NEAL STEPHENSON
CRYPTONOMICON
Przełożył WOJCIECH M. PRÓCHNIEWICZ
Tytuł oryginału CRYPTONOMICON
Dla S. Towna Stephensona, który puszczał latawce z pancerników
Podziękowania
Bruce Schneier wymyślił Solitaire'a, udzielił mi pozwolenia na wykorzystanie go w tej powieści, oraz napisał
Dodatek. Ian Goldberg napisał skrypt w Perlu, który pojawia się w e-mailu Enocha Roota do Randy'ego.
Z wyjątkiem owego dziwnego cytatu pozostała część książki jest napisana - lepiej bądź gorzej - przeze mnie. Czuję
się jednakże dłużnikiem jeszcze wielu innych osób. Zliczając takie długi, łatwo można dojść do Adama i Ewy, dlatego
postanowiłem ustalić dolną granicę mojej wdzięczności na II wojnę światową i podzielić wszystkie osoby, którym chcę
podziękować, na trzy kategorie.
Po pierwsze: są to ważne postaci Tytanomachii z lat 1937-45. Prawie każda rodzina ma swój mały panteon
bohaterów tej wojny - jak na przykład mój wuj Keith Wells, który służył w piechocie morskiej na Florydzie oraz
Guadalcanal i być może jako pierwszy w tej wojnie amerykański marine zszedł na plażę podczas desantu. Lecz książka ta
traktuje przede wszystkim o technicznie uzdolnionych ludziach, powołanych podczas wojny do najdziwniejszych zadań.
Wśród tych wojskowych hakerów specjalne słowa uznania należą się Williamowi Friedmanowi, który poświęcił swe
zdrowie, by złamać japoński kod Purpowy, zanim jeszcze zaczęła się wojna.
Lecz zadedykowałem tę powieść memu niedawno zmarłemu dziadkowi - S. Townowi Stephensonowi, ryzykując
tym samym, że czytelnicy zaczną dostrzegać fałszywe podobieństwa między jego rodziną - to znaczy moją - a postaciami z
książki. Zatem niniejszym oświadczam, że wszystko to sam wymyśliłem - naprawdę! - i że nie jest to powieść z kluczem;
jest to po prostu powieść, a nie sposób na potajemne ujawnienie ciemnych rodzinnych tajemnic niczego
niepodejrzewającym czytelnikom.
Po drugie: moi znajomi, którzy (na ogół nieświadomie) wywarli duży wpływ na kierunek moich poszukiwań. Są to
w kolejności alfabetycznej: Douglas Barnes, Geoff Bishop, George Dyson, Marc i Krist Geriene z Nova Marine
Exploration, Jim Gibbons, Bob Grant, David Handley, Kevin Kelly, Bruce Sterling i Walter Wriston - który podczas wojny
jeździł po Filipinach z maszyną szyfrującą i przeżył, żeby po pięćdziesięciu latach opowiadać mi historie o
przedwojennych szanghajskich bankierach.
Po trzecie: osoby, których wysiłki umożliwiły mi, a przynajmniej ułatwiły napisanie tej książki. Niektórzy
wspomogli mnie ogromnym ładunkiem miłości i wsparcia - moja żona, dzieci i dziadkowie moich dzieci. Inni - po prostu
(choć to zwodnicza prostota) wykonując w należyty sposób swą pracę, na przykład mój wydawca - Jennifer Hershey oraz
moi agenci - Liz Darhansoff i Tal Gregory.
Wielu zaś zupełnie nieświadomie wniosło do tej książki swój wkład, po prostu prowadząc ze mną interesujące
rozmowy, o których zapewne dawno zdążyli zapomnieć: Wayne Barker, Christian Borgs, Jeremy Bornstein, Al Butler,
Jennifer Chayes, Evelyn Corbett, Hugh Davis, Dune, John Gilmore, Ben i Zenaida Gonda, Mikę Hawley, Erie Hughes,
Cooper Moo, Dan Simon oraz Linda Stone.
Neal Town Stephenson
Problemy, z którymi stykają się fizyk i kryptolog, wykazują niezwykle podobieństwo. System użyty przy
szyfrowaniu wiadomości odpowiada prawom naturalnym, przechwycone komunikaty - dostępnym dowodom, natomiast
klucze do wiadomości lub na dany dzień - ważnym stałym, których wartości należy wyznaczyć. Ten związek jest bardzo
ścisły, jednakże problemy kryptografii łatwo rozwiązuje się przy użyciu maszyn dyskretnych. W fizyce nie jest to takie
proste.
Alan Turing
Dziś rano [Imelda Marcos] opublikowała najnowsze wyjaśnienie pochodzenia miliardów dolarów; podejrzewa się,
że ukradła je wraz mężem (zmarłym w roku 1989) podczas jego prezydentury.
- To zbieg okoliczności, że Marcos posiadał pieniądze - powiedziała. - Po podpisaniu porozumienia w Bretton
Woods zaczął wykupywać złoto z Fortu Knox. Trzy tysiące ton, potem cztery tysiące. Mam na to dokumenty: siedem
tysięcy ton. Marcos był taki bystry. Wiedział wszystko. To zabawne: Ameryka nigdy się na nim nie poznała.
"New York Times", poniedziałek, 4 IV 1996
Prolog
Dwa koła w górze. Pisk.
Bambusowy gaj, posiekany
Odgłosy wojny
...to najlepsze, co potrafi na poczekaniu ułożyć kapral Bobby Shaftoe - stojąc na błotniku, jedną ręką trzymając
springfielda, a drugą łapiąc za lusterko wsteczne, tak że liczenie sylab na palcach nie wchodzi w grę. "Pisk" ma jedną
sylabę czy dwie? Ciężarówka w końcu postanawia się nie przewracać i z łomotem staje na czterech kołach. Odgłos jęku
znika - i ulatuje ta chwila. Lecz Bobby wciąż słyszy śpiew kulisów, a teraz także podobne do strzałów trzaski sprzęgła, gdy
szeregowy Wiley redukuje bieg. Może go ponosi? A z tyłu, pod plandekami telepie się półtorej tony szaf z aktami, suwają
się książki kodów, a w generatorze prądotwórczym Stacji Alfa chlupie paliwo. Nowoczesność: piekło dla twórców haiku.
Generator prądotwórczy ile ma sylab? Osiem? Nie zmieściłoby się nawet w drugiej linijce!
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
1 / 344
- Możemy przejeżdżać ludzi? - pyta szeregowy Wiley i wali w klakson, zanim Bobby Shaftoe zdoła odpowiedzieć.
Sikhijski policjant przeskakuje przez wózek z nawozem. W pierwszym odruchu Shaftoe chciał odpowiedzieć: „No pewnie,
a co nam zrobią, wypowiedzą wojnę?" - ale jako najstarszy stopniem w tej ciężarówce pewnie powinien myśleć, albo coś
takiego, a więc nie wali tak prosto z mostu, najpierw lustruje sytuację: Szanghaj, 16.45, piątek, 28 listopada 1941 roku.
Bobby Shaftoe i sześciu pozostałych żołnierzy piechoty morskiej w ciężarówce, gapią się w dal Kiukiang Road, w którą
właśnie z niebezpiecznym przechyłem skręcili. Po prawej stronie mają katedrę, a więc przystań jest jak daleko? Jakieś dwie
przecznice. Cumuje tam kanonierka patrolu rzecznego Jangcy. Czeka na towar, który wiozą. Jedyny problem tak naprawdę
stanowi fakt, że owe dwie przecznice zamieszkuje jakieś pięć milionów Chińczyków.
Choć ci Chińczycy to doświadczone mieszczuchy, a nie spaleni słońcem wieśniacy - kiedy się pędzi szybko i trąbi,
schodzą ci z drogi. I rzeczywiście, większość odskakuje na boki, wskutek czego wydaje się nam, że ciężarówka pędzi
szybciej niż siedemdziesiątką, którą pokazuje licznik.
Ale bambusowy gaj nie pojawił się w haiku Bobby'ego Shaftoe'a w celu nadania mu orientalnego smaczku,
mającego w domu, w Oconomowoc, zrobić wrażenie na publice. Przed ciężarówką znajduje się mnóstwo ciężkich
bambusowych drągów, dziesiątki prowizorycznych szlabanów tarasujących drogę ku rzece, ponieważ oficerowie Floty
Azjatyckiej i Czwartej Brygady Piechoty Morskiej, planujący tę skromną operację, zapomnieli uwzględnić czynnik
Piątkowego Popołudnia. Bobby Shaftoe wyjaśniłby im, gdyby tylko chcieli zapytać skromnego zupaka, że droga konwoju
prowadzi przez środek dzielnicy bankowej. Mieszczą się tutaj oczywiście banki Hongkongu, Szanghaju, City Bank, Chase
Manhattan, Bank of America, BBME, Chiński Bank Rolny i pełno szajsowatych, prowincjonalnych banczków, a kilka z
nich ma umowy ze szczątkowym chińskim rządem, pozwalające im na emisję waluty. Interes musi być cholernie
nieopłacalny, bo minimalizują koszty, drukując banknoty na starych gazetach, tak że jeśli umiesz czytać po chińsku,
widzisz wiadomości i wyniki meczów polo sprzed roku prześwitujące spomiędzy kolorowych cyfr i obrazków, które czynią
z tej makulatury pieniądze.
Każdy handlarz drobiem i rikszarz w Szanghaju wie, że te umowy stanowią, iż każdy wydrukowany banknot musi
mieć pokrycie w takiej-a-takiej ilości srebra, a to znaczy, że kto chce, może wejść do jednego z banków na krańcu Kiukiang
Road, cisnąć na kontuar kupę papierów i (założywszy, że te banknoty wydrukował ten właśnie bank) otrzymać w zamian
prawdziwe srebro.
Gdyby Chiny nie były właśnie dziesiątkowane przez Cesarstwo Nipponu, rząd wysłałby pewnie urzędników, aby
sprawdzali, czy banki mają w skarbcach odpowiednią ilość srebra, a wszystko odbywałoby się dyskretnie i elegancko. Ale
w tych warunkach bank zmuszany jest do uczciwości tylko przez pozostałe banki.
A robią to tak: podczas normalnego urzędowania mnóstwo papierowych pieniędzy przechodzi przez okienka (dajmy
na to) Chase Manhattan Banku. Wynoszą je na zaplecze i wrzucają do skrzyń na pieniądze (z pół metra kwadratowego
powierzchni i metr głębokości, ze sznurami na wszystkich rogach), do jednej wszystkie banknoty wypuszczone przez, na
przykład, Bank of America, do drugiej wszystkie City Banku i tak dalej. A potem, w piątek po południu, wołają kulisów.
Każdy kulis, albo para kulisów, ma ze sobą długi bambusowy drąg - kulis bez kija jest jak chiński marine bez niklowanego
bagnetu - i przetyka go przez liny na rogach skrzyni. Potem każdy z nich układa na ramieniu jeden koniec kija i unosi
pudło. Muszą iść noga w nogę, gdyż inaczej skrzynia zacznie się kołysać i wszystko wypadnie. Dlatego idą do celu -
banku, którego nazwa widnieje na banknotach - ze śpiewem na ustach i stawiają kroki zgodnie z rytmem dyktowanym
przez muzykę. Drąg jest dość długi, muszą więc śpiewać głośno, aby się słyszeć, poza tym każda para kulisów na ulicy
śpiewa własną pieśń, usiłując zagłuszyć wszystkie inne, żeby nie zgubić własnego rytmu.
Zatem dziesięć minut przed zamknięciem otwierają się drzwi wielu banków; jak w preludium pieprzonego
broadwayowskiego musicalu, wmaszerowują do nich gromady rozśpiewanych kulisów, ciskają na podłogę skrzynie
wystrzępionych banknotów i żądają w zamian srebra. Robią tak wszystkie banki. Czasem wszystkie w ten sam piątek,
zwłaszcza jeśli jest to dzień w rodzaju 28 listopada 1941 roku, kiedy nawet taki trep jak Bobby Shaftoe rozumie, że lepiej
mieć w kieszeni kawał srebra niż kupę starych, pociętych gazet. I dlatego właśnie, kiedy już zwykli przechodnie,
właściciele wózków z jedzeniem i wściekli sikhijscy gliniarze zeszli z drogi i rozpłaszczyli się pod ścianami klubów,
sklepów i burdeli na Kiukiang Road, Bobby Shaftoe z kolegami wciąż nawet nie widzą będącej ich celem kanonierki, przez
ten poziomy las potężnych bambusowych drągów. I nie słyszą nawet własnego klaksonu, przez tę pulsującą, pentatoniczną
kakofonię śpiewu. To nie jest zwyczajna bankowa godzina szczytu. To ostateczne wyrównywanie rachunków, zanim ogień
ogarnie całą wschodnią półkulę. W ciągu najbliższych dziesięciu minut miliony obietnic wydrukowanych na tych
skrawkach srajtaśmy zostaną dotrzymane albo złamane. Srebro i złoto zmieni właściciela albo nie. Jest to swego rodzaju
powierniczy Dzień Sądu.
- Jezus Maria, nie da rady! - krzyczy szeregowy Wiley.
- Kapitan powiedział, żeby nie zatrzymywać się pod żadnym, kurwa, pozorem! - przypomina mu Shaftoe. Nie
rozkazuje Wileyowi rozjeżdżać kulisów, lecz przypomina mu, że jeśli tego nie zrobi, to będą się musieli tłumaczyć - co
będzie dość skomplikowane, bo ich kapitan sunie tuż za nimi w samochodzie wypchanym chińskimi marines
wymachującymi pistoletami maszynowymi. A z dotychczasowych poczynań kapitana dotyczących tej Stacji Alfa można
wywnioskować, że ma już na dupie kilka śladów, wykonanych ręką jakiegoś admirała z Pearl Harbor, albo nawet (werble)
Kwatery Głównej Piechoty Morskiej, między 8 Street a Eye Street w Waszyngtonie.
Shaftoe i pozostali marines od zawsze wiedzieli, że Stacja Alfa to tajemnicza klika chudoszyich próżniaków
siedzących na dachu budynku w Strefie Międzynarodowej, w szopie z powiązanych sznurkami desek, z której we
wszystkie strony wystawały anteny. Jeśli przyglądałeś się im wystarczająco długo, mogłeś zauważyć, jak niektóre z nich się
ruszają, namierzając coś daleko na morzu. Shaftoe nawet napisał o tym haiku:
Antena szuka
Nos tropiciela na wiatr
W dal, w głos eteru
To było jego drugie haiku w ogóle - z pewnością nie spełniało norm z listopada 1941 - i niechętnie je sobie
przypomina.
Lecz do dzisiaj żaden z marines nie miał pojęcia, jaką wielką rzeczą jest Stacja Alfa. Okazało się, że mają za zadania
opakować w brezent tonę sprzętu, kilka ton papierów i wyciągnąć wszystko na zewnątrz. Następny dzień, czwartek,
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
2 / 344
spędzili, rozniecając szopę, rozpalając ognisko z jej resztek i paląc niektóre książki i notatki.
- Chol-lera! - krzyczy szeregowy Wiley. Tylko kilku kulisów zlazło z drogi albo w ogóle zauważyło samochód. Ale
od rzeki dobiega ten niesamowity huk, jakby Bóg trzepnął się w kolano grubą na kilometr bambusową witką. Pół sekundy
później na ulicy nie widać ani jednego kulisa - tylko mnóstwo skrzyń z porzuconymi bambusowymi drągami,
podrygującymi na wietrze, podzwaniającymi o bruk jak wielkie wietrzne dzwonki. Wiley wrzuca wyższy bieg i wjeżdża w
nie. Shaftoe przyciska się do drzwi ciężarówki i opuszcza głowę z nadzieją, że jego staroświecki hełm piechociarza z I
wojny światowej na coś się przyda. Pudła z pieniędzmi zaczynają pękać i rozpadać się pod kołami ciężarówki. Shaftoe
zerka przez zamieć banknotów i widzi, jak gigantyczne bambusowe drągi wzbijają się w powietrze, odbijają od siebie i
wirują nad nabrzeżem.
Liście Szanghaju
Prześwity w stali nieba
Nadeszła zima
Ugory
Odłóżmy kwestię istnienia Boga na później; na razie przyjmijmy, że na naszej planecie jakimś sposobem pojawiły
się samoreprodukujące organizmy i natychmiast zaczęły robić ze sobą nawzajem porządek: bądź zalewając otoczenie
swymi przybliżonymi kopiami, bądź też w bardziej bezpośredni sposób, którego chyba nie muszę szczegółowo opisywać.
Większości się nie udało, ich genetyczne dziedzictwo zostało więc na zawsze wymazane ze świata, ale kilka znalazło
sposób na przetrwanie i rozmnożenie się. Mniej więcej po trzech miliardach lat tej niekiedy komicznej, na ogół jednak
nudnej fugi, pełnej żądz i krwi, Blanche, żona ewangelickiego kaznodziei Bunyana Waterhouse'a z Murdo w Dakocie
Południowej, urodziła syna - Godfreya Waterhouse'a IV.
Od urodzenia Godfrey był, jak każde inne stworzenie na Ziemi, niesamowicie zajebistym twardzielem, choć w dość
wąskim, naukowym sensie tego terminu - mianowicie, można było prześledzić jego genealogię aż do owego pierwszego
samoreprodukującego się stwora, którego, zważywszy na liczbę i różnorodność jego potomków, można by śmiało uważać
za najbardziej niesamowitego twardziela wszech czasów.
W kategorii koszmarnie zabójczych, memetycznie zaprogramowanych maszyn śmierci były to najsympatyczniejsze
istoty. Zgodnie z tradycją swego imiennika (purytańskiego pisarza Johna Bunyana, który większość życia spędził w
więzieniu lub uciekając przez nim) wielebny Waterhouse nigdy nie nauczał dłużej w jednym miejscu. Kościół co rok czy
dwa lata przenosił go do innego miasteczka w obydwu Dakotach. Niewykluczone, że Godfrey uważał taki styl życia za
dość alienacyjny, ponieważ gdzieś w połowie studiów w kongregacyjnym college'u w Fargo uciekł z zagrody i zaczął
zażywać wolności. Wreszcie w jakiś sposób zrobił doktorat z literatury klasycznej na małej prywatnej uczelni w Ohio.
Jednak akademicy są szczepem nie mniej wędrownym niż kaznodzieje, przyjmował więc pracę wszędzie, gdzie mu
zaproponowano. Wykładał grekę i łacinę w chrześcijańskim college'u Bolger (umowa nr 322) w West Point, stan Wirginia,
gdzie rzeki Mattaponi i Pamunkey zbiegają się w estuarium rzeki James, a obrzydliwe wyziewy potężnej papierni
przenikają wszystkie szuflady, szafki, a nawet wewnętrzne stronice książek. Jego świeżo poślubiona małżonka Alice z
domu Pritchard, która dorastała, jeżdżąc za swym ojcem - wędrownym kaznodzieją - po połaciach wschodniej Montany,
gdzie powietrze pachniało śniegiem i szałwią - tutaj rzygała przez trzy miesiące. Sześć miesięcy później urodziła
Lawrence'a Pritcharda Waterhouse'a.
Chłopczyk miał bardzo dziwny stosunek do dźwięku. Nie bał się ani wycia syreny straży pożarnej, ani bicia
dzwonów, ale kiedy do domu wlatywał szerszeń, kreśląc pod sufitem zamaszyste figury Lissajous, krzyczał z bólu
spowodowanego hałasem. A gdy zobaczył lub poczuł coś, czego się bał, zatykał uszy dłońmi.
Jedynym dźwiękiem, który nie sprawiał mu bólu, był dźwięk organów w kaplicy college’u. Sama kaplica niewarta
jest wspomnienia, ale organy ufundowali właściciele papierni - nadałyby się nawet do cztery razy większego kościoła.
Znakomicie uzupełniał je organista, emerytowany nauczyciel matematyki, sądzący, że pewne atrybuty Pana Naszego
(starotestamentową gwałtowność i kaprys, nowotestamentowy majestat i triumf) można bezpośrednio przeflancować w
dusze zgromadzonych grzeszników za pomocą frontalnej powodzi dźwięków. Nie miało znaczenia, że ryzykował rozbicie
witraży, ponieważ i tak nikomu się nie podobały, a wyziewy papierni wyżarły z nich prawie wszystkie ołowiane łączenia,
ale kiedy po mszy w ławce została kolejna starsza dama, zataczająca się z dzwonieniem w uszach, i uraczyła księdza
wyjątkowo kąśliwym komentarzem na temat nadmiernego dramatyzmu muzyki, znaleziono innego organistę.
Jednak lekcji gry wciąż udzielał matematyk. Uczniom nie wolno było dotykać instrumentu, dopóki nie opanowali
dobrze gry na fortepianie; kiedy wyjaśniono to Lawrence'owi Pritchardowi Waterhouse'owi, w ciągu trzech tygodni nauczył
się grać fugę Bacha i zapisał się na lekcje organów. Jako że miał wtedy zaledwie pięć lat, nie sięgał jednocześnie do
manuałów i pedału, musiał zatem grać na stojąco, czy raczej chodząco - od pedału do pedału.
Kiedy skończył dwanaście lat, organy się zepsuły. Rodzina papierników nie zostawiła żadnych funduszy na
konserwację, toteż nauczyciel matematyki zdecydował, że spróbuje sam. Był już wtedy chory i potrzebował zwinnego
pomocnika: Lawrence pomagał mu otworzyć instrument. Po raz pierwszy zobaczył, co działo się, kiedy przyciskał
klawisze.
Każdy rejestr, brzmienie, barwa dźwięku wydawanego przez organy (np. flet blokowy, trąbka, pikolo) miały
oddzielny rząd piszczałek, ustawionych od największej do najmniejszej. Długie rury wydawały niskie dźwięki, krótkie zaś
- wysokie. Ich wierzchołki tworzyły wykres: nie prostą linię, lecz wznoszącą się krzywą. Organista-matematyk usiadł z
kilkoma zapasowymi piszczałkami, ołówkiem oraz kartką i pomógł Lawrence'owi zrozumieć dlaczego. Kiedy ten wreszcie
pojął, poczuł się, jakby jego nauczyciel znienacka zagrał najlepszy fragment Fantazji i Fugi g-moll Bacha na organach
wielkości Mgławicy Andromedy - fragment, w którym wujek Johann poddaje rozbiorowi architekturę wszechświata
jednym niemiłosiernie obniżającym się i przeistaczającym akordem, jakby przebijał nogą kolejne warstwy śmiecia i
zatrzymał ją w końcu na twardej opoce. Końcówka wykładu kojarzyła się z kolei z sokołem, nurkującym przez kolejne
warstwy złudzeń i pozorów; zależnie od tego, kim jesteś, przerażającym, denerwującym lub wprowadzającym chaos.
Niebiosa otwarły się. Lawrence ujrzał chóry anielskie uszeregowane w geometryczną nieskończoność.
Z płaskiej skrzynki wypełnionej sprężonym powietrzem równoległymi szeregami wyrastały piszczałki. Wzdłuż
jednej - wszystkie piszczałki dla tej samej nuty. Wzdłuż drugiej zaś - wszystkie tego samego rejestru, lecz nastrojone na
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
3 / 344
różną wysokość. Przy naciśnięciu klawisza odzywały się wszystkie rury dające odpowiednią nutę, jeśli ich rejestry były
otwarte.
Mechanicznie wszystko to działało w sposób klarowny, prosty i logiczny. Lawrence przypuszczał, że maszyneria
musi być przynajmniej tak skomplikowana, jak najbardziej złożona z fug, które można na niej zagrać. Teraz dowiedział się,
że urządzenie o prostej konstrukcji może produkować wyniki o nieskończonej złożoności.
Rejestrów rzadko używano pojedynczo, lecz po kilka naraz, w zestawach uwzględniających składowe harmoniczne
poszczególnych dźwięków (kolejny smakowity kęs matematyki!). Z niektórych korzystało się częściej niż z innych. Na
przykład z mnóstwa fletów naraz podczas cichego Ofiarowania. Organy miały pomysłowy mechanizm zwany kombinacją,
pozwalający organiście błyskawicznie wybrać dane zestawienie rejestrów - zestawienie, które sam ustalił. Wciskał guzik i
ze stołu gry wyskakiwało kilka rejestrów, popychanych sprężonym powietrzem; organy w jednej chwili stawały się całkiem
nowym instrumentem o innych brzmieniach.
Następnego lata Lawrence i Alice, jego matka, zostali skolonizowani przez dalekiego kuzyna - niesamowicie
zabójczą kreaturę zwaną wirusem. Lawrence wywinął się, pozostała mu tylko niemal niezauważalna skłonność do
powłóczenia nogą. Alice wylądowała w żelaznym płucu. Później, ponieważ nie mogła skutecznie odkaszlnąć, dostała
zapalenia płuc i umarła.
Godfrey, ojciec Lawrence'a, beztrosko przyznał, że nie będzie w stanie udźwignąć całego tego brzemienia. Zwolnił
się z posady w małym college'u w Wirginii i przeprowadził wraz z synem do domku w Moorhead w stanie Minnesota,
nieopodal Bunyana i Blanche. Później znalazł pracę jako nauczyciel w pobliskiej szkole świeckiej.
Wszyscy odpowiedzialni dorośli w życiu Lawrence'a zdawali się w tym momencie mieć ze sobą cichą umowę, że
najlepszym sposobem jego wychowywania - a na pewno najłatwiejszym - jest zostawienie go w spokoju. Rzadkie wypadki,
kiedy potrzebował pomocy kogoś dorosłego, zwykle polegały na tym, że zadawał pytania, na które nikt nie umiał
odpowiedzieć. W wieku szesnastu lat, nie znalazłszy w lokalnym szkolnictwie niczego frapującego, Lawrence Pritchard
Waterhouse poszedł do stanowego college'u Iowa, gdzie zdał maturę. Mieli tam między innym Korpus Szkoleniowy
Rezerwy Marynarki, do którego na siłę go zapisano.
Korpus miał między innymi orkiestrę i dowódca był zachwycony, słysząc, że Lawrence interesuje się muzyką.
Ponieważ na pokładzie pancernika trudno byłoby ćwiczyć na organach, dali mu glockenspiel i parę pałeczek.
Kiedy Lawrence nie maszerował tam i z powrotem na brzegu rzeki Skunk i nie walił w dzwonki, skupiał się na
mechanice. Pod koniec nie szło mu za dobrze - dostał się w ręce bułgarskiego profesora Johna Vincenta Atanasoffa i jego
dyplomanta, Clifforda Berry'ego. Budowali oni maszynę, która miała zautomatyzować rozwiązywanie pewnych
szczególnie upierdliwych równań różniczkowych.
Głównym problemem Lawrence'a było lenistwo. Zauważył, że wszystko staje się prostsze, kiedy patrzysz na wylot -
jak Superman swym rentgenowskim wzrokiem - poprzez odwracające uwagę ozdóbki i dostrzegasz ukryty pod spodem
matematyczny szkielet. Kiedy rozbierzesz jakieś urządzenie na elementy matematyczne, wiesz o nim wszystko i możesz
nim dowolnie manipulować za pomocą zaledwie serwetki i ołówka. Dostrzegał matematykę w krzywiźnie srebrnych płytek
swych dzwonków, w łańcuchowym łuku mostu i w wysadzanym kondensatorami bębnie maszyny liczącej Atanasoffa i
Berry'ego. Prawdziwe walenie w glockenspiel, skręcanie mostu czy dochodzenie, dlaczego maszyna nie działa, już tak go
nie interesowało.
I dlatego miał złe oceny. Od czasu do czasu jednakże wykonywał na tablicy jakąś matematyczną akrobację, po
której profesorom uginały się kolana, a studenci patrzyli nań podejrzliwie i wrogo. Plotka się rozchodziła.
Tymczasem babka Blanche w jego imieniu po cichu odświeżała swe kongregacyjne kontakty. Jej wysiłki zwieńczył
triumf, gdy pewien owsiany magnat od św. Pawła ufundował mu skomplikowane stypendium; jego celem było wysłać
ewangelików ze Środkowego Zachodu na rok do porządnej uczelni z Ivy League, co (najwyraźniej) stanowiło okres na tyle
długi, by podnieść ich IQ o kilka kluczowych punktów, i na tyle krótki, by ich nie zdeprawować. A zatem Lawrence stał się
studentem drugiego roku w Princeton.
Princeton był czcigodną uczelnią i przyjęcie do niej stanowiło wielki zaszczyt, ale nikt nie wspomniał o tym
Lawrence'owi, a ten skąd miałby wiedzieć. Miało to dobre i złe skutki. Przyjął stypendium z tak mizernymi wyrazami
wdzięczności, że owsiany magnat się wściekł. Z drugiej strony, łatwo przystosował się do Princeton, gdyż dla niego była to
po prostu inna miejscowość. Przypominała mu ładne okolice Wirginii, w mieście było kilka pięknych organów, choć nie do
końca podobały mu się prace domowe z inżynierii, dotyczące problemów projektowania mostów i wycinania kół zębatych.
Jak zawsze dawały się uprościć do matematyki, na ogół niesprawiającej mu problemów. Czasem jednak nie mógł ruszyć
dalej, co sprowadziło go do budynku Fine Hall, kwatery głównej Wydziału Matematyki.
Szwendało się tam pstrokate towarzystwo, często mówiące z brytyjskim lub europejskim akcentem. Z
administracyjnego punktu widzenia wielu z nich nie było nawet z Wydziału Matematyki, ale z jakiegoś IZBS - Instytutu
Zaawansowanych Badań nad Czymś-tam. W końcu jednak wszyscy siedzieli w tym samym budynku i wszyscy wiedzieli to
i owo o matematyce. Dlatego Lawrence ich nie odróżniał.
A kiedy szedł do nich po radę, tylko niektórzy udawali nieśmiałych, większość chętnie go słuchała. Wymyślił na
przykład metodę rozwiązania pewnego trudnego problemu dotyczącego kół zębatych; inżynierski sposób wymagał szeregu
bardzo rozsądnych, ale mało estetycznych przybliżeń. Metoda Lawrence'a dawała dokładne wyniki. Miała tylko jedną
wadę: do obliczeń potrzeba było tryliona operatorów suwaka logarytmicznego i tryliona lat. Teraz pracował nad
diametralnie różnym podejściem, które miało zredukować te wartości do biliona i biliona. Na nieszczęście, nie udało mu
się nikogo w Fine Hall zainteresować rzeczą tak prozaiczną jak tryby, dopóki nie zaprzyjaźnił się z energicznym
Anglikiem, którego nazwisko natychmiast zapomniał, a który ostatnio naprawdę zajmował się produkcją kół zębatych. Ten
facet, mając tyle możliwości, postanowił zbudować właśnie mechaniczną maszynę liczącą - dokładnie, liczącą pewne
wartości funkcji dzeta Riemanna:
gdzie s to liczba zespolona.
Lawrence'owi funkcja dzeta nie wydała się ani bardziej, ani mniej interesująca niż inne matematyczne problemy, ale
nowy przyjaciel zapewnił go, że jest ona niesamowicie ważna i że najlepsi matematycy na świecie męczą się nad nią od
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
4 / 344
kilkudziesięciu lat. Siedzieli do trzeciej w nocy, próbując znaleźć rozwiązanie problemu Lawrence'a. Ten dumnie
przedstawił wyniki swemu profesorowi od inżynierii, który odrzucił je pogardliwie ze względów praktycznych i postawił
mu za te wszystkie trudy ocenę niedostateczną.
Po kilku następnych spotkaniach Lawrence wreszcie zapamiętał, że sympatyczny Brytyjczyk nazywa się Al Taki-
owaki. Był namiętnym cyklistą - wybrali się więc na kilka wycieczek rowerowych w wiejskie okolice Ogrodowego Stanu.
Jeżdżąc po New Jersey, rozmawiali o matematyce, a zwłaszcza o maszynach, które wyręczyłyby ich w jej nudnych
fragmentach.
Al zastanawiał się nad tym dłużej i zrozumiał, że maszyny liczące to coś więcej niż tylko urządzenia oszczędzające
ludzki wysiłek. Pracował nad radykalnie nową koncepcją mechanizmu liczącego, który rozwiązałby każdy arytmetyczny
problem, jeśli tylko wiedziałbyś, jak go zapisać. Z czysto logicznego punktu widzenia wiedział już wszystko, co trzeba, o
tej (na razie hipotetycznej) maszynie, choć jeszcze nie zdołał jej zbudować. Lawrence wywnioskował, że w Cambridge
(Cambridge w Anglii - stamtąd pochodził Al), a i w Fine Hall faktyczne budowanie maszyn uważano za niegodne
uczonego. Al z zaskoczeniem odkrył, iż Lawrence nie podziela tego poglądu.
Pewnego dnia delikatnie zapytał go, czy nie miałby naprawdę nic przeciwko, żeby nazywać go pełnym imieniem -
Alan a nie Al. Lawrence przeprosił i obiecał, że bardzo będzie się starał mieć to na uwadze.
Kilka tygodni później, gdy siedzieli nad leśnym strumieniem ponad kanionem rzeki Delaware, Alan uczynił
Lawrence'owi pewną dziwaczną propozycję dotyczącą penisów. Wymagała ona wielu metodycznych wyjaśnień, przy
których często czerwienił się i jąkał. Był kulturalny jak nigdy i kilka razy podkreślił, iż jest świadom, że nie wszyscy na
świecie okazują takie właśnie zainteresowania.
Lawrence stwierdził, że prawdopodobnie należy właśnie do tej reszty ludzi.
Alan był bardzo poruszony faktem, że Lawrence w ogóle się nad tym zastanawiał i przeprosił za tę konsternację.
Natychmiast wrócili do tematu maszyn liczących; ich przyjaźń wydawała się nienaruszona. Jednakże na następnej
wycieczce rowerowej - mieli nocować pod namiotem na Sosnowych Ugorach - pojawił się nowy kolega, Niemiec, Rudi
Jakiś-tam.
Relacja między Rudim i Alanem wyglądała na bliższą, a przynajmniej bardziej wielowarstwową; Lawrence
wywnioskował, że koncepcja Alana dotycząca penisów wreszcie znalazła czyjeś zrozumienie.
Dało mu to do myślenia. Z ewolucyjnego punktu widzenia, jaki sens ma przebywanie razem ludzi, którzy nie
zamierzają mieć potomstwa? Musiało to mieć jakieś dobre i bardziej subtelne uzasadnienie.
Przychodził mu do głowy tylko taki pomysł: obecnie w reprodukcji i zabijaniu współzawodniczą nie pojedyncze
osobniki, ale całe grupy ludzi - społeczeństwa; a w społeczeństwie jest dużo miejsca dla kogoś, kto nie ma dzieci, jeśli
tylko jest w jakiś sposób pożyteczny.
Alan, Rudi i Lawrence jechali na południe, rozglądając się za Sosnowymi Ugorami. Po pewnym czasie miasteczka
pojawiały się rzadziej, a farmy ustępowały miejsca niskim, anemicznym i kolczastym drzewom, które wydawały się
ciągnąć aż na Florydę - zasłaniając im widok w przód, ale nie osłaniając od wiatru.
- Gdzie, do licha, są te Sosnowe Ugory? - kilka razy zapytał Lawrence. Nawet zapytał o to faceta na stacji
benzynowej. W końcu koledzy zaczęli się uśmiechać pod nosem.
- Gdże som te Sosnowe Ugory? - zapytał Rudi, rozglądając się pytająco.
- Poszukajmy czegoś wyglądającego na ugór z wieloma sosnami - rzucił Alan w zadumie.
Droga była pusta, jechali więc obok siebie, z Alanem w środku.
- Tak by sobie Kafka wyobrażał las - mruknął Rudi.
W tym momencie Lawrence zrozumiał, że znajdują się właśnie na Sosnowych Ugorach. Lecz nie wiedział, kto to
taki, ten Kafka.
- Matematyk? - strzelił.
- To bardzo straszny pomysł - rzekł Rudi.
- Kafka to pisarz - powiedział Alan. - Lawrence, nie obraź się, że cię o to zapytam... czy ty w ogóle rozpoznajesz
jakieś inne nazwiska i imiona? To znaczy, inne niż najbliższej rodziny i przyjaciół.
Lawrence zrobił zakłopotaną minę.
- Próbuję dojść, czy to wszystko wychodzi stąd - rzeki Alan, stukając knykciami w głowę Lawrence'a - czy też
czasem przyswajasz jakieś pojęcia od innych istot ludzkich?
- Kiedyś, kiedy byłem mały - odparł Lawrence - w kościele w Wirginii zobaczyłem anioły, ale sądzę, że one
pojawiły się w mojej głowie.
- Bardzo dobrze - pochwalił Alan.
Później podjął kolejną próbę. Dojechali do wieży straży pożarnej, która niezmiernie ich rozczarowała: tylko
samotne schodki prowadzące donikąd i mała polanka poniżej, błyszcząca od odłamków butelek po trunkach. Rozbili
namiot na brzegu stawu, pełnego rdzawych glonów, przyklejających się do włosów na ciele. Potem nie pozostało im nic,
tylko popijać sznapsa i gadać o matematyce.
Alan rzekł:
- No, to jest tak: Bertrand Russell i ten drugi gość, Whitehead, napisali "Principia Mathematica...".
- Teraz to mnie nabierasz - odpowiedział Waterhouse. - Nawet ja pamiętam, że to napisał Izaak Newton.
- Newton napisał inną książkę i też ją nazwał „Principia Mathematica". Ona tak naprawdę wcale nie jest o
matematyce. Dzisiaj nazywamy to fizyką.
- To dlaczego ją nazwał „Principia Mathematica”?
- W czasach Newtona niespecjalnie odróżniano matematykę od fizyki...
- A nawet i w dżyszejszych czasach - dodał Rudi.
- ...właśnie o tym chciałem mówić - ciągnął Alan. - O „Principia Mathematica", w których Russell i Whitehead
zaczęli zupełnie od zera, to znaczy od niczego, i skonstruowali to wszystko - całą matematykę - opierając się na kilku
fundamentalnych pewnikach. A mówię ci to dlatego, Lawrence, że... Lawrence! Uważaj!
-Hmm?
- Rudi, weź ten kij, o ten, tutaj, pilnuj Lawrence'a i za każdym razem, gdy zobaczysz ten nieobecny wzrok,
szturchnij go!
- To nie jest angelska szkoła, tu nie można tak robitsz!
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
5 / 344
- No, słucham - powiedział Lawrence.
- Z P. M. wynikał całkowicie nowy i radykalny wniosek, że cała matematyka, ale to cała, może być wyrażona za
pomocą pewnego uporządkowania symboli.
- Leibniz powiedział to na długo przed nimi! - zaprotestował Rudi.
- No, Leibniz wynalazł zapis, którego używamy w rachunku różniczkowym, ale...
- Nie o to mi chodży!
- I wymyślił macierze, ale...
- I nie o to!
- I robił jakieś rzeczy z arytmetyką dwójkową, ale...
- To całkiem cosz innego!
- No to, o czym ty, Rudi, do cholery, gadasz?
- Leibniz wymyszlił podstawowy alfabet - zdefiniował zbiór symboli do wyrażania zdań logicznych.
- Cóż, nie wiedziałem, że do zainteresowań Herr Leibniza zaliczała się także logika, ale...
- Oczywiszczie, że tak! Chciał zrobić to, co Russell i Whitehead, ale nie tylko z matematyką, lecz ze wszystkim!
- Hmm, zważywszy na fakt, że chyba jesteś jedynym człowiekiem na świecie, który o tym wie, możemy zdaje się
założyć, że mu się to nie udało?
- Możesz sobie zakładać, co tylko zechcesz, Alan - odparł Rudi. - Ale ja jestem matematykiem i nie robię żadnych
założeń.
Alan westchnął urażony i rzucił Rudiemu Znaczące Spojrzenie, które według Waterhouse'a oznaczało, że później
mu to wypomni.
- Pozwólcie mi posunąć się o jeden krok naprzód. Chcę tylko, abyście zgodzili się, że matematyka może być
wyrażona jako ciągi symboli (zabrał Lawrence'owi kij i zaczął rysować na ziemi kształty w rodzaju i
naprawdę nie dbam o to, czy będą nimi symbole Leibniza, Russella czy heksagramy z księgi I Ching...
- Leibniz fascynował się I Ching! - wtrącił Rudi.
- Przestań na chwilę z tym swoim Leibnizem i posłuchaj. To jest tak: ty - Rudi, i ja jesteśmy w pociągu, siedzimy w
wagonie restauracyjnym, miło sobie gawędzimy. Pociąg z ogromną szybkością ciągną lokomotywy, nazywają się Bertrand
Russel, Riemann, Euler i tak dalej. A nasz przyjaciel Lawrence biegnie wzdłuż pociągu i próbuje dotrzymać nam kroku -
nie znaczy to oczywiście, że jesteśmy od niego bystrzejsi, ale że jest wieśniakiem, który nie ma biletu. I słuchaj, Rudi: ja w
tym momencie po prostu wyciągam rękę przez okno i próbuję wciągnąć go do tego pieprzonego pociągu, żebyśmy mogli
pogawędzić sobie o matematyce we trzech i nie słuchać przy tym, jak ten biedak sapie i łapie powietrze.
- Dobrze, Alanie.
- Nie potrwa to nawet minuty, jeśli nie będziesz przerywać.
- Ale jest też taka lokomotywa, co nazywa się Leibniz.
- Myślisz, że niewystarczający hołd złożyłem Niemcom? Właśnie miałem zamiar wspomnieć jednego faceta z
umlautem.
- Taak, pewnie Herr Türinga? - chytrze zapytał Rudi.
- Herr Türing pojawi się później. Myślałem o Gödlu.
- Ale on nie jest Niemcem, to Austriak!
- Obawiam się, że teraz to na jedno wychodzi.
- Anschluss to nie mój pomysł, nie patrz na mnie w ten sposób! Dla mnie Hitler jest obrzydliwy!
- Wiem, kto to Godel - w samą porę wtrącił Waterhouse. - Ale moglibyśmy cofnąć się kawałek?
- No pewnie.
- Po co taki kłopot? Po co Russell to zrobił? Czy w matematyce tkwił jakiś błąd? No wiecie: dwa i dwa to cztery,
prawda?
Alan podniósł dwa kapsle i ułożył je na ziemi.
- Dwa. Raz, dwa. Dodać... - Dołożył jeszcze dwa. - Drugie dwa. Raz, dwa. Daje cztery. Raz, dwa, trzy, cztery.
- Był w tym jakiś błąd? - spytał Lawrence.
- Ależ, Lawrence, kiedy zajmujesz się matematyką, abstrakcyjną matematyką, to przecież nie liczysz kapsli?
- Niczego nie liczę.
- To bardzo nowoczesny pogląd - oznajmił Rudi.
- Doprawdy?
- Przez długi czas zakładano, że matematyka to coś w rodzaju fizyki, na kapslach. Że wszystkie działania, które
przeprowadzamy na papierze, dowolnie skomplikowane, można - oczywiście teoretycznie - sprowadzić do zabawy z
faktycznie istniejącymi liczmanami, na przykład kapslami - odezwał się Alan.
- Ale nie możesz mieć dwóch i jednej dziesiątej kapsla.
- No to dobra, załóżmy, że na kapslach przedstawiamy liczby całkowite, rzeczywiste zaś, jak dwa przecinek jeden,
reprezentujemy jako wielkości fizyczne, jak na przykład długość tego kija. - Alan dorzucił kijek do zbioru kapsli.
- A co z π? Nie możesz zrobić kija, który ma dokładnie π centymetrów długości.
- Ale π pochodży z geometrii. Ta sama bajka - wtrącił Rudi.
- Tak, uważało się, że geometria euklidesowa to w istocie pewna odmiana fizyki, że linie proste i tak dalej są
cechami świata rzeczywistego. Ale - słyszałeś o Einsteinie?
- Nie mam pamięci do nazwisk.
- O tym siwym gościu z wielkimi wąsami?
- Ach, no tak - tępo potwierdził Waterhouse. - Próbowałem zapytać go o sprawę kół zębatych. Twierdził, że jest już
spóźniony, albo coś takiego.
- Ten facet wymyślił ogólną teorię względności, która jest jakby praktycznym zastosowaniem nie geometrii
Euklidesa, lecz Riemanna...
- Tego od twojej funkcji dzeta?
- Riemann ten sam, ale temat inny. Lawrence, bez dygresji...
- Riemann wykazał, że może istnieć wiele różnych geometrii, innych od euklidesowej, ale wciąż sensownych -
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
6 / 344
wyjaśnił Rudi.
- No dobra, to wracajmy do tych „Principiów" - rzekł Lawrence.
- No pewnie! Russell i Whitehead. To wyglądało tak: kiedy matematycy zaczęli bawić się takimi rzeczami jak
pierwiastek z minus jeden albo kwaterniony, przestało się to przekładać na kije i kapsle. Ale wyniki wciąż były sensowne.
- Albo przynajmniej wewnętrznie spójne - dodał Rudi.
- Okay. Znaczy to, że matematyka to coś więcej niż fizyka kapsli.
- Tak się wydawało, ale natychmiast powstało pytanie: czy matematyka to rzeczywiście prawda, czy tylko jakaś
zabawa symbolami? Innymi słowy - odkrywamy Prawdę czy trzepiemy kapucyna?
- To musi być prawda, bo jak opieramy na tym fizykę, to wszystko działa! Słyszałem o tej tam ogólnej względności,
wiem, że zrobili jakieś doświadczenia i wszystko się sprawdziło.
- Ale większosztsz matematyki nie nadaje się do doświadczalnego sprawdzenia - zauważył Rudi.
- Ideą tego dzieła było zerwanie więzi z fizyką - rzekł Alan.
- I żeby nie okazało się przy tym, że trzepiemy kapucyna.
- To chcieli zrobić w tych „Principiach"?
- Russell i Whitehead rozbili wszystkie matematyczne pojęcia na bardzo proste elementy, typu „zbiór". Stąd doszli
do liczb całkowitych i tak dalej.
- Ale jak możesz sprowadzić na przykład π do zbioru?
- Nie da się - rzekł Alan - ale możesz wyrazić ją jako długi ciąg cyfr. Trzy przecinek jeden, cztery, jeden, pięć,
dziewięć i tak dalej.
- A cyfry to liczby całkowite.
- Ależ jak to! Przecież n samo nie jest liczbą całkowitą!
- Ale możesz obliczyć cyfry n, jedną po drugiej, za pomocą pewnych wzorów. I możesz je zapisać, na przykład tak!
- Alan zaczął rysować na ziemi.
- Żeby ucieszyć naszego przyjaciela, oto wzór na szereg Leibniza. Widzisz, Lawrence? To jest ciąg symboli.
- No dobra. Widzę ciąg symboli - z ociąganiem przyznał Lawrence.
- Możemy kontynuować? Gódel kilka lat temu powiedział: „Uważaj! Jeśli kupisz tę historię, że matematyka to po
prostu ciągi symboli, to... zgadnij co?". I wykazał, że każdy ciąg symboli - tak jak ten wzór tutaj - można przełożyć na
liczby całkowite.
- Jak?
- To nic szczególnego, Lawrence, po prostu kodowanie. Sposób kodowania wybieramy arbitralnie. Na przykład
zamiast tej wielkiej i brzydkiej sumy możemy napisać liczbę „538" i tak dalej.
- No, teraz to chyba przypomina już trzepanie kapucyna.
- Nie! Nic podobnego, Gódel bowiem zastawił pułapkę! Wzory matematyczne mogą działać na liczbach, prawda?
- No pewnie. Na przykład lx.
- Otóż to. Możesz pod x podstawić dowolną liczbę, a wzór lx ją podwoi. Ale jeśli zakodujemy jako liczbę wzór
matematyczny, taki jak ten tutaj, to inny wzór może przeprowadzić na niej działanie! Wzory do działania na wzorach!
- I to wszystko?
- Nie. Potem wykazał, przez bardzo proste rozumowanie, że jeśli wzory rzeczywiście mogą odwoływać się do
siebie, można zapisać wzór oznaczający „to twierdzenie nie może być udowodnione". Co zadziwiło wielce Hilberta i
wszystkich innych, gdyż oczekiwali dokładnie odwrotnego wyniku.
- Wspominałeś wcześniej tego jakiegoś Hilberta?
- Nie, Lawrence. To nowa postać w tej dyskusji.
- Co to za jeden?
- Facet zadający trudne pytania. Kiedyś zadał ich całą listę. Gódel odpowiedział na jedno.
- A Turing na drugie - dodał Rudi.
- Kto to taki?
