Dla Mistrza Gawędziarstwa
Nauczyłeś mnie wszystkiego,
co sam wiedziałeś,
a ja nadal nic nie wiem...
Dokument chroniony
elektronicznym znakiem
wodnym
1
Stephanie Morvan nigdy wcześniej
nikogo nie zabiła. A przynajmniej nic
o tym nie wiedziała. Zdarzyło jej się
wprawdzie w przypływie złości
przekląć tego i owego, ale jakoś nigdy
nie miała okazji przekonać się, jak
dalece skuteczne były te klątwy.
W każdym razie żadna nie miała być
śmiertelna, Stephanie sprowadzała
jedynie na nieszczęśnika pomniejsze
utrapienia, takie jak hemoroidy albo
przykry zapach z ust. Tak więc o ile jej
było wiadomo, nigdy nie stała się
odpowiedzialna za odebranie komuś
życia.
Aż do teraz.
Spojrzała na leżące na zimnej
podłodze baru powykręcane, kościste
ciało obciągnięte cienką warstwą lycry.
Potem popatrzyła na broń, którą
trzymała w lewej dłoni. Kto mógł
przypuszczać, że ten niewinny przedmiot
okaże się zabójczy?
Kiedy podczas przyjęcia w Auberge
des Deux Vallées zabrakło pieczywa
i wina, Stephanie sama zaproponowała,
że je przyniesie. W końcu nie miała
daleko. Josette wręczyła jej klucze,
a zastępca mera Christian Dupuy
zaoferował swoje towarzystwo i pomoc,
ale ponieważ po drodze Christiana
zaczepił sąsiad, który chciał się dopytać
o termin najbliższego posiedzenia
conseil municipal, kiedy Stephanie
dotarła do épicerie i zorientowała się,
że coś tu nie gra, była całkiem sama.
Budynek wydawał się przekrzywiony,
jego doskonałą symetrię zaburzały
okiennice: te znajdujące się po stronie
baru były jak zwykle otwarte, drugie
zaś, zasłaniające witrynę sklepu,
szczelnie zamknięte.
Ale to nie wszystko.
Drzwi. Były uchylone. Stephanie
słyszała, jak coś – albo ktoś – porusza
się w środku. No, chyba że jej się tylko
zdawało.
Wsunęła się przez wąską szczelinę
między drzwiami a futryną, ostrożnie,
żeby nie poruszyć nowego dzwonka nad
drzwiami, niedawno zawieszonego
przez Josette, i zatrzymała się. Przez
chwilę stała bez ruchu, niewiele widząc
w półmroku.
Nic. Jedynie zapach świeżego chleba
i ostrej saucisson, zmieszany z ziemistą
wonią ziemniaków.
Stephanie zdążyła wmówić sobie, że
Josette po prostu zapomniała porządnie
zamknąć drzwi, kiedy raptem
zaskrzypiała podłoga, a Stephanie
poczuła, jak włosy na karku stają jej
dęba.
Ktoś był w barze, do którego
prowadziło przejście ze sklepu.
Ponieważ prawie całe miasteczko
siedziało w oberży świętując jej
ponowne otwarcie, czyjaś obecność
w barze nie mogła oznaczać niczego
dobrego.
Stephanie odruchowo sięgnęła po coś,
czym mogłaby się obronić. Jej dłonie
dotknęły zimnych drzwi lodówki,
przesunęły się po stojącym na niej
koszyku z jajkami i powędrowały dalej,
w kierunku wysokiej gabloty z nożami,
znajdującej się mniej więcej pośrodku
sklepu. W kompletnej ciszy i ciemności
Stephanie początkowo z nadzieją
poczuła szkło pod palcami, ale
pomyślała, że to na nic, bo przecież
Josette zawsze zamyka gablotę na
kluczyk. Do drugiej, mniejszej, stojącej
przy kasie, również nie było po co
zaglądać.
Skręciła w prawo i natknęła się na
wiklinowy koszyk.
