Tytuł: W kolorze krwi. Pierwsi z pierwszych
Autor: Katarzyna Stachowiak
Spis treści
ZASKAKUJĄCA DIAGNOZA
RADA NAJWYŻSZA
DAR ŻYCIA
ZAGUBIONE DUSZE
W OTCHŁANI SZALEŃSTWA
SAMOTNOŚĆ SERCA
POMIĘDZY ŚWIATAMI
ŚWIĄTECZNE DNI
BAL NOWOROCZNY
ZASKAKUJĄCA DIAGNOZA
Na podjazd rezydencji Robillardów zajechał czarny mercedes. Drobinki żwiru
prysły spod jego kół, gdy gwałtownie zahamował. Po chwili drzwi pojazdu otworzyły
się i z wnętrza wysiadła szczupła, ciemnowłosa dziewczyna. Wolnym krokiem
pokonała przestrzeń dzielącą ją od marmurowych schodów wiodących wprost do
okazałych drzwi wejściowych. Zanim weszła na pierwszy stopień, zatrzymała się na
moment i odwróciła. Wzrok Barbary napotkał spojrzenie Rodericka stojącego przy
aucie.
Widok przystojnego, odzianego w czerń mężczyzny wywołał w jej sercu
dziwne drżenie. Nie zdążyła się jednak nad tym głębiej zastanowić, gdyż nagły
podmuch wiatru rozwiał włosy Rodericka, na moment przesłaniając mu twarz.
Brunet podniósł rękę do góry i niedbałym ruchem odgarnął niesforne pukle. Ten
obraz wydał się jej bardzo znajomy, wręcz bliski. Jakby jakieś odległe wspomnienie,
skryte na samym dnie umysłu. Przecież tak nie powinno być! Nie powinna tego czuć!
Nie w stosunku do niego! Nie po tym wszystkim, co przeszła wspólnie z Lucasem!
Krwawe wydarzenia, które miały miejsce ponad trzy tygodnie temu, na zawsze
odcisnęły swoje piętno na osobach, które przez przypadek zostały wplątane
w porachunki sprzed wieków. Spokojna, zapomniana przez Boga miejscowość stała
się areną pojedynku istot mroku, dla których życie ludzkie nie stanowi żadnej
wartości. Teraz jednak wszystko wracało do normy i jedynie wyżłobione ślady
pazurów wampira widoczne na asfalcie szkolnego parkingu, przypominały
wtajemniczonym o stoczonej walce. Walce wygranej dzięki poświęceniu Caroline.
Elizabeth Town znowu było zwykłym, sennym, bezpiecznym miasteczkiem,
zagubionym wśród lasów i pagórków.
Angelina powoli przystosowywała się do swojego nowego życia. Nie musieli
już jej pilnować — najbardziej niebezpieczny okres właśnie minął. Nadal mieszkała
w domu Robillardów, ale regularnie kontaktowała się telefonicznie z Flo. Przed
koleżanką udawała, że ciągle przebywa u swojej matki w Los Angeles. Tak było
lepiej dla wszystkich. Często po szkole odwiedzała ją Barbara i przekazywała
najświeższe wiadomości. Przez ten czas zbliżyły się do siebie, tym bardziej, że
Caroline musiała pojechać do Europy.
Tak, ten wyjazd był konieczny. Przejmując należne jej prawa, wzięła na siebie
wszystkie obowiązki i przywileje z tym związane. Ani Lucas, ani Roderick nie mieli
pojęcia skąd Caroline czerpie wiedzę na temat historii i obowiązków Patronów. Nie
utrzymywali kontaktu z żadnymi innymi wampirami, a w książkach ani w Internecie
nie można było wyszukać potrzebnych wiadomości. Być może wszelkie informacje
otrzymała wraz z wypitą krwią Kingsleya. W każdym razie wiedziała, że musi
poinformować Radę o zaistniałej sytuacji i przyjąć od nich wytyczne dotyczące
dalszego postępowania. Wiedziała także, gdzie szukać Rady. Trochę niepokoili się, że
zupełnie sama chce jechać w tak daleką podróż, ale musieli uszanować jej decyzję.
Teraz to ona miała nad nimi władzę. Niby się nie zmieniła, niby nadal była tą samą
Caroline, ale w jej ruchach, w jej spojrzeniu, można było dostrzec coś ulotnego, coś
co dodawało jej majestatu. Zaczęli odczuwać przed nią pewien rodzaj respektu.
Wyprawa do Alicante została szczegółowo opracowana. Przez Internet
zarezerwowali jednoosobowy pokój w hotelu Albahia i wykupili bilet na lot.
Z ciężkim sercem odprowadzili Caroline na lotnisko. To była bardzo ważna podróż,
ponieważ miała ona zadecydować o ich dalszych losach. Oto właśnie ujawniali swoje
istnienie światu wampirów.
Przez całe to zamieszanie Roderick nie miał czasu na spotkanie z Sarah
i wyznanie jej swoich uczuć. Zresztą, co bardzo go dziwiło, wcale nie było mu do
tego spieszno. Często w nocy budził się w swoim wielkim łożu i wpatrując w niebo
za oknem, zastanawiał, dlaczego nie czuje do niej tego, co powinien. Przecież to było
nowe wcielenie Elizabeth — kobiety, która stanowiła sens jego życia. Tyle czasu na
nią czekał, tak długo szukał, a gdy wreszcie znalazł, coś dziwnego sprawiało, że
powstrzymywał się przed zrobieniem pierwszego kroku.
Czasem z oddali, siedząc w zaparkowanym samochodzie, obserwował ją
skrycie. Patrzył na jej twarz, króciutkie, rude włosy i duże, rogowe okulary. Nie
pasowała mu do obrazu Elizabeth. Była taka kanciasta, bardziej męska. Nie
dostrzegał w niej delikatności swojej żony, tego uroku, który kiedyś nim zawładnął.
Ale to była Elizabeth! To była jej dusza była skryta w tym nieatrakcyjnym ciele. Czy
miał z niej zrezygnować i czekać na kolejne wcielenie? Ile lat? Ile wieków? A jeśli
już jej nie spotka?
Lucas i Barbara także nie mieli sposobności upajać się swoim szczęściem.
Pocałunek, który połączył ich na szkolnym parkingu, był pierwszym i jak na razie
jedynym. Ze względu na to, że Lucas nadal był nauczycielem Bennettówny, nie
mogli zdradzić nikomu prawdy o łączącym ich uczuciu. Musieli unikać wspólnego
pokazywania się w towarzystwie i nawzajem schodzić sobie z drogi. Widywali się
tylko w szkole, podczas lekcji. Poza tym Barbara nadal fatalnie się czuła, przez co
często opuszczała zajęcia. Grypa żołądkowa utrzymywała się zdecydowanie zbyt
długo i Barbara zaczęła obawiać się, że to coś poważniejszego. Bała się jednak
wizyty u lekarza. Jeszcze usłyszałaby jakąś gorszą diagnozę… Wolała nie wiedzieć,
co jej dolega.
Roderick podszedł do Barbary i obdarzył ją jednym ze swoich
najpiękniejszych uśmiechów. Gdy się uśmiechał, w jego oczach zapalały się wesołe
ogniki, jakby iskierki płonącego wewnątrz ognia. Idąc z nim ramię w ramię,
wchodziła po szerokich, marmurowych schodach, wsłuchując się w melodyjny głos
mężczyzny, który opowiadał o tym, co słychać u Caroline, jak radzi sobie
w Hiszpanii i jak daleko posunęły się prowadzone przez nią rozmowy. Udawała, że
jest zainteresowana tymi wszystkimi nowinami, ale najbardziej pochłaniał ją tembr
jego głosu. Było w nim coś niezwykłego. Nigdy się nad tym nie zastanawiała, ale
miała pewność, że mogłaby słuchać go w nieskończoność.
— Nareszcie jesteś! — Angelina już na nią czekała. Z radością, malującą się
w oczach, chwyciła koleżankę za rękę i pociągnęła na górę, prosto do zajmowanego
przez siebie pokoju.
— Nie będę wam przeszkadzał! — zawołał za nimi Roderick.
— Jaki on słodki — szepnęła Angelina, nachylając się do ucha Barbary.
— Mogłabym schrupać to ciasteczko, gdyby moje serce nie było już zajęte.
— Tak? — Barbara drgnęła, ale nie pokazała po sobie, że wie, o co chodzi
młodej wampirzycy.
— Oj nie mów, że nie pamiętasz — szczebiotała rozanielona blondynka.
— Tak bardzo stęskniłam się za Lucasem. Żałuję, że wrócił do swojego domu. Tu
miałam go na wyciągniecie ręki. Jeszcze trochę, a na pewno zrozumiałby, że jestem
kobietą jego życia.
— Tak, szkoda — przytaknęła Barbara, dziękując w duchu za taki obrót
sprawy.
— Och powiem ci kochana, że jestem strasznie ciekawa moich mocy. Erick
mówił, że wampiry potrafią czytać w myślach ludzi i mogą narzucać im swoją wolę.
Tak bardzo chciałabym to wypróbować, ale niestety na razie nie pozwalają mi na
kontakty towarzyskie… No tak, oczywiście wyłączając ciebie, ale ty skarbie jesteś
jakimś strasznym dziwolągiem. Patrzę na ciebie i nic nie widzę.
— Chyba nie próbowałaś rzucać na mnie uroku? — Barbara zmarszczyła brwi.
— Tylko odrobinkę — przyznała beztrosko Angelina. — Raz, albo dwa… Ale
bez żadnego rezultatu. Może potrzebuję więcej prób?
— Możliwe, ale myślę, że lepiej zrobisz zmieniając obiekt swoich
eksperymentów — zastrzegła. — Noszę pewien talizman — tu wskazała na
zawieszony na szyi wisiorek — który chroni mnie przed wszystkimi wampirzymi
sztuczkami.
Barbara wiedziała od Caroline, że panna Stewart nie ma na razie żadnych
zdolności i być może nigdy ich nie otrzyma. Fakt ten stanowił dla wszystkich
zagadkę, której nie potrafili rozwiązać. Po każdej przemianie nowonarodzony
odkrywał dodatkowe możliwości swojego ciała. Czytanie w myślach i łączność
telepatyczna były czymś tak naturalnym, że ich brak u Angeliny stanowił prawdziwy
ewenement. Caroline miała na ten temat pewną teorię: być może panna Stewart była
tak zadufana w sobie, że po prostu blokowała odbiór myśli innych ludzi.
— Ach, to dlatego! — Angelina poderwała się z miejsca i zakręciła piruet na
środku pokoju. — Taka jestem szczęśliwa. Mam przed sobą całą wieczność i będę
mieć taką władzę… Jak w filmie!
— A jak z piciem krwi? — Barbara przerwała ten wybuch euforii. Drażniło ją
nastawienie Angeliny, nie rozumiała jej zachwytu i była zła, że koleżanka próbowała
trenować na niej swoje zdolności. Postanowiła troszkę ostudzić zapał panny Stewart.
— To musi być coś okropnego. Brrrr, jak tylko pomyślę, to robi mi się słabo. Pewnie
smakuje obrzydliwie.
— Jest całkiem słodka — Panna Stewart wzruszyła ramionami. — Kurczę,
wyobrażasz sobie? Jestem wampirem! Najprawdziwszym wampirem! I Lucas,
i Caroline, i Erick też są! Tworzymy jakby rodzinę. Rozumiesz? Lucas i ja to prawie
rodzina. Tyle nas łączy… Och czuję, że coś z tego będzie….
— Angelino zejdź na ziemię. Cieszę się, że jesteś taka zachwycona nowym
życiem, ale nie zapominaj, kim byłaś.
— Człowiekiem — prychnęła pogardliwie. — Marną, słabą istotą, którą tak
łatwo zranić. Pamiętasz, co przeszłam przez Kingsleya? Już nigdy więcej nic takiego
mnie nie spotka. A wiesz dlaczego? Bo już nie jestem człowiekiem!
Podbiegła do szafy i otworzywszy ją, zaczęła wyrzucać na podłogę przeróżne
ubrania.
— Widzisz? To wszystko jest moje! Erick mi kupił! Mam mnóstwo
odjazdowych, cholernie drogich ciuchów! Jestem kimś! Mam władzę! Zobacz!
— Pospiesznie ściągnęła z siebie fioletową sukienkę i stojąc w samym biustonoszu
i wysoko wyciętych majteczkach, sięgnęła po różową, króciutką sukienkę z dwoma
plisami z przodu. — Wiesz co to jest? Chanel! — Założyła na siebie uroczy ciuszek
i stanąwszy przed lustrem, z pełnym podziwem patrzyła na swoje odbicie. — Jestem
piękna! Piękniejsza niż za życia! Teraz to ja zostanę królową balu.
Barbara spędziła jeszcze chwilę z Angeliną, dzieląc się z nią najświeższymi
wiadomościami ze szkoły, ale to w większości panna Stewart mówiła, przeważnie na
swój temat. Zawsze była trochę egocentryczna, teraz jednak ten egocentryzm wzmógł
się wielokrotnie. Na szczęście na górę wszedł Roderick i zaproponował Barbarze, że
odwiezie ją do domu. Była mu za to wdzięczna. Z prawdziwą ulgą pożegnała
przyjaciółkę i niemalże zbiegła po schodach. Stanęła przed portretem Elizabeth.
— Była taka piękna — szepnęła. — Musi ci jej bardzo brakować.
— Nawet nie wiesz jak bardzo. — Zwrócił twarz w stronę obrazu.
— W każdym momencie swego życia tęsknię za nią. Jest w każdym moim
oddechu…
— Dla takiej miłości warto żyć — Nutka smutku zabrzmiała w jej głosie.
— Warto — przyznał. — Nawet, jeśli miałoby to trwać tylko chwilę. Jestem
pewien, że to, co łączy ciebie i Lucasa, jest tak samo trwałe.
— Tak… — Chciałaby, żeby to było prawdą, ale coraz częściej łapała się na
tym, że związek z Lucasem nie wydaje się jej szczytem szczęścia. Owszem, myślała
o nim, śniła, ale to nie było takie uczucie, jakiego się spodziewała. Zaraz po
zdarzeniu z Natem, odkryła w sobie ogromne pokłady miłości skierowanej ku
Lucasowi. Nawet sama się dziwiła, że tak nagle nabrało to niesłychanej mocy. Jednak
wraz z upływem czasu ta siła słabła i chociaż nadal kochała Lucasa, to nie potrafiła
wyobrazić sobie ich wspólnej przyszłości. Coś tu nie pasowało, ale nie miała pojęcia
co. Może to wina jej stanu zdrowia?
Roderick założył skórzaną kurtkę i sprawdziwszy czy w kieszeni ma kluczyki
od samochodu, podszedł do drzwi wejściowych. Otworzył je, dając przejść Barbarze.
Wychodząc, dziewczyna kątem oka dostrzegła jak postać na portrecie porusza się, jak
macha do niej ręką. Przywidzenie, jak zwykle, kolejne przywidzenie.
* * *
— Kiedy wraca ta twoja koleżanka? — Adam przyniósł do pokoju siostry
kubek z gorącą miętą. Nowy atak torsji po raz kolejny zmusił Barbarę do pozostania
w łóżku. Nie żałowała jednak, że wieczór spędzi samotnie w sypialni. Za oknem
szalała prawdziwa nawałnica. Deszcz bębnił o parapet i szybę. Ciemność nocy co
chwilę przerywały błyskawice. Huk grzmotu niósł się echem po okolicy i napawał
Barbarę lękiem. Cieszyła się, że może bezpiecznie, otulona ciepła kołdrą, leżeć
w swoim pokoju. Tak, wreszcie poczuła, że tu jest jej miejsce. Nowy Orlean stał się
przeszłością. Wspomnieniem. To z Elizabeth Town wiązała swoją najbliższą
przyszłość… A może nawet całą wieczność…
— Dziękuję. — Odebrała od niego naczynie i ostrożnie upiła mały łyczek.
Wrzątek parzył ją w wargi, ale pamiętała słowa ciotki, że zioła należy pić tylko
gorące, gdyż wtedy uwalniają całe bogactwo swoich właściwości. — Jej podróż
może się trochę przedłużyć. Sam rozumiesz, jest w Hiszpanii.
— Taaaa… — podrapał się po rozczochranej czuprynie. — Ale dasz mi znać,
jeśli będziesz cokolwiek wiedziała?
— Jasne — przytaknęła pospiesznie. Szkoda, że raz wymazanych wspomnień
nie można przywrócić. Teraz, gdy wszystko dobrze się skończyło, nic już nie stoi na
przeszkodzie, aby Adam był razem z Caroline. Chociaż… Czy protoplastka gatunku
wampirów powinna spotykać się ze zwykłym człowiekiem?
— Idziesz jutro do szkoły? — zapytał, zatrzymując się w progu.
— Myślę, że do rana mi przejdzie.
— Powinnaś zgłosić się do lekarza. Zbyt długo masz te objawy.
— Już mi lepiej.
— OK. Dobrej nocy siostra. — Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Ledwie
jego kroki ucichły, gdy w okno sypialni Barbary ktoś zapukał.
Wstała z łóżka i odstawiwszy czerwony kubek na nocny stoliczek, podeszła do
parapetu. Za szybą dostrzegła mokrego od deszczu Lucasa. Pospiesznie otworzyła
okno.
— Co tu robisz? — Cofnęła się do tyłu, zakładając na swoją cienką koszulę
nocną, welurowy szlafrok.
— Wreszcie możemy się zobaczyć. — Zwinnie zeskoczył na podłogę. Z jego
zamszowej, krótkiej kurtki skapywały wielkie krople wody. Włosy przykleiły mu się
do twarzy.
— Przeziębisz się. — Pobiegła do łazienki po ręcznik, ale gdy wróciła,
uzmysłowiła sobie, jaka jest głupia. Lucas miałby się przeziębić? Wampir?
Przez tę krótką chwilę, kiedy jej nie było, Lucas zdążył już zdjąć całe ubranie
i stał teraz w samych szarych slipkach. Rzuciła mu ręcznik, pospiesznie odwracając
wzrok. Nie była przygotowana na to, co zobaczyła. Uśmiechnął się widząc jej
zażenowanie. Dziewczyny w jej wieku nie były już takie niewinne. Miał szczęście, że
trafił właśnie na nią.