- To ja - odrzekł Alan. - Rudi żartuje. W Turingu nie ma umlauta.
- Ale później, wieczorem, będzie w nim umlaut - powiedział Rudi, patrząc nań w sposób, który dopiero po latach
Lawrence odczytał jako tłumioną złość.
- No, nie trzymaj mnie w napięciu. Na które z jego pytań znalazłeś odpowiedź?
- Na Entscheidungsproblem - odparł Rudi.
- Czyli?
- Hilbert chciał wiedzieć, czy w przypadku dowolnego zdania logicznego zawsze można stwierdzić, czy jest
fałszywe, czy prawdziwe.
- Ale po wywodzie Gódla zmienił to - zauważył Rudi.
- To prawda. Potem sformułował to tak: czy możemy ustalić, czy dane twierdzenie jest możliwe, czy też niemożliwe
do udowodnienia? Innymi słowy: czy istnieje jakiś mechaniczny proces, za pomocą którego można oddzielić zdania do
udowodnienia od tych nie do udowodnienia?
- Alan, proces mechaniczny to miała być przenośnia...
- Oj, przestań, Rudi! My z Lawrence'em całkiem dobrze znamy się na maszynach.
- Teraz łapię - oświadczył Lawrence.
- Co znaczy, że łapiesz? - zapytał Alan.
- Twoja maszyna - nie ta od funkcji dzeta, ale ta druga. Co rozmawialiśmy, żeby ją zbudować...
- Nazywa się Uniwersalna Maszyna Turinga - rzekł Rudi.
- Głównym celem tego ustrojstwa jest oddzielenie zdań do udowodnienia i nie do udowodnienia, tak?
- Stąd właśnie wziął mi się pomysł - rzeki Alan. - Zatem jest odpowiedź na pytanie Hilberta. A teraz chciałbym
naprawdę zbudować taką maszynę, która wygrałaby z Rudim w szachy.
- Nie powiedziałeś biednemu Lawrence'owi, jaka jest ta odpowiedź! - zaprotestował Rudi.
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
7 / 344
- Lawrence sam do tego dojdzie. Dam mu coś do myślenia.
Wkrótce stało się jasne, że Alan chciał naprawdę powiedzieć: „Dam mu coś do myślenia na czas, kiedy my
będziemy się pieprzyć". Lawrence wsunął notatnik za pasek spodni, podjechał kilkaset metrów do wieży pożarniczej,
wspiął się na platformę i usiadł; notatnik oparł o kolana, tak by padało nań światło.
Nie mógł jednak zebrać myśli, a potem jego uwagę odwrócił fałszywy zachód słońca, rozjaśniający chmury po
stronie północno-wschodniej. Najpierw pomyślał, że nisko wiszące chmury odbijają ostatnie promienie słońca, ale światło
było zbyt skupione i migocące. Potem pomyślał, że to błyskawica. Ale było za mało błękitne. Migotało intensywnie,
modulowane przez (jak należało przyjąć) wielkie i dziwne zjawisko przesłonięte horyzontem. Kiedy po przeciwnej stronie
świata zaszło słońce, łuna nad New Jersey ustabilizowała się, przybierając łagodną barwę latarki prześwitującej przez dłoń
ukrytą pod kołdrą.
Lawrence zszedł na dół, wsiadł na rower i ruszył przez Sosnowe Ugory. Niebawem trafił na drogę prowadzącą
wprost do światła. Po kilku godzinach łuna odbijająca się od ciężkich chmur zaczęła rozświetlać kamienie brukowe i
zmieniać strumyczki Ugorów w żarzące się rozpadliny.
Droga skręcała w niewłaściwą stronę, Lawrence pojechał więc na przełaj przez las - był już bardzo blisko, a światło
na niebie stało się tak silne, że prześwitywało przez rzadki dywan krzaczastych sosen - czarnych pieńków, wyglądających
na spalone, choć wcale takie nie były. Pod kołami roweru pojawił się piasek, lecz wilgotny i zbity, szerokie opony dobrze
sobie z nim radziły. W jednym miejscu musiał się zatrzymać i przerzucić rower ponad płotem z drutu kolczastego. Potem
wyjechał spomiędzy drzew na idealnie płaską, piaszczystą polanę, usianą kępkami trawy; zdumiony ujrzał niski ognisty
mur, biegnący wzdłuż horyzontu, szeroki prawie jak zanurzający się w morzu księżyc w jesiennej pełni. Tak lśnił, że trudno
było zobaczyć coś poza nim - Lawrence wciąż wjeżdżał w rowy i meandrujące strumyki. Nauczył się nie patrzeć
bezpośrednio w płomienie. I tak ciekawiej było rozglądać się na boki; płaskowyż znaczyły równo rozsiane największe
budynki, jakie kiedykolwiek widział: wzniesione przez faraonów wielkie pudła po herbatnikach, a w kilometrowych
odstępach między nimi szeroko rozkraczone gnomony ze stalowych trójkątów - wewnętrzne szkielety piramid. Największy
z nich dziurawił środek idealnego okręgu torów kolejowych, o średnicy kilkudziesięciu metrów: dwie srebrzyste krzywe
ułożone na płaskiej ziemi, w jednym miejscu przecięte cieniem wieży - wskazującym czas zatrzymanym zegarem
słonecznym. Przejechał wzdłuż budynku mniejszego niż inne. Obok niego stały owalne zbiorniki. Z zaworów na górze z
pomrukiem ulatywała para, ale zamiast unosić się w powietrze, skraplała się bokach i rozlewała po trawie warstwą srebra.
Podłużny ogień otaczało pierścieniem tysiąc marynarzy w bieli. Jeden z nich uniósł dłoń i kazał się zatrzymać
Lawrence'owi. Ten podjechał do niego i dla równowagi oparł jedną stopę o piasek. Przez chwilę gapili się na siebie, a
potem Lawrence, któremu nic innego nie przyszło do głowy, odezwał się:
- Ja też jestem z marynarki.
Marynarz najwyraźniej podejmował jakąś decyzję. Zasalutował Lawrence'owi i wskazał mu mały budynek, nieco
dalej od ognia.
Wyglądał, jakby był tylko żarzącą się odbitym blaskiem ścianą, ale czasem eksplozja magnezowego błękitnego
światła powodowała, że w mroku ukazywały się jego ramy okienne - prostokątna błyskawica wielokrotnie odbijająca się
echem pośród nocy. Lawrence nacisnął pedały i przejechał obok budynku: spiralne stado skupionych filcowych kapeluszy,
szturchających cienkie notatniki eleganckimi wiecznymi piórami, pełzające bokiem fotografie, odwracające swe wielkie
chromowane tarcze; równe szeregi śpiących ludzi, nakrytych prześcieradłami aż na głowy, spocony facet z
wybrylantynowanymi włosami, wypisujący na tablicy nazwiska pełne umlautów. W końcu obszedłszy budynek naokoło,
zwęszył zapach gorącej ropy, poczuł na twarzy płomienie i ujrzał, jak trawa zwija się w żarze i wysycha.
Zapatrzył się na globus: nie wypełnioną kontynentami i oceanami kulę, lecz sam szkielet: eksplozję południków,
zakrzywiających się w klatkę wokół kopuły pomarańczowego żaru. Oświetlone płonącym paliwem południki były cienkie i
wyraźne jak narysowane piórkiem kreślarza. Gdy podszedł bliżej, rozpadły się na sprytne konstrukcje z pierścieni i belek,
puste w środku niczym ptasie kości. Oddalając się od biegunów, wcześniej czy później zaczynały wędrować, wyginać się
albo po prostu odlamywaly się i wisiały w płomieniach, drżąc jak suche badyle. Tu i ówdzie idealną geometrię szpeciły
sieci przewodów i uprzęże kabli elektrycznych. Lawrence prawie wjechał na rozbitą butelkę po winie i postanowił, że dalej
idzie pieszo, żeby oszczędzić opony. Położył rower, nakrywając przednim kołem metalowy wazon, wyglądający jak
wytoczony na tokarce. Sterczało zeń kilka zwęglonych róż. Kilku marynarzy złączyło ręce w tron, dźwigając kawał węgla
drzewnego w kształcie człowieka, pokryty skafandrem z nieskazitelnego azbestu. Kiedy szli, ich stopy plątały się w
potężnych zwojach lin i metalowych strun, kabli i drutów; te poruszały się ukradkowym ruchem w promieniu kilkunastu
metrów. Lawrence zaczął starannie stawiać stopy jedna za drugą, próbując zmierzyć ogrom tego, co widział. Gondola w
kształcie rakiety sterczała skosem z piasku, podpierając parasole pogiętych śmigieł. Ponad nią kilometrowej długości
duraluminiowe zastrzały i pomosty. Na ziemi otwarta walizka, z parą damskich butów, jak na wystawie eleganckiego
sklepu, karta dań, spalona na owalny węgielek, parę zniszczonych paneli z boazerii, jakby z nieba spadł cały pokój - jeden
był ozdobiony wielką mapą świata, wielkimi kołami rozchodzącymi się promieniście od Berlina, drugi zaś - zdjęciem
znanego, grubego Niemca w mundurze, szczerzącego zęby na ukwieconej trybunie, za nim widniała potężna sylwetka
nowego sterowca.
Po pewnym czasie przestał już zauważać nowe rzeczy. Wsiadł więc na rower i ruszył z powrotem przez Sosnowe
Ugory. Zgubił się w mroku i trafił pod wieżę dopiero o świcie. Nie przejął się, że zabłądził - jadąc po ciemku przez las,
rozmyślał o maszynie Turinga. W końcu odnalazł brzeg stawu, nad którym biwakowali. Misa spokojnej, czerwonawej
wody, oświetlona wschodzącym słońcem wyglądała jak jezioro krwi. Alan Mathison Turing i Rudolf von Hacklheber
przytuleni jak łyżeczki leżeli na brzegu, wciąż umazani glonami ze stawu. Lawrence rozpalił małe ognisko, zaparzył
herbatę i wtedy się obudzili.
- Rozwiązałeś ten problem? - zapytał Alan.
- A więc, możesz przekształcić Uniwersalną Maszynę Turinga w dowolną maszynę, po prostu zmieniając
kombinację...
- Kombinację?
- Przepraszam, Alan. Myślę o twojej UMT jak o czymś w rodzaju organów.
- Aha.
- W każdym razie, jeśli ją zrobisz, będziesz mógł wykonać całkiem dowolne obliczenie, pod warunkiem że taśma
będzie wystarczająco długa. Kurczę, Alan, ciężko będzie zrobić taśmę, która jest wystarczająco długa i można na niej pisać
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
8 / 344
symbole, a potem je kasować - bęben z kondensatorami Atanasoffa zadziała tylko do pewnej wielkości - trzeba będzie...
- To dygresja - delikatnie wtrącił Alan.
- No... no dobrze - jeśli masz taką maszynę, możesz wyrazić dowolną kombinację jako liczbę - ciąg symboli. Żeby
rozpocząć obliczenia, wpuścisz do maszyny taśmę z innym ciągiem symboli. Cały czas polegamy na dowodzie Godla -
jeśli każda kombinacja ustawień maszyny i danych może być zapisana jako ciąg liczb, możesz po prostu ułożyć wszystkie
możliwe kombinacje w olbrzymią macierz, wtedy podpada to pod przekątniowy dowód Cantora; wniosek brzmi: niektóre z
liczb na pewno nie dadzą się obliczyć.
- A co z Entscheidungsproblem? - przypomniał Rudi.
- Udowodnienie bądź obalenie twierdzenia - kiedy zakodujesz je jako liczby, jest po prostu działaniem na tych
liczbach. Odpowiedź więc brzmi: nie! Niektóre z twierdzeń nie mogą być udowodnione ani obalone przez mechaniczny
proces! Dlatego sądzę, że mimo wszystko sensownie jest być człowiekiem!
Dotychczas Alan wyglądał na zadowolonego, ale teraz jakby spoważniał.
- No, Lawrence, tutaj poczyniłeś nieuzasadnione założenia.
- Nie słuchaj go, Lawrence! - rzekł Rudi. - On zaraz ci powie, że nasze mózgi to maszyny Turinga!
- Ale przecież udowodniłeś, że jest mnóstwo wzorów, których maszyna Turinga nie potrafi ugryźć!
- Ty też to udowodniłeś, Lawrence.
- A nie sądzisz, że potrafimy robić pewne rzeczy, których nie umie maszyna Turinga?
- Lawrence, Godel zgodziłby się z tobą - dodał Rudi - i tak samo Hardy.
- Podaj choć jeden przykład - powiedział Alan.
- Funkcji niepoliczalnej, którą może wykonać człowiek, a maszyna Turinga - nie?
- Tak. I daruj mi sentymentalne bzdury o kreatywności. Uważam, że Uniwersalna Maszyna Turinga mogłaby
wykazywać zachowania, które uznalibyśmy za kreatywne.
- No, to nie wiem... Postaram się rozejrzeć za czymś takim...
Ale później, gdy wracali do Princeton, powiedział nagle:
- A sny?
- Jak te anioły w Wirginii?
- No, na przykład.
- Lawrence, to po prostu szum w neuronach.
- A dzisiaj w nocy śniło mi się, że palił się sterowiec.
Wkrótce Alan zrobił doktorat i wrócił do Anglii. Napisał do Lawrence'a parę listów. W ostatnim z nich po prostu
stwierdził, że nie ma już nic „istotnego"do napisania i żeby Lawrence nie brał tego do siebie. Lawrence natychmiast
zrozumiał, że społeczeństwo Alana skierowało go do pracy nad czymś użytecznym - zapewne rozwiązaniem problemu, jak
obronić się przed pożarciem żywcem przez jednego z sąsiadów. Zastanawiał się, jaką jemu robotę znajdzie Ameryka.
Wrócił na stanową uczelnię w Ohio, rozmyślał nad zmianą specjalizacji na matematykę, ale nie uczynił tego.
Wszyscy, których się radził, zgadzali się, że matematyka, podobnie jak konserwacja organów, to piękna rzecz, ale trzeba
jeszcze jakoś zarobić na chleb. Został więc na mechanice i radził sobie coraz gorzej, aż wreszcie w połowie ostatniego roku
uniwersytet zaproponował, by zajął się czymś użytecznym - na przykład kryciem dachów. Wymaszerował więc stamtąd
wprost w oczekujące ramiona marynarki wojennej.
Zrobili mu test na inteligencję. Pierwsze pytanie z matematyki dotyczyło łodzi na rzece: port Smith jest oddalony
sto mil w górę rzeki od portu Jones. Rzeka płynie z szybkością pięciu kilometrów na godzinę. Łódź wyciąga dziesięć
kilometrów na godzinę. Ile czasu zajmie rejs od portu Smith do Jones? A ile z powrotem?
Lawrence od razu się zorientował, że to podchwytliwe pytanie. Trzeba być idiotą, by przyjąć to prostackie
założenie, że szybkość prądu, pięć kilometrów na godzinę, należy po prostu odjąć lub dodać od szybkości łodzi. Pięć mil
na godzinę to oczywiście średnia prędkość. Prąd jest szybszy pośrodku nurtu i wolniejszy przy brzegach. Na łukach
zmienia się w sposób jeszcze bardziej skomplikowany. Pytanie dotyczy więc hydrodynamiki i da się do niego podejść za
pomocą pewnych, dobrze znanych równań różniczkowych. Lawrence zagłębił się w zadaniu, szybko (przynajmniej tak mu
się wydawało) zaczerniając obustronnie obliczeniami dziesięć kartek papieru. Gdzieś po drodze zauważył, że jedno z
poczynionych założeń, wraz z uproszczonymi równaniami Naviera-Stokesa, daje możliwość zbadania szczególnie
interesującej rodziny równań różniczkowych cząstkowych. Całkiem mimochodem udowodnił nowe twierdzenie. Jeśli to
nie dowodzi jego inteligencji, to co mogłoby dowieść?
Wtem rozbrzmiał dzwonek. Zaczęto zbierać kartki. Lawrence'owi udało się wynieść brudnopis. Zabrał go do
akademika, przepisał na czysto i wysłał do jednego z bardziej przystępnych profesorów matematyki w Princeton, który od
razu postarał się o publikację w paryskim piśmie matematycznym.
Kilka miesięcy później Lawrence otrzymał dwa darmowe egzemplarze tego pisma. Był już w San Diego w
Kalifornii, na pokładzie dużego okrętu USS „Nevada". Okręt miał własną orkiestrę, a marynarka przydzieliła Lawrence'a
do gry na dzwonkach, ponieważ testy wykazały, że nie jest wystarczająco inteligentny do innych zadań.
Worek z listami zawierający wkład Lawrence'a w literaturę matematyczną przyszedł dosłownie w ostatniej chwili.
Jego okręt, wraz z kilkoma siostrzanymi jednostkami, cumował do tej pory w Kalifornii. Teraz jednak wszystkie zostały
skierowane do jakiegoś Pearl Harbor na Hawajach, żeby pokazać Nipom, kto tu rządzi.
Lawrence nigdy tak naprawdę nie wiedział, co chce zrobić ze swoim życiem, ale szybko stwierdził, że posada
okrętowego muzyka na pancerniku kotwiczącym na Hawajach, w czasie pokoju, wcale nie jest taka zła. Główna wada:
czasem trzeba było siedzieć lub maszerować w upale i wytrzymywać sporadyczne fałszowanie innych muzyków. Miał
mnóstwo wolnego czasu, który wykorzystywał do pracy nad kilkoma nowymi twierdzeniami z teorii informacji.
Dyscyplinę tę wynalazł i miał prawie na wyłączność jego przyjaciel Alan, lecz wiele szczegółów nadal wymagało
dopracowania. Wraz z Rudim i Alanem opracowali ogólny plan: co wymaga jeszcze udowodnienia bądź obalenia.
Lawrence pruł przez tę listę jak ścigacz. Zastanawiał się, co porabiają Alan i Rudi w Anglii i Niemczech, ale nie mógł do
nich napisać, zachował więc swe prace dla siebie. A kiedy nie grał na dzwonkach i nie pracował nad twierdzeniami,
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
9 / 344
zostawały jeszcze bary i potańcówki. Waterhouse sam trochę popracował penisem, złapał trypra, wyleczył go*, kupił
prezerwatywy. Wszyscy marynarze tak robili. Jak trzyletnie dzieci, które wtykają sobie ołówek do ucha, odkrywają, że to
boli i więcej już tego nie robią. Pierwszy rok minął mu jak z bicza trząsł. W okamgnieniu. Żadne miejsce nie mogło być
bardziej słoneczne i rozleniwiające niż Hawaje.
Novus ordo seclorum
- Filipińczycy to ludzie ciepli, delikatni, troskliwi i uczynni - mówi Avi. - To dobrze, bo wielu z nich nosi ukrytą
broń.
Randy znajduje się na lotnisku w Tokio, pełznie wśród tłumu tak powoli, że wszyscy podróżni się wściekają.
Spędzili ostatnie pół dnia w niewygodnych fotelach wetkniętych do aluminiowej rury podlanej naftą lotniczą. Ich walizki z
kółkami huczą jak myśliwce na przeciwpoślizgowych rowkach w podłodze. Mijając jego zwalistą i wysoką postać,
obcierają sobie o nie kolana. Randy trzyma przy uchu swój nowy telefon GSM. Podobno miał działać na całym świecie, z
wyjątkiem Stanów. To pierwsza okazja, by go wypróbować.
- Głos masz jak dzwon - mówi Avi. - Jak tam lot?
- W porządku - odpowiada Randy. - Na ekranie wideo pokazywali taką animowaną mapę.
Avi wzdycha.
- Teraz wszystkie linie mają takie - rzuca monotonnie.
- Jedyne miejsce między San Francisco i Tokio to wyspa Midway.
- I co z tego.
- No i tak tam wisiała przez cały czas. MIDWAY. Jak niemy wyrzut.
Randy dochodzi do wyjścia dla odlatujących do Manili; zatrzymuje się, podziwiając półtorametrowy telewizor o
wysokiej rozdzielczości, noszący logo znanej nippońskiej firmy elektronicznej. Leci wideo, na którym profesor dziwak z
kreskówki i jego wierny pomocnik pies pogodnie wypunktowują trzy drogi przenoszenia wirusa HIV.
- Mam dla ciebie mój odcisk palca - mówi.
- Dawaj.
Randy patrzy na wierzch dłoni, gdzie zanotował długopisem ciąg liter i cyfr.
- AF 10 06 E9 99 BA 11 07 64 Cl 89 E3 40 8C 72 55.
- No to mam - odpowiada Avi. - To z Ordo, tak?
- Tak. Z lotniska w San Francisco wysłałem ci e-mailem klucz.
- Mieszkanie się jeszcze załatwia - dodaje Avi. - Na razie zarezerwowałem ci apartament w hotelu Manila.
- Co znaczy, że jeszcze się załatwia?
- Filipiny to jeden z tych posthiszpańskich krajów, gdzie nie ma wyraźnej granicy między stosunkami służbowymi i
osobistymi - mówi Avi. - Nie wydaje mi się, żeby można tu coś wynająć bez wżeniania się w rodzinę, której nazwiskiem
nazwano jakąś z głównych ulic.
Randy siada na krzesełku w hali odlotów. Dziarscy celnicy w nieprawdopodobnie eleganckich kapeluszach
wyszukują wzrokiem Filipińczyków obarczonych nadmiarem pakunków i poddają ich publicznemu rytuałowi wypełniania
małych bagażowych przywieszek i oddawania bagaży. Filipińczycy przewracają oczami i tęsknie wyglądają przez okna.
Lecz większość oczekujących to Nippończycy - kilku biznesmenów, reszta turyści. Oglądają film edukacyjny: jak dać się
obrabować za granicą.
- No, no. - Randy spogląda przez okno. - Leci następny jumbo jet do Manili.
- W Azji żadnej porządnej linii nie interesują samoloty mniejsze niż 747 - rzuca Avi. - Jeśli ktoś będzie próbował
zapakować cię do 737, albo, nie daj Boże, airbusa, to wyrywaj stamtąd biegiem, zadzwoń do mnie na mój sky pager, a ja
wyślę po ciebie śmigłowiec.
Randy śmieje się.
- Posłuchaj - ciągnie Avi. - Ten twój hotel jest bardzo stary, bardzo wielki, ale leży mocno na uboczu.
- Po co niby zbudowali wielki hotel na uboczu?
- Kiedyś ta okolica była modniejsza. To nad samym brzegiem, na skraju Intramuros.
Licealna hiszpańszczyzna Randy'ego wystarczy, by to przetłumaczyć: Za Murami.
- Ale w 1945 Nippończycy zburzyli całe Intramuros - ciągnie Avi. - Metodycznie. Wszystkie hotele dla
biznesmenów i biurowce mieszczą się w nowej dzielnicy, Makati. Dużo bliżej lotniska.
- A więc, ty chcesz, żeby nasza firma mieściła się w Intramuros.
- Skąd wiesz?
- Normalnie nie mam za dobrej intuicji, ale trzynaście godzin siedziałem w samolocie, mózg mam wywrócony na
lewą stronę i rozwieszony do wysuszenia.
Avi zarzuca go przygotowanymi wcześniej wyjaśnieniami: lokale biurowe są w Intramuros o wiele tańsze. Bliżej do
wszystkich ministerstw. Makati, nowa i modna dzielnica biurowa, jest zbyt odizolowana od prawdziwych Filipin. Randy
nie słucha go.
- Chcesz pracować w Intramuros, bo zostało metodycznie zburzone, a ty masz obsesję na punkcie holocaustu -
mówi w końcu Randy, cicho i bez złości.
- No tak. I co z tego?
Randy gapi się przez okno lecącego do Manili boeinga 747, popijając fluoryzujący zielony nippoński napój z
pszczelego ekstraktu (przynajmniej na butelce są narysowane pszczoły) i przeżuwając coś, co stewardesa nazwała Japońską
Przekąską. Niebo i woda mają ten sam kolor - odcień błękitu, który powoduje, że cierpną mu zęby. Samolot jest tak
wysoko, że patrząc i w górę, i w dół, widzi skrócone perspektywą kipiące zwały cumulonimbusów. Chmury wydobywają
się z rozgrzanego oceanu, jakby był pełen wybuchających pancerników. Szybkość wzrostu mają niesamowitą; przybierają
kształty tak dziwaczne i rozmaite jak ryby głębinowe; przypuszcza, że są równie niebezpieczne dla samolotu jak
bambusowe ostrza punji dla pieszego. Kiedy zauważa na skrzydle czerwono-pomarańczowe godło-słońce, jest zdumiony.
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
10 / 344
* Rok 1940 dobrze nadawał się na eksperymenty z chorobami wenerycznymi, ponieważ właśnie zaczęła pojawiać się
penicylina w zastrzykach (przyp. aut.).
Czuje się jak w starym filmie wojennym.
Włącza laptopa. W jego skrzynce odbiorczej piętrzą się e-maile od Aviego, zaszyfrowane na dziesięć spustów. Są to
króciutkie teksty z ostatnich trzech dni, wysyłane przezeń za każdym razem, gdy tylko przyszła mu do głowy jakaś myśl.
Nawet gdyby Randy o tym nie wiedział, domyśliłby się, że Avi ma jakąś przenośną maszynkę do wysyłania poczty
elektronicznej przez sieć radiową. Uruchamia kawałek oprogramowania nazywający się dokładnie Novus Ordo Seclorum,
choć wszyscy mówią po prostu "Ordo”*. To prosta gra słów - Ordo, program szyfrujący, ustawia bity wiadomości w Nowy
Ład, taki, że wscibskie rządy spędzą stulecia na jego odszyfrowywaniu. Pośrodku ekranu pojawia się zeskanowane zdjęcie
piramidy Cheopsa. Na jej wierzchołku powoli materializuje się jedno oko.
Ordo może pracować na dwa sposoby. Pierwszy, dość oczywisty: można kazać mu odszyfrować wszystkie
wiadomości i zapisać je w plikach tekstowych na dysku, skąd potem dowolnie się je odczytuje. Jeśli jednak masz paranoję,
czy manię prześladowczą, pojawia się problem: każdy, kto dorwie się do twardego dysku Randy'ego, może je przeczytać. Z
tego, co wie, celnicy w Manili przeszukają mu komputer pod kątem pornografii dziecięcej. Otumaniony zmianą stref
czasowych może też, zostawić laptopa w taksówce. Więc przełącza Ordo w tryb strumieniowy, kiedy pliki są deszyfrowane
tylko na tyle, by je przeczytać, a potem, po zamknięciu okienek, znikają z pamięci komputera i jego dysku twardego.
Temat pierwszej wiadomości od Aviego brzmi: "Wskazówka 1".
Szukamy miejsca, gdzie odpowiadają nam liczby. Cóż to znaczy? Że liczba ludności za chwilę eksploduje - można
to przewidzieć, patrząc na histogram wieku społeczeństwa - natomiast dochód na głowę poszybuje w górę, tak jak w
Nipponie, na Tajwanie czy w Singapurze. Te dwie liczby pomnożone przez siebie dają wykładniczy wzrost, który powinien
przynieść nam od cholery forsy, zanim dojdziemy do czterdziestki.
Jest to aluzja do rozmowy Randy/Avi sprzed dwóch lat, kiedy to Avi naprawdę wyznaczył wartość liczbową „od
cholery forsy". Nie była to stała liczba, ale wzór w komórce w arkuszu kalkulacyjnym, zależny od wielu stale
fluktuujących wskaźników ekonomicznych. Czasem Avi, pracując na komputerze, zostawia w maleńkim okienku
uruchomiony arkusz, żeby stale mieć na oku wartość "od cholery forsy".
Druga wiadomość, wysłana kilka godzin później, nosiła miano "Wskazówka 2".
Dwa: wybierz technologię, w której nikt nie stanowi dla nas konkurencji. W tej chwili są to sieci. Jeśli chodzi o
sieci, kasujemy wszystkich fachowców na świecie. To nawet nie jest zabawne.
Następnego dnia Avi przysłał pocztę zatytułowaną po prostu "Ciąg dalszy". Może stracił rachubę wysłanych
wskazówek.
Kolejna zasada: tym razem zachowujemy kontrolę nad firmą. A zatem zatrzymujemy co najmniej 50 procent
udziałów - co oznacza zerowe lub niewielkie inwestycje zewnętrzne, dopóki nie zyskamy trochę na wartości.
- Nie musisz mnie przekonywać - mruczy do siebie Randy.
To narzuca nam profil działalności. Odpada wszystko, co wymaga dużych początkowych inwestycji.
Luzon to czarnozielone góry posiekane rzekami, przypominającymi raczej lawiny mułu. Tam gdzie ocean graniczy z
plażami w kolorze khaki, woda przybiera szokujący opalizujący odcień basenu z przedmieścia. Dalej na południe góry są
poznaczone bliznami wypalonej ziemi - prześwituje spod nich jaskrawoczerwona gleba, wyglądająca jak rany. Większość
pokrywa jednak roślinność, przypominająca ten węzełkowy zielony materiał, którym modelarze od kolejek pokrywają swe
wzgórza z papier-mache; ich potężne łańcuchy nie noszą żadnych śladów ludzkiej ręki. Bliżej Manili niektóre stoki są już
wykarczowane, zabudowane i powiązane sznurami linii wysokiego napięcia. Stawy obramowane ryżowymi poletkami.
Miasta to skupiska chatynek, pogrupowanych wokół wielkich kościołów zbudowanych na planie krzyża i pokrytych
porządnymi dachami.
Nagle wykonują zwrot nad Zatoką Manilską, poznaczoną nieskończonymi szkarłatnymi włóknami - kwitną jakieś
glony. Tankowce z ropą ciągną za sobą opóźnione tęcze, wyrastające z ich kilwaterów. Każdy zakątek wypełniają długie,
cienkie łodzie o dwóch kadłubach, wyglądające jak jaskrawo umaszczone nartniki.
A potem już siedzą na pasie lotniska NAIA, Ninoy Aquino International Airport. Snują się po nim strażnicy i
wszelkiej maści gliniarze, z M16 lub strzelbami gładkolufowymi z pistoletową kolbą; na głowach mają burnusy z chustek
do nosa, przyciśnięte amerykańskimi czapkami baseballowymi. Facet w olśniewająco białym mundurze stoi przed
postrzępionym końcem lądowiska, opuszczając ręce z fluorescencyjnymi pomarańczowymi drążkami, jak Jezus
obdarzający miłosierdziem świat pełen grzeszników. Siarczane, łatwopalne tropikalne powietrze zaczyna przeciekać przez
wentylatory jumbo jęta. Wszystko wilgotnieje i więdnie.
Jest w Manili. Wyjmuje paszport z kieszeni koszuli. Napis mówi: RANDALL LAWRENCE WATERHOUSE.
Tak oto pojawiła się na świecie firma Epiphyte:
- Ja kanalizuje to, co złe! - powiedział Avi.
Numer telefonu pojawił się na pagerze Randy'ego, gdy siedział w knajpie na nabrzeżu, wśród tłumu znajomych jego
dziewczyny. Był to lokal, gdzie codziennie drukowali na laserówce świeżutkie menu, na imitacji pergaminu wykonanej w
stu procentach z surowców wtórnych, gdzie dania garnirowały oscyloskopowe zygzaki jaskrawych sosów, a jako przekąski
podawano spiętrzone, architektoniczne sandwicze z rzadkich składników, wyrzeźbione w kształt przypominających drogie
kamienie piramidek. Randy przez cały obiad walczył z pokusą wyciągnięcia jednego z przyjaciół Charlene (wszystko jedno
którego) na chodnik i stoczenia z nim bójki na pięści.
Zerknął na pager, spodziewając się numeru Centrum Komputerowego Trzech Braci, gdzie pracował (a z
administracyjnego punktu widzenia - nadal pracuje). Drapieżne cyfry numeru Aviego przeszyły jego duszę tak, jak numer
666 przeszyłby duszę fundamentalisty.
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
11 / 344
* Ordo (łac.) - porządek, rząd, ład (przyp. tłum.).
Piętnaście sekund później sam stał na chodniku, przeciągając kartą przez automat telefoniczny, jak zamachowiec
podrzynający brzytwą gardło spasionemu politykowi.
- Z Góry płynie moc - gadał Avi. - I tak się składa, biedaku, że dzisiaj płynie przeze mnie.
- Co mam zrobić? - zapytał Randy, chłodnym, niemal wrogim tonem, maskując nieprzytomne podniecenie.
- Kup bilet do Manili - rzekł Avi.
- Najpierw muszę to obgadać z Charlene - odparł Randy.
- Nawet sam w to nie wierzysz.
- Charlene i ja jesteśmy od wielu lat w zwią...
- Dziesięć lat. Nie ożeniłeś się z nią. Wypełnij ten cholerny formularz. (Siedemdziesiąt dwie godziny później będzie
już w Manili patrzył na Flet o Jednej Nucie).
- Cała Azja zastanawia się, kiedy wreszcie Filipiny pozbierają się do kupy - rzekł Avi. - To kwestia lat
dziewięćdziesiątych.
(Pierwsza rzecz, jaką widzisz po przejściu przez kontrolę paszportową, to właśnie Flet o Jednej Nucie).
- Takiego olśnienia doznałem, stojąc w kolejce do kontroli na Lotnisku Ninoy Aquino. - Avi skleja te trzy wyrazy w
jeden raptownie wyartykułowany dźwięk. - Wiesz, że oni tam mają oddzielne stanowiska?
- Tak sądzę - odpowiedział Randy. Równoległościan suszonego tuńczyka wykonał beczkę w jego żołądku. Poczuł
perwersyjny apetyt na podwójne lody. Nie podróżował tak wiele jak Avi, więc miał tylko mętne wyobrażenie "stanowiska".
- No, wiesz. Jedno stanowisko dla miejscowych. Drugie dla obcokrajowców. Może i trzecie dla dyplomatów.
(Teraz, oczekując na podstemplowanie paszportu, Randy widzi to wyraźnie. Przynajmniej raz nie niecierpliwi się w
kolejce; staje tuż obok stanowiska dla EPK-ów i obserwuje ich. Są rynkiem dla firmy Epiphyte. Większość to młode
kobiety, na ogół modnie ubrane, ale skromne, jakby właśnie opuściły katolicką szkołę z internatem. Wyczerpane długim
lotem i oczekiwaniem, garbią się i osuwają, a potem nagle prostują i unoszą drobne podbródki, jakby wzdłuż kolejki szła
niewidzialna zakonnica, waląc je linijką po wymanikiurowanych dłoniach).
Ale siedemdziesiąt dwie godziny temu nawet nie zrozumiał, co Avi ma na myśli, mówiąc "stanowiska", więc
odrzekł tylko:
- No, wiem, co to stanowiska.
- Ale w Manili mają oddzielne tylko dla wracających EPK-ów!
- EPK-ów?
- Emigracyjnych Pracowników Kontraktowych. Filipińczyków pracujących za granicą - z uwagi na to, że ich
gospodarka jest tak kiepska. W Arabii Saudyjskiej - jako opiekunki i niańki. W Stanach - pielęgniarki i anestezjolodzy.
Piosenkarze w Hongkongu, kurwy w Bangkoku.
- Kurwy w Bangkoku? - Tam akurat Randy był. Zakręciło mu się w głowie na pomysł importowania prostytutek do
Tajlandii.
- Filipińskie kobiety są piękniejsze - spokojnie dodał Avi. - I mają w sobie tę drapieżność, która sprawia, że bardziej
pociągają masochistycznych facetów na delegacjach niż te wyszczerzone i głupiutkie Tajki. - Obaj wiedzieli, że to gówno
prawda; Avi, człowiek z rodziną, nie miał osobistych doświadczeń tego rodzaju. Lecz Randy nie wypomniał mu tego.
Dopóki Avi zachowywał zdolność do improwizowanego wciskania ludziom nieprawdopodobnego kitu, dopóty mieli szansę
na zarobienie "od cholery forsy".
(A teraz, gdy już tu jest, kusi go zgadywanie, które z tych dziewczyn w kolejce dla EPK-ów są dziwkami. Stwierdza
jednak, że nie ma to sensu, prostuje ramiona i rusza w kierunku żółtej linii).
Wzdłuż linii wiodącej od kontroli paszportów do barierek rząd filipiński ustawił szklane gabloty z eksponatami
głoszącymi chwałę kultury filipińskiej sprzed czasów Magellana. Pierwsza z nich zawiera gwóźdź programu: pierwotny,
ręcznie wystrugany instrument, opatrzony długą i nieczytelną nazwą tagalską. Poniżej, mniejszymi literami, angielskie
tłumaczenie: Flet o Jednej Nucie).
- Filipiny są naturalnie odizolowanym środowiskiem, rozumiesz? - mówi Avi. - Wiesz, jakie to rzadkie? Kiedy
znajdujesz coś takiego, nurkujesz tam jak norka w rurę pełną surowego miecha.
Słówko na temat Aviego: rodzina jego ojca w ostatniej chwili uciekła z Pragi. Byli całkiem typowymi Żydami z
Europy Środkowej. Nietypowa była tylko jedna cecha: wciąż żyli. Ale rodzina jej matki to niewiarygodne cudaki: Żydzi z
nowego Meksyku, od trzystu lat mieszkający na stepie, uciekający przed jezuitami, polujący na grzechotniki i obżerający
się ziarnkami bielunia; wyglądali jak Indianie, gadali jak kowboje. Dlatego Avi w stosunkach z ludźmi był
nieprzewidywalny. Na ogół grzeczny i kulturalny, co robiło kolosalne wrażenie na biznesmenach - a zwłaszcza nippońskich
- czasem nagle wybuchał, jakby się nażarł szaleju. Wtedy tylko Randy wiedział, jak go podejść, dlatego Avi w takich
sytuacjach dzwonił właśnie do niego.
- Oj, daj spokój! - rzucił Randy. Przyglądał się mijającej go opalonej dziewczynie na rolkach. Wracała z plaży. -
Naturalnie odizolowani?
- Dopóki Filipiny nie pozbierają się do kupy, będą mieli pełno EPK-ów. A ci chcą się kontaktować z rodzinami - ci
Filipińczycy są niesamowicie rodzinni. Przy nich Żydzi to banda wyalienowanych samotników.
- No dobra. O jednych i drugich wiesz więcej niż ja.
- Są tak sentymentalni i uczuciowi, że od razu patrzysz na nich szyderczo.
- Nie musisz się od razu bronić - rzekł Randy. - Ja nie zamierzam się z nich nabijać.
- Jak usłyszysz w ichnim radiu dedykacje piosenek, to na pewno się uśmiejesz - odparł Avi. - Ale szczerze mówiąc,
w tym punkcie możemy się czegoś od nich nauczyć.
- No, teraz to chyba zgrywasz świętoszka...
- Przepraszam - zupełnie szczerze rzucił Avi. Przez cztery lata małżeństwa żona Aviego prawie cały czas była w
ciąży. On zaś stawał się coraz bardziej religijny i w każdej rozmowie musiał choć raz wspomnieć o holocauście. A Randy
był kawalerem u progu zerwania z dziewczyną, z którą mieszkał.
- Avi, wierzę ci. Nie będzie problemu, jak polecę biznes klasą?
Avi go nie usłyszał, Randy założył więc, że odpowiedź brzmi "tak".
- Jeśli to nie zmieni się przez dłuższy czas, będziemy mieli wielki rynek na Pinogramy.
- Pinogramy?
- Rany boskie, nie mów tego na głos! Właśnie wypełniam wniosek o zastrzeżenie tej nazwy. - Istotnie, w słuchawce
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
12 / 344
rozbrzmiewał klekot klawiszy, tak gwałtowny, jakby Avi po prostu trzymał klawiaturę w swych szczupłych, bladych
dłoniach i zawzięcie nią potrząsał. - Ale jeśli Filipiny pozbierają się do kupy, nastąpi boom w telekomunikacji, tak jak w
każdym innym Ragu.
- Ragu?
- Rozwijającej się azjatyckiej gospodarce. Tak czy owak, wygrywamy.
- Pewnie ma to coś wspólnego z telekomunikacją?
- Trafiony, zatopiony. - W tle jakieś dziecko zaczęło kaszleć i popłakiwać. - Muszę kończyć - rzucił Avi. - Szlomo
znów ma atak astmy. Zapisz mój odcisk palca.
- Odcisk palca?
- No, mój klucz do szyfrowania. Do wysyłania poczty.
- Ordo?
- Tak.
Randy wyciągnął długopis i, nie znajdując w kieszeni żadnej karteczki, wycelował go we wnętrze dłoni.
- Strzelaj.
- 67 81A4 AE FF 40 25 9B 43 0E 29 8D 56 60 E3 2F. - Avi odłożył słuchawkę.
Randy wrócił do restauracji. Po drodze poprosił kelnera o małą butelkę dobrego czerwonego wina. Charlene
usłyszała to i rzuciła mu gniewne spojrzenie. Randy wciąż myślał o wrodzonym ludzkim okrucieństwie i przeoczył to;
mentorstwo częste wśród wszystkich jej przyjaciół. O Boże! Trzeba będzie wyjechać z Kalifornii! - nagle zrozumiał.
Wodorosty
Kobieta z dzieckiem
Błysk strzału w bladych oczach
Brzęk zamarzłej łzy
Czwarta Brygada Piechoty Morskiej maszeruje w dół przy melodii Johna Philipa Sousy, co powinno być drugą
naturą każdego marine. Ale czwarta brygada siedziała w Szanghaju (a to nie pałac Montezumy ani nabrzeże Trypolisu) za
długo, dłużej, niż powinni - Bobby już widział, jak jego sierżant, niejaki Frick, rzyga z braku opium.
Orkiestra piechoty morskiej jest o kilka szanghajskich przecznic przed nimi. Pluton Bobby'ego słyszy łupanie
wielkich bębnów i świdrujące dźwięki pikolo i dzwonków, ale nie rozróżnia melodii. Dowodzi nim kapral Shaftoe,
ponieważ sierżant Frick do niczego się nie nadaje.
Shaftoe maszeruje wzdłuż szyku, niby to nadzorując swych ludzi - przeważnie jednak gapi się na Szanghaj.
Szanghaj zaś gapi się na nich. Przeważnie wita ich owacją na stojąco. Oczywiście są tacy uliczni cwaniacy, co
poczytują sobie za punkt honoru pokazać marines, że się ich nie boją - z bezpiecznej odległości wykrzykują obelgi i
odpalają fajerwerki, które nikomu nie uspokajają skołatanych nerwów. Europejczycy klaszczą - cały rządek rosyjskich
tancerek od Delmonta pokazuje uda i przesyła pocałunki. Większość Chińczyków natomiast zachowuje kamienne twarze -
co według Bobby'ego oznacza, że ze strachu srają w gacie.
Ale najgorsze są kobiety z półbiałymi dziećmi na ręku. Niektóre histeryzują i rzucają się pomiędzy żołnierzy. Nie
powstrzymują ich nawet kolby karabinów. Pozostałe ze stoickim spokojem trzymają swe jasnookie niemowlęta i gapią się
na pagony i szarże w poszukiwaniu winowajców. Wszystkie słyszały, co zaszło w Nankinie, kiedy przyszli Japońcy, i
wiedzą, że kiedy to się skończy, złe wspomnienia w pamięci jakiegoś marine mogą być jedynym śladem po ich istnieniu.
Przynajmniej tak jest w przypadku Shaftoe'a: polował na jelenie w Wisconsin i widział, jak kuśtykają po śniegu,
wykrwawiając się. Widział, jak jeden z żołnierzy zginął podczas zwykłych ćwiczeń na wyspie Parris. Widział zwały
splątanych ciał spływające rzeką z miejsca, gdzie Nippończycy rewanżowali się za Chiński Incydent; widział też, jak
uchodźcy z Nankinu umierają z głodu w rynsztokach Szanghaju. Sam zabijał ludzi usiłujących wedrzeć się na łodzie, które
miał rozkaz chronić. Ale wydaje mu się, iż nigdy nie widział czegoś tak przerażającego jak te Chinki z kamiennymi
twarzami, piastujące swe białe dzieci, nieporuszone nawet eksplodującymi wokół petardami.
Aż do momentu kiedy zerka w twarze niektórych żołnierzy - gapią się w tłum, gdzie ich spojrzenia odwzajemniają
ich własne twarze, tylko pulchniejsze i zlane łzami. Niektórzy sądzą, że to żart. Ale niektórzy wymaszerowali z rana z
koszar jako zdrowi i mocni mężczyźni, a zwariowali, zanim doszli do nabrzeża i oczekującej na nich kanonierki. Nie
okazują tego. Jednak Shaftoe po samych oczach wie, że coś im w środku pękło.
Najlepsi z żołnierzy są w podłym nastroju. Nawet ci, którzy, jak Shaftoe, nie związali się z Chinkami, musieli wiele
zostawić: domy z pokojówkami, pucybutami i kulisami, kobiety i opium prawie za darmo. Nie wiedzą, dokąd ich wysyłają,
ale można śmiało powiedzieć, że tam za te dwadzieścia jeden dolarów miesięcznie tyle sobie nie kupią. Zakwaterują ich w
koszarach i znowu będą musieli nauczyć się glansować buty. Wciągnięcie trapów z kamiennej kei odcina ich od całego
świata, którego już nigdy nie zobaczą - od świata, gdzie żyli jak królowie. A teraz są znowu w piechocie morskiej. Shaftoe
jest zadowolony: on chciał być w marines. Lecz wielu spośród nich osiągnęło już wiek średni i odechciało im się.
Marines z minami winowajców kryją się pod pokładem. Shaftoe zostaje na górze. Kanonierka odbija od nabrzeża i
kieruje się w stronę oczekującego na redzie krążownika "Augusta".
Nabrzeże pełne jest pstrokato odzianych gapiów, zatem plama jednolitego oliwkowego koloru natychmiast rzuca mu
się w oczy: grupa nippońskich żołnierzy przyszła urządzić swoim jankeskim odpowiednikom ironiczne pożegnanie.
Shaftoe wypatruje kogoś wysokiego i potężnego - i łatwo go znajduje. Goto Dengo macha do niego.
Shaftoe zdejmuje hełm i także macha. A potem, spontanicznie, tak po prostu robi zamach i ciska hełm prosto w Goto
Denga. Goto Dengo, żeby złapać go pośród rozszalałego tłumu, musi poprzewracać z tuzin swoich kolegów. Każdy z nich
chyba uważa, że obalenie na ziemię przez Goto Denga to wielki zaszczyt, a oprócz tego znakomita zabawa.
Dwadzieścia sekund później nad zatłoczonym nabrzeżem przelatuje kometa. Spada i odbija się po drewnianym
pokładzie kanonierki. Niezły rzut. Goto Dengo popisał się swoim zamachem. Shaftoe podbiega do pocisku - kamienia
obwiązanego białą szarfą - i chwyta go. To jedna z tych opasek o tysiącu splotów (prawdopodobnie; Shaftoe wprawdzie
zdjął nieprzytomnym Nipom parę takich, ale nigdy nie chciało mu się liczyć nitek), które wiążą sobie na głowach jako
talizmany; pośrodku ma ten ich czerwony kotlet, a po bokach jakieś nippońskie napisy. Odwiązuje ją od kamienia. Nagle
zauważa, że to wcale nie kamień, tylko granat ręczny. Ale poczciwy Goto Dengo jedynie żartował - nie wyciągnął
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
13 / 344
zawleczki. Bobby Shaftoe będzie miał piękną pamiątkę.
Pierwsze haiku Shaftoe'a było szybką i byle jaką trawestacją zawołania marines:
To mój karabin
Jest takich wiele ale
Ten tutaj jest mój.
Popełnił to w następujących okolicznościach: cała czwarta brygada stacjonowała w Szanghaju, pilnując
postanowień traktatu i robiąc za fizycznych na kanonierkach patroli rzecznych na Jangcy. Jego pluton właśnie wrócił z
ostatniego patrolu: tysiącipółkilometrowego rozpoznania bojowego, aż do samego Nankinu (a raczej jego ruin), Hankou i z
powrotem. Piechota morska robiła to cały czas, od powstania bokserów, w czasie wojny domowej i później. Ale teraz, pod
koniec roku 1940, kiedy Nipy* wałęsają się już po całych północno-wschodnich Chinach, politycy z dalekiego
Waszyngtonu wreszcie rzucili ręcznik na ring i rozkazali chińskim marines nie pływać po Jangcy.