W barze ponownie rozległ się
dźwięk, tym razem głośniejszy.
Metaliczne klik-klak, klik-klak. Zbliżał
się.
Ogarnęła ją panika, jakiej nie czuła
od dawna, od bardzo dawna – od kiedy
z maleńką Chloé uciekła z Finistère.
Gorączkowo szukając czegokolwiek
nadającego się do obrony, włożyła rękę
do koszyka i długimi palcami zaczęła
sondować jego zawartość. Wreszcie
znalazła. Ha! Co najmniej trzydniowa.
Chwyciła ją i ruszyła w stronę drzwi
oddzielających épicerie od baru –
drzwi, które naraz zaczęły się powoli
otwierać.
Zajęła dogodną pozycję. Przez
powiększającą się szparę pomiędzy
skrzydłem drzwi a futryną wpadły wątłe
promienie zimowego słońca,
rozpraszając ciemności, w których
czaiła się Stephanie, i rzucając na
podłogę cień odrażającej postaci.
Stworzenie było wysokie, nawet
w porównaniu ze Stephanie, której
natura nie poskąpiła wzrostu. Jego
zniekształcony łeb wychynął zza futryny,
a czarny kudłaty pysk z wolna się
obrócił, ukazując głęboko osadzone oczy
na białych krążkach. Kreatura
przekroczyła próg. Jej racice, będące
zakończeniem pajęczych odnóży,
zastukały na wyłożonej płytkami łupku
podłodze. Kiedy Stephanie uniosła rękę,
by zadać cios, potwór wyciągnął przed
siebie homarze szczypce. Zobaczyła
jasnoczerwony błysk, a w nim coś, co
musiało być ogonem tego monstrum.
Zanim paskuda zdążyła się do niej
zbliżyć, Stephanie całą swoją energię
rudowłosej osoby włożyła w dzierżące
broń lewe ramię, wzięła zamach,
wrzasnęła jak opętana i walnęła
potwora w pysk. Poczuła lekki opór, po
czym bestia straciła równowagę i runęła
do tyłu, wpadając z powrotem do baru.
Kiedy lądowała, jej łeb z całej siły
rąbnął o drewnianą podłogę.
Stephanie dałaby sobie rękę uciąć, że
w ciszy, która zapadła, kiedy
uświadomiła sobie własną pomyłkę,
usłyszała śmiech dobiegający z pustego
kominka.
Nieważne, ile razy nauczyciele
powtarzali Christianowi Dupuy, że jest
urodzonym przywódcą, on sam nigdy tak
o sobie nie myślał. Zawsze sądził, że
mówią to, bo jest wysoki. W szkole
wyróżniał się wśród kolegów, wzrostem
szybko prześcignął kadrę profesorską
i fizycznie wyrósł poza ciasne ramy
małego górskiego miasteczka na długo,
zanim zrobił to umysłowo. Tak więc
wcale nie garnął się do władzy i dość
niechętnie zasiadł w conseil municipal,
ciele zarządzającym gminą Fogas, na
którą składały się trzy miejscowości:
Fogas, Picarets i La Rivière. No, ale
skoro już go wybrano, starał się
pomagać sąsiadom najlepiej, jak
potrafił.
Nie było zatem zaskoczeniem –
jedyną zdumioną osobą był sam
Christian – że w niedawnym głosowaniu
to właśnie jego, nieśmiałego rolnika,
wybrano na stanowisko zastępcy mera.
Nikogo z sąsiadów i znajomych nie
zdziwiły słowa mera Serge’a Papona,
który tego samego wieczoru oznajmił, że
po śmierci żony musi zrobić sobie
dłuższą przerwę w rządzeniu i że
chwilowo jego obowiązki przejmuje
nowo wybrany zastępca – czyli
Christian Dupuy.
