżać — powiedziałam z wysokości, a zwracając się do Maziarskiej — dobrze, proszę pani, będzie cicho. Głęboko wciągnęła powietrze i wyszła z przekleństwem na ustach. Zgoda, jej mieszkanie, ale! pokój mój. Zjemy te cegły czy co? Ona handluje", czym się da, nawet bimbrem, który produkuje w rurach i kotłach. Ogłasza wybuch wojny, na przykład we wtorek rano. To tak, Jeśli kupi za dużo cukru. Przytaszczyła raz do mamy 30 kilo (wojna właśnie nie wybuchła i należało wycofać kapitał). Mama, która dla świętego spokoju kupiłaby pół kilometra dopływu Wisły, protestowała słabo: •— Po cóż mi tyle cukru? Ale Maziarską nacierała na nią z Workiem: — Za kilka dni już nigdzie pani nie kupi. Dzięki mojej interwencji nie udał się Maziarskiej handel. Przypomniałam mamie zapas, cukru w 1942 r. Opiszę to kiedyś'. Szkoda, że na świecie istnieją ludzie tak małego formatu. Interes. Zawsze, wszędzie i we wszystkim interes. Nawet w wojnie i ludzkim nieszczęściu. Maziarską należy do tego gatunku ludzi, którzy zamiast różowego kwiatu jabłoni widzą na drzewie złotówki, które dostaną za jabłka. Oczywiście nie poskarżyła mamie, bo zaledwie przekroczyła próg, Juhas wypalił: —¦ 1 odtąd jestem w milicji. Juhas do milicji ma się w stosunku odwrotnie proporcjonalnym, ale Maziarską musiała zzielenieć z paniki o ten bimber. Jak się ma nieczyste sumienie, to się boi nawet własnych myśli. Zupełnie tak jak ja, kiedy usłyszę: „Sa-gowska do dyrektora". I chociaż później się okaże, że mam napisać referat na akademię, długo nie mogę złapać oddechu ze strachu. Czemu Maziarska widzi zło tam, gdzie go nie ma? Co jej przeszkadzają moi koledzy? Jej jedyna ideologia to cegły i handel. Takiej to już nic nie pomoże. Nic dziwnego, że wszędzie węszy zło i brudy. Po wyjściu Maziarskiej zrobiło mi się jakoś smutno. Nawet nie miałam ochoty zabawiać się snuciem planów zorganizowania Międzynarodowego Gangu Likwidacji Milionerów. Gdyby to miało szansę, mogłoby być ciekawe. Zalążek Gangu, to jest my, uciekłby ż Polski na okręcie, schowany w kotłowni. Tymczasem zaczął padać deszcz ze śniegiem, więc było jeszcze bardziej ponuro. Jak chłopcy wychodzili, zdjęłam ze ściany aywan i dałatn im do przykrycia się. Poszli tak przez całe miasto. Wyglądali tak paradnie, że humor mi się poprawił. Śmiałam się głośno, lekceważąc w ten sposób Maziarska, deszcz ze śniegiem, miłość bez wzajemności i ubrudzoną smarem spódnicę. 28 stycznia 1949 r. — .Mamo, wzywają cię do szkoły — nadałam podczas obiadu komunikat, który w naszym- domu. nić brzmi zbyt rewelacyjnie. — Co zrobiłaś? ¦¦— Nic. Byłam tylko nieodpowiednio ubrana. 18

— Lilka, daj mi spokój, jak się wpędziłaś, w aferę, to nadstawiaj sarna głowy, dobrze? Nie mam czasu. I na czym polegał ten nieodpowiedni strój? •—¦ Jeśli nie idziesz, to nieważne. Poradzę sobie. Na pewno uda mi się wytłumaczyć Brukwi, że nie mogłam inaczej postąpić, że naprawdę musiałam przyjść do szkoły w piżamie. Stasio Okoń, ten który się rozchorował po kremie nivea„« zjawił się blady. .