— Już — odezwał się dopiero, kiedy wytarł włosy i całe ciało, a następnie
owinął się ręcznikiem wokół pasa.
Nie miała odwagi się odwrócić. Podeszła do stoliczka i sięgnęła ponownie po
kubek. Piła spokojnie, jak najdłużej odwlekając moment, kiedy będzie mogła na
niego spojrzeć. On jednak nie był cierpliwy. Podszedł do niej i objął od tyłu. Pod
wpływem jego dotyku wypuściła kubek, który upadł na ziemię i rozbił się na
mnóstwo małych kawałków. Chciała się pochylić, aby je podnieść, ale Lucas uniósł
ją do góry i przeniósł na łóżko. Ostrożnie położył na pościeli, sam kładąc się obok.
Widział jej zdenerwowanie, ale brał je za objaw nieśmiałości. Nie mógł odczytać jej
myśli, lecz gdyby to uczynił odkryłby, że powód był zupełnie inny.
Barbara nie chciała się z nim kochać. Przynajmniej nie teraz. Czasem
wyobrażała sobie tę chwilę, ale ona nie mogła wydarzyć się dziś. Na pewno nie
w teraz!
— Czekałem na ciebie tyle czasu… — Usta Lucasa błądziły po jej szyi, po jej
ramionach… Schodziły niżej. Ręce nerwowo starały się wyplątać ją ze zwojów
szlafroka.
— Nie! — Zebrała w sobie wszystkie siły i odepchnęła go od siebie.
Poderwała się z łóżka. To, co zrobiła, zaszokowało go. Usiadł zdezorientowany. Nie
spodziewał się takiego obrotu sprawy, nie po tym, co razem przeszli.
— Barbaro — próbował do niej przemówić, ale zatkała uszy dłońmi.
— Nie Lucasie, nie teraz — wyszeptała. — Nie w ten sposób. To niewłaściwe.
Jesteś moim nauczycielem… Nie możemy tego zrobić.
— Kocham cię Barbaro i to z tobą chcę spędzić całą wieczność — zapewnił.
— Wiem, ale nie potrafię zrobić czegoś wbrew przyjętym regułom. Błagam,
zrozum mnie. To dla mnie naprawdę bardzo trudne. Ja…
— Uszanuję twoją decyzję — przerwał jej. Wstał szybko i nerwowymi
ruchami zaczął zakładać na siebie mokre ubranie.
— Co robisz?
— Naprawiam to, co zepsułem. Nie będę zmuszał cię do niczego. Jeśli twoją
wolą jest poczekać do zakończenia szkoły, to poczekamy.
— Ja… — Poczuła się trochę niezręcznie. Nadal nie wiedziała, jak mu to
wszystko wyjaśnić. Tyle różnych uczuć szalało w jej sercu, skutecznie
uniemożliwiając logiczne myślenie. Kochała Lucasa — tego była pewna, ale ta
miłość była zupełnie inna. Inna niż…
— Nie musisz się tłumaczyć, to ja popełniłem błąd. Proszę cię o wybaczenie.
— Zapiął pasek od spodni i zarzucił na siebie kurtkę. — Uznajmy, że dzisiejszej nocy
nie było. — Skoczył na parapet i nawet nie oglądając się na Barbarę, zniknął
w ciemnościach panujących za oknem.
* * *
Tego dnia historia była ostatnią lekcją, ale mimo to Lucas spóźnił się na nią
całe dwadzieścia minut, gdyż po tym, co wydarzyło się poprzedniego wieczora, nie
potrafił tak po prostu wejść do klasy i spojrzeć na Barbarę. Odwlekał tę chwilę
w nieskończoność, ale wreszcie musiał stawić czoła temu, co nieuchronne. Młodzież,
siedząca w ławkach, powitała go jękiem zawodu. Mieli nadzieję, że nauczyciel już
się nie zjawi i będą mogli wcześniej skończyć zajęcia. Niestety, ich nadzieje zostały
rozwiane. Lucas przekroczył próg, a jego wzrok od razu napotkał spojrzenie Barbary.
Wspomnienie wczorajszej nocy wróciło ze zdwojoną siłą. Starając się panować nad
swoimi emocjami podszedł do biurka i tak jak to miał w zwyczaju, usiadł na jego
blacie.
— Zawiedzeni — raczej stwierdził, niż zapytał. Doskonale widział myśli
wszystkich uczniów. Wszystkich, oprócz Barbary. — No cóż drodzy państwo, jako że
sporo się spóźniłem, nie rozpocznę dziś nowej lekcji.
Po klasie rozległ się szmer zadowolenia, jednak Lucas szybko go uciszył.
— Ponieważ wkrótce kończycie szkołę i czekają was testy, poświęcę dzisiejsze
zajęcia, na sprawdzenie waszej znajomości ostatnio przerabianych zagadnień.
Słowom Lucasa zawtórował zbiorowy jęk. Uczniowie nerwowo zaczęli
przeglądać podręcznik i notatki.
— Jest może jakiś ochotnik? — Na twarzy Lucasa pojawił się złośliwy
uśmiech. — No czekam. Znajdzie się śmiałek? Jeśli nikt się nie zgłosi, zaczynam
stawiać oceny niedostateczne. Po kolei od samej góry. Kto obroni kolegów? Nie ma
chętnych? — Sięgnął po zeszyt z nazwiskami uczniów. W tym momencie spostrzegł,
że pierwsza na liście jest Barbara. Jak mógł o tym zapomnieć?
Podniósł głowę i spojrzał na nią. Siedziała w pierwszej ławce na wprost niego.
— Barbara Bennett… — starał się, aby jego głos brzmiał w miarę normalnie.
— Może spróbujesz przypomnieć nam, o czym rozmawialiśmy na ostatniej lekcji?
Podniosła się w milczeniu. Pamiętała temat, ale w jej głowie wirowały tysiące
myśli. Kłębiły się i skutecznie uniemożliwiały sformułowanie najprostszego zdania.
Miała wrażenie, że świat zawirował i ucieka spod nóg.
— Ja… ja… — chciała coś powiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle. Nagły
skręt żołądka i kolejna fala mdłości dopełniły dzieła. Nie miała nawet czasu, aby
usiąść. Jej nogi odmówiły posłuszeństwa i bez przytomności osunęła się na podłogę.
Odgłos przewracanej ławki, przerwał ciszę panującą w sali.
Lucas zerwał się z biurka i nim ktokolwiek zdołał podejść do dziewczyny, on
już był przy niej. Nie zważając na zdziwione spojrzenia uczniów, delikatnie chwycił
ją na ręce. Jej głowa opadła do tyłu. Barbara była taka lekka, taka wiotka. W ogóle
nie czuł jej ciężaru.
— Rozejść się! — krzyknął jak żołnierz do tłoczących się wkoło niego
uczniów. Bez sprzeciwu wykonali polecenie, Lucas zaś stąpając ostrożnie, z tym
jakże cennym ładunkiem, wyszedł z klasy. Wyjrzeli za nim, zaciekawieni zaistniałą
sytuacją. Widzieli jak idzie pustym korytarzem, niosąc na rękach bezwładną
dziewczynę.
— Co się stało? — Drogę zastąpiła mu pani Lee. — Co z nią?
— Zasłabła na mojej lekcji.
— Wezwę pogotowie — zaoferowała się.
— Nie trzeba. Prędzej będzie, jak sam ją zawiozę do klinki — powstrzymał
kobietę. — Proszę zająć się moimi uczniami.
— Ależ tak, oczywiście — przytaknęła pani Lee i ruszyła w stronę pracowni
historycznej. — Koniec zbiegowiska! — Zagoniła uczniów do klasy.
* * *
W Elizabeth Town nie było szpitala. Najbliższy znajdował się dopiero
w Springfield, ale Lucas nie zamierzał jechać tak daleko. W miasteczku działała
mała, prywatna klinika i to tu przywiózł nadal nieprzytomną Barbarę. Kiedy
troskliwie wyjmował ją z samochodu, dziewczyna otworzyła oczy.
— Co się stało? — zapytała słabym głosem.
— Zemdlałaś. — Kopniakiem otworzył drzwi kliniki i wszedł do środka.
— Potrzebuję lekarza! — krzyknął do recepcjonistki. — Dziewczyna zemdlała na
lekcji.
— Już mi lepiej. — Barbara próbowała się wyswobodzić i stanąć na własnych
nogach, ale w starciu z nim nie miała szans. Trzymał ją mocno i nie zamierzał
puszczać. Recepcjonistka zadzwoniła po lekarza i już po chwili wyszedł do nich
wysoki, czarnoskóry mężczyzna w białym, długim fartuchu.
— To nasza pacjentka? — zapytał, ukazując w uśmiechy olśniewająco białe
zęby.
— Dokładnie. — Lucas nadal nie wypuszczał Barbary z objęć.
— To może pozwoli mi pan ją zbadać? — zaproponował lekarz.
— Tak. Oczywiście. — Dopiero teraz postawił dziewczynę na ziemi, ale nadal
wspierał ramieniem.
— Proszę za mną. — Czarnoskóry mężczyzna wskazał drzwi gabinetu.
— Nazywam się Aron Obayomi. Zajmę się panią i przeprowadzę konieczne
badania. .
— Barbara Bennett — przedstawiła się, idąc za nim. Lucas wiernie jej
towarzyszył i miał zamiar wejść wraz z nią do gabinetu, ale w momencie, gdy już
przekraczał próg, doktor Obayomi spojrzał na niego z dezaprobatą.
— Proszę wypełnić formularze w rejestracji i załatwić kwestie finansowe.
Pozwoli pan, że sam zaopiekuję się pacjentką? No, chyba, że pan też jest lekarzem…
— Nie. — Lucas potulnie wycofał się do rejestracji, patrząc jak za doktorem
i Barbarą zamykają się drzwi.
— Proszę to wypełnić. — Szczupła, skośnooka dziewczyna, siedząca za
kontuarem, podała mu plik papierów. — Gdyby miał pan jakieś problemy, to proszę
pytać. Płatność będzie gotówką czy kartą?
— Kartą. — Sięgnął do kieszeni i wyjął złotą kartę Visa. Dziewczyna
uśmiechnęła się do niego.
— Nie teraz. Po badaniach. Nie wiem, co zleci pan doktor.
— Dobrze… — Wziął do ręki dokumenty i długopis. Martwił się o Barbarę.
Co takiego mogło się z nią stać? Dlaczego zemdlała?
Usiadł na skórzanym fotelu i zaczął wypełniać formularze, ale nie potrafił
zebrać myśli. Nie znał wszystkich danych dziewczyny. Patrzył na rzędy pustych
kratek i nie miał pojęcia, co w nie wpisać. Uniósł wzrok na recepcjonistkę i patrzył
na nią tak długo, aż wreszcie i ona zerknęła w jego stronę. To wystarczyło. Nakazał
jej wziąć dokumenty i wypełnić samodzielnie. Dziewczyna wyszła zza kontuaru
i podeszła do niego. Podniosła ze stolika formularze.
— Może lepiej będzie, jak ja to zrobię. — Uśmiechnęła się.
— Tak. Tak będzie najlepiej — przyznał, spoglądając na ciągle zamknięte
drzwi gabinetu.
* * *
— Są wyniki. — Pielęgniarka położyła przed lekarzem kilka niewielkich,
komputerowych wydruków. Barbara z zaciekawieniem zerknęła na rzędy cyferek
i wykresy. To były badania jej krwi. Lekarz z uwagą przestudiował otrzymane
dokumenty. Zerknął na Barbarę i ponownie na wyniki. Poczuła, że znowu robi się jej
słabo. Czy było aż tak źle? Może to nie jest zwykła grypa żołądkowa, tylko jakaś
podstępna, ukryta choroba? Może to, co miał ojciec? Czy rak jest dziedziczny?
Z wrażenia zaschło jej w gardle, ale wiedziała, że gdyby się napiła, to od razu
zwróciłaby wszystko. Mdłości nasiliły się i teraz nie były już napadowe, tylko ciągłe.
Sam zapach gabinetu powodował, że miała ochotę wymiotować.
— Tak pani Barbaro. Jest dokładnie tak, jak podejrzewałem od samego
początku. — Odłożył wyniki i spojrzał na nią, uśmiechając się jeszcze szerzej.
Dlaczego on się śmieje, kiedy ona umiera? Zaraz dowie się, że cierpi na jakąś
straszną, nieuleczalną chorobę, a ten mężczyzna się z tego cieszy.
— Co… co mi jest? — wydukała z trudem. — Ile mam czasu?
— Myślę, że jakieś siedem miesięcy. — Uśmiech nie schodził z jego twarzy.
Siedem miesięcy życia! Jak bezduszny musi być lekarz, aby mówiąc o tym
pacjentowi, śmiać mu się prosto w twarz? Czyli koniec… Tak szybko… Nawet nie
poszła na studia, nawet nie zaczęła normalnie żyć. Dopiero poznała Lucasa i już
będzie musiała go stracić. Siedem miesięcy… Tylko siedem miesięcy, aby pożegnać
się ze wszystkimi… Czy w ciągu siedmiu miesięcy można przeżyć całe życie?
— To nieuleczalne? — zapytała z drżeniem w głosie. — Nic nie można
zrobić? Naprawdę nie ma żadnego ratunku?
Lekarz przestał się uśmiechać. Teraz patrzył na nią z powagą, a nawet naganą.
Jakby nagle zamiast Barbary zobaczył przed sobą jakąś szczególnie odrażającą istotę.
— To już pani decyzja. Zrobi pani, co będzie chciała. Nie mogę ingerować
w pani życie, chociaż osobiście nie radziłbym podejmować żadnych pochopnych
kroków.
Wariat! Kompletny wariat! Ona umiera, ma przed sobą siedem miesięcy życia,
a on namawia ją do nie podejmowania kuracji. Zdenerwowała się i wstała
gwałtownie z krzesła. Trochę zbyt gwałtownie. Ponownie zakręciło się jej w głowie.
Nie upadła tylko dzięki temu, iż w porę schwyciła się blatu biurka.
— Ostrożnie. — Lekarz poderwał się z miejsca i objął ją ramieniem, ale ona
odtrąciła jego pomoc.
— Jak pan może? — krzyknęła, tłumiąc łzy, które jednak mimo wszystko
popłynęły po policzkach. — Umieram, a pan mi to mówi z uśmiechem i jeszcze
przekonuje, abym nie podejmowała kuracji? Ale ja chcę żyć! Chcę żyć!
Jej krzyk zaalarmował Lucasa, który nie zważając na protesty recepcjonistki
wtargnął do gabinetu.
— Lucas. — Barbara dopadła do niego i ukryła twarz w koszuli na jego
piersiach.
— Co on ci zrobił? — Oczy Lucasa nabiegły krwią, zaczynał tracić nad sobą
kontrolę. Jeszcze chwila i przemieni się w potwora.
— Moment! — lekarz gwałtownie zaprotestował. — Zaszło chyba jakieś
nieporozumienie. Nie powiedziałem, że ma pani przed sobą siedem miesięcy życia.
Skądże! Jest pani zupełnie zdrowa, chociaż ma lekką anemię. Wystarczy jednak
żelazo i kwas foliowy, a wszystko wróci do normy…
— Ale mówił pan… — Uniosła głowę i odwróciła się w stronę lekarza. Na jej
policzkach lśniły łzy, ale w sercu pojawiła się odrobina nadziei. Może jednak nie
wszystko stracone?
— Mówiłem, że jest dokładnie tak, jak przypuszczałem. Senność, zawroty
głowy, nudności… Owszem symptomy mogą być mylące, ale mam potwierdzenie
w badaniach. — Wrócił do biurka i wziął do ręki kartkę z wykresami. — Pani
Barbaro, nie mam żadnych wątpliwości. Jest pani w ciąży!
* * *
Była w ciąży. Ciągle nie wierzyła w te słowa. Myślała o wszystkich,
możliwych, ciężkich chorobach, ale nie o czymś takim. Nigdy nie brała tego pod
uwagę. W ciąży! To musiało stać się wtedy w lesie… Nat… To jego dziecko. Chciała
krzyczeć, ale nie potrafiła. W milczeniu wpatrywała się w uśmiechniętą, twarz
lekarza. Widziała, jak porusza ustami, jak mówi coś do niej, nie słyszała jednak ani
jednego słowa. Miała wrażenie jakby oglądała niemy film, tyle tylko, że to ona była
jego główną bohaterką.
Opierała się na ramieniu Lucasa, zdając się zupełnie na niego. Pozwoliła, aby
zaprowadził ją do kolejnego gabinetu, gdzie ten sam doktor, kazał jej położyć się na
zielonej leżance. Podciągnął jej bluzkę do góry, odsłaniając brzuch. USG. Nie chciała
patrzeć na monitor, bo i po co? Nie miała ochoty oglądać tego dziecka. Głowica
przesuwała się po jej brzuchu, a ona z odwróconą w bok głową, z zaciśniętymi
ustami, czekała na słowa doktora. Miała nadzieję, że to jednak pomyłka, że nastąpił
jakiś błąd. O Boże, jak bardzo chciała to usłyszeć. Lucas trzymał jej dłoń. Stał tuż
przy niej, żadna siła nie dałaby rady wyprosić go z tego pomieszczenia.
— Wszystko w porządku — wesoły głos lekarza zabrzmiał jak wyrok.
— Zdrowy, rozwijający się płód. Według pomiarów około siedmio-
ośmiotygodniowy. O proszę tak bije jego serce. — Podkręcił jakiś wskaźnik i w sali
rozległ się dziwny dźwięk. Bum, bum, bum, bum, bum, bum… Szybciutko, raz za
razem. Ten dźwięk wwiercał się w głąb jej umysłu. To dziecko żyło. Żyło w niej
i rosło. Jego serce biło… Odwróciła głowę w stronę monitora. Zerknęła na ekran, ale
oprócz mnóstwa dziwnych linii i cieni nie dostrzegła niczego, co przypominałoby
dziecko.
— Nie widzę go — wyszeptała z trudem.
