mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 657
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 744

Stachowiak Katarzyna - W kolorze krwi 2 - Dziedzictwo przodków

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Stachowiak Katarzyna - W kolorze krwi 2 - Dziedzictwo przodków.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 281 stron)

© Copyright by Katarzyna Stachowiak 2013 Tytuł: W kolorze krwi. Dziedzictwo Przodków Autor: Katarzyna Stachowiak

Spis treści POWRÓT SEKRETY ELIZABETH TOWN DZIEDZICTWO BENNETTÓW OBSESJA ZŁOWROGI ZWIASTUN SMAK ZEMSTY ZJAWA ZNAK BLIŹNIAK KSIĘCIA DUNCANA W SIDŁACH SZALEŃCA UNICESTWIENIE

POWRÓT Nowy Orlean 27 sierpnia 2005 roku. Wysoki, przystojny mężczyzna podszedł do stojącego na podjeździe czarnego samochodu marki Lincoln Aviator i wrzucił do otwartego bagażnika wypchaną walizkę. Wewnątrz widać już było kilka toreb podróżnych. Następnie zawrócił do domu, aby po chwili znowu pojawić się z kolejnym bagażem. – Barbaro, pospiesz się! – krzyknął. – Grzebiesz się i grzebiesz, a dobrze wiesz, że nie ma czasu. Drogi będą tak zapchane, że nie damy rady opuścić miasta przed uderzeniem huraganu. Barbaro, słyszysz mnie? – Słyszę Adamie. – Próg domu przekroczyła niewysoka dziewczyna o śniadej cerze i ciemnych włosach, wysoko spiętych w koński ogon. Sprane jeansy i błękitna podkoszulka z krótkim rękawkiem, wyraźnie podkreślały jej szczupłą, zgrabną sylwetkę. Trzymając w objęciach małego, białego pieska, wolnym krokiem zbliżyła się do auta. – Musiałam znaleźć Ami. Przestraszyła się tego całego zamieszania i nie chciała wyjść. – Dobrze, dobrze. – Machnął ręką. – Zabrałaś wszystko? – Wszystkiego nie da rady. – Westchnęła, oglądając się za siebie na dom. – Mam nadzieję, że szybko tu wrócimy. – Nie wiem, czy w ogóle wrócimy. – Adam oparł dłoń o dach samochodu. – To ma być potężny huragan, a nasz dom znajduje się blisko zatoki… Wątpię, aby przetrwał. – Ale… – Barbara umilkła. – To gdzie będziemy teraz mieszkać? – Już ci mówiłem, że jedziemy do ciotki Aleny. Być może jej nie pamiętasz, bo miałaś wtedy zaledwie kilka lat, ale raz już tam pojechałaś. Po powrocie cały czas zachwycałaś się końmi, które hodował dziadek. Uwielbiałaś kucyki. – Chyba naprawdę byłam bardzo maleńka. – W błękitnych oczach Barbary krył się smutek i żal. Oto opuszczała swój ukochany dom i wyjeżdżała gdzieś daleko. To, co znane i bliskie, miało zostać tu w Nowym Orleanie. Dom, przyjaciółki, szkoła, groby rodziców. I tak mało rzeczy mogła zabrać. W samochodzie nie zmieszczą się przecież wszystkie stroje, pamiątki, zdjęcia, płyty. Jak zmieścić do jednego bagażnika siedemnaście lat życia? A przecież i Adam zabierał część swoich rzeczy. Owszem, jako mężczyzna nie miał tylu różnych, bardzo potrzebnych drobiazgów co Barbara, ale i tak dwie jego walizki zajmowały sporo miejsca. – Wiem, co czujesz. – Adam podszedł do siostry i odebrał od niej torbę, którą miała przewieszoną przez ramię, i wrzuciwszy ją na pozostałe bagaże, zamknął tył samochodu. – Nie jest łatwo opuszczać rodzinny dom, ale pamiętaj Barbaro, że rodzina to przede wszystkim my. Tu zostają tylko ściany… Najważniejsze abyśmy nadal byli razem. A gdzie, to już mniej istotne. Barbara nie odpowiedziała, patrzyła tylko, jak brat podchodzi do drzwi wejściowych domu i zabija je deskami. Wszystkie okna już wcześniej zostały

zabezpieczone w ten sam sposób. Adam skończył przybijać ostatniego gwoździa i stanąwszy na trawniku ogarnął wzrokiem budynek, w którym mieszkał od urodzenia. Miał świadomość, że być może widzi go po raz ostatni. Było mu ciężko na duszy, ale nie mógł tego okazać przed swoją młodszą siostrą. Westchnął z rezygnacją. Cóż, coś się kończy, coś zaczyna. W Elizabeth Town, gdzie się wybierali, czekała na nich ciotka Alena. Nowy Orlean stanowił tylko pewien epizod w ich życiu, a teraz wracali tam, gdzie swoją kolebkę miała rodzina Bennettów – do małego, zapomnianego przez Boga, cichego, nudnego miasteczka, ukrytego wśród lasów i pagórków. Do tej oazy spokoju i zwyczajności. – Gotowe. – Wolnym krokiem zbliżył się do samochodu i ponownie otworzył tył pojazdu, aby schować do środka podręczną skrzyneczkę z narzędziami. – Możemy ruszać. – Z rozmachem zatrzasnął klapę, a dźwięk ten był niczym odgłos dzwonu zwiastującego nadciągający kataklizm. Barbara podeszła do przednich drzwiczek i zajęła miejsce po prawej stronie. Na kolanach trzymała swojego małego pieska, który od razu, gdy tylko zapięła pasy, wepchnął pyszczek pod jej łokieć, szykując się do drzemki. Zazdrościła mu tej beztroski. Sama najchętniej zapadła by w sen i obudziła się już po wszystkim. Adam usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce. – Ruszamy. – Zakomenderował tak, jakby to w ogóle było potrzebne. Samochód wolno zjechał z podjazdu. Barbara przez odsuniętą szybę patrzyła na dom, tak dziwnie wyglądający z pozasłanianymi deskami oknami i zatarasowanymi drzwiami. Wydawał się opuszczony, samotny. Tak, jakby też za nimi płakał. Barbara nie chciała płakać, nie chciała, aby Adam dostrzegł jej łzy. Obiecała sobie, że będzie dzielna. Do tej pory powtarzała sobie w myślach, że ten wyjazd jest tylko na trochę. Ot takie wakacje. Że wrócą niedługo i znowu wszystko będzie jak dawniej… Ale teraz miała już świadomość, że to pożegnanie. Ostateczne i nieodwołalne. Opuszczali dom, uciekali przed huraganem i nigdy nie mieli tu już wrócić. Jadąc ulicą widzieli sąsiadów pakujących samochody. Kto tylko mógł, szykował się do wyjazdu. Ulica wkrótce opustoszeje. Nic nie będzie już takie, jak kiedyś. Barbara przymknęła oczy i oparła głowę o zagłówek fotela. Najchętniej przespałaby całą podróż i obudziła się już po wszystkim. Po huraganie, po powrocie do domu… Do domu… Ale domu już nie będzie… Adam spojrzał na siostrę kątem oka. Zauważył, że przymknęła oczy i nie chciał jej przeszkadzać. Niech zapamięta to miejsce takim, jakim je znała do tej pory. Spokojna, kolorowa uliczka z pięknymi domami. Mili, pogodni sąsiedzi… Teraz to wszystko wydawało się takie odległe, wręcz nieprawdopodobne. Domy z pozasłanianymi oknami straszyły pustką oczodołów – w ich szybach nie igrały promienie słońca. Część budynków już był pusta, bo ludzie wyjechali wcześniej. Pozostali spieszyli się, krzyczeli, nawoływali, biegali donosząc kolejne bagaże. Wyczuwało się napięcie i obawę. Adam chętnie przyspieszyłby, aby jak najprędzej zostawić to wszystko daleko za sobą, ale jezdnia była zatarasowana przez inne pojazdy i musiał dostosować prędkość do panujących warunków. Odetchnął z ulgą, gdy wyjechał na szerszą drogę. Uliczka z ich domem została w tyle, jeszcze przez chwilę widział ją we wstecznym lusterku, ale gdy skręcił w prawo, stracił ją z oczu.

