mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 657
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 744

Stagg Julia - Powrot paryzanina

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Stagg Julia - Powrot paryzanina.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 950 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Dedykacja Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8

Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Podziękowania

O autorce

Tytuł oryginału: PARISIAN’S RETURN Wydawca: GRAŻYNA SMOSNA Redaktor prowadzący: BEATA KOŁODZIEJSKA Redakcja: JOANNA POPIOŁEK Korekta: JADWIGA PRZECZEK, MARZENNA KŁOS Łamanie: JOANNA DUCHNOWSKA Copyright © Julia Stagg 2012 Copyright © for the Polish translation by Jacek Żuławnik 2014 ISBN 978-83-7943-761-0 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2

Księgarnia internetowa: Fabryka.pl Konwersja: eLitera s.c.

Dla Mistrza Gawędziarstwa Nauczyłeś mnie wszystkiego, co sam wiedziałeś, a ja nadal nic nie wiem...

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym 1 Stephanie Morvan nigdy wcześniej nikogo nie zabiła. A przynajmniej nic o tym nie wiedziała. Zdarzyło jej się wprawdzie w przypływie złości przekląć tego i owego, ale jakoś nigdy nie miała okazji przekonać się, jak dalece skuteczne były te klątwy. W każdym razie żadna nie miała być

śmiertelna, Stephanie sprowadzała jedynie na nieszczęśnika pomniejsze utrapienia, takie jak hemoroidy albo przykry zapach z ust. Tak więc o ile jej było wiadomo, nigdy nie stała się odpowiedzialna za odebranie komuś życia. Aż do teraz. Spojrzała na leżące na zimnej podłodze baru powykręcane, kościste ciało obciągnięte cienką warstwą lycry. Potem popatrzyła na broń, którą trzymała w lewej dłoni. Kto mógł przypuszczać, że ten niewinny przedmiot okaże się zabójczy? Kiedy podczas przyjęcia w Auberge

des Deux Vallées zabrakło pieczywa i wina, Stephanie sama zaproponowała, że je przyniesie. W końcu nie miała daleko. Josette wręczyła jej klucze, a zastępca mera Christian Dupuy zaoferował swoje towarzystwo i pomoc, ale ponieważ po drodze Christiana zaczepił sąsiad, który chciał się dopytać o termin najbliższego posiedzenia conseil municipal, kiedy Stephanie dotarła do épicerie i zorientowała się, że coś tu nie gra, była całkiem sama. Budynek wydawał się przekrzywiony, jego doskonałą symetrię zaburzały okiennice: te znajdujące się po stronie baru były jak zwykle otwarte, drugie

zaś, zasłaniające witrynę sklepu, szczelnie zamknięte. Ale to nie wszystko. Drzwi. Były uchylone. Stephanie słyszała, jak coś – albo ktoś – porusza się w środku. No, chyba że jej się tylko zdawało. Wsunęła się przez wąską szczelinę między drzwiami a futryną, ostrożnie, żeby nie poruszyć nowego dzwonka nad drzwiami, niedawno zawieszonego przez Josette, i zatrzymała się. Przez chwilę stała bez ruchu, niewiele widząc w półmroku. Nic. Jedynie zapach świeżego chleba i ostrej saucisson, zmieszany z ziemistą

wonią ziemniaków. Stephanie zdążyła wmówić sobie, że Josette po prostu zapomniała porządnie zamknąć drzwi, kiedy raptem zaskrzypiała podłoga, a Stephanie poczuła, jak włosy na karku stają jej dęba. Ktoś był w barze, do którego prowadziło przejście ze sklepu. Ponieważ prawie całe miasteczko siedziało w oberży świętując jej ponowne otwarcie, czyjaś obecność w barze nie mogła oznaczać niczego dobrego. Stephanie odruchowo sięgnęła po coś, czym mogłaby się obronić. Jej dłonie