— Bo jest jeszcze bardzo maleńki, jak okruszek. Trzeba wiedzieć, czego
szukać — wyjaśnił lekarz i palcem dotknął jednego punktu na monitorze. — Proszę
spojrzeć uważniej. Tu bije jego serce.
Wytężyła wzrok i dostrzegła malutką, pulsującą plamkę. Bum, bum, bum,
bum… Serce jej dziecka. Serce dziecka Nata….
* * *
Roderick znowu siedział w swoim samochodzie zaparkowanym na wprost
kościoła. Nie mógł przestać tu przyjeżdżać, musiał chociażby z daleka na nią
spojrzeć. Szła od strony miasta. Ubrana w granatowe jeansy i fioletową krótką kurtkę
wyglądała jak chłopak. Nawet buty nosiła typowo męskie, ciężkie, za kostkę,
sznurowane. Jakim cudem, w tym nieatrakcyjnym ciele, mogła się skryć dusza
Elizabeth?
Zauważyła go, tak jak widziała za każdym poprzednim razem, teraz jednak
postanowiła sama uczynić pierwszy krok. Zamiast skręcić do kościoła, zatrzymała się
i odwróciła w stronę czarnego mercedesa. Poprawiła przewieszoną przez ramię
płócienną torbę i zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi od strony kierowcy.
Zapukała w szybę.
— Czy mogę w czymś pomóc? — zapytał, otwierając okno. Nawet jej oczy
były inne. Takie zwyczajne, bez wyrazu. Nie dostrzegł w nich niczego, co mogłoby
przypomnieć mu Elizabeth.
— To chyba raczej ja powinnam o to zapytać. — Patrzyła mu prosto w oczy,
a on czytał w jej myślach. Podobał się jej, była pod wrażeniem. Zastanawiała się, czy
przyjeżdża tu specjalnie po to, aby ją zobaczyć. Miała nadzieje, że tak. — Widuję cię
tu prawie każdego dnia. Siedzisz w tym aucie, tak jakbyś na kogoś czekał. Może
masz jakiś problem i nie wiesz, jak się zwrócić o pomoc.
Nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Odsunęła się na bok, aby mógł wysiąść.
Stanął koło niej zastanawiając się nad odpowiedzią. Co mógł jej powiedzieć? Że
odnalazł w niej duszę swojej zmarłej żony? Nigdy by w to nie uwierzyła. Uznałaby
go za pomyleńca.
— Właściwie mam problem — przyznał z wahaniem.
— Jaki? — Oparła się o maskę samochodu, czekając na jego wyjaśnienia. Nie
zamierzała tak łatwo odpuścić. Zrobiła pierwszy krok i miała nadzieję, że coś z tego
będzie.
— Wiesz, jestem raczej nieśmiałym facetem…
— Ty? — Nie kryła zdziwienia.
— Dokładnie. Jak widzisz trudno mi nawiązać kontakt z kobietami.
— Może ty… Czy ty wolisz mężczyzn? — Zarumieniła się zadając to pytanie.
Naprawdę zaczęła go o to podejrzewać.
Chyba pierwszy raz w życiu poczuł zmieszanie.
— Skąd taki pomysł?
— Przepraszam. — Starała się zatuszować swoją gafę. — Nie powinnam o to
pytać. To takie nie na miejscu z mojej strony.
— Ok. Postawmy sprawę jasno, bo te wszystkie niedomówienia powodują
tylko niepotrzebny zamęt. Po pierwsze wolę kobiety. Po drugie mam problem. Po
trzecie ty jesteś tym problemem.
— Co takiego? — Nerwowo poprawiła okulary.
Gdyby zapuściła włosy, zmieniła styl uczesania i zrezygnowała z noszenia
okularów, może nawet mogłaby zostać uznana za ładną. Może… Ale ta jej chłopięca
sylwetka pozbawiona prawie w ogóle biustu, wąskie biodra i obwisłe ramiona… Nie
podobała mu się jako kobieta. Nic do niej nie czuł, była mu zupełnie obojętna.
A przecież to była Elizabeth, ta na którą tyle czekał. Ta, która oddała za niego swoje
życie.
— Od dłuższego czasu zastanawiam się, czy poszłabyś ze mną na kawę.
— Włożył ręce do kieszeni długiego, czarnego płaszcza. Obiecał, że ją odnajdzie,
więc jak teraz, gdy wreszcie stoi tuż koło niej, miałby odwrócić się i odejść?
— Ty chcesz mnie zaprosić na kawę? Ty? — Nie mogła uwierzyć w to, co
usłyszała. Przecież to było spełnienie jej najskrytszych pragnień! Ten nieziemsko
przystojny mężczyzna, za którym oglądały się wszystkie kobiety, właśnie ją zaprasza
na kawę.
— Czy coś w tym złego?
— Nie, ale nie rozumiem dlaczego po prostu nie wszedłeś do biblioteki i nie
zaproponowałeś mi tego wcześniej, tylko czaiłeś się w samochodzie. — Roześmiała
się i przez jedną chwilę jej twarz wydała mu się nawet ładna. Tak, ta dziewczyna
potrzebuje odpowiedniej oprawy, a wtedy rozbłyśnie. Może nie będzie taką
pięknością jak Elizabeth, ale rozkwitnie jak wiosenny kwiat.
— To właśnie wina mojej wrodzonej nieśmiałości. — Również się uśmiechnął.
— Już dawno nie umawiałem się z żadną dziewczyną i trochę wyszedłem z wprawy.
— Sto pięćdziesiąt lat samotności. Tyle czasu przeżył bez kobiety. Śnił tylko
o Elizabeth, tylko o niej marzył.
— Właściwie nie jestem miłośniczką kawy, ale chętnie napiję się herbaty.
— Może być herbata. — Przystał na to bez wahania. — To co, przyjadę po
ciebie dziś o siedemnastej?
— Wolałabym o osiemnastej. Muszę zrobić nowy katalog, a nie lubię
przerywać zaczętej pracy. Do osiemnastej na pewno zdążę się wyrobić.
— Ok. Będę na ciebie czekał.
— Wiem. Tak jak każdego dnia. — Ze śmiechem klepnęła go w ramię,
w sposób jakim mają zwyczaj witać się i żegnać dobrzy znajomi. Nawet jej
zachowanie było mało kobiece. Westchnął patrząc za nią. To będzie trudne. Bardzo
trudne, ale nie niewykonalne. Może przywyknie do tej nowej Elizabeth. Przynajmniej
będzie się bardzo starał.
* * *
— Chcesz pogadać? — Lucas zjechał na pobocze i wyłączył silnik samochodu.
Odwrócił się w stronę siedzącej obok Barbary. Od wyjścia z kliniki nie odzywali się
do siebie ani słowem, ale widział, że Barbara jest wstrząśnięta tym, co usłyszała od
lekarza. Patrzył na jej pobladłą twarz, na zamyślone, jakby nieobecne spojrzenie.
Obie dłonie przycisnęła do swojego brzucha i trzymając je tak kurczowo zaciśnięte,
nawet nie drgnęła przez całą drogę. — Barbaro, słyszysz mnie? — powtórzył.
Otrząsnęła się, wracając do rzeczywistości. Już nigdy nic nie będzie takie jak
przedtem. Jak ma powiedzieć ciotce o swoim stanie? Jak wytłumaczyć to, co się
stało? Czy w ogóle urodzić to dziecko? Ono rosło w niej, żyło. Słyszała bicie jego
serca. Ta mała, pulsująca plamka na monitorze… Wszystkie plany, wszystkie
marzenia właśnie prysły jak bańka mydlana. Jest w ciąży! Co ze studiami? Co
z przyszłością? Przecież nawet jeszcze nie spotykała się tak naprawdę z chłopakami!
Wtedy, tam w lesie, gdy Nat ją napadł, to był ten pierwszy raz. Pierwszy i zarazem
tak brzemienny w skutkach. Gdyby chociaż kochała Nata… Gdyby to stało się
w inny sposób, nie tak brutalny…
— Słyszę. — Spojrzała na Lucasa, a w jej oczach pojawiły się łzy. Zbierało się
ich co raz więcej i więcej, aż w końcu spłynęły po policzkach. Wyciągnął dłoń
i czubkami palców otarł te słone krople.
— Nie jesteś z tym sama — powiedział cichym, ale stanowczym tonem.
— Chcę, abyś o tym pamiętała. Cokolwiek postanowisz, ja jestem z tobą. Na dobre
i na złe.
— Ale właśnie ja nie wiem, co mam postanowić — szlochała. Wreszcie
oderwała dłonie od brzucha, a przycisnęła do twarzy. — Nie wiem! Nie wiem! Nie
wiem!
Odpiął pas i przysunął się do niej bliżej, tak iż mógł ją objąć. Ukryła twarz
w koszuli na jego piersiach. Jej drobnym ciałem wstrząsał dreszcz, a on nie wiedział,
jak ją pocieszyć. Nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Teraz, po zakończeniu
sprawy z Kingsleyem, liczyli na chwilę spokoju. Miało być tak przyjemnie,
normalnie. Zaprawdę los czasem szykuje niezwykłe niespodzianki. Jakże okrutne.
— Co ja mam zrobić? — Uniosła głowę do góry, patrząc mu prosto w oczy.
— Co powinnam zrobić? Może ty to wiesz?
— Chciałbym wiedzieć. — Pogładził jej kasztanowe włosy. — Nigdy nie
byłem w podobnej sytuacji, więc nie mam pojęcia, co ci poradzić.
— To dziecko Nata! Noszę w sobie dziecko tego potwora! Rozumiesz
Lucasie? Dziecko człowieka, który mnie zgwałcił i zostawił w lesie na pewną śmierć.
On chciał mnie zabić! Był pewien, że tam umrę! Gdyby nie Erick, nie byłabym tu
dzisiaj z tobą… O Boże, nie musiałabym teraz podejmować tej strasznej decyzji.
— To także twoje dziecko — przypomniał łagodnie. — Nie myśl w takich
kategoriach. Ono niczym nie zawiniło. To przypadek, zrządzenie losu…
— Dlaczego ja wtedy nie umarłam! — krzyknęła z rozpaczą.
— Nawet tak nie mów! Barbaro, nigdy tak nie mów! Nie wiem, co bym zrobił
bez ciebie! Jesteś dla mnie wszystkim! Nie ważne czy zdecydujesz się urodzić, czy
nie! Będę przy tobie! Rozumiesz Barbaro? Mogę być ojcem dla twego dziecka!
Mogę się wami zaopiekować!
— Nie wiem… Ja nawet nie mam z kim o tym porozmawiać. Gdyby była tu
Caroline… Tak bardzo jej potrzebuję. — Poczuła ulgę słysząc słowa Lucasa.
Domyślała się, że nie zostawi jej w potrzebie, ale teraz, gdy tak otwarcie to
powiedział, była pewna, że może na niego liczyć. Jeśli zdecyduje się urodzić, nie
chciałaby być samotną matką. Lucas jako ojciec… Czy to możliwe? Chciała wierzyć,
że tak.
— Zadzwoń do niej. — Sięgnął po telefon leżący w skrytce samochodowej
i podał go dziewczynie. — Hiszpania nie jest tak daleko, żeby nie docierały tam
połączenia.
— Ja… — Wzięła od niego aparat.
— Zostawię cię samą. — Zrozumiał jej wahanie. Czasem kobiety potrzebują
samotności, aby wyżalić się przyjaciółce. — Pójdę się przejść po lesie.
Wysiadł z samochodu i mrugnąwszy do niej porozumiewawczo, skierował się
w stronę drzew. Odgarnęła z twarzy pozlepiane od łez kosmyki. Pochyliła się nad
telefonem, wyszukując w spisie kontaktów potrzebny numer. Caroline… Jest!
Nacisnęła przycisk rozmowy. Chwilę trwało, zanim usłyszała koleżankę.
— Co nowego Lucasie? — Głos Caroline był jak zwykle melodyjny i bardzo
wyraźny. Barbara miała wrażenie, że dziewczyna jest tuż koło niej.
— To ja… Barbara — starała się mówić w miarę normalnie, ale głos się jej
rwał.
— Czy coś się stało? — Caroline bez trudu wyczuła, że coś jest nie tak.
— Barbaro, ty płaczesz? Czy to wina mego nieznośnego braciszka? Coś ci
powiedział?
— Nie — pospiesznie zaprzeczyła, jednocześnie wycierając dłonią ciągle
płynące łzy. — Wiem, że nie powinnam ci teraz zawracać głowy, ale dowiedziałam
się czegoś, co może zmienić moje życie. Nie wiem, co zrobić! Tak bardzo cię
potrzebuję… — znowu zaczęła szlochać.
— Kochanie uspokój się i powiedz mi, co się stało! Czy jest tam Lucas? Może
on mi powie?
— Jestem sama. Dał mi swój telefon i wyszedł się przejść. Caroline, byłam
dziś u lekarza! Jestem w ciąży — niemalże wykrzyczała jednym tchem.
Cisza. Po drugiej stronie zapanowała kompletna cisza. Barbara miała wrażenie,
że połączenie zostało przerwane, ale po długiej, przerażająco długiej chwili, usłyszała
niepewny, drżący głos Caroline. To już nie był ten wesoły, beztroski ton.
— Czy to się stało wtedy… Czy to…
— Tak. Nigdy nie spałam z żadnym facetem. To dziecko Nata. To się stało
wtedy, gdy mnie zgwałcił.
— Nie podejmuj żadnych kroków, dopóki nie wrócę! Barbaro, poczekaj na mój
powrót! Rozumiesz? Musisz na mnie poczekać!
— Ale co ja mam zrobić? Nie chce tego dziecka! Jego ojciec był potworem!
Chciał mnie zabić!
— Barbaro, nic nie jest takie, jak ci się wydaje. Poczekaj na mnie. Proszę cię
tylko o kilka dni zwłoki w podjęciu decyzji. Wszystko ci wytłumaczę, gdy wrócę.
Jeszcze dziś zarezerwuję lot. Błagam, nie rób niczego! Obiecujesz, że nie zrobisz?
— Caroline była naprawdę przerażona. Barbara nawet nie spodziewała się, że
koleżanka tak emocjonalnie zareaguję na tę wiadomość. Liczyła na radę, wsparcie,
nie na prośbę o wstrzymanie się z jakąkolwiek decyzją.
— Ale to dziecko rośnie we mnie — krzyknęła. — Rozwija się! Widziałam
jego serce! Jak mam czekać, wiedząc o jego istnieniu?
— Czy kiedykolwiek zawiodłam twoje zaufanie? Czy kiedykolwiek zrobiłam
coś, aby cię skrzywdzić? Proszę tylko o kilka dni zwłoki. Wrócę najszybciej, jak mi
się uda. Tu wszystko już prawie załatwiłam. Wytrzymaj te parę dni. Obiecuję ci, że
wszystko będzie dobrze.
— Obiecujesz?
— Tak. Proszę daj mi na chwilę Lucasa. Zawołaj go. Proszę, zawołaj Lucasa
— powtórzyła.
— Ok. — Wysiadła z samochodu i rozejrzała się po okolicy. Stali na skraju
lasu. Po jednej i drugiej stronie drogi ciągnęły się linie gęstych drzew.
— Lucas — krzyknęła i niemalże w tej samej chwili Westmoore pojawił się
koło niej. — Caroline chce z tobą rozmawiać. — Wyciągnęła do niego dłoń
z telefonem. Odebrał od niej aparat i przyłożył go do ucha.
— To ja — rzucił krótko.
— Lucasie, pilnuj jej. Nie pozwól, aby podjęła jakąkolwiek decyzję przed
moim powrotem. To dziecko jest bardzo ważne.
— O co chodzi? — Jak zwykle Caroline była bardzo tajemnicza,
doprowadzając tym Lucasa do furii.
— Wszystko wyjaśnię, jak wrócę, a do tego czasu dopilnuj, aby nie zrobiła
niczego głupiego. Muszę kończyć.
Schował aparat do kieszeni jeansowej kurtki. Co Caroline miała na myśli,
mówiąc, że dziecko Barbary jest wyjątkowe? Czy chodziło jej o to, że jego ojcem jest
człowiek-niedźwiedź? Ale jakie znaczenie miałoby to dla nich? No trudno, trzeba
będzie uzbroić się w cierpliwość i wytrzymać te kilka dni.
* * *
Caroline położyła telefon na łóżku, na którym siedziała. Westchnęła ciężko
patrząc na przeciwległą ścianę, tak jakby tam chciała uzyskać poradę. Kremowe,
gładkie ściany pokoju milczały jednak, nie dając żadnych wskazówek. Jednostajny
szum klimatyzacji podwieszonej pod sufitem, nieopodal dużego, zasłoniętego w tej
chwili materiałowymi roletami okna, był jedynym słyszalnym odgłosem, który także
nie przekazywał niczego sensownego. Podniosła się z łóżka przykrytego cienką,
kremową narzutą. Pokój był śliczny, taki przestronny i jasny. Dominowały w nim
odcienie bieli i écru, które jeszcze bardziej optycznie powiększały pomieszczenie.
Caroline podeszła do małego, okrągłego stoliczka postawionego przy oknie.
Wyminęła biały fotel i odsunęła rolety. Jej oczom ukazał się piękny widok na
nadmorski bulwar, plażę i morką toń. Wprawdzie było już ciemno, gdyż dochodziła
godzina dwudziesta pierwsza, ale bulwar był rzęsiście oświetlony i w blasku
padającym od ulicznych latarni wszystko wyglądało tak bajkowo, cudnie. Patrzyła na
ludzi idących w dole i zastanawiała się nad niespodziankami szykowanymi przez los.
Każda z tych osób miała swoje życie. Swoje troski, zmartwienia, radości… Każda
kochała, cierpiała… Ale żadna z tych osób nie miała takiego problemu jak ona.
Żadna nie musiała podjąć kolejnej ważnej decyzji. To znowu w jej rękach
spoczywała przyszłość świata. Ten, niby zwyczajny telefon, wywrócił wszystko do
góry nogami. Już miała nadzieję, że uporządkuje swoje życie, a tu nagle taka
wiadomość. I co zrobić? Czy Barbara będzie potrafiła zrozumieć? A Lucas? I jak to
im powiedzieć? Jak przekonać? Przecież to takie nierealne…
Na powrót zasunęła roletę i wróciła do łóżka. Podniosła telefon. Chwilę trwało,
zanim wybrała odpowiedni numer. Gdy po drugiej stronie usłyszała chropowaty,
kobiecy głos, odetchnęła głębiej i przemówiła. Była spokojna, opanowana. Nie
chciała ujawniać swoich emocji. Nie przed tą osobą.