* * * Barbara siedziała przy wysokim, drewnianym stoliku i wolnymi łykami piła zimną colę. Adam poszedł zatankować samochód, a ona, w tym przydrożnym barze, próbowała zebrać w sobie siły do dalszej drogi. Nowy Orlean został za nimi. Ujechali już spory kawałek drogi i z każdym kilometrem oddalali się od rodzinnego domu. Z każdym kilometrem zbliżali się do miejsca, które teraz miało stać się dla nich przystanią. Cola była taka chłodna. Cudownie gasiła pragnienie i orzeźwiała umysł. Barbara sączyła napój i zastanawiała się, jak dalej będzie wyglądać ich życie. Ciotkę Alenę pamiętała jak przez mgłę. Wysoka, koścista, starsza kobieta o gładko zaczesywanych włosach. Właściwie wcale nie była ich ciotką. Nie była nawet z nimi spokrewniona. Została żoną ich dziadka. Drugą żoną. Ojciec miał wtedy kilkanaście lat i nie nawiązał z nią cieplejszych relacji. Szybko opuścił Elizabeth Town, aby nigdy więcej tam nie wrócić. Jeden, jedyny raz dziadek odwiedził ich w Nowym Orleanie. Chciał zabrać dzieci na wakacje. Ojciec nie zgodził się, aby Adam jechał do Elizabeth Town, pozwolił na tę eskapadę tylko siedmioletniej Barbarze. Z trudem przypomniała sobie, jak dziadek żartował, jak kupował jej lody… Miał długą, gęstą brodę i wąsy, które zabawnie łaskotały ją w szyję, gdy sadzał ją przed sobą, wysoko na końskim grzbiecie i trzymając mocno ruszał na przejażdżkę. To było tak dawno... Bardzo dawno. Czasem miała wrażenie, że to tylko sen. Nigdy więcej już nie spotkała dziadka. Zmarł wkrótce po tych wakacjach. Ciotka Alena przyjechała i przywiozła rzeczy, które do niego należały, ale ojciec ich nie przyjął. Kłócił się z ciotką. Barbara słyszała jego podniesiony głos, chociaż siedziała na piętrze, zamknięta we własnym pokoju. Ciotka także krzyczała, tłumaczyła coś ojcu, ale on twardo obstawał przy swoim zdaniu. Nawet nie pozwolił jej zobaczyć dzieci, chociaż bardzo o to prosiła. Barbara przez okno widziała, jak ciotka wsiada do taksówki, a kierowca chowa do bagażnika dużą, brązową walizkę, z którą przyjechała. Ojciec nie chciał rozmawiać o tej wizycie. Zachowywał się tak, jakby to zdarzenie nigdy nie miało miejsca. Elizabeth Town stało się tematem tabu. Dlaczego? Barbara nawet się nad tym nie zastanawiała – widocznie ojciec miał ku temu jakiś ważny powód. A oto teraz wszystko się zmieniło. Jadą tam, skąd uciekł ich ojciec. Zmierzają wprost do ciotki Aleny, której on nie chciał znać. – Lepiej? – Jej rozmyślania przerwał głos Adama. Brat do stolika i zajął miejsce obok. – Autko zatankowane i możemy jechać dalej. – Pamiętam ciotkę – odstawiła szklankę – przypomniałam sobie… Tata jej nie lubił. – To było dawno. – Adam wzruszył ramionami. – Pokłócili się o spadek po dziadku. – Nie wiem, ale wydaje mi się, że chodziło o coś innego. Tata wyrzucił Alenę, gdy przyjechała z rzeczami dziadka. Nie chciał wziąć tego, co mu przywiozła…

– Nie wracajmy do tego. – Odwrócił się w stronę kelnerki stojącej za barem i machnął do niej ręką. – Ciotka sama zaproponowała, abyśmy przyjechali. To teraz jedyna rodzina jaką mamy, a dom dziadka należy tak samo do nas, jak i do Aleny. – Co podać? – Kelnerka stanęła przy ich stoliku. – Mogę polecić naszą specjalność – domową szarlotkę i kawę. – Masz ochotę na szarlotkę? – Spojrzał na siostrę, ale nie uzyskał odpowiedzi. – Dwa razy szarlotkę i raz kawę – zadecydował. – I jeszcze jedną cole. – Barbara wskazała na pustą już szklankę. – Za moment. – Kelnerka odeszła zostawiając ich samych. – Coś było nie tak. – Barbara bawiła się papierową serwetką. – Nie wiem co, ale tata nie chciał, abyśmy mieli kontakt z ciotką. Nie chciał, abyśmy wracali do Elizabeth Town po śmierci dziadka. Bardzo mu na tym zależało. Tak jakby chciał nas przed czymś chronić… – Gadasz bzdury. – Roześmiał się. – A niby czego miałby się obawiać? Jego rodzina od pokoleń mieszkała w Elizabeth Town. Pradziadek i dziadek byli burmistrzami miasteczka. Nosimy nazwisko Bennett i Elizabeth Town to nasze miejsce na ziemi. * * * Siwa, wysoka, chuda kobieta weszła do starodawnie urządzonego salonu. Stąpając ostrożnie po skrzypiącej podłodze, podeszła do kominka. Czułym gestem poprawiła kilka drewnianych figurek stojących na gzymsie. To wszystko było spuścizną po jej zmarłym mężu. Martin przechowywał pamiątki rodzinne, traktował je jak relikwie, a ona przejęła je i kultywowała dalej tradycję. Było jej przykro, że jedyny syn Martina nie chciał przyjąć tego, co należało do jego dziedzictwa. Tak łatwo wyrzekł się swego pochodzenia, swojego przeznaczenia. Nawet dzieciom zabronił kontaktu… Chciał je odgrodzić, ochronić przed tym, co go przerażało. Przesunęła się w bok i wzięła do ręki fotografię swojego męża. Ostrożnie starła z niej kurz. – Oni wracają Martinie – szepnęła do zdjęcia. – Tak jak o tym marzyłeś. Jadą tutaj i obiecuję, że już nigdy nie pozwolę im stąd odejść. * * * Barbara wyszła spod prysznica i owinęła się w gruby ręcznik. Mokre włosy odrzuciła do tyłu, na plecy. Stojąc przed lustrem rozczesywała długie pasma. Systematycznie, wolno. Szczotka w górę, szczotka w dół. Powyżej jej lewej piersi, tuż nad spowijającym ją ręcznikiem, widoczne było znamię w kształcie półksiężyca. Wyglądało jak tatuaż, ale było wyłącznie dziełem natury. Zarówno Barbara jak i jej brat urodzili się z takim znakiem szczególnym. Również ich ojciec był posiadaczem identycznego znamienia. – Barbaro! – Zza zamkniętych drzwi doleciało ją wołanie brata. – Barbaro

chodź szybko! Odłożyła szczotkę na półkę pod lustrem i wyszła z łazienki. Stanęła na progu pokoju. Adam kucał właśnie przy starodawnym telewizorze i manipulował jakimś pokrętłem. – Co się stało? – zapytała. Drgnął na dźwięk jej głosu. Wyprostował się i odsunął w bok, tak aby mogła zobaczyć obraz na ekranie. Zamarła. To co pokazywano w telewizji, było straszne. Z trudem odczytała napis u dołu ekranu. Nowy Orlean. Jej dom… – Odbiornik jest zepsuty, nie ma głosu – wyjaśnił cicho Adam. – Ale głos nie jest potrzebny. Wszystko widać. Tak, wszystko było widać. To był Nowy Orlean, ale nie podobny do tego, jakim go znała. Te ulice zalane wodą, te szczątki domów… Wstrzymała oddech. Czuła się jak w niemym kinie. Ta cisza, ta okropna cisza potęgowała poczucie tragedii i przerażenia. Stojąc tak w tym motelowym pokoju, była świadkiem tego, co stało się z jej przeszłością. U dołu ekranu pojawiały się kolejne napisy: „Wały przeciwpowodziowe przerwane w 53 miejscach… Nowy Orlean zatopiony w ponad 80%... Brak elektryczności w mieście… Stadion Louisiana Superdome poważnie uszkodzony…” Stadion. Zamyśliła się. Tam było miejsce schronienia dla mieszkańców, którzy zostali w mieście. Sama nalegała, prosiła, wręcz błagała Adama, aby tam poszli. Aby nie opuszczali Nowego Orleanu. Gdyby zostali… – Barbaro. – Adam podszedł do siostry. – Tak mi przykro… Ale najważniejsze jest to, że żyjemy. Jesteśmy bezpieczni. Jedziemy do ciotki. Pamiętaj, że nasz dom jest tam, gdzie my jesteśmy. Odwróciła się na pięcie i bez słowa odpowiedzi wróciła do łazienki. Zamknęła drzwi i przekręciła zasuwkę. Oparła dłonie o umywalkę. Nowy Orlean się skończył. Nie ma już domu, nie ma grobu rodziców, nie ma niczego. Zostało im tylko kilka walizek… Siedemnaście lat życia zamknięte w kilku walizkach… Wszystko co znała i kochała przepadło. Poczuła ogromną, przytłaczającą pustkę. Ta pustka otaczała ją z każdej strony, wdzierała się do jej serca i umysłu. Paraliżowała przeraźliwym chłodem… I strachem… Zaczęła płakać, a łzy spływając po twarzy mieszały się z kroplami wody skapującymi z włosów. Cały świat zdawał się płakać nad jej nieszczęściem. Nad tragedią Nowego Orleanu. * * * Noc była straszna. Barbara nie mogła zasnąć, ciągle rozpamiętując to, co zobaczyła w telewizji. Przypominała sobie różne wydarzenia z dzieciństwa. Ojciec uczący ją jeździć na rowerze, ojciec zabierający ją do centrum… Nowy Orlean… Tak dobrze znała każdą uliczkę, każdy zakamarek. Po szkole lubiła iść z koleżankami do cukierni na rogu, którą prowadziła gruba murzynka. Śmiały się tak beztrosko, plotkowały… Tam poszła na swoją pierwszą randkę… A teraz ma zacząć nowe życie w jakimś zapyziałym miasteczku, gdzie nie zna nikogo, gdzie nie ma swoich ukochanych miejsc. Zresztą jakie miejsca można pokochać w Elizabeth Town? Lasy,

