mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Sykat Joanna - Niebo pod Śnieżką

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Sykat Joanna - Niebo pod Śnieżką.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 111 osób, 119 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 186 stron)

Copyright © Joanna Sykat Copyright © Wydawnictwo Replika, 2017 Wszelkie prawa zastrzeżone Redakcja Monika Orłowska Projekt okładki Iza Szewczyk Zdjęcia http://www.depositphotos.com/Artmim http://www.depositphotos.com/LiliGraphie http://www.depositphotos.com/Tamara_k http://www.depositphotos.com/castigatio Skład i łamanie

Maciej Martin Wszelkie wydarzenia i osoby, które pojawiły się w książce, są fikcyjne, a ich ewentualna zbieżność z rzeczywistością może być tylko przypadkowa i niezamierzona. Wydanie elektroniczne 2017 Konwersja publikacji do wersji elektronicznej Dariusz Nowacki eISBN: 978-83-7674-848-1 Wydawnictwo Replika replika@replika.eu www.replika.eu

Fioletowe kwiatki na sukience Kingi wyraźnie drażniły jej matkę. Próbowała wyskrobać je paznokciem, zetrzeć z materiału. Marszczyła brwi, jakby zadanie kosztowało ją wiele wysiłku. – Mamo – powtórzyła Kinga. – Tato umarł, słyszysz? Pogrzeb był w piątek. – Spróbowała zajrzeć jej w oczy. – Czy to do ciebie dociera? Matka przerwała na chwilę i popatrzyła na córkę, a potem szybko dotknęła jej policzka. – To dla ciebie zrobiłam, Kingusiu. Dla ciebie. Kinga westchnęła. Ileż razy słyszała już to zdanie od matki, która jednak nie kwapiła się, by poprzeć je jakimikolwiek wyjaśnieniami. Albo, tak jak dzisiaj, wydrapywała kwiatki z jej sukienki, albo patrzyła w okno, albo pracowicie rozdzielała pasemka nieuczesanych włosów. Właśnie, te włosy… Kinga sięgnęła do leżącej na nocnym stoliku kosmetyczki i wyjęła z niej grzebień, który co prawda łatwo zagłębił się pomiędzy siwe nitki, ale oparł zębami o kołtun. Delikatnie próbowała przeciągnąć go w dół, lecz włosy matki napięły tylko skórę na głowie. Spróbowała więc rozczesać splątanie od spodu, tylko siłą powstrzymując się od sięgnięcia po nożyczki, ponieważ ile razy chciała to zrobić, poproszona przez

pielęgniarki, matka podnosiła taki lament, że Kinga z powrotem łapała za grzebień. Widocznie ten warkocz był dla matki ważny, skoro przez całe życie układała włosy tak samo i, nawet gdy poszczególne pasemka posiwiały, a skóra na twarzy nie pasowała już do wyglądu hożej góralki, nie dała się namówić na zmianę fryzury. Czesanie szło opornie. Matka była pobudzona. Może to za sprawą pełni, a może przez te kwiatki. Obracała się ciągle w ich stronę, próbując znów dosięgnąć palcami fioletowych płatków. Kinga poczuła, że niepotrzebnie założyła tę sukienkę. Nadruk faktycznie przypominał nieco te nieszczęsne fiołki, których matka nie cierpiała. Nie tylko nie trzymała ich u siebie w domu, ale potrafiła nawet od razu wyrzucić doniczkę do kosza, jeśli ktoś ośmielił się podarować jej sępolię. Wychodziła z każdej restauracji, w której zauważyła fiołka, a działy ogrodnicze w supermarketach omijała szerokim łukiem. Kinga także nie mogła hodować tego gatunku u siebie w pokoju. Zgadzała się na to, widząc nerwowość matki, choć mięsiste liście i równie mięsisty kolor kwiatów bardzo przypadły jej do gustu. Dopiero w swoim mieszkaniu i dopiero po tym, jak matka trafiła do zakładu, odważyła się kupić dwa dorodne fiołki i postawiła je na parapecie w kuchni. Nie, nic z tego nie będzie. Kinga włożyła grzebień z powrotem do kosmetyczki i związała włosy mamy w luźny węzeł na karku. Przynajmniej aż tak się nie skołtunią, a wieczorem rozczesze je Roksana, jedyna osoba, oprócz niej samej, której mama pozwalała zbliżyć się do swoich włosów. – Zrobiłam to dla ciebie, Kinga. Dla ciebie. – Ale co, mamo? Co zrobiłaś dla mnie? – Przestawiła taboret ku wezgłowiu łóżka i usiłowała zajrzeć mamie w oczy, które pomimo upływu lat ciągle miały ten mocny i świeży odcień. Intensywnie niebieski. Prawie… prawie fiołkowy i znów pełen tych fiołków, bo matka po raz kolejny sięgnęła do sukienki córki. Kinga westchnęła i wykręciła się spod maminych palców, stając tym razem w nogach łóżka. – Pójdę już, mamo. Przyjdę za dwa dni. Odpowiedziało jej milczenie, więc przewiesiła torbę przez ramię i wyszła z sali. Wizyta w takim miejscu mogła przygnębić nawet największego optymistę. „Lżejsze” przypadki snuły się po korytarzu, czasem rzucając kose spojrzenia, które od razu zaliczały intruza do konfidentów, a czasem zastępowały drogę i przyglądały się tak nachalnie, że człowiek w myślach zaczynał przeliczać defekty swojego wyglądu. Byli też i inni. Bardzo rozmowni. Jak na przykład Fakturek, który zapałał do Kingi specjalną sympatią. Być może dlatego, że skrupulatnie parafowała podsuwane jej przed nos dokumenty. – Rączki całuję! – Kinga nie zdążyła uciec z dłońmi i chwilę potem, chyłkiem, wytarła je w sukienkę. – Podpisze mi pani fakturkę? – Podawał jej do ręki niewidzialną kartkę i taki sam długopis. Kinga zamaszyście stawiała litery, przybijała pieczątkę i oddawała potrzebny dokument.