— Hindus, jesteś stary, ale głupi — powiedziałam. — Coś cię opuszcza fantazja — Hindus na to. , — Mnie opuszcza?! To się dowiedz, że ja mogłabym:: przyjść do szkoły nawet w piżamie. Akurat to przyszło mi na myśl. A cała klasa na mnie: napadła: — Gadać to łatwo, trudniej zrobić. — No to zobaczycie — rzekłam. Zobaczyli. Nie tylko oni. Wstałam rano i do stroju-dorzuciłam wyłącznie wełniane skarpetki. Podwinęłam, nogawki, narzuciłam płaszcz i wkroczyłam do szkoły. Niech .sobie nie myślą. Płaszcz zostawiłam w szatni, nogawki-odwinęłam. Przemaszerowałam we flanelowej piżamie w różowe kropki i rannych pantoflach przez dwa piętra i korytarze. Cała buda zataczała się ze śmiechu. Potem zamknęłam, się w ubikacji i poczekałam na dzwonek. Kiedy profesorowie porozchadzili się do klas, odczekałam jeszcze moment, później dumnie weszłam na lekcję Brukwi. Sprawdzała listę i wyczytywała moje nazwisko. Dla większego efektu-na tę chwilę właśnie czatowałam pod drzwiami. •— Sagowska. — Obecna — powiedziałam spokojnie, zamykając za. sobą drzwi. Klasa ryczała. Brukiew, jak w pierwszej chwili zastygła w osłupieniu, tak nagle zerwała się z wrzaskiem: — Marsz do domu! Nie pokazuj mi się bez matki. Cóż było robić, poszłam do domu. Ale niech, wiedzą, że słowo, to słowo. .30 stycznia 1949 r. Dużo mi w szkole uchodzi. Profesorowie lubią mnie. Mnie — czy rozrywki, jakich im dostarczam ? A już Brukiew ma do mnie wyraźną słabość. Wyłożyłam jej szczegółowo motywy mojego czynu i domagałam się kategorycznej odpowiedzi, czy sama zrobiłaby inaczej? — Lilka, daruję ci to, ale pamiętaj, przedostatni raz. Przypomnieć należy, że ten przedostatni raz był już w zeszłym roku. Założyłyśmy się z całą klasą, że pójdziemy w wiankach na głowie na dworzec i rzucimy się na szyję nieznanemu mężczyźnie. Wzięłyśmy dwa olbrzymie pęki róż i w asyście całej klasy wkroczyłyśmy na dworzec. W dobrą porę przyszliśmy. Była piąta po południu. Przyjechało właśnie kilka pociągów. Kibice ustawili się na peronie, a my zaczęłyśmy szukać odpowiedniego pana. Wyszedł taki właśnie odpowiedni. Nosił okulary, jasny kapelusz, teczkę i mimo to był młody. Niczego się nie spodziewał. Dałam Zośce znak ręką. Z dzikim wrzaskiem rzuciłyśmy się na nieznanego człowieka. Zośka objęła go za szyję, a ja wpychając róże, zrzuciłam mu z głowy kapelusz. Facet wyjąkał: — Czy wy, panie, oszalałyście? Panie rzeczywiście oszalały. Śmieli się wszyscy ludzie na peronie, maszyniści wyszli z czarnych parowozów. Ten pan powiedział jeszcze: — Panie są bardzo mile, tylko zwariowane. Ktoś podniósł mu kapelusz, a ja umocowałam mu, wreszcie mój bukiet pod pachą. — No, to wezmę panie na lody — zaproponował on. Ale ja byłam już w transie. — Wzięłyśmy pana za kogoś innego — wyjaśniłam grzecznie. — Przepraszamy. I wyrwałam Zośce bukiet, którego nie zdołała mu wcisnąć. 19

Zaczęłam rozdawać róże, komu popadło. Zabawa szła świetnie. Klasa ryczała,, „brawo" i „niech żyje Lilka". Byłam bardzo podniecona tym, co robię. I nagle zobaczyłam Brukiew. Tłum na peronie nie rozumiał, co się stało. Upuściłam róże i jak skazaniec poszłam w jej kierunku. Zośka za mną, a tuż za nami cała wierna klasa. Miałam tak popsutą całą przyjemność, że nie martwiłam się nawet o to, co będzie dalej. Odprowadziliśmy Brukiew ze stacji. Byliśmy smutni jak orszak pogrzebowy. Nikt nic nie mówił. Wreszcie, już pod swoim domem, Brukiew odwróciła się do nas szybko całą brukwiową twarzą: — Nawet nie macie odwagi prosić, żeby nie mówić dyrektorowi. To dobrze, bo znaczy, że coś niecoś rozumiecie. To co dziś zrobiła Lilka, to był skandal. Co sobie ludzie pomyślą o uczniach naszej szkoły. Idźcie i zastanówcie się nad tym. Ja dyrektorowi nie powiem, jeżeli to jest wasz przedostatni wybryk. Dyzia wysunął się z grupy i machnął Brukiew w rękę. Ja nie powiedziałam