— Witaj Yadiro. Chciałabym prosić o spotkanie. To ważne. Muszę wcześniej
wracać do domu… Dziękuje. Tak oczywiście, najlepiej jutro. Oczywiście jedenasta
godzina bardzo mi pasuje. Ok. Gdzie? Dobrze, będę przy Mercado1.
* * *
Lucas chciał odwieźć Barbarę do domu, ale poprosiła go, aby zatrzymał się
przy cmentarzu. Na razie nie miała ochoty wracać do pustych, czterech ścian.
Potrzebowała chwili w zupełnej samotności, a spacer po starym cmentarzu mógł jej
dać trochę wytchnienia. Bez słowa sprzeciwu wysadził ją przed zakrętem
i obiecawszy zadzwonić wieczorem, pojechał dalej.
Szła wolno, krok za krokiem. Nie spieszyła się, bo i nie miała po co. Szurała
butami po piaszczystej drodze, wzbudzając tumany pyłu. W skupieniu podziwiała
wirujące drobinki piasku. Sama czuła się takim ziarenkiem. Bezbronnym,
wystawionym na pastwę wiatru. Nie mogła decydować sama o sobie. Wszystko
działo się jakby poza jej udziałem. Cały świat okazał się zupełnie inny, niż myślała.
Straciła wszystko, co było jej bliskie. Nowy Orlean, ojciec, spokojne życie… Jakież
to wydawało się teraz odlegle i nierealne. Trafiła do tego sennego miasteczka, które
okazało się jaskinią lwa. Przez ostatnie dwa miesiące przeżyła więcej, niż przez
siedemnaście lat swego życia.
Wampiry… Nigdy nie wierzyła w ich istnienie. Dla niej były to dziwne istoty,
zrodzone tylko w wyobraźni twórców. Fikcyjne postacie, nie mające prawa bytu
w normalnym, tak dobrze jej znanym świecie. Dlaczego więc jedno z tych,
zdawałoby się nieprawdopodobnych stworzeń, stało się dla niej kimś bliskim? Kimś
szczególnie bliskim… Lucas. Nauczyciel. Mężczyzna jej życia. Wampir. I Caroline…
Wszyscy, którzy coś dla niej znaczyli, nie byli zwykłymi ludźmi. Nawet ona sama…
Przez tyle lat nie wiedziała nic o swoim prawdziwym pochodzeniu, o historii swojej
rodziny. Ojciec zadbał, aby wychowywali się z dala od przynależnego im
dziedzictwa. Nigdy nie zdradził tajemnicy. Ludzie-niedźwiedzie, oto kim była jej
rodzina. Adam mógł przejąć należne mu prawa, ale nie zdążył. Ubiegł go Nat… Nat.
Na samą myśl o chłopaku jej dłonie mimowolnie zacisnęły się w pieści. Nat był
potworem. Uczynił coś tak strasznego… Wspomnienie tamtego dnia, tamtego lasu,
powróciło z całą wyrazistością. Znów czuła ten lęk i ból. A teraz spodziewała się
dziecka. Jego dziecka…
Stanęła przed cmentarną furtką i pchnąwszy ją do przodu, weszła do środka.
Jak zwykle panowała tu cisza i spokój. Nawet szum drzew był delikatniejszy. Stąpała
ostrożnie pomiędzy pochyłymi mogiłami, starając się, aby zbyt gwałtownym ruchem
nie zburzyć podniosłego nastroju. Atmosfera pełnego skupienia udzieliła się i jej.
Zmierzała tam, gdzie ciągnęło ją coś bliżej nieokreślonego. Czuła potrzebę, że musi
tu przyjść, że to konieczne. Ten pomnik kobiety z twarzą zasłoniętą włosami, zdawał
się przyciągać ją jak magnes. W swojej głowie słyszała szept wołający jej imię.
Zasuszone, kremowe róże, leżące na kamiennym bloku, były pamiątką po
ostatnich odwiedzinach Caroline. Patrzyła na nie i na wyryty napis, który częściowo
przysłaniały. Elizabeth Robillard… Dziewczyna z portretu… Dlaczego czuła ucisk
w sercu, patrząc na ten grób? Dlaczego widok tych róż, przypominał jej coś, czego
jednak nie potrafiła sobie uzmysłowić?
— Barbaro — i ten głos w jej głowie. Nie, on nie brzmiał tylko w jej głowie!
Odwróciła się i zobaczyła stojącą z tyłu dziewczynę. Elizabeth! W przestrachu
cofnęła się o krok i zahaczywszy nogą o róg pomnika, przewróciła się na nagrobek.
Wyciągnęła rękę, aby zamortyzować upadek. Jej dłoń zatrzymała się na uschniętych
różach.
— Ciebie tu nie ma! — krzyknęła. — To tylko moja wyobraźnia! Tylko moja,
głupia wyobraźnia!
— Mylisz się. — Głos zjawy brzmiał bardzo realnie. Przepojony był
smutkiem.
Barbara chciała się podnieść, ale nie mogła się poruszyć. Miała wrażenie, że
zrosła się z tym grobem w jedno, że stanowi jego część. Leżała więc i patrzyła na
stojącą przed sobą dziewczynę. Błękitna suknia Elizabeth powiewała na wietrze.
Dostrzegła, że przybyła trzyma w dłoni jedną, długą, kremową różę.
— Kim jesteś? — wyszeptała z przerażeniem.
— Tym kim byłam. — Postać uśmiechnęła się. — Nie musisz się mnie bać.
Nawet nie powinnaś. Jesteś mi bardzo bliska.
— Elizabeth? — musiała zapytać, chociaż znała odpowiedź.
— Znasz mnie, a ja znam ciebie. Czekałam na twój przyjazd. Wiedziałam, że
kiedyś się zjawisz. Bill mi to obiecał.
Jak Bill mógł jej obiecać coś takiego? Skąd miał wiedzieć o Barbarze, przecież
zmarł ponad sto lat przed jej narodzinami? Nie odrywała wzroku od zjawy, ale ze
zdziwieniem zauważyła, że odczuwany jeszcze chwilę temu strach, gdzieś zniknął.
— Dziwisz się, bo tego nie rozumiesz. Też kiedyś nie rozumiałam. Śmierć
nauczyła mnie wielu rzeczy. Przede wszystkim tego, że nigdy już nie można być tym
kimś, kim się było.
— Ale czego chcesz ode mnie?
— To jest pytanie, na które sama musisz znaleźć odpowiedź. Musisz jej
poszukać wewnątrz siebie… Dużo od tego zależy. I nie pomyl się…
— Nie rozumiem — westchnęła.
— Kochasz, ale w twoim sercu pojawiają się wątpliwości. Ja takich
wątpliwości nie miałam. Jeśli ty je masz, to zastanów się, czy dokonałaś słusznego
wyboru. Lucas jest moim bratem i słodki z niego mężczyzna, ale czy to on jest
miłością twojego życia? To dziecko, które nosisz w sobie, ono ma moc. Jest
spełnieniem obietnicy. Lękasz się nieznanego, wahasz przed podjęciem decyzji, ale
wiedz, że tak musi być. To przeznaczenie, które kiedyś pokierowało moje kroki do
kopalni. Ty też masz swoje przeznaczenie…
— Ale ja nie chcę tego dziecka! — krzyknęła rozpaczliwie. — Jeśli wiesz
wszystko, to wiesz także, w jaki sposób ono powstało. Jego ojciec był potworem,
który skazał mnie na śmierć. Gdyby nie Erick…
— Roderick. — Twarz Elizabeth rozpromieniła się. — Tak, on zawsze zjawiał
się w odpowiednim momencie. Uratował ciebie, tak samo jak mnie. To też było
przeznaczenie, znak z zaświatów. Jak czasem ciężko wam ludziom odczytać
najprostsze przesłanie.
— Jakie przesłanie? Elizabeth, ja zostałam zgwałcona! Rozumiesz? A teraz
spodziewam się dziecka…
— Kochanie, wkrótce to zrozumiesz… To dziecko jest darem, obietnicą sprzed
wieków. Jeśli spojrzysz oczami duszy, dostrzeżesz to, co istotne. Patrz w głąb siebie.
Wsłuchaj się w swoje serce. Twoje uczucia… Barbaro nie pomyl się! Od tego dużo
zależy! — Elizabeth pochyliła się i włożyła różę, w nadal bezwładne palce
Bennettówny. Zacisnęła jej dłoń na łodydze kwiatu, tak mocno, że kolec wbił się
w skórę dziewczyny. Barbara cichutko krzyknęła i w tym momencie poczuła, że jej
ciało odzyskuje władzę. Rozprostowała palce, wypuszczając kwiat z dłoni. Krople jej
krwi skapnęły wprost na kremowe płatki. Podniosła się i rozejrzała dookoła, ale
nigdzie nie zobaczyła już Elizabeth. Zjawa zniknęła tak samo bezszelestnie, jak się
pojawiła. Tylko ta świeża, zbroczona krwią róża, leżąca na wiązance zwiędłych
kwiatów, była świadectwem jej niedawnej obecności.
* * *
Roderick zatrzymał samochód na poboczu piaszczystej drogi. Wysiadając
z samochodu, spojrzał w stronę pobliskiego domostwa Bennettów. Przez chwilę
pomyślał o Barbarze i jej błękitnych oczach… Elizabeth miała takie same.
Elizabeth…
Wolnym krokiem podszedł do cmentarnej furtki.
Nie lubił tego miejsca, unikał przez tyle lat. Chciał wymazać ze swojej pamięci
jego istnienie. To tu spoczywała jego żona. Gdy Caroline pierwszy raz pokazała mu
grób, zrozumiał, że czasu nie można już cofnąć. Że to, co się stało, jest nieodwołalne
i ostateczne. Pozwolił odejść Elizabeth, tej Elizabeth, którą kochał i znał… Ta osoba,
którą odnalazł, mimo że ma duszę jego żony, jest już zupełnie innym człowiekiem.
Zupełnie.
Patrzył na zatarte, nagrobne napisy, zmierzając w kierunku
charakterystycznego nagrobka. Bill został z nią. Nie opuścił. Zadbał o wszystko. Sam
wyrzeźbił pomnik, wyciosał trumnę. Jakimże uczuciem musiał ją darzyć ten
człowiek? Nawet dom postawił w pobliżu jej grobu, tak aby zawsze być blisko. Do
końca. Ta sama ziemia przyjęła jego szczątki. A on, jej mąż, podążał za mrzonkami.
Szukał czegoś, co sam dobrowolnie oddał. Był głupcem, strasznym głupcem. To Bill
pokazał, jak należy kochać.
Stanął przed nagrobkiem przedstawiającym zadumaną kobietę. Wiatr
rozwiewał poły jego długiego, czarnego płaszcza, smagał po twarzy i targał włosy.
Ciemne kosmyki przesłaniały mu oczy, więc uniósł dłoń do góry i je odgarnął. W tym
momencie poczuł coś, co ścisnęło mu serce. Pochylił się ku płycie nagrobnej
i podniósł piękną, kremową różę, leżącą na zeschniętej wiązance. Ostrożnie obracał
w palcach ten kwiat, który jakimś dziwnym trafem pachniał tak jak Elizabeth.
Intensywny, znajomy aromat… Dostrzegł czerwoną smugę na kremowych płatkach
i przybliżył różę do ust. Krew… Jeszcze świeża krew… Ten zapach… Jego
Elizabeth… Tak, nie miał wątpliwości, to była ona.
— Elizabeth — krzyknął, unosząc głowę do góry. — Gdzie jesteś? Elizabeth!
* * *
Sarah Bishop szybko uporała się z pracą i miała chwilę czasu, aby
przygotować się psychicznie na spotkanie z Robillardem. Odkąd, dziś rano,
zdecydowała się podejść do jego samochodu i wreszcie wyjaśnić, dlaczego prawie
każdego dnia siedzi w aucie przed kościołem, czuła się jak nowo narodzona. Ten
wyjątkowy mężczyzna chciał się z nią umówić. Z nią! Właśnie z nią!
Sarah Bishop, klasowa kujonka, dziewczyna na studiach uważana za frajerkę.
Nieatrakcyjna, wyśmiewana, samotna i bardzo nieszczęśliwa. Tylko wśród książek
czuła się kimś wyjątkowym. Tu odnajdywała spokój, zrozumienie i akceptacje,
a nawet miłość. Książki nie mogły jej zdradzić, zranić, ani opuścić. Były jej
wiernymi przyjaciółkami, towarzyszkami niedoli. Każdą traktowała jak najcenniejszy
skarb, w końcu każda powstała w umyśle jakiegoś człowieka. Była jego
nieśmiertelnością.
A teraz zjawił się Erick Robillard. Nieco tajemniczy, nieziemsko przystojny,
bajecznie bogaty. Ucieleśnienie marzeń wszystkich dziewcząt. Takich mężczyzn
znała tylko z okładek kolorowych magazynów i filmów. Nie bywali w jej świecie.
Nigdy nawet nie pomyślała, że jeden z takich półbogów zawita do Elizabeth Town
i ją tu odnajdzie. Była pewna, że resztę swego życia spędzi zagrzebana wśród
zakurzonych tomów, nadal samotna i niekochana.
Podeszła do lustra i zerknęła na swoje odbicie. Jak zwykle nie była
zadowolona z tego, co zobaczyła. Nienawidziła swoich rudych włosów i dlatego
ścinała je na jeżyka. Denerwowały ją zbyt blade policzki z wystającymi kośćmi. Nie
lubiła swojej szczupłej, chłopięcej sylwetki. Gdyby była blondynką o błękitnych
oczach i pełnym, kształtnym biuście? Gdyby olśniewała jako wysoka, ponętna
brunetka? Czasem zastanawiała się, jakby wtedy wyglądało jej życie, ale nie
żałowała tego, kim jest. Właściwie, gdyby miała wybór, chciałaby, aby wszystko było
tak jak teraz. Dokładnie tak samo. Zwłaszcza, że Erick zainteresował się nią, właśnie
taką, jaką była.
Duży, stojący, zabytkowy zegar, pamiętający zapewne początki Elizabeth
Town, wybił właśnie godzinę osiemnastą. Drgnęła słysząc ostatnie uderzenie. Już
czas. Jeszcze raz spojrzała na swoje odbicie i przegładziła ręką niesfornie piejące
włosy. Podeszła do drzwi, sięgnęła po kurtkę, wiszącą na drewnianym wieszaku
i założywszy ją na siebie, przerzuciła przez ramię dużą, płócienną torbę. Rozejrzała
się po pokoju, sprawdzając czy wszystko jest w porządku, a ponieważ nie zauważyła
nic niepokojącego, otworzyła drzwi. Starannie zamknęła wszystkie zamki i wrzuciła
klucze do kieszeni kurtki.
Samochód Ericka znajdował się w tym samym miejscu co rano, ale mężczyzna
nie siedział teraz w środku, tylko stał oparty o maskę mercedesa.
— Punktualny — zauważyła, podchodząc do niego.
— Bardzo staroświecki ze mnie typ. — Uśmiechnął się do niej i okrążywszy
auto podszedł do drzwi od strony pasażera. Z kurtuazją uchylił je przed dziewczyną.
— I dobrze wychowany. — Zajęła wskazane miejsce.
— Staram się jak mogę. Od bardzo wielu lat. — Zamknął drzwiczki i odwrócił
się do tyłu, a wtedy spostrzegł stojącą tuż obok Elizabeth. Ten widok go zaskoczył.
Postać w błękitnej sukni znajdowała się tak blisko, iż dzieliło ją od niego zaledwie
kilka centymetrów. Miał wrażenie, że czuje jej zapach, że delikatny powiew jej
oddechu owiewa mu twarz. W błękitnych oczach Elizabeth widoczny był smutek. Po
bladych policzkach dziewczyny płynęły łzy.
— Hej, co cię tak wcięło? — Sarah uchyliła okienko. — Wyglądasz jakbyś
zobaczył ducha.
Z trudem oderwał wzrok od niezwykłego zjawiska i spojrzał na swoją
towarzyszkę. Czy naprawdę dusza Elizabeth skryła się w tym ciele? Dlaczego zjawa
płakała? Czy to może być pomyłka? Gdy ponownie przeniósł wzrok w miejsce, gdzie
jeszcze przed chwilą stała jego żona, zobaczył już tylko pusty plac.
* * *
Spotkanie przy herbacie upływało w miłej, chociaż nieco sztucznej atmosferze.
Roderick przez cały czas starał się być wyjątkowo sympatyczny. Zagadywał Sarah
o jej studenckie czasy, opowiadał o swoich podróżach po świecie. Ze wszystkich sił
pragnął upchnąć na samo dno duszy, to dziwne uczucie, które ciągle nie dawało mu
spokoju. Dlaczego nie czuje do Sarah tego, co do Elizabeth? Dlaczego nic go do niej
nie przyciąga? Siedzą razem przy kawiarnianym stoliku, rozmawiają, niby dobrze się
bawią, a on jednak wie, że coś jest nie tak. Że to nie z nią chciałby tu być.
Sarah należała do osób bardzo inteligentnych, oczytanych. Barwnie
przedstawiała przeróżne akademickie anegdoty i zaskakiwała Rodericka rewelacyjną
znajomością, zdawałoby się zapomnianych już dzieł literackich. Nawet nie
spostrzegli, kiedy ich rozmowa zeszła na tematy dotyczące wampirów.
— Nie boisz się mieszkać zupełnie sam, w takim ogromnym domu?
I w dodatku na zupełnym odludziu? — To Sarah pierwsza nawiązała do legendy,
dotyczącej rezydencji Robillardów. — Ja, chociaż nigdy tam nie nocowałam, to
jednak nawet w dzień, siedząc sama w pustej sali, miałam wrażenie, że za chwilę
dopadnie mnie jakiś wampir i wgryzie się w moją szyję.
— Wierzysz w te brednie? — Patrzył na nią uważnie. Historia, służąca
przyciąganiu turystów, naprawdę go denerwowała. — To dom moich przodków.
