CAROL SNOW
WYJĄTKOWY DEPOZYT
Przełożyła
Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Dla mojej mamy, Peggy Snow
CZĘŚĆ 1
STYCZEŃ
1
L A U R A
Kury się niepokoją.
Jest chłodny styczniowy poranek, sobota, słońce właśnie
wzeszło, a z powodu bezsenności mój mózg pracował na
pełnych obrotach aż do drugiej w nocy. Teraz marzę wyłącznie
o tym, żeby zakopać się pod hipoalergiczną kołdrą ze sztucznego
pierza i powrócić do snu, który już zaczyna mi umykać.
Kury mają jednak inne plany – zakładając, że ich ptasie
móżdżki są w stanie sprokurować coś, co dałoby się nazwać
planem. W kurniku (ustawionym o wiele za blisko sypialni, mój
błąd) ptaki skrzeczą, wrzeszczą i powtarzają ko, ko, ko. Im
jaśniej, tym bardziej gorączkowo gdaczą. Każdy poranek
wygląda identycznie, zupełnie jakby nigdy nie widziały słońca,
co oczywiście jest totalną bzdurą. Mieszkamy w Kalifornii
Południowej, więc słońce świeci niemal przez cały czas.
We śnie klęczałam obok jakiegoś mężczyzny na pełnej
czarnego piachu plaży. Gołymi rękami wykopywaliśmy
olbrzymie małże, żeby zjadać je na surowo, tuż po otwarciu
muszli. Owszem, zdaję sobie sprawę, że to nasuwa skojarzenia
ze sprośnym symbolizmem, ale ja naprawdę ogromnie lubię
owoce morza. Mężczyzna miał na sobie smoking i chyba jeszcze
diadem na głowie. Nie przeszkadzało mi to, bo mu się
podobałam, on mi zresztą też, a poza tym od pięciu lat te moje
pseudoerotyczne sny zastępują mi realne randki.
Z zamkniętymi oczami odwracam się plecami do okna. Kot,
dziewięciokilowy maine coon, nazwany Alfredem na cześć
ulubionego sosu mojego syna, przemyka z okolic moich stóp
i uwala się na poduszce, po czym zaczyna mruczeć. Wtedy sobie
przypominam, że jeśli ma się niezależne źródło dochodu, solidną
pomoc domową i uczuciowego kota, mężczyzna jest
niepotrzebny. Ja nie potrzebowałam go nawet do zajścia w ciążę
– to znaczy, nie musiałam go nawet znać.
Pierniczyć faceta w diademie.
Wyczułam obecność Iana, zanim jeszcze go zobaczyłam,
całkiem jakby w chwili, gdy wszedł na paluszkach, w sypialni
zrobiło się cieplej i milej.
– Mamo, nie śpisz?
– Teraz już nie.
Otwieram oczy i napawam się widokiem ośmiolatka
o króliczych zębach, zielonych oczach i potarganych brązowych
włosach, nadal krótkich i przetykanych letnimi blond
pasemkami. To najsłodsza, najbystrzejsza i najpiękniejsza osoba,
jaką kiedykolwiek znałam. Nie ma nikogo, z kim chętniej
spędzałabym czas. Nadal nie mogę uwierzyć, że to mój syn.
Ale teraz mógłby już sobie iść.
Od poniedziałku do piątku wstaję piętnaście po szóstej,
żeby wziąć zbyt krótki prysznic, włożyć konserwatywną
spódnicę, bluzkę i wyszczuplające rajstopy i dołączyć do Iana na
gorące śniadanie (zwykle jajecznicę), zanim wyjadę do
kancelarii w Santa Ana, gdzie zajmuję się prawem majątkowym
i wlewam w siebie mnóstwo kubków kiepskiej kawy. Carmen,
nasza pomoc domowa, zawozi Iana do szkoły.
Jeśli Ian akurat nie ma meczu ani innych zajęć,
w weekendy mogę pospać trochę dłużej i bezskutecznie
próbować odespać nasilającą się bezsenność. Dopiero potem
zajmuję się domem. Samotne rodzicielstwo bywa męczące, ale
zdecydowałam się na takie życie i nie zamieniłabym go na inne.
– Nakarm kury – mamroczę. – A potem je wypuść.
Po wyjściu z kurnika kury trochę się uspokajają. Może uda
się jeszcze pospać.
Ian kładzie głowę na poduszce i wyciąga nade mną rękę,
żeby pogłaskać kota.
– Mówiłaś, że dziś rano wyjdziemy i popatrzymy, jak kury
znoszą jaja.
– Mówiłam, że rano, a nie że dziś rano. Jest zimno.
– Mamusiu, proszę...
Ostatnio Ian nazywa mnie mamusią, tylko kiedy próbuje
mnie zmiękczyć. Z drugiej strony sama podarowałam mu kury
w prezencie urodzinowym, więc mam za swoje.
Otaczam ramionami jego kościste ciałko i rozkoszuję się
ciepłem i zapachem małego chłopca.
– Wygrałeś, ale musisz włożyć kurtkę, a ja wypiję kawę.
Chcesz gorącą czekoladę?
– Z bitą śmietaną i piankami – odpowiada.
– Dla ciebie wszystko. – Całuję jego potargane włosy.
To nie przenośnia, naprawdę zrobię, a właściwie robię,
absolutnie wszystko dla mojego syna. Gdy interesował się
gepardami, zabrałam go do Parku Dzikich Zwierząt w San
Diego. Kiedy przerzucił się na delfiny, wyruszyliśmy do
Morskiego Świata. Rzadko odrzucam jego prośby o wyjście na
zabawę, nocowanie u kolegi czy przyjęcie na basenie, no i co
roku w sierpniu jeździmy razem na wakacje. Zanim Ian dostał na
urodziny kury i kurnik, wyjęczał ode mnie konsolę Nintendo,
iPoda, akwarium z rybkami i sprzętem oraz kota Alfreda. Na
Gwiazdkę podarowałam mu pianino.
Poza dobrami materialnymi przede wszystkim jednak daję
mu czas, miłość i uwagę. Chociaż jestem prawniczką, nie mamy
zbyt dużo pieniędzy. Po zajściu w ciążę zrezygnowałam ze
stanowiska wspólnika w kancelarii i odtąd zadowalam się
stałymi godzinami pracy i stałym wynagrodzeniem. Mieszkamy
w czteropokojowym parterowym domu w Fullerton,
sympatycznym prowincjonalnym miasteczku na północy Orange
County w Kalifornii. Jeżdżę pięcioletnią hondą accord. Jest
lepiej niż przeciętnie.
Oczywiście przejmuję się tym, że być może rozpieszczam
Iana, że nagle zmieni się w niewdzięcznego bachora albo
załamie się w obliczu życiowych rozczarowań. Nie zamierzam
jednak z tego rezygnować, bo im więcej mu daję, tym bardziej
Ian promienieje ciekawością świata i aż się trzęsie z podziwu dla
żywych istot.
Więc owszem, zrobiłabym dla syna wszystko, tak bardzo
go kocham. Niestety, smutna prawda jest taka, że jedyne, czego
Ian chce, jedyne, o co prosi na każde urodziny i na każde święta,
odkąd nauczył się mówić, to coś, czego nie jestem w stanie mu
ofiarować.
Ian pragnie rodzeństwa.
2
V A N E S S A
Dziś są moje urodziny i od samego rana mam dziwne
przeczucie, że wieczorem Eric poprosi mnie o rękę. Myślałam,
że może zrobi to przy śniadaniu, ale dzisiaj miał poranną
zmianę, więc kiedy się obudziłam, już go nie było. Zostawił mi
jednak liścik: WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO, V. ŻYCZĘ
WSPANIAŁEGO DNIA I DO ZOBACZENIA NA KOLACJI.