Marines ze starego zaciągu jak Frick twierdzili, że potrafią odróżnić zorganizowanych bandytów od uzbrojonych
band głodnych wieśniaków, nacjonalistów, komunistycznych partyzantów i nieregularnych sił opłacanych przez wojennych
watażków. Ale dla Bobby'ego Shaftoe'a były to tylko pieprznięte, uzbrojone żółtki czatujące na patrol rzeczny. Ów ostatni
patrol nie był wycieczką. Ale teraz miał go za sobą, siedział w Szanghaju, najbezpieczniejszym miejscu w Chinach, choć
sto razy bardziej niebezpiecznym niż najniebezpieczniejsze miejsce w Ameryce. Sześć godzin temu zleźli z kanonierki,
poszli do baru i dopiero teraz wyszli - zdecydowali, że najwyższy czas odwiedzić burdel. Po drodze przypadkiem
przechodzili koło tej nipskiej restauracji.
Bobby Shaftoe już przedtem zaglądał tam przez okno i obserwował faceta z nożem, próbując zrozumieć, co on u
licha robi - zdaje się, cholera, że siekał surową rybę, kładł jej kawałki na kulkach ryżu i podawał Nipom po drugiej stronie
lady. Oni zaś to żarli.
To musi być jakieś złudzenie optyczne. Na pewno wcześniej ugotowali ją gdzieś na zapleczu.
Ta kwestia nurtowała Shaftoe'a mniej więcej od roku. Kiedy teraz z gromadą innych napalonych i pijanych marines
przechodził obok, zwolnił kroku i zerknął przez okno, próbując zebrać kolejne dowody. Przysiągłby, że niektóre z ryb były
rubinowoczerwone - nie mogłyby mieć takiego koloru, gdyby je ugotowano.
Jeden z jego towarzyszy, Rhodes ze Shreveport, zauważył to spojrzenie. Zaczął podpuszczać Shaftoe'a, żeby wszedł
i zasiadł przy barze. Potem inny szeregowy, Gowicki z Pittsburgha, jeszcze podwoił stawkę!
Shaftoe zagryzł wargi i zastanowił się. Już właściwie zdecydował: pójdzie tam. Był zwiadowcą-snajperem, takie
szaleństwo leżało więc w jego naturze, ale uczono go także, że przed szturmem należy dokładnie zbadać teren.
Restauracja była w trzech czwartych wypełniona - wyłącznie umundurowanymi nippońskimi żołnierzami.
Oficerowie zebrali się przy barze, gdzie kucharz kroił tę niby surową rybę. Gdybyś miał tylko jeden granat, rzuciłbyś go
właśnie tam. Reszta sali zastawiona była długimi stołami, przy których szeregowcy popijali rosół z parujących czarek. Na
nich Shaftoe zwrócił szczególną uwagę, ponieważ to oni za jakieś sześćdziesiąt sekund mieli obijać mu mordę. Niektórzy
siedzieli sami i coś czytali. W rogu jeden żołnierz opowiadał kawał czy jakąś historię, przyciągając uwagę grupki
słuchaczy.
Im dłużej przeprowadzał rozpoznanie, tym bardziej Gowicki i Rhodes upewniali się, że naprawdę chce to zrobić.
Podekscytowani zawołali pozostałych marines, którzy oddalili się już w kierunku burdelu.
Shaftoe zobaczył, że wracają - jego taktyczne odwody. "No, kurwa, raz się żyje" powiedział i wszedł do środka.
Pozostali nie mogli w to uwierzyć: krzyczeli coś rozemocjonowani. Przechodząc przez próg restauracji, Shaftoe wszedł do
legendy.
Kiedy pojawił się w drzwiach, wszystkie Nipy spojrzały na niego. Jeśli nawet się zdziwili, nic nie okazali. Kucharz
za kontuarem zaczął wygłaszać jakieś rytualne powitanie, które zachwiało się i urwało, gdy tylko nań spojrzał. Gość po
drugiej stronie sali, wielki, rumiany Nip, wciąż opowiadał swój dowcip.
Shaftoe kiwnął głową tak ogólnie, podszedł do najbliższego stołka barowego i usiadł.
Inni marines zaczekaliby, aż zbierze się cały oddział. Potem przypuściliby masowy szturm na restaurację, połamali
kilka krzeseł, rozlali trochę zupy. Ale Shaftoe przejął inicjatywę, zanim do tego doszło i wszedł tam sam, jak przystało na
zwiadowcę-snajpera. Ale nie tylko dlatego, także dlatego, że był szczerze zaciekawiony tym lokalem; gdyby się dało,
chętnie spędziłby w środku kilka spokojnych minut i nauczył się czegoś nowego, zanim zacznie się zabawa.
Oczywiście pomógł też fakt, że Shaftoe po pijaku był spokojny i zamyślony, a nie zapalczywy i agresywny. Musiał
nieźle cuchnąć piwem (te Szwaby z Tsingao pędziły całkiem niezłe, smak kojarzył mu się z Wisconsin i sprawiał, że tęsknił
za domem). Ale nie darł się i nie rozbijał.
Kucharz pochylił się nad kawałkiem ryby i udawał, że go nie widzi. Panowie przy kontuarze zmierzyli go zimnym
wzrokiem, po czym zajęli się jedzeniem. Shaftoe patrzył na surowe ryby ułożone na tłuczonym lodzie, potem rozejrzał się
po sali. Nip w rogu odczytywał z notatnika krótkie zdania - dziesięć, może dwanaście słów. Jego mała publiczność po
każdej frazie spoglądała po sobie, uśmiechając się, krzywiąc, a czasem nawet tupiąc z podziwu.
O kurwa! Gość czytał wiersze! Shaftoe nic nie rozumiał, ale po brzmieniu poznał, że to muszą być wiersze. Co
prawda nie rymowały się, ale te Nipy wszystko robiły na odwrót.
Zauważył, że kucharz gapi się na niego. Odchrząknął, co i tak nie miało sensu: nie mówił po nippońsku. Spojrzał na
czerwone kawałki ryby, wskazał je, uniósł dwa palce.
Wszyscy zdumieli się, że Amerykanin faktycznie coś zamówił. Napięcie nieco zelżało. Kucharz zabrał się do pracy i
wyprodukował dwie porcje, które podał mu na drewnianej podstawce.
Shaftoe nauczył się jeść owady i odgryzać głowy kurczakom, sądził więc, że i z tym sobie poradzi. Chwytał palcami
kawałki ryby, tak jak oni, i zjadał. Były dobre. Poprosił dwie kolejne, tym razem innego gatunku. Gość w rogu ciągle czytał
wiersze. Shaftoe zjadł i zamówił coś jeszcze. Mniej więcej przez dziesięć sekund czuł się tam bezpiecznie - pomiędzy
smakiem ryby i brzmieniem poezji - i zapomniał, że przecież miał wszcząć brutalną bijatykę na tle rasowym.
Trzecie zamówienie brzmiało inaczej: surowa ryba przykryta z wierzchu cienkim, prześwitującym plasterkiem
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
14 / 344
* Tak nieodmiennie nazywali Nippończyków żołnierze piechoty morskiej, nigdy nieużywający czterech sylab tam, gdzie
wystarczą dwie (przyp. aut.).
czegoś wilgotnego i lśniącego. Wyglądało to jak papier pakowy nasączony olejem. Shaftoe przyglądał się przez chwilę, ale
nie przypominało mu to niczego znajomego. Rozejrzał się na boki z nadzieją, że któryś z Nipów zamówił to samo, chcąc
podejrzeć, jak się to właściwie je, ale bez skutku.
Do cholery, przecież to są oficerowie. Może któryś zna trochę angielski.
- P-szam. Co to jest? - zapytał, unosząc róg tej cudacznej błony.
Kucharz spojrzał nań nerwowo, po czym pytającym wzrokiem zmierzył pozostałych klientów. Wywiązała się
dyskusja. Wreszcie z końca baru odezwał się porucznik nippońskiej marynarki.
- Wodorosty.
Mrukliwy i wrogi ton porucznika nie spodobał się Shaftoe'owi. Mina towarzysząca słowom zdawała się mówić: I
tak tego nie zrozumiesz, wieśniaku, więc niech ci będzie, że to wodorosty.
Shaftoe splótł ręce na kolanach, przez chwilę przyglądał się wodorostom, a potem przeniósł wzrok na porucznika,
który wciąż patrzył na niego bez wyrazu.
- Jaki gatunek wodorostów, sir?
Po sali zaczęły przelatywać znaczące spojrzenia, jak alfabet semaforowy przed bitwą morską. Przerwano recytację
wierszy, szeregowcy z tyłu sali zaczęli podchodzić do baru. Porucznik tymczasem przetłumaczył pozostałym odpowiedź
Shaftoe'a; zaczęli ją szczegółowo omawiać, jakby była to poważna polityczna oferta, złożona przez Franklina Delano
Roosevelta.
Porucznik zamienił słówko z kucharzem. Potem znów zwrócił się do Shaftoe'a:
- Mówi, żebyś teraz zapłacił.
Kucharz uniósł dłoń i potarł palce kciukiem.
Po roku spędzonym na patrolach na Jangcy Bobby miał nerwy z tytanu i nieograniczone zaufanie do swych
kolegów, zatem zwalczył pokusę odwrócenia głowy i zerknięcia w okno. Wiedział, co może zobaczyć: gotowych umrzeć za
niego żołnierzy piechoty morskiej, ramię przy ramieniu. Podrapał się po niedawno wykonanym tatuażu w kształcie smoka.
W ciszy, która zapadła, wyraźnie było słychać skrobanie brudnych paznokci o świeże strupy.
- Nie odpowiedział pan na pytanie - powiedział Shaftoe, wymawiając słowa z typowo pijacką precyzją.
Porucznik przetłumaczył to na nippoński. Kolejna dyskusja. Tym razem jednak krótka i stanowcza. Shaftoe domyślił
się, że zamierzają go pobić. Wyprostował plecy.
Nipy były niezłe; jeszcze zanim podnieśli rękę na Shaftoe'a, przeprowadzili natarcie mające związać przebywające
na zewnątrz siły marines. Ów wyprzedzający atak uniemożliwił im otwarty najazd na restaurację, który mógłby
przeszkodzić oficerom w spożywaniu posiłku, a przy odrobinie szczęścia spowodować także znaczne straty materialne.
Potem Shaftoe poczuł, jak łapią go co najmniej trzy pary rąk i unoszą w powietrze. Pochwycił wzrok porucznika i
wrzasnął:
- Kit mi wciskasz z tymi wodorostami?!
Co do samej bijatyki, niezwykły był tylko fakt, że Shaftoe, jeszcze zanim zaczął, został wyniesiony na ulicę. Potem
już było tak, jak w innych bójkach z nippońskimi żołnierzami w Szanghaju. Wszystko sprowadzało się do meczu:
amerykańska krzepa (nie brali cię do czwartej brygady, jeśli nie miałeś przynajmniej z metra osiemdziesięciu wzrostu)
kontra nippońska sztuka naparzania.
Shaftoe nie był bokserem, lecz zapaśnikiem. Na szczęście. Inni marines unosili pięści i usiłowali walczyć zgodnie z
regułami markiza Queensberry - zerowe szanse przeciwko wschodnim sztukom walki. On zaś nie miał złudzeń co do
swych bokserskich umiejętności, toteż po prostu opuszczał głowę i szarżował jak byk, po drodze kilka razy obrywał po
gębie, ale przeważnie udawało mu się porządnie chwycić przeciwnika i cisnąć nim o bruk. Nip był po tym z reguły tak
wstrząśnięty, że Shaftoe bez problemu zakładał mu nelsona lub wykręcał rękę do tyłu i zmuszał do kapitulacji.
Na wynoszących go na zewnątrz żołnierzy natychmiast naskoczyli marines. Naprzeciw Shaftoe'a znalazł się
przeciwnik co najmniej dorównujący mu wzrostem - co dość niespotykane. Był też solidnie zbudowany. Ale nie
przypominał zapaśnika sumo, już raczej futbolistę: obrońcę i to z jajami. Skurwysyn był silny; Shaftoe od razu wiedział, że
wpadł w niezłe tarapaty. Gość walczył w innym stylu niż Amerykanie, styl ów obejmował (jak boleśnie przekonał się
Bobby) rozmaite niedozwolone chwyty, na przykład duszenie i silne, krótkie ciosy w główne sploty nerwowe. Rozziew
między ciałem i duszą Bobby'ego, spory już po samym alkoholu, został tymi technikami poszerzony do rozmiarów
otchłani. W końcu wylądował na chodniku; bezradny i sparaliżowany gapił się w pulchną twarz przeciwnika. Powalił go
(jak zauważył) ten sam facet, który czytał wiersze w rogu restauracji. Całkiem dobry zapaśnik był z tego poety. Albo i na
odwrót.
- To nie są wodorosty - rzekł wielki Nip. Miał minę jak uczeń, któremu się upiekło. - To się po angielsku nazywa
kalebasa czy jakoś tak. - Potem odwrócił się i wszedł z powrotem do restauracji.
Tyle legendy. Żaden z pozostałych marines nie ma jednak pojęcia, że nie było to ostatnie spotkanie Bobby'ego
Shaftoe'a i Goto Denga. Po tym zdarzeniu Bobby'ego nurtowało wiele pytań dotyczących problemów tak różnorodnych jak
wodorosty, poezja i japońskie naparzanki. Odszukał Goto Denga, co nie było takie trudne - wynajął po prostu jakiegoś
Chińczyka, żeby chodził za potężnym Nipem po mieście i codziennie zdawał raport. Dowiedział się zatem, że Goto Dengo
codziennie spotyka się w parku ze swymi kamratami i ćwiczy jakieś sztuki walki. Uporządkowawszy sprawy testamentowe
i napisawszy ostatni list do swych rodziców i rodzeństwa w Oconomowoc, Shaftoe udał się pewnego ranka do parku,
przedstawił zaskoczonemu Goto Dengowi i umówił się, że będzie służył za żywy worek treningowy. Uznali, że jego
umiejętności samoobrony są wręcz prymitywnie śmieszne, lecz podziwiali go za odporność; zatem za niewielką cenę kilku
złamanych żeber i palców Bobby Shaftoe odbył wstępny kurs owej szczególnej sztuki naparzania, ulubionej przez Goto
Denga. Zwało się to dżudo. Z czasem wynikło z tego kilka towarzyskich spotkań w barach i restauracjach, gdzie Shaftoe
nauczył się rozpoznawać cztery rodzaje wodorostów, trzy gatunki rybiej ikry i kilka smaków nippońskich wierszy.
Oczywiście nie rozumiał, ale potrafił liczyć sylaby. Wydawało mu się, że to wystarcza, by delektować się ich poezją.
Jasne, że to mu nie pomoże - podobnie jak i pozostałe informacje o ich kulturze - jeżeli rozkażą mu zabijać Nipów.
Shaftoe w rewanżu pokazał Goto Dengowi, jak się porządnie rzuca piłką. Wielu Nipów jest świetnych w baseballu -
nawet oni się śmieli, widząc, jak ich zwalisty przyjaciel bezsensownie wymachuje rękami. Ale Shaftoe nauczył go stawać
w rozkroku, skręcać barki i podążać ciałem za piłką. Przez ostatni rok bardzo przykładał się do tych lekcji -może dlatego aż
do Manili, a nawet potem, wciąż widział oczyma wyobraźni Goto Denga rozstawiającego stopy na kamieniach nabrzeża,
zamierzającego się i ciskającego weń owiniętym wstążką granatem.
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
15 / 344
Po kilkudniowej podróży wszyscy widzą, że sierżant Frick zapomniał, jak się czyści buty. Co noc wystawia je na
pokład obok koi, jakby spodziewał się, że jakiś kulis zabierze je i wyglansuje. Co rano, budząc się, zastaje je w jeszcze
gorszym stanie. Po kilku dniach zaczyna zbierać opieprz od kadry i dostawać dyżury przy obieraniu ziemniaków.
To byłoby jeszcze do wybaczenia. Kariera Fricka zaczęła się na prerii od polowania na atakujących pociągi
pocztowe, obwieszonych amunicją desperados. Poważnie. W 1927 z zaskoczenia wywieźli go do Szanghaju, musiał więc
wykazać się pewną elastycznością. No dobrze. Teraz siedzi na tym nędznym przedwojennym krążowniku i ciężko mu. No
dobra. Ale nie zachowuje przy tym godności, której marines wymagają od siebie. Narzeka. Pozwala się upokarzać.
Wścieka się. Wielu innych chińskich marines zachowuje się podobnie.
Pewnego razu, gdy Shaftoe rzuca sobie skórzanką z paroma innymi młodymi marines, widzi nagle grupkę tych
starych na achterdeku. Po samych gestach i minach widać, że znowu narzekają.
Shaftoe słyszy gadkę dwóch marynarzy.
- Co się, kurwa, porobiło z tymi marines? - mówi jeden. Drugi w smutku kiwa głową, jak lekarz, któremu pacjent
właśnie fajtnął oczami do tyłu.
- Te biedaki całkiem zazjaciały.
A potem obracają się i patrzą na Shaftoe'a.
Tego wieczoru Shaftoe pochłania kolację dwa razy szybciej, wstaje i podchodzi do stołu, gdzie ponuro siedzą starzy
marines.
- Przepraszam, że przeszkadzam, panie sierżancie! - krzyczy. - Proszę o pozwolenie wyczyszczenia panu butów!
Frickowi opada szczęka, ukazując na wpół przeżuty kawał gotowanej wołowiny.
- Czego?
Mesa zamilkła.
- Panie sierżancie, proszę o pozwolenie wypastowania pańskich butów!
Frick nawet na trzeźwo nie jest za bystry, a teraz wystarczy spojrzeć na jego źrenice, by stało się oczywiste, że wraz
z kolegami przeszmuglował na pokład trochę opium.
- Nu, myślę, że tak - odpowiada. Popatruje po swym plutonie zrzęd. Są trochę zmieszani, a trochę rozbawieni.
Rozwiązuje sznurowadła. Bobby Shaftoe zabiera te obrzydlistwa; po chwili wraca z pięknie wyglansowanymi butami. W
tym czasie Frick już się nawalił i rządzi wszystkimi. - Nu, nieźle wyglądają te buty, kapralu - mówi, zadzierając nosa. -
Niech mnie, jesteś w tym prawie tak dobry jak mój kulis.
W nocy ktoś zaszywa kilku kolesiów Fricka w koce i robi im też inne, bardziej chamskie kawały. Jednemu nieznani
sprawcy spuszczają kocówę. Z rana dowództwo przeprowadza niespodziewaną inspekcję i opieprza ich. Przez większość
dnia "zazjaciali" siedzą w kącie i oglądają sobie nawzajem plecy.
Około południa Frick wreszcie pojmuje, że wszystko to sprowokował gest Shaftoe'a i że Shaftoe od razu wiedział,
co się stanie. Wali na pokład, podbiega do niego i próbuje wyrzucić go za burtę.
Bobby'ego w ostatniej chwili ostrzega jeden z kolegów. Rzuca się w bok, o włos unikając ataku. Frick odbija się od
relingu, odwraca i usiłuje złapać go za jaja. Shaftoe dźga go w oko. Frick się uspokaja. Odsuwają się od siebie.
Formalnościom stało się zadość; unoszą pięści.
Boksują przez kilka rund. Zbiera się wielki tłum marines. Większość stawia na Fricka. Wprawdzie jest tępy jak but,
a teraz jeszcze wściekły, ale za to dobry w pięściach, no i waży ze dwadzieścia kilo więcej.
Shaftoe wytrzymuje do momentu, kiedy ciężki cios Fricka rozbija mu wargę.
- Ile jeszcze mamy do Manili? - krzyczy. Każde pytanie zaskakuje Fricka i wprawia w osłupienie. Na chwilę się
prostuje.
- Dwa dni - odpowiada jeden z oficerów.
- Niech to szlag - mówi Bobby Shaftoe. - Jak, do cholery, mam całować moją kobietę z taką gębą?
Frick odpowiada:
- To idź na miasto i znajdź sobie tańszą.
Tyle tylko trzeba. Shaftoe opuszcza głowę i szarżuje na Fricka, wrzeszcząc jak Nip. Zanim Frick się pozbierał,
Shaftoe już zapakował go w jeden z tych chwytów od Goto Denga. Posuwa się w górę, w końcu łapie go za szyję i ściska,
aż wargi Fricka przybierają barwę wnętrza ostrygi. Potem przewiesza go przez reling, trzymając za kostki. Frick
przytomnieje na tyle, żeby zawołać:
- Poddaję się!
Szybko zbiera się sąd dyscyplinarny. Shaftoe zostaje uznany za winnego okazywania grzeczności (przez
wyczyszczenie butów Fricka) i obrony żołnierza (siebie) przed rozwścieczonym napastnikiem. Rozwścieczony napastnik
idzie prosto do paki. Już po kilku godzinach dochodzące stamtąd odgłosy informują wszystkich, jak się czuje człowiek po
odstawieniu opium.
A więc sierżant Frick nie zobaczy, jak wpływają do Zatoki Manilskiej. Shaftoe prawie go żałuje.
Cały dzień mają po lewej burcie wyspę Luzon - ledwie widoczną przez mgłę czarną sylwetkę; czasem przelotnie
błysną palmy i plaże. Wszyscy marines już tędy przepływali, znają więc Cordillero Central, na północ od nich, a za nim
góry Zambale, spadające do morza nieopodal zatoki Subic. Subic wyzwala lawinę pieprznych anegdot. Nie wpływają tam
jednak: podążają na południe, wokół półwyspu Bata'an, następnie biorąc kurs w kierunku lądu, wprost w Zatokę Manilską.
Cały okręt zajeżdża pastą do butów, talkiem i płynem po goleniu; może i czwarta brygada specjalizuje się w chodzeniu na
dziwki i nadużywaniu opium, ale wiadomo też, że to najprzystojniejsi marines w całym korpusie.
Mijają Corregidor, wyspę w kształcie kropli wody na wypastowanym bucie, lekko zaokrągloną pośrodku, ale stromo
opadającą ku morzu. Jeden z końców to długi, chudy i suchy ogon. Marines wiedzą, że jest zryta tunelami i najeżona
straszliwymi działami, lecz jedyną widoczną fortyfikacją są betonowe koszary na wierzchołku, mieszczące fachowców od
obsługi tej broni. Ponad szczytem wznosi się plątanina anten. Wyglądają znajomo - wiele z nich unosiło się poprzednio nad
Stacją Alfa w Szanghaju, gdzie Shaftoe musiał je zdemontować i załadować na ciężarówkę.
Niedaleko nich do morza opada olbrzymi wapienny klif. U podstawy jest wejście do kryjówki wszystkich tych
szpionów i radiooperatorów. Nieopodal znajduje się port, dość oblężony w tej chwili: rozładowują towary z cywilnych
frachtowców i ustawiają je na plaży. Każdy marine to widzi; pewny znak, że będzie wojna. "Augusta" kotwiczy w
zatoczce. Przeładowują nakryte plandekami radiowe machiny na motorówki i zawożą do przystani, wraz z cienkoszyimi
facetami, którzy opiekowali się nimi w Szanghaju.
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
16 / 344
Kiedy mijają Corregidor i wchodzą do zatoki, zapach niknie. Pod powierzchnią wody pływają esy-floresy glonów.
Nad nieruchomym morzem ciągną się brązowe sznury dymu z kominów statków. Nietknięte wiatrem, rozpływają się w
półprzejrzyste, postrzępione łańcuchy górskie. Mijają wielką bazę wojskową w Cavite - spłacheć lądu tak płaskiego i nisko
położonego, że gdyby nie palisada drzew palmowych, nie byłoby wiadomo, gdzie kończy się woda. Wznosi się tam kilka
hangarów i wież ciśnień, a za nimi widać ciemne skupiska koszar. Manila leży wprost przed nimi, wciąż spowita mgiełką.
Niedługo zapadnie wieczór.
Później mgła się rozpływa; atmosfera staje się przejrzysta jak oczy dziecka, niemal przez godzinę widoczność sięga
nieskończoności. Potem wpływają na otoczoną cumulonimbusami arenę; chmury przeszywają korkociągi błyskawic.
Płaskie szare chmury, jak odłamki porozbijanych dachówek pomiędzy kowadłami. Za nimi następna warstwa chmur
zamyka się w sklepienie w pół drogi do księżyca, żarząc się różowo i łososiowo w promieniach zachodzącego słońca.
Jeszcze dalej kolejne chmury, opatulone deszczem jak ozdoby choinkowe bibułką, przebłyski czystego nieba, kolejne
cumulonimbusy strzelające do siebie dwudziestokilometrowymi piorunami. Niebo wewnątrz nieba wewnątrz nieba.
W Szanghaju było zimno, a całą drogę się ocieplało. Niektóre dni były upalne i duszne. Lecz kiedy na horyzoncie
pojawia się Manila, pokład przewiewa ciepła bryza. Marines wzdychają, jakby wszyscy unisono dostali wytrysku.
Zapach Manili
Wachlowany palmami
I uda Glory
Płaskie dachy Manili mają mieszany styl, trochę hiszpański, trochę chiński. Miasto odgradza od morza wklęsły wał,
z bulwarem na szczycie. Spacerowicze odwracają się i machają do marines, niektórzy przesyłają całusy. Po schodach
kościoła schodzi na bulwar para młoda; robi sobie zdjęcie w rzucającym płaskie cienie brzoskwiniowym poblasku
zachodzącego słońca. Faceci noszą pstrokate, zwiewne filipińskie koszule lub amerykańskie mundury, kobiety - piękne
suknie. Marines gwiżdżą i drą się, kobiety spoglądają na nich, unosząc nieco spódnice, żeby się nie potknąć. Marines
dostają zawrotów głowy i prawie wypadają za burtę.
Kiedy zawijają, z wody wystrzeliwuje półksiężycowy szyk latających ryb. Oddala się ruchem wędrującej pustynnej
wydmy. Rybki są srebrne, w kształcie liści. Po kolei z metalicznym stuknięciem uderzają w wodę. Dźwięki zlewają się w
ostry terkot. Półksiężyc szybuje pod keją, przepływa między jej filarami i znika w mroku głębin.
Manila, Perła Orientu, 7 grudnia 1941, wczesny niedzielny wieczór. Na Hawajach, po drugiej stronie linii zmiany
daty, dopiero co minęła północ. Bobby Shaftoe i jego koledzy mają kilka godzin wolnego. Miasto jest nowoczesne,
kwitnące, chrześcijańskie i zna angielski. Jest najbogatszym i najmniej zacofanym miastem w Azji, całkiem jakbyś był w
domu, w Stanach. Pomimo katolickiej wiary są tu miejsca najwyraźniej od fundamentów zaprojektowane specjalnie na
potrzeby napalonych marynarzy. Można tam trafić, skręcając raz w prawo, kiedy tylko stanie się na suchym lądzie.
Bobby Shaftoe skręca w lewo, grzecznie wymawiając się legionowi rozgorączkowanych prostytutek, i obiera kurs
na majaczące w ciemności ściany Intramuros. Przystaje tylko koło kwiaciarza w parku i kupuje bukiet róż. Facet ma niezły
utarg. Park i mury pełne są przechadzających się kochanków; mężczyźni przeważnie w mundurach, kobiety w skromnych,
ale eleganckich sukniach, kręcą przełożonymi przez ramię parasolkami.
Kilku dorożkarzy chce z nim ubić interes, ale Bobby odmawia. Dorożka zawiozłaby go jeszcze szybciej, a on jest na
to zbyt zdenerwowany. Przechodzi przez bramę w murze do starej hiszpańskiej dzielnicy.
Intramuros to labirynt kamiennych ścian o barwie jasnej skóry, stromo wznoszących się ponad wąskimi uliczkami.
Żelazne kraty strzegą okien parterów, wijąc się, pęczniejąc i wypuszczając precyzyjnie wykute liście. Pierwsze piętra
przewieszają się nad ulicą, dźwigając latarnie gazowe, właśnie zapalane przez służących z długimi, kopcącymi prętami. Z
okien na górze płynie śmiech i muzyka, a kiedy przechodzi przed otwierającymi się na wewnętrzne dziedzińce arkadami,
czuje zapach kwiatów.
Nie rozróżnia tych ulic. Pamięta nazwę "Magallanes", bo kiedyś Glory powiedziała mu, że to to samo co
"Magellan". Pamięta widok katedry z okna domu państwa Pascual. Kilka razy obchodzi ten kwartał - jest pewien, że to już
blisko. Wtem słyszy dochodzący z pierwszego piętra wybuch dziewczęcego śmiechu i leci ku niemu jak meduza wessana
w rurę. Zgadza się. To tutaj. Dziewczyny po angielsku obgadują jednego ze swych nauczycieli. Nie słyszy wprawdzie głosu
Glory, ale wydaje mu się, że odróżnia jej śmiech.
- Glory - mówi. Potem powtarza to głośniej. Jeśli nawet go słyszą, nie zwracają uwagi. W końcu zamierza się i ciska
bukietem róż, jak granatem w kształcie tłuczka, ponad drewnianą balustradą, przez wąską szczelinę w okiennicach z
macicy perłowej, wprost do pokoju.
Zapada niezwykła cisza, przeradzająca się po chwili w kaskadę śmiechu. Przeraźliwie nieśmiało rozsuwają się
okiennice z macicy perłowej. Na balkon wychodzi dziewiętnastoletnia dziewczyna. Ma na sobie mundurek szkoły
pielęgniarskiej, biały jak blask gwiazd na biegunie północnym. Włosy rozpuszczone do wyszczotkowania wiją się leniwie,
poruszane wieczorną bryzą. Ostatni, rumiany promień zachodzącego słońca sprawia, że jej twarz żarzy się jak węgielek.
Glory chowa się za bukietem, kryje w nim nos, głęboko wdycha zapach, czarnymi oczyma zerkając na Bobby'ego
spomiędzy kwiatów. Potem powoli go opuszcza, ukazując wysokie kości policzkowe, doskonały maleńki nosek,
fantastycznie wyrzeźbione wargi i ledwie widoczne zęby, białe, ale zachęcająco krzywe.
- Matko z córką - mówi Bobby Shaftoe - kości policzkowe masz jak pług śnieżny.
Ona przykłada palec do ust. Cokolwiek dotyka jej warg, przeszywa pierś Shaftoe'a niewidzialną włócznią. Przez
chwilę przygląda mu się, ustala, czy skupił na niej uwagę i czy nigdzie sobie nie pójdzie. Potem odwraca się. Światło
prześlizguje się po jej pośladkach, nie ukazując nic, ale sugerując wgłębienie pośrodku. Wraca do pokoju i zasuwa za sobą
okiennicę.
Nagle pokój pełen dziewcząt milknie, dochodzą tylko sporadyczne, tłumione chichoty. Shaftoe zagryza język.
Wszystko spieprzą. Państwo Pascual zwrócą uwagę na tę ciszę i będą coś podejrzewać.
Wielka brama otwiera się, szczękając żelastwem. Odźwierny zaprasza go do środka. Shaftoe idzie za tym starszym
jegomościem przez czarny sklepiony wjazd. Twarde podeszwy lśniących butów ślizgają się na kamieniach. Koń w stajni na
tyłach czuje zapach jego wody po goleniu i rży. Radio w służbówce portiera pobrzękuje senną amerykańską muzyką -
wolnymi tańcami z wojskowej rozgłośni.
Kamienne ściany dziedzińca obrasta kwitnąca winorośl. Jest tu cicho, czysto i przytulnie, prawie jak we wnętrzu.
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
17 / 344
Portier wskazuje mu schody wiodące na pierwsze piętro. Glory nazywa je entresuelo i mówi, że to półpiętro. Dla
Bobby'ego wygląda jak normalne piętro. Wchodzi. Zadzierając głowę, widzi pana Pascual, drobnego, łysego mężczyznę z
przystrzyżonym wąsikiem i w okularach. Nosi amerykańską koszulę z krótkimi rękawami, spodnie khaki i kapcie; w jednej
dłoni ma kieliszek san miguel, w drugiej papierosa.
- Miło znowu pana widzieć, szeregowy Shaftoe!
- Przepraszam, panie Pascual, ale już jestem kapralem.
Pan Pascual wtyka papierosa do ust i ściska rękę Bobby'ego.
- No to gratuluję! W zeszłym tygodniu spotkałem się z pana wujem, Jackiem. Chyba nie spodziewał się pańskiego
powrotu.
- Sir, wszyscy byli całkiem zaskoczeni - odpowiada Bobby.
Idą teraz nieco wyższym pasażem wokół dziedzińca. Pan Pascual prowadzi ich aż do drzwi wiodących na
entresuelo. Ściany są tu z szorstkiego kamienia, podłoga to zwykłe malowane deski. Przechodzą przez mroczny, posępny
gabinet. Niegdyś ojciec i dziadek pana Pascual przyjmowali tutaj zarządców swych hacjend i plantacji. Przez chwilę Bobby
ma nadzieję. Na tym piętrze jest kilka pokoi, które kiedyś służyły wyższym służącym, wujom - starym kawalerom, i
ciotuniom - podlotkom. Teraz hacjendy to już nie to co kiedyś, więc państwo Pascual wynajmują te pokoje uczennicom.
Może pan Pascual prowadzi go od razu do Glory?
Ale to tylko złudzenia wyposzczonego żołnierza; Shaftoe znajduje się u stóp olbrzymich schodów z polerowanego
drewna nara. Widzi sufit z blachy falistej, żyrandole i imponującą sylwetkę pani Pascual, wbitą w potężny gorset,
wyglądający tak, jakby wymyślili go konstruktorzy statków. Wchodzą do antesala, która według Glory służy do
przyjmowania przypadkowych, niezapowiedzianych gości; choć i tak Bobby w życiu nie widział elegantszego pokoju.
Wszędzie stoją stare wazy i wazony, pewnie antyczne i pewnie z Chin i Japonii. Powiewa świeży wietrzyk; Bobby wygląda
przez okno i widzi dobrze wykadrowaną, zieloną kopułę katedry, zwieńczoną celtyckim krzyżem; dokładnie taką ją
zapamiętał. Pani Shaftoe wyciąga dłoń, Shaftoe ją ściska.
- Pani Pascual - odzywa się - serdecznie dziękuję za przyjęcie mnie.
- Proszę usiąść - mówi. - Musi pan nam wszystko opowiedzieć.
Shaftoe siada w wykwintnym fotelu koło fortepianu, nieznacznie poprawia spodnie, żeby nie uwierały sztywnego
penisa, przesuwa ręką po policzku. Golenie starczy jeszcze na parę godzin. Nad głową brzęczy eskadra samolotów. Pani
Pascual po tagalsku instruuje pokojówkę. Shaftoe bada pokryte strupami rany na kostkach palców i zastanawia się, co
rzekłaby pani Pascual, gdyby rzeczywiście wszystko jej opowiedział. Może lody skruszyłaby jakaś anegdotka o walce
wręcz z chińskimi rzecznymi piratami na rzece Jangcy. Przez drzwi i hol widzi róg domowej kaplicy, same gotyckie
ostrołuki, złocony ołtarz i haftowany klęcznik, całkiem wyświechtany łękotkami pani Pascual.
Podają papierosy, ułożone w dużej szkatule z laki jak pociski artyleryjskie w skrzynce. Popijają herbatę i gawędzą o
byle czym, zdaje się, że przez jakieś trzydzieści sześć godzin. Panią Pascual trzeba wciąż zapewniać, że wszystko jest w
najlepszym porządku i nie będzie wojny. Pan Pascual najwyraźnie sądzi, że wojna jest tuż-tuż i przez cały czas wpada w
zadumę. Interesy szły ostatnio nieźle. Razem z Jackiem Shaftoe, wujem Bobby'ego, przewozili mnóstwo towaru do
Singapuru. Ale niebawem pewnie sytuacja się pogorszy.
Pojawia się Glory. Zmieniła szkolny mundurek na sukienkę. Bobby niemal wypada tyłem przez okno. Pani Pascual
konwencjonalnie ponownie ich sobie przedstawia. Bobby Shaftoe całuje Glory w dłoń - sądzi, że to musi być bardzo
szarmancki gest. Ma szczęście, że to uczynił - Glory ukrywa w dłoni maleńką, zwiniętą karteczkę, która ląduje w jego ręce.
Glory siada i natychmiast otrzymuje filiżankę herbaty. Znów wieki całe gadki-szmatki. Pan Pascual osiemdziesiąty
siódmy raz pyta, czy Bobby spotkał się już z wujem Jackiem, Shaftoe zaś powtarza, że dosłownie przed chwilą opuścił
okręt, ale na pewno odwiedzi go jutro rano. Przeprasza i wymyka się do łazienki, staromodnej, z dwoma dziurami ponad
głębokimi sztolniami, na pewno prowadzącymi aż do samego piekła. Rozwija i czyta karteczkę, zapamiętuje instrukcje, po
czym drze ją i wrzuca do dziury.
Pani Pascual pozwala parze zakochanych na trochę "prywatności", co oznacza, że rodzice wychodzą z pokoju i nie
wpadają częściej niż co pięć minut. Potem następuje boleśnie długa i szczegółowa ceremonia pożegnalna, na której końcu
Shaftoe ląduje na ulicy, a Glory powiewa mu chusteczką z balkonu.
Pół godziny później ich języki trenują dżudo z tyłu dorożki galopującej po bruku w stronę nocnych klubów na
Malate. Uwolnienie Glory z rezydencji państwa Pascual to prosta sprawa dla mającego silną motywację marine z Chin i
szwadronu cwanych uczennic szkoły pielęgniarskiej.
Lecz Glory chyba całuje go z otwartymi oczami, bo nagle uwalnia się i woła do fiakra:
- Proszę stanąć! Proszę stanąć!
- Co jest? - tępo pyta Shaftoe. Rozgląda się i nie widzi nic poza górującym nad nimi wielkim starym kościołem.
Ukłucie strachu. Ale kościół jest ciemny, brak Filipinek w długich sukniach i marines w galowych mundurach, więc to nie
może być jego ślub.
- Chcę ci coś pokazać - mówi Glory i gramoli się z dorożki. Shaftoe goni za nią - do kościoła San Agustin. Tyle razy
przechodził koło tej kupy kamieni, lecz nie sądził, że wejdzie do środka - na randkę.
Glory zatrzymuje się u stóp potężnych schodów i mówi:
- Widzisz?
Shaftoe spogląda w mrok, myśląc, że może jest tam jakiś witraż, albo dwa, może Chrystusowe Rany, albo Przebicie
Świętego Boku, ale...
- Popatrz w dół - mówi Glory, postukując miniaturową stopą w pierwszy stopień schodów. Jest to jeden,
gigantyczny kawał granitu.
- Wygląda mi na jakieś dziesięć do dwudziestu ton - autorytatywnie oznajmia Bobby.
- Pochodzi z Meksyku.
- A tam, opowiadasz!
Glory uśmiecha się do niego.
- Zanieś mnie na górę. - I na wypadek, gdyby Shaftoe śmiał odmówić, niemal pada na niego; nie ma więc wyboru -
musi chwycić ją w ramiona. Glory kładzie szyję w zgięciu ramienia Bobby'ego, żeby jak najbardziej zbliżyć się do jego
twarzy, lecz on najlepiej pamięta dotyk jedwabnego rękawa na świeżo ogolonej skórze.
Zaczyna się wspinać. Choć Glory nie waży dużo, spocił się jak mysz już po czterech stopniach. Ona obserwuje go z
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
18 / 344
odległości dziesięciu centymetrów, wypatrując oznak zmęczenia. Czuje, że się rumieni. Dobrze, że na schodach palą się
tylko ze dwie świece. Stoi tu piękne popiersie Chrystusa w koronie cierniowej; po twarzy ściekają mu długie, równoległe
strużki krwi, a po prawej...
- Te wielkie głazy, po których idziesz, zostały wydobyte w Meksyku kilkaset lat temu, zanim jeszcze Ameryka stała
się państwem. Przypłynęły tutaj w manilskich galeonach, jako balast. - Wymawia to bajast.
- Niech mnie.
- Kiedy przybiły, wyciągnięto kamienie, przywieziono tutaj, do kościoła San Agustin i ułożono jeden na drugim. Co
roku nowy głaz na zeszłorocznym. Wreszcie po wielu latach powstały takie schody.
Po chwili Shaftoe myśli, że co najmniej tyle lat zajmie mu wejście na górę tego cholerstwa. Szczyt udekorowany
jest naturalnej wielkości Chrystusem dźwigającym krzyż, chyba tak ciężki, jak jeden z tych kamiennych stopni. I co,
Bobby miałby się skarżyć? Wtedy odzywa się Glory:
- A teraz znieś mnie z powrotem, żeby dobrze zapamiętać tę historię.
- Masz mnie za jakiegoś napalonego półgłówka, który nie zapamięta historii, jeśli nie ma w niej pięknej
dziewczyny?
- Tak - odpowiada Glory i śmieje mu się w twarz. Znosi ją. Potem, zanim cokolwiek innego przyjdzie jej do głowy,
niesie ją wprost przez drzwi i do bryczki.
Bobby Shaftoe w trakcie akcji bojowej nigdy nie traci głowy, ale reszta wieczoru jest dla niego rozmytym
majakiem. Przez mgłę przebija się tylko kilka wrażeń: wysiadają z dorożki przed nadmorskim hotelem; wszyscy żołnierze
gapią się na Glory; Bobby gapi się na nich, grożąc, że nauczy ich kultury; tańczą przytulańca w sali balowej, a spowite w
jedwab udo Glory wsuwa się coraz bardziej między jego nogi; jej sprężyste ciało przyciska się doń coraz mocniej;
spacerują po bulwarze pod rozgwieżdżonym niebem; zauważają, że jest odpływ; wymieniają spojrzenia; Bobby znosi ją na
wąski pasek kamienistej plaży.
Zanim rzeczywiście zaczął ją rżnąć, w mniejszym lub większym stopniu stracił świadomość, odleciał w jakiś
fantastyczny, libidynalny sen. Rżną się bez najmniejszych zahamowań, bez wątpliwości, bez jakichkolwiek kłopotliwych
myśli. Ich ciała same z siebie zlały się w jedno, jak para kropli deszczu na szybie. Jeśli w ogóle o czymś myśli, to o tym, że
jest to kulminacyjny punkt całego życia. Narodziny w Oconomowoc, bal maturalny, polowania na jelenie na Półwyspie
Górnym, poligon na wyspie Parris, wszystkie chińskie bijatyki i potyczki, pojedynek z sierżantem Frickiem, wszystko to
jest drzewce za ostrzem włóczni.
Gdzieś wyją syreny. Gwałtownie odzyskuje świadomość. Czyżby przez całą noc trzymał Glory opartą o falochron, a
ona ściskała go udami w talii? To niemożliwe. W ogóle nie było przypływu.
- Co to takiego? - pyta ona. Ręce ma zaciśnięte na jego szyi. Rozplata je i opuszcza na jego pierś.
Wciąż unosząc ją na rękach splecionych pod nieskazitelnym i ciepłym tyłeczkiem, Shaftoe odsuwa się od skały i
odwraca w stronę morza, patrząc na niebo. Widzi włączające się reflektory. I nie jest to hollywoodzka premiera.
- To wojna, kochanie - odpowiada.
Szturmy
Foyer hotelu Manila jest mniej więcej wielkości boiska futbolowego. Pachnie zeszłorocznymi perfumami,
egzotycznymi orchideami i sprayem na owady. Przy frontowych drzwiach stoi wykrywacz metali; tak się składa, że od
kilku dni mieszka tu premier Zimbabwe. Wysocy Afrykanie w porządnych garniturach stoją tu i ówdzie, grupkami po
dwóch, trzech. Stadka nippońskich turystów w bermudach, sandałach i białych skarpetkach gnieżdżą się w miękkich,
szerokich i głębokich sofach, cicho oczekując na umówiony sygnał. Filipińskie dzieciaki z wyższych sfer dzierżą
walcowate pojemniki po chipsach, jak wodzowie plemion swe berła. W bezpiecznej odległości krąży dystyngowany starszy
boy z ręcznym rozpylaczem, spryskując podłogę środkiem owadobójczym. Wchodzi Randall Lawrence Waterhouse,
ubrany w turkusową koszulkę polo, z wyszytym logo jednej z tych zbankrutowanych firm high-tech, które założyli wraz z
Avim, luźne błękitne dżinsy na szelkach i potężne sportowe buty, niegdyś białe.
Zaraz po przejściu wszystkich formalności na lotnisku zauważył, że Filipiny, podobnie jak Meksyk, są jednym z
tych krajów, gdzie Liczą Się Buty. Szybko podbiega do recepcji, żeby zachwycająca młoda dziewczyna w morskiej liberii
nie widziała jego stóp. Kilku fagasów wdaje się w żałosną, syzyfową przepychankę wokół jego walizy, która ma wymiary i
ciężar dwuszufladowej szafki na akta. Avi powiedział mu: "Nie znajdziesz tam żadnych technicznych książek. Zabierz
wszystkie, które mogą się przydać".
Apartament Randy'ego składa się z sypialni i pokoju dziennego, oba mają ze cztery metry wysokości. Jest jeszcze
korytarz z kilkoma szafkami i różnymi urządzeniami sanitarnymi. Całość wyłożono jakimś twardym tropikalnym
drewnem, zabarwionym na piękny, kasztanowy kolor, co na północy wyglądałoby ponuro, ale tutaj tworzy przytulny,
domowy nastrój. Dwa główne pokoje mają olbrzymie okna. Przy klamkach znajdują się maleńkie tabliczki ostrzegające
przed tropikalnymi owadami. Każdy pokój odgrodzony jest od okien wielowarstwowym systemem barier: niesamowicie
ciężkie drewniane okiennice, jeżdżące z łoskotem po szynach, jak manewrujące na rozjazdach pociągi towarowe; druga
warstwa to pięciocentymetrowe kwadraty z macicy perłowej, oprawne w wypolerowaną drewnianą kratkę, wszystko to
przesuwa się na kolejnych szynach; potem firanki i na koniec grube kotary, zawieszone na podzwaniających stalowych
prętach.
Zamawia wielką filiżankę kawy, która budzi go na krótko - ledwo zdąża się rozpakować. Jest późne popołudnie.
Fioletowe chmury wyłaniają się z otaczających miasto gór z niemal namacalnym rozpędem wulkanicznych lawin błotnych,
zamieniając połowę nieba w ciemny mur poprzecinany pionowymi piorunami; ściany pokoju błyskają, jakby pod oknem
uwijali się paparazzi. Tam jednak po chodnikach pędzą sprzedawcy żywności z Rizal Park, uciekając przed deszczem,
który pada, jak padał od pięciuset lat, na pochyłe, czarne ściany Intramuros. Gdyby nie biegły w linii prostej, można by
wziąć je za naturalne dziwo geologiczne: nagie, ciemne wulkaniczne grzbiety wynurzające się z trawy niczym zęby z
dziąseł. Mury mają klinowate wycięcia, ponad wyschłą fosą zbiegające się ku dawnym strzelnicom, tak by pola ostrzału
poszczególnych dział zachodziły na siebie.
Kiedy mieszkasz w Stanach, nigdy nie widzisz niczego starszego niż dwa, dwa i pół wieku, a i po to musisz
pojechać na Wschodnie Wybrzeże. Świat służbowych podróży -lotnisk i taksówek - wszędzie wygląda tak samo. Randy
nigdy nie może uwierzyć, że znalazł się w innym kraju, dopóki nie ujrzy czegoś takiego jak Intramuros, a wtedy musi
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
19 / 344
dłuższy czas stać tam jak kretyn i medytować.
W tym samym momencie nad Oceanem Spokojnym w małym, sympatycznym wiktoriańskim miasteczku, leżącym
w jednej trzeciej drogi z San Francisco do Los Angeles, zacinają się komputery, znikają z nich ważne pliki, poczta dryfuje
w przestrzeń międzygalaktyczną, a wszystko to dlatego, że Randy nie ma ich na oku. Owo miasteczko mieści trzy małe
college'e: jeden założony przez stan Kalifornia i dwa założone przez protestanckie odłamy, teraz przeklinane przez
większość wykładowców. Wszystkie trzy – Trzej Bracia - stanowią do spółki ośrodek akademicki o średnim znaczeniu. Ich
systemy komputerowe są połączone. Wymieniają między sobą studentów i profesorów, a od czasu do czasu urządzają
konferencje naukowe. W tej części Kalifornii są plaże, góry, lasy sekwojowe, winnice, pola golfowe i rozległe instytucje
penitencjarne. Jest tu też mnóstwo trzy- i czterogwiazdkowych hoteli, a Trzej Bracia dysponują w sumie tyloma aulami i
salami, że mogą gościć kilka tysięcy uczestników. Avi zadzwonił jakieś osiem godzin temu, w trakcie poważnej
interdyscyplinarnej konferencji: "Środkowa faza (1939-45) walki o panowanie nad światem w XX wieku n.e.". Trochę to
przydługie, pojawił się więc zwięzły pseudonim: "Wojna jako Tekst". Goście przyjeżdżają z Amsterdamu, Mediolanu i tak
dalej. Komitet organizacyjny konferencji, w którym zasiada również Charlene, dziewczyna (właściwie wszystkie objawy
wskazują, że była dziewczyna) Randy'ego, kazał pewnemu artyście z San Francisco namalować plakat. Artysta zaczął od
czarno-białego, półtonowego zdjęcia przedstawiającego wymizerowanego żołnierza piechoty z II wojny światowej, z
papierosem zwisającym z kącika ust. Przepuścił je przez ksero, rozlewając kropki rastra w grube plamy, jak przeżute przez
psa gumowe piłeczki, potem poddał jeszcze innym zniekształceniom, aż otrzymał postrzępiony, agresywny, wyrazisty
obraz: blade oczy żołnierza stały się niesamowicie białe. Następnie dodał kilka kolorowych plam: czerwoną szminkę,
błękitny cień do powiek oraz kawałek czerwonego paska od stanika, wyłażący spod rozchełstanej koszuli mundurowej.