Chyba nie sądzisz, że byli wampirami?
— Bardzo cię przepraszam. — Zrobiło się jej głupio. Nie powinna poruszać
tego tematu. — Nie miałam zamiaru obrażać twoje rodziny. Po prostu czasem
legendy są bardzo mocno związane z naszą świadomością i nie możemy nic poradzić
na to, że odczuwamy irracjonalny strach.
— Nie mam do ciebie o to żalu. — Upił łyk herbaty, ale ten smak w ogóle mu
nie odpowiadał. Sarah wybrała specjalną odmianę białej herbaty, mającą ponoć
właściwości oczyszczające organizm. Z tego, co zorientował się podczas rozmowy,
panna Bishop była wierną wyznawczynią ideologii zdrowego żywienia, a w dodatku
weganką. Jakoś nie mógł się oprzeć myśli, co zrobiłaby na wiadomość, że jego
głównym składnikiem pożywienia jest krew.
— Jeszcze raz przepraszam. Wampiry nie istnieją, ale ich wyobrażenie działa
na ludzi.
© Copyright by Katarzyna Stachowiak 2013
Tytuł: W kolorze krwi. Pierwsi z pierwszych Autor: Katarzyna Stachowiak
Spis treści ZASKAKUJĄCA DIAGNOZA RADA NAJWYŻSZA DAR ŻYCIA ZAGUBIONE DUSZE W OTCHŁANI SZALEŃSTWA SAMOTNOŚĆ SERCA POMIĘDZY ŚWIATAMI ŚWIĄTECZNE DNI BAL NOWOROCZNY
ZASKAKUJĄCA DIAGNOZA Na podjazd rezydencji Robillardów zajechał czarny mercedes. Drobinki żwiru prysły spod jego kół, gdy gwałtownie zahamował. Po chwili drzwi pojazdu otworzyły się i z wnętrza wysiadła szczupła, ciemnowłosa dziewczyna. Wolnym krokiem pokonała przestrzeń dzielącą ją od marmurowych schodów wiodących wprost do okazałych drzwi wejściowych. Zanim weszła na pierwszy stopień, zatrzymała się na moment i odwróciła. Wzrok Barbary napotkał spojrzenie Rodericka stojącego przy aucie. Widok przystojnego, odzianego w czerń mężczyzny wywołał w jej sercu dziwne drżenie. Nie zdążyła się jednak nad tym głębiej zastanowić, gdyż nagły podmuch wiatru rozwiał włosy Rodericka, na moment przesłaniając mu twarz. Brunet podniósł rękę do góry i niedbałym ruchem odgarnął niesforne pukle. Ten obraz wydał się jej bardzo znajomy, wręcz bliski. Jakby jakieś odległe wspomnienie, skryte na samym dnie umysłu. Przecież tak nie powinno być! Nie powinna tego czuć! Nie w stosunku do niego! Nie po tym wszystkim, co przeszła wspólnie z Lucasem! Krwawe wydarzenia, które miały miejsce ponad trzy tygodnie temu, na zawsze odcisnęły swoje piętno na osobach, które przez przypadek zostały wplątane w porachunki sprzed wieków. Spokojna, zapomniana przez Boga miejscowość stała się areną pojedynku istot mroku, dla których życie ludzkie nie stanowi żadnej wartości. Teraz jednak wszystko wracało do normy i jedynie wyżłobione ślady pazurów wampira widoczne na asfalcie szkolnego parkingu, przypominały wtajemniczonym o stoczonej walce. Walce wygranej dzięki poświęceniu Caroline. Elizabeth Town znowu było zwykłym, sennym, bezpiecznym miasteczkiem, zagubionym wśród lasów i pagórków. Angelina powoli przystosowywała się do swojego nowego życia. Nie musieli już jej pilnować — najbardziej niebezpieczny okres właśnie minął. Nadal mieszkała w domu Robillardów, ale regularnie kontaktowała się telefonicznie z Flo. Przed koleżanką udawała, że ciągle przebywa u swojej matki w Los Angeles. Tak było lepiej dla wszystkich. Często po szkole odwiedzała ją Barbara i przekazywała najświeższe wiadomości. Przez ten czas zbliżyły się do siebie, tym bardziej, że Caroline musiała pojechać do Europy. Tak, ten wyjazd był konieczny. Przejmując należne jej prawa, wzięła na siebie wszystkie obowiązki i przywileje z tym związane. Ani Lucas, ani Roderick nie mieli pojęcia skąd Caroline czerpie wiedzę na temat historii i obowiązków Patronów. Nie utrzymywali kontaktu z żadnymi innymi wampirami, a w książkach ani w Internecie nie można było wyszukać potrzebnych wiadomości. Być może wszelkie informacje otrzymała wraz z wypitą krwią Kingsleya. W każdym razie wiedziała, że musi poinformować Radę o zaistniałej sytuacji i przyjąć od nich wytyczne dotyczące
dalszego postępowania. Wiedziała także, gdzie szukać Rady. Trochę niepokoili się, że zupełnie sama chce jechać w tak daleką podróż, ale musieli uszanować jej decyzję. Teraz to ona miała nad nimi władzę. Niby się nie zmieniła, niby nadal była tą samą Caroline, ale w jej ruchach, w jej spojrzeniu, można było dostrzec coś ulotnego, coś co dodawało jej majestatu. Zaczęli odczuwać przed nią pewien rodzaj respektu. Wyprawa do Alicante została szczegółowo opracowana. Przez Internet zarezerwowali jednoosobowy pokój w hotelu Albahia i wykupili bilet na lot. Z ciężkim sercem odprowadzili Caroline na lotnisko. To była bardzo ważna podróż, ponieważ miała ona zadecydować o ich dalszych losach. Oto właśnie ujawniali swoje istnienie światu wampirów. Przez całe to zamieszanie Roderick nie miał czasu na spotkanie z Sarah i wyznanie jej swoich uczuć. Zresztą, co bardzo go dziwiło, wcale nie było mu do tego spieszno. Często w nocy budził się w swoim wielkim łożu i wpatrując w niebo za oknem, zastanawiał, dlaczego nie czuje do niej tego, co powinien. Przecież to było nowe wcielenie Elizabeth — kobiety, która stanowiła sens jego życia. Tyle czasu na nią czekał, tak długo szukał, a gdy wreszcie znalazł, coś dziwnego sprawiało, że powstrzymywał się przed zrobieniem pierwszego kroku. Czasem z oddali, siedząc w zaparkowanym samochodzie, obserwował ją skrycie. Patrzył na jej twarz, króciutkie, rude włosy i duże, rogowe okulary. Nie pasowała mu do obrazu Elizabeth. Była taka kanciasta, bardziej męska. Nie dostrzegał w niej delikatności swojej żony, tego uroku, który kiedyś nim zawładnął. Ale to była Elizabeth! To była jej dusza była skryta w tym nieatrakcyjnym ciele. Czy miał z niej zrezygnować i czekać na kolejne wcielenie? Ile lat? Ile wieków? A jeśli już jej nie spotka? Lucas i Barbara także nie mieli sposobności upajać się swoim szczęściem. Pocałunek, który połączył ich na szkolnym parkingu, był pierwszym i jak na razie jedynym. Ze względu na to, że Lucas nadal był nauczycielem Bennettówny, nie mogli zdradzić nikomu prawdy o łączącym ich uczuciu. Musieli unikać wspólnego pokazywania się w towarzystwie i nawzajem schodzić sobie z drogi. Widywali się tylko w szkole, podczas lekcji. Poza tym Barbara nadal fatalnie się czuła, przez co często opuszczała zajęcia. Grypa żołądkowa utrzymywała się zdecydowanie zbyt długo i Barbara zaczęła obawiać się, że to coś poważniejszego. Bała się jednak wizyty u lekarza. Jeszcze usłyszałaby jakąś gorszą diagnozę… Wolała nie wiedzieć, co jej dolega. Roderick podszedł do Barbary i obdarzył ją jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów. Gdy się uśmiechał, w jego oczach zapalały się wesołe ogniki, jakby iskierki płonącego wewnątrz ognia. Idąc z nim ramię w ramię, wchodziła po szerokich, marmurowych schodach, wsłuchując się w melodyjny głos mężczyzny, który opowiadał o tym, co słychać u Caroline, jak radzi sobie w Hiszpanii i jak daleko posunęły się prowadzone przez nią rozmowy. Udawała, że jest zainteresowana tymi wszystkimi nowinami, ale najbardziej pochłaniał ją tembr jego głosu. Było w nim coś niezwykłego. Nigdy się nad tym nie zastanawiała, ale miała pewność, że mogłaby słuchać go w nieskończoność. — Nareszcie jesteś! — Angelina już na nią czekała. Z radością, malującą się w oczach, chwyciła koleżankę za rękę i pociągnęła na górę, prosto do zajmowanego
przez siebie pokoju. — Nie będę wam przeszkadzał! — zawołał za nimi Roderick. — Jaki on słodki — szepnęła Angelina, nachylając się do ucha Barbary. — Mogłabym schrupać to ciasteczko, gdyby moje serce nie było już zajęte. — Tak? — Barbara drgnęła, ale nie pokazała po sobie, że wie, o co chodzi młodej wampirzycy. — Oj nie mów, że nie pamiętasz — szczebiotała rozanielona blondynka. — Tak bardzo stęskniłam się za Lucasem. Żałuję, że wrócił do swojego domu. Tu miałam go na wyciągniecie ręki. Jeszcze trochę, a na pewno zrozumiałby, że jestem kobietą jego życia. — Tak, szkoda — przytaknęła Barbara, dziękując w duchu za taki obrót sprawy. — Och powiem ci kochana, że jestem strasznie ciekawa moich mocy. Erick mówił, że wampiry potrafią czytać w myślach ludzi i mogą narzucać im swoją wolę. Tak bardzo chciałabym to wypróbować, ale niestety na razie nie pozwalają mi na kontakty towarzyskie… No tak, oczywiście wyłączając ciebie, ale ty skarbie jesteś jakimś strasznym dziwolągiem. Patrzę na ciebie i nic nie widzę. — Chyba nie próbowałaś rzucać na mnie uroku? — Barbara zmarszczyła brwi. — Tylko odrobinkę — przyznała beztrosko Angelina. — Raz, albo dwa… Ale bez żadnego rezultatu. Może potrzebuję więcej prób? — Możliwe, ale myślę, że lepiej zrobisz zmieniając obiekt swoich eksperymentów — zastrzegła. — Noszę pewien talizman — tu wskazała na zawieszony na szyi wisiorek — który chroni mnie przed wszystkimi wampirzymi sztuczkami. Barbara wiedziała od Caroline, że panna Stewart nie ma na razie żadnych zdolności i być może nigdy ich nie otrzyma. Fakt ten stanowił dla wszystkich zagadkę, której nie potrafili rozwiązać. Po każdej przemianie nowonarodzony odkrywał dodatkowe możliwości swojego ciała. Czytanie w myślach i łączność telepatyczna były czymś tak naturalnym, że ich brak u Angeliny stanowił prawdziwy ewenement. Caroline miała na ten temat pewną teorię: być może panna Stewart była tak zadufana w sobie, że po prostu blokowała odbiór myśli innych ludzi. — Ach, to dlatego! — Angelina poderwała się z miejsca i zakręciła piruet na środku pokoju. — Taka jestem szczęśliwa. Mam przed sobą całą wieczność i będę mieć taką władzę… Jak w filmie! — A jak z piciem krwi? — Barbara przerwała ten wybuch euforii. Drażniło ją nastawienie Angeliny, nie rozumiała jej zachwytu i była zła, że koleżanka próbowała trenować na niej swoje zdolności. Postanowiła troszkę ostudzić zapał panny Stewart. — To musi być coś okropnego. Brrrr, jak tylko pomyślę, to robi mi się słabo. Pewnie smakuje obrzydliwie. — Jest całkiem słodka — Panna Stewart wzruszyła ramionami. — Kurczę, wyobrażasz sobie? Jestem wampirem! Najprawdziwszym wampirem! I Lucas, i Caroline, i Erick też są! Tworzymy jakby rodzinę. Rozumiesz? Lucas i ja to prawie rodzina. Tyle nas łączy… Och czuję, że coś z tego będzie…. — Angelino zejdź na ziemię. Cieszę się, że jesteś taka zachwycona nowym życiem, ale nie zapominaj, kim byłaś.
— Człowiekiem — prychnęła pogardliwie. — Marną, słabą istotą, którą tak łatwo zranić. Pamiętasz, co przeszłam przez Kingsleya? Już nigdy więcej nic takiego mnie nie spotka. A wiesz dlaczego? Bo już nie jestem człowiekiem! Podbiegła do szafy i otworzywszy ją, zaczęła wyrzucać na podłogę przeróżne ubrania. — Widzisz? To wszystko jest moje! Erick mi kupił! Mam mnóstwo odjazdowych, cholernie drogich ciuchów! Jestem kimś! Mam władzę! Zobacz! — Pospiesznie ściągnęła z siebie fioletową sukienkę i stojąc w samym biustonoszu i wysoko wyciętych majteczkach, sięgnęła po różową, króciutką sukienkę z dwoma plisami z przodu. — Wiesz co to jest? Chanel! — Założyła na siebie uroczy ciuszek i stanąwszy przed lustrem, z pełnym podziwem patrzyła na swoje odbicie. — Jestem piękna! Piękniejsza niż za życia! Teraz to ja zostanę królową balu. Barbara spędziła jeszcze chwilę z Angeliną, dzieląc się z nią najświeższymi wiadomościami ze szkoły, ale to w większości panna Stewart mówiła, przeważnie na swój temat. Zawsze była trochę egocentryczna, teraz jednak ten egocentryzm wzmógł się wielokrotnie. Na szczęście na górę wszedł Roderick i zaproponował Barbarze, że odwiezie ją do domu. Była mu za to wdzięczna. Z prawdziwą ulgą pożegnała przyjaciółkę i niemalże zbiegła po schodach. Stanęła przed portretem Elizabeth. — Była taka piękna — szepnęła. — Musi ci jej bardzo brakować. — Nawet nie wiesz jak bardzo. — Zwrócił twarz w stronę obrazu. — W każdym momencie swego życia tęsknię za nią. Jest w każdym moim oddechu… — Dla takiej miłości warto żyć — Nutka smutku zabrzmiała w jej głosie. — Warto — przyznał. — Nawet, jeśli miałoby to trwać tylko chwilę. Jestem pewien, że to, co łączy ciebie i Lucasa, jest tak samo trwałe. — Tak… — Chciałaby, żeby to było prawdą, ale coraz częściej łapała się na tym, że związek z Lucasem nie wydaje się jej szczytem szczęścia. Owszem, myślała o nim, śniła, ale to nie było takie uczucie, jakiego się spodziewała. Zaraz po zdarzeniu z Natem, odkryła w sobie ogromne pokłady miłości skierowanej ku Lucasowi. Nawet sama się dziwiła, że tak nagle nabrało to niesłychanej mocy. Jednak wraz z upływem czasu ta siła słabła i chociaż nadal kochała Lucasa, to nie potrafiła wyobrazić sobie ich wspólnej przyszłości. Coś tu nie pasowało, ale nie miała pojęcia co. Może to wina jej stanu zdrowia? Roderick założył skórzaną kurtkę i sprawdziwszy czy w kieszeni ma kluczyki od samochodu, podszedł do drzwi wejściowych. Otworzył je, dając przejść Barbarze. Wychodząc, dziewczyna kątem oka dostrzegła jak postać na portrecie porusza się, jak macha do niej ręką. Przywidzenie, jak zwykle, kolejne przywidzenie. * * * — Kiedy wraca ta twoja koleżanka? — Adam przyniósł do pokoju siostry kubek z gorącą miętą. Nowy atak torsji po raz kolejny zmusił Barbarę do pozostania w łóżku. Nie żałowała jednak, że wieczór spędzi samotnie w sypialni. Za oknem szalała prawdziwa nawałnica. Deszcz bębnił o parapet i szybę. Ciemność nocy co