Dobrze mu wychodzą takie drobiazgi, czyli liściki
i upominki dla mnie. Na pewno będzie bardzo romantyczny,
kiedy mi się oświadczy, napisze wiersz, a może nawet piosenkę.
Tak robił, kiedy zaczynaliśmy ze sobą chodzić, zanim rzucił grę
na gitarze. Nie jestem pewna co do pierścionka. Raz mi się
wydaje, że chciałby, żebyśmy wybrali go wspólnie, a innym
razem, że skoro pracuje w Costco, może się załapać na sporą
zniżkę na brylanty.
Przeszukałam wszystkie jego szuflady i kieszenie dżinsów,
ale niczego nie znalazłam. Widocznie chce, żebym pomogła mu
wybrać pierścionek, albo niezbyt się przyłożyłam do
poszukiwań.
Przeczucie, że dziś będzie wielki dzień, różni się od tego,
co czułam miesiąc temu na Gwiazdkę. Wtedy myślałam, że Eric
zawiesi pierścionek na gałązce naszej choinki (którą udawał
ozdobiony srebrnymi i złotymi łańcuchami fikus). Różni się też
od tego, co czułam na sylwestra, kiedy doszłam do wniosku, że
Eric wrzuci pierścionek do kieliszka szampana i poczeka, aż
zauważę go podczas toastu.
– Chcesz otworzyć szampana? – zapytałam o jedenastej.
– Nie kupiłem szampana – odparł. – A ty?
Trzęsą mi się ręce, kiedy przekręcam klucz w zamku. Tym
razem jest inaczej, to się czuje. Dziś są nie tylko moje urodziny,
ale moje dwudzieste dziewiąte urodziny, co oznacza, że jeśli
mam wyjść za mąż przed trzydziestką, muszę się zaręczyć już,
teraz, w tej chwili.
Przez te trzy lata, odkąd mieszkam z Erikiem, wszystkie
moje koleżanki z ogólniaka wzięły ślub, wszystkie co do jednej.
Jakiś czas temu wesela odbywały się niemal co tydzień, więc
zostałam stałą klientką działu sukienek w T.J.Maxx. Raz za
razem Eric i ja jeździmy do Riverside tylko po to, żeby ludzie
żartowali sobie, że koniecznie muszę złapać bukiet, albo mówili:
„No, teraz kolej na was” i takie tam. Śmieję się, jakby to było
zabawne, chociaż nie jest, a Eric wydaje się zakłopotany.
A zresztą nawet jeśli się dziś nie oświadczy, to przecież są
jeszcze walentynki.
W mieszkaniu pachnie pomidorami i czosnkiem,
a w kolumnach podłączonych do iPoda Erica śpiewa sobie Jason
Mraz. Eric i ja bardzo się różnimy w kwestii muzyki, ale Jason
Mraz podoba się nam obojgu. Eric nazywa go Uniwersalnym
Dawcą Muzyki. Nie za bardzo rozumiem, co to znaczy, ale niech
mu będzie.
Uwielbiam mieszkać razem z Erikiem, przynajmniej
zazwyczaj uwielbiam, ale mieszkanie mamy do dupy. Jest
ciemne, małe i brakuje w nim miejsca na ubrania. W ciasnym
salonie leży brudnobeżowa wykładzina, za nim znajduje otwarta
kuchnia pełna szafek obitych tym ciemnym plastikowym czymś,
co niby ma wyglądać jak drewno, tyle że wcale tak nie wygląda.
Czynsze w Redondo Beach są wysokie, więc nie stać nas było na
nic lepszego. Eric lubi surfować i nie chce zamieszkać dalej od
oceanu.
Teraz stoi przy zlewie i napełnia wodą duży garnek. Po
chwili wyciera ręce w ściereczkę i podchodzi do drzwi
wejściowych, żeby się ze mną przywitać. Ma na sobie to, co
zwykle wieczorami, czyli spłowiały podkoszulek i najstarsze,
najwygodniejsze dżinsy. Eric nie jest zbyt wysoki, ale lubię jego
szerokie ramiona i wąskie biodra. Nieźle wygląda w dżinsach.
– Cześć, jubilatko. – Obejmuje moją twarz rękami i mnie
cmoka.
Ni z tego, ni z owego przestaję się denerwować. Wszystko
będzie dobrze.
– Bakłażany z parmezanem? – pytam.
– Uhm. – Znowu mnie całuje.
– Moje ulubione.
– Wiem.
Bakłażany z parmezanem to naprawdę moje ulubione danie,
które przyrządza Eric. To także jedyne danie, które przyrządza
Eric, chyba że liczyć makaron z serkiem topionym. Eric nie jada
mięsa, nie gotuje mięsa i nawet nie lubi, kiedy mięso jest
w domu.
Przytulam twarz do jego szyi, a on bladą, szczupłą dłonią
głaszcze moje gęste czarne włosy. Już mam powiedzieć
„kocham cię”, ale gryzę się w język. Eric okazuje miłość na
milion sposobów, jednak nie najlepiej radzi sobie ze słowami.
Pauza między moim „kocham cię” a jego „kocham cię” zawsze
wydaje mi się odrobinę za długa. Eric rzadko mówi to pierwszy.
Kiedyś się o to pokłóciliśmy i wyjaśnił mi, że dla niego
mówienie „kocham cię” jest zarezerwowane na specjalne okazje
i że jeśli będziemy zbyt często to powtarzali, straci jakiekolwiek
znaczenie. Nadal nie bardzo to rozumiem, ale chyba nie mam
wyjścia, tak musi być i już. Wobec tego dziś oszczędzam swoje
„kocham cię” na Ważną Chwilę. O ile Ważna Chwila w ogóle
nastąpi.
Jeśli Eric nie da mi dzisiaj pierścionka... Nawet nie chcę
o tym myśleć.
Eric wraca do gotowania, ja idę się przebrać. W naszej
sypialni ledwie można się ruszyć, chociaż podwójne łóżko
wciśnięte jest w sam kąt. Szafa pęcznieje od ubrań do tego
stopnia, że ledwie widzę, co tam właściwie jest. Dzielimy
zarówno komodę, jak i szafę, ale większość rzeczy należy do
mnie. Eric ma tylko jeden garnitur i elegancką koszulę, obie te
rzeczy są z Goodwill. Wkłada je na wesela.
Nie żeby mi jakoś szczególnie zależało na wystawnym
ślubie. Niech sobie będzie skromny i tani, możemy go wziąć
choćby w parku. Eric ma stałą pracę w Costco, w dobrych
godzinach, ale nie zarabia zbyt wiele. Tyle że byliśmy na wielu
ślubach i weselach, więc sporej liczbie osób będzie przykro, jeśli
ich nie zaprosimy. No i trzeba pomyśleć o urzędzie stanu
cywilnego...
Dość.
Ściągam z siebie medyczną odzież ochronną w kolorze
lawendy. Pasuje do ścian sypialni, która też jest lawendowa, ale
w nieco ciemniejszym odcieniu. Eric dał mi ten strój na
Gwiazdkę (kiedy nie dał mi pierścionka).
– Wiem, że fiolet to twój ulubiony kolor – powiedział.
Nienawidzę takich uniformów, grubo w nich wyglądam.
Nie to żebym była szczególnie drobna – mam spore cycki
(i dobrze) i tyłek (nie tak dobrze), ale moja talia jest wąska,
a nogi zgrabne. W takim stroju tego nie widać, a tak w ogóle to
nie rozumiem, dlaczego muszę go nosić do odbierania telefonu
i papierkowej roboty w Szerokich Uśmiechach, czyli gabinecie
stomatologicznym, gdzie pracuję. Pacjenci raczej nie plują na
mnie ani krwią, ani śliną.