pagórki? Wszędzie daleko i wszyscy tacy obcy. Może wolałaby zginąć w swoim domu… Czuła, że nie polubi nowego miejsca. Ucieknie stamtąd przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nikt i nic nie zatrzyma jej w tej dziurze. Z nastaniem świtu Adam zaniósł walizki do samochodu i po skromnym śniadaniu, które zjedli w motelowym barze, ruszyli w dalszą drogę. Nie odzywali się do siebie, dając sobie szansę na oswojenie z zaistniała sytuacją. Każde z nich na swój sposób przeżywało tragedię. Adam pogodził się już z tym, że stracili wszystko. Był na to przygotowany. Owszem, czuł ciężar na sercu, ale wiedział, że nie może się załamywać. Musiał stanowić oparcie dla młodszej siostry. Barbara skończyła dopiero siedemnaście lat. Nie znała jeszcze wszystkich aspektów brutalnego świata. On będąc dwudziestopięcioletnim mężczyzną, który po śmierci ojca przerwał studia, aby zapewnić siostrze normalne życie nastolatki, wiedział już na czym polegają wybory. Czasem trzeba coś poświęcić, aby zyskać coś innego. Poświecili swoją przeszłość w Nowym Orleanie, ale zyskali życie. Żyją, wracają w rodzinne strony ojca. Tak jakby historia zatoczyła koło. W Elizabeth Town wszystko się zaczęło i tu będzie trwać dalej. Nowy Orlean był tylko etapem w ich wędrówce po świecie. Barbara miała żal do Boga za to, co ją spotkało. Prawdę mówiąc los nigdy jej nie oszczędzał. Nie znała swojej matki, która zmarła podczas porodu. Wychowywał ją ojciec i musiała przyznać, robił to świetnie. Zawsze miał dla niej czas, nawet wtedy gdy zmęczony po całodziennej pracy siadał przed telewizorem, aby obejrzeć mecz, a ona przychodziła do niego prosząc o chwilę zabawy. Nigdy nie odmawiał. Zostawiał wszystko i spieszył do córki. Miała cudowne dzieciństwo. A później nadeszła choroba ojca. Nie mówił o niej nikomu. Dalej dzielnie uśmiechał się do swoich dzieci, chociaż rak pożerał jego organizm. Walczył w samotności, bez wsparcia… Gdy dowiedzieli się o jego zmaganiach, było już za późno na wszelkie płacze, modlitwy, błagania… Barbara miała wtedy szesnaście lat, a Adam dwadzieścia cztery. Ojciec powiedział im o swojej chorobie na dwa tygodnie przed śmiercią. Nie chciała wierzyć… To stało się tak szybko… Gdyby nie Adam… Wiedziała, że brat rzucił studia, podjął pracę w Nowym Orleanie tylko i wyłącznie dla niej. Ciotka Alena już wtedy chciała, aby wrócili do Elizabeth Town. Dzwoniła wielokrotnie, zapewniała o swojej pomocy, ale Adam wolał, aby Barbara pozostała w środowisku, które znała. Była mu za to wdzięczna. To pomogło jej wrócić do normalności. Znowu mogła się uśmiechać, żartować z koleżankami… Znowu mogła być tą samą Barbarą sprzed śmierci ojca. Gdyby nie ten huragan… To on odmienił jej życie. Znowu spowodował, że straciła wiarę w sens istnienia. Jeśli jest Bóg, to czemu tak boleśnie doświadcza swoich wiernych? Jeśli Bóg jest pełen miłosierdzia, to gdzie było to jego współczucie, gdy zabierał jej matkę, ojca, a na końcu Nowy Orlean? – Adamie – odezwała się, przerywając ciszę panującą w samochodzie. – Czy myślisz, że jeszcze kiedyś będziemy szczęśliwi? Zaskoczyła go tym pytaniem. Milczał przez chwilę, analizując sens w nim zawarty. Jak bardzo Barbara musi cierpieć, jeśli w wieku siedemnastu lat pyta o to, czy kiedykolwiek będzie szczęśliwa? – Wiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale zapewniam, że będziesz szczęśliwa. Życie składa się z chwil. Jedne są pogodne jak słoneczny dzień, inne ciemne,

posępne, pełne łez… Ale zawsze, nawet po najgorszej nawałnicy wschodzi słońce. I dla nas też wzejdzie. * * * Jednak to nie wschód słońca, ale jego zachód przywitał podróżnych wjeżdżających do Elizabeth Town. Dotarli wreszcie do kresu swojej wędrówki. Oto była ich przystań. Ostatnie promienie zachodzącego słońca krwistą czerwienią oblały pobliskie pagórki i ogromną tablicę stojącą przy drodze. – „Elizabeth Town – oaza spokoju” – odczytała Barbara, wyglądając przez okno. – No i jesteśmy w domu. – Adam odetchnął z ulgą. – Trzy dni w podróży. Marzę o tym, aby wziąć długą kąpiel, a później odpocząć we własnym łóżku. – Tu nie ma naszych łóżek – przypomniała nie bez pewnej złośliwości – ani naszego domu. Tu w ogóle nie ma nic naszego. Popatrzył na nią ze smutkiem. Nadal nie pogodziła się z koniecznością przeprowadzki. Miał nadzieję, że wreszcie zrozumie. Najwidoczniej jednak na razie potrzebowała jeszcze czasu. Minęli pierwsze zabudowania. Niewielkie domki z wypielęgnowanymi trawnikami przy podjazdach. Barbara dostrzegła kilka niepozornie wyglądających sklepików, jakiś pub. Po chwili byli już przy głównym placu z kościołem. Miasteczko skończyło się szybko i dalej jechali pustą drogą, mijając kilka osamotnionych zabudowań. Przy cmentarzu skręcili w prawo i już byli na miejscu. Adam zatrzymał samochód przed chyba jednym z najposępniejszych domostw w okolicy. Przed domem dziadka. Barbara patrzyła na szarą bryłę budynku, na niedużą werandę z drewnianymi poręczami i na kobietę, która właśnie pojawiła się w drzwiach wejściowych. Z rezygnacją wysiadła z samochodu i puściła na ziemię swojego małego pieska, który radośnie machając ogonkiem podbiegł do ciotki Aleny. – Witajcie kochani. – Kobieta przychyliła się, aby pogłaskać psiaka, a następnie podeszła do przybyłych. – Wypatrywałam was już od obiadu. Chodźcie do środka, pewnie chcecie się jak najszybciej odświeżyć. Pokażę wam wasze pokoje. – Uścisnęła Adama i zwróciła się w stronę Barbary. – Jakżeś ty urosła. Piękna panna z ciebie. Oj zawrócisz w głowie miejscowym chłopakom. – Chciała objąć Barbarę, ale dziewczyna cofnęła się o krok. Jakoś nie czuła sympatii do tej dziwnej, starszej pani. Ciotka zresztą nie nalegała na wymianę serdeczności. Poprowadziła ich po stopniach werandy prosto do domu. Ami pobiegła za Barbarą. Wewnątrz panował półmrok i dziwny chłód. Widać było, że gospodyni dba o porządek, ale jednocześnie zaniedbuje atmosferę mieszkania. W tym budynku nie czuło się życia. Wszystko było takie obce, surowe. Drewniana podłoga skrzypiąca przy każdym kroku, nagie, bielone ściany, brak ozdób i kwiatów. Tak jakby nikt tu nie mieszkał, tylko teraz, przez przypadek, wszedł na chwilę. Wprost z holu ciotka zaprowadziła ich na piętro, gdzie przeznaczyła dla nich pokoje. Adam dostał pokój po prawej stronie od schodów, Barbara po lewej. – Rozpakujcie się i odświeżcie, a później zejdźcie na dół. Przygotowałam