– Dziękuję, dziękuję, pani Marysiu! – Fakturek giął się w ukłonach. – A jak pani ładnie w tych włoskach blond! – skomplementował ją jeszcze zza drzwi sali. Teraz musiała już tylko minąć Matkęboską, ale ta szczęśliwie nie zwracała uwagi na śmiertelników. Stała sobie spokojnie pod zakratowanym okienkiem i udawała kapliczkę. Rozłożone ręce zapraszały do łona, a niebieski płaszcz z prześcieradła był tak samo nieruchomy jak te na figurach. Gdyby nie kiwająca się nad głową foliowa aureolka, ziemska replika cieszyłaby się statyką nie gorszą od prawdziwych Panienek. Kinga chyba jednak za długo gapiła się na „posąg”, bo ten fuknął, zebrał poły płaszcza i zszedł na padół szpitalny, a potem zniknął w sali. Na posterunku została tylko niepodrabiana święta i z wiszącego nad oknem obrazka spoglądała na Kingę, która wybuchnęła śmiechem. Chwilę później próbowała go stłumić na widok wychodzącej z dyżurki pielęgniarki. – Nie szkodzi. – Tamta machnęła ręką. – My się tu czasem tak ratujemy wisielczym poczuciem humoru. No, wie pani. Żeby nie zwariować. Kinga skinęła głową i, mówiąc „do widzenia”, weszła w przytrzymywane przez kobietę drzwi. Dopiero na dworze odetchnęła z ulgą i przysiadła na schodku. Energia szpitala wbijała człowieka w ziemię, choćby nie wiadomo jak był do niego przyzwyczajony. Pacjenci, znani już z imienia albo przezwiska, prawie zawsze mieli dziki wygląd, nieważne, schludnie ubrani i uczesani czy wręcz przeciwnie. Tu, w takim miejscu, stwierdzenie, że oczy są oknami duszy, było jak najbardziej adekwatne. Choroby przeświecały przez nie wyraziściej niż szczęście u ludzi zdrowych. Musiała na chwilę przysiąść, żeby opadło z niej napięcie i wrażenie śledzących ją z każdego kąta oczu. Otrząsnęła się i zrobiła trzy głębokie, oczyszczające oddechy, po których podsumowała bieżący stan rodzinny. Matkę w zasadzie straciła już kilka lat temu, a tak naprawdę to nigdy jej nie miała. Tato, najlepszy z ojców, od pierwszego do ostatniego wspomnienia, odszedł przed dwoma tygodniami. Żadnego rodzeństwa, żadnego potomstwa. Jeden zdziwaczały wujek. Status quo nie przedstawiał się zbyt optymistycznie. Pomimo to Kinga nie płakała i nie rozpaczała. Nawet po śmierci taty. Zdążyła się oswoić z jego chorobą i powolnym odchodzeniem. Jeszcze wcześniej doceniła go jako rodzica i człowieka, nie musiała więc przytrzymywać go za poły duszy, żeby w biegu nadrabiać stracony czas. Dlatego z takim spokojem pozwoliła mu przejść na drugą stronę. Trzymała go za rękę i razem z nim uśmiechała się do czegoś, co widział już tylko on, a potem spokojnie strzepała kołdrę i zatrzymała ojcowski zegarek. Na godzinie piętnastej. A więc ta godzina była twoją ostatnią, tatku – pomyślała tylko, przypominając sobie, jak ojciec kiedyś pokazał jej zegar na plebanii w Płazie. Zegar jak zegar, ale napis pod nim na zawsze utkwił Kindze w pamięci. „Pamiętaj,