nic. Byłam Brukwi bardzo wdzięczna. Ale nie czułam się winna. Czy już nie można ludziom dawać kwiatów? Więcej poczucia humoru. Co za skandal, rzeczywiście. Mam wyrzuty sumienia, że nic nie myślę o Zbyszku. Czyżby taka marna była ta moja miłość? Podoba mi się to zdanie z klasówki o Loretcie Young. Rzeczywiście świat jest za piękny, żeby myśleć o mężczyznach. A zwłaszcza bez przerwy. Mężczyźni to tylko dodatek do życia. Tak. Tak. 3 lutego 1949 r. Mój największy przyjaciel na świecie, brzydki i zawsze czysty Dyzio — awansował. Stworzyliśmy na terenie klasy organizację, która ma na celu... o Boże, właściwie nic. Ale jest nieprzytomnie wesoło, to wystarczy. Zabawiamy się w konspirację. Partyzanci patrzą na sprawę z uśmieszkiem, lecz nie wyłamują się. Już nie ma IXa, jest Republika Imperialistycznych Rewolucjonistów. Na czele Republiki stoi prezydent Dezyderiusz Żbikowski. Ja jestem jego osobistą sekretarką. Chętnie przygotowalibyśmy jakiś zamach stanu. Mianowaliśmy ministrów, dyrektorów departamentu. Najważniejsze ministerstwo to Ministerstwo Spraw Zagmatwanych — tekę powierzyliśmy Stasiowi Okoniowi. Pierwsze zadanie ministra Okonia to wykraść klarnet z pbkoju nauczycielskiego. Klarnet odebrał Zośce Kwiatek na fizyce. W ogóle pokój nauczycielski pęka od podobnych eksponatów. Najpierw się te cuda (budziki, sztuczne wąsy) pokazuje rodzicom na wywiadówce, a później oddaje się w dniu rozdania świadectw. Taki jest lokalny zwyczaj. Z klarnetem sprawa jest poważniejsza. Zośka „pożyczyła" go sobie od dziadka, który gra w kolejowej orkiestrze. Dziadek nie ma na czym ćwiczyć, za to Zośka ćwiczy się w sztuce cierpliwości, bo cały dzień w domu jest gadanie na temat zaginięcia klarnetu. Jej nie podejrzewają. Dziadek chce zgłosić kradzież na milicji. Karierze artystycznej dziadka R.I.R. przyjdzie z pomocą. 4 lutego 1949 r. Powiedziałam, że musimy mieć jakąś ideologię. Na razie zostałam sekretarzem redakcji naczelnego organu R.I.R.-u: „Głosu Skrępowanych Wolnomyślicieli". Redaktorem naczelnym jest sam prezydent Dyzio. Jakkolwiek by było, to w młodzieży tkwi pęd do zorganizowanego życia. Wprawdzie nikt R.I.R-u nie traktuje specjalnie poważnie, ale chyba wszyscy tego żałują. Krzyczymy: „Niech żyje anarchia!", ale od Dyzia wymagamy żelaznej dyktatury. Odebraliśmy tekę Stasiowi O. Bał się, mimo że sytuacja była rozpracowana. W związku z tym przykrym incydentem ustanowiliśmy Prawo Selekcji. Będzie mu podlegał przez tydzień. 6 lutego 1949 r. Ukazał się pierwszy numer „Głosu Skrępowanych Wolnomyślicieli". Dużo o Calvusie i o mnie. Calvus, którego prawdziwe nazwisko brzmi Wróblewski, jest świetnie 20

skarykaturowany przez Celinę. Pod tym podpis: „Nie wszystkie ptaszki tak dobrze ćwierkają łacinę". I znów Calvus, a przed nim klęczy z rozdartą koszulą Tadzik Nieszporek, który deklamuje: „Ubi mi pater, et quo modo aqua ad Sagowskiej pervenit?". Ma to stanowić aluzję, że w moich odpowiedziach jest dużo wody. Łajdaki, za moją pracę! To ja napisałam artykuł wstępny: „Polowanie na tygrysy, a żywotne interesy klasowej społeczności". Ja dałam dialog Napoleona z Mirkiem Deduszko. Cały nakład, to jest trzy, egzemplarze gazety, krążyły z rąk do rąk. Z profesorów daliśmy jedynie Calvusowi. Uśmiał się i powiedział, że młodzież trudnych czasów zwykle bywa bardzo inteligentna. Szkoda, że nie ma się kto nami naprawdę zająć, bo mamy niezłe pomysły i sam nie wie, skąd nam się to bierze. Postanowiliśmy, że mój pokój będzie służył wiecaorem na Tajne' Konferencje Prezydium Rady Ministrów. To się nazywa „melina". Przygotowujemy amnestię. 