Zaraz po ukazaniu się plakat zdobył jakąś nagrodę. Napisano o nim w prasie, po czym został przez media
okrzyknięty Oficjalnym Przedmiotem Kontrowersji. Pewien przedsiębiorczy dziennikarz zdołał wytropić żołnierza
przedstawionego na oryginalnej fotografii - obwieszonego orderami weterana i starego ślusarza, który, jak się okazało, nie
tylko cieszy się znakomitym zdrowiem, ale od czasu gdy rak zabrał mu żonę, objeżdża Południe swą półciężarówka,
pomagając przy odbudowie podpalonych przez pijanych świrów murzyńskich kościołów.
Artysta, który zaprojektował plakat, wyznał potem, że po prostu skopiował go z książki i nie starał się nawet o
uzyskanie jakiegokolwiek pozwolenia - wszakże sama idea otrzymywania pozwoleń na wykorzystanie pracy innych ludzi
jest błędna, ponieważ wszystkie dzieła sztuki są wtórne. Najdrożsi prawnicy, jak bombowce nurkujące, zlecieli się na małe
miasteczko, gdzie na dachu murzyńskiego kościoła siedział gniewny weteran z gębą pełną gwoździ, wbijając je w
laminowaną sklejkę i pomrukując "bez komentarza" w kierunku hordy reporterów na trawniku na dole. Po wielu naradach
w sali miejscowego Holiday Inn weteran wyszedł w towarzystwie jednego z pięciu najsłynniejszych adwokatów na świecie
i oznajmił, że wnosi pozew przeciwko Trzem Braciom; jeśli przegrają, zamienią się w dymiącą dziurę w skorupie
ziemskiej. Obiecał podzielić odszkodowanie pomiędzy murzyńskie kościoły oraz różne stowarzyszenia inwalidów
wojennych i badaczy raka piersi.
Komitet organizacyjny wycofał plakat. Spowodowało to pojawienie się w Internecie, na stronach www, tysiąca
nielegalnych kopii, i w ogóle zwróciło nań uwagę milionów ludzi, którzy w innym razie wcale by go nie zauważyli. Podali
do sądu artystę; ten miał mniej więcej tysiąc dolarów i długi (przeważnie kredyty studenckie) opiewające na sześćdziesiąt
dziewięć tysięcy.
Wszystko to stało się, zanim jeszcze rozpoczęła się konferencja. Randy wiedział o tym tylko dlatego, że Charlene
wrobiła go w zapewnienie konferencji obsługi komputerowej, czyli wykonanie witryny internetowej i udostępnienie
gościom poczty elektronicznej. Kiedy informacje ukazały się w gazetach, poczta napłynęła szeroką strugą, szybko
zapychając linie i zapełniając zainstalowane przez Randy'ego w ciągu ostatniego miesiąca dyski.
Poczęli napływać uczestnicy. Większość zdaje się nocowała w domu, gdzie od siedmiu lat mieszkali Randy i
Charlene. Dom był wielki, stary i wiktoriański, miejsca było więc w bród. Zjawiali się goście z Heidelbergu, Paryża,
Berkeley, Bostonu, siadali wokół ich kuchennego stołu, popijali kawę i gadali o Spektaklu. Randy wywnioskował, że
chodzi o tę aferę z plakatem, ale kiedy mówili dalej i dalej, wyczuł, że nie używają tego słowa w zwykłym znaczeniu, lecz
jakimś slangowym, akademickim, i że zawiera ono wiele podtekstów i konotacji, których nigdy nie zrozumie, jeśli nie
zostanie jednym z nich.
Dla Charlene i pozostałych uczestników konferencji "Wojna jako Tekst" było oczywiste, że podający ich do sądu
weteran jest najgorszym typem człowieka - właśnie takim, jakiego na swych spotkaniach wyszydzali, palili jego kukły i
nurzali w popiołach posthistorycznej dyskusji. Randy spędzał wśród nich wiele czasu i trochę się przyzwyczaił, ale głowa
pękała mu od zaciskania zębów. Ciągle zrywał się na równe nogi pośrodku posiłków czy rozmów i wychodził na samotne
spacery. Robił to po części dlatego, żeby nie chlapnąć czegoś niedyplomatycznego, po części zaś był to dziecinny i
bezowocny sposób na przyciągnięcie uwagi Charlene.
Od samego początku wiedział, że historia z plakatem będzie totalną katastrofą. Ciągle ostrzegał Charlene i resztę.
Słuchali go z absolutnym spokojem, jakby był badanym pacjentem po przeciwnej stronie weneckiego lustra.
Randy zmusza się do czuwania, dopóki nie zapadnie ciemność. Potem przez kilka godzin leży w łóżku i usiłuje
zasnąć. Terminal kontenerowy jest niedaleko, na północ od hotelu, toteż przez całą noc bulwar Rizal, biegnący tuż pod
hiszpańskim murem, jest dokładnie zakorkowany ciężarówkami wiozącymi kontenery. Całe miasto zmieniło się w jeden
wielki silnik spalinowy. Chyba ma więcej tłoków i rur wydechowych niż reszta świata. Nawet o drugiej w nocy pozornie
nieporuszona masa hotelu drży i grzechocze od wylewającej się z silników energii sejsmicznej. Hałas włącza alarm w
jednym z samochodów na parkingu. Później odpalają kolejne alarmy i tak dalej. Randy'ego budzi nie tyle samo wycie, ile
totalny idiotyzm takiej reakcji łańcuchowej. Jest to lekcja przykładowa: rodzaj koszmarnego, lawinowego popieprzenia się
techniki, przez które hakerzy nie śpią, nawet jeśli nie słyszą objawów.
Otwiera schłodzonego heinekena, staje przy oknie i patrzy. Ciężarówki ozdabiają piękne choinki z wielobarwnych
żarówek - choć nie tak jaskrawe jak te na jeepneyach -filipińskich mikrobusach - uwijających się i zygzakujących między
nimi. Widok tak wielu czuwających i pracujących ludzi sprawia, że odechciewa mu się spać.
Jest zbyt zamulony przesunięciem stref czasowych, żeby zrobić coś, co wymaga myślenia - ale jest pewna
bezmyślna czynność, którą może się zająć. Ekran, idealny prostokąt koloru rozcieńczonego mleka o skandynawskim
świcie, zdaje się lewitować pośrodku ciemnego pokoju. Światło dobywa się z małych jarzeniówek uwięzionych w
poliwęglanowej trumnie wyświetlacza. Może się wydostać tylko przez skierowaną w stronę Randy'ego szybkę, w całości
pokrytą małymi tranzystorami ułożonymi w siatkę; mogą one zatrzymywać lub przepuszczać fotony - wszystkie lub tylko
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
20 / 344
te o konkretnej długości fali, rozbijając białe światło na barwy. Włączając je i wyłączając według określonego planu,
można przekazać Randy'emu Waterhouse'owi pewną treść. Przejmując na kilka godzin kontrolę nad tymi tranzystorami,
dobry filmowiec mógłby opowiedzieć mu całą fabułę.
Niestety, po świecie pałęta się o wiele więcej laptopów niż wartych uwagi reżyserów. Kontrola nad tranzystorami
prawie nigdy nie trafia w ręce człowieka. Na ogół steruje nimi oprogramowanie. Kiedyś fascynowało Randy'ego, lecz teraz
już nie. Wystarczająco trudno jest znaleźć fascynujących ludzi.
Pojawia się piramida i oko. Randy spędza teraz z Ordo tyle czasu, że kazał swojemu komputerowi uruchamiać go
automatycznie.
Dzisiaj Randy ma dla laptopa tylko jedno zadanie: nawiązanie łączności z innymi ludźmi przez e-mail. Kiedy
koresponduje z Avim, musi używać Ordo - narzędzia zamieniającego jego pomysły w strumienie bitów niemal
nieodróżnialne od białego szumu, które można wysłać do Aviego z zachowaniem poufności. Obecnie jedyne aktywa firmy
Epiphyte stanowi informacja - pomysły poparte pewną liczbą faktów i danych. Można ją więc ukraść. Dlatego szyfrowanie
ma sens. Pytanie brzmi: ile paranoi to w sam raz?
Avi przysyła mu zaszyfrowaną pocztę:
Kiedy przyjedziesz do Manili, chciałbym, żebyś wygenerował 4096-bitową parę kluczy i zapisał ją na dyskietce.
Masz ją cały czas nosić przy sobie. Nie trzymaj klucza na twardym dysku. Pod twoją nieobecność każdy może włamać się
do pokoju i ukraść klucz.
Randy rozwija więc menu i wybiera pozycję "Nowy klucz".
Wyskakuje okienko zawierające kilka możliwych długości klucza: 768, 1024, 2048, 3072 oraz Własną. Wybiera tę
ostatnią opcję i ze znużeniem wpisuje 4096.
Nawet złamanie 768-bitowego klucza wymaga potężnych zasobów. Dodaj jeden bit -otrzymasz 769 - a stanie się to
dwa razy trudniejsze. Klucz 770-bitowy jest z kolei dwa razy trudniejszy, i tak dalej. Użycie 768-bitowego klucza
utajniłoby ich wiadomości przynajmniej na kilka dobrych lat prawie przed wszystkimi instytucjami na świecie, a złamanie
klucza 1024-bitowego stanowi już gigantyczną trudność.
Niektórzy używają nawet kluczy 2048- lub 3072-bitowych. Takie powstrzymają najlepszych łamaczy kodów na
świecie na czas mierzony jednostkami astronomicznymi, pod warunkiem że nie powstaną technologie rodem z innego
świata, na przykład komputery kwantowe. Większość programów szyfrujących, nawet tych napisanych przez mających
hopla na punkcie poufności ekspertów od kryptografii, nie obsługuje dłuższych kluczy. Ale Avi upiera się, żeby korzystać z
Ordo, uważanego zresztą za najlepszy pakiet do szyfrowania na świecie, ponieważ pozwala on na wybór dowolnej długości
klucza - nieograniczonej, jeśli tylko możesz odpowiednio długo poczekać na zmielenie przezeń odpowiedniej liczby
cyferek.
Randy zaczyna pisać. Nawet nie patrzy na ekran; gapi się przez okno na światła ciężarówek i jeepneyów. Leniwie
klepie w klawiaturę jedną ręką.
Wewnątrz komputera znajduje się dokładny zegar. Gdy Randy uderza w klawisz, Ordo zapamiętuje aktualny czas z
dokładnością do mikrosekund. Jeden wciska o 3.05.56.935788, drugi o 3.05.57.290664, czyli o 0,354876 sekundy później.
Kolejny - po następnych 0,372307 sekundy. Ordo zapamiętuje wszystkie te odstępy czasowe i odrzuca najbardziej znaczące
cyfry (w tym przykładzie 35 i 37), ponieważ one będą wykazywać największą regularność.
Ordo pragnie losowości. Interesują go tylko najmniej znaczące cyfry, powiedzmy - 76 i 07 na końcu tych liczb.
Potrzebuje mnóstwa liczb bardzo, bardzo losowych. Bierze te z grubsza losowe wartości, przepuszcza przez funkcje
mieszające, które sprawiają, że stają się jeszcze bardziej losowe i poddaje je testom statystycznym, by sprawdzić, czy nie
zawierają ukrytych prawidłowości. Ordo ma niebotycznie wysokie normy dotyczące losowości; dopóki zaś nie zostaną
spełnione, wciąż każe Randy'emu łomotać w klawiaturę.
Trwa to tym dłużej, im dłuższy klucz chcesz wygenerować. Randy próbuje wygenerować potwornie długi. W
zaszyfrowanej wiadomości do Aviego zauważył, że jeśliby wykorzystać do budowy jednego kosmicznego superkomputera
wszystkie cząsteczki wszechświata i gdyby tego superkomputera użyć do złamania 4096-bitowego klucza, to i tak
potrwałoby to dłużej niż czas istnienia świata.
- Przy dzisiejszym stanie techniki to prawda - broni się Avi. - Jednak jak pojawią się kwantowe komputery... Albo
nowe techniki matematyczne, ułatwiające faktoryzację dużych liczb pierwszych...
- Na jak długo chcesz utajnić te wiadomości? - zapytał Randy w ostatnim e-mailu wysłanym z San Francisco. - Na
pięć lat? Dziesięć? Dwadzieścia pięć?
Zaraz po wejściu do hotelu odszyfrował i przeczytał odpowiedź Aviego. Wciąż wisi mu przed oczyma jak utrwalony
błyskiem powidok:
Pragnę, żeby pozostały tajne tak długo, jak długo ludzie będą zdolni do wyrządzania zła.
Wreszcie komputer wydaje sygnał dźwiękowy. Randy pozwala dłoni odpocząć. Ordo grzecznie uprzedza go, że
przez chwilę będzie zajęty i zabiera się do pracy. Przeszukuje kosmos liczb, rozglądając się za dwiema wielkimi liczbami
pierwszymi, które pomnożone przez siebie dadzą wynik długości 4096 bitów.
Jeśli chcesz, by twoje sekrety pozostały tajne dłużej, niż będziesz żył, przy wybieraniu długości klucza musisz być
futurologiem. Musisz ocenić, ile razy szybsze komputery powstaną w ciągu tego czasu. Musisz także wziąć pod uwagę
politykę. Albowiem jeśli cały świat stanie się państwem policyjnym z obsesją na punkcie odkrywania starych tajemnic,
może skierować znaczne siły do rozwiązania problemu faktoryzacji - rozkładu na czynniki - dużych liczb pierwszych.
Zatem długość używanego przez ciebie klucza też jest czymś w rodzaju kodu. Gdyby zorientowany w temacie
rządowy podsłuchiwacz zauważył, że Randy i Avi używają 4096-bitowego klucza, wyciągnąłby takie wnioski:
1. Avi nie wie, o co chodzi. Ten wniosek można obalić, zbadawszy pokrótce dotychczasowe osiągnięcia Aviego.
2. Avi jest klinicznym paranoikiem. To również można obalić po drobnym wywiadzie.
3. Avi jest nadmiernym optymistą, jeżeli chodzi o przyszły rozwój technologii komputerowych, bądź też pesymistą,
jeżeli chodzi o klimat polityczny.
4. Avi planuje posunięcia co najmniej sto lat naprzód.
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
21 / 344
Kiedy komputer przelatuje przez liczbowy wszechświat, Randy przechadza się po pokoju. Kontenery na tych
wszystkich ciężarówkach noszą takie same znaki firmowe jak w południowym Seattle, kiedy rozładowywano tam statek.
Randy odczuwa dziwną satysfakcję, jakby wykonując ten wariacki skok przez ocean, wprowadził do swego życia nowy
rodzaj symetrii. Przyjechał z kraju, gdzie produkty są konsumowane, do kraju, gdzie są produkowane, z kraju, gdzie
onanizm został wyniesiony na ołtarze przez najwyższe warstwy społeczne, do kraju, gdzie samochody mają w oknach
nalepki "Stop antykoncepcji!". I wydaje mu się to dziwnie właściwe. Ostatni raz czuł się tak, kiedy dwanaście lat temu
zakładał z Avim pierwszą, skazaną na klęskę firmę.
Randy dojrzewał w college'u na wschodzie stanu Waszyngton, zrobił dyplom na Uniwersytecie Jerzego
Waszyngtona w Seattle i wylądował w bibliotece, a dokładnie w wypożyczalni międzybibliotecznej, jako referent. Jego
zadaniem było przetwarzanie rewersów nadchodzących z mniejszych bibliotek, i na odwrót - wysyłanie zamówień gdzie
indziej. Gdyby dziewięcioletni Waterhouse mógł zerknąć w przyszłość i ujrzeć siebie w tej roli, byłby w siódmym niebie:
głównym narzędziem pracy w wypożyczalni międzybibliotecznej był rozszywacz. W czwartej klasie Randy zobaczył takie
narzędzie w rękach nauczyciela, oczarowało go swym pomysłowym i złowrogim kształtem, gdyż przypominało szczęki
jakiegoś futurystycznego smoka-robota. Zaczął nawet celowo źle zszywać różne rzeczy, żeby potem prosić nauczyciela o
usunięcie zszywek i po raz kolejny podziwiać groźne żuchwy w akcji. Posunął się do tego, że rąbnął rozszywacz z
niezamkniętego biurka i wmontował go w erektora - morderczego robota, którym sterroryzował wszystkie dzieciaki z
sąsiedztwa; jego wężowa paszcza zniszczyła wiele tanich plastikowych zabawek. Wreszcie kradzież wykryto i Randy
musiał przykładnie pojednać się z Bogiem. W wypożyczalni międzybibliotecznej miał w szufladzie nie jeden, lecz kilka
rozszywaczy, przy tym do jego obowiązków należało używanie ich codziennie przez godzinę czy dwie.
Ponieważ biblioteka uniwersytecka była dobrze zaopatrzona, czytelnicy nie zamawiali książek z innych bibliotek,
chyba że chodziło o pozycje, które zostały ukradzione albo były dość szczególne. Wymiębib (jak pieszczotliwie nazywali
wypożyczalnię Randy i jego współpracownicy) miał swoich stałych bywalców - gości, którzy wypisywali na rewersach
całe tony szczególnych książek. Byli na ogół męczący, przerażający, albo jedno i drugie. U Randy'ego zwykle lądowali
przedstawiciele podgrupy "jedno i drugie" - on jeden nie zamierzał pracować tu dożywotnio. Wydawało się oczywiste, że
Randy, po astronomii, ze znakomitą znajomością komputerów, pewnego dnia pójdzie dalej, natomiast jego
współpracownicy nie żywią takich ambicji. Miał szerszą sferę zainteresowań i szersze granice tego, co uważał za normalne,
przydawało się to zwłaszcza przy niektórych czytelnikach.
Dla wielu i on był męczącym, obsesyjnym, przerażającym typem. Jego obsesją były nie tylko nauki ścisłe, lecz
także gry role-playing, czyli fabularne, w scenerii fantasy. Jedynie dlatego mógł znosić przez tyle lat tę głupią pracę, że w
czasie wolnym całkiem zajmowało go odgrywanie scenariuszy fantasy o złożoności i głębi gimnastykującej wszystkie
podzespoły mózgu, tak wyraźnie marnujące się podczas pracy w Wymiębibie. Należał do grupy, która spotykała się w
każdy piątek wieczorem i kończyła grę w niedzielę. Innymi filarami tej grupy byli: Chester, studiujący na dwóch
fakultetach - muzyce i informatyce, oraz Avi, kończący historię.
Kiedy pewnego dnia w Wymiębibie pojawił się nowy magistrant Andrew Loeb i wyciągnął ze złachmanionego
plecaka dziesięciocentymetrowy stos precyzyjnie wypisanych na maszynie rewersów, natychmiast został rozpoznany jako
pewien typ klienta i skierowany do Randy'ego Waterhouse'a. Te dwa umysły nawiązały kontakt w jednej chwili, choć
Randy w pełni zdał sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy z sali pocztowej zaczęły przyjeżdżać zamówione przez Loeba
książki.
Celem pracy Andy'ego Loeba było ustalenie budżetów ekonomicznych miejscowych szczepów Indian. Aby
zachować temperaturę ciała i podtrzymywać oddychanie, ludzkie ciało musi zużywać pewną ilość energii. Wartość ta
rośnie, kiedy robi się zimno albo rzeczone ciało wykonuje jakąś pracę. Jedynym sposobem uzyskania tej energii jest
pobranie go z pokarmu. Niektóre produkty mają większą wartość energetyczną niż inne. Na przykład pstrąg jest bardzo
pożywny, ale tak ubogi w tłuszcz i węglowodany, że spożywając go trzy razy dziennie, można umrzeć z głodu. Inne
substancje mogą dawać więcej energii, lecz ich zdobycie i przygotowanie może wymagać jej tyle, że z kalorycznego
punktu widzenia jest to nieopłacalne. Andy Loeb próbował ustalić, co w przeszłości jadły pewne szczepy północno-
zachodnich Indian, ile energii zużywały na zdobycie tego prowiantu i ile dawał on im energii. Chciał przeprowadzić te
obliczenia dla Indian nadbrzeżnych, jak Salisze (z łatwym dostępem do owoców morza) i Cayuse (niemający takowego), w
ramach jakiegoś niesłychanie zawiłego planu porównania ich względnych standardów życia oraz wpływu owych
standardów na kulturę (nadmorskie plemiona tworzyły niezwykle misterne dzieła sztuki, śródlądowe zaś od czasu do czasu
maznęły coś na skale).
Dla Andy'ego było to ćwiczenie w ramach stypendium z metahistorii. Dla Randy'ego brzmiało to jak początek
niesamowitej gry. Złapiesz szczura piżmowego, dostaniesz 136 Punktów Energii. Nie złapiesz - temperatura rdzenia znowu
ci spadnie o jeden stopień.
Andy był piekielnie metodyczny: po prostu wyszukiwał wszystkie książki na dany temat, jakie kiedykolwiek
powstały, potem wszystkie wspomniane w bibliografiach tamtych książek, no pewnie, i tak przez cztery czy pięć
poziomów; sprawdzał, czy wszystkie są dostępne na miejscu, a pozostałe zamawiał w Wymiębibie. Te przechodziły przez
biurko Randy'ego, który kilka przeczytał, a pozostałe przekartkował. Dowiedział się, ile tłuszczu wielorybiego musieli
zjeść polarnicy, żeby nie umrzeć z głodu. Przejrzał dokładne specyfikacje wojskowych żelaznych racji. Niebawem zaczął
kserować kluczowe informacje.
W realistycznej grze role-playing należało notować ilość jedzenia zdobywaną przez poszczególne postacie - oraz
trudność jego zdobycia. Postacie wędrujące po pustyni Gobi w listopadzie roku 5000 p.n.e. musiały bardziej martwić się
żywnością niż, dajmy na to, poruszające się po środkowym Illinois w roku 1950.
Randy nie był pierwszym projektantem gier, który to zauważył. Było kilka niebywale głupich gier, pomijających ów
problem; Randy i jego koledzy pogardzali nimi. Te, w których brał udział, i te, które sam zaprojektował, zmuszały do
poświęcenia na zdobywanie pożywienia realistycznej ilości czasu. Lecz niełatwo było ustalić, co jest "realistyczne". Randy,
jak większość projektantów, przezwyciężył ten problem, klecąc kilka prymitywnych równań, które po prostu wyssał z
palca. Lecz w książkach, artykułach i pracach wypożyczanych przez Andy'ego Loeba znalazł właśnie dane potrzebne do
opracowania skomplikowanego, naukowego, opartego na faktach systemu reguł.
Symulowanie wszystkich fizycznych procesów zachodzących w ciele każdej postaci było w ogóle nie do zrobienia,
zwłaszcza gdy w grze pojawiały się armie liczące setki tysięcy ludzi. Nawet prostacka symulacja, z kilkoma zmiennymi i
prostymi równaniami, robiona "na piechotę" wymagałaby koszmarnych obliczeń. Ale rzecz działa się w połowie lat
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
22 / 344
osiemdziesiątych - komputery osobiste taniały i stawały się wszechobecne. Komputer mógłby automatycznie śledzić dużą
bazę danych i mówić, czy dany osobnik jest syty, czy też głoduje. Nie było przeciwwskazań, żeby tego nie
skomputeryzować.
Chyba że miałeś, jak Randy Waterhouse, gównianą pracę i nie było cię stać na komputer.
Oczywiście każdy problem można obejść. Uczelnia komputerów miała od cholery. Gdyby Randy załatwił sobie
konto na jednym z nich, mógłby tam napisać program i uruchamiać go za darmo.
Na nieszczęście konta były dostępne tylko dla studentów i nauczycieli akademickich. Randy nie był ani jednym, ani
drugim.
Na szczęście mniej więcej wtedy zaczął umawiać się ze studentką ostatniego roku o imieniu Charlene.
Jak, do cholery, udało się facetowi o posturze beczki od piwa, pracującemu w ślepym zaułku jako bibliotekarz i
spędzającemu cały wolny czas w kompletnie pokręconym środowisku gier role-playing, zadzierzgnąć więź ze zgrabną i
niebrzydką studentką sztuk wyzwolonych, w wolnym czasie pływającą kajakiem i chodzącą na zagraniczne filmy? Pewnie
polegało to na przyciąganiu przeciwieństw - tak zwany związek komplementarny. Spotkali się oczywiście w Wymiębibie:
bardzo inteligentny, ale spokojny i łagodny Randy pomógł bardzo inteligentnej, ale roztrzepanej i kapryśnej Charlene
uporządkować stertę rewersów. Powinien od razu się z nią umówić, lecz był zbyt nieśmiały. Druga i trzecia okazja
nadarzyła się, gdy zamówione przez nią książki zaczęły się przesączać z sali pocztowej. Tym razem uczynił to. Poszli do
kina. Oboje okazali się nie tyle chętni, ile wręcz rozpaczliwie spragnieni. Zanim się zorientowali, Randy już dał Charlene
klucz do swego mieszkania, a ona mu hasło do swojego konta w sieci komputerowej. I wszystko było pięknie.
Uniwersytecki system komputerowy był lepszy niż żaden. Ale Randy czuł się upokorzony. Podobnie jak inne
poważne akademickie sieci komputerowe, ta pracowała pod kontrolą ciężkiego, przemysłowego systemu operacyjnego
zwanego Unix, który miał krzywą uczenia stromą jak Matterhorn, natomiast nie dysponował żadnymi bajerami i
ułatwieniami rodem z właśnie wchodzących w modę komputerów osobistych. Randy trochę z niego korzystał na
wcześniejszych latach i mniej więcej wiedział, o co chodzi. Ale i tak poświęcił sporo czasu, żeby nauczyć się pisać dobry
kod. Już pojawienie się Charlene zmieniło jego życie, a teraz zmiany poszły znacznie dalej: całkiem wypadł z towarzystwa
gier fabularnych, przestał chodzić na spotkania Stowarzyszenia Twórczego Anachronizmu i cały wolny czas spędzał albo z
kobietą, albo przed ekranem terminalu. I była to, per saldo, chyba zmiana na lepsze. Przy Charlene odkrył nowe rozrywki,
jak na przykład ćwiczenia fizyczne albo chodzenie na koncerty. Przy komputerze uczył się czegoś nowego, coś tworzył.
Może coś zupełnie bezużytecznego, ale tworzył.
Mnóstwo czasu poświęcał na gadki z Andrew Loebem, on naprawdę robił te rzeczy, do których Randy pisał
programy: znikał na kilka dni, wracał zmizerniały i drżący, z rybimi łuskami w brodzie albo zaschniętą posoką pod
paznokciami. Pożerał kilka big maców, spał przez całą dobę, a potem spotykał się z Randym w barze (Charlene nie czuła
się pewnie, przyjmując go w domu) i ze swadą opowiadał o trudnościach codziennego życia człowieka pierwotnego.
Spierali się, czy ludzie pierwotni jedli obrzydliwe części ciała zwierząt, czy też wyrzucali je. Andrew głosował za "tak",
Randy nie zgadzał się - fakt, że byli prymitywni, nie oznaczał przecież, że nie mieli smaku. Andy wypominał mu
romantyzm. W końcu, żeby zakończyć dyskusję, wybrali się razem w góry, uzbrojeni tylko w noże i kolekcję wykonanych
przez Andy'ego misternych pułapek. W trzecią noc Randy zauważył, że poważnie myśli o zjedzeniu paru owadów. "Czego
należało dowieść" - powiedział Andrew.
W każdym razie ukończenie programu zabrało Randy'emu pół roku. Ale efekt podobał się Chesterowi i Aviemu.
Randy był umiarkowanie zadowolony, że tak skomplikowana rzecz naprawdę działa, ale nie miał złudzeń co do jej
użyteczności. Wręcz zawstydził się, że zmarnował na to tyle czasu i energii umysłowej. Wiedział jednak, że gdyby nie pisał
kodu, spędziłby tyle samo czasu, grając w gry albo chodząc w średniowiecznym kostiumie na spotkania Stowarzyszenia
Twórczego Anachronizmu. Prawdopodobnie siedzenie przed komputerem wyszło mu na dobre - wypolerowało jego
umiejętności programowania, już przedtem całkiem niezłe. Z drugiej strony wszystko to zrobił pod systemem Unix,
nadającym się dla naukowców i inżynierów - niezbyt roztropny ruch w epoce, w której wszystkie pieniądze ładowano w
komputery osobiste.
Chester i Randy przezwali Aviego "Entuzjastą", ponieważ naprawdę kochał gry fantasy. Avi zawsze twierdził, że gra
pozwala mu zrozumieć, jak rzeczywiście żyło się w dawnych czasach; był też maniakalnym stróżem historycznej
autentyczności. I w porządku, wszyscy mieli jakieś głupawe wytłumaczenia, a historyczne obycie Aviego też często się
przydawało.
Wkrótce Avi obronił dyplom i znikł. Wypłynął kilka miesięcy później w Minneapolis, gdzie dostał pracę u jednego z
głównych wydawców gier role-playing. Zaproponował Randy'emu, że kupi jego program za szokująco dużą sumę tysiąca
dolarów plus mały udział w przyszłych zyskach. Randy na podstawie ogólnego opisu przyjął ofertę, poprosił Aviego, by
przysłał mu umowę, a potem wyszedł poszukać Andy'ego. Znalazł go na dachu bloku - pichcił tam jakieś rybie flaki w
naczyniu z kory brzozowej. Pragnął podzielić się z nim tą rewelacją i odpalić mu jakąś dolę. Wyszła z tego jednak bardzo
nieprzyjemna rozmowa, na dodatek prowadzona wśród zimnego, zacinającego deszczu.
Albowiem Andrew potraktował całą sprawę o wiele poważniej niż Randy. Dla Randy'ego był to fuks, szczęśliwy
traf. Andrew, syn prawnika, traktował to jak fuzję potężnych korporacji, zadał wiele upierdliwych, szczegółowych pytań na
temat kontraktu, który jeszcze nie istniał, a pewnie i po napisaniu zmieściłby się na jednej kartce. Nie zdawał sobie sprawy,
że Andrew, zadając tak wiele pytań, na które on nie umie odpowiedzieć, w istocie uzurpuje sobie stanowisko dyrektora
zarządzającego. Milcząco zakładał, że są z Randym wspólnikami, co oczywiście nie było prawdą.
Ponadto Andrew nie miał zielonego pojęcia, jak wiele czasu i wysiłku włożył Randy w napisanie tego kodu. Albo
(jak później zrozumiał Randy) może i miał. W każdym razie momentalnie założył, że podzielą się po połowie - całkiem
niewspółmiernie do wkładu pracy. Innymi słowy, postępował tak, jakby wszystkie jego badania na temat zwyczajów
dietetycznych ludzi pierwotnych były częścią przedsięwzięcia, co dawało mu prawo do połowy zysków.
Zanim Randy wykręcił się od dalszej rozmowy, czacha mu dymiła. Przyszedł z własnym punktem widzenia, a
pogląd jego adwersarza był najoczywiściej absurdalny; ale po godzinie bicia piany przez Andrew sam zaczął mieć
wątpliwości. Po dwóch czy trzech bezsennych nocach postanowił, że odwoła całą transakcję. Nędzne kilkaset dolarów nie
było warte tych tortur.
Lecz Andrew (teraz już reprezentowany przez jednego prawnika z firmy ojca) stanowczo zaoponował. Według
adwokata stworzyli wspólnie coś mającego wartość ekonomiczną, jeśli zatem Randy zaniecha sprzedania tego po cenie
rynkowej, to Andrew traci pieniądze. Wszystko wyglądało jak niewiarygodny kafkowski koszmar; Randy mógł jedynie
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
23 / 344
wycofać się do narożnego stolika w ulubionym pubie, popijać ciemne piwo (często w towarzystwie Chestera) i
obserwować rozwój tej fantastycznej psychodramy. Teraz już zdawał sobie sprawę, że dotknęła go osobliwość rodziny
Andrew. Okazało się, że jego rodzice kiedyś się rozwiedli, a potem zajadle walczyli o opiekę nad jedynakiem. Mamusia
zabrała go, stała się hipiską i przystała do jakiejś sekty w Oregonie. Plotki głosiły, że owa sekta wykorzystuje dzieci
seksualnie. Tatuś wynajął prywatnych szpicli do odbicia Andrew, a potem udowadniał swoją miłość, zasypując go dobrami
materialnymi. Wywiązała się przewlekła bitwa sądowa, w trakcie której tatuś opłacił jakiegoś podejrzanego
psychoterapeutę, by Andrew zahipnotyzował i wydusił z niego poddane wyparciu nieopisanie przerażające wspomnienia.
To tylko streszczenie dziwacznego życia, o którym Randy dowiadywał się tego i owego, w miarę jak mijały lata.
Później miał stwierdzić, że życie Andy'ego było dziwacznie fraktalne - to znaczy, że można było wziąć dowolnie mały
fragment, dokładnie zbadać - a okazałoby się to równie skomplikowane i cudaczne jak całość.
W każdym razie Randy przypadkiem zaplątał się w to życie i jego dziwactwa. Jeden z bardziej gorliwych
cwaniaków w firmie prawniczej ojca Andy'ego postanowił w ramach uprzedzającego ciosu uzyskać kopie wszystkich
komputerowych plików Randy'ego, wciąż znajdujących się w uczelnianym systemie. Nie trzeba mówić, że zabrał się do
tego bez zbędnych ceregieli, a kiedy uczelnia zaczęła otrzymywać jego ponure pisma, zawiadomiła zarówno adwokata
Andy'ego, jak i Randy'ego, że ktokolwiek stworzy komercyjny produkt przy użyciu komputerów uczelni, musi się z nią
podzielić zyskiem. Randy zaczął więc otrzymywać listy z pogróżkami nie od jednej, lecz od dwóch grup groźnych
prawników. A potem Andy zagroził, że pozwie go do sądu za sprowokowanie całej afery, która zmniejszyła o połowę
wartość jego udziałów w przedsięwzięciu!
W końcu, żeby zapobiec dalszym stratom i wydostać się z tarapatów, Randy sam musiał wziąć adwokata. W sumie
kosztowało go to prawie pięć tysięcy dolarów. Oprogramowania nigdy nikomu nie sprzedał, bo nie dałoby się: było
obciążone taką wadą prawną, że łatwiej poszłaby sprzedaż zardzewiałego garbusa, rozkręconego na części, które ukrył w
budach psów obrończych na całym świecie.
Wtedy to pierwszy i jedyny raz w życiu pomyślał o samobójstwie. Niezbyt intensywnie ani poważnie, ale pomyślał.
Kiedy to wszystko się skończyło, Avi wysłał mu odręcznie napisany liścik, następującej treści: „Współpraca z Tobą
bardzo mi się podobała. Bardzo chciałbym, abyśmy pozostali przyjaciółmi, a także, w razie nadarzającej się okazji -
wspólnikami w interesach".
Indygo
Pewnego ranka Lawrence Pritchard Waterhouse, i reszta orkiestry, stoi na pokładzie „Nevady", gra hymn narodowy
i przygląda się łopoczącej na maszcie banderze, gdy nagle ze zdumieniem zauważa, że okrąża ich sto dziewięćdziesiąt
nieznajomych samolotów. Niektóre lecą poziomo, tuż nad wodą, inne wysoko, nurkując niemal pionowo w dół. Te drugie
pędzą tak szybko, że chyba się rozlatują - odpadają od nich jakieś elementy. Aż żal na to patrzeć - jakieś wyjątkowo
nieudane manewry. Lecz po pewnym czasie piloci wyprowadzają maszyny z samobójczego lotu nurkowego. Części, które
od nich odpadły, lecą gładko i sensownie - nie kręcą się i nie wirują jak jakieś śmieci. Pełno ich wszędzie. Wydają się
mierzyć prosto w cumujące okręty. To bardzo niebezpieczne - mogą spaść na kogoś! Lawrence jest wściekły.
Potem na jednym z bardziej odległych okrętów zachodzi jakieś krótkotrwałe zjawisko. Lawrence patrzy na nie. Jest
to pierwsza eksplozja w jego życiu, sporo czasu zajmuje mu więc rozpoznanie, co to takiego. Umie grać nawet
najtrudniejsze kawałki bez patrzenia na nuty, a „Gwiaździsty sztandar" jest łatwiejszy do zagrania niż zaśpiewania.
Jego rozbiegane oczy ogniskują się nie na miejscu wybuchu, lecz na kilku nadlatujących tuż nad wodą samolotach.
Każdy z nich rzuca podłużne, cienkie jajeczko, potem ich stery ogonowe wyraźnie poruszają się - maszyny przelatują nad
nimi. Wschodzące słońce świeci prosto przez ich kabiny. Lawrence może dosłownie spojrzeć w oczy jednemu z pilotów.
Zauważa, że jest to azjatycki dżentelmen.
Całe ćwiczenia są nadzwyczaj realistyczne - nawet piloci są odpowiedniej rasy, a na okrętach pozorowane eksplozje.
Lawrence całym sercem przytakuje. Ostatnio rzeczywiście straszne tu było rozprzężenie.
Pokładem okrętu szarpie potworny wstrząs; nogi uginają mu się, jakby skoczył z trzech metrów na beton. Ale
przecież tylko sobie stoi, na równych nogach. Bez sensu.
Orkiestra skończyła hymn narodowy i przygląda się przedstawieniu. Wszędzie rozlegają się syreny i wycie
głośników, na "Nevadzie", na "Arizonie" w sąsiednim basenie, w budynkach na brzegu. Lawrence nie widzi wcale ognia
artylerii przeciwlotniczej, nie widzi w powietrzu żadnych samolotów o znajomych sylwetkach. Wciąż tylko wybuchy.
Podchodzi do relingu i gapi się na "Arizonę" przez kilka metrów otwartej wody.
Następny nurkujący samolot wypuszcza pocisk, który leci wprost na pokład "Arizony", a potem, co dziwne, gdzieś
znika. Lawrence mruga i widzi w pokładzie otwór idealnie o kształcie bomby; postać w kreskówce Warner Brothers
zostawia taki za sobą, uciekając w panice przez coś płaskiego - ścianę lub sufit. Z dziury bucha ogień, a mikrosekundę
później cały pokład wybrzusza się, rozpada i zamienia w puchnącą kulę ognia i czerni. Waterhouse ma niejasną
świadomość, że bardzo szybko leci na niego dużo odłamków. Są tak wielkie, że czuje, jakby sam wpadał między nie.
Zamiera. Przelatują nad nim, obok i przez niego. Straszliwy hałas przewierca mu czaszkę, losowo uderzony akord,
dysonans, lecz nie bez pewnej szalonej harmonii. Pominąwszy wartości muzyczne, jest tak cholernie głośny, że niemal go
zabija. Zakrywa uszy dłońmi.
Hałas trwa dalej, jak rozżarzone do czerwoności igły wbijając się w bębenki. Piekielne Dzwony. Odwraca się,
ucieka, ale hałas podąża za nim. Wokół szyi Lawrence ma szeroki pas, zszyty w pętlę na wysokości krocza, gdzie opiera się
na nim kielich. Na kielichu zaś wznosi się środkowa belka glockenspiel, wiszącego przed nim jak puklerz w kształcie liry, z
dyndającymi na końcach frędzlami. Zabawne: jeden z frędzli się pali. Ale coś jeszcze jest z instrumentem nie tak. Trudno
mu zobaczyć co, ponieważ wciąż coś mu wpada do oczu. Wie tylko, że glockenspiel pochłonął gigantyczny kwant czystej
energii, i przeskoczył w niezwykle wysokoenergetyczny stan, którego nigdy dotąd nie osiągnął przez żaden z takich
instrumentów: palące się, świecące, jazgoczące i promieniujące monstrum, kometę, archanioła, bryłę płonącej magnezji
przyczepioną pasem do jego krocza. Brzęcząca, wibrująca centralna oś przekazuje energię wprost do jego genitaliów, co w
innych warunkach byłoby drażniące.
Przez pewien czas wędruje bez celu po pokładzie. Wreszcie musi komuś pomóc w otwarciu luku i zdaje sobie
sprawę, że wciąż przyciska ręce do uszu, cały czas, tylko z przerwami na przecieranie oczu. Kiedy odtyka uszy, dzwonienie
ustaje. Nie słyszy już samolotów. Pomyślał, że ukryje się pod pokładem, ponieważ groźne rzeczy spadają z nieba, więc
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
24 / 344
lepiej oddzielić się od nich kilkoma solidnymi, ciężkimi blachami, ale większość marynarzy ma dokładnie odwrotny punkt
widzenia. Dowiaduje się, że dostali jedną czy dwoma tak zwanymi torpedami i że teraz próbują podnieść ciśnienie pary.
Różni oficerowie i podoficerowie, czarni i czerwoni od sadzy i krwi, wciąż kierują go do niezwykle pilnych zadań, których
zupełnie nie pojmuje, po części dlatego, że wciąż zatyka uszy dłońmi.
Dopiero po półgodzinie wpada na pomysł pozbycia się glockenspiel, który już tylko przeszkadza. Otrzymał go od
marynarki wraz z licznymi poważnymi ostrzeżeniami dotyczącymi konsekwencji zniszczenia instrumentu. Lawrence
pamięta o takich rzeczach, odkąd po raz pierwszy pozwolono mu zagrać na organach w West Point. Ale kiedy widzi palącą
się i tonącą „Arizonę", po raz pierwszy w życiu mówi sobie: „A, pies go trącał!" - zdejmuje dzwonki z pasa i rzuca na nie
ostatnie spojrzenie - już nigdy w życiu nie tknie takiego instrumentu. Zauważa, że i tak nic z niego nie będzie: kilka płytek
jest zgiętych. Odwraca go i widzi, że do niektórych przyspawały się poczerniałe metalowe odłamki. Zwracając uwagę na
kierunek wiatru, ciska glockenspiel za burtę, mniej więcej w stronę „Arizony". Wojskowa lira z osmolonej stali przygrywa
tysiącowi marynarzy w swej drodze na spoczynek na dnie portu.
Kiedy znika w plamie płonącej ropy, nadlatuje druga fala samolotów. Wreszcie odzywają się działka
przeciwlotnicze i zaczynają sypać pociskami po otoczeniu, niektóre budynki mieszkalne eksplodują. Po ulicach biegają
człekokształtne płomienie, ścigane przez ludzi z kocami.
Przez pozostałą część dnia Lawrence Pritchard Waterhouse wraz z resztą marynarki próbuje przejść do porządku
dziennego nad faktem, że wiele stalowych płaszczyzn mających z założenia oddzielać od siebie rozmaite substancje (np.
paliwo i powietrze) zostało podziurawionych i pali się, podobnie jak wszystko naokoło. Pełno dymu. Pewne elementy,
które powinny 1) leżeć poziomo i 2) podpierać ciężkie konstrukcje, już nie spełniają tego zadania.
Mechanikom "Nevady" udaje się podnieść ciśnienie pary w kilku kotłach, kapitan usiłuje więc wyprowadzić okręt z
portu. Natychmiast staje się celem wściekłego ataku bombowców nurkujących, które bardzo chętnie zatopiłyby go w
kanale, w ten sposób blokując port. Aby temu zapobiec, kapitan kieruje w końcu okręt na mieliznę. Niestety "Nevada"
podobnie jak większość innych okrętów wojennych nie jest zaprojektowania do walki w nieruchomej pozycji - dlatego
bombowce trafiają ją jeszcze trzy razy. Poranek jest zatem pełen wrażeń. Lawrence stracił instrument i nie bardzo
wiadomo, jakie ma obowiązki - spędza więcej czasu, niż powinien na obserwowaniu samolotów i wybuchów. Kiedy na
pokład jego okrętu z kaligraficzną precyzją rzucają się fala za falą nippońskie bombowce, kiedy śmietanka amerykańskiej
floty staje w płomieniach, wybucha i tonie, niemal nie stawiając oporu, staje się dlań jasne, że jego społeczeństwo będzie
musiało raz jeszcze przemyśleć niektóre sprawy.
W pewnej chwili parzy sobie o coś dłoń. Na szczęście to prawa ręka - Waterhouse jest mańkutem. Uświadamia
sobie także, że jakiś fragment okrętu próbował go oskalpować. Bardzo lekkie obrażenia, jak na Pearl Harbor - nie zabawia
więc zbyt długo w szpitalu. Lekarz ostrzega go, że skóra dłoni może się ściągnąć i ograniczyć zakres ruchów. Dlatego,
kiedy nie ma nic innego do roboty, przegrywa sobie kawałki z Kunst der Fuge Bacha. Większość tych melodyjek zaczyna
się bardzo prosto; łatwo można sobie wyobrazić, jak w chłodny lipski poranek stary Johann Sebastian siedzi przed
klawiaturą, wyciągnięte ze dwa rejestry od fletu blokowego, lewa ręka na kolanach, w kącie gruby kalikant, albo dwóch,
pochyla się nad miechami, wszystkie nieszczelności urządzenia posapują cichutko, a prawa dłoń Johanna bez celu
przemierza wielki manuał, z jego oszukańczą prostotą, uderzając w spękaną i pożółkłą kość słoniową na klawiszach w
poszukiwaniu jakiejś jeszcze niewymyślonej melodii. Lawrence'owi podoba się to: prawą ręką powtarza ruchy Johanna;
choć dłoń ma zabandażowaną, klawiaturę zastępuje odwróconą tacą, a muzykę musi sobie pomrukiwać pod nosem. Kiedy
zapamiętuje się, jego nogi poczynają poruszać się tam i z powrotem, naciskając klawisze pedału. Wtedy skarżą się' ranni z
łóżek obok.
Po kilku dniach wychodzi stamtąd, w samą porę, by wraz z pozostałymi muzykami z "Nevady" stawić się do
nowego wojennego przydziału. Dla gości zajmujących się w marynarce kadrami stanowią niezłą zagwozdkę. Ci muzycy
byli przecież (z nippońskiego punktu widzenia) całkiem nieprzydatni. A teraz, po 7 grudnia ich okręt nie jest już na
chodzie, a większość pogubiła także swe klarnety.
Ale wojna nie polega tylko na ładowaniu pocisków i pociąganiu za spust. Żadna duża instytucja nie zdoła w
systematyczny sposób zabijać Nipów, nie wykonując przy tym niewiarygodnej roboty papierkowej. Logicznie rzecz biorąc,
goście grający na klarnetach nie będą specjalnie pogardzać taką robotą - przynajmniej nie bardziej niż inni. Zatem
Waterhouse i jego koledzy dostają przydział do jakiegoś biura marynarki.
Mieści się ono w budynku, a nie na okręcie. Paru marynarzy śmieje się z pomysłu pracy w budynku i Lawrence oraz
kilku innych świeżych rekrutów, aby się nie wyróżniać, przyjęli ten sam stosunek. Lecz właśnie zobaczyli, co dzieje się z
okrętem, gdy eksploduje na nim, w nim lub obok niego kilkadziesiąt kilogramów silnych materiałów wybuchowych. Czas
zmienić zdanie na temat budynków; Lawrence z kolegami meldują się w nowej jednostce z wysokim morale.
Ich nowy dowódca nie jest taki miły, a jego stosunek do nich zdaje się podzielać cała reszta kadry. Witają ich tu
niezbyt serdecznie i niezbyt chętnie. Pracownicy tego budynku nie tylko nie żywią dla nich podziwu - a przecież siedzieli
do niedawna na prawdziwym okręcie, znajdowali się bardzo blisko wybuchów, pożarów, itd., i to niespowodowanych
rutynowymi pomyłkami podczas manewrów, lecz umyślnym działaniem nieprzyjaciela - ale najwyraźniej nie sądzą, żeby
Lawrence z kolegami zasługiwali na powierzenie im tego nowego zadania, jakiekolwiek ono jest.