Christian stał nieopodal mostu w La
Rivière. Rozmawiał z Philippe’em
Galym o polityce gminy i nie czuł, żeby
odpowiedzialność, która naraz spoczęła
na jego barkach, jakoś przesadnie mu
ciążyła. Nie było to coś, czym by się
zbytnio przejmował, aczkolwiek czuł
pewien niepokój, zastanawiając się, jak
na te wieści zareaguje Pascal Souquet,
człowiek przecież niebywale ambitny.
Choć i tak mniej ambitny od swojej
żony.
Kiedy krzyk Stephanie zburzył
popołudniowy spokój i zabrzmiał
niczym gwizd zimnego wiatru wiejącego
od strony Mont Valier, w Christianie
instynktownie obudziły się cechy, które
przed laty dostrzegli w nim nauczyciele.
Zanim rzekomy napastnik, dybiący na
życie Stephanie, zdążył z hukiem zwalić
się na podłogę baru, Christian polecił
Philippe’owi sprowadzić pomoc
z oberży, a sam ruszył w stronę épicerie.
Przebiegł przez most, stawiając tak
ciężkie kroki, że pod wpływem wibracji
spomiędzy kamieni pod mostem
posypały się grudy ziemi, wpadły do
wody i dały się porwać huczącej rzece
płynącej równolegle do drogi.
Christian gnał przed siebie, niesiony
świadomością, że Stephanie nie należy
do kobiet, które krzyczą z byle powodu.
Znał ją od wielu lat i tylko raz widział,
żeby płakała. Była twarda. Wiedział
jednak, że ma gwałtowny charakter,
dlatego wcale nie był tak bardzo
zaskoczony, kiedy wpadł do sklepu
i ujrzał Stephanie stojącą nad leżącą na
podłodze postacią i ściskającą w ręku
wygiętą bagietkę.
– Co do...?
Stephanie posłała mu takie spojrzenie,
że aż cofnął się o krok.
– Pojawił się... nie wiadomo skąd...
Jezu! Zabiłam go?
Trzęsącą się dłonią przeczesała
włosy. Christian ukląkł nad
nieznajomym i wsunął palce pod pasek
kasku. Z ulgą wyczuł słaby puls.
– Żyje. Jest tylko nieprzytomny.
Myślę, że uratował go kask. Znasz go?
– Skąd! Myślałam, że to jakiś
potwór... – zawahała się, bo raptem
uświadomiła sobie, jak głupio to
zabrzmiało. Przecież widziała wyraźnie,
że to człowiek. Mężczyzna.
Ale Christian rozumiał, dlaczego
mogła się pomylić. Leżący na podłodze
mężczyzna był wyjątkowo wysoki
i chudy, a jego kościstą budowę
podkreślał obcisły strój z lycry. Pod
kaskiem miał kominiarkę, która
zasłaniała całą twarz z wyjątkiem oczu.
Na dłoniach rękawice z jednym palcem
wyglądającym jak szpon. Jego czarne
legginsy kończyły się olbrzymimi
ochraniaczami, które były naciągnięte na
duże, nieporęczne buty, też czarne,
z korkiem w podeszwie. Spod leżącej
postaci wypływała mętna czerwona
poświata.
– Po co ktoś miałby się włamywać do
baru w stroju rowerzysty?
Zanim Stephanie zdążyła
odpowiedzieć, do pomieszczenia wpadli
imprezowicze z oberży i sklep
wypełniły ich podekscytowane głosy.
– Co się dzieje? – spytała Josette
Servat, przeciskając się przez tłum. Po
biegu była nieco zasapana.
– Stephanie uziemiła intruza jedną
z twoich bagietek!
– Ożeż cholera! – Hydraulik René
machnął ręką na bułę w ręku Stephanie.
– Nawet się nie złamała! Musisz,
Josette, częściej odświeżać asortyment –
zażartował, wywołując salwę śmiechu
u zebranych.
– Ale kto to taki? – Josette poprawiła
okulary i pochyliła się, żeby lepiej się
przyjrzeć leżącemu. – Trzeba mu zdjąć
tę kominiarkę.
Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8
Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Podziękowania
O autorce
Tytuł oryginału: PARISIAN’S RETURN Wydawca: GRAŻYNA SMOSNA Redaktor prowadzący: BEATA KOŁODZIEJSKA Redakcja: JOANNA POPIOŁEK Korekta: JADWIGA PRZECZEK, MARZENNA KŁOS Łamanie: JOANNA DUCHNOWSKA Copyright © Julia Stagg 2012 Copyright © for the Polish translation by Jacek Żuławnik 2014 ISBN 978-83-7943-761-0 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: Fabryka.pl Konwersja: eLitera s.c.
Dla Mistrza Gawędziarstwa Nauczyłeś mnie wszystkiego, co sam wiedziałeś, a ja nadal nic nie wiem...
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym 1 Stephanie Morvan nigdy wcześniej nikogo nie zabiła. A przynajmniej nic o tym nie wiedziała. Zdarzyło jej się wprawdzie w przypływie złości przekląć tego i owego, ale jakoś nigdy nie miała okazji przekonać się, jak dalece skuteczne były te klątwy. W każdym razie żadna nie miała być
śmiertelna, Stephanie sprowadzała jedynie na nieszczęśnika pomniejsze utrapienia, takie jak hemoroidy albo przykry zapach z ust. Tak więc o ile jej było wiadomo, nigdy nie stała się odpowiedzialna za odebranie komuś życia. Aż do teraz. Spojrzała na leżące na zimnej podłodze baru powykręcane, kościste ciało obciągnięte cienką warstwą lycry. Potem popatrzyła na broń, którą trzymała w lewej dłoni. Kto mógł przypuszczać, że ten niewinny przedmiot okaże się zabójczy? Kiedy podczas przyjęcia w Auberge
des Deux Vallées zabrakło pieczywa i wina, Stephanie sama zaproponowała, że je przyniesie. W końcu nie miała daleko. Josette wręczyła jej klucze, a zastępca mera Christian Dupuy zaoferował swoje towarzystwo i pomoc, ale ponieważ po drodze Christiana zaczepił sąsiad, który chciał się dopytać o termin najbliższego posiedzenia conseil municipal, kiedy Stephanie dotarła do épicerie i zorientowała się, że coś tu nie gra, była całkiem sama. Budynek wydawał się przekrzywiony, jego doskonałą symetrię zaburzały okiennice: te znajdujące się po stronie baru były jak zwykle otwarte, drugie
zaś, zasłaniające witrynę sklepu, szczelnie zamknięte. Ale to nie wszystko. Drzwi. Były uchylone. Stephanie słyszała, jak coś – albo ktoś – porusza się w środku. No, chyba że jej się tylko zdawało. Wsunęła się przez wąską szczelinę między drzwiami a futryną, ostrożnie, żeby nie poruszyć nowego dzwonka nad drzwiami, niedawno zawieszonego przez Josette, i zatrzymała się. Przez chwilę stała bez ruchu, niewiele widząc w półmroku. Nic. Jedynie zapach świeżego chleba i ostrej saucisson, zmieszany z ziemistą
wonią ziemniaków. Stephanie zdążyła wmówić sobie, że Josette po prostu zapomniała porządnie zamknąć drzwi, kiedy raptem zaskrzypiała podłoga, a Stephanie poczuła, jak włosy na karku stają jej dęba. Ktoś był w barze, do którego prowadziło przejście ze sklepu. Ponieważ prawie całe miasteczko siedziało w oberży świętując jej ponowne otwarcie, czyjaś obecność w barze nie mogła oznaczać niczego dobrego. Stephanie odruchowo sięgnęła po coś, czym mogłaby się obronić. Jej dłonie
dotknęły zimnych drzwi lodówki, przesunęły się po stojącym na niej koszyku z jajkami i powędrowały dalej, w kierunku wysokiej gabloty z nożami, znajdującej się mniej więcej pośrodku sklepu. W kompletnej ciszy i ciemności Stephanie początkowo z nadzieją poczuła szkło pod palcami, ale pomyślała, że to na nic, bo przecież Josette zawsze zamyka gablotę na kluczyk. Do drugiej, mniejszej, stojącej przy kasie, również nie było po co zaglądać. Skręciła w prawo i natknęła się na wiklinowy koszyk. W barze ponownie rozległ się