9 lutego 1949 r. Mamy macki we wszystkich klasach, chociaż nie dbamy o to. Wystarczy nam nasze państwo w państwie. Myśleliśmy z Dyzrem nad ideologią R.I.R-u, ale nic nadzwyczajnego nie udało nam się wykombinować. Jakaś polityczna działalność nie wchodzi w rachubę, bo ani się na tym nie znamy, ani klasie to nic nie da. Chcielibyśmy przebudować świat, być dla ludzkości jakimś złotym środkiem, ale czy zdołamy to narzucić komukolwiek? Dopiero jak o tym piszę, widzę śmieszność takiego wybierania się z motyką na słońce. A w klasie płonę jak szczapa przesiąknięta żywicą. Czy więc nam trzeba narzucić pojęcia o świecie? To jest niesłychanie skomplikowane. Jeśli „góra" lansuje jakąś teorię, rodzi to protest. „Zdrowa ryba zawsze płynie pod prąd" — Hindus. A zdani na siebie, jesteśmy do niczego. Ja już w ogóle jestem beznadziejna. Harcerstwo, do którego należę, pociąga mnie jedynie od strony pozornie nieefektownej dekoracyjności. Obóz to rzecz genialna, ale zbiórki w czasie roku szkolnego są żenujące. Drużynowej na pytanie: „Czy zrobiłaś dzisiaj jakiś dobry uczynek?" odpowiedziałam: — Omal, omal. — Cóż to znaczy? — Omal nie wybiłam Józkowi Kosińskiemu dwóch zębów. To byłby dobry uczynek, nie mógłby jeść ze trzy dni. Postawiła mnie do karnego raportu i nie wolno mi nosić chusty do końca roku. Czuję, czuję, że chciałabym coś zrobić, coś zaproponować, tylko nie wiem co. Pięknie powiedział Asnyk: Szukajcie prawdy jasnego płomienia, * ; Szukajcie nowych, nie odkrytych dróg. Tak, cytować to ja potrafię, ale poza tym nic. 11 Mego 1949 r. "Nadaliśmy Brukwi, zrazu zaocznie, tytuł Honorowej Obywatelki R.I.R-u. Kiedy na geografii zawiadomiliśmy ją o tym, była głęboko wzruszona. Czy udawała, czy też rzeczywiście zrobiliśmy jej przyjemność? To wyróżnienie przecież o czymś świadczy. Może do tytułu nie przywiązywać wagi, ale musi zrozumieć, że ją lubimy i szanujemy. Obiecała pośrednictwo między nami a dyrektorem w sprawie klarnetu. Jednocześnie przestrzegła nas przed zabawą w organizację. To się podobno może źle skończyć, mogą nas nie zrozumieć, potraktować jako wrogów klasowych. Oczywiście, klasowych w sensie społecznym, a nie szkolnym. Co tu jest do zrozumienia. Organizacja jest, działa, a życie powszednie ustanowiło ideę, która jest konglome-ralern haseł komunizmu z zachodnim stylem życia. Jest więc równy podział wartości materialnych. Przynoszone óo budy śniadania składamy na stertę i każdy je, ile może, a kiedy wszyscy są syci, odwiązujemy ze sznurka Kosińskiego, który załatwia to, co pozostało. Ponieważ w 21

naszej klasie jest kilka biednych osób. ci bogatsi mają obowiązek przynoszenia ogromnych porcji. W związku z tym mama nie może zrozumieć, po co zabieram do szkoły na przykład 10 smażonych jajek w słoiku i podwójną paryską. Mówię, że gimnastyka mnie wyczerpuje i muszę nadrobić stratę, kalorii. Od zachodu przyjęliśmy sposób wysławiania się. Na pieniądze mówimy „dolary", zamiast „hurra" — krzyczymy „Unrra", a na Dyzia mówimy „Sir"'. Dobrze nam się żyje w Republice. Na przerwach chodzę za Dyziem z notesem i udaję, że stenografuję jego wypowiedzi. Jeśli ktoś chce uzyskać u niego audiencję, musi to załatwić ze mną. Reguluję też sprawę rozdawania autografów przez Prezydenta. Według tego, co wiemy o życiu, to Dyzio powinien się we mnie kochać. Niestety, on się kocha w Jance z IX b, ale twierdzi, że ja jestem dia niego kimś ważniejszym. 