kolację. Zjemy razem. – Ciotka uśmiechnęła się i wycofała. – Przyniosę bagaże. – Adam uścisnął ramię siostry. – Zaraz wracam. – Zbiegł po schodach. Barbara została sama. Otworzyła drzwi do pokoju, który od teraz miał być jej królestwem. Z napięciem malującym się na twarzy przekroczyła próg. Ami przepchnęła się pomiędzy jej nogami i pierwsza wpadła do środka. Zaczęła obwąchiwać wszystkie kąty. Barbara omiotła wzrokiem wnętrze. Było tak samo pozbawione życia jak reszta domu. Stare, drewniane łóżko, niewielka szafka na książki stojąca przy drzwiach, biurko i krzesło stojące pod oknem, na biurku lampka. Po przeciwnej stronie niż łóżko znajdowała się stara, zapewne zabytkowa szafa, oraz drzwi prowadzące do łazienki. Na podłodze leżał dywan uszyty z kawałków różnych materiałów. Ten dywan był chyba najładniejszym elementem wystroju wnętrza. Taki stylowy, etniczny… Ciotka chciała widocznie załagodzić surową atmosferę pokoju, gdyż w oknach powiesiła kolorowe firanki w motyle. Nie pasowały, wręcz raziły swoją odrębnością. Tak samo narzuta na łóżku. Różowa z marszczeniami i falbaną. Wyglądało to tak, jakby ciotka w ostatniej chwili kupiła kilka różnych, przypadkowych rzeczy, które mogłyby ozdobić pokój nastoletniej dziewczyny. Pomyliła się jednak, albo po prostu nie nadążała za modą. Barbara podeszła do okna i odsunęła jedną z firanek. Zamarła. Z jej pokoju roztaczał się doskonały, idealny wręcz widok na pobliski cmentarz. * * * Szybki prysznic we własnej już – jakby nie było – łazience, nie poprawił nastroju Barbary. Woda była ledwie ciepła i po wyjściu z łazienki dziewczyna poczuła jeszcze bardziej przeraźliwy chłód. A przecież był dopiero koniec lata. Jak zimno musiało tu być jesienią albo zimą… Miała nadzieję, że do tego czasu już się stąd wyniesie i nie będzie musiała osobiście sprawdzać. Ubrała się szybko w świeżą bielizną, długie jeansy i ciemnozielony golf. Pogłaskała Ami, która zwinięta w kłębek położyła się na różowej narzucie i wyszła z pokoju. Nie zeszła jednak na dół, tylko zajrzała do pokoju brata. Adam miał więcej szczęścia. Jego pokój wyglądał o niebo lepiej. Ciotka nie starała się tu niczego zmieniać, przerabiać. Pomieszczenie musiało od zawsze należeć do mężczyzny… A tak, Barbara przypomniała sobie. To był pokój ich ojca. Na ścianach wisiały proporczyki szkolnej drużyny sportowej, na biblioteczce stały puchary zdobyte przez ojca. Nad biurkiem wisiała ogromna mapa kraju oraz kilka fotografii. Podłoga była goła, za to przed łóżkiem leżał niewielki, wyplatany dywanik. – I jak samopoczucie? – Adam wkładał do szafy rzeczy wyjmowane z walizek. – Oswoiłaś się już trochę? – Nie jestem dzika, więc nie muszę się oswajać. Patrzyłeś przez okno? – Tak.

– I co? – I nic. – Wzruszył ramionami. – A o co ci chodzi? Drzewo jak drzewo. Wyminęła brata i podeszła do okna. Cały widok zasłaniały gałęzie rosnącego przed domem drzewa. – Masz szczęście – mruknęła. – Ja za to mogę obserwować mogiły przodków. Już się czuję jak własny przodek. Roześmiał się ubawiony jej słowami. – Przesadzasz Barbaro, ale widzę, że powoli wraca ci humor. Zaczynasz żartować. Chodź, pójdziemy na tę kolację, bo konam z głodu. – Na szczęście cmentarz blisko. – Pokazała mu język i wybiegła z pokoju. Prześcigając się na schodach, zbiegli na dół. – Narobiliście hałasu, jak stado niedźwiedzi. – Ciotka Alena już na nich czekała. – Zaparzyłam gorącą herbatę. * * * Kolację spożyli w przestronnej kuchni, pełniącej zarazem rolę jadalni. Ciotka może nie była miłym towarzyszem, ale potrafiła gotować. Pieczeń, którą przygotowała naprawdę była wyśmienita, a tosty chrupiące. Nawet masło smakowało lepiej, niż to kupowane w markecie. Alena zaznaczyła, że wszystko jest własnej roboty, co wprawiło Barbarę w zdumienie. Nie mogła zrozumieć, dlaczego ciotka traci tyle czasu na przygotowywanie potraw, kiedy przecież można je kupić gotowe. Szybko jednak uświadomiła sobie, że tu nie ma sklepów, jakie znała. Faktycznie, w Elizabeth Town kobieta może się zapracować: gotując, szyjąc, piorąc, prasując… Po prostu kobieta w Elizabeth Town jest niewolnicą życia. Po kolacji ciotka zaprowadziła przybyłych do salonu. Określenie salon nie pasowało do tego pokoju. Owszem był większy niż pozostałe pomieszczenia, ale ta przestrzeń jeszcze bardziej uwidaczniała jego surowość. Barbarze nasunęło się skojarzenie z ascetami. Tak, ten dom był niemalże pustelnią, chłodna, surową… Taką jak sama ciotka Alena. W salonie jedynym akcentem życia był kominek, w którym ciotka chyba przed chwilą napaliła. Zapewne domyśliła się, że dla przybyszów z gorącego Nowego Orleanu tutejszy klimat może się wydawać zbyt chłodny. Na kominku stały przeróżne drewniane figurki. Barbara podeszła, aby się im bliżej przyjrzeć. Wzięła jedną z figurek do ręki. Rzeźba była dziwna – przedstawiała podnoszącego się niedźwiedzia, spod skóry którego wyłaniał się klęczący człowiek. Tak jakby ten człowiek zrzucał z siebie niedźwiedzią powłokę. – Uważaj. – Alena wyjęła jej z rąk figurkę i odstawiła z powrotem na gzyms kominka. – To pamiątki. Bardzo stare. Wyrzeźbił je wasz przodek Bill Bennett. Był pierwszym Bennettem w tej okolicy. Od niego wszystko się zaczęło. – A to kto? – Dopiero teraz Barbara dostrzegła portret wiszący nad kominkiem. Nie widziała go stojąc wcześniej przy drzwiach, gdyż pokój tonął w półmroku, a obraz był ciemny. Teraz jednak, gdy podeszła bliżej, dostrzegła twarz uwidocznionej na malowidle kobiety. Poważną, skupioną, z jakąś melancholią,

a może smutkiem w oczach. Ta twarz wydała się jej dziwnie znajoma, bliska. – To też ktoś z naszych przodków? – To Elizabeth Robillard, żona założyciela miasta. – Alena uniosła głowę do góry, aby lepiej widzieć portret. – Nie jest z wami spokrewniona. – A ten obraz wisi tu bo? – Drążyła temat Barbara. – Namalował go Bill Bennett. Wasz przodek był bardzo uzdolnionym mężczyzną. Większość mebli w tym domu zrobił sam. Ten dom też on postawił… A portret namalował już po śmierci Elizabeth. To jej jedyny wizerunek… Taką ją zapamiętał. – Elizabeth Robillard – powtórzyła cicho. Nie wiedziała dlaczego, ale poczuła dziwne ukłucie w sercu. – Nie pamiętam tego obrazu. Czy on tu wisiał cały czas? – Nie. – Alena spoważniała. – Obraz znalazłam po śmierci waszego dziadka. Przyniosłam go ze strychu i powiesiłam w miejscu, które uprzednio zajmowała… – Skóra niedźwiedzia. – przerwała ciotce, przypominając sobie scenkę z dzieciństwa, gdy dziadek brał ją na ręce, podchodził do kominka i głaszcząc szorstką sierść martwego zwierzęcia, przemawiał do wnuczki, że to dziedzictwo ich rodziny. – Tu wisiała ogromna skóra niedźwiedzia z paszczą i kłami. – Wisiała – przyznała ciotka. – Po śmierci dziadka spakowałam ją do kufra i zawiozłam waszemu ojcu, ale on jej nie chciał… Barbarze wydało się dziwnym, że ciotka jako spadek po dziadku zawiozła do ojca starą skórę niedźwiedzia. No tak, dlatego ojciec się zdenerwował… – Zawiozłaś skórę niedźwiedzia do naszego ojca? – Nawet Adam był zaskoczony. – Ale dlaczego? – Bo to szczególna skóra i takie było życzenie waszego dziadka. To symbol waszej rodziny… – A gdzie ta skóra jest teraz? Zjadły ją mole w kufrze? – Barbara roześmiał się, ubawiona absurdalną sytuacją. – Czeka na ciebie. – Alena patrzyła prosto w oczy Adama. – Wróciliście tu, gdzie wasze miejsce. Wreszcie wszystko jest tak, jak powinno być…. * * * – Uważam, że ciotka to stara wariatka. – Barbara usiadła na łóżku Adama. Nie miała ochoty wracać do swojego pokoju z widokiem na cmentarz. Wolała jeszcze chwilę pobyć razem z bratem. – Co ona bredziła o tej skórze? Matko kochana, nie dziwę się, że ojciec dostał prawie apopleksji, jak zobaczył, co ta kobieta przywiozła mu jako spadek. No koszmar. Musimy stąd wyjechać i to jak najszybciej. – Faktycznie jest trochę dziwaczką, ale według mnie niegroźną. – Spokojnie kończył rozpakowywanie bagażu. – Wiesz, to takie stare, rodowe tradycje. Jesteśmy zbyt nowocześni i ich nie rozumiemy, ale ona żyje w tej głuszy już tyle lat… Tu czas stoi w miejscu… Nic się nie zmienia… Widziałaś, ciotka nie ma nawet telewizora. Pytałem o łącze internetowe i co? Nawet nie wiedziała co to takiego. Dobrze, że mam bezprzewodowy dostęp do sieci, bo inaczej bylibyśmy zupełnie odcięci od świata. Jutro rano pojedziemy do miasta i zobaczymy, jak naprawdę wygląda sytuacja.