Z ponurą miną, na pograniczu rozpaczy, dowódca usadza ich byle gdzie. Nie ma wprawdzie wystarczającej liczby
biurek, ale każdy znajduje przynajmniej miejsce siedzące przy stole czy ławie. Kadra wykazuje w tym dużą pomysłowość.
Jasno widać, że starają się, jak mogą, by wykonać to z pozoru beznadziejne zadanie.
Potem następuje wykład na temat tajności. Bardzo dogłębny wykład. Robią im testy na umiejętność poprawnego
wyrzucania rzeczy do kosza. Trwa to ogromnie długo i jest coraz bardziej tajemnicze; nikt nie wyjaśnił im, o co chodzi.
Muzycy, z początku trochę wkurzeni chłodnym przyjęciem, zaczynają snuć domysły - w jaką to mianowicie operację
wpakowali się teraz.
Wreszcie pewnego ranka zwołują ich do sali wykładowej z najczystszą tablicą, jaką Waterhouse widział w życiu.
Ostatnie dni zasiały w nim tyle paranoi, iż podejrzewa, że ta czystość nie jest całkiem przypadkowa: podczas wojny nie
należy lekceważyć poprawnego wycierania tablicy.
Usadzają ich w małych krzesełkach z przymocowanymi pulpitami. Pulpity są przeznaczone dla praworęcznych.
Lawrence kładzie notatnik na kolanach, prawą dłoń opiera na pulpicie i zaczyna grać temat z Kunst der Fuge, krzywiąc się
i pojękując z bólu, gdy poparzona skóra na dłoni rozciąga się i przesuwa wokół kostek.
Ktoś szturcha go w łokieć. Otwiera oczy i widzi, że jest jedyną osobą, która nie wstała. Oficer na pokładzie. Wstaje,
NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON
25 / 344
NEAL STEPHENSON CRYPTONOMICON Przełożył WOJCIECH M. PRÓCHNIEWICZ Tytuł oryginału CRYPTONOMICON Dla S. Towna Stephensona, który puszczał latawce z pancerników Podziękowania Bruce Schneier wymyślił Solitaire'a, udzielił mi pozwolenia na wykorzystanie go w tej powieści, oraz napisał Dodatek. Ian Goldberg napisał skrypt w Perlu, który pojawia się w e-mailu Enocha Roota do Randy'ego. Z wyjątkiem owego dziwnego cytatu pozostała część książki jest napisana - lepiej bądź gorzej - przeze mnie. Czuję się jednakże dłużnikiem jeszcze wielu innych osób. Zliczając takie długi, łatwo można dojść do Adama i Ewy, dlatego postanowiłem ustalić dolną granicę mojej wdzięczności na II wojnę światową i podzielić wszystkie osoby, którym chcę podziękować, na trzy kategorie. Po pierwsze: są to ważne postaci Tytanomachii z lat 1937-45. Prawie każda rodzina ma swój mały panteon bohaterów tej wojny - jak na przykład mój wuj Keith Wells, który służył w piechocie morskiej na Florydzie oraz Guadalcanal i być może jako pierwszy w tej wojnie amerykański marine zszedł na plażę podczas desantu. Lecz książka ta traktuje przede wszystkim o technicznie uzdolnionych ludziach, powołanych podczas wojny do najdziwniejszych zadań. Wśród tych wojskowych hakerów specjalne słowa uznania należą się Williamowi Friedmanowi, który poświęcił swe zdrowie, by złamać japoński kod Purpowy, zanim jeszcze zaczęła się wojna. Lecz zadedykowałem tę powieść memu niedawno zmarłemu dziadkowi - S. Townowi Stephensonowi, ryzykując tym samym, że czytelnicy zaczną dostrzegać fałszywe podobieństwa między jego rodziną - to znaczy moją - a postaciami z książki. Zatem niniejszym oświadczam, że wszystko to sam wymyśliłem - naprawdę! - i że nie jest to powieść z kluczem; jest to po prostu powieść, a nie sposób na potajemne ujawnienie ciemnych rodzinnych tajemnic niczego niepodejrzewającym czytelnikom. Po drugie: moi znajomi, którzy (na ogół nieświadomie) wywarli duży wpływ na kierunek moich poszukiwań. Są to w kolejności alfabetycznej: Douglas Barnes, Geoff Bishop, George Dyson, Marc i Krist Geriene z Nova Marine Exploration, Jim Gibbons, Bob Grant, David Handley, Kevin Kelly, Bruce Sterling i Walter Wriston - który podczas wojny jeździł po Filipinach z maszyną szyfrującą i przeżył, żeby po pięćdziesięciu latach opowiadać mi historie o przedwojennych szanghajskich bankierach. Po trzecie: osoby, których wysiłki umożliwiły mi, a przynajmniej ułatwiły napisanie tej książki. Niektórzy wspomogli mnie ogromnym ładunkiem miłości i wsparcia - moja żona, dzieci i dziadkowie moich dzieci. Inni - po prostu (choć to zwodnicza prostota) wykonując w należyty sposób swą pracę, na przykład mój wydawca - Jennifer Hershey oraz moi agenci - Liz Darhansoff i Tal Gregory. Wielu zaś zupełnie nieświadomie wniosło do tej książki swój wkład, po prostu prowadząc ze mną interesujące rozmowy, o których zapewne dawno zdążyli zapomnieć: Wayne Barker, Christian Borgs, Jeremy Bornstein, Al Butler, Jennifer Chayes, Evelyn Corbett, Hugh Davis, Dune, John Gilmore, Ben i Zenaida Gonda, Mikę Hawley, Erie Hughes, Cooper Moo, Dan Simon oraz Linda Stone. Neal Town Stephenson Problemy, z którymi stykają się fizyk i kryptolog, wykazują niezwykle podobieństwo. System użyty przy szyfrowaniu wiadomości odpowiada prawom naturalnym, przechwycone komunikaty - dostępnym dowodom, natomiast klucze do wiadomości lub na dany dzień - ważnym stałym, których wartości należy wyznaczyć. Ten związek jest bardzo ścisły, jednakże problemy kryptografii łatwo rozwiązuje się przy użyciu maszyn dyskretnych. W fizyce nie jest to takie proste. Alan Turing Dziś rano [Imelda Marcos] opublikowała najnowsze wyjaśnienie pochodzenia miliardów dolarów; podejrzewa się, że ukradła je wraz mężem (zmarłym w roku 1989) podczas jego prezydentury. - To zbieg okoliczności, że Marcos posiadał pieniądze - powiedziała. - Po podpisaniu porozumienia w Bretton Woods zaczął wykupywać złoto z Fortu Knox. Trzy tysiące ton, potem cztery tysiące. Mam na to dokumenty: siedem tysięcy ton. Marcos był taki bystry. Wiedział wszystko. To zabawne: Ameryka nigdy się na nim nie poznała. "New York Times", poniedziałek, 4 IV 1996 Prolog Dwa koła w górze. Pisk. Bambusowy gaj, posiekany Odgłosy wojny ...to najlepsze, co potrafi na poczekaniu ułożyć kapral Bobby Shaftoe - stojąc na błotniku, jedną ręką trzymając springfielda, a drugą łapiąc za lusterko wsteczne, tak że liczenie sylab na palcach nie wchodzi w grę. "Pisk" ma jedną sylabę czy dwie? Ciężarówka w końcu postanawia się nie przewracać i z łomotem staje na czterech kołach. Odgłos jęku znika - i ulatuje ta chwila. Lecz Bobby wciąż słyszy śpiew kulisów, a teraz także podobne do strzałów trzaski sprzęgła, gdy szeregowy Wiley redukuje bieg. Może go ponosi? A z tyłu, pod plandekami telepie się półtorej tony szaf z aktami, suwają się książki kodów, a w generatorze prądotwórczym Stacji Alfa chlupie paliwo. Nowoczesność: piekło dla twórców haiku. Generator prądotwórczy ile ma sylab? Osiem? Nie zmieściłoby się nawet w drugiej linijce! NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 1 / 344
- Możemy przejeżdżać ludzi? - pyta szeregowy Wiley i wali w klakson, zanim Bobby Shaftoe zdoła odpowiedzieć. Sikhijski policjant przeskakuje przez wózek z nawozem. W pierwszym odruchu Shaftoe chciał odpowiedzieć: „No pewnie, a co nam zrobią, wypowiedzą wojnę?" - ale jako najstarszy stopniem w tej ciężarówce pewnie powinien myśleć, albo coś takiego, a więc nie wali tak prosto z mostu, najpierw lustruje sytuację: Szanghaj, 16.45, piątek, 28 listopada 1941 roku. Bobby Shaftoe i sześciu pozostałych żołnierzy piechoty morskiej w ciężarówce, gapią się w dal Kiukiang Road, w którą właśnie z niebezpiecznym przechyłem skręcili. Po prawej stronie mają katedrę, a więc przystań jest jak daleko? Jakieś dwie przecznice. Cumuje tam kanonierka patrolu rzecznego Jangcy. Czeka na towar, który wiozą. Jedyny problem tak naprawdę stanowi fakt, że owe dwie przecznice zamieszkuje jakieś pięć milionów Chińczyków. Choć ci Chińczycy to doświadczone mieszczuchy, a nie spaleni słońcem wieśniacy - kiedy się pędzi szybko i trąbi, schodzą ci z drogi. I rzeczywiście, większość odskakuje na boki, wskutek czego wydaje się nam, że ciężarówka pędzi szybciej niż siedemdziesiątką, którą pokazuje licznik. Ale bambusowy gaj nie pojawił się w haiku Bobby'ego Shaftoe'a w celu nadania mu orientalnego smaczku, mającego w domu, w Oconomowoc, zrobić wrażenie na publice. Przed ciężarówką znajduje się mnóstwo ciężkich bambusowych drągów, dziesiątki prowizorycznych szlabanów tarasujących drogę ku rzece, ponieważ oficerowie Floty Azjatyckiej i Czwartej Brygady Piechoty Morskiej, planujący tę skromną operację, zapomnieli uwzględnić czynnik Piątkowego Popołudnia. Bobby Shaftoe wyjaśniłby im, gdyby tylko chcieli zapytać skromnego zupaka, że droga konwoju prowadzi przez środek dzielnicy bankowej. Mieszczą się tutaj oczywiście banki Hongkongu, Szanghaju, City Bank, Chase Manhattan, Bank of America, BBME, Chiński Bank Rolny i pełno szajsowatych, prowincjonalnych banczków, a kilka z nich ma umowy ze szczątkowym chińskim rządem, pozwalające im na emisję waluty. Interes musi być cholernie nieopłacalny, bo minimalizują koszty, drukując banknoty na starych gazetach, tak że jeśli umiesz czytać po chińsku, widzisz wiadomości i wyniki meczów polo sprzed roku prześwitujące spomiędzy kolorowych cyfr i obrazków, które czynią z tej makulatury pieniądze. Każdy handlarz drobiem i rikszarz w Szanghaju wie, że te umowy stanowią, iż każdy wydrukowany banknot musi mieć pokrycie w takiej-a-takiej ilości srebra, a to znaczy, że kto chce, może wejść do jednego z banków na krańcu Kiukiang Road, cisnąć na kontuar kupę papierów i (założywszy, że te banknoty wydrukował ten właśnie bank) otrzymać w zamian prawdziwe srebro. Gdyby Chiny nie były właśnie dziesiątkowane przez Cesarstwo Nipponu, rząd wysłałby pewnie urzędników, aby sprawdzali, czy banki mają w skarbcach odpowiednią ilość srebra, a wszystko odbywałoby się dyskretnie i elegancko. Ale w tych warunkach bank zmuszany jest do uczciwości tylko przez pozostałe banki. A robią to tak: podczas normalnego urzędowania mnóstwo papierowych pieniędzy przechodzi przez okienka (dajmy na to) Chase Manhattan Banku. Wynoszą je na zaplecze i wrzucają do skrzyń na pieniądze (z pół metra kwadratowego powierzchni i metr głębokości, ze sznurami na wszystkich rogach), do jednej wszystkie banknoty wypuszczone przez, na przykład, Bank of America, do drugiej wszystkie City Banku i tak dalej. A potem, w piątek po południu, wołają kulisów. Każdy kulis, albo para kulisów, ma ze sobą długi bambusowy drąg - kulis bez kija jest jak chiński marine bez niklowanego bagnetu - i przetyka go przez liny na rogach skrzyni. Potem każdy z nich układa na ramieniu jeden koniec kija i unosi pudło. Muszą iść noga w nogę, gdyż inaczej skrzynia zacznie się kołysać i wszystko wypadnie. Dlatego idą do celu - banku, którego nazwa widnieje na banknotach - ze śpiewem na ustach i stawiają kroki zgodnie z rytmem dyktowanym przez muzykę. Drąg jest dość długi, muszą więc śpiewać głośno, aby się słyszeć, poza tym każda para kulisów na ulicy śpiewa własną pieśń, usiłując zagłuszyć wszystkie inne, żeby nie zgubić własnego rytmu. Zatem dziesięć minut przed zamknięciem otwierają się drzwi wielu banków; jak w preludium pieprzonego broadwayowskiego musicalu, wmaszerowują do nich gromady rozśpiewanych kulisów, ciskają na podłogę skrzynie wystrzępionych banknotów i żądają w zamian srebra. Robią tak wszystkie banki. Czasem wszystkie w ten sam piątek, zwłaszcza jeśli jest to dzień w rodzaju 28 listopada 1941 roku, kiedy nawet taki trep jak Bobby Shaftoe rozumie, że lepiej mieć w kieszeni kawał srebra niż kupę starych, pociętych gazet. I dlatego właśnie, kiedy już zwykli przechodnie, właściciele wózków z jedzeniem i wściekli sikhijscy gliniarze zeszli z drogi i rozpłaszczyli się pod ścianami klubów, sklepów i burdeli na Kiukiang Road, Bobby Shaftoe z kolegami wciąż nawet nie widzą będącej ich celem kanonierki, przez ten poziomy las potężnych bambusowych drągów. I nie słyszą nawet własnego klaksonu, przez tę pulsującą, pentatoniczną kakofonię śpiewu. To nie jest zwyczajna bankowa godzina szczytu. To ostateczne wyrównywanie rachunków, zanim ogień ogarnie całą wschodnią półkulę. W ciągu najbliższych dziesięciu minut miliony obietnic wydrukowanych na tych skrawkach srajtaśmy zostaną dotrzymane albo złamane. Srebro i złoto zmieni właściciela albo nie. Jest to swego rodzaju powierniczy Dzień Sądu. - Jezus Maria, nie da rady! - krzyczy szeregowy Wiley. - Kapitan powiedział, żeby nie zatrzymywać się pod żadnym, kurwa, pozorem! - przypomina mu Shaftoe. Nie rozkazuje Wileyowi rozjeżdżać kulisów, lecz przypomina mu, że jeśli tego nie zrobi, to będą się musieli tłumaczyć - co będzie dość skomplikowane, bo ich kapitan sunie tuż za nimi w samochodzie wypchanym chińskimi marines wymachującymi pistoletami maszynowymi. A z dotychczasowych poczynań kapitana dotyczących tej Stacji Alfa można wywnioskować, że ma już na dupie kilka śladów, wykonanych ręką jakiegoś admirała z Pearl Harbor, albo nawet (werble) Kwatery Głównej Piechoty Morskiej, między 8 Street a Eye Street w Waszyngtonie. Shaftoe i pozostali marines od zawsze wiedzieli, że Stacja Alfa to tajemnicza klika chudoszyich próżniaków siedzących na dachu budynku w Strefie Międzynarodowej, w szopie z powiązanych sznurkami desek, z której we wszystkie strony wystawały anteny. Jeśli przyglądałeś się im wystarczająco długo, mogłeś zauważyć, jak niektóre z nich się ruszają, namierzając coś daleko na morzu. Shaftoe nawet napisał o tym haiku: Antena szuka Nos tropiciela na wiatr W dal, w głos eteru To było jego drugie haiku w ogóle - z pewnością nie spełniało norm z listopada 1941 - i niechętnie je sobie przypomina. Lecz do dzisiaj żaden z marines nie miał pojęcia, jaką wielką rzeczą jest Stacja Alfa. Okazało się, że mają za zadania opakować w brezent tonę sprzętu, kilka ton papierów i wyciągnąć wszystko na zewnątrz. Następny dzień, czwartek, NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 2 / 344
spędzili, rozniecając szopę, rozpalając ognisko z jej resztek i paląc niektóre książki i notatki. - Chol-lera! - krzyczy szeregowy Wiley. Tylko kilku kulisów zlazło z drogi albo w ogóle zauważyło samochód. Ale od rzeki dobiega ten niesamowity huk, jakby Bóg trzepnął się w kolano grubą na kilometr bambusową witką. Pół sekundy później na ulicy nie widać ani jednego kulisa - tylko mnóstwo skrzyń z porzuconymi bambusowymi drągami, podrygującymi na wietrze, podzwaniającymi o bruk jak wielkie wietrzne dzwonki. Wiley wrzuca wyższy bieg i wjeżdża w nie. Shaftoe przyciska się do drzwi ciężarówki i opuszcza głowę z nadzieją, że jego staroświecki hełm piechociarza z I wojny światowej na coś się przyda. Pudła z pieniędzmi zaczynają pękać i rozpadać się pod kołami ciężarówki. Shaftoe zerka przez zamieć banknotów i widzi, jak gigantyczne bambusowe drągi wzbijają się w powietrze, odbijają od siebie i wirują nad nabrzeżem. Liście Szanghaju Prześwity w stali nieba Nadeszła zima Ugory Odłóżmy kwestię istnienia Boga na później; na razie przyjmijmy, że na naszej planecie jakimś sposobem pojawiły się samoreprodukujące organizmy i natychmiast zaczęły robić ze sobą nawzajem porządek: bądź zalewając otoczenie swymi przybliżonymi kopiami, bądź też w bardziej bezpośredni sposób, którego chyba nie muszę szczegółowo opisywać. Większości się nie udało, ich genetyczne dziedzictwo zostało więc na zawsze wymazane ze świata, ale kilka znalazło sposób na przetrwanie i rozmnożenie się. Mniej więcej po trzech miliardach lat tej niekiedy komicznej, na ogół jednak nudnej fugi, pełnej żądz i krwi, Blanche, żona ewangelickiego kaznodziei Bunyana Waterhouse'a z Murdo w Dakocie Południowej, urodziła syna - Godfreya Waterhouse'a IV. Od urodzenia Godfrey był, jak każde inne stworzenie na Ziemi, niesamowicie zajebistym twardzielem, choć w dość wąskim, naukowym sensie tego terminu - mianowicie, można było prześledzić jego genealogię aż do owego pierwszego samoreprodukującego się stwora, którego, zważywszy na liczbę i różnorodność jego potomków, można by śmiało uważać za najbardziej niesamowitego twardziela wszech czasów. W kategorii koszmarnie zabójczych, memetycznie zaprogramowanych maszyn śmierci były to najsympatyczniejsze istoty. Zgodnie z tradycją swego imiennika (purytańskiego pisarza Johna Bunyana, który większość życia spędził w więzieniu lub uciekając przez nim) wielebny Waterhouse nigdy nie nauczał dłużej w jednym miejscu. Kościół co rok czy dwa lata przenosił go do innego miasteczka w obydwu Dakotach. Niewykluczone, że Godfrey uważał taki styl życia za dość alienacyjny, ponieważ gdzieś w połowie studiów w kongregacyjnym college'u w Fargo uciekł z zagrody i zaczął zażywać wolności. Wreszcie w jakiś sposób zrobił doktorat z literatury klasycznej na małej prywatnej uczelni w Ohio. Jednak akademicy są szczepem nie mniej wędrownym niż kaznodzieje, przyjmował więc pracę wszędzie, gdzie mu zaproponowano. Wykładał grekę i łacinę w chrześcijańskim college'u Bolger (umowa nr 322) w West Point, stan Wirginia, gdzie rzeki Mattaponi i Pamunkey zbiegają się w estuarium rzeki James, a obrzydliwe wyziewy potężnej papierni przenikają wszystkie szuflady, szafki, a nawet wewnętrzne stronice książek. Jego świeżo poślubiona małżonka Alice z domu Pritchard, która dorastała, jeżdżąc za swym ojcem - wędrownym kaznodzieją - po połaciach wschodniej Montany, gdzie powietrze pachniało śniegiem i szałwią - tutaj rzygała przez trzy miesiące. Sześć miesięcy później urodziła Lawrence'a Pritcharda Waterhouse'a. Chłopczyk miał bardzo dziwny stosunek do dźwięku. Nie bał się ani wycia syreny straży pożarnej, ani bicia dzwonów, ale kiedy do domu wlatywał szerszeń, kreśląc pod sufitem zamaszyste figury Lissajous, krzyczał z bólu spowodowanego hałasem. A gdy zobaczył lub poczuł coś, czego się bał, zatykał uszy dłońmi. Jedynym dźwiękiem, który nie sprawiał mu bólu, był dźwięk organów w kaplicy college’u. Sama kaplica niewarta jest wspomnienia, ale organy ufundowali właściciele papierni - nadałyby się nawet do cztery razy większego kościoła. Znakomicie uzupełniał je organista, emerytowany nauczyciel matematyki, sądzący, że pewne atrybuty Pana Naszego (starotestamentową gwałtowność i kaprys, nowotestamentowy majestat i triumf) można bezpośrednio przeflancować w dusze zgromadzonych grzeszników za pomocą frontalnej powodzi dźwięków. Nie miało znaczenia, że ryzykował rozbicie witraży, ponieważ i tak nikomu się nie podobały, a wyziewy papierni wyżarły z nich prawie wszystkie ołowiane łączenia, ale kiedy po mszy w ławce została kolejna starsza dama, zataczająca się z dzwonieniem w uszach, i uraczyła księdza wyjątkowo kąśliwym komentarzem na temat nadmiernego dramatyzmu muzyki, znaleziono innego organistę. Jednak lekcji gry wciąż udzielał matematyk. Uczniom nie wolno było dotykać instrumentu, dopóki nie opanowali dobrze gry na fortepianie; kiedy wyjaśniono to Lawrence'owi Pritchardowi Waterhouse'owi, w ciągu trzech tygodni nauczył się grać fugę Bacha i zapisał się na lekcje organów. Jako że miał wtedy zaledwie pięć lat, nie sięgał jednocześnie do manuałów i pedału, musiał zatem grać na stojąco, czy raczej chodząco - od pedału do pedału. Kiedy skończył dwanaście lat, organy się zepsuły. Rodzina papierników nie zostawiła żadnych funduszy na konserwację, toteż nauczyciel matematyki zdecydował, że spróbuje sam. Był już wtedy chory i potrzebował zwinnego pomocnika: Lawrence pomagał mu otworzyć instrument. Po raz pierwszy zobaczył, co działo się, kiedy przyciskał klawisze. Każdy rejestr, brzmienie, barwa dźwięku wydawanego przez organy (np. flet blokowy, trąbka, pikolo) miały oddzielny rząd piszczałek, ustawionych od największej do najmniejszej. Długie rury wydawały niskie dźwięki, krótkie zaś - wysokie. Ich wierzchołki tworzyły wykres: nie prostą linię, lecz wznoszącą się krzywą. Organista-matematyk usiadł z kilkoma zapasowymi piszczałkami, ołówkiem oraz kartką i pomógł Lawrence'owi zrozumieć dlaczego. Kiedy ten wreszcie pojął, poczuł się, jakby jego nauczyciel znienacka zagrał najlepszy fragment Fantazji i Fugi g-moll Bacha na organach wielkości Mgławicy Andromedy - fragment, w którym wujek Johann poddaje rozbiorowi architekturę wszechświata jednym niemiłosiernie obniżającym się i przeistaczającym akordem, jakby przebijał nogą kolejne warstwy śmiecia i zatrzymał ją w końcu na twardej opoce. Końcówka wykładu kojarzyła się z kolei z sokołem, nurkującym przez kolejne warstwy złudzeń i pozorów; zależnie od tego, kim jesteś, przerażającym, denerwującym lub wprowadzającym chaos. Niebiosa otwarły się. Lawrence ujrzał chóry anielskie uszeregowane w geometryczną nieskończoność. Z płaskiej skrzynki wypełnionej sprężonym powietrzem równoległymi szeregami wyrastały piszczałki. Wzdłuż jednej - wszystkie piszczałki dla tej samej nuty. Wzdłuż drugiej zaś - wszystkie tego samego rejestru, lecz nastrojone na NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 3 / 344
różną wysokość. Przy naciśnięciu klawisza odzywały się wszystkie rury dające odpowiednią nutę, jeśli ich rejestry były otwarte. Mechanicznie wszystko to działało w sposób klarowny, prosty i logiczny. Lawrence przypuszczał, że maszyneria musi być przynajmniej tak skomplikowana, jak najbardziej złożona z fug, które można na niej zagrać. Teraz dowiedział się, że urządzenie o prostej konstrukcji może produkować wyniki o nieskończonej złożoności. Rejestrów rzadko używano pojedynczo, lecz po kilka naraz, w zestawach uwzględniających składowe harmoniczne poszczególnych dźwięków (kolejny smakowity kęs matematyki!). Z niektórych korzystało się częściej niż z innych. Na przykład z mnóstwa fletów naraz podczas cichego Ofiarowania. Organy miały pomysłowy mechanizm zwany kombinacją, pozwalający organiście błyskawicznie wybrać dane zestawienie rejestrów - zestawienie, które sam ustalił. Wciskał guzik i ze stołu gry wyskakiwało kilka rejestrów, popychanych sprężonym powietrzem; organy w jednej chwili stawały się całkiem nowym instrumentem o innych brzmieniach. Następnego lata Lawrence i Alice, jego matka, zostali skolonizowani przez dalekiego kuzyna - niesamowicie zabójczą kreaturę zwaną wirusem. Lawrence wywinął się, pozostała mu tylko niemal niezauważalna skłonność do powłóczenia nogą. Alice wylądowała w żelaznym płucu. Później, ponieważ nie mogła skutecznie odkaszlnąć, dostała zapalenia płuc i umarła. Godfrey, ojciec Lawrence'a, beztrosko przyznał, że nie będzie w stanie udźwignąć całego tego brzemienia. Zwolnił się z posady w małym college'u w Wirginii i przeprowadził wraz z synem do domku w Moorhead w stanie Minnesota, nieopodal Bunyana i Blanche. Później znalazł pracę jako nauczyciel w pobliskiej szkole świeckiej. Wszyscy odpowiedzialni dorośli w życiu Lawrence'a zdawali się w tym momencie mieć ze sobą cichą umowę, że najlepszym sposobem jego wychowywania - a na pewno najłatwiejszym - jest zostawienie go w spokoju. Rzadkie wypadki, kiedy potrzebował pomocy kogoś dorosłego, zwykle polegały na tym, że zadawał pytania, na które nikt nie umiał odpowiedzieć. W wieku szesnastu lat, nie znalazłszy w lokalnym szkolnictwie niczego frapującego, Lawrence Pritchard Waterhouse poszedł do stanowego college'u Iowa, gdzie zdał maturę. Mieli tam między innym Korpus Szkoleniowy Rezerwy Marynarki, do którego na siłę go zapisano. Korpus miał między innymi orkiestrę i dowódca był zachwycony, słysząc, że Lawrence interesuje się muzyką. Ponieważ na pokładzie pancernika trudno byłoby ćwiczyć na organach, dali mu glockenspiel i parę pałeczek. Kiedy Lawrence nie maszerował tam i z powrotem na brzegu rzeki Skunk i nie walił w dzwonki, skupiał się na mechanice. Pod koniec nie szło mu za dobrze - dostał się w ręce bułgarskiego profesora Johna Vincenta Atanasoffa i jego dyplomanta, Clifforda Berry'ego. Budowali oni maszynę, która miała zautomatyzować rozwiązywanie pewnych szczególnie upierdliwych równań różniczkowych. Głównym problemem Lawrence'a było lenistwo. Zauważył, że wszystko staje się prostsze, kiedy patrzysz na wylot - jak Superman swym rentgenowskim wzrokiem - poprzez odwracające uwagę ozdóbki i dostrzegasz ukryty pod spodem matematyczny szkielet. Kiedy rozbierzesz jakieś urządzenie na elementy matematyczne, wiesz o nim wszystko i możesz nim dowolnie manipulować za pomocą zaledwie serwetki i ołówka. Dostrzegał matematykę w krzywiźnie srebrnych płytek swych dzwonków, w łańcuchowym łuku mostu i w wysadzanym kondensatorami bębnie maszyny liczącej Atanasoffa i Berry'ego. Prawdziwe walenie w glockenspiel, skręcanie mostu czy dochodzenie, dlaczego maszyna nie działa, już tak go nie interesowało. I dlatego miał złe oceny. Od czasu do czasu jednakże wykonywał na tablicy jakąś matematyczną akrobację, po której profesorom uginały się kolana, a studenci patrzyli nań podejrzliwie i wrogo. Plotka się rozchodziła. Tymczasem babka Blanche w jego imieniu po cichu odświeżała swe kongregacyjne kontakty. Jej wysiłki zwieńczył triumf, gdy pewien owsiany magnat od św. Pawła ufundował mu skomplikowane stypendium; jego celem było wysłać ewangelików ze Środkowego Zachodu na rok do porządnej uczelni z Ivy League, co (najwyraźniej) stanowiło okres na tyle długi, by podnieść ich IQ o kilka kluczowych punktów, i na tyle krótki, by ich nie zdeprawować. A zatem Lawrence stał się studentem drugiego roku w Princeton. Princeton był czcigodną uczelnią i przyjęcie do niej stanowiło wielki zaszczyt, ale nikt nie wspomniał o tym Lawrence'owi, a ten skąd miałby wiedzieć. Miało to dobre i złe skutki. Przyjął stypendium z tak mizernymi wyrazami wdzięczności, że owsiany magnat się wściekł. Z drugiej strony, łatwo przystosował się do Princeton, gdyż dla niego była to po prostu inna miejscowość. Przypominała mu ładne okolice Wirginii, w mieście było kilka pięknych organów, choć nie do końca podobały mu się prace domowe z inżynierii, dotyczące problemów projektowania mostów i wycinania kół zębatych. Jak zawsze dawały się uprościć do matematyki, na ogół niesprawiającej mu problemów. Czasem jednak nie mógł ruszyć dalej, co sprowadziło go do budynku Fine Hall, kwatery głównej Wydziału Matematyki. Szwendało się tam pstrokate towarzystwo, często mówiące z brytyjskim lub europejskim akcentem. Z administracyjnego punktu widzenia wielu z nich nie było nawet z Wydziału Matematyki, ale z jakiegoś IZBS - Instytutu Zaawansowanych Badań nad Czymś-tam. W końcu jednak wszyscy siedzieli w tym samym budynku i wszyscy wiedzieli to i owo o matematyce. Dlatego Lawrence ich nie odróżniał. A kiedy szedł do nich po radę, tylko niektórzy udawali nieśmiałych, większość chętnie go słuchała. Wymyślił na przykład metodę rozwiązania pewnego trudnego problemu dotyczącego kół zębatych; inżynierski sposób wymagał szeregu bardzo rozsądnych, ale mało estetycznych przybliżeń. Metoda Lawrence'a dawała dokładne wyniki. Miała tylko jedną wadę: do obliczeń potrzeba było tryliona operatorów suwaka logarytmicznego i tryliona lat. Teraz pracował nad diametralnie różnym podejściem, które miało zredukować te wartości do biliona i biliona. Na nieszczęście, nie udało mu się nikogo w Fine Hall zainteresować rzeczą tak prozaiczną jak tryby, dopóki nie zaprzyjaźnił się z energicznym Anglikiem, którego nazwisko natychmiast zapomniał, a który ostatnio naprawdę zajmował się produkcją kół zębatych. Ten facet, mając tyle możliwości, postanowił zbudować właśnie mechaniczną maszynę liczącą - dokładnie, liczącą pewne wartości funkcji dzeta Riemanna: gdzie s to liczba zespolona. Lawrence'owi funkcja dzeta nie wydała się ani bardziej, ani mniej interesująca niż inne matematyczne problemy, ale nowy przyjaciel zapewnił go, że jest ona niesamowicie ważna i że najlepsi matematycy na świecie męczą się nad nią od NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 4 / 344
kilkudziesięciu lat. Siedzieli do trzeciej w nocy, próbując znaleźć rozwiązanie problemu Lawrence'a. Ten dumnie przedstawił wyniki swemu profesorowi od inżynierii, który odrzucił je pogardliwie ze względów praktycznych i postawił mu za te wszystkie trudy ocenę niedostateczną. Po kilku następnych spotkaniach Lawrence wreszcie zapamiętał, że sympatyczny Brytyjczyk nazywa się Al Taki- owaki. Był namiętnym cyklistą - wybrali się więc na kilka wycieczek rowerowych w wiejskie okolice Ogrodowego Stanu. Jeżdżąc po New Jersey, rozmawiali o matematyce, a zwłaszcza o maszynach, które wyręczyłyby ich w jej nudnych fragmentach. Al zastanawiał się nad tym dłużej i zrozumiał, że maszyny liczące to coś więcej niż tylko urządzenia oszczędzające ludzki wysiłek. Pracował nad radykalnie nową koncepcją mechanizmu liczącego, który rozwiązałby każdy arytmetyczny problem, jeśli tylko wiedziałbyś, jak go zapisać. Z czysto logicznego punktu widzenia wiedział już wszystko, co trzeba, o tej (na razie hipotetycznej) maszynie, choć jeszcze nie zdołał jej zbudować. Lawrence wywnioskował, że w Cambridge (Cambridge w Anglii - stamtąd pochodził Al), a i w Fine Hall faktyczne budowanie maszyn uważano za niegodne uczonego. Al z zaskoczeniem odkrył, iż Lawrence nie podziela tego poglądu. Pewnego dnia delikatnie zapytał go, czy nie miałby naprawdę nic przeciwko, żeby nazywać go pełnym imieniem - Alan a nie Al. Lawrence przeprosił i obiecał, że bardzo będzie się starał mieć to na uwadze. Kilka tygodni później, gdy siedzieli nad leśnym strumieniem ponad kanionem rzeki Delaware, Alan uczynił Lawrence'owi pewną dziwaczną propozycję dotyczącą penisów. Wymagała ona wielu metodycznych wyjaśnień, przy których często czerwienił się i jąkał. Był kulturalny jak nigdy i kilka razy podkreślił, iż jest świadom, że nie wszyscy na świecie okazują takie właśnie zainteresowania. Lawrence stwierdził, że prawdopodobnie należy właśnie do tej reszty ludzi. Alan był bardzo poruszony faktem, że Lawrence w ogóle się nad tym zastanawiał i przeprosił za tę konsternację. Natychmiast wrócili do tematu maszyn liczących; ich przyjaźń wydawała się nienaruszona. Jednakże na następnej wycieczce rowerowej - mieli nocować pod namiotem na Sosnowych Ugorach - pojawił się nowy kolega, Niemiec, Rudi Jakiś-tam. Relacja między Rudim i Alanem wyglądała na bliższą, a przynajmniej bardziej wielowarstwową; Lawrence wywnioskował, że koncepcja Alana dotycząca penisów wreszcie znalazła czyjeś zrozumienie. Dało mu to do myślenia. Z ewolucyjnego punktu widzenia, jaki sens ma przebywanie razem ludzi, którzy nie zamierzają mieć potomstwa? Musiało to mieć jakieś dobre i bardziej subtelne uzasadnienie. Przychodził mu do głowy tylko taki pomysł: obecnie w reprodukcji i zabijaniu współzawodniczą nie pojedyncze osobniki, ale całe grupy ludzi - społeczeństwa; a w społeczeństwie jest dużo miejsca dla kogoś, kto nie ma dzieci, jeśli tylko jest w jakiś sposób pożyteczny. Alan, Rudi i Lawrence jechali na południe, rozglądając się za Sosnowymi Ugorami. Po pewnym czasie miasteczka pojawiały się rzadziej, a farmy ustępowały miejsca niskim, anemicznym i kolczastym drzewom, które wydawały się ciągnąć aż na Florydę - zasłaniając im widok w przód, ale nie osłaniając od wiatru. - Gdzie, do licha, są te Sosnowe Ugory? - kilka razy zapytał Lawrence. Nawet zapytał o to faceta na stacji benzynowej. W końcu koledzy zaczęli się uśmiechać pod nosem. - Gdże som te Sosnowe Ugory? - zapytał Rudi, rozglądając się pytająco. - Poszukajmy czegoś wyglądającego na ugór z wieloma sosnami - rzucił Alan w zadumie. Droga była pusta, jechali więc obok siebie, z Alanem w środku. - Tak by sobie Kafka wyobrażał las - mruknął Rudi. W tym momencie Lawrence zrozumiał, że znajdują się właśnie na Sosnowych Ugorach. Lecz nie wiedział, kto to taki, ten Kafka. - Matematyk? - strzelił. - To bardzo straszny pomysł - rzekł Rudi. - Kafka to pisarz - powiedział Alan. - Lawrence, nie obraź się, że cię o to zapytam... czy ty w ogóle rozpoznajesz jakieś inne nazwiska i imiona? To znaczy, inne niż najbliższej rodziny i przyjaciół. Lawrence zrobił zakłopotaną minę. - Próbuję dojść, czy to wszystko wychodzi stąd - rzeki Alan, stukając knykciami w głowę Lawrence'a - czy też czasem przyswajasz jakieś pojęcia od innych istot ludzkich? - Kiedyś, kiedy byłem mały - odparł Lawrence - w kościele w Wirginii zobaczyłem anioły, ale sądzę, że one pojawiły się w mojej głowie. - Bardzo dobrze - pochwalił Alan. Później podjął kolejną próbę. Dojechali do wieży straży pożarnej, która niezmiernie ich rozczarowała: tylko samotne schodki prowadzące donikąd i mała polanka poniżej, błyszcząca od odłamków butelek po trunkach. Rozbili namiot na brzegu stawu, pełnego rdzawych glonów, przyklejających się do włosów na ciele. Potem nie pozostało im nic, tylko popijać sznapsa i gadać o matematyce. Alan rzekł: - No, to jest tak: Bertrand Russell i ten drugi gość, Whitehead, napisali "Principia Mathematica...". - Teraz to mnie nabierasz - odpowiedział Waterhouse. - Nawet ja pamiętam, że to napisał Izaak Newton. - Newton napisał inną książkę i też ją nazwał „Principia Mathematica". Ona tak naprawdę wcale nie jest o matematyce. Dzisiaj nazywamy to fizyką. - To dlaczego ją nazwał „Principia Mathematica”? - W czasach Newtona niespecjalnie odróżniano matematykę od fizyki... - A nawet i w dżyszejszych czasach - dodał Rudi. - ...właśnie o tym chciałem mówić - ciągnął Alan. - O „Principia Mathematica", w których Russell i Whitehead zaczęli zupełnie od zera, to znaczy od niczego, i skonstruowali to wszystko - całą matematykę - opierając się na kilku fundamentalnych pewnikach. A mówię ci to dlatego, Lawrence, że... Lawrence! Uważaj! -Hmm? - Rudi, weź ten kij, o ten, tutaj, pilnuj Lawrence'a i za każdym razem, gdy zobaczysz ten nieobecny wzrok, szturchnij go! - To nie jest angelska szkoła, tu nie można tak robitsz! NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 5 / 344
- No, słucham - powiedział Lawrence. - Z P. M. wynikał całkowicie nowy i radykalny wniosek, że cała matematyka, ale to cała, może być wyrażona za pomocą pewnego uporządkowania symboli. - Leibniz powiedział to na długo przed nimi! - zaprotestował Rudi. - No, Leibniz wynalazł zapis, którego używamy w rachunku różniczkowym, ale... - Nie o to mi chodży! - I wymyślił macierze, ale... - I nie o to! - I robił jakieś rzeczy z arytmetyką dwójkową, ale... - To całkiem cosz innego! - No to, o czym ty, Rudi, do cholery, gadasz? - Leibniz wymyszlił podstawowy alfabet - zdefiniował zbiór symboli do wyrażania zdań logicznych. - Cóż, nie wiedziałem, że do zainteresowań Herr Leibniza zaliczała się także logika, ale... - Oczywiszczie, że tak! Chciał zrobić to, co Russell i Whitehead, ale nie tylko z matematyką, lecz ze wszystkim! - Hmm, zważywszy na fakt, że chyba jesteś jedynym człowiekiem na świecie, który o tym wie, możemy zdaje się założyć, że mu się to nie udało? - Możesz sobie zakładać, co tylko zechcesz, Alan - odparł Rudi. - Ale ja jestem matematykiem i nie robię żadnych założeń. Alan westchnął urażony i rzucił Rudiemu Znaczące Spojrzenie, które według Waterhouse'a oznaczało, że później mu to wypomni. - Pozwólcie mi posunąć się o jeden krok naprzód. Chcę tylko, abyście zgodzili się, że matematyka może być wyrażona jako ciągi symboli (zabrał Lawrence'owi kij i zaczął rysować na ziemi kształty w rodzaju i naprawdę nie dbam o to, czy będą nimi symbole Leibniza, Russella czy heksagramy z księgi I Ching... - Leibniz fascynował się I Ching! - wtrącił Rudi. - Przestań na chwilę z tym swoim Leibnizem i posłuchaj. To jest tak: ty - Rudi, i ja jesteśmy w pociągu, siedzimy w wagonie restauracyjnym, miło sobie gawędzimy. Pociąg z ogromną szybkością ciągną lokomotywy, nazywają się Bertrand Russel, Riemann, Euler i tak dalej. A nasz przyjaciel Lawrence biegnie wzdłuż pociągu i próbuje dotrzymać nam kroku - nie znaczy to oczywiście, że jesteśmy od niego bystrzejsi, ale że jest wieśniakiem, który nie ma biletu. I słuchaj, Rudi: ja w tym momencie po prostu wyciągam rękę przez okno i próbuję wciągnąć go do tego pieprzonego pociągu, żebyśmy mogli pogawędzić sobie o matematyce we trzech i nie słuchać przy tym, jak ten biedak sapie i łapie powietrze. - Dobrze, Alanie. - Nie potrwa to nawet minuty, jeśli nie będziesz przerywać. - Ale jest też taka lokomotywa, co nazywa się Leibniz. - Myślisz, że niewystarczający hołd złożyłem Niemcom? Właśnie miałem zamiar wspomnieć jednego faceta z umlautem. - Taak, pewnie Herr Türinga? - chytrze zapytał Rudi. - Herr Türing pojawi się później. Myślałem o Gödlu. - Ale on nie jest Niemcem, to Austriak! - Obawiam się, że teraz to na jedno wychodzi. - Anschluss to nie mój pomysł, nie patrz na mnie w ten sposób! Dla mnie Hitler jest obrzydliwy! - Wiem, kto to Godel - w samą porę wtrącił Waterhouse. - Ale moglibyśmy cofnąć się kawałek? - No pewnie. - Po co taki kłopot? Po co Russell to zrobił? Czy w matematyce tkwił jakiś błąd? No wiecie: dwa i dwa to cztery, prawda? Alan podniósł dwa kapsle i ułożył je na ziemi. - Dwa. Raz, dwa. Dodać... - Dołożył jeszcze dwa. - Drugie dwa. Raz, dwa. Daje cztery. Raz, dwa, trzy, cztery. - Był w tym jakiś błąd? - spytał Lawrence. - Ależ, Lawrence, kiedy zajmujesz się matematyką, abstrakcyjną matematyką, to przecież nie liczysz kapsli? - Niczego nie liczę. - To bardzo nowoczesny pogląd - oznajmił Rudi. - Doprawdy? - Przez długi czas zakładano, że matematyka to coś w rodzaju fizyki, na kapslach. Że wszystkie działania, które przeprowadzamy na papierze, dowolnie skomplikowane, można - oczywiście teoretycznie - sprowadzić do zabawy z faktycznie istniejącymi liczmanami, na przykład kapslami - odezwał się Alan. - Ale nie możesz mieć dwóch i jednej dziesiątej kapsla. - No to dobra, załóżmy, że na kapslach przedstawiamy liczby całkowite, rzeczywiste zaś, jak dwa przecinek jeden, reprezentujemy jako wielkości fizyczne, jak na przykład długość tego kija. - Alan dorzucił kijek do zbioru kapsli. - A co z π? Nie możesz zrobić kija, który ma dokładnie π centymetrów długości. - Ale π pochodży z geometrii. Ta sama bajka - wtrącił Rudi. - Tak, uważało się, że geometria euklidesowa to w istocie pewna odmiana fizyki, że linie proste i tak dalej są cechami świata rzeczywistego. Ale - słyszałeś o Einsteinie? - Nie mam pamięci do nazwisk. - O tym siwym gościu z wielkimi wąsami? - Ach, no tak - tępo potwierdził Waterhouse. - Próbowałem zapytać go o sprawę kół zębatych. Twierdził, że jest już spóźniony, albo coś takiego. - Ten facet wymyślił ogólną teorię względności, która jest jakby praktycznym zastosowaniem nie geometrii Euklidesa, lecz Riemanna... - Tego od twojej funkcji dzeta? - Riemann ten sam, ale temat inny. Lawrence, bez dygresji... - Riemann wykazał, że może istnieć wiele różnych geometrii, innych od euklidesowej, ale wciąż sensownych - NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 6 / 344
wyjaśnił Rudi. - No dobra, to wracajmy do tych „Principiów" - rzekł Lawrence. - No pewnie! Russell i Whitehead. To wyglądało tak: kiedy matematycy zaczęli bawić się takimi rzeczami jak pierwiastek z minus jeden albo kwaterniony, przestało się to przekładać na kije i kapsle. Ale wyniki wciąż były sensowne. - Albo przynajmniej wewnętrznie spójne - dodał Rudi. - Okay. Znaczy to, że matematyka to coś więcej niż fizyka kapsli. - Tak się wydawało, ale natychmiast powstało pytanie: czy matematyka to rzeczywiście prawda, czy tylko jakaś zabawa symbolami? Innymi słowy - odkrywamy Prawdę czy trzepiemy kapucyna? - To musi być prawda, bo jak opieramy na tym fizykę, to wszystko działa! Słyszałem o tej tam ogólnej względności, wiem, że zrobili jakieś doświadczenia i wszystko się sprawdziło. - Ale większosztsz matematyki nie nadaje się do doświadczalnego sprawdzenia - zauważył Rudi. - Ideą tego dzieła było zerwanie więzi z fizyką - rzekł Alan. - I żeby nie okazało się przy tym, że trzepiemy kapucyna. - To chcieli zrobić w tych „Principiach"? - Russell i Whitehead rozbili wszystkie matematyczne pojęcia na bardzo proste elementy, typu „zbiór". Stąd doszli do liczb całkowitych i tak dalej. - Ale jak możesz sprowadzić na przykład π do zbioru? - Nie da się - rzekł Alan - ale możesz wyrazić ją jako długi ciąg cyfr. Trzy przecinek jeden, cztery, jeden, pięć, dziewięć i tak dalej. - A cyfry to liczby całkowite. - Ależ jak to! Przecież n samo nie jest liczbą całkowitą! - Ale możesz obliczyć cyfry n, jedną po drugiej, za pomocą pewnych wzorów. I możesz je zapisać, na przykład tak! - Alan zaczął rysować na ziemi. - Żeby ucieszyć naszego przyjaciela, oto wzór na szereg Leibniza. Widzisz, Lawrence? To jest ciąg symboli. - No dobra. Widzę ciąg symboli - z ociąganiem przyznał Lawrence. - Możemy kontynuować? Gódel kilka lat temu powiedział: „Uważaj! Jeśli kupisz tę historię, że matematyka to po prostu ciągi symboli, to... zgadnij co?". I wykazał, że każdy ciąg symboli - tak jak ten wzór tutaj - można przełożyć na liczby całkowite. - Jak? - To nic szczególnego, Lawrence, po prostu kodowanie. Sposób kodowania wybieramy arbitralnie. Na przykład zamiast tej wielkiej i brzydkiej sumy możemy napisać liczbę „538" i tak dalej. - No, teraz to chyba przypomina już trzepanie kapucyna. - Nie! Nic podobnego, Gódel bowiem zastawił pułapkę! Wzory matematyczne mogą działać na liczbach, prawda? - No pewnie. Na przykład lx. - Otóż to. Możesz pod x podstawić dowolną liczbę, a wzór lx ją podwoi. Ale jeśli zakodujemy jako liczbę wzór matematyczny, taki jak ten tutaj, to inny wzór może przeprowadzić na niej działanie! Wzory do działania na wzorach! - I to wszystko? - Nie. Potem wykazał, przez bardzo proste rozumowanie, że jeśli wzory rzeczywiście mogą odwoływać się do siebie, można zapisać wzór oznaczający „to twierdzenie nie może być udowodnione". Co zadziwiło wielce Hilberta i wszystkich innych, gdyż oczekiwali dokładnie odwrotnego wyniku. - Wspominałeś wcześniej tego jakiegoś Hilberta? - Nie, Lawrence. To nowa postać w tej dyskusji. - Co to za jeden? - Facet zadający trudne pytania. Kiedyś zadał ich całą listę. Gódel odpowiedział na jedno. - A Turing na drugie - dodał Rudi. - Kto to taki? - To ja - odrzekł Alan. - Rudi żartuje. W Turingu nie ma umlauta. - Ale później, wieczorem, będzie w nim umlaut - powiedział Rudi, patrząc nań w sposób, który dopiero po latach Lawrence odczytał jako tłumioną złość. - No, nie trzymaj mnie w napięciu. Na które z jego pytań znalazłeś odpowiedź? - Na Entscheidungsproblem - odparł Rudi. - Czyli? - Hilbert chciał wiedzieć, czy w przypadku dowolnego zdania logicznego zawsze można stwierdzić, czy jest fałszywe, czy prawdziwe. - Ale po wywodzie Gódla zmienił to - zauważył Rudi. - To prawda. Potem sformułował to tak: czy możemy ustalić, czy dane twierdzenie jest możliwe, czy też niemożliwe do udowodnienia? Innymi słowy: czy istnieje jakiś mechaniczny proces, za pomocą którego można oddzielić zdania do udowodnienia od tych nie do udowodnienia? - Alan, proces mechaniczny to miała być przenośnia... - Oj, przestań, Rudi! My z Lawrence'em całkiem dobrze znamy się na maszynach. - Teraz łapię - oświadczył Lawrence. - Co znaczy, że łapiesz? - zapytał Alan. - Twoja maszyna - nie ta od funkcji dzeta, ale ta druga. Co rozmawialiśmy, żeby ją zbudować... - Nazywa się Uniwersalna Maszyna Turinga - rzekł Rudi. - Głównym celem tego ustrojstwa jest oddzielenie zdań do udowodnienia i nie do udowodnienia, tak? - Stąd właśnie wziął mi się pomysł - rzeki Alan. - Zatem jest odpowiedź na pytanie Hilberta. A teraz chciałbym naprawdę zbudować taką maszynę, która wygrałaby z Rudim w szachy. - Nie powiedziałeś biednemu Lawrence'owi, jaka jest ta odpowiedź! - zaprotestował Rudi. NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 7 / 344