– Wybierasz się dokądś? – pyta Eric, kiedy wyłaniam się
w ulubionej fioletowej sukience.
– Nie wiem. Zabierasz mnie gdzieś?
– Chciałabyś? – Oho, zrobiło się niezręcznie.
– Nie! Żartowałam. Jestem dokładnie tam, gdzie chcę być.
No dobra, w sumie to kłamstwo. Byłoby fajnie wyjść z tego
brzydkiego mieszkania. Zanim pojawił się Eric, uwielbiałam
biegać z kumpelkami po klubach. Był taki facet, jeszcze kiedy
mieszkałam w Riverside, który zabierał mnie do drogich
restauracji i modnych klubów. Lubiłam to, lubiłam się odstawić,
jeździć jego błyszczącym autem, być obsługiwana. Lubiłam to
na tyle, że przez pewien czas udawało mi się ignorować to,
czego nie lubiłam w tym facecie. Na przykład jego wody
kolońskiej, o wiele za mocnej, i głosu, o wiele za donośnego.
I tego, że szedł do restauracyjnego kibla w ponurym nastroju,
a wyłaniał się z nową, szczęśliwszą, nadpobudliwą osobowością.
I jeszcze tego, że jego zdaniem związek z tylko jedną kobietą był
nienaturalny.
Eric raczej nie zabiera mnie do restauracji, za to chodzimy
na plażę popatrzeć na delfiny i na targ po owoce dla niego, i na
festiwale posłuchać muzyki, która prawie nigdy mi się nie
podoba, ale to nie ma nic do rzeczy. Eric nie musi wydawać
pieniędzy, żebym czuła się przy nim wyjątkowo.
– Chcesz po kolacji iść na spacer po plaży? – pyta.
Plaża leży ponad dwa kilometry stąd.
– Jest trochę zimno – odpowiadam. – I robi się ciemno.
– Jak sobie życzysz. – Eric wzrusza ramionami.
Nakrył szklany stolik, kupiony przeze mnie na wyprzedaży
w Pier 1, i otworzył butelkę różowego wina, które uwielbiam,
w przeciwieństwie do Erica. Nalewam sobie wina i zaczynam
pić szybciej, niż powinnam, bo znowu się denerwuję.
Chociaż salon jest mały, wykładzina paskudna, a pierwsza
rzecz, która rzuca się w oczy po wejściu do mieszkania, to deska
surfingowa Erica, robiłam, co mogłam, żeby było tu ładniej.
Pomalowałam ściany na bladą żółć i powiesiłam na nich wielkie,
oprawione w ramki zdjęcia niebieskich i fioletowych kwiatków,
które kupiłam za bezcen podczas likwidacji sklepu Linens’n
Things. Przyniosłam stamtąd jeszcze beżowe obicie kanapy,
ozdobne poduszki i sztuczny fikus (pierścionka zaręczynowego
na gałązkach brak, sprawdzałam).
Siadam na kanapie.
– Doktor Sanchez zabrał mnie na lunch – oznajmiam.
– Tylko ciebie? – Eric zerka na mnie znad miski z sałatką.
– Skąd, Melva i Pammy też były. Testowaliśmy nową
meksykańską knajpę, jest w porządku. – Melva i Pammy to
higienistki z mojej pracy. – Melva znowu jest w ciąży,
wspominałam ci?
Wiem, że wspominałam, ale nadal czekam na bardziej
entuzjastyczną reakcję.
– Raczej tak.
No to chyba mogę już przestać czekać.
– Mówi, że chce jeszcze więcej dzieci.
– Mmm.
Dzwoni telefon, więc odbieram, bo myślę, że może ktoś, na
przykład mama albo siostra, chce mi życzyć wszystkiego
najlepszego. To jednak tylko jakaś firma, która usiłuje mi
wcisnąć plan niższych opłat za użytkowanie karty kredytowej.
Odkładam słuchawkę, wypijam jeszcze więcej wina i wmawiam
sobie, że mam gdzieś, że zapomniały. Kiedyś będę miała pełną
rodzinę, której tak mi brakowało w okresie dorastania, i nigdy
przenigdy nie zapomnę o niczyich urodzinach.
Nigdy.
Trochę zdrętwiał mi nos, nie trzeba było pić na pusty
żołądek. Czasem, kiedy się wstawiam, mówię to, co raczej
powinnam przemilczeć. Jak na przykład teraz.
– Myślałam kiedyś, że urodzę w wieku dwudziestu sześciu,
dwudziestu ośmiu i trzydziestu lat. Chyba nic z tego.
Eric milczy, nawet nie mówi „hm” ani „mm”.
Upijam jeszcze jeden różowy łyk. Smaczne.
– Jeszcze zdążę urodzić na trzydziestkę – oznajmiam.
Nadal cisza. Eric otwiera piekarnik, sprawdza bakłażana
i nastawia czas.
– Za późno? – pytam.
Odwraca się do mnie, ale nie patrzy mi w oczy.
– Nie, nie jest za późno – odpowiada.
– Chcę mieć dzieci, Eric.
Kiwa głową, bardzo lekko.
– Wiem, że chcesz.
Uch! Po co ja to robię? Na wszystko przyjdzie kolej,
porozmawiamy na poważnie o dzieciach już po zaręczynach.
Wszystko przez Melvę i Pammy. Na lunchu przez cały czas
powtarzały: „Czy dziś wielki wieczór?” Pammy bez przerwy
plotła o ultimatum, a Melva o rozmiarach brylantów. Doktor
Sanchez wydawał się okropnie, potwornie zakłopotany.
Jeśli Eric nie da mi pierścionka... Boże, nie zniosę tego
napięcia. Kiedy stawia miskę z sałatką na stole przede mną,
pytam:
– Chcesz najpierw zjeść, a potem zająć się prezentami?
Eric zamiera.
– Hm, mam dla ciebie tylko jeden prezent. W porządku?
Jeden prezent! Hurra!
– Oczywiście, że w porządku! To, to... wspaniale! Jeden
duży prezent jest lepszy niż mnóstwo malutkich.
– No nie wiem, czy jest taki duży. – Wpycha ręce do
kieszeni i się uśmiecha. Wydaje się trochę zdenerwowany.
Czyli kupił mi malutki brylancik. Nie ma sprawy,
wystarczy.
– Kolacja będzie za dziesięć minut – mówi. – Chcesz teraz
swój prezent?
Opakowanie jest śliczne – gruby fioletowy papier i wielka
biała kokarda. Tyle że pudełko ma nie taki rozmiar jak trzeba
i nie taki kształt.
– Wygląda jak CD. – Staram się mówić jak najspokojniej.
– Otwórz.
Wygląda jak CD, bo to jest CD, na dodatek nie takie
firmowe, ze sklepu. Starannie napisane ręką Erica drukowane
litery pokrywają białą karteczkę w plastikowym pudełku.
– To wiązanka – mówi Eric. – Wypaliłem ją dla ciebie.
Patrzę na niego w milczeniu.
– Cała gromada całkiem nowych artystów – ciągnie. –
I paru starych, których wcześniej nie słyszałem. Oboje możemy
tego słuchać. Myślę, że się nam spodoba.
Nadal na niego patrzę.
– Nie jesteś zadowolona – zauważa.
Odkładam pudełko na stół.
– Chyba spodziewałam się czegoś innego – mówię. –
Czegoś poza wypalonym przez ciebie CD.
Na walentynki też nie będzie pierścionka, teraz już to
wiem.
– Nie tylko wypaliłem CD – oznajmia. – Spędziłem sporo
czasu na słuchaniu muzyki. Musiałem się zastanowić, co lubisz,
co ja lubię, jak to pogodzić i stworzyć coś, czego dotąd nie
słuchaliśmy. Wtedy kupiłem najlepsze kawałki z iTunes
i jeszcze nagrałem to wszystko na twojego iPoda.