16 lutego 1949 r. Dostałam piątkę, powtarzam z naciskiem, piątkę z chemii. To może nie jestem tępa do matematyki, tylko nieco przeszkadza mi Zbyszek, który jakoby pomaga mi w tym przedmiocie? 22 lutego 1949 r. Boże, Boże! Jakież okrutne jest życie niekiedy! Dyzia zabrali na milicję. Całe miasto trąbiło, że na terenie naszej szkoły jest tajna organizacja. Co za oportunista,. co za świnia wypaplała? Dyzio to bohater. W,dniu, w którym go zamknęli do tego więzienia, calutki R.I.R. stał pod komisariatem z bułkami i kiełbasą. Jakiś kapral na nasze błagania zabrał ten prowiant i przysiągł, że Dyżiowi doręczy. Przesłuchiwali Dyzia około dwóch godzin. Nic mu. nie zrobili, a nawet były humorystyczne akcenty, bo Dyzio na pytanie: — Co pan ma na swoją obronę? — odpowiedział: — Nic. Nawet laskę zostawiłem w domu. Wypuścili go jednak, ale do szkoły przyszedł komendant, zarekwirował Brukwi godzinę wychowawczą i palnął taką mniej więcej mowę: — Drogie dzieci. Bardzo was proszę, bez głupich kawałów. Nie zdajecie sobie sprawy, że takie zabawy ktoś może skierować na inne tory, wykorzystać waszą inicjatywę do wrogich naszemu państwu celów. W przyszłości bylibyśmy zmuszeni załatwić to inaczej. A więc zapowiadam: bawcie się, ale nie w konspirację. Sytuacja polityczna naszego kraju jest ciężka. Chciałbym na was polegać. Itp. Mówił z godzinę, nawet ładnie. Ja byłam wzruszona, ale serce pękało mi z żalu za R.I.R-em. Ten komendant to jest podobno komunista-ideowiec. Walczył w Hiszpanii przeciwko gen. Franco. Teraz przenoszą go wbrew jego woli na wysokie stanowisko do Warszawy. Szkoda, bo tylko u mądrego człowieka możemy liczyć na pobłażanie. Dyrektor skonfiskował nam cały nakład czwartego numeru „Głosu Skrępowanych Wolnomyślicieli". Przyjemnej lektury, dużo się dowie, o sobie^ Nic nam nie zrobi, bo artykuły są na poziomie, inteligentne i nikogo bezmyślnie nie szkalują. Wyławiają śmiesznostki, to prawda, podkreślają je na zasadzie karykatury. I tak samo godzą w nas, jak w profesorów. Równość wobec słowa pisanego. Ja bym trochę zreorganizowała system w szkołach. Wymagania — tak, proszę bardzo, ale jednocześnie dążność do wykształcenia ludzi samodzielnie myślących. Co prawda, ludzie W moim wieku nie mogą się poszczycić osiągnięciem poziomu gwiazd. Cóż z tego? Chcą -ten poziom osiągnąć, a to już jest coś. Tymczasem szkoła tłumi indywidualność. Ja się nie dam. Smutno teraz w klasie. Straciliśmy energię. Ale na pewno nie na długo. 3 marca 1949 r. Chcę coś radosnego opisać. Coś, z czego nie wynika, że jestem zła. Otóż na ostatniej klasówce z matematyki pod moją ławką siedział Zbyszek i szybko mi zadania rozwiązywał, a ja przepisywałam jeszcze szybciej. Zbyszek pocałował mnie w nogę, a ja nie zorientowałam się, o co chodzi, i w pierwszym porywie kopnęłam go w ramię. 22