dotknęły zimnych drzwi lodówki, przesunęły się po stojącym na niej koszyku z jajkami i powędrowały dalej, w kierunku wysokiej gabloty z nożami, znajdującej się mniej więcej pośrodku sklepu. W kompletnej ciszy i ciemności Stephanie początkowo z nadzieją poczuła szkło pod palcami, ale pomyślała, że to na nic, bo przecież Josette zawsze zamyka gablotę na kluczyk. Do drugiej, mniejszej, stojącej przy kasie, również nie było po co zaglądać. Skręciła w prawo i natknęła się na wiklinowy koszyk. W barze ponownie rozległ się

dźwięk, tym razem głośniejszy. Metaliczne klik-klak, klik-klak. Zbliżał się. Ogarnęła ją panika, jakiej nie czuła od dawna, od bardzo dawna – od kiedy z maleńką Chloé uciekła z Finistère. Gorączkowo szukając czegokolwiek nadającego się do obrony, włożyła rękę do koszyka i długimi palcami zaczęła sondować jego zawartość. Wreszcie znalazła. Ha! Co najmniej trzydniowa. Chwyciła ją i ruszyła w stronę drzwi oddzielających épicerie od baru – drzwi, które naraz zaczęły się powoli otwierać. Zajęła dogodną pozycję. Przez

powiększającą się szparę pomiędzy skrzydłem drzwi a futryną wpadły wątłe promienie zimowego słońca, rozpraszając ciemności, w których czaiła się Stephanie, i rzucając na podłogę cień odrażającej postaci. Stworzenie było wysokie, nawet w porównaniu ze Stephanie, której natura nie poskąpiła wzrostu. Jego zniekształcony łeb wychynął zza futryny, a czarny kudłaty pysk z wolna się obrócił, ukazując głęboko osadzone oczy na białych krążkach. Kreatura przekroczyła próg. Jej racice, będące zakończeniem pajęczych odnóży, zastukały na wyłożonej płytkami łupku

podłodze. Kiedy Stephanie uniosła rękę, by zadać cios, potwór wyciągnął przed siebie homarze szczypce. Zobaczyła jasnoczerwony błysk, a w nim coś, co musiało być ogonem tego monstrum. Zanim paskuda zdążyła się do niej zbliżyć, Stephanie całą swoją energię rudowłosej osoby włożyła w dzierżące broń lewe ramię, wzięła zamach, wrzasnęła jak opętana i walnęła potwora w pysk. Poczuła lekki opór, po czym bestia straciła równowagę i runęła do tyłu, wpadając z powrotem do baru. Kiedy lądowała, jej łeb z całej siły rąbnął o drewnianą podłogę. Stephanie dałaby sobie rękę uciąć, że

w ciszy, która zapadła, kiedy uświadomiła sobie własną pomyłkę, usłyszała śmiech dobiegający z pustego kominka. Nieważne, ile razy nauczyciele powtarzali Christianowi Dupuy, że jest urodzonym przywódcą, on sam nigdy tak o sobie nie myślał. Zawsze sądził, że mówią to, bo jest wysoki. W szkole wyróżniał się wśród kolegów, wzrostem szybko prześcignął kadrę profesorską i fizycznie wyrósł poza ciasne ramy małego górskiego miasteczka na długo, zanim zrobił to umysłowo. Tak więc wcale nie garnął się do władzy i dość

niechętnie zasiadł w conseil municipal, ciele zarządzającym gminą Fogas, na którą składały się trzy miejscowości: Fogas, Picarets i La Rivière. No, ale skoro już go wybrano, starał się pomagać sąsiadom najlepiej, jak potrafił. Nie było zatem zaskoczeniem – jedyną zdumioną osobą był sam Christian – że w niedawnym głosowaniu to właśnie jego, nieśmiałego rolnika, wybrano na stanowisko zastępcy mera. Nikogo z sąsiadów i znajomych nie zdziwiły słowa mera Serge’a Papona, który tego samego wieczoru oznajmił, że po śmierci żony musi zrobić sobie