Nie mam nic do powiedzenia. Odsuwam krzesło, biegnę do
sypialni, trzaskam drzwiami.
Eric nie od razu przychodzi. Puka dopiero, kiedy już
zdążyłam przestać płakać i zmienić fioletową sukienkę na
zniszczoną starą piżamę. Nigdy więcej nie włożę tej sukienki.
Zawsze będzie mi się kojarzyła z dzisiejszym wieczorem.
– Kolacja gotowa. – Eric staje w progu.
– Nie jestem głodna.
Kiwa głową. Przez chwilę milczymy, aż w końcu mówi:
– Przykro mi, że nie spodobał ci się prezent.
– Chciałam dostać pierścionek, Eric!
Eric głośno wzdycha.
– Wiem.
Zamyka drzwi tak cicho, że niemal nic nie słychać.
3
W E N D Y
Scrapbooking we wtorkowe wieczory to najmilsze
wydarzenie mojego tygodnia, co dobitnie świadczy o tym, jakie
mam beznadziejne życie. W grupie jest nas czternaście,
wszystko niepracujące matki, ale zwykle na zajęciach pojawia
się pięć albo sześć. Ja zawsze przychodzę.
Nikt nigdy nie prosi, żebym zorganizowała spotkanie
u siebie. Scrapbooking wymaga przyborów do wycinania,
a przedszkolny wypadek mojego syna Harrisona z nożyczkami
na długo pozostanie w zbiorowej pamięci. Chciałabym zapewnić
panie, że wyrósł już z agresywnych zachowań, ale to by była
nieprawda, podobnie jak to, że jego siostra bliźniaczka Sydney
przestała WRZESZCZEĆ ILE SIŁ W PŁUCACH ZA
KAŻDYM RAZEM, KIEDY NIE DOSTANIE TEGO, CO
CHCE.
No więc tak: scrapbookingiem interesuję się już ponad rok
i teraz zaczęłam ósmy album, „Czas na kąpiel maluszka!” Ze
względu na wodne motywy postawiłam dziś na błękit: błękitne
okładki, błękitne kartki i nalepki. Błękit uspokaja.
Wino też uspokaja, a na tych spotkaniach płynie litrami.
Zazwyczaj to chardonnay, chociaż mamy też kilka wielbicielek
merlota. Wszystkie mieszkamy na tym samym osiedlu w North
Scottsdale, więc łatwo dojechać (albo dowlec się wężykiem) do
własnego domu.
Dzisiaj w roli gospodyni występuje Annalisa Lemberger.
Annalisa mieszka na sąsiedniej ulicy w otynkowanym beżowym
domu, identycznym jak mój, nawet z takimi samymi drzwiami
w odcieniu leśnej zieleni, oraz żółtą werbeną rosnącą wzdłuż
betonowego podjazdu. Lata temu, jeszcze przed urodzeniem
bliźniaków, parę miesięcy po tym, jak Darren i ja przenieśliśmy
się z Chicago do Arizony, przywiozłam zakupy do domu, tyle
tylko, że do domu Annalisy. Pilot do bramy garażu rzecz jasna
nie działał, więc zaparkowałam na podjeździe i zawlokłam
reklamówki z jedzeniem i papierem toaletowym pod drzwi.
Chyba przez dziesięć denerwujących minut usiłowałam
przekręcić klucz w zamku, dopóki mieszkająca tam kobieta (nie
Annalisa, ona jest nowa) nie zadzwoniła po ochronę. Ochroniarz
zapewniał mnie, że ludzie na osiedlu nieustannie mylą domy, ale
i tak wybuchłam płaczem i uspokoiłam się dopiero po
półgodzinie spędzonej w mroku własnego garażu.
Ta pomyłka przepełniła czarę goryczy, jednak nie ona była
źródłem mojej zgryzoty. Zanim zrobiłam zakupy, miałam
spotkanie ze specjalistą od płodności. Po trzech bezskutecznych
latach tego, co nazywaliśmy „próbami”, przyszła pora na to,
żeby stawić czoło faktom. Było całkiem prawdopodobne, że
nigdy nie zajdę w ciążę.
Perspektywa bezdzietnej przyszłości błyskawicznie pchnęła
mnie w objęcia depresji. Jak miałam wieść spełnione życie bez
domu pełnego małych ludków, które byłyby moje?
Ha! Gdybym tylko mogła zerknąć w przyszłość!
– Jesteś pierwsza! – szczebiocze Annalisa, otwierając
zielone drzwi.
Już zdążyła się dorwać do chardonnay, błyszcząca ozdóbka
pobrzękuje u podstawy jej ciężkiego meksykańskiego kieliszka
z zieloną obwódką. Annalisa jak zawsze wygląda idealnie
(przynajmniej jak na naszą grupę): wysoka, smukła,
z pasemkami we włosach, ubrana w niebieski bliźniak, kremowe
spodnie i srebrne sandały na dyskretnych obcasach.
– Szczerze mówiąc, myślałam, że to mój dom – dowcipkuję
sobie.
Annalisa uwielbia tę historyjkę z pomyleniem domów
(nigdy jej nie powiedziałam, że skończyła się moim rykiem).
Kiedy się śmieje, odsłania idealnie równe, oślepiająco białe
zęby. Annalisa zawsze się śmieje z moich dowcipów, nawet tych
banalnych, więc ją lubię, chociaż nie mogę się powstrzymać,
żeby w myślach nie nazywać jej Barbie ze Scottsdale.
Z zewnątrz nasze domy prezentują się niemal identycznie,
jednak po wejściu do Annalisy czuję się jak w innym świecie.
Mój dom wygląda na zamieszkany: niegdyś biały dywan,
kanapy obite odporną (akurat) na plamy tkaniną, miszmasz
stolików i krzeseł. Wszędzie widać ślady działalności dwójki
aktywnych pięciolatków („aktywnych” brzmi znacznie lepiej niż
„niekontrolujących swojego zachowania”). W domu Annalisy
wszystko wygląda tak, jakby zostało zakupione jednego dnia
w supermarkecie meblowym na Południowym Zachodzie.
Pewnie tak właśnie było.
Gdybym umiała myśleć pozytywnie, doceniłabym fakt, że
mój dom ma więcej osobowości niż dom Annalisy. Pozytywne
myślenie jest mi jednak obce, a osobowość zdecydowanie się
przecenia. Zamieniłabym się z Annalisą w mgnieniu oka.
W salonie-jadalni Annalisy (u nas to pokój do zabawy)
Colbie Caillet wyje w głośnikach jakieś
bosonogofolkowobabskie pieśni, a na końcu stołu migoczą
świece o zapachu cynamonu. Nie odważyłabym się tak palić
świec w moim domu, nawet zapałki ukryte na trudno dostępnych
półkach mnie przerażają.
Poza winem Annalisa zaserwowała też siedmiowarstwowy
dip, pastę z karczochów, talerz serów i ciastka czekoladowe.
Dlaczego najchudsze kobiety zawsze podają najtłustsze
jedzenie? Od lat narzekam, że nie mogę zrzucić „pociążowego
sadełka”. W ciąży przytyłam trzydzieści kilogramów, a rok po
urodzeniu Sydney i Harrisona schudłam dziesięć. Reszta osiadła
sobie wygodnie na moim brzuchu, biodrach, udach i – niech
mnie ktoś zastrzeli – plecach. Teraz, kiedy dzieciaki poszły już
do zerówki, muszę wreszcie przyznać, że to wcale nie jest
„pociążowe sadełko”. To najzwyklejszy tłuszcz, który
postanowił na mnie zamieszkać. Daruję sobie pastę
z karczochów.