chwilę przerywały błyskawice. Huk grzmotu niósł się echem po okolicy i napawał Barbarę lękiem. Cieszyła się, że może bezpiecznie, otulona ciepła kołdrą, leżeć w swoim pokoju. Tak, wreszcie poczuła, że tu jest jej miejsce. Nowy Orlean stał się przeszłością. Wspomnieniem. To z Elizabeth Town wiązała swoją najbliższą przyszłość… A może nawet całą wieczność… — Dziękuję. — Odebrała od niego naczynie i ostrożnie upiła mały łyczek. Wrzątek parzył ją w wargi, ale pamiętała słowa ciotki, że zioła należy pić tylko gorące, gdyż wtedy uwalniają całe bogactwo swoich właściwości. — Jej podróż może się trochę przedłużyć. Sam rozumiesz, jest w Hiszpanii. — Taaaa… — podrapał się po rozczochranej czuprynie. — Ale dasz mi znać, jeśli będziesz cokolwiek wiedziała? — Jasne — przytaknęła pospiesznie. Szkoda, że raz wymazanych wspomnień nie można przywrócić. Teraz, gdy wszystko dobrze się skończyło, nic już nie stoi na przeszkodzie, aby Adam był razem z Caroline. Chociaż… Czy protoplastka gatunku wampirów powinna spotykać się ze zwykłym człowiekiem? — Idziesz jutro do szkoły? — zapytał, zatrzymując się w progu. — Myślę, że do rana mi przejdzie. — Powinnaś zgłosić się do lekarza. Zbyt długo masz te objawy. — Już mi lepiej. — OK. Dobrej nocy siostra. — Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Ledwie jego kroki ucichły, gdy w okno sypialni Barbary ktoś zapukał. Wstała z łóżka i odstawiwszy czerwony kubek na nocny stoliczek, podeszła do parapetu. Za szybą dostrzegła mokrego od deszczu Lucasa. Pospiesznie otworzyła okno. — Co tu robisz? — Cofnęła się do tyłu, zakładając na swoją cienką koszulę nocną, welurowy szlafrok. — Wreszcie możemy się zobaczyć. — Zwinnie zeskoczył na podłogę. Z jego zamszowej, krótkiej kurtki skapywały wielkie krople wody. Włosy przykleiły mu się do twarzy. — Przeziębisz się. — Pobiegła do łazienki po ręcznik, ale gdy wróciła, uzmysłowiła sobie, jaka jest głupia. Lucas miałby się przeziębić? Wampir? Przez tę krótką chwilę, kiedy jej nie było, Lucas zdążył już zdjąć całe ubranie i stał teraz w samych szarych slipkach. Rzuciła mu ręcznik, pospiesznie odwracając wzrok. Nie była przygotowana na to, co zobaczyła. Uśmiechnął się widząc jej zażenowanie. Dziewczyny w jej wieku nie były już takie niewinne. Miał szczęście, że trafił właśnie na nią. — Już — odezwał się dopiero, kiedy wytarł włosy i całe ciało, a następnie owinął się ręcznikiem wokół pasa. Nie miała odwagi się odwrócić. Podeszła do stoliczka i sięgnęła ponownie po kubek. Piła spokojnie, jak najdłużej odwlekając moment, kiedy będzie mogła na niego spojrzeć. On jednak nie był cierpliwy. Podszedł do niej i objął od tyłu. Pod wpływem jego dotyku wypuściła kubek, który upadł na ziemię i rozbił się na mnóstwo małych kawałków. Chciała się pochylić, aby je podnieść, ale Lucas uniósł ją do góry i przeniósł na łóżko. Ostrożnie położył na pościeli, sam kładąc się obok. Widział jej zdenerwowanie, ale brał je za objaw nieśmiałości. Nie mógł odczytać jej
myśli, lecz gdyby to uczynił odkryłby, że powód był zupełnie inny. Barbara nie chciała się z nim kochać. Przynajmniej nie teraz. Czasem wyobrażała sobie tę chwilę, ale ona nie mogła wydarzyć się dziś. Na pewno nie w teraz! — Czekałem na ciebie tyle czasu… — Usta Lucasa błądziły po jej szyi, po jej ramionach… Schodziły niżej. Ręce nerwowo starały się wyplątać ją ze zwojów szlafroka. — Nie! — Zebrała w sobie wszystkie siły i odepchnęła go od siebie. Poderwała się z łóżka. To, co zrobiła, zaszokowało go. Usiadł zdezorientowany. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy, nie po tym, co razem przeszli. — Barbaro — próbował do niej przemówić, ale zatkała uszy dłońmi. — Nie Lucasie, nie teraz — wyszeptała. — Nie w ten sposób. To niewłaściwe. Jesteś moim nauczycielem… Nie możemy tego zrobić. — Kocham cię Barbaro i to z tobą chcę spędzić całą wieczność — zapewnił. — Wiem, ale nie potrafię zrobić czegoś wbrew przyjętym regułom. Błagam, zrozum mnie. To dla mnie naprawdę bardzo trudne. Ja… — Uszanuję twoją decyzję — przerwał jej. Wstał szybko i nerwowymi ruchami zaczął zakładać na siebie mokre ubranie. — Co robisz? — Naprawiam to, co zepsułem. Nie będę zmuszał cię do niczego. Jeśli twoją wolą jest poczekać do zakończenia szkoły, to poczekamy. — Ja… — Poczuła się trochę niezręcznie. Nadal nie wiedziała, jak mu to wszystko wyjaśnić. Tyle różnych uczuć szalało w jej sercu, skutecznie uniemożliwiając logiczne myślenie. Kochała Lucasa — tego była pewna, ale ta miłość była zupełnie inna. Inna niż… — Nie musisz się tłumaczyć, to ja popełniłem błąd. Proszę cię o wybaczenie. — Zapiął pasek od spodni i zarzucił na siebie kurtkę. — Uznajmy, że dzisiejszej nocy nie było. — Skoczył na parapet i nawet nie oglądając się na Barbarę, zniknął w ciemnościach panujących za oknem. * * * Tego dnia historia była ostatnią lekcją, ale mimo to Lucas spóźnił się na nią całe dwadzieścia minut, gdyż po tym, co wydarzyło się poprzedniego wieczora, nie potrafił tak po prostu wejść do klasy i spojrzeć na Barbarę. Odwlekał tę chwilę w nieskończoność, ale wreszcie musiał stawić czoła temu, co nieuchronne. Młodzież, siedząca w ławkach, powitała go jękiem zawodu. Mieli nadzieję, że nauczyciel już się nie zjawi i będą mogli wcześniej skończyć zajęcia. Niestety, ich nadzieje zostały rozwiane. Lucas przekroczył próg, a jego wzrok od razu napotkał spojrzenie Barbary. Wspomnienie wczorajszej nocy wróciło ze zdwojoną siłą. Starając się panować nad swoimi emocjami podszedł do biurka i tak jak to miał w zwyczaju, usiadł na jego blacie. — Zawiedzeni — raczej stwierdził, niż zapytał. Doskonale widział myśli wszystkich uczniów. Wszystkich, oprócz Barbary. — No cóż drodzy państwo, jako że
sporo się spóźniłem, nie rozpocznę dziś nowej lekcji. Po klasie rozległ się szmer zadowolenia, jednak Lucas szybko go uciszył. — Ponieważ wkrótce kończycie szkołę i czekają was testy, poświęcę dzisiejsze zajęcia, na sprawdzenie waszej znajomości ostatnio przerabianych zagadnień. Słowom Lucasa zawtórował zbiorowy jęk. Uczniowie nerwowo zaczęli przeglądać podręcznik i notatki. — Jest może jakiś ochotnik? — Na twarzy Lucasa pojawił się złośliwy uśmiech. — No czekam. Znajdzie się śmiałek? Jeśli nikt się nie zgłosi, zaczynam stawiać oceny niedostateczne. Po kolei od samej góry. Kto obroni kolegów? Nie ma chętnych? — Sięgnął po zeszyt z nazwiskami uczniów. W tym momencie spostrzegł, że pierwsza na liście jest Barbara. Jak mógł o tym zapomnieć? Podniósł głowę i spojrzał na nią. Siedziała w pierwszej ławce na wprost niego. — Barbara Bennett… — starał się, aby jego głos brzmiał w miarę normalnie. — Może spróbujesz przypomnieć nam, o czym rozmawialiśmy na ostatniej lekcji? Podniosła się w milczeniu. Pamiętała temat, ale w jej głowie wirowały tysiące myśli. Kłębiły się i skutecznie uniemożliwiały sformułowanie najprostszego zdania. Miała wrażenie, że świat zawirował i ucieka spod nóg. — Ja… ja… — chciała coś powiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle. Nagły skręt żołądka i kolejna fala mdłości dopełniły dzieła. Nie miała nawet czasu, aby usiąść. Jej nogi odmówiły posłuszeństwa i bez przytomności osunęła się na podłogę. Odgłos przewracanej ławki, przerwał ciszę panującą w sali. Lucas zerwał się z biurka i nim ktokolwiek zdołał podejść do dziewczyny, on już był przy niej. Nie zważając na zdziwione spojrzenia uczniów, delikatnie chwycił ją na ręce. Jej głowa opadła do tyłu. Barbara była taka lekka, taka wiotka. W ogóle nie czuł jej ciężaru. — Rozejść się! — krzyknął jak żołnierz do tłoczących się wkoło niego uczniów. Bez sprzeciwu wykonali polecenie, Lucas zaś stąpając ostrożnie, z tym jakże cennym ładunkiem, wyszedł z klasy. Wyjrzeli za nim, zaciekawieni zaistniałą sytuacją. Widzieli jak idzie pustym korytarzem, niosąc na rękach bezwładną dziewczynę. — Co się stało? — Drogę zastąpiła mu pani Lee. — Co z nią? — Zasłabła na mojej lekcji. — Wezwę pogotowie — zaoferowała się. — Nie trzeba. Prędzej będzie, jak sam ją zawiozę do klinki — powstrzymał kobietę. — Proszę zająć się moimi uczniami. — Ależ tak, oczywiście — przytaknęła pani Lee i ruszyła w stronę pracowni historycznej. — Koniec zbiegowiska! — Zagoniła uczniów do klasy. * * * W Elizabeth Town nie było szpitala. Najbliższy znajdował się dopiero w Springfield, ale Lucas nie zamierzał jechać tak daleko. W miasteczku działała mała, prywatna klinika i to tu przywiózł nadal nieprzytomną Barbarę. Kiedy troskliwie wyjmował ją z samochodu, dziewczyna otworzyła oczy.
— Co się stało? — zapytała słabym głosem. — Zemdlałaś. — Kopniakiem otworzył drzwi kliniki i wszedł do środka. — Potrzebuję lekarza! — krzyknął do recepcjonistki. — Dziewczyna zemdlała na lekcji. — Już mi lepiej. — Barbara próbowała się wyswobodzić i stanąć na własnych nogach, ale w starciu z nim nie miała szans. Trzymał ją mocno i nie zamierzał puszczać. Recepcjonistka zadzwoniła po lekarza i już po chwili wyszedł do nich wysoki, czarnoskóry mężczyzna w białym, długim fartuchu. — To nasza pacjentka? — zapytał, ukazując w uśmiechy olśniewająco białe zęby. — Dokładnie. — Lucas nadal nie wypuszczał Barbary z objęć. — To może pozwoli mi pan ją zbadać? — zaproponował lekarz. — Tak. Oczywiście. — Dopiero teraz postawił dziewczynę na ziemi, ale nadal wspierał ramieniem. — Proszę za mną. — Czarnoskóry mężczyzna wskazał drzwi gabinetu. — Nazywam się Aron Obayomi. Zajmę się panią i przeprowadzę konieczne badania. . — Barbara Bennett — przedstawiła się, idąc za nim. Lucas wiernie jej towarzyszył i miał zamiar wejść wraz z nią do gabinetu, ale w momencie, gdy już przekraczał próg, doktor Obayomi spojrzał na niego z dezaprobatą. — Proszę wypełnić formularze w rejestracji i załatwić kwestie finansowe. Pozwoli pan, że sam zaopiekuję się pacjentką? No, chyba, że pan też jest lekarzem… — Nie. — Lucas potulnie wycofał się do rejestracji, patrząc jak za doktorem i Barbarą zamykają się drzwi. — Proszę to wypełnić. — Szczupła, skośnooka dziewczyna, siedząca za kontuarem, podała mu plik papierów. — Gdyby miał pan jakieś problemy, to proszę pytać. Płatność będzie gotówką czy kartą? — Kartą. — Sięgnął do kieszeni i wyjął złotą kartę Visa. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego. — Nie teraz. Po badaniach. Nie wiem, co zleci pan doktor. — Dobrze… — Wziął do ręki dokumenty i długopis. Martwił się o Barbarę. Co takiego mogło się z nią stać? Dlaczego zemdlała? Usiadł na skórzanym fotelu i zaczął wypełniać formularze, ale nie potrafił zebrać myśli. Nie znał wszystkich danych dziewczyny. Patrzył na rzędy pustych kratek i nie miał pojęcia, co w nie wpisać. Uniósł wzrok na recepcjonistkę i patrzył na nią tak długo, aż wreszcie i ona zerknęła w jego stronę. To wystarczyło. Nakazał jej wziąć dokumenty i wypełnić samodzielnie. Dziewczyna wyszła zza kontuaru i podeszła do niego. Podniosła ze stolika formularze. — Może lepiej będzie, jak ja to zrobię. — Uśmiechnęła się. — Tak. Tak będzie najlepiej — przyznał, spoglądając na ciągle zamknięte drzwi gabinetu. * * *
— Są wyniki. — Pielęgniarka położyła przed lekarzem kilka niewielkich, komputerowych wydruków. Barbara z zaciekawieniem zerknęła na rzędy cyferek i wykresy. To były badania jej krwi. Lekarz z uwagą przestudiował otrzymane dokumenty. Zerknął na Barbarę i ponownie na wyniki. Poczuła, że znowu robi się jej słabo. Czy było aż tak źle? Może to nie jest zwykła grypa żołądkowa, tylko jakaś podstępna, ukryta choroba? Może to, co miał ojciec? Czy rak jest dziedziczny? Z wrażenia zaschło jej w gardle, ale wiedziała, że gdyby się napiła, to od razu zwróciłaby wszystko. Mdłości nasiliły się i teraz nie były już napadowe, tylko ciągłe. Sam zapach gabinetu powodował, że miała ochotę wymiotować. — Tak pani Barbaro. Jest dokładnie tak, jak podejrzewałem od samego początku. — Odłożył wyniki i spojrzał na nią, uśmiechając się jeszcze szerzej. Dlaczego on się śmieje, kiedy ona umiera? Zaraz dowie się, że cierpi na jakąś straszną, nieuleczalną chorobę, a ten mężczyzna się z tego cieszy. — Co… co mi jest? — wydukała z trudem. — Ile mam czasu? — Myślę, że jakieś siedem miesięcy. — Uśmiech nie schodził z jego twarzy. Siedem miesięcy życia! Jak bezduszny musi być lekarz, aby mówiąc o tym pacjentowi, śmiać mu się prosto w twarz? Czyli koniec… Tak szybko… Nawet nie poszła na studia, nawet nie zaczęła normalnie żyć. Dopiero poznała Lucasa i już będzie musiała go stracić. Siedem miesięcy… Tylko siedem miesięcy, aby pożegnać się ze wszystkimi… Czy w ciągu siedmiu miesięcy można przeżyć całe życie? — To nieuleczalne? — zapytała z drżeniem w głosie. — Nic nie można zrobić? Naprawdę nie ma żadnego ratunku? Lekarz przestał się uśmiechać. Teraz patrzył na nią z powagą, a nawet naganą. Jakby nagle zamiast Barbary zobaczył przed sobą jakąś szczególnie odrażającą istotę. — To już pani decyzja. Zrobi pani, co będzie chciała. Nie mogę ingerować w pani życie, chociaż osobiście nie radziłbym podejmować żadnych pochopnych kroków. Wariat! Kompletny wariat! Ona umiera, ma przed sobą siedem miesięcy życia, a on namawia ją do nie podejmowania kuracji. Zdenerwowała się i wstała gwałtownie z krzesła. Trochę zbyt gwałtownie. Ponownie zakręciło się jej w głowie. Nie upadła tylko dzięki temu, iż w porę schwyciła się blatu biurka. — Ostrożnie. — Lekarz poderwał się z miejsca i objął ją ramieniem, ale ona odtrąciła jego pomoc. — Jak pan może? — krzyknęła, tłumiąc łzy, które jednak mimo wszystko popłynęły po policzkach. — Umieram, a pan mi to mówi z uśmiechem i jeszcze przekonuje, abym nie podejmowała kuracji? Ale ja chcę żyć! Chcę żyć! Jej krzyk zaalarmował Lucasa, który nie zważając na protesty recepcjonistki wtargnął do gabinetu. — Lucas. — Barbara dopadła do niego i ukryła twarz w koszuli na jego piersiach. — Co on ci zrobił? — Oczy Lucasa nabiegły krwią, zaczynał tracić nad sobą kontrolę. Jeszcze chwila i przemieni się w potwora. — Moment! — lekarz gwałtownie zaprotestował. — Zaszło chyba jakieś nieporozumienie. Nie powiedziałem, że ma pani przed sobą siedem miesięcy życia. Skądże! Jest pani zupełnie zdrowa, chociaż ma lekką anemię. Wystarczy jednak