- Lawrence sam do tego dojdzie. Dam mu coś do myślenia. Wkrótce stało się jasne, że Alan chciał naprawdę powiedzieć: „Dam mu coś do myślenia na czas, kiedy my będziemy się pieprzyć". Lawrence wsunął notatnik za pasek spodni, podjechał kilkaset metrów do wieży pożarniczej, wspiął się na platformę i usiadł; notatnik oparł o kolana, tak by padało nań światło. Nie mógł jednak zebrać myśli, a potem jego uwagę odwrócił fałszywy zachód słońca, rozjaśniający chmury po stronie północno-wschodniej. Najpierw pomyślał, że nisko wiszące chmury odbijają ostatnie promienie słońca, ale światło było zbyt skupione i migocące. Potem pomyślał, że to błyskawica. Ale było za mało błękitne. Migotało intensywnie, modulowane przez (jak należało przyjąć) wielkie i dziwne zjawisko przesłonięte horyzontem. Kiedy po przeciwnej stronie świata zaszło słońce, łuna nad New Jersey ustabilizowała się, przybierając łagodną barwę latarki prześwitującej przez dłoń ukrytą pod kołdrą. Lawrence zszedł na dół, wsiadł na rower i ruszył przez Sosnowe Ugory. Niebawem trafił na drogę prowadzącą wprost do światła. Po kilku godzinach łuna odbijająca się od ciężkich chmur zaczęła rozświetlać kamienie brukowe i zmieniać strumyczki Ugorów w żarzące się rozpadliny. Droga skręcała w niewłaściwą stronę, Lawrence pojechał więc na przełaj przez las - był już bardzo blisko, a światło na niebie stało się tak silne, że prześwitywało przez rzadki dywan krzaczastych sosen - czarnych pieńków, wyglądających na spalone, choć wcale takie nie były. Pod kołami roweru pojawił się piasek, lecz wilgotny i zbity, szerokie opony dobrze sobie z nim radziły. W jednym miejscu musiał się zatrzymać i przerzucić rower ponad płotem z drutu kolczastego. Potem wyjechał spomiędzy drzew na idealnie płaską, piaszczystą polanę, usianą kępkami trawy; zdumiony ujrzał niski ognisty mur, biegnący wzdłuż horyzontu, szeroki prawie jak zanurzający się w morzu księżyc w jesiennej pełni. Tak lśnił, że trudno było zobaczyć coś poza nim - Lawrence wciąż wjeżdżał w rowy i meandrujące strumyki. Nauczył się nie patrzeć bezpośrednio w płomienie. I tak ciekawiej było rozglądać się na boki; płaskowyż znaczyły równo rozsiane największe budynki, jakie kiedykolwiek widział: wzniesione przez faraonów wielkie pudła po herbatnikach, a w kilometrowych odstępach między nimi szeroko rozkraczone gnomony ze stalowych trójkątów - wewnętrzne szkielety piramid. Największy z nich dziurawił środek idealnego okręgu torów kolejowych, o średnicy kilkudziesięciu metrów: dwie srebrzyste krzywe ułożone na płaskiej ziemi, w jednym miejscu przecięte cieniem wieży - wskazującym czas zatrzymanym zegarem słonecznym. Przejechał wzdłuż budynku mniejszego niż inne. Obok niego stały owalne zbiorniki. Z zaworów na górze z pomrukiem ulatywała para, ale zamiast unosić się w powietrze, skraplała się bokach i rozlewała po trawie warstwą srebra. Podłużny ogień otaczało pierścieniem tysiąc marynarzy w bieli. Jeden z nich uniósł dłoń i kazał się zatrzymać Lawrence'owi. Ten podjechał do niego i dla równowagi oparł jedną stopę o piasek. Przez chwilę gapili się na siebie, a potem Lawrence, któremu nic innego nie przyszło do głowy, odezwał się: - Ja też jestem z marynarki. Marynarz najwyraźniej podejmował jakąś decyzję. Zasalutował Lawrence'owi i wskazał mu mały budynek, nieco dalej od ognia. Wyglądał, jakby był tylko żarzącą się odbitym blaskiem ścianą, ale czasem eksplozja magnezowego błękitnego światła powodowała, że w mroku ukazywały się jego ramy okienne - prostokątna błyskawica wielokrotnie odbijająca się echem pośród nocy. Lawrence nacisnął pedały i przejechał obok budynku: spiralne stado skupionych filcowych kapeluszy, szturchających cienkie notatniki eleganckimi wiecznymi piórami, pełzające bokiem fotografie, odwracające swe wielkie chromowane tarcze; równe szeregi śpiących ludzi, nakrytych prześcieradłami aż na głowy, spocony facet z wybrylantynowanymi włosami, wypisujący na tablicy nazwiska pełne umlautów. W końcu obszedłszy budynek naokoło, zwęszył zapach gorącej ropy, poczuł na twarzy płomienie i ujrzał, jak trawa zwija się w żarze i wysycha. Zapatrzył się na globus: nie wypełnioną kontynentami i oceanami kulę, lecz sam szkielet: eksplozję południków, zakrzywiających się w klatkę wokół kopuły pomarańczowego żaru. Oświetlone płonącym paliwem południki były cienkie i wyraźne jak narysowane piórkiem kreślarza. Gdy podszedł bliżej, rozpadły się na sprytne konstrukcje z pierścieni i belek, puste w środku niczym ptasie kości. Oddalając się od biegunów, wcześniej czy później zaczynały wędrować, wyginać się albo po prostu odlamywaly się i wisiały w płomieniach, drżąc jak suche badyle. Tu i ówdzie idealną geometrię szpeciły sieci przewodów i uprzęże kabli elektrycznych. Lawrence prawie wjechał na rozbitą butelkę po winie i postanowił, że dalej idzie pieszo, żeby oszczędzić opony. Położył rower, nakrywając przednim kołem metalowy wazon, wyglądający jak wytoczony na tokarce. Sterczało zeń kilka zwęglonych róż. Kilku marynarzy złączyło ręce w tron, dźwigając kawał węgla drzewnego w kształcie człowieka, pokryty skafandrem z nieskazitelnego azbestu. Kiedy szli, ich stopy plątały się w potężnych zwojach lin i metalowych strun, kabli i drutów; te poruszały się ukradkowym ruchem w promieniu kilkunastu metrów. Lawrence zaczął starannie stawiać stopy jedna za drugą, próbując zmierzyć ogrom tego, co widział. Gondola w kształcie rakiety sterczała skosem z piasku, podpierając parasole pogiętych śmigieł. Ponad nią kilometrowej długości duraluminiowe zastrzały i pomosty. Na ziemi otwarta walizka, z parą damskich butów, jak na wystawie eleganckiego sklepu, karta dań, spalona na owalny węgielek, parę zniszczonych paneli z boazerii, jakby z nieba spadł cały pokój - jeden był ozdobiony wielką mapą świata, wielkimi kołami rozchodzącymi się promieniście od Berlina, drugi zaś - zdjęciem znanego, grubego Niemca w mundurze, szczerzącego zęby na ukwieconej trybunie, za nim widniała potężna sylwetka nowego sterowca. Po pewnym czasie przestał już zauważać nowe rzeczy. Wsiadł więc na rower i ruszył z powrotem przez Sosnowe Ugory. Zgubił się w mroku i trafił pod wieżę dopiero o świcie. Nie przejął się, że zabłądził - jadąc po ciemku przez las, rozmyślał o maszynie Turinga. W końcu odnalazł brzeg stawu, nad którym biwakowali. Misa spokojnej, czerwonawej wody, oświetlona wschodzącym słońcem wyglądała jak jezioro krwi. Alan Mathison Turing i Rudolf von Hacklheber przytuleni jak łyżeczki leżeli na brzegu, wciąż umazani glonami ze stawu. Lawrence rozpalił małe ognisko, zaparzył herbatę i wtedy się obudzili. - Rozwiązałeś ten problem? - zapytał Alan. - A więc, możesz przekształcić Uniwersalną Maszynę Turinga w dowolną maszynę, po prostu zmieniając kombinację... - Kombinację? - Przepraszam, Alan. Myślę o twojej UMT jak o czymś w rodzaju organów. - Aha. - W każdym razie, jeśli ją zrobisz, będziesz mógł wykonać całkiem dowolne obliczenie, pod warunkiem że taśma będzie wystarczająco długa. Kurczę, Alan, ciężko będzie zrobić taśmę, która jest wystarczająco długa i można na niej pisać NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 8 / 344
symbole, a potem je kasować - bęben z kondensatorami Atanasoffa zadziała tylko do pewnej wielkości - trzeba będzie... - To dygresja - delikatnie wtrącił Alan. - No... no dobrze - jeśli masz taką maszynę, możesz wyrazić dowolną kombinację jako liczbę - ciąg symboli. Żeby rozpocząć obliczenia, wpuścisz do maszyny taśmę z innym ciągiem symboli. Cały czas polegamy na dowodzie Godla - jeśli każda kombinacja ustawień maszyny i danych może być zapisana jako ciąg liczb, możesz po prostu ułożyć wszystkie możliwe kombinacje w olbrzymią macierz, wtedy podpada to pod przekątniowy dowód Cantora; wniosek brzmi: niektóre z liczb na pewno nie dadzą się obliczyć. - A co z Entscheidungsproblem? - przypomniał Rudi. - Udowodnienie bądź obalenie twierdzenia - kiedy zakodujesz je jako liczby, jest po prostu działaniem na tych liczbach. Odpowiedź więc brzmi: nie! Niektóre z twierdzeń nie mogą być udowodnione ani obalone przez mechaniczny proces! Dlatego sądzę, że mimo wszystko sensownie jest być człowiekiem! Dotychczas Alan wyglądał na zadowolonego, ale teraz jakby spoważniał. - No, Lawrence, tutaj poczyniłeś nieuzasadnione założenia. - Nie słuchaj go, Lawrence! - rzekł Rudi. - On zaraz ci powie, że nasze mózgi to maszyny Turinga! - Ale przecież udowodniłeś, że jest mnóstwo wzorów, których maszyna Turinga nie potrafi ugryźć! - Ty też to udowodniłeś, Lawrence. - A nie sądzisz, że potrafimy robić pewne rzeczy, których nie umie maszyna Turinga? - Lawrence, Godel zgodziłby się z tobą - dodał Rudi - i tak samo Hardy. - Podaj choć jeden przykład - powiedział Alan. - Funkcji niepoliczalnej, którą może wykonać człowiek, a maszyna Turinga - nie? - Tak. I daruj mi sentymentalne bzdury o kreatywności. Uważam, że Uniwersalna Maszyna Turinga mogłaby wykazywać zachowania, które uznalibyśmy za kreatywne. - No, to nie wiem... Postaram się rozejrzeć za czymś takim... Ale później, gdy wracali do Princeton, powiedział nagle: - A sny? - Jak te anioły w Wirginii? - No, na przykład. - Lawrence, to po prostu szum w neuronach. - A dzisiaj w nocy śniło mi się, że palił się sterowiec. Wkrótce Alan zrobił doktorat i wrócił do Anglii. Napisał do Lawrence'a parę listów. W ostatnim z nich po prostu stwierdził, że nie ma już nic „istotnego"do napisania i żeby Lawrence nie brał tego do siebie. Lawrence natychmiast zrozumiał, że społeczeństwo Alana skierowało go do pracy nad czymś użytecznym - zapewne rozwiązaniem problemu, jak obronić się przed pożarciem żywcem przez jednego z sąsiadów. Zastanawiał się, jaką jemu robotę znajdzie Ameryka. Wrócił na stanową uczelnię w Ohio, rozmyślał nad zmianą specjalizacji na matematykę, ale nie uczynił tego. Wszyscy, których się radził, zgadzali się, że matematyka, podobnie jak konserwacja organów, to piękna rzecz, ale trzeba jeszcze jakoś zarobić na chleb. Został więc na mechanice i radził sobie coraz gorzej, aż wreszcie w połowie ostatniego roku uniwersytet zaproponował, by zajął się czymś użytecznym - na przykład kryciem dachów. Wymaszerował więc stamtąd wprost w oczekujące ramiona marynarki wojennej. Zrobili mu test na inteligencję. Pierwsze pytanie z matematyki dotyczyło łodzi na rzece: port Smith jest oddalony sto mil w górę rzeki od portu Jones. Rzeka płynie z szybkością pięciu kilometrów na godzinę. Łódź wyciąga dziesięć kilometrów na godzinę. Ile czasu zajmie rejs od portu Smith do Jones? A ile z powrotem? Lawrence od razu się zorientował, że to podchwytliwe pytanie. Trzeba być idiotą, by przyjąć to prostackie założenie, że szybkość prądu, pięć kilometrów na godzinę, należy po prostu odjąć lub dodać od szybkości łodzi. Pięć mil na godzinę to oczywiście średnia prędkość. Prąd jest szybszy pośrodku nurtu i wolniejszy przy brzegach. Na łukach zmienia się w sposób jeszcze bardziej skomplikowany. Pytanie dotyczy więc hydrodynamiki i da się do niego podejść za pomocą pewnych, dobrze znanych równań różniczkowych. Lawrence zagłębił się w zadaniu, szybko (przynajmniej tak mu się wydawało) zaczerniając obustronnie obliczeniami dziesięć kartek papieru. Gdzieś po drodze zauważył, że jedno z poczynionych założeń, wraz z uproszczonymi równaniami Naviera-Stokesa, daje możliwość zbadania szczególnie interesującej rodziny równań różniczkowych cząstkowych. Całkiem mimochodem udowodnił nowe twierdzenie. Jeśli to nie dowodzi jego inteligencji, to co mogłoby dowieść? Wtem rozbrzmiał dzwonek. Zaczęto zbierać kartki. Lawrence'owi udało się wynieść brudnopis. Zabrał go do akademika, przepisał na czysto i wysłał do jednego z bardziej przystępnych profesorów matematyki w Princeton, który od razu postarał się o publikację w paryskim piśmie matematycznym. Kilka miesięcy później Lawrence otrzymał dwa darmowe egzemplarze tego pisma. Był już w San Diego w Kalifornii, na pokładzie dużego okrętu USS „Nevada". Okręt miał własną orkiestrę, a marynarka przydzieliła Lawrence'a do gry na dzwonkach, ponieważ testy wykazały, że nie jest wystarczająco inteligentny do innych zadań. Worek z listami zawierający wkład Lawrence'a w literaturę matematyczną przyszedł dosłownie w ostatniej chwili. Jego okręt, wraz z kilkoma siostrzanymi jednostkami, cumował do tej pory w Kalifornii. Teraz jednak wszystkie zostały skierowane do jakiegoś Pearl Harbor na Hawajach, żeby pokazać Nipom, kto tu rządzi. Lawrence nigdy tak naprawdę nie wiedział, co chce zrobić ze swoim życiem, ale szybko stwierdził, że posada okrętowego muzyka na pancerniku kotwiczącym na Hawajach, w czasie pokoju, wcale nie jest taka zła. Główna wada: czasem trzeba było siedzieć lub maszerować w upale i wytrzymywać sporadyczne fałszowanie innych muzyków. Miał mnóstwo wolnego czasu, który wykorzystywał do pracy nad kilkoma nowymi twierdzeniami z teorii informacji. Dyscyplinę tę wynalazł i miał prawie na wyłączność jego przyjaciel Alan, lecz wiele szczegółów nadal wymagało dopracowania. Wraz z Rudim i Alanem opracowali ogólny plan: co wymaga jeszcze udowodnienia bądź obalenia. Lawrence pruł przez tę listę jak ścigacz. Zastanawiał się, co porabiają Alan i Rudi w Anglii i Niemczech, ale nie mógł do nich napisać, zachował więc swe prace dla siebie. A kiedy nie grał na dzwonkach i nie pracował nad twierdzeniami, NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 9 / 344
zostawały jeszcze bary i potańcówki. Waterhouse sam trochę popracował penisem, złapał trypra, wyleczył go*, kupił prezerwatywy. Wszyscy marynarze tak robili. Jak trzyletnie dzieci, które wtykają sobie ołówek do ucha, odkrywają, że to boli i więcej już tego nie robią. Pierwszy rok minął mu jak z bicza trząsł. W okamgnieniu. Żadne miejsce nie mogło być bardziej słoneczne i rozleniwiające niż Hawaje. Novus ordo seclorum - Filipińczycy to ludzie ciepli, delikatni, troskliwi i uczynni - mówi Avi. - To dobrze, bo wielu z nich nosi ukrytą broń. Randy znajduje się na lotnisku w Tokio, pełznie wśród tłumu tak powoli, że wszyscy podróżni się wściekają. Spędzili ostatnie pół dnia w niewygodnych fotelach wetkniętych do aluminiowej rury podlanej naftą lotniczą. Ich walizki z kółkami huczą jak myśliwce na przeciwpoślizgowych rowkach w podłodze. Mijając jego zwalistą i wysoką postać, obcierają sobie o nie kolana. Randy trzyma przy uchu swój nowy telefon GSM. Podobno miał działać na całym świecie, z wyjątkiem Stanów. To pierwsza okazja, by go wypróbować. - Głos masz jak dzwon - mówi Avi. - Jak tam lot? - W porządku - odpowiada Randy. - Na ekranie wideo pokazywali taką animowaną mapę. Avi wzdycha. - Teraz wszystkie linie mają takie - rzuca monotonnie. - Jedyne miejsce między San Francisco i Tokio to wyspa Midway. - I co z tego. - No i tak tam wisiała przez cały czas. MIDWAY. Jak niemy wyrzut. Randy dochodzi do wyjścia dla odlatujących do Manili; zatrzymuje się, podziwiając półtorametrowy telewizor o wysokiej rozdzielczości, noszący logo znanej nippońskiej firmy elektronicznej. Leci wideo, na którym profesor dziwak z kreskówki i jego wierny pomocnik pies pogodnie wypunktowują trzy drogi przenoszenia wirusa HIV. - Mam dla ciebie mój odcisk palca - mówi. - Dawaj. Randy patrzy na wierzch dłoni, gdzie zanotował długopisem ciąg liter i cyfr. - AF 10 06 E9 99 BA 11 07 64 Cl 89 E3 40 8C 72 55. - No to mam - odpowiada Avi. - To z Ordo, tak? - Tak. Z lotniska w San Francisco wysłałem ci e-mailem klucz. - Mieszkanie się jeszcze załatwia - dodaje Avi. - Na razie zarezerwowałem ci apartament w hotelu Manila. - Co znaczy, że jeszcze się załatwia? - Filipiny to jeden z tych posthiszpańskich krajów, gdzie nie ma wyraźnej granicy między stosunkami służbowymi i osobistymi - mówi Avi. - Nie wydaje mi się, żeby można tu coś wynająć bez wżeniania się w rodzinę, której nazwiskiem nazwano jakąś z głównych ulic. Randy siada na krzesełku w hali odlotów. Dziarscy celnicy w nieprawdopodobnie eleganckich kapeluszach wyszukują wzrokiem Filipińczyków obarczonych nadmiarem pakunków i poddają ich publicznemu rytuałowi wypełniania małych bagażowych przywieszek i oddawania bagaży. Filipińczycy przewracają oczami i tęsknie wyglądają przez okna. Lecz większość oczekujących to Nippończycy - kilku biznesmenów, reszta turyści. Oglądają film edukacyjny: jak dać się obrabować za granicą. - No, no. - Randy spogląda przez okno. - Leci następny jumbo jet do Manili. - W Azji żadnej porządnej linii nie interesują samoloty mniejsze niż 747 - rzuca Avi. - Jeśli ktoś będzie próbował zapakować cię do 737, albo, nie daj Boże, airbusa, to wyrywaj stamtąd biegiem, zadzwoń do mnie na mój sky pager, a ja wyślę po ciebie śmigłowiec. Randy śmieje się. - Posłuchaj - ciągnie Avi. - Ten twój hotel jest bardzo stary, bardzo wielki, ale leży mocno na uboczu. - Po co niby zbudowali wielki hotel na uboczu? - Kiedyś ta okolica była modniejsza. To nad samym brzegiem, na skraju Intramuros. Licealna hiszpańszczyzna Randy'ego wystarczy, by to przetłumaczyć: Za Murami. - Ale w 1945 Nippończycy zburzyli całe Intramuros - ciągnie Avi. - Metodycznie. Wszystkie hotele dla biznesmenów i biurowce mieszczą się w nowej dzielnicy, Makati. Dużo bliżej lotniska. - A więc, ty chcesz, żeby nasza firma mieściła się w Intramuros. - Skąd wiesz? - Normalnie nie mam za dobrej intuicji, ale trzynaście godzin siedziałem w samolocie, mózg mam wywrócony na lewą stronę i rozwieszony do wysuszenia. Avi zarzuca go przygotowanymi wcześniej wyjaśnieniami: lokale biurowe są w Intramuros o wiele tańsze. Bliżej do wszystkich ministerstw. Makati, nowa i modna dzielnica biurowa, jest zbyt odizolowana od prawdziwych Filipin. Randy nie słucha go. - Chcesz pracować w Intramuros, bo zostało metodycznie zburzone, a ty masz obsesję na punkcie holocaustu - mówi w końcu Randy, cicho i bez złości. - No tak. I co z tego? Randy gapi się przez okno lecącego do Manili boeinga 747, popijając fluoryzujący zielony nippoński napój z pszczelego ekstraktu (przynajmniej na butelce są narysowane pszczoły) i przeżuwając coś, co stewardesa nazwała Japońską Przekąską. Niebo i woda mają ten sam kolor - odcień błękitu, który powoduje, że cierpną mu zęby. Samolot jest tak wysoko, że patrząc i w górę, i w dół, widzi skrócone perspektywą kipiące zwały cumulonimbusów. Chmury wydobywają się z rozgrzanego oceanu, jakby był pełen wybuchających pancerników. Szybkość wzrostu mają niesamowitą; przybierają kształty tak dziwaczne i rozmaite jak ryby głębinowe; przypuszcza, że są równie niebezpieczne dla samolotu jak bambusowe ostrza punji dla pieszego. Kiedy zauważa na skrzydle czerwono-pomarańczowe godło-słońce, jest zdumiony. NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 10 / 344 * Rok 1940 dobrze nadawał się na eksperymenty z chorobami wenerycznymi, ponieważ właśnie zaczęła pojawiać się penicylina w zastrzykach (przyp. aut.).
Czuje się jak w starym filmie wojennym. Włącza laptopa. W jego skrzynce odbiorczej piętrzą się e-maile od Aviego, zaszyfrowane na dziesięć spustów. Są to króciutkie teksty z ostatnich trzech dni, wysyłane przezeń za każdym razem, gdy tylko przyszła mu do głowy jakaś myśl. Nawet gdyby Randy o tym nie wiedział, domyśliłby się, że Avi ma jakąś przenośną maszynkę do wysyłania poczty elektronicznej przez sieć radiową. Uruchamia kawałek oprogramowania nazywający się dokładnie Novus Ordo Seclorum, choć wszyscy mówią po prostu "Ordo”*. To prosta gra słów - Ordo, program szyfrujący, ustawia bity wiadomości w Nowy Ład, taki, że wscibskie rządy spędzą stulecia na jego odszyfrowywaniu. Pośrodku ekranu pojawia się zeskanowane zdjęcie piramidy Cheopsa. Na jej wierzchołku powoli materializuje się jedno oko. Ordo może pracować na dwa sposoby. Pierwszy, dość oczywisty: można kazać mu odszyfrować wszystkie wiadomości i zapisać je w plikach tekstowych na dysku, skąd potem dowolnie się je odczytuje. Jeśli jednak masz paranoję, czy manię prześladowczą, pojawia się problem: każdy, kto dorwie się do twardego dysku Randy'ego, może je przeczytać. Z tego, co wie, celnicy w Manili przeszukają mu komputer pod kątem pornografii dziecięcej. Otumaniony zmianą stref czasowych może też, zostawić laptopa w taksówce. Więc przełącza Ordo w tryb strumieniowy, kiedy pliki są deszyfrowane tylko na tyle, by je przeczytać, a potem, po zamknięciu okienek, znikają z pamięci komputera i jego dysku twardego. Temat pierwszej wiadomości od Aviego brzmi: "Wskazówka 1". Szukamy miejsca, gdzie odpowiadają nam liczby. Cóż to znaczy? Że liczba ludności za chwilę eksploduje - można to przewidzieć, patrząc na histogram wieku społeczeństwa - natomiast dochód na głowę poszybuje w górę, tak jak w Nipponie, na Tajwanie czy w Singapurze. Te dwie liczby pomnożone przez siebie dają wykładniczy wzrost, który powinien przynieść nam od cholery forsy, zanim dojdziemy do czterdziestki. Jest to aluzja do rozmowy Randy/Avi sprzed dwóch lat, kiedy to Avi naprawdę wyznaczył wartość liczbową „od cholery forsy". Nie była to stała liczba, ale wzór w komórce w arkuszu kalkulacyjnym, zależny od wielu stale fluktuujących wskaźników ekonomicznych. Czasem Avi, pracując na komputerze, zostawia w maleńkim okienku uruchomiony arkusz, żeby stale mieć na oku wartość "od cholery forsy". Druga wiadomość, wysłana kilka godzin później, nosiła miano "Wskazówka 2". Dwa: wybierz technologię, w której nikt nie stanowi dla nas konkurencji. W tej chwili są to sieci. Jeśli chodzi o sieci, kasujemy wszystkich fachowców na świecie. To nawet nie jest zabawne. Następnego dnia Avi przysłał pocztę zatytułowaną po prostu "Ciąg dalszy". Może stracił rachubę wysłanych wskazówek. Kolejna zasada: tym razem zachowujemy kontrolę nad firmą. A zatem zatrzymujemy co najmniej 50 procent udziałów - co oznacza zerowe lub niewielkie inwestycje zewnętrzne, dopóki nie zyskamy trochę na wartości. - Nie musisz mnie przekonywać - mruczy do siebie Randy. To narzuca nam profil działalności. Odpada wszystko, co wymaga dużych początkowych inwestycji. Luzon to czarnozielone góry posiekane rzekami, przypominającymi raczej lawiny mułu. Tam gdzie ocean graniczy z plażami w kolorze khaki, woda przybiera szokujący opalizujący odcień basenu z przedmieścia. Dalej na południe góry są poznaczone bliznami wypalonej ziemi - prześwituje spod nich jaskrawoczerwona gleba, wyglądająca jak rany. Większość pokrywa jednak roślinność, przypominająca ten węzełkowy zielony materiał, którym modelarze od kolejek pokrywają swe wzgórza z papier-mache; ich potężne łańcuchy nie noszą żadnych śladów ludzkiej ręki. Bliżej Manili niektóre stoki są już wykarczowane, zabudowane i powiązane sznurami linii wysokiego napięcia. Stawy obramowane ryżowymi poletkami. Miasta to skupiska chatynek, pogrupowanych wokół wielkich kościołów zbudowanych na planie krzyża i pokrytych porządnymi dachami. Nagle wykonują zwrot nad Zatoką Manilską, poznaczoną nieskończonymi szkarłatnymi włóknami - kwitną jakieś glony. Tankowce z ropą ciągną za sobą opóźnione tęcze, wyrastające z ich kilwaterów. Każdy zakątek wypełniają długie, cienkie łodzie o dwóch kadłubach, wyglądające jak jaskrawo umaszczone nartniki. A potem już siedzą na pasie lotniska NAIA, Ninoy Aquino International Airport. Snują się po nim strażnicy i wszelkiej maści gliniarze, z M16 lub strzelbami gładkolufowymi z pistoletową kolbą; na głowach mają burnusy z chustek do nosa, przyciśnięte amerykańskimi czapkami baseballowymi. Facet w olśniewająco białym mundurze stoi przed postrzępionym końcem lądowiska, opuszczając ręce z fluorescencyjnymi pomarańczowymi drążkami, jak Jezus obdarzający miłosierdziem świat pełen grzeszników. Siarczane, łatwopalne tropikalne powietrze zaczyna przeciekać przez wentylatory jumbo jęta. Wszystko wilgotnieje i więdnie. Jest w Manili. Wyjmuje paszport z kieszeni koszuli. Napis mówi: RANDALL LAWRENCE WATERHOUSE. Tak oto pojawiła się na świecie firma Epiphyte: - Ja kanalizuje to, co złe! - powiedział Avi. Numer telefonu pojawił się na pagerze Randy'ego, gdy siedział w knajpie na nabrzeżu, wśród tłumu znajomych jego dziewczyny. Był to lokal, gdzie codziennie drukowali na laserówce świeżutkie menu, na imitacji pergaminu wykonanej w stu procentach z surowców wtórnych, gdzie dania garnirowały oscyloskopowe zygzaki jaskrawych sosów, a jako przekąski podawano spiętrzone, architektoniczne sandwicze z rzadkich składników, wyrzeźbione w kształt przypominających drogie kamienie piramidek. Randy przez cały obiad walczył z pokusą wyciągnięcia jednego z przyjaciół Charlene (wszystko jedno którego) na chodnik i stoczenia z nim bójki na pięści. Zerknął na pager, spodziewając się numeru Centrum Komputerowego Trzech Braci, gdzie pracował (a z administracyjnego punktu widzenia - nadal pracuje). Drapieżne cyfry numeru Aviego przeszyły jego duszę tak, jak numer 666 przeszyłby duszę fundamentalisty. NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 11 / 344 * Ordo (łac.) - porządek, rząd, ład (przyp. tłum.).
Piętnaście sekund później sam stał na chodniku, przeciągając kartą przez automat telefoniczny, jak zamachowiec podrzynający brzytwą gardło spasionemu politykowi. - Z Góry płynie moc - gadał Avi. - I tak się składa, biedaku, że dzisiaj płynie przeze mnie. - Co mam zrobić? - zapytał Randy, chłodnym, niemal wrogim tonem, maskując nieprzytomne podniecenie. - Kup bilet do Manili - rzekł Avi. - Najpierw muszę to obgadać z Charlene - odparł Randy. - Nawet sam w to nie wierzysz. - Charlene i ja jesteśmy od wielu lat w zwią... - Dziesięć lat. Nie ożeniłeś się z nią. Wypełnij ten cholerny formularz. (Siedemdziesiąt dwie godziny później będzie już w Manili patrzył na Flet o Jednej Nucie). - Cała Azja zastanawia się, kiedy wreszcie Filipiny pozbierają się do kupy - rzekł Avi. - To kwestia lat dziewięćdziesiątych. (Pierwsza rzecz, jaką widzisz po przejściu przez kontrolę paszportową, to właśnie Flet o Jednej Nucie). - Takiego olśnienia doznałem, stojąc w kolejce do kontroli na Lotnisku Ninoy Aquino. - Avi skleja te trzy wyrazy w jeden raptownie wyartykułowany dźwięk. - Wiesz, że oni tam mają oddzielne stanowiska? - Tak sądzę - odpowiedział Randy. Równoległościan suszonego tuńczyka wykonał beczkę w jego żołądku. Poczuł perwersyjny apetyt na podwójne lody. Nie podróżował tak wiele jak Avi, więc miał tylko mętne wyobrażenie "stanowiska". - No, wiesz. Jedno stanowisko dla miejscowych. Drugie dla obcokrajowców. Może i trzecie dla dyplomatów. (Teraz, oczekując na podstemplowanie paszportu, Randy widzi to wyraźnie. Przynajmniej raz nie niecierpliwi się w kolejce; staje tuż obok stanowiska dla EPK-ów i obserwuje ich. Są rynkiem dla firmy Epiphyte. Większość to młode kobiety, na ogół modnie ubrane, ale skromne, jakby właśnie opuściły katolicką szkołę z internatem. Wyczerpane długim lotem i oczekiwaniem, garbią się i osuwają, a potem nagle prostują i unoszą drobne podbródki, jakby wzdłuż kolejki szła niewidzialna zakonnica, waląc je linijką po wymanikiurowanych dłoniach). Ale siedemdziesiąt dwie godziny temu nawet nie zrozumiał, co Avi ma na myśli, mówiąc "stanowiska", więc odrzekł tylko: - No, wiem, co to stanowiska. - Ale w Manili mają oddzielne tylko dla wracających EPK-ów! - EPK-ów? - Emigracyjnych Pracowników Kontraktowych. Filipińczyków pracujących za granicą - z uwagi na to, że ich gospodarka jest tak kiepska. W Arabii Saudyjskiej - jako opiekunki i niańki. W Stanach - pielęgniarki i anestezjolodzy. Piosenkarze w Hongkongu, kurwy w Bangkoku. - Kurwy w Bangkoku? - Tam akurat Randy był. Zakręciło mu się w głowie na pomysł importowania prostytutek do Tajlandii. - Filipińskie kobiety są piękniejsze - spokojnie dodał Avi. - I mają w sobie tę drapieżność, która sprawia, że bardziej pociągają masochistycznych facetów na delegacjach niż te wyszczerzone i głupiutkie Tajki. - Obaj wiedzieli, że to gówno prawda; Avi, człowiek z rodziną, nie miał osobistych doświadczeń tego rodzaju. Lecz Randy nie wypomniał mu tego. Dopóki Avi zachowywał zdolność do improwizowanego wciskania ludziom nieprawdopodobnego kitu, dopóty mieli szansę na zarobienie "od cholery forsy". (A teraz, gdy już tu jest, kusi go zgadywanie, które z tych dziewczyn w kolejce dla EPK-ów są dziwkami. Stwierdza jednak, że nie ma to sensu, prostuje ramiona i rusza w kierunku żółtej linii). Wzdłuż linii wiodącej od kontroli paszportów do barierek rząd filipiński ustawił szklane gabloty z eksponatami głoszącymi chwałę kultury filipińskiej sprzed czasów Magellana. Pierwsza z nich zawiera gwóźdź programu: pierwotny, ręcznie wystrugany instrument, opatrzony długą i nieczytelną nazwą tagalską. Poniżej, mniejszymi literami, angielskie tłumaczenie: Flet o Jednej Nucie). - Filipiny są naturalnie odizolowanym środowiskiem, rozumiesz? - mówi Avi. - Wiesz, jakie to rzadkie? Kiedy znajdujesz coś takiego, nurkujesz tam jak norka w rurę pełną surowego miecha. Słówko na temat Aviego: rodzina jego ojca w ostatniej chwili uciekła z Pragi. Byli całkiem typowymi Żydami z Europy Środkowej. Nietypowa była tylko jedna cecha: wciąż żyli. Ale rodzina jej matki to niewiarygodne cudaki: Żydzi z nowego Meksyku, od trzystu lat mieszkający na stepie, uciekający przed jezuitami, polujący na grzechotniki i obżerający się ziarnkami bielunia; wyglądali jak Indianie, gadali jak kowboje. Dlatego Avi w stosunkach z ludźmi był nieprzewidywalny. Na ogół grzeczny i kulturalny, co robiło kolosalne wrażenie na biznesmenach - a zwłaszcza nippońskich - czasem nagle wybuchał, jakby się nażarł szaleju. Wtedy tylko Randy wiedział, jak go podejść, dlatego Avi w takich sytuacjach dzwonił właśnie do niego. - Oj, daj spokój! - rzucił Randy. Przyglądał się mijającej go opalonej dziewczynie na rolkach. Wracała z plaży. - Naturalnie odizolowani? - Dopóki Filipiny nie pozbierają się do kupy, będą mieli pełno EPK-ów. A ci chcą się kontaktować z rodzinami - ci Filipińczycy są niesamowicie rodzinni. Przy nich Żydzi to banda wyalienowanych samotników. - No dobra. O jednych i drugich wiesz więcej niż ja. - Są tak sentymentalni i uczuciowi, że od razu patrzysz na nich szyderczo. - Nie musisz się od razu bronić - rzekł Randy. - Ja nie zamierzam się z nich nabijać. - Jak usłyszysz w ichnim radiu dedykacje piosenek, to na pewno się uśmiejesz - odparł Avi. - Ale szczerze mówiąc, w tym punkcie możemy się czegoś od nich nauczyć. - No, teraz to chyba zgrywasz świętoszka... - Przepraszam - zupełnie szczerze rzucił Avi. Przez cztery lata małżeństwa żona Aviego prawie cały czas była w ciąży. On zaś stawał się coraz bardziej religijny i w każdej rozmowie musiał choć raz wspomnieć o holocauście. A Randy był kawalerem u progu zerwania z dziewczyną, z którą mieszkał. - Avi, wierzę ci. Nie będzie problemu, jak polecę biznes klasą? Avi go nie usłyszał, Randy założył więc, że odpowiedź brzmi "tak". - Jeśli to nie zmieni się przez dłuższy czas, będziemy mieli wielki rynek na Pinogramy. - Pinogramy? - Rany boskie, nie mów tego na głos! Właśnie wypełniam wniosek o zastrzeżenie tej nazwy. - Istotnie, w słuchawce NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 12 / 344
rozbrzmiewał klekot klawiszy, tak gwałtowny, jakby Avi po prostu trzymał klawiaturę w swych szczupłych, bladych dłoniach i zawzięcie nią potrząsał. - Ale jeśli Filipiny pozbierają się do kupy, nastąpi boom w telekomunikacji, tak jak w każdym innym Ragu. - Ragu? - Rozwijającej się azjatyckiej gospodarce. Tak czy owak, wygrywamy. - Pewnie ma to coś wspólnego z telekomunikacją? - Trafiony, zatopiony. - W tle jakieś dziecko zaczęło kaszleć i popłakiwać. - Muszę kończyć - rzucił Avi. - Szlomo znów ma atak astmy. Zapisz mój odcisk palca. - Odcisk palca? - No, mój klucz do szyfrowania. Do wysyłania poczty. - Ordo? - Tak. Randy wyciągnął długopis i, nie znajdując w kieszeni żadnej karteczki, wycelował go we wnętrze dłoni. - Strzelaj. - 67 81A4 AE FF 40 25 9B 43 0E 29 8D 56 60 E3 2F. - Avi odłożył słuchawkę. Randy wrócił do restauracji. Po drodze poprosił kelnera o małą butelkę dobrego czerwonego wina. Charlene usłyszała to i rzuciła mu gniewne spojrzenie. Randy wciąż myślał o wrodzonym ludzkim okrucieństwie i przeoczył to; mentorstwo częste wśród wszystkich jej przyjaciół. O Boże! Trzeba będzie wyjechać z Kalifornii! - nagle zrozumiał. Wodorosty Kobieta z dzieckiem Błysk strzału w bladych oczach Brzęk zamarzłej łzy Czwarta Brygada Piechoty Morskiej maszeruje w dół przy melodii Johna Philipa Sousy, co powinno być drugą naturą każdego marine. Ale czwarta brygada siedziała w Szanghaju (a to nie pałac Montezumy ani nabrzeże Trypolisu) za długo, dłużej, niż powinni - Bobby już widział, jak jego sierżant, niejaki Frick, rzyga z braku opium. Orkiestra piechoty morskiej jest o kilka szanghajskich przecznic przed nimi. Pluton Bobby'ego słyszy łupanie wielkich bębnów i świdrujące dźwięki pikolo i dzwonków, ale nie rozróżnia melodii. Dowodzi nim kapral Shaftoe, ponieważ sierżant Frick do niczego się nie nadaje. Shaftoe maszeruje wzdłuż szyku, niby to nadzorując swych ludzi - przeważnie jednak gapi się na Szanghaj. Szanghaj zaś gapi się na nich. Przeważnie wita ich owacją na stojąco. Oczywiście są tacy uliczni cwaniacy, co poczytują sobie za punkt honoru pokazać marines, że się ich nie boją - z bezpiecznej odległości wykrzykują obelgi i odpalają fajerwerki, które nikomu nie uspokajają skołatanych nerwów. Europejczycy klaszczą - cały rządek rosyjskich tancerek od Delmonta pokazuje uda i przesyła pocałunki. Większość Chińczyków natomiast zachowuje kamienne twarze - co według Bobby'ego oznacza, że ze strachu srają w gacie. Ale najgorsze są kobiety z półbiałymi dziećmi na ręku. Niektóre histeryzują i rzucają się pomiędzy żołnierzy. Nie powstrzymują ich nawet kolby karabinów. Pozostałe ze stoickim spokojem trzymają swe jasnookie niemowlęta i gapią się na pagony i szarże w poszukiwaniu winowajców. Wszystkie słyszały, co zaszło w Nankinie, kiedy przyszli Japońcy, i wiedzą, że kiedy to się skończy, złe wspomnienia w pamięci jakiegoś marine mogą być jedynym śladem po ich istnieniu. Przynajmniej tak jest w przypadku Shaftoe'a: polował na jelenie w Wisconsin i widział, jak kuśtykają po śniegu, wykrwawiając się. Widział, jak jeden z żołnierzy zginął podczas zwykłych ćwiczeń na wyspie Parris. Widział zwały splątanych ciał spływające rzeką z miejsca, gdzie Nippończycy rewanżowali się za Chiński Incydent; widział też, jak uchodźcy z Nankinu umierają z głodu w rynsztokach Szanghaju. Sam zabijał ludzi usiłujących wedrzeć się na łodzie, które miał rozkaz chronić. Ale wydaje mu się, iż nigdy nie widział czegoś tak przerażającego jak te Chinki z kamiennymi twarzami, piastujące swe białe dzieci, nieporuszone nawet eksplodującymi wokół petardami. Aż do momentu kiedy zerka w twarze niektórych żołnierzy - gapią się w tłum, gdzie ich spojrzenia odwzajemniają ich własne twarze, tylko pulchniejsze i zlane łzami. Niektórzy sądzą, że to żart. Ale niektórzy wymaszerowali z rana z koszar jako zdrowi i mocni mężczyźni, a zwariowali, zanim doszli do nabrzeża i oczekującej na nich kanonierki. Nie okazują tego. Jednak Shaftoe po samych oczach wie, że coś im w środku pękło. Najlepsi z żołnierzy są w podłym nastroju. Nawet ci, którzy, jak Shaftoe, nie związali się z Chinkami, musieli wiele zostawić: domy z pokojówkami, pucybutami i kulisami, kobiety i opium prawie za darmo. Nie wiedzą, dokąd ich wysyłają, ale można śmiało powiedzieć, że tam za te dwadzieścia jeden dolarów miesięcznie tyle sobie nie kupią. Zakwaterują ich w koszarach i znowu będą musieli nauczyć się glansować buty. Wciągnięcie trapów z kamiennej kei odcina ich od całego świata, którego już nigdy nie zobaczą - od świata, gdzie żyli jak królowie. A teraz są znowu w piechocie morskiej. Shaftoe jest zadowolony: on chciał być w marines. Lecz wielu spośród nich osiągnęło już wiek średni i odechciało im się. Marines z minami winowajców kryją się pod pokładem. Shaftoe zostaje na górze. Kanonierka odbija od nabrzeża i kieruje się w stronę oczekującego na redzie krążownika "Augusta". Nabrzeże pełne jest pstrokato odzianych gapiów, zatem plama jednolitego oliwkowego koloru natychmiast rzuca mu się w oczy: grupa nippońskich żołnierzy przyszła urządzić swoim jankeskim odpowiednikom ironiczne pożegnanie. Shaftoe wypatruje kogoś wysokiego i potężnego - i łatwo go znajduje. Goto Dengo macha do niego. Shaftoe zdejmuje hełm i także macha. A potem, spontanicznie, tak po prostu robi zamach i ciska hełm prosto w Goto Denga. Goto Dengo, żeby złapać go pośród rozszalałego tłumu, musi poprzewracać z tuzin swoich kolegów. Każdy z nich chyba uważa, że obalenie na ziemię przez Goto Denga to wielki zaszczyt, a oprócz tego znakomita zabawa. Dwadzieścia sekund później nad zatłoczonym nabrzeżem przelatuje kometa. Spada i odbija się po drewnianym pokładzie kanonierki. Niezły rzut. Goto Dengo popisał się swoim zamachem. Shaftoe podbiega do pocisku - kamienia obwiązanego białą szarfą - i chwyta go. To jedna z tych opasek o tysiącu splotów (prawdopodobnie; Shaftoe wprawdzie zdjął nieprzytomnym Nipom parę takich, ale nigdy nie chciało mu się liczyć nitek), które wiążą sobie na głowach jako talizmany; pośrodku ma ten ich czerwony kotlet, a po bokach jakieś nippońskie napisy. Odwiązuje ją od kamienia. Nagle zauważa, że to wcale nie kamień, tylko granat ręczny. Ale poczciwy Goto Dengo jedynie żartował - nie wyciągnął NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 13 / 344
zawleczki. Bobby Shaftoe będzie miał piękną pamiątkę. Pierwsze haiku Shaftoe'a było szybką i byle jaką trawestacją zawołania marines: To mój karabin Jest takich wiele ale Ten tutaj jest mój. Popełnił to w następujących okolicznościach: cała czwarta brygada stacjonowała w Szanghaju, pilnując postanowień traktatu i robiąc za fizycznych na kanonierkach patroli rzecznych na Jangcy. Jego pluton właśnie wrócił z ostatniego patrolu: tysiącipółkilometrowego rozpoznania bojowego, aż do samego Nankinu (a raczej jego ruin), Hankou i z powrotem. Piechota morska robiła to cały czas, od powstania bokserów, w czasie wojny domowej i później. Ale teraz, pod koniec roku 1940, kiedy Nipy* wałęsają się już po całych północno-wschodnich Chinach, politycy z dalekiego Waszyngtonu wreszcie rzucili ręcznik na ring i rozkazali chińskim marines nie pływać po Jangcy. Marines ze starego zaciągu jak Frick twierdzili, że potrafią odróżnić zorganizowanych bandytów od uzbrojonych band głodnych wieśniaków, nacjonalistów, komunistycznych partyzantów i nieregularnych sił opłacanych przez wojennych watażków. Ale dla Bobby'ego Shaftoe'a były to tylko pieprznięte, uzbrojone żółtki czatujące na patrol rzeczny. Ów ostatni patrol nie był wycieczką. Ale teraz miał go za sobą, siedział w Szanghaju, najbezpieczniejszym miejscu w Chinach, choć sto razy bardziej niebezpiecznym niż najniebezpieczniejsze miejsce w Ameryce. Sześć godzin temu zleźli z kanonierki, poszli do baru i dopiero teraz wyszli - zdecydowali, że najwyższy czas odwiedzić burdel. Po drodze przypadkiem przechodzili koło tej nipskiej restauracji. Bobby Shaftoe już przedtem zaglądał tam przez okno i obserwował faceta z nożem, próbując zrozumieć, co on u licha robi - zdaje się, cholera, że siekał surową rybę, kładł jej kawałki na kulkach ryżu i podawał Nipom po drugiej stronie lady. Oni zaś to żarli. To musi być jakieś złudzenie optyczne. Na pewno wcześniej ugotowali ją gdzieś na zapleczu. Ta kwestia nurtowała Shaftoe'a mniej więcej od roku. Kiedy teraz z gromadą innych napalonych i pijanych marines przechodził obok, zwolnił kroku i zerknął przez okno, próbując zebrać kolejne dowody. Przysiągłby, że niektóre z ryb były rubinowoczerwone - nie mogłyby mieć takiego koloru, gdyby je ugotowano. Jeden z jego towarzyszy, Rhodes ze Shreveport, zauważył to spojrzenie. Zaczął podpuszczać Shaftoe'a, żeby wszedł i zasiadł przy barze. Potem inny szeregowy, Gowicki z Pittsburgha, jeszcze podwoił stawkę! Shaftoe zagryzł wargi i zastanowił się. Już właściwie zdecydował: pójdzie tam. Był zwiadowcą-snajperem, takie szaleństwo leżało więc w jego naturze, ale uczono go także, że przed szturmem należy dokładnie zbadać teren. Restauracja była w trzech czwartych wypełniona - wyłącznie umundurowanymi nippońskimi żołnierzami. Oficerowie zebrali się przy barze, gdzie kucharz kroił tę niby surową rybę. Gdybyś miał tylko jeden granat, rzuciłbyś go właśnie tam. Reszta sali zastawiona była długimi stołami, przy których szeregowcy popijali rosół z parujących czarek. Na nich Shaftoe zwrócił szczególną uwagę, ponieważ to oni za jakieś sześćdziesiąt sekund mieli obijać mu mordę. Niektórzy siedzieli sami i coś czytali. W rogu jeden żołnierz opowiadał kawał czy jakąś historię, przyciągając uwagę grupki słuchaczy. Im dłużej przeprowadzał rozpoznanie, tym bardziej Gowicki i Rhodes upewniali się, że naprawdę chce to zrobić. Podekscytowani zawołali pozostałych marines, którzy oddalili się już w kierunku burdelu. Shaftoe zobaczył, że wracają - jego taktyczne odwody. "No, kurwa, raz się żyje" powiedział i wszedł do środka. Pozostali nie mogli w to uwierzyć: krzyczeli coś rozemocjonowani. Przechodząc przez próg restauracji, Shaftoe wszedł do legendy. Kiedy pojawił się w drzwiach, wszystkie Nipy spojrzały na niego. Jeśli nawet się zdziwili, nic nie okazali. Kucharz za kontuarem zaczął wygłaszać jakieś rytualne powitanie, które zachwiało się i urwało, gdy tylko nań spojrzał. Gość po drugiej stronie sali, wielki, rumiany Nip, wciąż opowiadał swój dowcip. Shaftoe kiwnął głową tak ogólnie, podszedł do najbliższego stołka barowego i usiadł. Inni marines zaczekaliby, aż zbierze się cały oddział. Potem przypuściliby masowy szturm na restaurację, połamali kilka krzeseł, rozlali trochę zupy. Ale Shaftoe przejął inicjatywę, zanim do tego doszło i wszedł tam sam, jak przystało na zwiadowcę-snajpera. Ale nie tylko dlatego, także dlatego, że był szczerze zaciekawiony tym lokalem; gdyby się dało, chętnie spędziłby w środku kilka spokojnych minut i nauczył się czegoś nowego, zanim zacznie się zabawa. Oczywiście pomógł też fakt, że Shaftoe po pijaku był spokojny i zamyślony, a nie zapalczywy i agresywny. Musiał nieźle cuchnąć piwem (te Szwaby z Tsingao pędziły całkiem niezłe, smak kojarzył mu się z Wisconsin i sprawiał, że tęsknił za domem). Ale nie darł się i nie rozbijał. Kucharz pochylił się nad kawałkiem ryby i udawał, że go nie widzi. Panowie przy kontuarze zmierzyli go zimnym wzrokiem, po czym zajęli się jedzeniem. Shaftoe patrzył na surowe ryby ułożone na tłuczonym lodzie, potem rozejrzał się po sali. Nip w rogu odczytywał z notatnika krótkie zdania - dziesięć, może dwanaście słów. Jego mała publiczność po każdej frazie spoglądała po sobie, uśmiechając się, krzywiąc, a czasem nawet tupiąc z podziwu. O kurwa! Gość czytał wiersze! Shaftoe nic nie rozumiał, ale po brzmieniu poznał, że to muszą być wiersze. Co prawda nie rymowały się, ale te Nipy wszystko robiły na odwrót. Zauważył, że kucharz gapi się na niego. Odchrząknął, co i tak nie miało sensu: nie mówił po nippońsku. Spojrzał na czerwone kawałki ryby, wskazał je, uniósł dwa palce. Wszyscy zdumieli się, że Amerykanin faktycznie coś zamówił. Napięcie nieco zelżało. Kucharz zabrał się do pracy i wyprodukował dwie porcje, które podał mu na drewnianej podstawce. Shaftoe nauczył się jeść owady i odgryzać głowy kurczakom, sądził więc, że i z tym sobie poradzi. Chwytał palcami kawałki ryby, tak jak oni, i zjadał. Były dobre. Poprosił dwie kolejne, tym razem innego gatunku. Gość w rogu ciągle czytał wiersze. Shaftoe zjadł i zamówił coś jeszcze. Mniej więcej przez dziesięć sekund czuł się tam bezpiecznie - pomiędzy smakiem ryby i brzmieniem poezji - i zapomniał, że przecież miał wszcząć brutalną bijatykę na tle rasowym. Trzecie zamówienie brzmiało inaczej: surowa ryba przykryta z wierzchu cienkim, prześwitującym plasterkiem NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 14 / 344 * Tak nieodmiennie nazywali Nippończyków żołnierze piechoty morskiej, nigdy nieużywający czterech sylab tam, gdzie wystarczą dwie (przyp. aut.).