Kończę przymocowywać do kieliszka ozdóbkę w kształcie
kaktusa, kiedy mąż Annalisy, Roger, człapie po schodach z ich
dwiema blond córeczkami, których imion nie jestem w stanie
zapamiętać. Jedna z nich jest o rok starsza od moich bliźniaków,
druga o rok młodsza. A może o dwa lata, tego też nie pamiętam,
wszystko jedno. Z zasady lepiej się dogaduję z kobietami,
których dzieci nie chodzą do jednej klasy z moimi.
CAROL SNOW WYJĄTKOWY DEPOZYT Przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Dla mojej mamy, Peggy Snow
CZĘŚĆ 1 STYCZEŃ
1 L A U R A Kury się niepokoją. Jest chłodny styczniowy poranek, sobota, słońce właśnie wzeszło, a z powodu bezsenności mój mózg pracował na pełnych obrotach aż do drugiej w nocy. Teraz marzę wyłącznie o tym, żeby zakopać się pod hipoalergiczną kołdrą ze sztucznego pierza i powrócić do snu, który już zaczyna mi umykać. Kury mają jednak inne plany – zakładając, że ich ptasie móżdżki są w stanie sprokurować coś, co dałoby się nazwać planem. W kurniku (ustawionym o wiele za blisko sypialni, mój błąd) ptaki skrzeczą, wrzeszczą i powtarzają ko, ko, ko. Im jaśniej, tym bardziej gorączkowo gdaczą. Każdy poranek wygląda identycznie, zupełnie jakby nigdy nie widziały słońca, co oczywiście jest totalną bzdurą. Mieszkamy w Kalifornii Południowej, więc słońce świeci niemal przez cały czas. We śnie klęczałam obok jakiegoś mężczyzny na pełnej czarnego piachu plaży. Gołymi rękami wykopywaliśmy olbrzymie małże, żeby zjadać je na surowo, tuż po otwarciu muszli. Owszem, zdaję sobie sprawę, że to nasuwa skojarzenia ze sprośnym symbolizmem, ale ja naprawdę ogromnie lubię owoce morza. Mężczyzna miał na sobie smoking i chyba jeszcze diadem na głowie. Nie przeszkadzało mi to, bo mu się podobałam, on mi zresztą też, a poza tym od pięciu lat te moje pseudoerotyczne sny zastępują mi realne randki. Z zamkniętymi oczami odwracam się plecami do okna. Kot, dziewięciokilowy maine coon, nazwany Alfredem na cześć ulubionego sosu mojego syna, przemyka z okolic moich stóp
i uwala się na poduszce, po czym zaczyna mruczeć. Wtedy sobie przypominam, że jeśli ma się niezależne źródło dochodu, solidną pomoc domową i uczuciowego kota, mężczyzna jest niepotrzebny. Ja nie potrzebowałam go nawet do zajścia w ciążę – to znaczy, nie musiałam go nawet znać. Pierniczyć faceta w diademie. Wyczułam obecność Iana, zanim jeszcze go zobaczyłam, całkiem jakby w chwili, gdy wszedł na paluszkach, w sypialni zrobiło się cieplej i milej. – Mamo, nie śpisz? – Teraz już nie. Otwieram oczy i napawam się widokiem ośmiolatka o króliczych zębach, zielonych oczach i potarganych brązowych włosach, nadal krótkich i przetykanych letnimi blond pasemkami. To najsłodsza, najbystrzejsza i najpiękniejsza osoba, jaką kiedykolwiek znałam. Nie ma nikogo, z kim chętniej spędzałabym czas. Nadal nie mogę uwierzyć, że to mój syn. Ale teraz mógłby już sobie iść. Od poniedziałku do piątku wstaję piętnaście po szóstej, żeby wziąć zbyt krótki prysznic, włożyć konserwatywną spódnicę, bluzkę i wyszczuplające rajstopy i dołączyć do Iana na gorące śniadanie (zwykle jajecznicę), zanim wyjadę do kancelarii w Santa Ana, gdzie zajmuję się prawem majątkowym i wlewam w siebie mnóstwo kubków kiepskiej kawy. Carmen,
nasza pomoc domowa, zawozi Iana do szkoły. Jeśli Ian akurat nie ma meczu ani innych zajęć, w weekendy mogę pospać trochę dłużej i bezskutecznie próbować odespać nasilającą się bezsenność. Dopiero potem zajmuję się domem. Samotne rodzicielstwo bywa męczące, ale zdecydowałam się na takie życie i nie zamieniłabym go na inne. – Nakarm kury – mamroczę. – A potem je wypuść. Po wyjściu z kurnika kury trochę się uspokajają. Może uda się jeszcze pospać. Ian kładzie głowę na poduszce i wyciąga nade mną rękę, żeby pogłaskać kota. – Mówiłaś, że dziś rano wyjdziemy i popatrzymy, jak kury znoszą jaja. – Mówiłam, że rano, a nie że dziś rano. Jest zimno. – Mamusiu, proszę... Ostatnio Ian nazywa mnie mamusią, tylko kiedy próbuje mnie zmiękczyć. Z drugiej strony sama podarowałam mu kury w prezencie urodzinowym, więc mam za swoje. Otaczam ramionami jego kościste ciałko i rozkoszuję się ciepłem i zapachem małego chłopca. – Wygrałeś, ale musisz włożyć kurtkę, a ja wypiję kawę.
Chcesz gorącą czekoladę? – Z bitą śmietaną i piankami – odpowiada. – Dla ciebie wszystko. – Całuję jego potargane włosy. To nie przenośnia, naprawdę zrobię, a właściwie robię, absolutnie wszystko dla mojego syna. Gdy interesował się gepardami, zabrałam go do Parku Dzikich Zwierząt w San Diego. Kiedy przerzucił się na delfiny, wyruszyliśmy do Morskiego Świata. Rzadko odrzucam jego prośby o wyjście na zabawę, nocowanie u kolegi czy przyjęcie na basenie, no i co roku w sierpniu jeździmy razem na wakacje. Zanim Ian dostał na urodziny kury i kurnik, wyjęczał ode mnie konsolę Nintendo, iPoda, akwarium z rybkami i sprzętem oraz kota Alfreda. Na Gwiazdkę podarowałam mu pianino. Poza dobrami materialnymi przede wszystkim jednak daję mu czas, miłość i uwagę. Chociaż jestem prawniczką, nie mamy zbyt dużo pieniędzy. Po zajściu w ciążę zrezygnowałam ze stanowiska wspólnika w kancelarii i odtąd zadowalam się stałymi godzinami pracy i stałym wynagrodzeniem. Mieszkamy w czteropokojowym parterowym domu w Fullerton, sympatycznym prowincjonalnym miasteczku na północy Orange County w Kalifornii. Jeżdżę pięcioletnią hondą accord. Jest lepiej niż przeciętnie. Oczywiście przejmuję się tym, że być może rozpieszczam Iana, że nagle zmieni się w niewdzięcznego bachora albo załamie się w obliczu życiowych rozczarowań. Nie zamierzam jednak z tego rezygnować, bo im więcej mu daję, tym bardziej
Ian promienieje ciekawością świata i aż się trzęsie z podziwu dla żywych istot. Więc owszem, zrobiłabym dla syna wszystko, tak bardzo go kocham. Niestety, smutna prawda jest taka, że jedyne, czego Ian chce, jedyne, o co prosi na każde urodziny i na każde święta, odkąd nauczył się mówić, to coś, czego nie jestem w stanie mu ofiarować. Ian pragnie rodzeństwa.