żelazo i kwas foliowy, a wszystko wróci do normy… — Ale mówił pan… — Uniosła głowę i odwróciła się w stronę lekarza. Na jej policzkach lśniły łzy, ale w sercu pojawiła się odrobina nadziei. Może jednak nie wszystko stracone? — Mówiłem, że jest dokładnie tak, jak przypuszczałem. Senność, zawroty głowy, nudności… Owszem symptomy mogą być mylące, ale mam potwierdzenie w badaniach. — Wrócił do biurka i wziął do ręki kartkę z wykresami. — Pani Barbaro, nie mam żadnych wątpliwości. Jest pani w ciąży! * * * Była w ciąży. Ciągle nie wierzyła w te słowa. Myślała o wszystkich, możliwych, ciężkich chorobach, ale nie o czymś takim. Nigdy nie brała tego pod uwagę. W ciąży! To musiało stać się wtedy w lesie… Nat… To jego dziecko. Chciała krzyczeć, ale nie potrafiła. W milczeniu wpatrywała się w uśmiechniętą, twarz lekarza. Widziała, jak porusza ustami, jak mówi coś do niej, nie słyszała jednak ani jednego słowa. Miała wrażenie jakby oglądała niemy film, tyle tylko, że to ona była jego główną bohaterką. Opierała się na ramieniu Lucasa, zdając się zupełnie na niego. Pozwoliła, aby zaprowadził ją do kolejnego gabinetu, gdzie ten sam doktor, kazał jej położyć się na zielonej leżance. Podciągnął jej bluzkę do góry, odsłaniając brzuch. USG. Nie chciała patrzeć na monitor, bo i po co? Nie miała ochoty oglądać tego dziecka. Głowica przesuwała się po jej brzuchu, a ona z odwróconą w bok głową, z zaciśniętymi ustami, czekała na słowa doktora. Miała nadzieję, że to jednak pomyłka, że nastąpił jakiś błąd. O Boże, jak bardzo chciała to usłyszeć. Lucas trzymał jej dłoń. Stał tuż przy niej, żadna siła nie dałaby rady wyprosić go z tego pomieszczenia. — Wszystko w porządku — wesoły głos lekarza zabrzmiał jak wyrok. — Zdrowy, rozwijający się płód. Według pomiarów około siedmio- ośmiotygodniowy. O proszę tak bije jego serce. — Podkręcił jakiś wskaźnik i w sali rozległ się dziwny dźwięk. Bum, bum, bum, bum, bum, bum… Szybciutko, raz za razem. Ten dźwięk wwiercał się w głąb jej umysłu. To dziecko żyło. Żyło w niej i rosło. Jego serce biło… Odwróciła głowę w stronę monitora. Zerknęła na ekran, ale oprócz mnóstwa dziwnych linii i cieni nie dostrzegła niczego, co przypominałoby dziecko. — Nie widzę go — wyszeptała z trudem. — Bo jest jeszcze bardzo maleńki, jak okruszek. Trzeba wiedzieć, czego szukać — wyjaśnił lekarz i palcem dotknął jednego punktu na monitorze. — Proszę spojrzeć uważniej. Tu bije jego serce. Wytężyła wzrok i dostrzegła malutką, pulsującą plamkę. Bum, bum, bum, bum… Serce jej dziecka. Serce dziecka Nata…. * * *
Roderick znowu siedział w swoim samochodzie zaparkowanym na wprost kościoła. Nie mógł przestać tu przyjeżdżać, musiał chociażby z daleka na nią spojrzeć. Szła od strony miasta. Ubrana w granatowe jeansy i fioletową krótką kurtkę wyglądała jak chłopak. Nawet buty nosiła typowo męskie, ciężkie, za kostkę, sznurowane. Jakim cudem, w tym nieatrakcyjnym ciele, mogła się skryć dusza Elizabeth? Zauważyła go, tak jak widziała za każdym poprzednim razem, teraz jednak postanowiła sama uczynić pierwszy krok. Zamiast skręcić do kościoła, zatrzymała się i odwróciła w stronę czarnego mercedesa. Poprawiła przewieszoną przez ramię płócienną torbę i zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi od strony kierowcy. Zapukała w szybę. — Czy mogę w czymś pomóc? — zapytał, otwierając okno. Nawet jej oczy były inne. Takie zwyczajne, bez wyrazu. Nie dostrzegł w nich niczego, co mogłoby przypomnieć mu Elizabeth. — To chyba raczej ja powinnam o to zapytać. — Patrzyła mu prosto w oczy, a on czytał w jej myślach. Podobał się jej, była pod wrażeniem. Zastanawiała się, czy przyjeżdża tu specjalnie po to, aby ją zobaczyć. Miała nadzieje, że tak. — Widuję cię tu prawie każdego dnia. Siedzisz w tym aucie, tak jakbyś na kogoś czekał. Może masz jakiś problem i nie wiesz, jak się zwrócić o pomoc. Nacisnął klamkę i otworzył drzwi. Odsunęła się na bok, aby mógł wysiąść. Stanął koło niej zastanawiając się nad odpowiedzią. Co mógł jej powiedzieć? Że odnalazł w niej duszę swojej zmarłej żony? Nigdy by w to nie uwierzyła. Uznałaby go za pomyleńca. — Właściwie mam problem — przyznał z wahaniem. — Jaki? — Oparła się o maskę samochodu, czekając na jego wyjaśnienia. Nie zamierzała tak łatwo odpuścić. Zrobiła pierwszy krok i miała nadzieję, że coś z tego będzie. — Wiesz, jestem raczej nieśmiałym facetem… — Ty? — Nie kryła zdziwienia. — Dokładnie. Jak widzisz trudno mi nawiązać kontakt z kobietami. — Może ty… Czy ty wolisz mężczyzn? — Zarumieniła się zadając to pytanie. Naprawdę zaczęła go o to podejrzewać. Chyba pierwszy raz w życiu poczuł zmieszanie. — Skąd taki pomysł? — Przepraszam. — Starała się zatuszować swoją gafę. — Nie powinnam o to pytać. To takie nie na miejscu z mojej strony. — Ok. Postawmy sprawę jasno, bo te wszystkie niedomówienia powodują tylko niepotrzebny zamęt. Po pierwsze wolę kobiety. Po drugie mam problem. Po trzecie ty jesteś tym problemem. — Co takiego? — Nerwowo poprawiła okulary. Gdyby zapuściła włosy, zmieniła styl uczesania i zrezygnowała z noszenia okularów, może nawet mogłaby zostać uznana za ładną. Może… Ale ta jej chłopięca sylwetka pozbawiona prawie w ogóle biustu, wąskie biodra i obwisłe ramiona… Nie podobała mu się jako kobieta. Nic do niej nie czuł, była mu zupełnie obojętna. A przecież to była Elizabeth, ta na którą tyle czekał. Ta, która oddała za niego swoje
życie. — Od dłuższego czasu zastanawiam się, czy poszłabyś ze mną na kawę. — Włożył ręce do kieszeni długiego, czarnego płaszcza. Obiecał, że ją odnajdzie, więc jak teraz, gdy wreszcie stoi tuż koło niej, miałby odwrócić się i odejść? — Ty chcesz mnie zaprosić na kawę? Ty? — Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Przecież to było spełnienie jej najskrytszych pragnień! Ten nieziemsko przystojny mężczyzna, za którym oglądały się wszystkie kobiety, właśnie ją zaprasza na kawę. — Czy coś w tym złego? — Nie, ale nie rozumiem dlaczego po prostu nie wszedłeś do biblioteki i nie zaproponowałeś mi tego wcześniej, tylko czaiłeś się w samochodzie. — Roześmiała się i przez jedną chwilę jej twarz wydała mu się nawet ładna. Tak, ta dziewczyna potrzebuje odpowiedniej oprawy, a wtedy rozbłyśnie. Może nie będzie taką pięknością jak Elizabeth, ale rozkwitnie jak wiosenny kwiat. — To właśnie wina mojej wrodzonej nieśmiałości. — Również się uśmiechnął. — Już dawno nie umawiałem się z żadną dziewczyną i trochę wyszedłem z wprawy. — Sto pięćdziesiąt lat samotności. Tyle czasu przeżył bez kobiety. Śnił tylko o Elizabeth, tylko o niej marzył. — Właściwie nie jestem miłośniczką kawy, ale chętnie napiję się herbaty. — Może być herbata. — Przystał na to bez wahania. — To co, przyjadę po ciebie dziś o siedemnastej? — Wolałabym o osiemnastej. Muszę zrobić nowy katalog, a nie lubię przerywać zaczętej pracy. Do osiemnastej na pewno zdążę się wyrobić. — Ok. Będę na ciebie czekał. — Wiem. Tak jak każdego dnia. — Ze śmiechem klepnęła go w ramię, w sposób jakim mają zwyczaj witać się i żegnać dobrzy znajomi. Nawet jej zachowanie było mało kobiece. Westchnął patrząc za nią. To będzie trudne. Bardzo trudne, ale nie niewykonalne. Może przywyknie do tej nowej Elizabeth. Przynajmniej będzie się bardzo starał. * * * — Chcesz pogadać? — Lucas zjechał na pobocze i wyłączył silnik samochodu. Odwrócił się w stronę siedzącej obok Barbary. Od wyjścia z kliniki nie odzywali się do siebie ani słowem, ale widział, że Barbara jest wstrząśnięta tym, co usłyszała od lekarza. Patrzył na jej pobladłą twarz, na zamyślone, jakby nieobecne spojrzenie. Obie dłonie przycisnęła do swojego brzucha i trzymając je tak kurczowo zaciśnięte, nawet nie drgnęła przez całą drogę. — Barbaro, słyszysz mnie? — powtórzył. Otrząsnęła się, wracając do rzeczywistości. Już nigdy nic nie będzie takie jak przedtem. Jak ma powiedzieć ciotce o swoim stanie? Jak wytłumaczyć to, co się stało? Czy w ogóle urodzić to dziecko? Ono rosło w niej, żyło. Słyszała bicie jego serca. Ta mała, pulsująca plamka na monitorze… Wszystkie plany, wszystkie marzenia właśnie prysły jak bańka mydlana. Jest w ciąży! Co ze studiami? Co z przyszłością? Przecież nawet jeszcze nie spotykała się tak naprawdę z chłopakami!
Wtedy, tam w lesie, gdy Nat ją napadł, to był ten pierwszy raz. Pierwszy i zarazem tak brzemienny w skutkach. Gdyby chociaż kochała Nata… Gdyby to stało się w inny sposób, nie tak brutalny… — Słyszę. — Spojrzała na Lucasa, a w jej oczach pojawiły się łzy. Zbierało się ich co raz więcej i więcej, aż w końcu spłynęły po policzkach. Wyciągnął dłoń i czubkami palców otarł te słone krople. — Nie jesteś z tym sama — powiedział cichym, ale stanowczym tonem. — Chcę, abyś o tym pamiętała. Cokolwiek postanowisz, ja jestem z tobą. Na dobre i na złe. — Ale właśnie ja nie wiem, co mam postanowić — szlochała. Wreszcie oderwała dłonie od brzucha, a przycisnęła do twarzy. — Nie wiem! Nie wiem! Nie wiem! Odpiął pas i przysunął się do niej bliżej, tak iż mógł ją objąć. Ukryła twarz w koszuli na jego piersiach. Jej drobnym ciałem wstrząsał dreszcz, a on nie wiedział, jak ją pocieszyć. Nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw. Teraz, po zakończeniu sprawy z Kingsleyem, liczyli na chwilę spokoju. Miało być tak przyjemnie, normalnie. Zaprawdę los czasem szykuje niezwykłe niespodzianki. Jakże okrutne. — Co ja mam zrobić? — Uniosła głowę do góry, patrząc mu prosto w oczy. — Co powinnam zrobić? Może ty to wiesz? — Chciałbym wiedzieć. — Pogładził jej kasztanowe włosy. — Nigdy nie byłem w podobnej sytuacji, więc nie mam pojęcia, co ci poradzić. — To dziecko Nata! Noszę w sobie dziecko tego potwora! Rozumiesz Lucasie? Dziecko człowieka, który mnie zgwałcił i zostawił w lesie na pewną śmierć. On chciał mnie zabić! Był pewien, że tam umrę! Gdyby nie Erick, nie byłabym tu dzisiaj z tobą… O Boże, nie musiałabym teraz podejmować tej strasznej decyzji. — To także twoje dziecko — przypomniał łagodnie. — Nie myśl w takich kategoriach. Ono niczym nie zawiniło. To przypadek, zrządzenie losu… — Dlaczego ja wtedy nie umarłam! — krzyknęła z rozpaczą. — Nawet tak nie mów! Barbaro, nigdy tak nie mów! Nie wiem, co bym zrobił bez ciebie! Jesteś dla mnie wszystkim! Nie ważne czy zdecydujesz się urodzić, czy nie! Będę przy tobie! Rozumiesz Barbaro? Mogę być ojcem dla twego dziecka! Mogę się wami zaopiekować! — Nie wiem… Ja nawet nie mam z kim o tym porozmawiać. Gdyby była tu Caroline… Tak bardzo jej potrzebuję. — Poczuła ulgę słysząc słowa Lucasa. Domyślała się, że nie zostawi jej w potrzebie, ale teraz, gdy tak otwarcie to powiedział, była pewna, że może na niego liczyć. Jeśli zdecyduje się urodzić, nie chciałaby być samotną matką. Lucas jako ojciec… Czy to możliwe? Chciała wierzyć, że tak. — Zadzwoń do niej. — Sięgnął po telefon leżący w skrytce samochodowej i podał go dziewczynie. — Hiszpania nie jest tak daleko, żeby nie docierały tam połączenia. — Ja… — Wzięła od niego aparat. — Zostawię cię samą. — Zrozumiał jej wahanie. Czasem kobiety potrzebują samotności, aby wyżalić się przyjaciółce. — Pójdę się przejść po lesie. Wysiadł z samochodu i mrugnąwszy do niej porozumiewawczo, skierował się
w stronę drzew. Odgarnęła z twarzy pozlepiane od łez kosmyki. Pochyliła się nad telefonem, wyszukując w spisie kontaktów potrzebny numer. Caroline… Jest! Nacisnęła przycisk rozmowy. Chwilę trwało, zanim usłyszała koleżankę. — Co nowego Lucasie? — Głos Caroline był jak zwykle melodyjny i bardzo wyraźny. Barbara miała wrażenie, że dziewczyna jest tuż koło niej. — To ja… Barbara — starała się mówić w miarę normalnie, ale głos się jej rwał. — Czy coś się stało? — Caroline bez trudu wyczuła, że coś jest nie tak. — Barbaro, ty płaczesz? Czy to wina mego nieznośnego braciszka? Coś ci powiedział? — Nie — pospiesznie zaprzeczyła, jednocześnie wycierając dłonią ciągle płynące łzy. — Wiem, że nie powinnam ci teraz zawracać głowy, ale dowiedziałam się czegoś, co może zmienić moje życie. Nie wiem, co zrobić! Tak bardzo cię potrzebuję… — znowu zaczęła szlochać. — Kochanie uspokój się i powiedz mi, co się stało! Czy jest tam Lucas? Może on mi powie? — Jestem sama. Dał mi swój telefon i wyszedł się przejść. Caroline, byłam dziś u lekarza! Jestem w ciąży — niemalże wykrzyczała jednym tchem. Cisza. Po drugiej stronie zapanowała kompletna cisza. Barbara miała wrażenie, że połączenie zostało przerwane, ale po długiej, przerażająco długiej chwili, usłyszała niepewny, drżący głos Caroline. To już nie był ten wesoły, beztroski ton. — Czy to się stało wtedy… Czy to… — Tak. Nigdy nie spałam z żadnym facetem. To dziecko Nata. To się stało wtedy, gdy mnie zgwałcił. — Nie podejmuj żadnych kroków, dopóki nie wrócę! Barbaro, poczekaj na mój powrót! Rozumiesz? Musisz na mnie poczekać! — Ale co ja mam zrobić? Nie chce tego dziecka! Jego ojciec był potworem! Chciał mnie zabić! — Barbaro, nic nie jest takie, jak ci się wydaje. Poczekaj na mnie. Proszę cię tylko o kilka dni zwłoki w podjęciu decyzji. Wszystko ci wytłumaczę, gdy wrócę. Jeszcze dziś zarezerwuję lot. Błagam, nie rób niczego! Obiecujesz, że nie zrobisz? — Caroline była naprawdę przerażona. Barbara nawet nie spodziewała się, że koleżanka tak emocjonalnie zareaguję na tę wiadomość. Liczyła na radę, wsparcie, nie na prośbę o wstrzymanie się z jakąkolwiek decyzją. — Ale to dziecko rośnie we mnie — krzyknęła. — Rozwija się! Widziałam jego serce! Jak mam czekać, wiedząc o jego istnieniu? — Czy kiedykolwiek zawiodłam twoje zaufanie? Czy kiedykolwiek zrobiłam coś, aby cię skrzywdzić? Proszę tylko o kilka dni zwłoki. Wrócę najszybciej, jak mi się uda. Tu wszystko już prawie załatwiłam. Wytrzymaj te parę dni. Obiecuję ci, że wszystko będzie dobrze. — Obiecujesz? — Tak. Proszę daj mi na chwilę Lucasa. Zawołaj go. Proszę, zawołaj Lucasa — powtórzyła. — Ok. — Wysiadła z samochodu i rozejrzała się po okolicy. Stali na skraju lasu. Po jednej i drugiej stronie drogi ciągnęły się linie gęstych drzew.