– Ale wyjedziemy, jeśli będzie tragicznie? – Musiała się upewnić. – Przecież możemy wynająć mieszkanie gdziekolwiek… – Nie Barbaro, nie możemy…– Wreszcie zdecydował się powiedzieć jej całą prawdę. – Nawet gdyby nie ten huragan, to nie wiem jak długo jeszcze moglibyśmy mieszkać w naszym domu. Choroba ojca pociągnęła za sobą bardzo duże wydatki. Nie wiedzieliśmy o tym… Po śmierci taty dostałem rachunki… Barbaro, my nie mamy pieniędzy… Powiem więcej, mamy masę długów do spłacenia. To, co zarabiałem, w większości szło na spłatę zadłużenia. Teraz nie mam pracy. Ciotka zgodziła się pokryć wszystkie zaległości pod warunkiem, że tu wrócimy… Myślałem, że damy radę poczekać, aż skończysz szkołę, ale huragan przyspieszył tylko to, co było nieuniknione. Teraz tu jest nasz dom. A ciotka Alena jest naszą jedyną rodziną. – I mamy tu zostać? – Głęboko zaczerpnęła powietrze. – Na zawsze? – Ty Barbaro nie musisz. Skończysz szkołę i wyjedziesz na studia. To ja mam tu zostać. – Dlaczego? – Nie mogła tego zrozumieć. – To ponoć tradycja. – Starał się uśmiechnąć. – Ponoć tu jest miejsce dla Bennettów. Jesteśmy strażnikami czegoś, ale nie wiem czego… – Tak mówiła ciotka? – Dokładnie. – Wariatka. Naprawdę jest wariatką! – Nawet jeśli, to dzięki tej wariatce pójdziesz na studia. Dzięki tej wariatce masz dach nad głową, proszę więc daj jej szansę. Przez ten rok staraj się być dla niej miła. Nie proszę cię o więcej. Rok i skończysz szkołę. Wyjedziesz i nie musisz tu wracać. Dasz mi ten rok? – Szkoda, że od razu nie powiedziałeś prawdy. – Podniosła się z łóżka i nawet nie patrząc na brata, wyszła z pokoju. Poszła do siebie. Ami na jej widok zeskoczyła z kanapy i podbiegła do drzwi. – Chcesz wyjść? – Wzięła psa na ręce i zeszła z nim po schodach na dół. Drzwi wejściowe były uchylone. Zdziwiło to Barbarę, ale doszła do wniosku, że widocznie tu na odludziu, panują takie zwyczaje. Wszyscy wszystkich znają i ufają sobie wzajemnie. Nie ma potrzeby zamykania drzwi. Na dworze panował już zupełny mrok. Podeszła z psem do samochodu, a wtedy zauważyła w oddali nikły blask, tak jakby ktoś oświetlał sobie drogę latarką. Sama nie wiedząc dlaczego, ruszyła w tamtą stronę. Miała wrażenie, że to światło ją przyzywa. Poczuła się jak zahipnotyzowana, ale na szczęście z odrętwienia wyrwało ją szczekanie psa. Ami stała przy samochodzie i zjeżywszy sierść wyszczerzała zęby. Nie chciała pójść ze swoja panią. Barbara zatrzymała się i odwróciła w stronę pieska. Zawołała na niego cicho, ale on ją zupełnie zignorował. Zawahała się. Patrzyła na Ami, która najwyraźniej była przestraszona, tak jakby wyczuwała jakieś dzikie zwierzę, albo coś innego, równie strasznego. Jeszcze nigdy nie zachowywała się tak dziwnie. Barbara przestała zwracać na nią uwagę i spojrzała z powrotem tam, gdzie jeszcze przed chwilą widziała tajemnicze światełko. Teraz jednak wszędzie panowała już jednostajna ciemność.

* * * Noc była ciemna, bezwietrzna i przerażająca. Na opuszczonym, starym cmentarzu, wśród przechylających się nagrobków i krzyży stała postać okryta długą peleryną. Postać sama wydawała się jakby wykuta w marmurze. Milcząca, skamieniała w bezruchu, wsłuchująca się w ciszę, będąca częścią nocy. – Nie powinieneś tu przychodzić. – Zza pomnika Elizabeth wyszła Alena i podeszła do tajemniczej postaci. – Jeszcze nie minął czas… – Ale minie i to wkrótce – odpowiedział przybyły. Jego głos był chrapliwy, nieprzyjemny dla uszu. – Twój czas się kończy. To ostatnie dni. Będziesz musiała oddać mi skórę. – Jesteś w błędzie. – Ciotka zachowała spokój, chociaż od nieznajomego emanowało zło. – Wrócił prawowity właściciel skóry i to on ją weźmie. – Czyżby? – Przybyły zaśmiał się złowrogo. – Powiedziałaś mu? Zgodził się przyjąć swoje dziedzictwo? – Mam czas – przypomniała. – Przyjmie. – To ja jestem prawowitym właścicielem! Gdyby nie ten przeklęty Bill, skóra nadal byłaby w posiadaniu mojej rodziny. Zabił mego przodka, spalił jego skórę! Ona należy się mnie! Tylko mnie! – Twój przodek oszalał! Chciał skrzywdzić niewinnych ludzi! – Ani oni niewinni, ani oni nie ludzie! Jestem strażnikiem i muszę pilnować ładu, a przez was porządek został zachwiany. – Idź stąd – poprosiła. – Nie dam ci tego, czego chcesz, bo źle byś to wykorzystał. Jesteś tak samo zły i szalony jak twój przodek. – Wiem, że oni tu wracają, ale nie mogę ich rozpoznać. Nie wiem kogo unicestwić… Zdobędę skórę i zapewniam cię, że zrobię w tym mieście porządek. To jest nasze miasto, nie ich. Jakem Tom Barnes, prawnuk Andy'ego Bennetta, obiecuję, że uwolnię tych ludzi. Prędzej czy później zniszczę was wszystkich. Masz czas do pikniku. Jeśli ten dzieciak nie przyjmie swojego dziedzictwa, będziesz musiała mi oddać to, co od zawsze do mnie należało. * * * Przed śniadaniem Barbara wyszła z Ami na spacer. Było jeszcze dość wcześnie i na trawie szkliły się kropelki rosy, a w powietrzu czuć było pozostałości nocnego chłodu, ale dzień zapowiadał się pogodny. Bezchmurne niebo rozświetlały promienie wschodzącego słońca, kładące na ziemi delikatne smugi, przypominające maźnięcia pędzla malarza impresjonisty. Zaprawdę poranek w Elizabeth Town miał w sobie coś magicznego. Barbara poszła prosto w stronę cmentarza. Stanęła przy niewysokim parkanie oddzielającym miejsce spoczynku od świata żywych. Ami biegała pomiędzy paprociami, obwąchiwała drzewa rosnące na poboczu.

Barbara patrzyła na nią przez chwilę, a następnie zdecydowanym ruchem pchnęła cmentarną furtkę i weszła do środka. Zamknęła za sobą drzwiczki, tak aby pies nie mógł się tu dostać. Mogił nie było dużo, widocznie w okolicy znajdował się jeszcze jeden cmentarz. Ten wyglądał na bardzo stary i jakby trochę zapuszczony. Pomniki przechylały się, naderwane zębem czasu, pordzewiałe krzyże niczym złamane maszty, próbowały dosięgnąć ziemi. Barbara starała się odczytać napisy wyryte w kamieniu, ale w kilku przypadkach okazało się to niemożliwe. Odnalazła jednak i lepiej utrzymane mogiły – ktoś nadal o nie dbał. „Bill Bennett” głosił napis na prostokątnym skrawku marmuru postawionym przy samym ogrodzeniu. Ani daty, ani żadnych danych. Nic tylko imię i nazwisko. Bill Bennett. To o nim mówiła ciotka Alena. To musiał być ten ich przodek. Kolejne mogiły także należały do Bennettów. „Laura Bennett zmarła 16 grudnia 1907 roku”. „Zachary Bennett mąż i ojciec urodzony 3 stycznia 1857 zmarł 21 kwietnia 1920 roku”, „Madolyn Bennett urodzona 7 marca 1860 roku zmarła 30 sierpnia 1937 roku”. W wędrówce po cmentarzu minęła kilka kolejnych, rodzinnych grobów Bennettów, aż wreszcie zatrzymała się przed niepozorną mogiłą usypaną z ziemi i ozdobioną drewnianym krzyżem. Na krzyżu wyryto napis „Martin Bennett urodzony 6 stycznia 1935 roku zmarł 13 marca 1995 roku”. Tu spoczywał jej dziadek. I tu powinien znaleźć się jej ojciec… Ale szczątki ojca pozostały w Nowym Orleanie… Tak daleko stąd… Zastanowiła się, czy cmentarz przetrwał huragan. Jeśli nie, to po jej ojcu nie został żaden ślad. Odwróciła się w drugą stronę i spostrzegła duży pomnik, przedstawiający kobietę pochyloną w zadumie, albo modlitwie. Twarz kobiety zasłaniały wyrzeźbione w kamieniu włosy, które sprawiały wrażenie płynących potoków łez. W tym wizerunku było coś bardzo smutnego. Barbara podeszła i przykucnąwszy przy płycie nagrobnej, z trudem odczytała ledwie widoczny tekst: „Tu spoczywają szczątki Elizabeth Robillard zmarłej śmiercią tragiczną dnia 19 września 1852 roku. Byłaś ukochaną żoną, matką, siostrą i przyjaciółką. Dzięki Tobie powstało nasze miasto. Choć Twoja ziemska wędrówka została przerwana przez braci Bennett, to Twoja nieśmiertelna dusza znajdzie dla siebie nowe wcielenia. Przez stulecia, po wieczność”. Ami, biegająca przed cmentarną furtką, nagle zaczęła głośno ujadać. Barbara wyprostowała się i spojrzała w kierunku psa. Zadrżała z przerażenia, gdyż niemalże w tym samym momencie zobaczyła, stojącą koło siebie piękną, młodą dziewczynę z długimi blond włosami. Nie usłyszała ani gdy przybyła otwierała furtkę, ani jej kroków po żwirowanej ścieżce. Było to prawie niemożliwe i wyglądało tak, jakby przybyła pojawiła się niczym duch. – Przestraszyłam cię? – Blondynka podeszła do pomnika Elizabeth i położyła na kamieniu bukiet kremowych róż. – Nie chciałam ci przeszkadzać, bo widziałam, że jesteś zamyślona. – Nie zauważyłam jak tu weszłaś. – Irracjonalny lęk nadal nie opuszczał Barbary. To nic przyjemnego, przeżyć tak niespodziewane spotkanie, na cmentarnej alejce. Kto o tej porze spaceruje po takich miejscach? – Przez chwilę wydało mi się, że jesteś duchem.