2 V A N E S S A Dziś są moje urodziny i od samego rana mam dziwne przeczucie, że wieczorem Eric poprosi mnie o rękę. Myślałam, że może zrobi to przy śniadaniu, ale dzisiaj miał poranną zmianę, więc kiedy się obudziłam, już go nie było. Zostawił mi jednak liścik: WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO, V. ŻYCZĘ WSPANIAŁEGO DNIA I DO ZOBACZENIA NA KOLACJI. Dobrze mu wychodzą takie drobiazgi, czyli liściki i upominki dla mnie. Na pewno będzie bardzo romantyczny, kiedy mi się oświadczy, napisze wiersz, a może nawet piosenkę. Tak robił, kiedy zaczynaliśmy ze sobą chodzić, zanim rzucił grę na gitarze. Nie jestem pewna co do pierścionka. Raz mi się wydaje, że chciałby, żebyśmy wybrali go wspólnie, a innym razem, że skoro pracuje w Costco, może się załapać na sporą zniżkę na brylanty. Przeszukałam wszystkie jego szuflady i kieszenie dżinsów, ale niczego nie znalazłam. Widocznie chce, żebym pomogła mu wybrać pierścionek, albo niezbyt się przyłożyłam do poszukiwań. Przeczucie, że dziś będzie wielki dzień, różni się od tego, co czułam miesiąc temu na Gwiazdkę. Wtedy myślałam, że Eric zawiesi pierścionek na gałązce naszej choinki (którą udawał ozdobiony srebrnymi i złotymi łańcuchami fikus). Różni się też od tego, co czułam na sylwestra, kiedy doszłam do wniosku, że Eric wrzuci pierścionek do kieliszka szampana i poczeka, aż zauważę go podczas toastu.
– Chcesz otworzyć szampana? – zapytałam o jedenastej. – Nie kupiłem szampana – odparł. – A ty? Trzęsą mi się ręce, kiedy przekręcam klucz w zamku. Tym razem jest inaczej, to się czuje. Dziś są nie tylko moje urodziny, ale moje dwudzieste dziewiąte urodziny, co oznacza, że jeśli mam wyjść za mąż przed trzydziestką, muszę się zaręczyć już, teraz, w tej chwili. Przez te trzy lata, odkąd mieszkam z Erikiem, wszystkie moje koleżanki z ogólniaka wzięły ślub, wszystkie co do jednej. Jakiś czas temu wesela odbywały się niemal co tydzień, więc zostałam stałą klientką działu sukienek w T.J.Maxx. Raz za razem Eric i ja jeździmy do Riverside tylko po to, żeby ludzie żartowali sobie, że koniecznie muszę złapać bukiet, albo mówili: „No, teraz kolej na was” i takie tam. Śmieję się, jakby to było zabawne, chociaż nie jest, a Eric wydaje się zakłopotany. A zresztą nawet jeśli się dziś nie oświadczy, to przecież są jeszcze walentynki. W mieszkaniu pachnie pomidorami i czosnkiem, a w kolumnach podłączonych do iPoda Erica śpiewa sobie Jason Mraz. Eric i ja bardzo się różnimy w kwestii muzyki, ale Jason Mraz podoba się nam obojgu. Eric nazywa go Uniwersalnym Dawcą Muzyki. Nie za bardzo rozumiem, co to znaczy, ale niech mu będzie. Uwielbiam mieszkać razem z Erikiem, przynajmniej zazwyczaj uwielbiam, ale mieszkanie mamy do dupy. Jest
ciemne, małe i brakuje w nim miejsca na ubrania. W ciasnym salonie leży brudnobeżowa wykładzina, za nim znajduje otwarta kuchnia pełna szafek obitych tym ciemnym plastikowym czymś, co niby ma wyglądać jak drewno, tyle że wcale tak nie wygląda. Czynsze w Redondo Beach są wysokie, więc nie stać nas było na nic lepszego. Eric lubi surfować i nie chce zamieszkać dalej od oceanu. Teraz stoi przy zlewie i napełnia wodą duży garnek. Po chwili wyciera ręce w ściereczkę i podchodzi do drzwi wejściowych, żeby się ze mną przywitać. Ma na sobie to, co zwykle wieczorami, czyli spłowiały podkoszulek i najstarsze, najwygodniejsze dżinsy. Eric nie jest zbyt wysoki, ale lubię jego szerokie ramiona i wąskie biodra. Nieźle wygląda w dżinsach. – Cześć, jubilatko. – Obejmuje moją twarz rękami i mnie cmoka. Ni z tego, ni z owego przestaję się denerwować. Wszystko będzie dobrze. – Bakłażany z parmezanem? – pytam. – Uhm. – Znowu mnie całuje. – Moje ulubione. – Wiem. Bakłażany z parmezanem to naprawdę moje ulubione danie, które przyrządza Eric. To także jedyne danie, które przyrządza
Eric, chyba że liczyć makaron z serkiem topionym. Eric nie jada mięsa, nie gotuje mięsa i nawet nie lubi, kiedy mięso jest w domu. Przytulam twarz do jego szyi, a on bladą, szczupłą dłonią głaszcze moje gęste czarne włosy. Już mam powiedzieć „kocham cię”, ale gryzę się w język. Eric okazuje miłość na milion sposobów, jednak nie najlepiej radzi sobie ze słowami. Pauza między moim „kocham cię” a jego „kocham cię” zawsze wydaje mi się odrobinę za długa. Eric rzadko mówi to pierwszy. Kiedyś się o to pokłóciliśmy i wyjaśnił mi, że dla niego mówienie „kocham cię” jest zarezerwowane na specjalne okazje i że jeśli będziemy zbyt często to powtarzali, straci jakiekolwiek znaczenie. Nadal nie bardzo to rozumiem, ale chyba nie mam wyjścia, tak musi być i już. Wobec tego dziś oszczędzam swoje „kocham cię” na Ważną Chwilę. O ile Ważna Chwila w ogóle nastąpi. Jeśli Eric nie da mi dzisiaj pierścionka... Nawet nie chcę o tym myśleć. Eric wraca do gotowania, ja idę się przebrać. W naszej sypialni ledwie można się ruszyć, chociaż podwójne łóżko wciśnięte jest w sam kąt. Szafa pęcznieje od ubrań do tego stopnia, że ledwie widzę, co tam właściwie jest. Dzielimy zarówno komodę, jak i szafę, ale większość rzeczy należy do mnie. Eric ma tylko jeden garnitur i elegancką koszulę, obie te rzeczy są z Goodwill. Wkłada je na wesela. Nie żeby mi jakoś szczególnie zależało na wystawnym ślubie. Niech sobie będzie skromny i tani, możemy go wziąć
choćby w parku. Eric ma stałą pracę w Costco, w dobrych godzinach, ale nie zarabia zbyt wiele. Tyle że byliśmy na wielu ślubach i weselach, więc sporej liczbie osób będzie przykro, jeśli ich nie zaprosimy. No i trzeba pomyśleć o urzędzie stanu cywilnego... Dość. Ściągam z siebie medyczną odzież ochronną w kolorze lawendy. Pasuje do ścian sypialni, która też jest lawendowa, ale w nieco ciemniejszym odcieniu. Eric dał mi ten strój na Gwiazdkę (kiedy nie dał mi pierścionka). – Wiem, że fiolet to twój ulubiony kolor – powiedział. Nienawidzę takich uniformów, grubo w nich wyglądam. Nie to żebym była szczególnie drobna – mam spore cycki (i dobrze) i tyłek (nie tak dobrze), ale moja talia jest wąska, a nogi zgrabne. W takim stroju tego nie widać, a tak w ogóle to nie rozumiem, dlaczego muszę go nosić do odbierania telefonu i papierkowej roboty w Szerokich Uśmiechach, czyli gabinecie stomatologicznym, gdzie pracuję. Pacjenci raczej nie plują na mnie ani krwią, ani śliną. – Wybierasz się dokądś? – pyta Eric, kiedy wyłaniam się w ulubionej fioletowej sukience. – Nie wiem. Zabierasz mnie gdzieś? – Chciałabyś? – Oho, zrobiło się niezręcznie.