dłuższą przerwę w rządzeniu i że chwilowo jego obowiązki przejmuje nowo wybrany zastępca – czyli Christian Dupuy. Christian stał nieopodal mostu w La Rivière. Rozmawiał z Philippe’em Galym o polityce gminy i nie czuł, żeby odpowiedzialność, która naraz spoczęła na jego barkach, jakoś przesadnie mu ciążyła. Nie było to coś, czym by się zbytnio przejmował, aczkolwiek czuł pewien niepokój, zastanawiając się, jak na te wieści zareaguje Pascal Souquet, człowiek przecież niebywale ambitny. Choć i tak mniej ambitny od swojej żony.

Kiedy krzyk Stephanie zburzył popołudniowy spokój i zabrzmiał niczym gwizd zimnego wiatru wiejącego od strony Mont Valier, w Christianie instynktownie obudziły się cechy, które przed laty dostrzegli w nim nauczyciele. Zanim rzekomy napastnik, dybiący na życie Stephanie, zdążył z hukiem zwalić się na podłogę baru, Christian polecił Philippe’owi sprowadzić pomoc z oberży, a sam ruszył w stronę épicerie. Przebiegł przez most, stawiając tak ciężkie kroki, że pod wpływem wibracji spomiędzy kamieni pod mostem posypały się grudy ziemi, wpadły do wody i dały się porwać huczącej rzece

płynącej równolegle do drogi. Christian gnał przed siebie, niesiony świadomością, że Stephanie nie należy do kobiet, które krzyczą z byle powodu. Znał ją od wielu lat i tylko raz widział, żeby płakała. Była twarda. Wiedział jednak, że ma gwałtowny charakter, dlatego wcale nie był tak bardzo zaskoczony, kiedy wpadł do sklepu i ujrzał Stephanie stojącą nad leżącą na podłodze postacią i ściskającą w ręku wygiętą bagietkę. – Co do...? Stephanie posłała mu takie spojrzenie, że aż cofnął się o krok. – Pojawił się... nie wiadomo skąd...

Jezu! Zabiłam go? Trzęsącą się dłonią przeczesała włosy. Christian ukląkł nad nieznajomym i wsunął palce pod pasek kasku. Z ulgą wyczuł słaby puls. – Żyje. Jest tylko nieprzytomny. Myślę, że uratował go kask. Znasz go? – Skąd! Myślałam, że to jakiś potwór... – zawahała się, bo raptem uświadomiła sobie, jak głupio to zabrzmiało. Przecież widziała wyraźnie, że to człowiek. Mężczyzna. Ale Christian rozumiał, dlaczego mogła się pomylić. Leżący na podłodze mężczyzna był wyjątkowo wysoki i chudy, a jego kościstą budowę

podkreślał obcisły strój z lycry. Pod kaskiem miał kominiarkę, która zasłaniała całą twarz z wyjątkiem oczu. Na dłoniach rękawice z jednym palcem wyglądającym jak szpon. Jego czarne legginsy kończyły się olbrzymimi ochraniaczami, które były naciągnięte na duże, nieporęczne buty, też czarne, z korkiem w podeszwie. Spod leżącej postaci wypływała mętna czerwona poświata. – Po co ktoś miałby się włamywać do baru w stroju rowerzysty? Zanim Stephanie zdążyła odpowiedzieć, do pomieszczenia wpadli imprezowicze z oberży i sklep

wypełniły ich podekscytowane głosy. – Co się dzieje? – spytała Josette Servat, przeciskając się przez tłum. Po biegu była nieco zasapana. – Stephanie uziemiła intruza jedną z twoich bagietek! – Ożeż cholera! – Hydraulik René machnął ręką na bułę w ręku Stephanie. – Nawet się nie złamała! Musisz, Josette, częściej odświeżać asortyment – zażartował, wywołując salwę śmiechu u zebranych. – Ale kto to taki? – Josette poprawiła okulary i pochyliła się, żeby lepiej się przyjrzeć leżącemu. – Trzeba mu zdjąć tę kominiarkę.