— Lucas — krzyknęła i niemalże w tej samej chwili Westmoore pojawił się koło niej. — Caroline chce z tobą rozmawiać. — Wyciągnęła do niego dłoń z telefonem. Odebrał od niej aparat i przyłożył go do ucha. — To ja — rzucił krótko. — Lucasie, pilnuj jej. Nie pozwól, aby podjęła jakąkolwiek decyzję przed moim powrotem. To dziecko jest bardzo ważne. — O co chodzi? — Jak zwykle Caroline była bardzo tajemnicza, doprowadzając tym Lucasa do furii. — Wszystko wyjaśnię, jak wrócę, a do tego czasu dopilnuj, aby nie zrobiła niczego głupiego. Muszę kończyć. Schował aparat do kieszeni jeansowej kurtki. Co Caroline miała na myśli, mówiąc, że dziecko Barbary jest wyjątkowe? Czy chodziło jej o to, że jego ojcem jest człowiek-niedźwiedź? Ale jakie znaczenie miałoby to dla nich? No trudno, trzeba będzie uzbroić się w cierpliwość i wytrzymać te kilka dni. * * * Caroline położyła telefon na łóżku, na którym siedziała. Westchnęła ciężko patrząc na przeciwległą ścianę, tak jakby tam chciała uzyskać poradę. Kremowe, gładkie ściany pokoju milczały jednak, nie dając żadnych wskazówek. Jednostajny szum klimatyzacji podwieszonej pod sufitem, nieopodal dużego, zasłoniętego w tej chwili materiałowymi roletami okna, był jedynym słyszalnym odgłosem, który także nie przekazywał niczego sensownego. Podniosła się z łóżka przykrytego cienką, kremową narzutą. Pokój był śliczny, taki przestronny i jasny. Dominowały w nim odcienie bieli i écru, które jeszcze bardziej optycznie powiększały pomieszczenie. Caroline podeszła do małego, okrągłego stoliczka postawionego przy oknie. Wyminęła biały fotel i odsunęła rolety. Jej oczom ukazał się piękny widok na nadmorski bulwar, plażę i morką toń. Wprawdzie było już ciemno, gdyż dochodziła godzina dwudziesta pierwsza, ale bulwar był rzęsiście oświetlony i w blasku padającym od ulicznych latarni wszystko wyglądało tak bajkowo, cudnie. Patrzyła na ludzi idących w dole i zastanawiała się nad niespodziankami szykowanymi przez los. Każda z tych osób miała swoje życie. Swoje troski, zmartwienia, radości… Każda kochała, cierpiała… Ale żadna z tych osób nie miała takiego problemu jak ona. Żadna nie musiała podjąć kolejnej ważnej decyzji. To znowu w jej rękach spoczywała przyszłość świata. Ten, niby zwyczajny telefon, wywrócił wszystko do góry nogami. Już miała nadzieję, że uporządkuje swoje życie, a tu nagle taka wiadomość. I co zrobić? Czy Barbara będzie potrafiła zrozumieć? A Lucas? I jak to im powiedzieć? Jak przekonać? Przecież to takie nierealne… Na powrót zasunęła roletę i wróciła do łóżka. Podniosła telefon. Chwilę trwało, zanim wybrała odpowiedni numer. Gdy po drugiej stronie usłyszała chropowaty, kobiecy głos, odetchnęła głębiej i przemówiła. Była spokojna, opanowana. Nie chciała ujawniać swoich emocji. Nie przed tą osobą. — Witaj Yadiro. Chciałabym prosić o spotkanie. To ważne. Muszę wcześniej wracać do domu… Dziękuje. Tak oczywiście, najlepiej jutro. Oczywiście jedenasta
godzina bardzo mi pasuje. Ok. Gdzie? Dobrze, będę przy Mercado1. * * * Lucas chciał odwieźć Barbarę do domu, ale poprosiła go, aby zatrzymał się przy cmentarzu. Na razie nie miała ochoty wracać do pustych, czterech ścian. Potrzebowała chwili w zupełnej samotności, a spacer po starym cmentarzu mógł jej dać trochę wytchnienia. Bez słowa sprzeciwu wysadził ją przed zakrętem i obiecawszy zadzwonić wieczorem, pojechał dalej. Szła wolno, krok za krokiem. Nie spieszyła się, bo i nie miała po co. Szurała butami po piaszczystej drodze, wzbudzając tumany pyłu. W skupieniu podziwiała wirujące drobinki piasku. Sama czuła się takim ziarenkiem. Bezbronnym, wystawionym na pastwę wiatru. Nie mogła decydować sama o sobie. Wszystko działo się jakby poza jej udziałem. Cały świat okazał się zupełnie inny, niż myślała. Straciła wszystko, co było jej bliskie. Nowy Orlean, ojciec, spokojne życie… Jakież to wydawało się teraz odlegle i nierealne. Trafiła do tego sennego miasteczka, które okazało się jaskinią lwa. Przez ostatnie dwa miesiące przeżyła więcej, niż przez siedemnaście lat swego życia. Wampiry… Nigdy nie wierzyła w ich istnienie. Dla niej były to dziwne istoty, zrodzone tylko w wyobraźni twórców. Fikcyjne postacie, nie mające prawa bytu w normalnym, tak dobrze jej znanym świecie. Dlaczego więc jedno z tych, zdawałoby się nieprawdopodobnych stworzeń, stało się dla niej kimś bliskim? Kimś szczególnie bliskim… Lucas. Nauczyciel. Mężczyzna jej życia. Wampir. I Caroline… Wszyscy, którzy coś dla niej znaczyli, nie byli zwykłymi ludźmi. Nawet ona sama… Przez tyle lat nie wiedziała nic o swoim prawdziwym pochodzeniu, o historii swojej rodziny. Ojciec zadbał, aby wychowywali się z dala od przynależnego im dziedzictwa. Nigdy nie zdradził tajemnicy. Ludzie-niedźwiedzie, oto kim była jej rodzina. Adam mógł przejąć należne mu prawa, ale nie zdążył. Ubiegł go Nat… Nat. Na samą myśl o chłopaku jej dłonie mimowolnie zacisnęły się w pieści. Nat był potworem. Uczynił coś tak strasznego… Wspomnienie tamtego dnia, tamtego lasu, powróciło z całą wyrazistością. Znów czuła ten lęk i ból. A teraz spodziewała się dziecka. Jego dziecka… Stanęła przed cmentarną furtką i pchnąwszy ją do przodu, weszła do środka. Jak zwykle panowała tu cisza i spokój. Nawet szum drzew był delikatniejszy. Stąpała ostrożnie pomiędzy pochyłymi mogiłami, starając się, aby zbyt gwałtownym ruchem nie zburzyć podniosłego nastroju. Atmosfera pełnego skupienia udzieliła się i jej. Zmierzała tam, gdzie ciągnęło ją coś bliżej nieokreślonego. Czuła potrzebę, że musi tu przyjść, że to konieczne. Ten pomnik kobiety z twarzą zasłoniętą włosami, zdawał się przyciągać ją jak magnes. W swojej głowie słyszała szept wołający jej imię. Zasuszone, kremowe róże, leżące na kamiennym bloku, były pamiątką po ostatnich odwiedzinach Caroline. Patrzyła na nie i na wyryty napis, który częściowo przysłaniały. Elizabeth Robillard… Dziewczyna z portretu… Dlaczego czuła ucisk w sercu, patrząc na ten grób? Dlaczego widok tych róż, przypominał jej coś, czego jednak nie potrafiła sobie uzmysłowić?
— Barbaro — i ten głos w jej głowie. Nie, on nie brzmiał tylko w jej głowie! Odwróciła się i zobaczyła stojącą z tyłu dziewczynę. Elizabeth! W przestrachu cofnęła się o krok i zahaczywszy nogą o róg pomnika, przewróciła się na nagrobek. Wyciągnęła rękę, aby zamortyzować upadek. Jej dłoń zatrzymała się na uschniętych różach. — Ciebie tu nie ma! — krzyknęła. — To tylko moja wyobraźnia! Tylko moja, głupia wyobraźnia! — Mylisz się. — Głos zjawy brzmiał bardzo realnie. Przepojony był smutkiem. Barbara chciała się podnieść, ale nie mogła się poruszyć. Miała wrażenie, że zrosła się z tym grobem w jedno, że stanowi jego część. Leżała więc i patrzyła na stojącą przed sobą dziewczynę. Błękitna suknia Elizabeth powiewała na wietrze. Dostrzegła, że przybyła trzyma w dłoni jedną, długą, kremową różę. — Kim jesteś? — wyszeptała z przerażeniem. — Tym kim byłam. — Postać uśmiechnęła się. — Nie musisz się mnie bać. Nawet nie powinnaś. Jesteś mi bardzo bliska. — Elizabeth? — musiała zapytać, chociaż znała odpowiedź. — Znasz mnie, a ja znam ciebie. Czekałam na twój przyjazd. Wiedziałam, że kiedyś się zjawisz. Bill mi to obiecał. Jak Bill mógł jej obiecać coś takiego? Skąd miał wiedzieć o Barbarze, przecież zmarł ponad sto lat przed jej narodzinami? Nie odrywała wzroku od zjawy, ale ze zdziwieniem zauważyła, że odczuwany jeszcze chwilę temu strach, gdzieś zniknął. — Dziwisz się, bo tego nie rozumiesz. Też kiedyś nie rozumiałam. Śmierć nauczyła mnie wielu rzeczy. Przede wszystkim tego, że nigdy już nie można być tym kimś, kim się było. — Ale czego chcesz ode mnie? — To jest pytanie, na które sama musisz znaleźć odpowiedź. Musisz jej poszukać wewnątrz siebie… Dużo od tego zależy. I nie pomyl się… — Nie rozumiem — westchnęła. — Kochasz, ale w twoim sercu pojawiają się wątpliwości. Ja takich wątpliwości nie miałam. Jeśli ty je masz, to zastanów się, czy dokonałaś słusznego wyboru. Lucas jest moim bratem i słodki z niego mężczyzna, ale czy to on jest miłością twojego życia? To dziecko, które nosisz w sobie, ono ma moc. Jest spełnieniem obietnicy. Lękasz się nieznanego, wahasz przed podjęciem decyzji, ale wiedz, że tak musi być. To przeznaczenie, które kiedyś pokierowało moje kroki do kopalni. Ty też masz swoje przeznaczenie… — Ale ja nie chcę tego dziecka! — krzyknęła rozpaczliwie. — Jeśli wiesz wszystko, to wiesz także, w jaki sposób ono powstało. Jego ojciec był potworem, który skazał mnie na śmierć. Gdyby nie Erick… — Roderick. — Twarz Elizabeth rozpromieniła się. — Tak, on zawsze zjawiał się w odpowiednim momencie. Uratował ciebie, tak samo jak mnie. To też było przeznaczenie, znak z zaświatów. Jak czasem ciężko wam ludziom odczytać najprostsze przesłanie. — Jakie przesłanie? Elizabeth, ja zostałam zgwałcona! Rozumiesz? A teraz spodziewam się dziecka…
— Kochanie, wkrótce to zrozumiesz… To dziecko jest darem, obietnicą sprzed wieków. Jeśli spojrzysz oczami duszy, dostrzeżesz to, co istotne. Patrz w głąb siebie. Wsłuchaj się w swoje serce. Twoje uczucia… Barbaro nie pomyl się! Od tego dużo zależy! — Elizabeth pochyliła się i włożyła różę, w nadal bezwładne palce Bennettówny. Zacisnęła jej dłoń na łodydze kwiatu, tak mocno, że kolec wbił się w skórę dziewczyny. Barbara cichutko krzyknęła i w tym momencie poczuła, że jej ciało odzyskuje władzę. Rozprostowała palce, wypuszczając kwiat z dłoni. Krople jej krwi skapnęły wprost na kremowe płatki. Podniosła się i rozejrzała dookoła, ale nigdzie nie zobaczyła już Elizabeth. Zjawa zniknęła tak samo bezszelestnie, jak się pojawiła. Tylko ta świeża, zbroczona krwią róża, leżąca na wiązance zwiędłych kwiatów, była świadectwem jej niedawnej obecności. * * * Roderick zatrzymał samochód na poboczu piaszczystej drogi. Wysiadając z samochodu, spojrzał w stronę pobliskiego domostwa Bennettów. Przez chwilę pomyślał o Barbarze i jej błękitnych oczach… Elizabeth miała takie same. Elizabeth… Wolnym krokiem podszedł do cmentarnej furtki. Nie lubił tego miejsca, unikał przez tyle lat. Chciał wymazać ze swojej pamięci jego istnienie. To tu spoczywała jego żona. Gdy Caroline pierwszy raz pokazała mu grób, zrozumiał, że czasu nie można już cofnąć. Że to, co się stało, jest nieodwołalne i ostateczne. Pozwolił odejść Elizabeth, tej Elizabeth, którą kochał i znał… Ta osoba, którą odnalazł, mimo że ma duszę jego żony, jest już zupełnie innym człowiekiem. Zupełnie. Patrzył na zatarte, nagrobne napisy, zmierzając w kierunku charakterystycznego nagrobka. Bill został z nią. Nie opuścił. Zadbał o wszystko. Sam wyrzeźbił pomnik, wyciosał trumnę. Jakimże uczuciem musiał ją darzyć ten człowiek? Nawet dom postawił w pobliżu jej grobu, tak aby zawsze być blisko. Do końca. Ta sama ziemia przyjęła jego szczątki. A on, jej mąż, podążał za mrzonkami. Szukał czegoś, co sam dobrowolnie oddał. Był głupcem, strasznym głupcem. To Bill pokazał, jak należy kochać. Stanął przed nagrobkiem przedstawiającym zadumaną kobietę. Wiatr rozwiewał poły jego długiego, czarnego płaszcza, smagał po twarzy i targał włosy. Ciemne kosmyki przesłaniały mu oczy, więc uniósł dłoń do góry i je odgarnął. W tym momencie poczuł coś, co ścisnęło mu serce. Pochylił się ku płycie nagrobnej i podniósł piękną, kremową różę, leżącą na zeschniętej wiązance. Ostrożnie obracał w palcach ten kwiat, który jakimś dziwnym trafem pachniał tak jak Elizabeth. Intensywny, znajomy aromat… Dostrzegł czerwoną smugę na kremowych płatkach i przybliżył różę do ust. Krew… Jeszcze świeża krew… Ten zapach… Jego Elizabeth… Tak, nie miał wątpliwości, to była ona. — Elizabeth — krzyknął, unosząc głowę do góry. — Gdzie jesteś? Elizabeth! * * *
Sarah Bishop szybko uporała się z pracą i miała chwilę czasu, aby przygotować się psychicznie na spotkanie z Robillardem. Odkąd, dziś rano, zdecydowała się podejść do jego samochodu i wreszcie wyjaśnić, dlaczego prawie każdego dnia siedzi w aucie przed kościołem, czuła się jak nowo narodzona. Ten wyjątkowy mężczyzna chciał się z nią umówić. Z nią! Właśnie z nią! Sarah Bishop, klasowa kujonka, dziewczyna na studiach uważana za frajerkę. Nieatrakcyjna, wyśmiewana, samotna i bardzo nieszczęśliwa. Tylko wśród książek czuła się kimś wyjątkowym. Tu odnajdywała spokój, zrozumienie i akceptacje, a nawet miłość. Książki nie mogły jej zdradzić, zranić, ani opuścić. Były jej wiernymi przyjaciółkami, towarzyszkami niedoli. Każdą traktowała jak najcenniejszy skarb, w końcu każda powstała w umyśle jakiegoś człowieka. Była jego nieśmiertelnością. A teraz zjawił się Erick Robillard. Nieco tajemniczy, nieziemsko przystojny, bajecznie bogaty. Ucieleśnienie marzeń wszystkich dziewcząt. Takich mężczyzn znała tylko z okładek kolorowych magazynów i filmów. Nie bywali w jej świecie. Nigdy nawet nie pomyślała, że jeden z takich półbogów zawita do Elizabeth Town i ją tu odnajdzie. Była pewna, że resztę swego życia spędzi zagrzebana wśród zakurzonych tomów, nadal samotna i niekochana. Podeszła do lustra i zerknęła na swoje odbicie. Jak zwykle nie była zadowolona z tego, co zobaczyła. Nienawidziła swoich rudych włosów i dlatego ścinała je na jeżyka. Denerwowały ją zbyt blade policzki z wystającymi kośćmi. Nie lubiła swojej szczupłej, chłopięcej sylwetki. Gdyby była blondynką o błękitnych oczach i pełnym, kształtnym biuście? Gdyby olśniewała jako wysoka, ponętna brunetka? Czasem zastanawiała się, jakby wtedy wyglądało jej życie, ale nie żałowała tego, kim jest. Właściwie, gdyby miała wybór, chciałaby, aby wszystko było tak jak teraz. Dokładnie tak samo. Zwłaszcza, że Erick zainteresował się nią, właśnie taką, jaką była. Duży, stojący, zabytkowy zegar, pamiętający zapewne początki Elizabeth Town, wybił właśnie godzinę osiemnastą. Drgnęła słysząc ostatnie uderzenie. Już czas. Jeszcze raz spojrzała na swoje odbicie i przegładziła ręką niesfornie piejące włosy. Podeszła do drzwi, sięgnęła po kurtkę, wiszącą na drewnianym wieszaku i założywszy ją na siebie, przerzuciła przez ramię dużą, płócienną torbę. Rozejrzała się po pokoju, sprawdzając czy wszystko jest w porządku, a ponieważ nie zauważyła nic niepokojącego, otworzyła drzwi. Starannie zamknęła wszystkie zamki i wrzuciła klucze do kieszeni kurtki. Samochód Ericka znajdował się w tym samym miejscu co rano, ale mężczyzna nie siedział teraz w środku, tylko stał oparty o maskę mercedesa. — Punktualny — zauważyła, podchodząc do niego. — Bardzo staroświecki ze mnie typ. — Uśmiechnął się do niej i okrążywszy auto podszedł do drzwi od strony pasażera. Z kurtuazją uchylił je przed dziewczyną. — I dobrze wychowany. — Zajęła wskazane miejsce. — Staram się jak mogę. Od bardzo wielu lat. — Zamknął drzwiczki i odwrócił się do tyłu, a wtedy spostrzegł stojącą tuż obok Elizabeth. Ten widok go zaskoczył.
Postać w błękitnej sukni znajdowała się tak blisko, iż dzieliło ją od niego zaledwie kilka centymetrów. Miał wrażenie, że czuje jej zapach, że delikatny powiew jej oddechu owiewa mu twarz. W błękitnych oczach Elizabeth widoczny był smutek. Po bladych policzkach dziewczyny płynęły łzy. — Hej, co cię tak wcięło? — Sarah uchyliła okienko. — Wyglądasz jakbyś zobaczył ducha. Z trudem oderwał wzrok od niezwykłego zjawiska i spojrzał na swoją towarzyszkę. Czy naprawdę dusza Elizabeth skryła się w tym ciele? Dlaczego zjawa płakała? Czy to może być pomyłka? Gdy ponownie przeniósł wzrok w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała jego żona, zobaczył już tylko pusty plac. * * * Spotkanie przy herbacie upływało w miłej, chociaż nieco sztucznej atmosferze. Roderick przez cały czas starał się być wyjątkowo sympatyczny. Zagadywał Sarah o jej studenckie czasy, opowiadał o swoich podróżach po świecie. Ze wszystkich sił pragnął upchnąć na samo dno duszy, to dziwne uczucie, które ciągle nie dawało mu spokoju. Dlaczego nie czuje do Sarah tego, co do Elizabeth? Dlaczego nic go do niej nie przyciąga? Siedzą razem przy kawiarnianym stoliku, rozmawiają, niby dobrze się bawią, a on jednak wie, że coś jest nie tak. Że to nie z nią chciałby tu być. Sarah należała do osób bardzo inteligentnych, oczytanych. Barwnie przedstawiała przeróżne akademickie anegdoty i zaskakiwała Rodericka rewelacyjną znajomością, zdawałoby się zapomnianych już dzieł literackich. Nawet nie spostrzegli, kiedy ich rozmowa zeszła na tematy dotyczące wampirów. — Nie boisz się mieszkać zupełnie sam, w takim ogromnym domu? I w dodatku na zupełnym odludziu? — To Sarah pierwsza nawiązała do legendy, dotyczącej rezydencji Robillardów. — Ja, chociaż nigdy tam nie nocowałam, to jednak nawet w dzień, siedząc sama w pustej sali, miałam wrażenie, że za chwilę dopadnie mnie jakiś wampir i wgryzie się w moją szyję. — Wierzysz w te brednie? — Patrzył na nią uważnie. Historia, służąca przyciąganiu turystów, naprawdę go denerwowała. — To dom moich przodków. Chyba nie sądzisz, że byli wampirami? — Bardzo cię przepraszam. — Zrobiło się jej głupio. Nie powinna poruszać tego tematu. — Nie miałam zamiaru obrażać twoje rodziny. Po prostu czasem legendy są bardzo mocno związane z naszą świadomością i nie możemy nic poradzić na to, że odczuwamy irracjonalny strach. — Nie mam do ciebie o to żalu. — Upił łyk herbaty, ale ten smak w ogóle mu nie odpowiadał. Sarah wybrała specjalną odmianę białej herbaty, mającą ponoć właściwości oczyszczające organizm. Z tego, co zorientował się podczas rozmowy, panna Bishop była wierną wyznawczynią ideologii zdrowego żywienia, a w dodatku weganką. Jakoś nie mógł się oprzeć myśli, co zrobiłaby na wiadomość, że jego głównym składnikiem pożywienia jest krew. — Jeszcze raz przepraszam. Wampiry nie istnieją, ale ich wyobrażenie działa na ludzi.