jedna z tych godzin będzie twą ostatnią”. To wtedy tata krótko wytłumaczył jej, że każda następna godzina to prawdziwy dar, który trzeba dobrze wykorzystać, ponieważ nie wiadomo, czy zdąży się powtórzyć. Westchnęła, bo mimo spokoju dobrze przeżytej relacji z ojcem, zwyczajnie go jej brakowało. Brakowało tej dobrodusznej, nienarzucającej się, pyknikowatej postaci i spodni na szelkach, mocno naciągających się na sporym brzuchu. Brakowało cotygodniowej partii szachów i zapachu tytoniu. Niechętnie pomyślała, że za jakiś czas trzeba będzie pójść do mieszkania rodziców i może zrobić wstępne porządki. Wibrująca w torebce komórka oderwała ją od wspomnień. Kinga wyłuskała aparat i przyjęła połączenie. – Cześć. Nie, nie przeszkadzasz. Tak, dobrze się czuję. Naprawdę. Tak. Tak. Dla mojej chrześniaczki? Oczywiście, nie ma sprawy. Na za dwa dni może być? – Przymknęła oczy, przeszukując w głowie swój terminarz, i powtórzyła: – Tak. Z zielonym brzuszkiem. Nie, to ja zajrzę do was. Buzie. Papa. Ucałuj Minię. Była zadowolona, że Natalia do niej zadzwoniła. Palce skupione na materiale i ściegach tak samo bezwzględnie skupiały wzrok i umysł. Nie zostawiały przestrzeni dla myśli i spraw, które w momencie szycia nie były ważne. Żółty misio z zielonym brzuszkiem? Ależ ta Mińcia ma pomysły! Ale chce, to zrobimy. Kinga zaczęła wstępnie przygotowywać projekt tulaczka dla chrześnicy, gdy przypomniała sobie, że sama kiedyś miała podobną maskotkę. Na pewno była żółta z zielonymi wstawkami. I na pewno jest gdzieś w mieszkaniu rodziców. Można by podpatrzyć detale, może kształt oczu, i przy okazji wymyślić nowy szablon produkcyjny. Ruszyła żwawiej w stronę samochodu, który stał na końcu ulicy pod okazałym drzewem. Pomyślała, że bywa tu już od kilku lat i widziała swoje auto przysypane liśćmi, okryte śniegiem bądź tylko zakurzone od rozgrzanej, suchej ziemi. Tak jak teraz. Z otwartych drzwi buchnęło gorąco, ale nie czekała, aż powietrze w samochodzie choć trochę się ochłodzi. Wsiadła od razu, nieco zbyt zamaszyście, i opór materiału na udzie, a chwilę później jego brak, uświadomiły jej, że rozdarła sukienkę. – No, nie! – Cmoknęła niezadowolona. – Dawno powinnam była zrobić z boku rozcięcia! – Obejrzała uważnie naderwanie i zastanowiła się, czy ma w domu odpowiedni kolor nici. Na wszelki wypadek zabierze też dzisiaj z mieszkania rodziców przybornik mamy, w którym było sporo kolorowych szpulek. Nie wyglądało na to, żeby rodzicielce miały jeszcze kiedyś być potrzebne. Kinga poprawiła lusterka, sprawdzając we wstecznym, czy upał nie przykleił jej fryzury zbyt mocno do czoła. Dłonią odrzuciła blond skrzydełko bardziej na tył głowy, kilkakrotnie przycisnęła do twarzy papierową chusteczkę, a później