czegoś wilgotnego i lśniącego. Wyglądało to jak papier pakowy nasączony olejem. Shaftoe przyglądał się przez chwilę, ale nie przypominało mu to niczego znajomego. Rozejrzał się na boki z nadzieją, że któryś z Nipów zamówił to samo, chcąc podejrzeć, jak się to właściwie je, ale bez skutku. Do cholery, przecież to są oficerowie. Może któryś zna trochę angielski. - P-szam. Co to jest? - zapytał, unosząc róg tej cudacznej błony. Kucharz spojrzał nań nerwowo, po czym pytającym wzrokiem zmierzył pozostałych klientów. Wywiązała się dyskusja. Wreszcie z końca baru odezwał się porucznik nippońskiej marynarki. - Wodorosty. Mrukliwy i wrogi ton porucznika nie spodobał się Shaftoe'owi. Mina towarzysząca słowom zdawała się mówić: I tak tego nie zrozumiesz, wieśniaku, więc niech ci będzie, że to wodorosty. Shaftoe splótł ręce na kolanach, przez chwilę przyglądał się wodorostom, a potem przeniósł wzrok na porucznika, który wciąż patrzył na niego bez wyrazu. - Jaki gatunek wodorostów, sir? Po sali zaczęły przelatywać znaczące spojrzenia, jak alfabet semaforowy przed bitwą morską. Przerwano recytację wierszy, szeregowcy z tyłu sali zaczęli podchodzić do baru. Porucznik tymczasem przetłumaczył pozostałym odpowiedź Shaftoe'a; zaczęli ją szczegółowo omawiać, jakby była to poważna polityczna oferta, złożona przez Franklina Delano Roosevelta. Porucznik zamienił słówko z kucharzem. Potem znów zwrócił się do Shaftoe'a: - Mówi, żebyś teraz zapłacił. Kucharz uniósł dłoń i potarł palce kciukiem. Po roku spędzonym na patrolach na Jangcy Bobby miał nerwy z tytanu i nieograniczone zaufanie do swych kolegów, zatem zwalczył pokusę odwrócenia głowy i zerknięcia w okno. Wiedział, co może zobaczyć: gotowych umrzeć za niego żołnierzy piechoty morskiej, ramię przy ramieniu. Podrapał się po niedawno wykonanym tatuażu w kształcie smoka. W ciszy, która zapadła, wyraźnie było słychać skrobanie brudnych paznokci o świeże strupy. - Nie odpowiedział pan na pytanie - powiedział Shaftoe, wymawiając słowa z typowo pijacką precyzją. Porucznik przetłumaczył to na nippoński. Kolejna dyskusja. Tym razem jednak krótka i stanowcza. Shaftoe domyślił się, że zamierzają go pobić. Wyprostował plecy. Nipy były niezłe; jeszcze zanim podnieśli rękę na Shaftoe'a, przeprowadzili natarcie mające związać przebywające na zewnątrz siły marines. Ów wyprzedzający atak uniemożliwił im otwarty najazd na restaurację, który mógłby przeszkodzić oficerom w spożywaniu posiłku, a przy odrobinie szczęścia spowodować także znaczne straty materialne. Potem Shaftoe poczuł, jak łapią go co najmniej trzy pary rąk i unoszą w powietrze. Pochwycił wzrok porucznika i wrzasnął: - Kit mi wciskasz z tymi wodorostami?! Co do samej bijatyki, niezwykły był tylko fakt, że Shaftoe, jeszcze zanim zaczął, został wyniesiony na ulicę. Potem już było tak, jak w innych bójkach z nippońskimi żołnierzami w Szanghaju. Wszystko sprowadzało się do meczu: amerykańska krzepa (nie brali cię do czwartej brygady, jeśli nie miałeś przynajmniej z metra osiemdziesięciu wzrostu) kontra nippońska sztuka naparzania. Shaftoe nie był bokserem, lecz zapaśnikiem. Na szczęście. Inni marines unosili pięści i usiłowali walczyć zgodnie z regułami markiza Queensberry - zerowe szanse przeciwko wschodnim sztukom walki. On zaś nie miał złudzeń co do swych bokserskich umiejętności, toteż po prostu opuszczał głowę i szarżował jak byk, po drodze kilka razy obrywał po gębie, ale przeważnie udawało mu się porządnie chwycić przeciwnika i cisnąć nim o bruk. Nip był po tym z reguły tak wstrząśnięty, że Shaftoe bez problemu zakładał mu nelsona lub wykręcał rękę do tyłu i zmuszał do kapitulacji. Na wynoszących go na zewnątrz żołnierzy natychmiast naskoczyli marines. Naprzeciw Shaftoe'a znalazł się przeciwnik co najmniej dorównujący mu wzrostem - co dość niespotykane. Był też solidnie zbudowany. Ale nie przypominał zapaśnika sumo, już raczej futbolistę: obrońcę i to z jajami. Skurwysyn był silny; Shaftoe od razu wiedział, że wpadł w niezłe tarapaty. Gość walczył w innym stylu niż Amerykanie, styl ów obejmował (jak boleśnie przekonał się Bobby) rozmaite niedozwolone chwyty, na przykład duszenie i silne, krótkie ciosy w główne sploty nerwowe. Rozziew między ciałem i duszą Bobby'ego, spory już po samym alkoholu, został tymi technikami poszerzony do rozmiarów otchłani. W końcu wylądował na chodniku; bezradny i sparaliżowany gapił się w pulchną twarz przeciwnika. Powalił go (jak zauważył) ten sam facet, który czytał wiersze w rogu restauracji. Całkiem dobry zapaśnik był z tego poety. Albo i na odwrót. - To nie są wodorosty - rzekł wielki Nip. Miał minę jak uczeń, któremu się upiekło. - To się po angielsku nazywa kalebasa czy jakoś tak. - Potem odwrócił się i wszedł z powrotem do restauracji. Tyle legendy. Żaden z pozostałych marines nie ma jednak pojęcia, że nie było to ostatnie spotkanie Bobby'ego Shaftoe'a i Goto Denga. Po tym zdarzeniu Bobby'ego nurtowało wiele pytań dotyczących problemów tak różnorodnych jak wodorosty, poezja i japońskie naparzanki. Odszukał Goto Denga, co nie było takie trudne - wynajął po prostu jakiegoś Chińczyka, żeby chodził za potężnym Nipem po mieście i codziennie zdawał raport. Dowiedział się zatem, że Goto Dengo codziennie spotyka się w parku ze swymi kamratami i ćwiczy jakieś sztuki walki. Uporządkowawszy sprawy testamentowe i napisawszy ostatni list do swych rodziców i rodzeństwa w Oconomowoc, Shaftoe udał się pewnego ranka do parku, przedstawił zaskoczonemu Goto Dengowi i umówił się, że będzie służył za żywy worek treningowy. Uznali, że jego umiejętności samoobrony są wręcz prymitywnie śmieszne, lecz podziwiali go za odporność; zatem za niewielką cenę kilku złamanych żeber i palców Bobby Shaftoe odbył wstępny kurs owej szczególnej sztuki naparzania, ulubionej przez Goto Denga. Zwało się to dżudo. Z czasem wynikło z tego kilka towarzyskich spotkań w barach i restauracjach, gdzie Shaftoe nauczył się rozpoznawać cztery rodzaje wodorostów, trzy gatunki rybiej ikry i kilka smaków nippońskich wierszy. Oczywiście nie rozumiał, ale potrafił liczyć sylaby. Wydawało mu się, że to wystarcza, by delektować się ich poezją. Jasne, że to mu nie pomoże - podobnie jak i pozostałe informacje o ich kulturze - jeżeli rozkażą mu zabijać Nipów. Shaftoe w rewanżu pokazał Goto Dengowi, jak się porządnie rzuca piłką. Wielu Nipów jest świetnych w baseballu - nawet oni się śmieli, widząc, jak ich zwalisty przyjaciel bezsensownie wymachuje rękami. Ale Shaftoe nauczył go stawać w rozkroku, skręcać barki i podążać ciałem za piłką. Przez ostatni rok bardzo przykładał się do tych lekcji -może dlatego aż do Manili, a nawet potem, wciąż widział oczyma wyobraźni Goto Denga rozstawiającego stopy na kamieniach nabrzeża, zamierzającego się i ciskającego weń owiniętym wstążką granatem. NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 15 / 344
Po kilkudniowej podróży wszyscy widzą, że sierżant Frick zapomniał, jak się czyści buty. Co noc wystawia je na pokład obok koi, jakby spodziewał się, że jakiś kulis zabierze je i wyglansuje. Co rano, budząc się, zastaje je w jeszcze gorszym stanie. Po kilku dniach zaczyna zbierać opieprz od kadry i dostawać dyżury przy obieraniu ziemniaków. To byłoby jeszcze do wybaczenia. Kariera Fricka zaczęła się na prerii od polowania na atakujących pociągi pocztowe, obwieszonych amunicją desperados. Poważnie. W 1927 z zaskoczenia wywieźli go do Szanghaju, musiał więc wykazać się pewną elastycznością. No dobrze. Teraz siedzi na tym nędznym przedwojennym krążowniku i ciężko mu. No dobra. Ale nie zachowuje przy tym godności, której marines wymagają od siebie. Narzeka. Pozwala się upokarzać. Wścieka się. Wielu innych chińskich marines zachowuje się podobnie. Pewnego razu, gdy Shaftoe rzuca sobie skórzanką z paroma innymi młodymi marines, widzi nagle grupkę tych starych na achterdeku. Po samych gestach i minach widać, że znowu narzekają. Shaftoe słyszy gadkę dwóch marynarzy. - Co się, kurwa, porobiło z tymi marines? - mówi jeden. Drugi w smutku kiwa głową, jak lekarz, któremu pacjent właśnie fajtnął oczami do tyłu. - Te biedaki całkiem zazjaciały. A potem obracają się i patrzą na Shaftoe'a. Tego wieczoru Shaftoe pochłania kolację dwa razy szybciej, wstaje i podchodzi do stołu, gdzie ponuro siedzą starzy marines. - Przepraszam, że przeszkadzam, panie sierżancie! - krzyczy. - Proszę o pozwolenie wyczyszczenia panu butów! Frickowi opada szczęka, ukazując na wpół przeżuty kawał gotowanej wołowiny. - Czego? Mesa zamilkła. - Panie sierżancie, proszę o pozwolenie wypastowania pańskich butów! Frick nawet na trzeźwo nie jest za bystry, a teraz wystarczy spojrzeć na jego źrenice, by stało się oczywiste, że wraz z kolegami przeszmuglował na pokład trochę opium. - Nu, myślę, że tak - odpowiada. Popatruje po swym plutonie zrzęd. Są trochę zmieszani, a trochę rozbawieni. Rozwiązuje sznurowadła. Bobby Shaftoe zabiera te obrzydlistwa; po chwili wraca z pięknie wyglansowanymi butami. W tym czasie Frick już się nawalił i rządzi wszystkimi. - Nu, nieźle wyglądają te buty, kapralu - mówi, zadzierając nosa. - Niech mnie, jesteś w tym prawie tak dobry jak mój kulis. W nocy ktoś zaszywa kilku kolesiów Fricka w koce i robi im też inne, bardziej chamskie kawały. Jednemu nieznani sprawcy spuszczają kocówę. Z rana dowództwo przeprowadza niespodziewaną inspekcję i opieprza ich. Przez większość dnia "zazjaciali" siedzą w kącie i oglądają sobie nawzajem plecy. Około południa Frick wreszcie pojmuje, że wszystko to sprowokował gest Shaftoe'a i że Shaftoe od razu wiedział, co się stanie. Wali na pokład, podbiega do niego i próbuje wyrzucić go za burtę. Bobby'ego w ostatniej chwili ostrzega jeden z kolegów. Rzuca się w bok, o włos unikając ataku. Frick odbija się od relingu, odwraca i usiłuje złapać go za jaja. Shaftoe dźga go w oko. Frick się uspokaja. Odsuwają się od siebie. Formalnościom stało się zadość; unoszą pięści. Boksują przez kilka rund. Zbiera się wielki tłum marines. Większość stawia na Fricka. Wprawdzie jest tępy jak but, a teraz jeszcze wściekły, ale za to dobry w pięściach, no i waży ze dwadzieścia kilo więcej. Shaftoe wytrzymuje do momentu, kiedy ciężki cios Fricka rozbija mu wargę. - Ile jeszcze mamy do Manili? - krzyczy. Każde pytanie zaskakuje Fricka i wprawia w osłupienie. Na chwilę się prostuje. - Dwa dni - odpowiada jeden z oficerów. - Niech to szlag - mówi Bobby Shaftoe. - Jak, do cholery, mam całować moją kobietę z taką gębą? Frick odpowiada: - To idź na miasto i znajdź sobie tańszą. Tyle tylko trzeba. Shaftoe opuszcza głowę i szarżuje na Fricka, wrzeszcząc jak Nip. Zanim Frick się pozbierał, Shaftoe już zapakował go w jeden z tych chwytów od Goto Denga. Posuwa się w górę, w końcu łapie go za szyję i ściska, aż wargi Fricka przybierają barwę wnętrza ostrygi. Potem przewiesza go przez reling, trzymając za kostki. Frick przytomnieje na tyle, żeby zawołać: - Poddaję się! Szybko zbiera się sąd dyscyplinarny. Shaftoe zostaje uznany za winnego okazywania grzeczności (przez wyczyszczenie butów Fricka) i obrony żołnierza (siebie) przed rozwścieczonym napastnikiem. Rozwścieczony napastnik idzie prosto do paki. Już po kilku godzinach dochodzące stamtąd odgłosy informują wszystkich, jak się czuje człowiek po odstawieniu opium. A więc sierżant Frick nie zobaczy, jak wpływają do Zatoki Manilskiej. Shaftoe prawie go żałuje. Cały dzień mają po lewej burcie wyspę Luzon - ledwie widoczną przez mgłę czarną sylwetkę; czasem przelotnie błysną palmy i plaże. Wszyscy marines już tędy przepływali, znają więc Cordillero Central, na północ od nich, a za nim góry Zambale, spadające do morza nieopodal zatoki Subic. Subic wyzwala lawinę pieprznych anegdot. Nie wpływają tam jednak: podążają na południe, wokół półwyspu Bata'an, następnie biorąc kurs w kierunku lądu, wprost w Zatokę Manilską. Cały okręt zajeżdża pastą do butów, talkiem i płynem po goleniu; może i czwarta brygada specjalizuje się w chodzeniu na dziwki i nadużywaniu opium, ale wiadomo też, że to najprzystojniejsi marines w całym korpusie. Mijają Corregidor, wyspę w kształcie kropli wody na wypastowanym bucie, lekko zaokrągloną pośrodku, ale stromo opadającą ku morzu. Jeden z końców to długi, chudy i suchy ogon. Marines wiedzą, że jest zryta tunelami i najeżona straszliwymi działami, lecz jedyną widoczną fortyfikacją są betonowe koszary na wierzchołku, mieszczące fachowców od obsługi tej broni. Ponad szczytem wznosi się plątanina anten. Wyglądają znajomo - wiele z nich unosiło się poprzednio nad Stacją Alfa w Szanghaju, gdzie Shaftoe musiał je zdemontować i załadować na ciężarówkę. Niedaleko nich do morza opada olbrzymi wapienny klif. U podstawy jest wejście do kryjówki wszystkich tych szpionów i radiooperatorów. Nieopodal znajduje się port, dość oblężony w tej chwili: rozładowują towary z cywilnych frachtowców i ustawiają je na plaży. Każdy marine to widzi; pewny znak, że będzie wojna. "Augusta" kotwiczy w zatoczce. Przeładowują nakryte plandekami radiowe machiny na motorówki i zawożą do przystani, wraz z cienkoszyimi facetami, którzy opiekowali się nimi w Szanghaju. NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 16 / 344
Kiedy mijają Corregidor i wchodzą do zatoki, zapach niknie. Pod powierzchnią wody pływają esy-floresy glonów. Nad nieruchomym morzem ciągną się brązowe sznury dymu z kominów statków. Nietknięte wiatrem, rozpływają się w półprzejrzyste, postrzępione łańcuchy górskie. Mijają wielką bazę wojskową w Cavite - spłacheć lądu tak płaskiego i nisko położonego, że gdyby nie palisada drzew palmowych, nie byłoby wiadomo, gdzie kończy się woda. Wznosi się tam kilka hangarów i wież ciśnień, a za nimi widać ciemne skupiska koszar. Manila leży wprost przed nimi, wciąż spowita mgiełką. Niedługo zapadnie wieczór. Później mgła się rozpływa; atmosfera staje się przejrzysta jak oczy dziecka, niemal przez godzinę widoczność sięga nieskończoności. Potem wpływają na otoczoną cumulonimbusami arenę; chmury przeszywają korkociągi błyskawic. Płaskie szare chmury, jak odłamki porozbijanych dachówek pomiędzy kowadłami. Za nimi następna warstwa chmur zamyka się w sklepienie w pół drogi do księżyca, żarząc się różowo i łososiowo w promieniach zachodzącego słońca. Jeszcze dalej kolejne chmury, opatulone deszczem jak ozdoby choinkowe bibułką, przebłyski czystego nieba, kolejne cumulonimbusy strzelające do siebie dwudziestokilometrowymi piorunami. Niebo wewnątrz nieba wewnątrz nieba. W Szanghaju było zimno, a całą drogę się ocieplało. Niektóre dni były upalne i duszne. Lecz kiedy na horyzoncie pojawia się Manila, pokład przewiewa ciepła bryza. Marines wzdychają, jakby wszyscy unisono dostali wytrysku. Zapach Manili Wachlowany palmami I uda Glory Płaskie dachy Manili mają mieszany styl, trochę hiszpański, trochę chiński. Miasto odgradza od morza wklęsły wał, z bulwarem na szczycie. Spacerowicze odwracają się i machają do marines, niektórzy przesyłają całusy. Po schodach kościoła schodzi na bulwar para młoda; robi sobie zdjęcie w rzucającym płaskie cienie brzoskwiniowym poblasku zachodzącego słońca. Faceci noszą pstrokate, zwiewne filipińskie koszule lub amerykańskie mundury, kobiety - piękne suknie. Marines gwiżdżą i drą się, kobiety spoglądają na nich, unosząc nieco spódnice, żeby się nie potknąć. Marines dostają zawrotów głowy i prawie wypadają za burtę. Kiedy zawijają, z wody wystrzeliwuje półksiężycowy szyk latających ryb. Oddala się ruchem wędrującej pustynnej wydmy. Rybki są srebrne, w kształcie liści. Po kolei z metalicznym stuknięciem uderzają w wodę. Dźwięki zlewają się w ostry terkot. Półksiężyc szybuje pod keją, przepływa między jej filarami i znika w mroku głębin. Manila, Perła Orientu, 7 grudnia 1941, wczesny niedzielny wieczór. Na Hawajach, po drugiej stronie linii zmiany daty, dopiero co minęła północ. Bobby Shaftoe i jego koledzy mają kilka godzin wolnego. Miasto jest nowoczesne, kwitnące, chrześcijańskie i zna angielski. Jest najbogatszym i najmniej zacofanym miastem w Azji, całkiem jakbyś był w domu, w Stanach. Pomimo katolickiej wiary są tu miejsca najwyraźniej od fundamentów zaprojektowane specjalnie na potrzeby napalonych marynarzy. Można tam trafić, skręcając raz w prawo, kiedy tylko stanie się na suchym lądzie. Bobby Shaftoe skręca w lewo, grzecznie wymawiając się legionowi rozgorączkowanych prostytutek, i obiera kurs na majaczące w ciemności ściany Intramuros. Przystaje tylko koło kwiaciarza w parku i kupuje bukiet róż. Facet ma niezły utarg. Park i mury pełne są przechadzających się kochanków; mężczyźni przeważnie w mundurach, kobiety w skromnych, ale eleganckich sukniach, kręcą przełożonymi przez ramię parasolkami. Kilku dorożkarzy chce z nim ubić interes, ale Bobby odmawia. Dorożka zawiozłaby go jeszcze szybciej, a on jest na to zbyt zdenerwowany. Przechodzi przez bramę w murze do starej hiszpańskiej dzielnicy. Intramuros to labirynt kamiennych ścian o barwie jasnej skóry, stromo wznoszących się ponad wąskimi uliczkami. Żelazne kraty strzegą okien parterów, wijąc się, pęczniejąc i wypuszczając precyzyjnie wykute liście. Pierwsze piętra przewieszają się nad ulicą, dźwigając latarnie gazowe, właśnie zapalane przez służących z długimi, kopcącymi prętami. Z okien na górze płynie śmiech i muzyka, a kiedy przechodzi przed otwierającymi się na wewnętrzne dziedzińce arkadami, czuje zapach kwiatów. Nie rozróżnia tych ulic. Pamięta nazwę "Magallanes", bo kiedyś Glory powiedziała mu, że to to samo co "Magellan". Pamięta widok katedry z okna domu państwa Pascual. Kilka razy obchodzi ten kwartał - jest pewien, że to już blisko. Wtem słyszy dochodzący z pierwszego piętra wybuch dziewczęcego śmiechu i leci ku niemu jak meduza wessana w rurę. Zgadza się. To tutaj. Dziewczyny po angielsku obgadują jednego ze swych nauczycieli. Nie słyszy wprawdzie głosu Glory, ale wydaje mu się, że odróżnia jej śmiech. - Glory - mówi. Potem powtarza to głośniej. Jeśli nawet go słyszą, nie zwracają uwagi. W końcu zamierza się i ciska bukietem róż, jak granatem w kształcie tłuczka, ponad drewnianą balustradą, przez wąską szczelinę w okiennicach z macicy perłowej, wprost do pokoju. Zapada niezwykła cisza, przeradzająca się po chwili w kaskadę śmiechu. Przeraźliwie nieśmiało rozsuwają się okiennice z macicy perłowej. Na balkon wychodzi dziewiętnastoletnia dziewczyna. Ma na sobie mundurek szkoły pielęgniarskiej, biały jak blask gwiazd na biegunie północnym. Włosy rozpuszczone do wyszczotkowania wiją się leniwie, poruszane wieczorną bryzą. Ostatni, rumiany promień zachodzącego słońca sprawia, że jej twarz żarzy się jak węgielek. Glory chowa się za bukietem, kryje w nim nos, głęboko wdycha zapach, czarnymi oczyma zerkając na Bobby'ego spomiędzy kwiatów. Potem powoli go opuszcza, ukazując wysokie kości policzkowe, doskonały maleńki nosek, fantastycznie wyrzeźbione wargi i ledwie widoczne zęby, białe, ale zachęcająco krzywe. - Matko z córką - mówi Bobby Shaftoe - kości policzkowe masz jak pług śnieżny. Ona przykłada palec do ust. Cokolwiek dotyka jej warg, przeszywa pierś Shaftoe'a niewidzialną włócznią. Przez chwilę przygląda mu się, ustala, czy skupił na niej uwagę i czy nigdzie sobie nie pójdzie. Potem odwraca się. Światło prześlizguje się po jej pośladkach, nie ukazując nic, ale sugerując wgłębienie pośrodku. Wraca do pokoju i zasuwa za sobą okiennicę. Nagle pokój pełen dziewcząt milknie, dochodzą tylko sporadyczne, tłumione chichoty. Shaftoe zagryza język. Wszystko spieprzą. Państwo Pascual zwrócą uwagę na tę ciszę i będą coś podejrzewać. Wielka brama otwiera się, szczękając żelastwem. Odźwierny zaprasza go do środka. Shaftoe idzie za tym starszym jegomościem przez czarny sklepiony wjazd. Twarde podeszwy lśniących butów ślizgają się na kamieniach. Koń w stajni na tyłach czuje zapach jego wody po goleniu i rży. Radio w służbówce portiera pobrzękuje senną amerykańską muzyką - wolnymi tańcami z wojskowej rozgłośni. Kamienne ściany dziedzińca obrasta kwitnąca winorośl. Jest tu cicho, czysto i przytulnie, prawie jak we wnętrzu. NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 17 / 344
Portier wskazuje mu schody wiodące na pierwsze piętro. Glory nazywa je entresuelo i mówi, że to półpiętro. Dla Bobby'ego wygląda jak normalne piętro. Wchodzi. Zadzierając głowę, widzi pana Pascual, drobnego, łysego mężczyznę z przystrzyżonym wąsikiem i w okularach. Nosi amerykańską koszulę z krótkimi rękawami, spodnie khaki i kapcie; w jednej dłoni ma kieliszek san miguel, w drugiej papierosa. - Miło znowu pana widzieć, szeregowy Shaftoe! - Przepraszam, panie Pascual, ale już jestem kapralem. Pan Pascual wtyka papierosa do ust i ściska rękę Bobby'ego. - No to gratuluję! W zeszłym tygodniu spotkałem się z pana wujem, Jackiem. Chyba nie spodziewał się pańskiego powrotu. - Sir, wszyscy byli całkiem zaskoczeni - odpowiada Bobby. Idą teraz nieco wyższym pasażem wokół dziedzińca. Pan Pascual prowadzi ich aż do drzwi wiodących na entresuelo. Ściany są tu z szorstkiego kamienia, podłoga to zwykłe malowane deski. Przechodzą przez mroczny, posępny gabinet. Niegdyś ojciec i dziadek pana Pascual przyjmowali tutaj zarządców swych hacjend i plantacji. Przez chwilę Bobby ma nadzieję. Na tym piętrze jest kilka pokoi, które kiedyś służyły wyższym służącym, wujom - starym kawalerom, i ciotuniom - podlotkom. Teraz hacjendy to już nie to co kiedyś, więc państwo Pascual wynajmują te pokoje uczennicom. Może pan Pascual prowadzi go od razu do Glory? Ale to tylko złudzenia wyposzczonego żołnierza; Shaftoe znajduje się u stóp olbrzymich schodów z polerowanego drewna nara. Widzi sufit z blachy falistej, żyrandole i imponującą sylwetkę pani Pascual, wbitą w potężny gorset, wyglądający tak, jakby wymyślili go konstruktorzy statków. Wchodzą do antesala, która według Glory służy do przyjmowania przypadkowych, niezapowiedzianych gości; choć i tak Bobby w życiu nie widział elegantszego pokoju. Wszędzie stoją stare wazy i wazony, pewnie antyczne i pewnie z Chin i Japonii. Powiewa świeży wietrzyk; Bobby wygląda przez okno i widzi dobrze wykadrowaną, zieloną kopułę katedry, zwieńczoną celtyckim krzyżem; dokładnie taką ją zapamiętał. Pani Shaftoe wyciąga dłoń, Shaftoe ją ściska. - Pani Pascual - odzywa się - serdecznie dziękuję za przyjęcie mnie. - Proszę usiąść - mówi. - Musi pan nam wszystko opowiedzieć. Shaftoe siada w wykwintnym fotelu koło fortepianu, nieznacznie poprawia spodnie, żeby nie uwierały sztywnego penisa, przesuwa ręką po policzku. Golenie starczy jeszcze na parę godzin. Nad głową brzęczy eskadra samolotów. Pani Pascual po tagalsku instruuje pokojówkę. Shaftoe bada pokryte strupami rany na kostkach palców i zastanawia się, co rzekłaby pani Pascual, gdyby rzeczywiście wszystko jej opowiedział. Może lody skruszyłaby jakaś anegdotka o walce wręcz z chińskimi rzecznymi piratami na rzece Jangcy. Przez drzwi i hol widzi róg domowej kaplicy, same gotyckie ostrołuki, złocony ołtarz i haftowany klęcznik, całkiem wyświechtany łękotkami pani Pascual. Podają papierosy, ułożone w dużej szkatule z laki jak pociski artyleryjskie w skrzynce. Popijają herbatę i gawędzą o byle czym, zdaje się, że przez jakieś trzydzieści sześć godzin. Panią Pascual trzeba wciąż zapewniać, że wszystko jest w najlepszym porządku i nie będzie wojny. Pan Pascual najwyraźnie sądzi, że wojna jest tuż-tuż i przez cały czas wpada w zadumę. Interesy szły ostatnio nieźle. Razem z Jackiem Shaftoe, wujem Bobby'ego, przewozili mnóstwo towaru do Singapuru. Ale niebawem pewnie sytuacja się pogorszy. Pojawia się Glory. Zmieniła szkolny mundurek na sukienkę. Bobby niemal wypada tyłem przez okno. Pani Pascual konwencjonalnie ponownie ich sobie przedstawia. Bobby Shaftoe całuje Glory w dłoń - sądzi, że to musi być bardzo szarmancki gest. Ma szczęście, że to uczynił - Glory ukrywa w dłoni maleńką, zwiniętą karteczkę, która ląduje w jego ręce. Glory siada i natychmiast otrzymuje filiżankę herbaty. Znów wieki całe gadki-szmatki. Pan Pascual osiemdziesiąty siódmy raz pyta, czy Bobby spotkał się już z wujem Jackiem, Shaftoe zaś powtarza, że dosłownie przed chwilą opuścił okręt, ale na pewno odwiedzi go jutro rano. Przeprasza i wymyka się do łazienki, staromodnej, z dwoma dziurami ponad głębokimi sztolniami, na pewno prowadzącymi aż do samego piekła. Rozwija i czyta karteczkę, zapamiętuje instrukcje, po czym drze ją i wrzuca do dziury. Pani Pascual pozwala parze zakochanych na trochę "prywatności", co oznacza, że rodzice wychodzą z pokoju i nie wpadają częściej niż co pięć minut. Potem następuje boleśnie długa i szczegółowa ceremonia pożegnalna, na której końcu Shaftoe ląduje na ulicy, a Glory powiewa mu chusteczką z balkonu. Pół godziny później ich języki trenują dżudo z tyłu dorożki galopującej po bruku w stronę nocnych klubów na Malate. Uwolnienie Glory z rezydencji państwa Pascual to prosta sprawa dla mającego silną motywację marine z Chin i szwadronu cwanych uczennic szkoły pielęgniarskiej. Lecz Glory chyba całuje go z otwartymi oczami, bo nagle uwalnia się i woła do fiakra: - Proszę stanąć! Proszę stanąć! - Co jest? - tępo pyta Shaftoe. Rozgląda się i nie widzi nic poza górującym nad nimi wielkim starym kościołem. Ukłucie strachu. Ale kościół jest ciemny, brak Filipinek w długich sukniach i marines w galowych mundurach, więc to nie może być jego ślub. - Chcę ci coś pokazać - mówi Glory i gramoli się z dorożki. Shaftoe goni za nią - do kościoła San Agustin. Tyle razy przechodził koło tej kupy kamieni, lecz nie sądził, że wejdzie do środka - na randkę. Glory zatrzymuje się u stóp potężnych schodów i mówi: - Widzisz? Shaftoe spogląda w mrok, myśląc, że może jest tam jakiś witraż, albo dwa, może Chrystusowe Rany, albo Przebicie Świętego Boku, ale... - Popatrz w dół - mówi Glory, postukując miniaturową stopą w pierwszy stopień schodów. Jest to jeden, gigantyczny kawał granitu. - Wygląda mi na jakieś dziesięć do dwudziestu ton - autorytatywnie oznajmia Bobby. - Pochodzi z Meksyku. - A tam, opowiadasz! Glory uśmiecha się do niego. - Zanieś mnie na górę. - I na wypadek, gdyby Shaftoe śmiał odmówić, niemal pada na niego; nie ma więc wyboru - musi chwycić ją w ramiona. Glory kładzie szyję w zgięciu ramienia Bobby'ego, żeby jak najbardziej zbliżyć się do jego twarzy, lecz on najlepiej pamięta dotyk jedwabnego rękawa na świeżo ogolonej skórze. Zaczyna się wspinać. Choć Glory nie waży dużo, spocił się jak mysz już po czterech stopniach. Ona obserwuje go z NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 18 / 344
odległości dziesięciu centymetrów, wypatrując oznak zmęczenia. Czuje, że się rumieni. Dobrze, że na schodach palą się tylko ze dwie świece. Stoi tu piękne popiersie Chrystusa w koronie cierniowej; po twarzy ściekają mu długie, równoległe strużki krwi, a po prawej... - Te wielkie głazy, po których idziesz, zostały wydobyte w Meksyku kilkaset lat temu, zanim jeszcze Ameryka stała się państwem. Przypłynęły tutaj w manilskich galeonach, jako balast. - Wymawia to bajast. - Niech mnie. - Kiedy przybiły, wyciągnięto kamienie, przywieziono tutaj, do kościoła San Agustin i ułożono jeden na drugim. Co roku nowy głaz na zeszłorocznym. Wreszcie po wielu latach powstały takie schody. Po chwili Shaftoe myśli, że co najmniej tyle lat zajmie mu wejście na górę tego cholerstwa. Szczyt udekorowany jest naturalnej wielkości Chrystusem dźwigającym krzyż, chyba tak ciężki, jak jeden z tych kamiennych stopni. I co, Bobby miałby się skarżyć? Wtedy odzywa się Glory: - A teraz znieś mnie z powrotem, żeby dobrze zapamiętać tę historię. - Masz mnie za jakiegoś napalonego półgłówka, który nie zapamięta historii, jeśli nie ma w niej pięknej dziewczyny? - Tak - odpowiada Glory i śmieje mu się w twarz. Znosi ją. Potem, zanim cokolwiek innego przyjdzie jej do głowy, niesie ją wprost przez drzwi i do bryczki. Bobby Shaftoe w trakcie akcji bojowej nigdy nie traci głowy, ale reszta wieczoru jest dla niego rozmytym majakiem. Przez mgłę przebija się tylko kilka wrażeń: wysiadają z dorożki przed nadmorskim hotelem; wszyscy żołnierze gapią się na Glory; Bobby gapi się na nich, grożąc, że nauczy ich kultury; tańczą przytulańca w sali balowej, a spowite w jedwab udo Glory wsuwa się coraz bardziej między jego nogi; jej sprężyste ciało przyciska się doń coraz mocniej; spacerują po bulwarze pod rozgwieżdżonym niebem; zauważają, że jest odpływ; wymieniają spojrzenia; Bobby znosi ją na wąski pasek kamienistej plaży. Zanim rzeczywiście zaczął ją rżnąć, w mniejszym lub większym stopniu stracił świadomość, odleciał w jakiś fantastyczny, libidynalny sen. Rżną się bez najmniejszych zahamowań, bez wątpliwości, bez jakichkolwiek kłopotliwych myśli. Ich ciała same z siebie zlały się w jedno, jak para kropli deszczu na szybie. Jeśli w ogóle o czymś myśli, to o tym, że jest to kulminacyjny punkt całego życia. Narodziny w Oconomowoc, bal maturalny, polowania na jelenie na Półwyspie Górnym, poligon na wyspie Parris, wszystkie chińskie bijatyki i potyczki, pojedynek z sierżantem Frickiem, wszystko to jest drzewce za ostrzem włóczni. Gdzieś wyją syreny. Gwałtownie odzyskuje świadomość. Czyżby przez całą noc trzymał Glory opartą o falochron, a ona ściskała go udami w talii? To niemożliwe. W ogóle nie było przypływu. - Co to takiego? - pyta ona. Ręce ma zaciśnięte na jego szyi. Rozplata je i opuszcza na jego pierś. Wciąż unosząc ją na rękach splecionych pod nieskazitelnym i ciepłym tyłeczkiem, Shaftoe odsuwa się od skały i odwraca w stronę morza, patrząc na niebo. Widzi włączające się reflektory. I nie jest to hollywoodzka premiera. - To wojna, kochanie - odpowiada. Szturmy Foyer hotelu Manila jest mniej więcej wielkości boiska futbolowego. Pachnie zeszłorocznymi perfumami, egzotycznymi orchideami i sprayem na owady. Przy frontowych drzwiach stoi wykrywacz metali; tak się składa, że od kilku dni mieszka tu premier Zimbabwe. Wysocy Afrykanie w porządnych garniturach stoją tu i ówdzie, grupkami po dwóch, trzech. Stadka nippońskich turystów w bermudach, sandałach i białych skarpetkach gnieżdżą się w miękkich, szerokich i głębokich sofach, cicho oczekując na umówiony sygnał. Filipińskie dzieciaki z wyższych sfer dzierżą walcowate pojemniki po chipsach, jak wodzowie plemion swe berła. W bezpiecznej odległości krąży dystyngowany starszy boy z ręcznym rozpylaczem, spryskując podłogę środkiem owadobójczym. Wchodzi Randall Lawrence Waterhouse, ubrany w turkusową koszulkę polo, z wyszytym logo jednej z tych zbankrutowanych firm high-tech, które założyli wraz z Avim, luźne błękitne dżinsy na szelkach i potężne sportowe buty, niegdyś białe. Zaraz po przejściu wszystkich formalności na lotnisku zauważył, że Filipiny, podobnie jak Meksyk, są jednym z tych krajów, gdzie Liczą Się Buty. Szybko podbiega do recepcji, żeby zachwycająca młoda dziewczyna w morskiej liberii nie widziała jego stóp. Kilku fagasów wdaje się w żałosną, syzyfową przepychankę wokół jego walizy, która ma wymiary i ciężar dwuszufladowej szafki na akta. Avi powiedział mu: "Nie znajdziesz tam żadnych technicznych książek. Zabierz wszystkie, które mogą się przydać". Apartament Randy'ego składa się z sypialni i pokoju dziennego, oba mają ze cztery metry wysokości. Jest jeszcze korytarz z kilkoma szafkami i różnymi urządzeniami sanitarnymi. Całość wyłożono jakimś twardym tropikalnym drewnem, zabarwionym na piękny, kasztanowy kolor, co na północy wyglądałoby ponuro, ale tutaj tworzy przytulny, domowy nastrój. Dwa główne pokoje mają olbrzymie okna. Przy klamkach znajdują się maleńkie tabliczki ostrzegające przed tropikalnymi owadami. Każdy pokój odgrodzony jest od okien wielowarstwowym systemem barier: niesamowicie ciężkie drewniane okiennice, jeżdżące z łoskotem po szynach, jak manewrujące na rozjazdach pociągi towarowe; druga warstwa to pięciocentymetrowe kwadraty z macicy perłowej, oprawne w wypolerowaną drewnianą kratkę, wszystko to przesuwa się na kolejnych szynach; potem firanki i na koniec grube kotary, zawieszone na podzwaniających stalowych prętach. Zamawia wielką filiżankę kawy, która budzi go na krótko - ledwo zdąża się rozpakować. Jest późne popołudnie. Fioletowe chmury wyłaniają się z otaczających miasto gór z niemal namacalnym rozpędem wulkanicznych lawin błotnych, zamieniając połowę nieba w ciemny mur poprzecinany pionowymi piorunami; ściany pokoju błyskają, jakby pod oknem uwijali się paparazzi. Tam jednak po chodnikach pędzą sprzedawcy żywności z Rizal Park, uciekając przed deszczem, który pada, jak padał od pięciuset lat, na pochyłe, czarne ściany Intramuros. Gdyby nie biegły w linii prostej, można by wziąć je za naturalne dziwo geologiczne: nagie, ciemne wulkaniczne grzbiety wynurzające się z trawy niczym zęby z dziąseł. Mury mają klinowate wycięcia, ponad wyschłą fosą zbiegające się ku dawnym strzelnicom, tak by pola ostrzału poszczególnych dział zachodziły na siebie. Kiedy mieszkasz w Stanach, nigdy nie widzisz niczego starszego niż dwa, dwa i pół wieku, a i po to musisz pojechać na Wschodnie Wybrzeże. Świat służbowych podróży -lotnisk i taksówek - wszędzie wygląda tak samo. Randy nigdy nie może uwierzyć, że znalazł się w innym kraju, dopóki nie ujrzy czegoś takiego jak Intramuros, a wtedy musi NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 19 / 344
dłuższy czas stać tam jak kretyn i medytować. W tym samym momencie nad Oceanem Spokojnym w małym, sympatycznym wiktoriańskim miasteczku, leżącym w jednej trzeciej drogi z San Francisco do Los Angeles, zacinają się komputery, znikają z nich ważne pliki, poczta dryfuje w przestrzeń międzygalaktyczną, a wszystko to dlatego, że Randy nie ma ich na oku. Owo miasteczko mieści trzy małe college'e: jeden założony przez stan Kalifornia i dwa założone przez protestanckie odłamy, teraz przeklinane przez większość wykładowców. Wszystkie trzy – Trzej Bracia - stanowią do spółki ośrodek akademicki o średnim znaczeniu. Ich systemy komputerowe są połączone. Wymieniają między sobą studentów i profesorów, a od czasu do czasu urządzają konferencje naukowe. W tej części Kalifornii są plaże, góry, lasy sekwojowe, winnice, pola golfowe i rozległe instytucje penitencjarne. Jest tu też mnóstwo trzy- i czterogwiazdkowych hoteli, a Trzej Bracia dysponują w sumie tyloma aulami i salami, że mogą gościć kilka tysięcy uczestników. Avi zadzwonił jakieś osiem godzin temu, w trakcie poważnej interdyscyplinarnej konferencji: "Środkowa faza (1939-45) walki o panowanie nad światem w XX wieku n.e.". Trochę to przydługie, pojawił się więc zwięzły pseudonim: "Wojna jako Tekst". Goście przyjeżdżają z Amsterdamu, Mediolanu i tak dalej. Komitet organizacyjny konferencji, w którym zasiada również Charlene, dziewczyna (właściwie wszystkie objawy wskazują, że była dziewczyna) Randy'ego, kazał pewnemu artyście z San Francisco namalować plakat. Artysta zaczął od czarno-białego, półtonowego zdjęcia przedstawiającego wymizerowanego żołnierza piechoty z II wojny światowej, z papierosem zwisającym z kącika ust. Przepuścił je przez ksero, rozlewając kropki rastra w grube plamy, jak przeżute przez psa gumowe piłeczki, potem poddał jeszcze innym zniekształceniom, aż otrzymał postrzępiony, agresywny, wyrazisty obraz: blade oczy żołnierza stały się niesamowicie białe. Następnie dodał kilka kolorowych plam: czerwoną szminkę, błękitny cień do powiek oraz kawałek czerwonego paska od stanika, wyłażący spod rozchełstanej koszuli mundurowej. Zaraz po ukazaniu się plakat zdobył jakąś nagrodę. Napisano o nim w prasie, po czym został przez media okrzyknięty Oficjalnym Przedmiotem Kontrowersji. Pewien przedsiębiorczy dziennikarz zdołał wytropić żołnierza przedstawionego na oryginalnej fotografii - obwieszonego orderami weterana i starego ślusarza, który, jak się okazało, nie tylko cieszy się znakomitym zdrowiem, ale od czasu gdy rak zabrał mu żonę, objeżdża Południe swą półciężarówka, pomagając przy odbudowie podpalonych przez pijanych świrów murzyńskich kościołów. Artysta, który zaprojektował plakat, wyznał potem, że po prostu skopiował go z książki i nie starał się nawet o uzyskanie jakiegokolwiek pozwolenia - wszakże sama idea otrzymywania pozwoleń na wykorzystanie pracy innych ludzi jest błędna, ponieważ wszystkie dzieła sztuki są wtórne. Najdrożsi prawnicy, jak bombowce nurkujące, zlecieli się na małe miasteczko, gdzie na dachu murzyńskiego kościoła siedział gniewny weteran z gębą pełną gwoździ, wbijając je w laminowaną sklejkę i pomrukując "bez komentarza" w kierunku hordy reporterów na trawniku na dole. Po wielu naradach w sali miejscowego Holiday Inn weteran wyszedł w towarzystwie jednego z pięciu najsłynniejszych adwokatów na świecie i oznajmił, że wnosi pozew przeciwko Trzem Braciom; jeśli przegrają, zamienią się w dymiącą dziurę w skorupie ziemskiej. Obiecał podzielić odszkodowanie pomiędzy murzyńskie kościoły oraz różne stowarzyszenia inwalidów wojennych i badaczy raka piersi. Komitet organizacyjny wycofał plakat. Spowodowało to pojawienie się w Internecie, na stronach www, tysiąca nielegalnych kopii, i w ogóle zwróciło nań uwagę milionów ludzi, którzy w innym razie wcale by go nie zauważyli. Podali do sądu artystę; ten miał mniej więcej tysiąc dolarów i długi (przeważnie kredyty studenckie) opiewające na sześćdziesiąt dziewięć tysięcy. Wszystko to stało się, zanim jeszcze rozpoczęła się konferencja. Randy wiedział o tym tylko dlatego, że Charlene wrobiła go w zapewnienie konferencji obsługi komputerowej, czyli wykonanie witryny internetowej i udostępnienie gościom poczty elektronicznej. Kiedy informacje ukazały się w gazetach, poczta napłynęła szeroką strugą, szybko zapychając linie i zapełniając zainstalowane przez Randy'ego w ciągu ostatniego miesiąca dyski. Poczęli napływać uczestnicy. Większość zdaje się nocowała w domu, gdzie od siedmiu lat mieszkali Randy i Charlene. Dom był wielki, stary i wiktoriański, miejsca było więc w bród. Zjawiali się goście z Heidelbergu, Paryża, Berkeley, Bostonu, siadali wokół ich kuchennego stołu, popijali kawę i gadali o Spektaklu. Randy wywnioskował, że chodzi o tę aferę z plakatem, ale kiedy mówili dalej i dalej, wyczuł, że nie używają tego słowa w zwykłym znaczeniu, lecz jakimś slangowym, akademickim, i że zawiera ono wiele podtekstów i konotacji, których nigdy nie zrozumie, jeśli nie zostanie jednym z nich. Dla Charlene i pozostałych uczestników konferencji "Wojna jako Tekst" było oczywiste, że podający ich do sądu weteran jest najgorszym typem człowieka - właśnie takim, jakiego na swych spotkaniach wyszydzali, palili jego kukły i nurzali w popiołach posthistorycznej dyskusji. Randy spędzał wśród nich wiele czasu i trochę się przyzwyczaił, ale głowa pękała mu od zaciskania zębów. Ciągle zrywał się na równe nogi pośrodku posiłków czy rozmów i wychodził na samotne spacery. Robił to po części dlatego, żeby nie chlapnąć czegoś niedyplomatycznego, po części zaś był to dziecinny i bezowocny sposób na przyciągnięcie uwagi Charlene. Od samego początku wiedział, że historia z plakatem będzie totalną katastrofą. Ciągle ostrzegał Charlene i resztę. Słuchali go z absolutnym spokojem, jakby był badanym pacjentem po przeciwnej stronie weneckiego lustra. Randy zmusza się do czuwania, dopóki nie zapadnie ciemność. Potem przez kilka godzin leży w łóżku i usiłuje zasnąć. Terminal kontenerowy jest niedaleko, na północ od hotelu, toteż przez całą noc bulwar Rizal, biegnący tuż pod hiszpańskim murem, jest dokładnie zakorkowany ciężarówkami wiozącymi kontenery. Całe miasto zmieniło się w jeden wielki silnik spalinowy. Chyba ma więcej tłoków i rur wydechowych niż reszta świata. Nawet o drugiej w nocy pozornie nieporuszona masa hotelu drży i grzechocze od wylewającej się z silników energii sejsmicznej. Hałas włącza alarm w jednym z samochodów na parkingu. Później odpalają kolejne alarmy i tak dalej. Randy'ego budzi nie tyle samo wycie, ile totalny idiotyzm takiej reakcji łańcuchowej. Jest to lekcja przykładowa: rodzaj koszmarnego, lawinowego popieprzenia się techniki, przez które hakerzy nie śpią, nawet jeśli nie słyszą objawów. Otwiera schłodzonego heinekena, staje przy oknie i patrzy. Ciężarówki ozdabiają piękne choinki z wielobarwnych żarówek - choć nie tak jaskrawe jak te na jeepneyach -filipińskich mikrobusach - uwijających się i zygzakujących między nimi. Widok tak wielu czuwających i pracujących ludzi sprawia, że odechciewa mu się spać. Jest zbyt zamulony przesunięciem stref czasowych, żeby zrobić coś, co wymaga myślenia - ale jest pewna bezmyślna czynność, którą może się zająć. Ekran, idealny prostokąt koloru rozcieńczonego mleka o skandynawskim świcie, zdaje się lewitować pośrodku ciemnego pokoju. Światło dobywa się z małych jarzeniówek uwięzionych w poliwęglanowej trumnie wyświetlacza. Może się wydostać tylko przez skierowaną w stronę Randy'ego szybkę, w całości pokrytą małymi tranzystorami ułożonymi w siatkę; mogą one zatrzymywać lub przepuszczać fotony - wszystkie lub tylko NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 20 / 344