Myślałam, że mnie łaskocze. Mogłabym się zacząć śmiać, ale nie życzę nikomu śmiać się na lekcji Talesa. Potem podałam mu pod ławkę placek z powidłami i kartkę („Przepraszam bardzo"). Placek zjadł, ale ani nie odpisał, ani mnie drugi raz nie pocałował. „No, trudno — myślę sobie. — Można się pomylić". Co to za pomysły — całowanie w nogę. „Odjechał" pod ostatnią ławkę. Otóż jak Tales przyniósł klasówki, to mój zeszyt odłożył na bok i powiedział tylko kilka słów: — Sagowska zostanie po lekcjach. To mi wystarczyło. Miałam w teczce Tajemnicę zaginionego miliona, ale zupełnie nie mogłam czytać na biologii. Z rozpaczy słuchałam, jak rozmnażają się okrytozalążkowe. Po lekcjach wszyscy życzyli mi: — Trzymaj się, Lilka. Zostałam w pustej klasie. Tales wszedł, jak zwykle, gwałtownie, ale nie kazał mi iść do tablicy, tylko usiadł przy mnie w ławce i powiedział wprost: — Kto ci rozwiązał to zadanie? Nie kłam, bo wiem, że nie ty. Wynik jest dobry, ale to nie moja metoda. Nikt w klasie nie rozwiązał podobnie, więc nie ściągnęłaś. Czy wyrzuciłaś przez okno kartkę na nitce? — Nie — mówię. Byłam czerwona ze wstydu. Chciałam zapytać, jakie znaczenie ma metoda, skoro wynik jest dobry, ale w mojej sytuacji polałam nie dyskutować. Jeszcze kazałby mi uzyskać na jego oczach taki wynik. Milczałam więc. On patrzył na mnie zupełnie niegroźnie i to mnie trochę ośmieliło. Nagle wyrwało mi się, przysięgam, że nie chciałam tego powiedzieć: ¦— Nienawidzę matematyki. - . Już myślałam, że przepadłam na wieki. A on na to: —- Uczeń nie lubi tego przedmiotu, w którym ma zaległości, matematyka to nic strasznego, spróbuj, mówię ci, ^związać w domu jedno zadanie. Chociaż jedno, bo wiem,, le ściągasz i mogę ci nawet powiedzieć, od kogo. Od Niesz-porka. Ale tego nie przepisałaś od niego. Jak nie chcesz, to lie mów, lecz jesteś taka inteligentna dziewczyna i gdybyś chciała, to miałabyś u mnie piątkę. Więc umówmy się. )d dziś już nie ściągaj ani razu. Jak ci będzie wychodzić, Ito tak zostaw. Będę sprawdzał na każdej lekcji i nie postawię |ei stopnia, chyba że rozwiążesz na pięć. Zgoda? Musiałabym być kamieniem, żeby się nie rozbeczeć. — Zgoda — powiedziałam. — Klasówkę przepisałam, tył-Iko nie mogę naprawdę powiedzieć, w jaki sposób. Niech I mi pan profesor postawi dwójkę. Ałe on już wyszedł z klasy. Obok mnie na ławce leżał I zeszyt, a w nim czwórka z ostatniej klasówki. Płakałam I tak chyba w tej pustej klasie z pół godziny i przy okazji 1 wypłakałam z połowę miłości do Zbyszka. Jego rzeczywiście uczy matematyki kto inny. No, ale ren Tales to cudowny 'człowiek. Rzuciłam się na matematykę z pazurami, przede wszystkim nauczyłam się wszystkich definicji, powtórzyłam je właściwie. Potem zaczęłam udowadniać twierdzenie Pitagorasa i tak mnie to wciągnęło, jak rozwiązywanie rebusów. Już zupełnie z rozmachu zaczęłam się uczyć fizyki. Jednak do tej pory okropnie pływałam. Cóż z tego, że świetnie stoję z polskiego, historii, geografii, angielskiego i łaciny. Muszę tamto wyrównać. Od tej pory ani razu nie zerżnęłam. Wszyscy w klasie osłupieli, że przed matmą wcinam jabłka, zamiast uganiać się za zeszytem Tadzika Nieszporka. Jeszcze mnie od tej pory Tales nie wyrwał do tablicy. Patrzy tylko na zeszyt i kiwa przyjaźnie głową. Rozumiem,, daje mi czas, żebym się podciągnęła. Nikomu nie mówię nic na ten temat, tylko uczę się jak szalona. Codziennie godzinę matematyki i godzinę fizyki. Tak to i Kwiatek, fizyk, ma dzięki Taksowi pociechę z uczennicy. Ubóstwiam Taksa i wiem, że może polubię z czasem matematykę. W tym jest coś ciekawego. 23