Dziewczyna roześmiała się, a jej śmiech dźwięczał perliście, niczym delikatne dzwoneczki. – Zapewniam cię, że nie jestem duchem. Na imię mam Caroline. Przychodzę tu często, bo lubię to miejsce. Jest takie romantyczne, a szczególnie urokliwie wygląda o wschodzie słońca. Cmentarze mają w sobie coś magicznego. Ten grób… Znasz historię Elizabeth? – Chyba niezbyt dobrze. Przyjechałam tu dopiero wczoraj. Jestem Barbara. – Nie podzielała entuzjazmu dziewczyny, ale nieznajoma zaczęła ją intrygować. Lęk ustąpił miejsca ciekawości. W końcu to pierwsza osoba, którą poznała w Elizabeth Town, jeśli oczywiście nie liczyć ciotki Aleny. Czy wszyscy w tym miasteczku są tacy dziwni? – Mieszkam w tamtym domu. – Wskazała ręką na doskonale stąd widoczny budynek. – U Bennettów? – W głosie Caroline pojawiło się zdziwienie. – Dokładnie – westchnęła. – Wczoraj przyjechaliśmy. To dom naszego dziadka. Mojego i Adama – wyjaśniła pospiesznie. – Zatem witaj w Elizabeth Town. Na pewno pokochasz to miejsce. Ja wprawdzie też jestem nowa, bo dopiero minął rok, jak się tu przenieśliśmy, ale orientuję się trochę w miejscowych zwyczajach i jeśli chcesz, to postaram się, ułatwić ci zaaklimatyzowanie się tutaj. Wiem jak to jest, zjawić się w nowym miejscu. My często się przenosiliśmy, dlatego rozumiem, co musisz czuć. Takie zmiany nie są zbyt przyjemne, ale później okazuje się, że to najlepsze co mogło nas spotkać. Zobaczysz, nawet się nie spostrzeżesz, jak staniesz się częścią tego miasteczka. O widzisz, teraz na przykład trwają przygotowania do corocznego pikniku. To święto, które jednoczy wszystkich mieszkańców. Mam nadzieję, że weźmiesz w nim udział. – Nie wiem… Jeśli się do czegoś przydam… – Pewnie, że się przydasz! Wiesz, musimy się koniecznie umówić i razem pojedziemy do miasta. Przedstawię cię ekipie i wciągnę do pomocy. Mój brat wszystko wyreżyserował, bo on jest historykiem… Zna się na takich sprawach… Ten piknik ma być szczególny. Lucas wymyślił, że w tym roku zrobimy piknik historyczny, ze strojami z epoki i tymi wszystkimi antycznymi ozdobami. Mówię ci, będzie super zabawa. – Faktycznie może być ciekawie – odpowiedziała, przytłoczona szybkością z jaką Caroline przekazywała wszystkie informacje. Dopiero się poznały, a już miała wrażenie, że zna tę dziewczynę od zawsze. Nie spodziewała się, że tak łatwo nawiąże kontakty w nowym miejscu. I to w dodatku na cmentarzu. Cóż, życie czasem lubi zaskakiwać. – Oj będzie, będzie. To co, pojedziemy dziś do miasta? Może po obiedzie? – Nie mam samochodu. Nawet nie mam prawa jazdy. – Nic się nie przejmuj, ja po ciebie przyjadę – zapewniła dziewczyna. – Ok. – zgodziła się. – No to na razie. – Caroline pomachała do niej ręką i przeżegnawszy się nad grobem Elizabeth, opuściła cmentarz. Gdy dziewczyna mijała Ami, ta skuliła się i schowała w krzaki. Barbara jeszcze przez chwilę stała przed nagrobkiem, na którym leżały piękne,

kremowe róże i po raz kolejny wczytywała się w wyryty napis. Jakąż tajemnicę skrywała ta mogiła? Kim była tajemnicza Elizabeth? Caroline musiała znać tę historię, gdyż o niej wspomniała. Barbara postanowiła zatrzymać przybyłą i wypytać ją o szczegóły. Pospiesznie wyszła za ogrodzenie i podążyła w stronę, w którą przed chwilą udała się Caroline. Minęła cmentarz i skręciwszy na główną drogę stanęła zaskoczona. Droga była zupełnie pusta. Nie widać było nikogo, nie słychać też było żadnego samochodu. Caroline zniknęła, jakby zapadła się pod ziemię. * * * Ciotka Alena przygotowała śniadanie i teraz stała na werandzie, czekając na powrót Barbary. Widziała jak dziewczyna poszła na spacer z psem i jak zatrzymała się przy cmentarzu. Dostrzegła także Caroline. Alena lubiła tę śliczną blondynkę, która odkąd sprowadziła się wraz z bratem do Elizabeth Town, sprawiła, że miasto jakby odżyło. Lucas potrafił zmobilizować mieszkańców do różnych działań. Po kilkunastoletniej przerwie reaktywował Piknik Założycielek i Kółko Wzajemnej Pomocy. Jako historyk bardzo dużo wiedział o przeszłości miasteczka i jego tradycji, a Carolina swoją żywiołowością i radością roztaczała wkoło niesamowitą, pozytywną aurę. Przy niej nie można było się smucić i użalać nad sobą. – Witaj Barbaro. – Ciotka powitała wracającą dziewczynę. – Jak przechadzka? Widziałam, że spotkałaś Caroline. – Spotkałam. – Ciekawiło ją jakim cudem, z tak daleka, ciotka rozpoznała osobę z którą rozmawiała… No chyba, że Caroline często miała w zwyczaju przychodzić rankiem z kwiatami na cmentarz. – Kto to taki? – Siostra nauczyciela historii. Poznasz go, gdy jutro pójdziesz do szkoły. Do szkoły? No tak, proza życia. Ostatni rok nauki. Decydujący rok. A później wolność! Barbara poczuła lekki ucisk w żołądku. Pierwszy dzień w nowej szkole nie należy do najprzyjemniejszych wydarzeń w życiu. Wszyscy będą na nią patrzeć, szeptać po kątach, uśmiechać się z wyższością. Na przerwie nikt z nią nie zagada, bo dla nich będzie obca. – Caroline to bardzo miła dziewczyna. Jest w twoim wieku. Myślę, że się polubicie. – Może tak… Dziś po obiedzie ma po mnie przyjechać i zabrać do miasta. – To się nawet dobrze składa. – Ciotka przegładziła dłonią, nieskazitelnie gładkie włosy. – My z Adamem wybieramy się do tartaku, więc nie będziesz musiała zostawać sama. A teraz chodź na śniadanie. Wszystko czeka już w kuchni. – Pierwsza przekroczyła próg domu. Barbara, zanim udała się do kuchni, najpierw zaprowadziła Ami do swojego pokoju, a później, gdy zeszła na dół, zajrzała jeszcze do salonu. Teraz, w świetle dnia, dostrzegła więcej szczegółów, które wczoraj skrywał półmrok. Przede wszystkim intrygował ją portret wiszący nad kominkiem. Z uwagą przyglądała się pięknej, ale jakże smutnej twarzy. W niezwykle błękitnych oczach sportretowanej kryła się ogromna tęsknota, rozpacz… Tak jakby Elizabeth wypatrywała powrotu ukochanego. Jakby chciała go odzyskać. Ciekawe jakie tajemnice kryła ta kobieta? Barbara