– Nie! Żartowałam. Jestem dokładnie tam, gdzie chcę być. No dobra, w sumie to kłamstwo. Byłoby fajnie wyjść z tego brzydkiego mieszkania. Zanim pojawił się Eric, uwielbiałam biegać z kumpelkami po klubach. Był taki facet, jeszcze kiedy mieszkałam w Riverside, który zabierał mnie do drogich restauracji i modnych klubów. Lubiłam to, lubiłam się odstawić, jeździć jego błyszczącym autem, być obsługiwana. Lubiłam to na tyle, że przez pewien czas udawało mi się ignorować to, czego nie lubiłam w tym facecie. Na przykład jego wody kolońskiej, o wiele za mocnej, i głosu, o wiele za donośnego. I tego, że szedł do restauracyjnego kibla w ponurym nastroju, a wyłaniał się z nową, szczęśliwszą, nadpobudliwą osobowością. I jeszcze tego, że jego zdaniem związek z tylko jedną kobietą był nienaturalny. Eric raczej nie zabiera mnie do restauracji, za to chodzimy na plażę popatrzeć na delfiny i na targ po owoce dla niego, i na festiwale posłuchać muzyki, która prawie nigdy mi się nie podoba, ale to nie ma nic do rzeczy. Eric nie musi wydawać pieniędzy, żebym czuła się przy nim wyjątkowo. – Chcesz po kolacji iść na spacer po plaży? – pyta. Plaża leży ponad dwa kilometry stąd. – Jest trochę zimno – odpowiadam. – I robi się ciemno. – Jak sobie życzysz. – Eric wzrusza ramionami. Nakrył szklany stolik, kupiony przeze mnie na wyprzedaży
w Pier 1, i otworzył butelkę różowego wina, które uwielbiam, w przeciwieństwie do Erica. Nalewam sobie wina i zaczynam pić szybciej, niż powinnam, bo znowu się denerwuję. Chociaż salon jest mały, wykładzina paskudna, a pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy po wejściu do mieszkania, to deska surfingowa Erica, robiłam, co mogłam, żeby było tu ładniej. Pomalowałam ściany na bladą żółć i powiesiłam na nich wielkie, oprawione w ramki zdjęcia niebieskich i fioletowych kwiatków, które kupiłam za bezcen podczas likwidacji sklepu Linens’n Things. Przyniosłam stamtąd jeszcze beżowe obicie kanapy, ozdobne poduszki i sztuczny fikus (pierścionka zaręczynowego na gałązkach brak, sprawdzałam). Siadam na kanapie. – Doktor Sanchez zabrał mnie na lunch – oznajmiam. – Tylko ciebie? – Eric zerka na mnie znad miski z sałatką. – Skąd, Melva i Pammy też były. Testowaliśmy nową meksykańską knajpę, jest w porządku. – Melva i Pammy to higienistki z mojej pracy. – Melva znowu jest w ciąży, wspominałam ci? Wiem, że wspominałam, ale nadal czekam na bardziej entuzjastyczną reakcję. – Raczej tak. No to chyba mogę już przestać czekać.
– Mówi, że chce jeszcze więcej dzieci. – Mmm. Dzwoni telefon, więc odbieram, bo myślę, że może ktoś, na przykład mama albo siostra, chce mi życzyć wszystkiego najlepszego. To jednak tylko jakaś firma, która usiłuje mi wcisnąć plan niższych opłat za użytkowanie karty kredytowej. Odkładam słuchawkę, wypijam jeszcze więcej wina i wmawiam sobie, że mam gdzieś, że zapomniały. Kiedyś będę miała pełną rodzinę, której tak mi brakowało w okresie dorastania, i nigdy przenigdy nie zapomnę o niczyich urodzinach. Nigdy. Trochę zdrętwiał mi nos, nie trzeba było pić na pusty żołądek. Czasem, kiedy się wstawiam, mówię to, co raczej powinnam przemilczeć. Jak na przykład teraz. – Myślałam kiedyś, że urodzę w wieku dwudziestu sześciu, dwudziestu ośmiu i trzydziestu lat. Chyba nic z tego. Eric milczy, nawet nie mówi „hm” ani „mm”. Upijam jeszcze jeden różowy łyk. Smaczne. – Jeszcze zdążę urodzić na trzydziestkę – oznajmiam. Nadal cisza. Eric otwiera piekarnik, sprawdza bakłażana i nastawia czas.
– Za późno? – pytam. Odwraca się do mnie, ale nie patrzy mi w oczy. – Nie, nie jest za późno – odpowiada. – Chcę mieć dzieci, Eric. Kiwa głową, bardzo lekko. – Wiem, że chcesz. Uch! Po co ja to robię? Na wszystko przyjdzie kolej, porozmawiamy na poważnie o dzieciach już po zaręczynach. Wszystko przez Melvę i Pammy. Na lunchu przez cały czas powtarzały: „Czy dziś wielki wieczór?” Pammy bez przerwy plotła o ultimatum, a Melva o rozmiarach brylantów. Doktor Sanchez wydawał się okropnie, potwornie zakłopotany. Jeśli Eric nie da mi pierścionka... Boże, nie zniosę tego napięcia. Kiedy stawia miskę z sałatką na stole przede mną, pytam: – Chcesz najpierw zjeść, a potem zająć się prezentami? Eric zamiera. – Hm, mam dla ciebie tylko jeden prezent. W porządku?
Jeden prezent! Hurra! – Oczywiście, że w porządku! To, to... wspaniale! Jeden duży prezent jest lepszy niż mnóstwo malutkich. – No nie wiem, czy jest taki duży. – Wpycha ręce do kieszeni i się uśmiecha. Wydaje się trochę zdenerwowany. Czyli kupił mi malutki brylancik. Nie ma sprawy, wystarczy. – Kolacja będzie za dziesięć minut – mówi. – Chcesz teraz swój prezent? Opakowanie jest śliczne – gruby fioletowy papier i wielka biała kokarda. Tyle że pudełko ma nie taki rozmiar jak trzeba i nie taki kształt. – Wygląda jak CD. – Staram się mówić jak najspokojniej. – Otwórz. Wygląda jak CD, bo to jest CD, na dodatek nie takie firmowe, ze sklepu. Starannie napisane ręką Erica drukowane litery pokrywają białą karteczkę w plastikowym pudełku. – To wiązanka – mówi Eric. – Wypaliłem ją dla ciebie. Patrzę na niego w milczeniu. – Cała gromada całkiem nowych artystów – ciągnie. –
I paru starych, których wcześniej nie słyszałem. Oboje możemy tego słuchać. Myślę, że się nam spodoba. Nadal na niego patrzę. – Nie jesteś zadowolona – zauważa. Odkładam pudełko na stół. – Chyba spodziewałam się czegoś innego – mówię. – Czegoś poza wypalonym przez ciebie CD. Na walentynki też nie będzie pierścionka, teraz już to wiem. – Nie tylko wypaliłem CD – oznajmia. – Spędziłem sporo czasu na słuchaniu muzyki. Musiałem się zastanowić, co lubisz, co ja lubię, jak to pogodzić i stworzyć coś, czego dotąd nie słuchaliśmy. Wtedy kupiłem najlepsze kawałki z iTunes i jeszcze nagrałem to wszystko na twojego iPoda. Nie mam nic do powiedzenia. Odsuwam krzesło, biegnę do sypialni, trzaskam drzwiami. Eric nie od razu przychodzi. Puka dopiero, kiedy już zdążyłam przestać płakać i zmienić fioletową sukienkę na zniszczoną starą piżamę. Nigdy więcej nie włożę tej sukienki. Zawsze będzie mi się kojarzyła z dzisiejszym wieczorem. – Kolacja gotowa. – Eric staje w progu.