dźwięk, tym razem głośniejszy. Metaliczne klik-klak, klik-klak. Zbliżał się. Ogarnęła ją panika, jakiej nie czuła od dawna, od bardzo dawna – od kiedy z maleńką Chloé uciekła z Finistère. Gorączkowo szukając czegokolwiek nadającego się do obrony, włożyła rękę do koszyka i długimi palcami zaczęła sondować jego zawartość. Wreszcie znalazła. Ha! Co najmniej trzydniowa. Chwyciła ją i ruszyła w stronę drzwi oddzielających épicerie od baru – drzwi, które naraz zaczęły się powoli otwierać. Zajęła dogodną pozycję. Przez
powiększającą się szparę pomiędzy skrzydłem drzwi a futryną wpadły wątłe promienie zimowego słońca, rozpraszając ciemności, w których czaiła się Stephanie, i rzucając na podłogę cień odrażającej postaci. Stworzenie było wysokie, nawet w porównaniu ze Stephanie, której natura nie poskąpiła wzrostu. Jego zniekształcony łeb wychynął zza futryny, a czarny kudłaty pysk z wolna się obrócił, ukazując głęboko osadzone oczy na białych krążkach. Kreatura przekroczyła próg. Jej racice, będące zakończeniem pajęczych odnóży, zastukały na wyłożonej płytkami łupku
podłodze. Kiedy Stephanie uniosła rękę, by zadać cios, potwór wyciągnął przed siebie homarze szczypce. Zobaczyła jasnoczerwony błysk, a w nim coś, co musiało być ogonem tego monstrum. Zanim paskuda zdążyła się do niej zbliżyć, Stephanie całą swoją energię rudowłosej osoby włożyła w dzierżące broń lewe ramię, wzięła zamach, wrzasnęła jak opętana i walnęła potwora w pysk. Poczuła lekki opór, po czym bestia straciła równowagę i runęła do tyłu, wpadając z powrotem do baru. Kiedy lądowała, jej łeb z całej siły rąbnął o drewnianą podłogę. Stephanie dałaby sobie rękę uciąć, że
w ciszy, która zapadła, kiedy uświadomiła sobie własną pomyłkę, usłyszała śmiech dobiegający z pustego kominka. Nieważne, ile razy nauczyciele powtarzali Christianowi Dupuy, że jest urodzonym przywódcą, on sam nigdy tak o sobie nie myślał. Zawsze sądził, że mówią to, bo jest wysoki. W szkole wyróżniał się wśród kolegów, wzrostem szybko prześcignął kadrę profesorską i fizycznie wyrósł poza ciasne ramy małego górskiego miasteczka na długo, zanim zrobił to umysłowo. Tak więc wcale nie garnął się do władzy i dość
niechętnie zasiadł w conseil municipal, ciele zarządzającym gminą Fogas, na którą składały się trzy miejscowości: Fogas, Picarets i La Rivière. No, ale skoro już go wybrano, starał się pomagać sąsiadom najlepiej, jak potrafił. Nie było zatem zaskoczeniem – jedyną zdumioną osobą był sam Christian – że w niedawnym głosowaniu to właśnie jego, nieśmiałego rolnika, wybrano na stanowisko zastępcy mera. Nikogo z sąsiadów i znajomych nie zdziwiły słowa mera Serge’a Papona, który tego samego wieczoru oznajmił, że po śmierci żony musi zrobić sobie
dłuższą przerwę w rządzeniu i że chwilowo jego obowiązki przejmuje nowo wybrany zastępca – czyli Christian Dupuy. Christian stał nieopodal mostu w La Rivière. Rozmawiał z Philippe’em Galym o polityce gminy i nie czuł, żeby odpowiedzialność, która naraz spoczęła na jego barkach, jakoś przesadnie mu ciążyła. Nie było to coś, czym by się zbytnio przejmował, aczkolwiek czuł pewien niepokój, zastanawiając się, jak na te wieści zareaguje Pascal Souquet, człowiek przecież niebywale ambitny. Choć i tak mniej ambitny od swojej żony.