obiecała sobie, że wypyta o to Caroline. – Tu jesteś. – Do salonu zajrzał Adam. – Ciotka posłała mnie po ciebie, bo bała się, że zaginęłaś w tym wielkim domu. Podoba ci się ten obraz? – Raczej intryguje. Ciekawa jestem, co kryje się w tych błękitnych oczach? Jaka tajemnica wywołała ten smutek… – Tak ciekawe. – Ton głosu Adama nie świadczył jednak o tym, aby faktycznie to go interesowało. – Ale swoja drogą masz identyczny odcień oczu. Zauważyłaś? Czy zauważyła? Nawet o tym nie pomyślała. Odwróciła się od obrazu i spojrzała na ogromne lustro wiszące po przeciwnej stronie wejścia. W szklanej tafli zobaczyła oczy Elizabeth. Swoje oczy. * * * Przed obiadem ciotka zabrała Barbarę i Adama na obchód gospodarstwa. Pokazała im wszystkie zabudowania, łącznie ze stajnią, która obecnie świeciła pustkami. Po śmierci dziadka, Alena musiała sprzedać zwierzęta, gdyż sama nie dałaby rady zajmować się hodowlą. Barbarze żal było koni, ale rozumiała zaistniałą sytuację. W każdym razie ciotka zapewniła, iż wszystkie pieniądze uzyskane ze sprzedaży inwentarza ma ulokowane w banku i przekaże je na pokrycie długów pozostałych po ich ojcu. Barbara poczuła do niej pewien rodzaj sympatii, połączony z wdzięcznością. Może ciotka nie była taka zła. Gdy wrócili z przeglądu, mieli już niewiele czasu na obiad, zjedli więc w pospiechu przygotowaną wcześniej zapiekankę. Ledwie Barbara przełknęła ostatni kęs, gdy przed dom, z piskiem opon, zajechał samochód i rozległ się dźwięk klaksonu. – Barbaro, to po ciebie. – Ciotka wyjrzała przez okno. – Mam nadzieję, że będziesz się dobrze bawić. Barbara wytarła usta w serwetkę i szybko pobiegła na górę do swojego pokoju, aby zabrać torbę i sweterek. W tym czasie ciotka wraz z Adamem wyszli na werandę. – Miło cię widzieć Caroline. – Alena pomachała do dziewczyny wysiadającej z samochodu. Adam tylko cicho gwizdnął, ale nie na tyle cicho, żeby umknęło to uwagi Caroline. Spojrzała na niego z irytacją. Nie lubiła, gdy mężczyźni podrywali ją w tak prymitywny sposób. Wyraz irytacji ustąpił jednak szybko miejsca zdziwieniu, gdyż Adam nie gwizdał wcale na jej widok, tylko na widok jej samochodu. Przeskoczył przez balustradę i podszedł do auta. Z prawdziwym zachwytem przyglądał się srebrnemu cacku. – Bmw M6 cabrio, nowiusieńki, prosto z katalogu – wyszeptał z nabożną czcią. – Brat kupił go w zeszłym miesiącu – przyznała. – Jak go zobaczyłam, nie mogłam bez niego żyć. Na szczęście miałam urodziny. – Perlisty śmiech odbił się echem od ściany domu. – Caroline poznaj Adama, wnuka mojego męża. – A więc to ty jesteś bratem Barbary. – Dziewczyna odgarnęła z czoła blond

pukiel. Jej długie, falujące włosy kaskadami opadały na ramiona i plecy. Była nieziemsko piękna. Adam dostrzegł to w momencie, gdy oderwał wzrok od samochodu. Wysoka, szczupła, z idealnymi rysami greckiej bogini. Niczym gwiazda z Hollywood. Nawet nie zdawał sobie do tej pory sprawy, że kobieta może być taka piękna i taka… Sam nie wiedział dokładnie jaka. Po prostu Caroline była doskonała. Była idealna pod każdym względem. Roztaczała wokół siebie niesamowity urok. – Hej odjęło ci mowę. – Caroline zamachała mu ręką przed samą twarzą. – Potrafisz mówić? – Tak… Ja… No… – Zaczął się plątać, ale nie mógł ułożyć żadnego, sensownego zdania. Na szczęście właśnie pojawiła się Barbara. – Wskakuj. – Caroline wskazała jej drzwiczki i sama zajęła miejsce za kierownicą. Wychyliła się jeszcze na moment przez otwarte okno. – Odwiozę ją wieczorem, proszę się więc nie martwić. – Dobrze, dobrze. – Ciotka patrzyła, jak Caroline uruchamia silnik i jak samochód zgrabnie wyjeżdża na drogę. – Kto to był? – wreszcie wydusił z siebie Adam. – Caroline. – Ciotka uśmiechnęła się, widząc minę. – Chyba właśnie została koleżanką twojej siostry. * * * Podróż do miasta trwała krótko, gdyż Caroline uwielbiała szybką jazdę. Prowadziła w skupieniu, nucąc cicho melodię, którą puściła z CD. Barbara bez trudu rozpoznała przebój zespołu Queen “There's no time for us There's no place for us What is this thing that builds our dreams yet slips away From us Who wants to live forever Who wants to live forever....? There's no chance for us Its all decided for us This world has only one sweet moment set aside for us Who wants to live forever Who wants to live forever? Who dares to love forever? When love must die…”1 Caroline śpiewała, wtórując Freddiemu Mercury. W pewnej chwili ściszyła muzykę i zwracając twarz w stronę Barbary zapytała – A ty chciałabyś żyć wiecznie? – Nie wiem, nie zastanawiałam się nad tym – odpowiedziała. – To raczej niemożliwe, więc po co gdybać? – Ale jeśli miałabyś możliwość wyboru, to chciałabyś żyć wiecznie? – Nie

ustępowała Caroline. – Wszystko zależy od tego, jak wyglądałoby moje życie. Co musiałabym poświęcić… Caroline już więcej nie drążyła tematu. Znowu podgłośniła muzykę i powróciła do swojego nucenia. Zresztą za moment zajechały na plac przed kościołem i zaparkowały samochód na niewielkim parkingu. Prawie równocześnie wysiadły. Barbara stanęła przy zamkniętych już drzwiczkach samochodu i rozejrzała się dookoła. Teraz mogła zobaczyć z bliska, jak wygląda Elizabeth Town. To nie było miasto, ani miasteczko, raczej bardzo niewielka osada z wielkimi aspiracjami. Nieduże domki, z zadbanymi trawnikami i uprzątniętymi podjazdami, czyściutkie ulice. Nawet kościół nie imponował wielkością. Jedynie smukła dzwonnica, znajdująca się nad wejściem do świątyni, sprawiała, że górował nad pozostałymi budynkami. Przed kościołem Barbara dostrzegła grupkę ludzi, zajętą przeglądaniem zawartości kilku dużych, kartonowych pudeł. – Chodź. – Caroline wskazała głową na tę gromadkę. – Zobaczysz, co robimy. Poznam cię z resztą. – Ruszyła szybko do przodu, tak iż Barbara musiała podbiec, aby się z nią zrównać. – Hej Caroline. – Na widok blondynki, kilku młodych mężczyzn odsunęło się od kartonów i wyszło im na spotkanie. – Kogóż to prowadzisz ze sobą? – To moja koleżanka, Barbara – powiedziała to tak naturalnie, jakby mówiła „to moja torebka”, ale młodzieńcy zrozumieli bezbłędnie, o co jej chodzi. – Ja jestem Zachary czyli Zac, a to jest Nathaniel. – Niższy z chłopaków uśmiechnął się do Barbary. – Nie Nathaniel tylko Nat. – Poprawił go wyższy, zielonooki szatyn. – Wiesz, jak nie lubię, gdy mówi się do mnie pełnym imieniem. – Wybacz stary. – Zac klepnął go pojednawczo w plecy. – A to są Marvin i Abel. – Wskazał na dwóch milczących brunetów, którzy z uwielbieniem wpatrywali się w Caroline. – Bracia, chociaż rzadko można spotkać ich razem – dodał. – Są trochę dziwni i małomówni, ale równi z nich goście. No i co ważniejsze, najwierniejsi adoratorzy naszej królowej. – Puścił oko do Caroline. – Zgrywus z ciebie. – Roześmiała się. – Powiedz lepiej jak tam zbiórka? – W porządku. Mamy już sporo rzeczy. Zrobi się fajną aukcję. – Aukcję? – Wreszcie i Barbarze udało się zabrać głos. – Tak. – Caroline zalotnym ruchem odgarnęła pukiel z czoła. – Chcemy zrobić coś dla poszkodowanych podczas huraganu. To taka okropna tragedia. – Nowy Orlean – wyszeptała Barbara. – Właśnie – przytaknęła blondynka. – Chcemy podczas pikniku zebrać pieniądze i wpłacić na pomoc dla ofiar Katriny. – Chętnie się przyłączę – zaoferowała. – Także dołożę coś od siebie. W Nowym Orleanie zostało wielu moich znajomych… Mam nadzieję, że udało się im przetrwać. Byłam wściekła na Adama, gdy nalegał na wyjazd, ale po tym co zobaczyłam w telewizji, wiem, że postąpił słusznie. – Uciekliście z Nowego Orleanu przed huraganem? – Nat popatrzył na nią