Ante diem ąuartum Nonas Martias. Umiem napisać każdą datę po łacinie. Z tego Calvus jest bardziej dumny niż ja. Calvus postawił mnie na lekcji w trudnym położeniu, •apelując do mojego poczucia sprawiedliwości. Teresa zaczęła czytać tekst. Na książce miała położony bryk, coś jej się pokręciło i po przeczytaniu pierwszego łacińskiego zdania zaczęła czytać inne po polsku z bryka. Calvus kazał mi to jej polskie przetłumaczyć na łacinę. Mógłby mi stary nie robić takich kawałów. Nie chciałam narażać koleżanki, a z drugiej strony nienawidzę bezmyślności. Zaproponowałam więc jak Pytia, że przetłumaczę raczej naszą rozmowę i udowodnię tym, że łaciną można się posługiwać „na co dzień". Uparł się jednak. Powiedziałam, że nie znam składni. On na to, ze to niemożliwe i żebym natychmiast przestała rezonować, a wzięła się za tłumaczenie. Cóż było robić. Starałam się tłumaczyć jak najgorzej. Nie zwracał na to uwagi, tylko powiedział do Teresy: — Sagowska ci wyjaśni, kiedy można posługiwać się brykiem. No, powiedz, Lilka. ¦— Brykiem można posługiwać się celem ewentualnego wygładzenia przetłumaczonego już tekstu. Calvus wie, że ja bryka nigdy nie używam. To byłoby poniżej mojej godności. — Powiedz więc, co powinienem postawić uczennicy, którą nawet z bryka nie umie tłumaczyć. — Ja bym jej nic nie postawiła — odparłam. — Drugi raz jej-się to -aie zdarzy. Na tym stanęło. Objechałam Teresę na przerwie. To taki epizodzik, który mnie skłonił do rozmyślań, że może to nasze wieczne „zwalanie" nie jest cudownym środkiem. Inny profesor trzasnąłby Teresie dwóję i koniec. Ja też 0 mały figiel nie dostałam dwójki z rysunków. Roli kazał narysować krzesło. Postawił je na stole, zaznaczył, że „w perspektywie", i widać było, że jest z siebie zadowolony. Sto razy nam opowiadał, że jego obraz przed wojną kupiono aż do Szwajcarii. Świetnie, ale to mi krzesła nie pomogło rysować. Udawałam więc, że tworzę, a Tadzik Nieszporek już wiedział, że musi ten mebel rysować na dwóch kartonach. Przy okazji muszę wyjaśnić, że do ludzi z talentem malarskim odnoszę się z szacunkiem. Tego jednego nie można nikogo nauczyć. Z człowieka pozbawionego słuchu można drogą żmudnych ćwiczeń zrobić przeciętnego pianistę. Ale rysunek? Za cenę życia nie potrafię narysować konia. Roli wie o tym doskonale, ale maltretuje mnie, ponieważ zrobiłam mu świństwo — tak twierdzi. Otóż powiedział mi kiedyś, że mam szyję jak Nefretete, świetnie „noszę" głowę 1 w związku z tym będę mu pozować do portretu „Dziewczęca główka". Zamierzał portret wysłać na wystawę. Modelce jednak szybko się znudziło siedzenie bez ruchu i patrzenie w jeden punkt. Któregoś dnia, kiedy po stu poprawkach usiadłam nareszcie w przepisowej pozie, oczy zaszły mi Izami — i zrozumiałam, że tego nie przetrwam. Uciekłam z płaczem z seansu i nigdy więcej już nie poszłam. Teraz Roli patrzeć na mnie nie może, Co znaczy, że na lekcji widzi moje poczynania w najdrobniejszych detalach. Jest złośliwy. „Perspektywa, to już zupełnie zamknięta dziedzina dla twojego umysłu". Gwiżdżę na perspektywę. Roli czyhał na moment, kiedy Tadzik rzucił mi karton z nieszczęsnym krzesłem. — Wątpię, abyś kiedykolwiek miała dobry stopień z tego przedmiotu — powiedział drąc rysunek Tadzika. Natomiast zabrał moje własne arcydzieło, które wypisz, wymaluj przypominało fotografię rozrzuconego siana. No i czołem. Malarką raczej nie będę, chyba że taką od ścian. Chcę, aby całe moje życie było malowaniem obrazu „Mądra głowa". Na razie, niestety, tylko nieudolnie pozuję. Karton jest* nie wiem jednak, jakich użyć farb? Kolory muszą być zdecydowane, chwytające za serce, działające na wyobraźnię. Precz z mdłymi pastelami. 24