te o konkretnej długości fali, rozbijając białe światło na barwy. Włączając je i wyłączając według określonego planu, można przekazać Randy'emu Waterhouse'owi pewną treść. Przejmując na kilka godzin kontrolę nad tymi tranzystorami, dobry filmowiec mógłby opowiedzieć mu całą fabułę. Niestety, po świecie pałęta się o wiele więcej laptopów niż wartych uwagi reżyserów. Kontrola nad tranzystorami prawie nigdy nie trafia w ręce człowieka. Na ogół steruje nimi oprogramowanie. Kiedyś fascynowało Randy'ego, lecz teraz już nie. Wystarczająco trudno jest znaleźć fascynujących ludzi. Pojawia się piramida i oko. Randy spędza teraz z Ordo tyle czasu, że kazał swojemu komputerowi uruchamiać go automatycznie. Dzisiaj Randy ma dla laptopa tylko jedno zadanie: nawiązanie łączności z innymi ludźmi przez e-mail. Kiedy koresponduje z Avim, musi używać Ordo - narzędzia zamieniającego jego pomysły w strumienie bitów niemal nieodróżnialne od białego szumu, które można wysłać do Aviego z zachowaniem poufności. Obecnie jedyne aktywa firmy Epiphyte stanowi informacja - pomysły poparte pewną liczbą faktów i danych. Można ją więc ukraść. Dlatego szyfrowanie ma sens. Pytanie brzmi: ile paranoi to w sam raz? Avi przysyła mu zaszyfrowaną pocztę: Kiedy przyjedziesz do Manili, chciałbym, żebyś wygenerował 4096-bitową parę kluczy i zapisał ją na dyskietce. Masz ją cały czas nosić przy sobie. Nie trzymaj klucza na twardym dysku. Pod twoją nieobecność każdy może włamać się do pokoju i ukraść klucz. Randy rozwija więc menu i wybiera pozycję "Nowy klucz". Wyskakuje okienko zawierające kilka możliwych długości klucza: 768, 1024, 2048, 3072 oraz Własną. Wybiera tę ostatnią opcję i ze znużeniem wpisuje 4096. Nawet złamanie 768-bitowego klucza wymaga potężnych zasobów. Dodaj jeden bit -otrzymasz 769 - a stanie się to dwa razy trudniejsze. Klucz 770-bitowy jest z kolei dwa razy trudniejszy, i tak dalej. Użycie 768-bitowego klucza utajniłoby ich wiadomości przynajmniej na kilka dobrych lat prawie przed wszystkimi instytucjami na świecie, a złamanie klucza 1024-bitowego stanowi już gigantyczną trudność. Niektórzy używają nawet kluczy 2048- lub 3072-bitowych. Takie powstrzymają najlepszych łamaczy kodów na świecie na czas mierzony jednostkami astronomicznymi, pod warunkiem że nie powstaną technologie rodem z innego świata, na przykład komputery kwantowe. Większość programów szyfrujących, nawet tych napisanych przez mających hopla na punkcie poufności ekspertów od kryptografii, nie obsługuje dłuższych kluczy. Ale Avi upiera się, żeby korzystać z Ordo, uważanego zresztą za najlepszy pakiet do szyfrowania na świecie, ponieważ pozwala on na wybór dowolnej długości klucza - nieograniczonej, jeśli tylko możesz odpowiednio długo poczekać na zmielenie przezeń odpowiedniej liczby cyferek. Randy zaczyna pisać. Nawet nie patrzy na ekran; gapi się przez okno na światła ciężarówek i jeepneyów. Leniwie klepie w klawiaturę jedną ręką. Wewnątrz komputera znajduje się dokładny zegar. Gdy Randy uderza w klawisz, Ordo zapamiętuje aktualny czas z dokładnością do mikrosekund. Jeden wciska o 3.05.56.935788, drugi o 3.05.57.290664, czyli o 0,354876 sekundy później. Kolejny - po następnych 0,372307 sekundy. Ordo zapamiętuje wszystkie te odstępy czasowe i odrzuca najbardziej znaczące cyfry (w tym przykładzie 35 i 37), ponieważ one będą wykazywać największą regularność. Ordo pragnie losowości. Interesują go tylko najmniej znaczące cyfry, powiedzmy - 76 i 07 na końcu tych liczb. Potrzebuje mnóstwa liczb bardzo, bardzo losowych. Bierze te z grubsza losowe wartości, przepuszcza przez funkcje mieszające, które sprawiają, że stają się jeszcze bardziej losowe i poddaje je testom statystycznym, by sprawdzić, czy nie zawierają ukrytych prawidłowości. Ordo ma niebotycznie wysokie normy dotyczące losowości; dopóki zaś nie zostaną spełnione, wciąż każe Randy'emu łomotać w klawiaturę. Trwa to tym dłużej, im dłuższy klucz chcesz wygenerować. Randy próbuje wygenerować potwornie długi. W zaszyfrowanej wiadomości do Aviego zauważył, że jeśliby wykorzystać do budowy jednego kosmicznego superkomputera wszystkie cząsteczki wszechświata i gdyby tego superkomputera użyć do złamania 4096-bitowego klucza, to i tak potrwałoby to dłużej niż czas istnienia świata. - Przy dzisiejszym stanie techniki to prawda - broni się Avi. - Jednak jak pojawią się kwantowe komputery... Albo nowe techniki matematyczne, ułatwiające faktoryzację dużych liczb pierwszych... - Na jak długo chcesz utajnić te wiadomości? - zapytał Randy w ostatnim e-mailu wysłanym z San Francisco. - Na pięć lat? Dziesięć? Dwadzieścia pięć? Zaraz po wejściu do hotelu odszyfrował i przeczytał odpowiedź Aviego. Wciąż wisi mu przed oczyma jak utrwalony błyskiem powidok: Pragnę, żeby pozostały tajne tak długo, jak długo ludzie będą zdolni do wyrządzania zła. Wreszcie komputer wydaje sygnał dźwiękowy. Randy pozwala dłoni odpocząć. Ordo grzecznie uprzedza go, że przez chwilę będzie zajęty i zabiera się do pracy. Przeszukuje kosmos liczb, rozglądając się za dwiema wielkimi liczbami pierwszymi, które pomnożone przez siebie dadzą wynik długości 4096 bitów. Jeśli chcesz, by twoje sekrety pozostały tajne dłużej, niż będziesz żył, przy wybieraniu długości klucza musisz być futurologiem. Musisz ocenić, ile razy szybsze komputery powstaną w ciągu tego czasu. Musisz także wziąć pod uwagę politykę. Albowiem jeśli cały świat stanie się państwem policyjnym z obsesją na punkcie odkrywania starych tajemnic, może skierować znaczne siły do rozwiązania problemu faktoryzacji - rozkładu na czynniki - dużych liczb pierwszych. Zatem długość używanego przez ciebie klucza też jest czymś w rodzaju kodu. Gdyby zorientowany w temacie rządowy podsłuchiwacz zauważył, że Randy i Avi używają 4096-bitowego klucza, wyciągnąłby takie wnioski: 1. Avi nie wie, o co chodzi. Ten wniosek można obalić, zbadawszy pokrótce dotychczasowe osiągnięcia Aviego. 2. Avi jest klinicznym paranoikiem. To również można obalić po drobnym wywiadzie. 3. Avi jest nadmiernym optymistą, jeżeli chodzi o przyszły rozwój technologii komputerowych, bądź też pesymistą, jeżeli chodzi o klimat polityczny. 4. Avi planuje posunięcia co najmniej sto lat naprzód. NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 21 / 344
Kiedy komputer przelatuje przez liczbowy wszechświat, Randy przechadza się po pokoju. Kontenery na tych wszystkich ciężarówkach noszą takie same znaki firmowe jak w południowym Seattle, kiedy rozładowywano tam statek. Randy odczuwa dziwną satysfakcję, jakby wykonując ten wariacki skok przez ocean, wprowadził do swego życia nowy rodzaj symetrii. Przyjechał z kraju, gdzie produkty są konsumowane, do kraju, gdzie są produkowane, z kraju, gdzie onanizm został wyniesiony na ołtarze przez najwyższe warstwy społeczne, do kraju, gdzie samochody mają w oknach nalepki "Stop antykoncepcji!". I wydaje mu się to dziwnie właściwe. Ostatni raz czuł się tak, kiedy dwanaście lat temu zakładał z Avim pierwszą, skazaną na klęskę firmę. Randy dojrzewał w college'u na wschodzie stanu Waszyngton, zrobił dyplom na Uniwersytecie Jerzego Waszyngtona w Seattle i wylądował w bibliotece, a dokładnie w wypożyczalni międzybibliotecznej, jako referent. Jego zadaniem było przetwarzanie rewersów nadchodzących z mniejszych bibliotek, i na odwrót - wysyłanie zamówień gdzie indziej. Gdyby dziewięcioletni Waterhouse mógł zerknąć w przyszłość i ujrzeć siebie w tej roli, byłby w siódmym niebie: głównym narzędziem pracy w wypożyczalni międzybibliotecznej był rozszywacz. W czwartej klasie Randy zobaczył takie narzędzie w rękach nauczyciela, oczarowało go swym pomysłowym i złowrogim kształtem, gdyż przypominało szczęki jakiegoś futurystycznego smoka-robota. Zaczął nawet celowo źle zszywać różne rzeczy, żeby potem prosić nauczyciela o usunięcie zszywek i po raz kolejny podziwiać groźne żuchwy w akcji. Posunął się do tego, że rąbnął rozszywacz z niezamkniętego biurka i wmontował go w erektora - morderczego robota, którym sterroryzował wszystkie dzieciaki z sąsiedztwa; jego wężowa paszcza zniszczyła wiele tanich plastikowych zabawek. Wreszcie kradzież wykryto i Randy musiał przykładnie pojednać się z Bogiem. W wypożyczalni międzybibliotecznej miał w szufladzie nie jeden, lecz kilka rozszywaczy, przy tym do jego obowiązków należało używanie ich codziennie przez godzinę czy dwie. Ponieważ biblioteka uniwersytecka była dobrze zaopatrzona, czytelnicy nie zamawiali książek z innych bibliotek, chyba że chodziło o pozycje, które zostały ukradzione albo były dość szczególne. Wymiębib (jak pieszczotliwie nazywali wypożyczalnię Randy i jego współpracownicy) miał swoich stałych bywalców - gości, którzy wypisywali na rewersach całe tony szczególnych książek. Byli na ogół męczący, przerażający, albo jedno i drugie. U Randy'ego zwykle lądowali przedstawiciele podgrupy "jedno i drugie" - on jeden nie zamierzał pracować tu dożywotnio. Wydawało się oczywiste, że Randy, po astronomii, ze znakomitą znajomością komputerów, pewnego dnia pójdzie dalej, natomiast jego współpracownicy nie żywią takich ambicji. Miał szerszą sferę zainteresowań i szersze granice tego, co uważał za normalne, przydawało się to zwłaszcza przy niektórych czytelnikach. Dla wielu i on był męczącym, obsesyjnym, przerażającym typem. Jego obsesją były nie tylko nauki ścisłe, lecz także gry role-playing, czyli fabularne, w scenerii fantasy. Jedynie dlatego mógł znosić przez tyle lat tę głupią pracę, że w czasie wolnym całkiem zajmowało go odgrywanie scenariuszy fantasy o złożoności i głębi gimnastykującej wszystkie podzespoły mózgu, tak wyraźnie marnujące się podczas pracy w Wymiębibie. Należał do grupy, która spotykała się w każdy piątek wieczorem i kończyła grę w niedzielę. Innymi filarami tej grupy byli: Chester, studiujący na dwóch fakultetach - muzyce i informatyce, oraz Avi, kończący historię. Kiedy pewnego dnia w Wymiębibie pojawił się nowy magistrant Andrew Loeb i wyciągnął ze złachmanionego plecaka dziesięciocentymetrowy stos precyzyjnie wypisanych na maszynie rewersów, natychmiast został rozpoznany jako pewien typ klienta i skierowany do Randy'ego Waterhouse'a. Te dwa umysły nawiązały kontakt w jednej chwili, choć Randy w pełni zdał sobie z tego sprawę dopiero wtedy, gdy z sali pocztowej zaczęły przyjeżdżać zamówione przez Loeba książki. Celem pracy Andy'ego Loeba było ustalenie budżetów ekonomicznych miejscowych szczepów Indian. Aby zachować temperaturę ciała i podtrzymywać oddychanie, ludzkie ciało musi zużywać pewną ilość energii. Wartość ta rośnie, kiedy robi się zimno albo rzeczone ciało wykonuje jakąś pracę. Jedynym sposobem uzyskania tej energii jest pobranie go z pokarmu. Niektóre produkty mają większą wartość energetyczną niż inne. Na przykład pstrąg jest bardzo pożywny, ale tak ubogi w tłuszcz i węglowodany, że spożywając go trzy razy dziennie, można umrzeć z głodu. Inne substancje mogą dawać więcej energii, lecz ich zdobycie i przygotowanie może wymagać jej tyle, że z kalorycznego punktu widzenia jest to nieopłacalne. Andy Loeb próbował ustalić, co w przeszłości jadły pewne szczepy północno- zachodnich Indian, ile energii zużywały na zdobycie tego prowiantu i ile dawał on im energii. Chciał przeprowadzić te obliczenia dla Indian nadbrzeżnych, jak Salisze (z łatwym dostępem do owoców morza) i Cayuse (niemający takowego), w ramach jakiegoś niesłychanie zawiłego planu porównania ich względnych standardów życia oraz wpływu owych standardów na kulturę (nadmorskie plemiona tworzyły niezwykle misterne dzieła sztuki, śródlądowe zaś od czasu do czasu maznęły coś na skale). Dla Andy'ego było to ćwiczenie w ramach stypendium z metahistorii. Dla Randy'ego brzmiało to jak początek niesamowitej gry. Złapiesz szczura piżmowego, dostaniesz 136 Punktów Energii. Nie złapiesz - temperatura rdzenia znowu ci spadnie o jeden stopień. Andy był piekielnie metodyczny: po prostu wyszukiwał wszystkie książki na dany temat, jakie kiedykolwiek powstały, potem wszystkie wspomniane w bibliografiach tamtych książek, no pewnie, i tak przez cztery czy pięć poziomów; sprawdzał, czy wszystkie są dostępne na miejscu, a pozostałe zamawiał w Wymiębibie. Te przechodziły przez biurko Randy'ego, który kilka przeczytał, a pozostałe przekartkował. Dowiedział się, ile tłuszczu wielorybiego musieli zjeść polarnicy, żeby nie umrzeć z głodu. Przejrzał dokładne specyfikacje wojskowych żelaznych racji. Niebawem zaczął kserować kluczowe informacje. W realistycznej grze role-playing należało notować ilość jedzenia zdobywaną przez poszczególne postacie - oraz trudność jego zdobycia. Postacie wędrujące po pustyni Gobi w listopadzie roku 5000 p.n.e. musiały bardziej martwić się żywnością niż, dajmy na to, poruszające się po środkowym Illinois w roku 1950. Randy nie był pierwszym projektantem gier, który to zauważył. Było kilka niebywale głupich gier, pomijających ów problem; Randy i jego koledzy pogardzali nimi. Te, w których brał udział, i te, które sam zaprojektował, zmuszały do poświęcenia na zdobywanie pożywienia realistycznej ilości czasu. Lecz niełatwo było ustalić, co jest "realistyczne". Randy, jak większość projektantów, przezwyciężył ten problem, klecąc kilka prymitywnych równań, które po prostu wyssał z palca. Lecz w książkach, artykułach i pracach wypożyczanych przez Andy'ego Loeba znalazł właśnie dane potrzebne do opracowania skomplikowanego, naukowego, opartego na faktach systemu reguł. Symulowanie wszystkich fizycznych procesów zachodzących w ciele każdej postaci było w ogóle nie do zrobienia, zwłaszcza gdy w grze pojawiały się armie liczące setki tysięcy ludzi. Nawet prostacka symulacja, z kilkoma zmiennymi i prostymi równaniami, robiona "na piechotę" wymagałaby koszmarnych obliczeń. Ale rzecz działa się w połowie lat NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 22 / 344
osiemdziesiątych - komputery osobiste taniały i stawały się wszechobecne. Komputer mógłby automatycznie śledzić dużą bazę danych i mówić, czy dany osobnik jest syty, czy też głoduje. Nie było przeciwwskazań, żeby tego nie skomputeryzować. Chyba że miałeś, jak Randy Waterhouse, gównianą pracę i nie było cię stać na komputer. Oczywiście każdy problem można obejść. Uczelnia komputerów miała od cholery. Gdyby Randy załatwił sobie konto na jednym z nich, mógłby tam napisać program i uruchamiać go za darmo. Na nieszczęście konta były dostępne tylko dla studentów i nauczycieli akademickich. Randy nie był ani jednym, ani drugim. Na szczęście mniej więcej wtedy zaczął umawiać się ze studentką ostatniego roku o imieniu Charlene. Jak, do cholery, udało się facetowi o posturze beczki od piwa, pracującemu w ślepym zaułku jako bibliotekarz i spędzającemu cały wolny czas w kompletnie pokręconym środowisku gier role-playing, zadzierzgnąć więź ze zgrabną i niebrzydką studentką sztuk wyzwolonych, w wolnym czasie pływającą kajakiem i chodzącą na zagraniczne filmy? Pewnie polegało to na przyciąganiu przeciwieństw - tak zwany związek komplementarny. Spotkali się oczywiście w Wymiębibie: bardzo inteligentny, ale spokojny i łagodny Randy pomógł bardzo inteligentnej, ale roztrzepanej i kapryśnej Charlene uporządkować stertę rewersów. Powinien od razu się z nią umówić, lecz był zbyt nieśmiały. Druga i trzecia okazja nadarzyła się, gdy zamówione przez nią książki zaczęły się przesączać z sali pocztowej. Tym razem uczynił to. Poszli do kina. Oboje okazali się nie tyle chętni, ile wręcz rozpaczliwie spragnieni. Zanim się zorientowali, Randy już dał Charlene klucz do swego mieszkania, a ona mu hasło do swojego konta w sieci komputerowej. I wszystko było pięknie. Uniwersytecki system komputerowy był lepszy niż żaden. Ale Randy czuł się upokorzony. Podobnie jak inne poważne akademickie sieci komputerowe, ta pracowała pod kontrolą ciężkiego, przemysłowego systemu operacyjnego zwanego Unix, który miał krzywą uczenia stromą jak Matterhorn, natomiast nie dysponował żadnymi bajerami i ułatwieniami rodem z właśnie wchodzących w modę komputerów osobistych. Randy trochę z niego korzystał na wcześniejszych latach i mniej więcej wiedział, o co chodzi. Ale i tak poświęcił sporo czasu, żeby nauczyć się pisać dobry kod. Już pojawienie się Charlene zmieniło jego życie, a teraz zmiany poszły znacznie dalej: całkiem wypadł z towarzystwa gier fabularnych, przestał chodzić na spotkania Stowarzyszenia Twórczego Anachronizmu i cały wolny czas spędzał albo z kobietą, albo przed ekranem terminalu. I była to, per saldo, chyba zmiana na lepsze. Przy Charlene odkrył nowe rozrywki, jak na przykład ćwiczenia fizyczne albo chodzenie na koncerty. Przy komputerze uczył się czegoś nowego, coś tworzył. Może coś zupełnie bezużytecznego, ale tworzył. Mnóstwo czasu poświęcał na gadki z Andrew Loebem, on naprawdę robił te rzeczy, do których Randy pisał programy: znikał na kilka dni, wracał zmizerniały i drżący, z rybimi łuskami w brodzie albo zaschniętą posoką pod paznokciami. Pożerał kilka big maców, spał przez całą dobę, a potem spotykał się z Randym w barze (Charlene nie czuła się pewnie, przyjmując go w domu) i ze swadą opowiadał o trudnościach codziennego życia człowieka pierwotnego. Spierali się, czy ludzie pierwotni jedli obrzydliwe części ciała zwierząt, czy też wyrzucali je. Andrew głosował za "tak", Randy nie zgadzał się - fakt, że byli prymitywni, nie oznaczał przecież, że nie mieli smaku. Andy wypominał mu romantyzm. W końcu, żeby zakończyć dyskusję, wybrali się razem w góry, uzbrojeni tylko w noże i kolekcję wykonanych przez Andy'ego misternych pułapek. W trzecią noc Randy zauważył, że poważnie myśli o zjedzeniu paru owadów. "Czego należało dowieść" - powiedział Andrew. W każdym razie ukończenie programu zabrało Randy'emu pół roku. Ale efekt podobał się Chesterowi i Aviemu. Randy był umiarkowanie zadowolony, że tak skomplikowana rzecz naprawdę działa, ale nie miał złudzeń co do jej użyteczności. Wręcz zawstydził się, że zmarnował na to tyle czasu i energii umysłowej. Wiedział jednak, że gdyby nie pisał kodu, spędziłby tyle samo czasu, grając w gry albo chodząc w średniowiecznym kostiumie na spotkania Stowarzyszenia Twórczego Anachronizmu. Prawdopodobnie siedzenie przed komputerem wyszło mu na dobre - wypolerowało jego umiejętności programowania, już przedtem całkiem niezłe. Z drugiej strony wszystko to zrobił pod systemem Unix, nadającym się dla naukowców i inżynierów - niezbyt roztropny ruch w epoce, w której wszystkie pieniądze ładowano w komputery osobiste. Chester i Randy przezwali Aviego "Entuzjastą", ponieważ naprawdę kochał gry fantasy. Avi zawsze twierdził, że gra pozwala mu zrozumieć, jak rzeczywiście żyło się w dawnych czasach; był też maniakalnym stróżem historycznej autentyczności. I w porządku, wszyscy mieli jakieś głupawe wytłumaczenia, a historyczne obycie Aviego też często się przydawało. Wkrótce Avi obronił dyplom i znikł. Wypłynął kilka miesięcy później w Minneapolis, gdzie dostał pracę u jednego z głównych wydawców gier role-playing. Zaproponował Randy'emu, że kupi jego program za szokująco dużą sumę tysiąca dolarów plus mały udział w przyszłych zyskach. Randy na podstawie ogólnego opisu przyjął ofertę, poprosił Aviego, by przysłał mu umowę, a potem wyszedł poszukać Andy'ego. Znalazł go na dachu bloku - pichcił tam jakieś rybie flaki w naczyniu z kory brzozowej. Pragnął podzielić się z nim tą rewelacją i odpalić mu jakąś dolę. Wyszła z tego jednak bardzo nieprzyjemna rozmowa, na dodatek prowadzona wśród zimnego, zacinającego deszczu. Albowiem Andrew potraktował całą sprawę o wiele poważniej niż Randy. Dla Randy'ego był to fuks, szczęśliwy traf. Andrew, syn prawnika, traktował to jak fuzję potężnych korporacji, zadał wiele upierdliwych, szczegółowych pytań na temat kontraktu, który jeszcze nie istniał, a pewnie i po napisaniu zmieściłby się na jednej kartce. Nie zdawał sobie sprawy, że Andrew, zadając tak wiele pytań, na które on nie umie odpowiedzieć, w istocie uzurpuje sobie stanowisko dyrektora zarządzającego. Milcząco zakładał, że są z Randym wspólnikami, co oczywiście nie było prawdą. Ponadto Andrew nie miał zielonego pojęcia, jak wiele czasu i wysiłku włożył Randy w napisanie tego kodu. Albo (jak później zrozumiał Randy) może i miał. W każdym razie momentalnie założył, że podzielą się po połowie - całkiem niewspółmiernie do wkładu pracy. Innymi słowy, postępował tak, jakby wszystkie jego badania na temat zwyczajów dietetycznych ludzi pierwotnych były częścią przedsięwzięcia, co dawało mu prawo do połowy zysków. Zanim Randy wykręcił się od dalszej rozmowy, czacha mu dymiła. Przyszedł z własnym punktem widzenia, a pogląd jego adwersarza był najoczywiściej absurdalny; ale po godzinie bicia piany przez Andrew sam zaczął mieć wątpliwości. Po dwóch czy trzech bezsennych nocach postanowił, że odwoła całą transakcję. Nędzne kilkaset dolarów nie było warte tych tortur. Lecz Andrew (teraz już reprezentowany przez jednego prawnika z firmy ojca) stanowczo zaoponował. Według adwokata stworzyli wspólnie coś mającego wartość ekonomiczną, jeśli zatem Randy zaniecha sprzedania tego po cenie rynkowej, to Andrew traci pieniądze. Wszystko wyglądało jak niewiarygodny kafkowski koszmar; Randy mógł jedynie NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 23 / 344
wycofać się do narożnego stolika w ulubionym pubie, popijać ciemne piwo (często w towarzystwie Chestera) i obserwować rozwój tej fantastycznej psychodramy. Teraz już zdawał sobie sprawę, że dotknęła go osobliwość rodziny Andrew. Okazało się, że jego rodzice kiedyś się rozwiedli, a potem zajadle walczyli o opiekę nad jedynakiem. Mamusia zabrała go, stała się hipiską i przystała do jakiejś sekty w Oregonie. Plotki głosiły, że owa sekta wykorzystuje dzieci seksualnie. Tatuś wynajął prywatnych szpicli do odbicia Andrew, a potem udowadniał swoją miłość, zasypując go dobrami materialnymi. Wywiązała się przewlekła bitwa sądowa, w trakcie której tatuś opłacił jakiegoś podejrzanego psychoterapeutę, by Andrew zahipnotyzował i wydusił z niego poddane wyparciu nieopisanie przerażające wspomnienia. To tylko streszczenie dziwacznego życia, o którym Randy dowiadywał się tego i owego, w miarę jak mijały lata. Później miał stwierdzić, że życie Andy'ego było dziwacznie fraktalne - to znaczy, że można było wziąć dowolnie mały fragment, dokładnie zbadać - a okazałoby się to równie skomplikowane i cudaczne jak całość. W każdym razie Randy przypadkiem zaplątał się w to życie i jego dziwactwa. Jeden z bardziej gorliwych cwaniaków w firmie prawniczej ojca Andy'ego postanowił w ramach uprzedzającego ciosu uzyskać kopie wszystkich komputerowych plików Randy'ego, wciąż znajdujących się w uczelnianym systemie. Nie trzeba mówić, że zabrał się do tego bez zbędnych ceregieli, a kiedy uczelnia zaczęła otrzymywać jego ponure pisma, zawiadomiła zarówno adwokata Andy'ego, jak i Randy'ego, że ktokolwiek stworzy komercyjny produkt przy użyciu komputerów uczelni, musi się z nią podzielić zyskiem. Randy zaczął więc otrzymywać listy z pogróżkami nie od jednej, lecz od dwóch grup groźnych prawników. A potem Andy zagroził, że pozwie go do sądu za sprowokowanie całej afery, która zmniejszyła o połowę wartość jego udziałów w przedsięwzięciu! W końcu, żeby zapobiec dalszym stratom i wydostać się z tarapatów, Randy sam musiał wziąć adwokata. W sumie kosztowało go to prawie pięć tysięcy dolarów. Oprogramowania nigdy nikomu nie sprzedał, bo nie dałoby się: było obciążone taką wadą prawną, że łatwiej poszłaby sprzedaż zardzewiałego garbusa, rozkręconego na części, które ukrył w budach psów obrończych na całym świecie. Wtedy to pierwszy i jedyny raz w życiu pomyślał o samobójstwie. Niezbyt intensywnie ani poważnie, ale pomyślał. Kiedy to wszystko się skończyło, Avi wysłał mu odręcznie napisany liścik, następującej treści: „Współpraca z Tobą bardzo mi się podobała. Bardzo chciałbym, abyśmy pozostali przyjaciółmi, a także, w razie nadarzającej się okazji - wspólnikami w interesach". Indygo Pewnego ranka Lawrence Pritchard Waterhouse, i reszta orkiestry, stoi na pokładzie „Nevady", gra hymn narodowy i przygląda się łopoczącej na maszcie banderze, gdy nagle ze zdumieniem zauważa, że okrąża ich sto dziewięćdziesiąt nieznajomych samolotów. Niektóre lecą poziomo, tuż nad wodą, inne wysoko, nurkując niemal pionowo w dół. Te drugie pędzą tak szybko, że chyba się rozlatują - odpadają od nich jakieś elementy. Aż żal na to patrzeć - jakieś wyjątkowo nieudane manewry. Lecz po pewnym czasie piloci wyprowadzają maszyny z samobójczego lotu nurkowego. Części, które od nich odpadły, lecą gładko i sensownie - nie kręcą się i nie wirują jak jakieś śmieci. Pełno ich wszędzie. Wydają się mierzyć prosto w cumujące okręty. To bardzo niebezpieczne - mogą spaść na kogoś! Lawrence jest wściekły. Potem na jednym z bardziej odległych okrętów zachodzi jakieś krótkotrwałe zjawisko. Lawrence patrzy na nie. Jest to pierwsza eksplozja w jego życiu, sporo czasu zajmuje mu więc rozpoznanie, co to takiego. Umie grać nawet najtrudniejsze kawałki bez patrzenia na nuty, a „Gwiaździsty sztandar" jest łatwiejszy do zagrania niż zaśpiewania. Jego rozbiegane oczy ogniskują się nie na miejscu wybuchu, lecz na kilku nadlatujących tuż nad wodą samolotach. Każdy z nich rzuca podłużne, cienkie jajeczko, potem ich stery ogonowe wyraźnie poruszają się - maszyny przelatują nad nimi. Wschodzące słońce świeci prosto przez ich kabiny. Lawrence może dosłownie spojrzeć w oczy jednemu z pilotów. Zauważa, że jest to azjatycki dżentelmen. Całe ćwiczenia są nadzwyczaj realistyczne - nawet piloci są odpowiedniej rasy, a na okrętach pozorowane eksplozje. Lawrence całym sercem przytakuje. Ostatnio rzeczywiście straszne tu było rozprzężenie. Pokładem okrętu szarpie potworny wstrząs; nogi uginają mu się, jakby skoczył z trzech metrów na beton. Ale przecież tylko sobie stoi, na równych nogach. Bez sensu. Orkiestra skończyła hymn narodowy i przygląda się przedstawieniu. Wszędzie rozlegają się syreny i wycie głośników, na "Nevadzie", na "Arizonie" w sąsiednim basenie, w budynkach na brzegu. Lawrence nie widzi wcale ognia artylerii przeciwlotniczej, nie widzi w powietrzu żadnych samolotów o znajomych sylwetkach. Wciąż tylko wybuchy. Podchodzi do relingu i gapi się na "Arizonę" przez kilka metrów otwartej wody. Następny nurkujący samolot wypuszcza pocisk, który leci wprost na pokład "Arizony", a potem, co dziwne, gdzieś znika. Lawrence mruga i widzi w pokładzie otwór idealnie o kształcie bomby; postać w kreskówce Warner Brothers zostawia taki za sobą, uciekając w panice przez coś płaskiego - ścianę lub sufit. Z dziury bucha ogień, a mikrosekundę później cały pokład wybrzusza się, rozpada i zamienia w puchnącą kulę ognia i czerni. Waterhouse ma niejasną świadomość, że bardzo szybko leci na niego dużo odłamków. Są tak wielkie, że czuje, jakby sam wpadał między nie. Zamiera. Przelatują nad nim, obok i przez niego. Straszliwy hałas przewierca mu czaszkę, losowo uderzony akord, dysonans, lecz nie bez pewnej szalonej harmonii. Pominąwszy wartości muzyczne, jest tak cholernie głośny, że niemal go zabija. Zakrywa uszy dłońmi. Hałas trwa dalej, jak rozżarzone do czerwoności igły wbijając się w bębenki. Piekielne Dzwony. Odwraca się, ucieka, ale hałas podąża za nim. Wokół szyi Lawrence ma szeroki pas, zszyty w pętlę na wysokości krocza, gdzie opiera się na nim kielich. Na kielichu zaś wznosi się środkowa belka glockenspiel, wiszącego przed nim jak puklerz w kształcie liry, z dyndającymi na końcach frędzlami. Zabawne: jeden z frędzli się pali. Ale coś jeszcze jest z instrumentem nie tak. Trudno mu zobaczyć co, ponieważ wciąż coś mu wpada do oczu. Wie tylko, że glockenspiel pochłonął gigantyczny kwant czystej energii, i przeskoczył w niezwykle wysokoenergetyczny stan, którego nigdy dotąd nie osiągnął przez żaden z takich instrumentów: palące się, świecące, jazgoczące i promieniujące monstrum, kometę, archanioła, bryłę płonącej magnezji przyczepioną pasem do jego krocza. Brzęcząca, wibrująca centralna oś przekazuje energię wprost do jego genitaliów, co w innych warunkach byłoby drażniące. Przez pewien czas wędruje bez celu po pokładzie. Wreszcie musi komuś pomóc w otwarciu luku i zdaje sobie sprawę, że wciąż przyciska ręce do uszu, cały czas, tylko z przerwami na przecieranie oczu. Kiedy odtyka uszy, dzwonienie ustaje. Nie słyszy już samolotów. Pomyślał, że ukryje się pod pokładem, ponieważ groźne rzeczy spadają z nieba, więc NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 24 / 344
lepiej oddzielić się od nich kilkoma solidnymi, ciężkimi blachami, ale większość marynarzy ma dokładnie odwrotny punkt widzenia. Dowiaduje się, że dostali jedną czy dwoma tak zwanymi torpedami i że teraz próbują podnieść ciśnienie pary. Różni oficerowie i podoficerowie, czarni i czerwoni od sadzy i krwi, wciąż kierują go do niezwykle pilnych zadań, których zupełnie nie pojmuje, po części dlatego, że wciąż zatyka uszy dłońmi. Dopiero po półgodzinie wpada na pomysł pozbycia się glockenspiel, który już tylko przeszkadza. Otrzymał go od marynarki wraz z licznymi poważnymi ostrzeżeniami dotyczącymi konsekwencji zniszczenia instrumentu. Lawrence pamięta o takich rzeczach, odkąd po raz pierwszy pozwolono mu zagrać na organach w West Point. Ale kiedy widzi palącą się i tonącą „Arizonę", po raz pierwszy w życiu mówi sobie: „A, pies go trącał!" - zdejmuje dzwonki z pasa i rzuca na nie ostatnie spojrzenie - już nigdy w życiu nie tknie takiego instrumentu. Zauważa, że i tak nic z niego nie będzie: kilka płytek jest zgiętych. Odwraca go i widzi, że do niektórych przyspawały się poczerniałe metalowe odłamki. Zwracając uwagę na kierunek wiatru, ciska glockenspiel za burtę, mniej więcej w stronę „Arizony". Wojskowa lira z osmolonej stali przygrywa tysiącowi marynarzy w swej drodze na spoczynek na dnie portu. Kiedy znika w plamie płonącej ropy, nadlatuje druga fala samolotów. Wreszcie odzywają się działka przeciwlotnicze i zaczynają sypać pociskami po otoczeniu, niektóre budynki mieszkalne eksplodują. Po ulicach biegają człekokształtne płomienie, ścigane przez ludzi z kocami. Przez pozostałą część dnia Lawrence Pritchard Waterhouse wraz z resztą marynarki próbuje przejść do porządku dziennego nad faktem, że wiele stalowych płaszczyzn mających z założenia oddzielać od siebie rozmaite substancje (np. paliwo i powietrze) zostało podziurawionych i pali się, podobnie jak wszystko naokoło. Pełno dymu. Pewne elementy, które powinny 1) leżeć poziomo i 2) podpierać ciężkie konstrukcje, już nie spełniają tego zadania. Mechanikom "Nevady" udaje się podnieść ciśnienie pary w kilku kotłach, kapitan usiłuje więc wyprowadzić okręt z portu. Natychmiast staje się celem wściekłego ataku bombowców nurkujących, które bardzo chętnie zatopiłyby go w kanale, w ten sposób blokując port. Aby temu zapobiec, kapitan kieruje w końcu okręt na mieliznę. Niestety "Nevada" podobnie jak większość innych okrętów wojennych nie jest zaprojektowania do walki w nieruchomej pozycji - dlatego bombowce trafiają ją jeszcze trzy razy. Poranek jest zatem pełen wrażeń. Lawrence stracił instrument i nie bardzo wiadomo, jakie ma obowiązki - spędza więcej czasu, niż powinien na obserwowaniu samolotów i wybuchów. Kiedy na pokład jego okrętu z kaligraficzną precyzją rzucają się fala za falą nippońskie bombowce, kiedy śmietanka amerykańskiej floty staje w płomieniach, wybucha i tonie, niemal nie stawiając oporu, staje się dlań jasne, że jego społeczeństwo będzie musiało raz jeszcze przemyśleć niektóre sprawy. W pewnej chwili parzy sobie o coś dłoń. Na szczęście to prawa ręka - Waterhouse jest mańkutem. Uświadamia sobie także, że jakiś fragment okrętu próbował go oskalpować. Bardzo lekkie obrażenia, jak na Pearl Harbor - nie zabawia więc zbyt długo w szpitalu. Lekarz ostrzega go, że skóra dłoni może się ściągnąć i ograniczyć zakres ruchów. Dlatego, kiedy nie ma nic innego do roboty, przegrywa sobie kawałki z Kunst der Fuge Bacha. Większość tych melodyjek zaczyna się bardzo prosto; łatwo można sobie wyobrazić, jak w chłodny lipski poranek stary Johann Sebastian siedzi przed klawiaturą, wyciągnięte ze dwa rejestry od fletu blokowego, lewa ręka na kolanach, w kącie gruby kalikant, albo dwóch, pochyla się nad miechami, wszystkie nieszczelności urządzenia posapują cichutko, a prawa dłoń Johanna bez celu przemierza wielki manuał, z jego oszukańczą prostotą, uderzając w spękaną i pożółkłą kość słoniową na klawiszach w poszukiwaniu jakiejś jeszcze niewymyślonej melodii. Lawrence'owi podoba się to: prawą ręką powtarza ruchy Johanna; choć dłoń ma zabandażowaną, klawiaturę zastępuje odwróconą tacą, a muzykę musi sobie pomrukiwać pod nosem. Kiedy zapamiętuje się, jego nogi poczynają poruszać się tam i z powrotem, naciskając klawisze pedału. Wtedy skarżą się' ranni z łóżek obok. Po kilku dniach wychodzi stamtąd, w samą porę, by wraz z pozostałymi muzykami z "Nevady" stawić się do nowego wojennego przydziału. Dla gości zajmujących się w marynarce kadrami stanowią niezłą zagwozdkę. Ci muzycy byli przecież (z nippońskiego punktu widzenia) całkiem nieprzydatni. A teraz, po 7 grudnia ich okręt nie jest już na chodzie, a większość pogubiła także swe klarnety. Ale wojna nie polega tylko na ładowaniu pocisków i pociąganiu za spust. Żadna duża instytucja nie zdoła w systematyczny sposób zabijać Nipów, nie wykonując przy tym niewiarygodnej roboty papierkowej. Logicznie rzecz biorąc, goście grający na klarnetach nie będą specjalnie pogardzać taką robotą - przynajmniej nie bardziej niż inni. Zatem Waterhouse i jego koledzy dostają przydział do jakiegoś biura marynarki. Mieści się ono w budynku, a nie na okręcie. Paru marynarzy śmieje się z pomysłu pracy w budynku i Lawrence oraz kilku innych świeżych rekrutów, aby się nie wyróżniać, przyjęli ten sam stosunek. Lecz właśnie zobaczyli, co dzieje się z okrętem, gdy eksploduje na nim, w nim lub obok niego kilkadziesiąt kilogramów silnych materiałów wybuchowych. Czas zmienić zdanie na temat budynków; Lawrence z kolegami meldują się w nowej jednostce z wysokim morale. Ich nowy dowódca nie jest taki miły, a jego stosunek do nich zdaje się podzielać cała reszta kadry. Witają ich tu niezbyt serdecznie i niezbyt chętnie. Pracownicy tego budynku nie tylko nie żywią dla nich podziwu - a przecież siedzieli do niedawna na prawdziwym okręcie, znajdowali się bardzo blisko wybuchów, pożarów, itd., i to niespowodowanych rutynowymi pomyłkami podczas manewrów, lecz umyślnym działaniem nieprzyjaciela - ale najwyraźniej nie sądzą, żeby Lawrence z kolegami zasługiwali na powierzenie im tego nowego zadania, jakiekolwiek ono jest. Z ponurą miną, na pograniczu rozpaczy, dowódca usadza ich byle gdzie. Nie ma wprawdzie wystarczającej liczby biurek, ale każdy znajduje przynajmniej miejsce siedzące przy stole czy ławie. Kadra wykazuje w tym dużą pomysłowość. Jasno widać, że starają się, jak mogą, by wykonać to z pozoru beznadziejne zadanie. Potem następuje wykład na temat tajności. Bardzo dogłębny wykład. Robią im testy na umiejętność poprawnego wyrzucania rzeczy do kosza. Trwa to ogromnie długo i jest coraz bardziej tajemnicze; nikt nie wyjaśnił im, o co chodzi. Muzycy, z początku trochę wkurzeni chłodnym przyjęciem, zaczynają snuć domysły - w jaką to mianowicie operację wpakowali się teraz. Wreszcie pewnego ranka zwołują ich do sali wykładowej z najczystszą tablicą, jaką Waterhouse widział w życiu. Ostatnie dni zasiały w nim tyle paranoi, iż podejrzewa, że ta czystość nie jest całkiem przypadkowa: podczas wojny nie należy lekceważyć poprawnego wycierania tablicy. Usadzają ich w małych krzesełkach z przymocowanymi pulpitami. Pulpity są przeznaczone dla praworęcznych. Lawrence kładzie notatnik na kolanach, prawą dłoń opiera na pulpicie i zaczyna grać temat z Kunst der Fuge, krzywiąc się i pojękując z bólu, gdy poparzona skóra na dłoni rozciąga się i przesuwa wokół kostek. Ktoś szturcha go w łokieć. Otwiera oczy i widzi, że jest jedyną osobą, która nie wstała. Oficer na pokładzie. Wstaje, NEAL STEPHENSON - CRYPTONOMICON 25 / 344