z zainteresowaniem. – Poniekąd, ale i bez huraganu, prędzej czy później byśmy tu wrócili. Stąd pochodzi nasza rodzina. – To Bennettowie – przypomniała Caroline. – Aaaa. – Zgodny pomruk oznaczał pełne zrozumienie. Tak, Bennettowie mieli prawo, mieli nawet obowiązek mieszkać w Elizabeth Town. – Zobaczmy, co tam mamy. – Caroline zostawiła Barbarę i otoczona wianuszkiem młodzieńców, podeszła do pudeł. Sięgnęła po jedną z rzeczy, a obejrzawszy dokładnie, podała Zacowi mówiąc – To się nadaje. – Ponownie pochyliła się, wygrzebując kolejny przedmiot. Barbara również miała zamiar pomóc Caroline w przeglądzie, ale ponieważ przy pudłach tłoczył się już niezły tłumek, postanowiła znaleźć dla siebie inne zajęcie. Rozejrzawszy się dookoła, dostrzegła dwie dziewczyny rozkładające na pobliskim trawniku kolorowe płachty materiału. Zaciekawiona podeszła bliżej. – Cześć. Co robicie? – zapytała. Dziewczyny przerwały swoje zajęcie i popatrzyły na Barbarę, jak na przybysza z obcej planety. – To co nie przystoi królowej – odpowiedziała szczupła, atrakcyjna blondynka. – Królowej? – Znowu nie zrozumiała Barbara. – No przyszłaś z nią. Dołączyłaś do świty? – Druga z dziewcząt, mulatka obdarzona niezwykłą burzą kręconych, czarnych włosów, wskazała na Caroline. – Nie wiem o żadnej królowej, ani żadnej świcie. – Wzruszyła ramionami. – Przyjechałam dopiero wczoraj i ją poznałam jako pierwszą. – Przemilczała fakt, w jaki sposób rozpoczęła swoją znajomość z Caroline. – Podwiozła mnie do miasta… – Wyglądałaś jak jej poddana. – Roześmiała się blond piękność. – Wybacz, ale nie przepadamy za nią, ani za jej wielbicielami. – Dlaczego – zdziwiła się. – Przecież Caroline jest bardzo miła. – Ona jest bardzo miła, super miła. Wszyscy kochają Caroline – zadrwiła dziewczyna. – To przez nią nie zostałam królową balu noworocznego! Przyjechała do miasta i od razu zdobyła koronę! Możesz to sobie wyobrazić? – Widać było, że blondynce trudno jest znieść myśl, iż ktoś może być od niej ładniejszy. – Mam nadzieję, że ty nie masz takich aspiracji. – Gdzież tam! – Ten pomysł wydał się Barbarze idiotyczny. Ona jako pretendentka do tytułu królowej? Dobrze wiedziała, że nie jest brzydka, ale do miana piękności było jej jednak daleko. – No to w porządku. – Blondynka odetchnęła z wyraźną ulgą. – Jestem Angelina, a to jest Flo. – Barbara – przedstawiła się. – Będziesz chodzić do naszej szkoły? – Zainteresowała się czarnowłosa Flo. Szkoła, no tak… Ciotka wspominała o szkole. – Chyba tak – przyznała. – Jutro mam tam iść. – Nie przejmuj się, u nas w szkole jest naprawdę fajnie. – I jest najprzystojniejszy nauczyciel na świecie – dodała Angelina. – Mówię ci! Mężczyzna marzenie! Cud! Ideał! Grecki bóg! – Uczy historii – wyjaśniła Flo. – Wszystkie dziewczyny się nim kochają na

zabój, ale chyba najbardziej Angelina. – A Caroline? – Phiii. – Angelina wzruszyła ramionami. – Ta szczęściara ma go cały czas tylko dla siebie. To jej brat. Dopiero teraz Barbara przypomniała sobie, co mówiła ciotka Alena. Brat Caroline był nauczycielem historii. – Pomożesz nam? – Flo podała Barbarze złożony materiał. – Owszem, ale powiedzcie co mam robić. – Musisz rozłożyć i obejrzeć. To materiały do przykrycia siedzeń i stołów na piknik. Musimy je przejrzeć, czy nie ma żadnych plam, przebarwień, dziur. Te, które są w porządku, kładziesz tam – wskazała ręką – te, które mają wady, wrzucasz do tego pudła. Proste, ale brudzące. – Flo uniosła do góry ręce i pokazała zakurzone dłonie. – Królowa takich rzeczy nie robi. – Kurzu się nie boję. – Barbara roześmiała się i rozłożyła otrzymany od Flo materiał. Spojrzała w kierunku grupki zebranej przy sortowaniu rzeczy na aukcje. Postać Caroline wyróżniała się wśród tłumu. Otoczona przez adoratorów, roześmiana, olśniewająco piękna, roztaczająca wkoło niesamowitą aurę. Naprawdę wyglądała jak królowa i w pełni zasługiwała na ten tytuł. * * * – Może ci pomóc? – Nathaniel odłączył się od grupki skupionej wokół Caroline i podszedł do Barbary. – Te płachty są za duże dla takich delikatnych rączek. – Wskazał na trzymany przez nią materiał. – Co, Caroline spuściła cię ze smyczy? – z ironią zażartowała Angelina. – Piesek dostał trochę swobody? Zignorował jej słowa, tak jakby nie były skierowane do niego. Schwycił róg materiału, który Barbara próbowała rozłożyć na ziemi. Pomógł dziewczynie rozpostrzeć tkaninę. – Dziękuję. – Było jej wstyd za koleżankę, gdyż Angelina nie dawała za wygraną. – Nasza królowa ma niezły męski harem. Skaczecie wkoło niej niczym tresowane pudelki. – Daj spokój. – Flo próbowała ją uspokoić, ale Angelina była niewzruszona. Stanęła na wprost Nata i patrzyła na niego z jawną wrogością. – Nie wiem, o co ci chodzi – wreszcie odpowiedział na jej zaczepkę. – Nic od ciebie nie chcę. Przyszedłem porozmawiać z Barbarą. – Właśnie – wydęła wargi – a to do ciebie niepodobne. Krążycie dookoła Caroline jak satelity, więc dziwi mnie, że zmieniłeś tor lotu. – Nie jestem przypisany do Caroline… – Dziwne, bo wyglądało jakbyś był. – Angelino zostaw go. – Flo pociągnęła ją za rękę. – To nie nasza sprawa. – A właśnie, że nasza! Dopóki nie pojawiła się Caroline, wszystko było tak jak powinno. To ja byłam królową noworocznego balu! To ja byłam najpopularniejszą

dziewczyną w klasie! – To tobą interesowali się chłopcy – dokończył Nat. – Jesteś taka wściekła, gdyż Caroline odebrała ci adoratorów. A to nie jej wina. Caroline jest po prostu bardzo sympatyczna, życzliwa. Jej nie można nie lubić. – A mnie można? – Angelina aż się zatrzęsła. – Wybacz Angelino, ale sama jesteś sobie winna. To ty zachowywałaś się jak udzielna królowa, nie Caroline. To ty byłaś zaborcza, zazdrosna i wyniosła. – Nie chcę tego słuchać! – Angelina zatkała sobie uszy dłońmi. – W ogóle nie chcę z tobą rozmawiać! – Odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę przeciwną kościołowi. – Ona jest bardzo wrażliwa. – Flo starała się usprawiedliwić koleżankę. – Nie może się pogodzić, że zeszła na drugi plan. Mogłeś być dla niej milszy Nathanielu. – Milszy? – Szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. – To ona na mnie wsiadła. Podszedłem tylko do Barbary i oberwałem za niewinność. Kurczę, nigdy nie zrozumiem kobiet. No dobra, to nie przeszkadzam. – Spojrzał na Barbarę i uśmiechnął się do niej. – Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. – Pewnie tak… – Wstyd jej było za zaistniałą sytuację. Poniekąd czuła się za nią odpowiedzialna. – Może jutro w szkole… – No właśnie w szkole. – Nat mrugnął do niej porozumiewawczo. Cicho pogwizdując udał się z powrotem do przeglądania rzeczy dostarczonych na aukcję. Akurat jakiś mężczyzna przyniósł kolejne pudło z darami. – Ja… ja przepraszam – zająknęła się Barbara, patrząc na Flo. – Nie masz za co przepraszać. Angelina jest trochę impulsywna, ale fajna z niej kumpela. Bardzo źle zniosła swoją detronizację. Nie przywykła do bycia drugą. Muszę iść ją pocieszyć. – Jasne – przytaknęła pospiesznie – dokończę rozkładać materiał. – Na szczęście zostało już niewiele. – Flo uśmiechnęła się. – Dzięki. Jak skończysz, podejdź do pani Lee. To ta brunetka w okularach, co przed kościołem przyjmuje zgłoszenia do występów. O ta, która siedzi przy tym stoliczku. – Wskazała ręką. – No to do jutra – Ok. – Ponownie przytaknęła Barbara i zabrała się za rozkładanie ostatnich płacht. – Do jutra. Flo odeszła i Barbara została zupełnie sama. Pracując, zerknęła w kierunku roześmianej grupki, której przewodziła Caroline. W tym momencie blondynka spojrzała na nią i pomachała do niej radośnie. Powiedziała coś do chłopaków, po czym jak gdyby nigdy nic, ruszyła w stronę dziewczyny. – Zostawiły cię samą? – W jej postawie, w sposobie mówienia i poruszania się nie było niczego sztucznego. Wszystko robiła z taką lekkością, naturalnością. Barbara zrozumiała, o co chodziło Natowi. Caroline nie można było nie lubić. – Już prawie skończyłyśmy – wyjaśniła pospiesznie. – Angelina miała małe spięcie z Natem, a Flo poszła ją pocieszyć. – Wiem, widziałam tę sprzeczkę. Angelina ma specyficzny charakter, łatwo wyprowadzić ją z równowagi. Nie cierpi mnie i uważa, że przeze mnie straciła palmę pierwszeństwa w szkole. – Caroline wyglądała na naprawdę zasmuconą. – Szkoda, że nie chce ze mną porozmawiać, ale nie ma co się nad tym użalać. W końcu to jej