20 marca 1949 r. Usnę chyba dopiero jutro, tyle mam rzeczy do opisania. Na pierwszy (oby piekielny) ogień niech idzie Maziarska. Przeżyłam groźny moment w oziębłych stosunkach z tą panią. Zgubiłam klucz od mojego pokoju. Prosiłam więc chłopców z mechanicznego, aby dorobili w ogóle nowy zamek. Nie chciałam w to wtajemniczać mamy. Owszem,, dorobili zamek na tokarce (?), a kluczy chyba piętnaście. Teraz chodzą do mnie na wagary. Ja wracam ze szkoły,, a te gnojki grają na patefonie i kurzą papierosy. Miałam zamiar palnąć im umoralniającą gadkę, kiedy wtargnęła Maziarska: — Tegojużzawielećiekąweczypanidoktorwiejaksięzabawia-jejcóreczkaskoriczęztym! Powiedziałam patrząc jej prosto w oczy: — Niechże pani siada. I proszę nie lekceważyć moich gości. Gość — rzecz święta. Chłopaki, przedstawić się grzecznie pani. Tak. Użyłam tego chwytu. Chłopaki podrywali się, buchali ją w rękę i szurali nogami. Kiedy Drobina usiłował" poczęstować ją papierosem, byłam bliska spazmów z wewnętrznego śmiechu. Zaczęła się krygować i wyjaśniać, że zasadniczo to ma miękkie serce, ale ten dom to dla niej wszystko. Z trudem zrozumiała, że powinna wyjść. Jednak to było tylko chwilowe załamanie. Już zza drzwi doleciał świergot: ~ Zrujnująmipodłogędoczegotowszystkopodobne. Chłopaków przepędziłam, klucze zabrałam, związałam sznurkiem i utopiłam w rzece. Ale zrobiłam to z własnej woli, a nie ze strachu. Wygodniacy, patrzcie ich! I co za urok mają takie wagary? A na świeże powietrze, tak jak na całym świecie się wagaruje, zdrowo, w porozumieniu z naturą! Sprawa druga tak zwanymi korzeniami sięga do ubiegłego roku szkolnego. Hufcowa wyznaczyła mnie na kwestę uliczną. Los przydzielił mi więc puszkę, ulicę i Bogdana. Gdyby Zbyszek był taki inteligentny! Z Bogdanem można w nieskończoność rozmawiać o książkach. Byłam z nim dwa razy w kinie i byłabym chodziła dalej, gdybym nie odkryła, że zgadzam się na spotkania wtedy, kiedy Zbyszek mi mocno dokuczy. Z każdym problemem muszę sobie poradzić sama, a nie „wycofywać się na z góry upatrzone pozycje". Przerwałam więc te spacerki, chociaż w towarzystwie Bogdana czułam się dobrze. Kątem oka notowałam jednak, że Bogdan posyła mi powłóczyste spojrzenia. Otóż dwa tygodnie temu doszedł do mnie w budzie na schodach i powiedział: — Lilu (nie znoszę tego zwrotu), chciałbym z tobą iść na zabawę, ale przedtem muszę ci coś wyznać. — To szybko, bo następna fizyka, muszę się zorientować, co zadane. — Sprawa jest poważna. Będę czekał po szkole. — Dobra — machnęłam ręką i poleciałam udzielać Kosińskiemu odpowiednich instrukcji (co ciszej, a co głośniej). Spacer z Bogdanem trwał bardzo długo. Dowiedziałam się, że: a) on jest mądrzejszy ode mnie; b) jestem promykiem słońca przypadkowo zabłąkanym w jego życiu; c) Sza- niawskiego mi chętnie pożyczy; d) mam szczere, urzekające-spojrzenie; e) wybiera się na prawo; f) Zbyszek nie zasługuje na moje uczucie,; g) zima w tym roku jest lekka i prawie nie ma mrozów; h) wszyscy mówią, że jestem ładna; i) tylko szkoda, że jestem taka „kanciasta", bo to odpycha, j) żałuje, że zdaje w tym roku maturę, bo będzie mnie rzadko widywał, ale od czego są listy; k) ZMP, które powstało, budzi w nim wiele sprzecznych uczuć; 1) Margaret Mitchell pisząc Przeminęło z wiatrem, myślała chyba o mnie; m) nie powinnam się oburzać, bo on sam rozumie, że jestem bardziej oczytana niż Scarlett; n) nie do mnie odnosi się zdanie: 25