Kiedy krzyk Stephanie zburzył popołudniowy spokój i zabrzmiał niczym gwizd zimnego wiatru wiejącego od strony Mont Valier, w Christianie instynktownie obudziły się cechy, które przed laty dostrzegli w nim nauczyciele. Zanim rzekomy napastnik, dybiący na życie Stephanie, zdążył z hukiem zwalić się na podłogę baru, Christian polecił Philippe’owi sprowadzić pomoc z oberży, a sam ruszył w stronę épicerie. Przebiegł przez most, stawiając tak ciężkie kroki, że pod wpływem wibracji spomiędzy kamieni pod mostem posypały się grudy ziemi, wpadły do wody i dały się porwać huczącej rzece
płynącej równolegle do drogi. Christian gnał przed siebie, niesiony świadomością, że Stephanie nie należy do kobiet, które krzyczą z byle powodu. Znał ją od wielu lat i tylko raz widział, żeby płakała. Była twarda. Wiedział jednak, że ma gwałtowny charakter, dlatego wcale nie był tak bardzo zaskoczony, kiedy wpadł do sklepu i ujrzał Stephanie stojącą nad leżącą na podłodze postacią i ściskającą w ręku wygiętą bagietkę. – Co do...? Stephanie posłała mu takie spojrzenie, że aż cofnął się o krok. – Pojawił się... nie wiadomo skąd...
Jezu! Zabiłam go? Trzęsącą się dłonią przeczesała włosy. Christian ukląkł nad nieznajomym i wsunął palce pod pasek kasku. Z ulgą wyczuł słaby puls. – Żyje. Jest tylko nieprzytomny. Myślę, że uratował go kask. Znasz go? – Skąd! Myślałam, że to jakiś potwór... – zawahała się, bo raptem uświadomiła sobie, jak głupio to zabrzmiało. Przecież widziała wyraźnie, że to człowiek. Mężczyzna. Ale Christian rozumiał, dlaczego mogła się pomylić. Leżący na podłodze mężczyzna był wyjątkowo wysoki i chudy, a jego kościstą budowę
podkreślał obcisły strój z lycry. Pod kaskiem miał kominiarkę, która zasłaniała całą twarz z wyjątkiem oczu. Na dłoniach rękawice z jednym palcem wyglądającym jak szpon. Jego czarne legginsy kończyły się olbrzymimi ochraniaczami, które były naciągnięte na duże, nieporęczne buty, też czarne, z korkiem w podeszwie. Spod leżącej postaci wypływała mętna czerwona poświata. – Po co ktoś miałby się włamywać do baru w stroju rowerzysty? Zanim Stephanie zdążyła odpowiedzieć, do pomieszczenia wpadli imprezowicze z oberży i sklep
wypełniły ich podekscytowane głosy. – Co się dzieje? – spytała Josette Servat, przeciskając się przez tłum. Po biegu była nieco zasapana. – Stephanie uziemiła intruza jedną z twoich bagietek! – Ożeż cholera! – Hydraulik René machnął ręką na bułę w ręku Stephanie. – Nawet się nie złamała! Musisz, Josette, częściej odświeżać asortyment – zażartował, wywołując salwę śmiechu u zebranych. – Ale kto to taki? – Josette poprawiła okulary i pochyliła się, żeby lepiej się przyjrzeć leżącemu. – Trzeba mu zdjąć tę kominiarkę.