– Nie jestem głodna. Kiwa głową. Przez chwilę milczymy, aż w końcu mówi: – Przykro mi, że nie spodobał ci się prezent. – Chciałam dostać pierścionek, Eric! Eric głośno wzdycha. – Wiem. Zamyka drzwi tak cicho, że niemal nic nie słychać.
3 W E N D Y Scrapbooking we wtorkowe wieczory to najmilsze wydarzenie mojego tygodnia, co dobitnie świadczy o tym, jakie mam beznadziejne życie. W grupie jest nas czternaście, wszystko niepracujące matki, ale zwykle na zajęciach pojawia się pięć albo sześć. Ja zawsze przychodzę. Nikt nigdy nie prosi, żebym zorganizowała spotkanie u siebie. Scrapbooking wymaga przyborów do wycinania, a przedszkolny wypadek mojego syna Harrisona z nożyczkami na długo pozostanie w zbiorowej pamięci. Chciałabym zapewnić panie, że wyrósł już z agresywnych zachowań, ale to by była nieprawda, podobnie jak to, że jego siostra bliźniaczka Sydney przestała WRZESZCZEĆ ILE SIŁ W PŁUCACH ZA KAŻDYM RAZEM, KIEDY NIE DOSTANIE TEGO, CO CHCE. No więc tak: scrapbookingiem interesuję się już ponad rok i teraz zaczęłam ósmy album, „Czas na kąpiel maluszka!” Ze względu na wodne motywy postawiłam dziś na błękit: błękitne okładki, błękitne kartki i nalepki. Błękit uspokaja. Wino też uspokaja, a na tych spotkaniach płynie litrami. Zazwyczaj to chardonnay, chociaż mamy też kilka wielbicielek merlota. Wszystkie mieszkamy na tym samym osiedlu w North Scottsdale, więc łatwo dojechać (albo dowlec się wężykiem) do własnego domu. Dzisiaj w roli gospodyni występuje Annalisa Lemberger. Annalisa mieszka na sąsiedniej ulicy w otynkowanym beżowym
domu, identycznym jak mój, nawet z takimi samymi drzwiami w odcieniu leśnej zieleni, oraz żółtą werbeną rosnącą wzdłuż betonowego podjazdu. Lata temu, jeszcze przed urodzeniem bliźniaków, parę miesięcy po tym, jak Darren i ja przenieśliśmy się z Chicago do Arizony, przywiozłam zakupy do domu, tyle tylko, że do domu Annalisy. Pilot do bramy garażu rzecz jasna nie działał, więc zaparkowałam na podjeździe i zawlokłam reklamówki z jedzeniem i papierem toaletowym pod drzwi. Chyba przez dziesięć denerwujących minut usiłowałam przekręcić klucz w zamku, dopóki mieszkająca tam kobieta (nie Annalisa, ona jest nowa) nie zadzwoniła po ochronę. Ochroniarz zapewniał mnie, że ludzie na osiedlu nieustannie mylą domy, ale i tak wybuchłam płaczem i uspokoiłam się dopiero po półgodzinie spędzonej w mroku własnego garażu. Ta pomyłka przepełniła czarę goryczy, jednak nie ona była źródłem mojej zgryzoty. Zanim zrobiłam zakupy, miałam spotkanie ze specjalistą od płodności. Po trzech bezskutecznych latach tego, co nazywaliśmy „próbami”, przyszła pora na to, żeby stawić czoło faktom. Było całkiem prawdopodobne, że nigdy nie zajdę w ciążę. Perspektywa bezdzietnej przyszłości błyskawicznie pchnęła mnie w objęcia depresji. Jak miałam wieść spełnione życie bez domu pełnego małych ludków, które byłyby moje? Ha! Gdybym tylko mogła zerknąć w przyszłość! – Jesteś pierwsza! – szczebiocze Annalisa, otwierając zielone drzwi.
Już zdążyła się dorwać do chardonnay, błyszcząca ozdóbka pobrzękuje u podstawy jej ciężkiego meksykańskiego kieliszka z zieloną obwódką. Annalisa jak zawsze wygląda idealnie (przynajmniej jak na naszą grupę): wysoka, smukła, z pasemkami we włosach, ubrana w niebieski bliźniak, kremowe spodnie i srebrne sandały na dyskretnych obcasach. – Szczerze mówiąc, myślałam, że to mój dom – dowcipkuję sobie. Annalisa uwielbia tę historyjkę z pomyleniem domów (nigdy jej nie powiedziałam, że skończyła się moim rykiem). Kiedy się śmieje, odsłania idealnie równe, oślepiająco białe zęby. Annalisa zawsze się śmieje z moich dowcipów, nawet tych banalnych, więc ją lubię, chociaż nie mogę się powstrzymać, żeby w myślach nie nazywać jej Barbie ze Scottsdale. Z zewnątrz nasze domy prezentują się niemal identycznie, jednak po wejściu do Annalisy czuję się jak w innym świecie. Mój dom wygląda na zamieszkany: niegdyś biały dywan, kanapy obite odporną (akurat) na plamy tkaniną, miszmasz stolików i krzeseł. Wszędzie widać ślady działalności dwójki aktywnych pięciolatków („aktywnych” brzmi znacznie lepiej niż „niekontrolujących swojego zachowania”). W domu Annalisy wszystko wygląda tak, jakby zostało zakupione jednego dnia w supermarkecie meblowym na Południowym Zachodzie. Pewnie tak właśnie było. Gdybym umiała myśleć pozytywnie, doceniłabym fakt, że mój dom ma więcej osobowości niż dom Annalisy. Pozytywne
myślenie jest mi jednak obce, a osobowość zdecydowanie się przecenia. Zamieniłabym się z Annalisą w mgnieniu oka. W salonie-jadalni Annalisy (u nas to pokój do zabawy) Colbie Caillet wyje w głośnikach jakieś bosonogofolkowobabskie pieśni, a na końcu stołu migoczą świece o zapachu cynamonu. Nie odważyłabym się tak palić świec w moim domu, nawet zapałki ukryte na trudno dostępnych półkach mnie przerażają. Poza winem Annalisa zaserwowała też siedmiowarstwowy dip, pastę z karczochów, talerz serów i ciastka czekoladowe. Dlaczego najchudsze kobiety zawsze podają najtłustsze jedzenie? Od lat narzekam, że nie mogę zrzucić „pociążowego sadełka”. W ciąży przytyłam trzydzieści kilogramów, a rok po urodzeniu Sydney i Harrisona schudłam dziesięć. Reszta osiadła sobie wygodnie na moim brzuchu, biodrach, udach i – niech mnie ktoś zastrzeli – plecach. Teraz, kiedy dzieciaki poszły już do zerówki, muszę wreszcie przyznać, że to wcale nie jest „pociążowe sadełko”. To najzwyklejszy tłuszcz, który postanowił na mnie zamieszkać. Daruję sobie pastę z karczochów. Kończę przymocowywać do kieliszka ozdóbkę w kształcie kaktusa, kiedy mąż Annalisy, Roger, człapie po schodach z ich dwiema blond córeczkami, których imion nie jestem w stanie zapamiętać. Jedna z nich jest o rok starsza od moich bliźniaków, druga o rok młodsza. A może o dwa lata, tego też nie pamiętam, wszystko jedno. Z zasady lepiej się dogaduję z kobietami, których dzieci nie chodzą do jednej klasy z moimi.