ponownie strzepała włosy do przodu. Odsłoniętemu przez krótką fryzurę karkowi nie było już tak gorąco, choć temperatura w aucie była wysoka. Naprawdę wysoka. Kinga włączyła wszelkie możliwe nawiewy i odpaliła silnik, wrzucając wsteczny bieg. Na szczęście ruch o tej porze nie był duży. Ludzie najpewniej gotowali się albo w domu, albo w pracy. Nieliczni przechodnie szukali cienia w parkowych alejach lub przebiegali pod kamienicami, bo budynki przynajmniej częściowo blokowały docierające na chodnik promienie słoneczne. Kinga przejechała trzy prawie puste skrzyżowania i przed kolejnym skręciła w prawo, w uliczkę, przy której mieszkali rodzice. Tym razem nie udało się jej zaparkować pod którymś z drzew. Wszystkie miejsca gwarantujące choć odrobinę cienia były już zastawione. Za to tych pod pastwiącym się z gołego nieba słońcem nie brakowało. Cóż. Wrzuciła migacz i zajęła pierwsze z nich. Sukienka nie blokowała już ruchów i Kinga uznała, że jednak te rozcięcia będą konieczne. W domu usiądzie do maszyny i naprawi ubranie, bo brzydkie rozdarcie bardzo psuło jej humor. Kamieniczny korytarz przywitał ją znajomym chłodem i granatowo-seledynowymi kafelkami, które układały się we wzór irysów. Dobrze, że nie fiołków, bo mama albo zmieniłaby lokum, albo od razu skuła płytki – nieco złośliwie pomyślała o fobii swej rodzicielki, wyciągając z torebki klucz. W mieszkaniu było duszno i ciemno. Kinga rozsunęła zasłony i otworzyła okna, żeby wymienić powietrze. Grube mury nie nagrzewały się tak łatwo, a trzeba było czymś oddychać, choć miała wrażenie, że wietrząc, wygania zapach ojca, bo aromat tytoniu jeszcze unosił się w pomieszczeniach. Starała się nie patrzeć na leżące wszędzie rzeczy taty, ponieważ tu, w domu rodzinnym, dopadała ją jednak silna tęsknota i dotkliwie odczuwała nieobecność tak ważnej dla siebie osoby. Śmieszne pantofle ciągle stały przed łóżkiem, jakby czekając, aż właściciel włoży je i poczłapie do kuchni. Na oparciu krzesła wisiała ulubiona kamizelka, a w miseczce na stole leżały krówki. Kinga odwróciła wzrok i wyszła z pokoju ojca. Na ruszanie czegokolwiek, porządkowanie i sortowanie, jeszcze nie miała siły. Orzeźwiła się trzema głębokimi oddechami i łykiem zimnej wody, po czym ruszyła do garderoby, w której spodziewała się znaleźć swoją maskotkę i przybornik matki. Ten drugi wypatrzyła od razu. Widocznie często używany, stał na najbliższej drzwiom szafce. Kinga zestawiła go na podłogę i, jak zwykle, wspinając się po półkach, zajrzała na najwyższą. Pudła leżące przy brzegu sugestywnie maskowały bałagan, który znajdował się za nimi. Jak można było trzymać rzeczy w takim nieporządku? Jakieś papiery, ręcznik, niepotrzebny koszyk, bransoletka, buty z otartymi noskami i wbijającymi się w sufit obcasami. Kobieta przerzucała wszystko, szukając małego pudełka z napisem „Kingusia”. Jest! Zielonkawy karton został dosunięty aż do ściany, wciśnięty na sam

koniec półki i obciążony innymi, które Kinga powoli odkładała na boki i gdzie tylko mogła. Niestety, jedno płaskie, żółte opakowanie zsunęło się na podłogę i aż się skrzywiła, oczekując brzęków i odgłosów tłuczenia. Musiało jednak w nim być coś lekkiego, bo usłyszała tylko odgłos tekturowego pacnięcia na parkiet. Pozbieram później – pomyślała i sięgnęła po interesujące ją pudełko. Jeszcze stojąc w akrobatycznej pozie, otwarła je i wyjęła ze środka Kubusia, maskotkę, która rzeczywiście pasowała do pragnień Mińci. Kudłaty misio uśmiechał się do niej okrągłymi zielonymi oczami i łapką żałośnie wskazywał na nieudolnie zaszyte rozdarcie na brzuszku. – Naprawimy cię. Teraz już umiem. – Przejechała palcem po szwie, który bardziej przypominał bliznowiec niż estetyczne spojenie, a potem zeskoczyła z półek. Kubusia odłożyła na bok i podniosła płaskie opakowanie po czekoladkach z rozerwanym wieczkiem. Już miała nasunąć je z powrotem na pudełko, gdy kolor znajdującego się wewnątrz materiału przytrzymał na chwilę jej palce i wzrok. Kinga prędko odrzuciła wieczko i wyjęła piękną rdzawą bluzkę z wszytym w okolicach obojczyka włóczkowym fiołkiem! Obracała ją zdziwiona w dłoniach i nawet przyłożyła do siebie, zerkając do lustra. Ciuch był tak twarzowy, że włożyłaby go natychmiast. Zaaferowana ubraniem dopiero później spojrzała na fotkę, która wypadła z bluzki. Zobaczyła na niej mamę, młodą i szczęśliwą. Taką, jakiej nie znała. Uśmiech nie rozsuwał jeszcze zmarszczek, a leżący na ramieniu warkocz był gruby i ciemny. Amatorskie zdjęcie zrobiono doskonale. Pomimo szarości, czerni i bieli wszelkie detale były doskonale widoczne. Jak na przykład bursztynowe kolczyki i lekko kruszący się murek, na którym siedziała mama. A także jej bluzka i wyszyty na materiale fiołek.

Kinga znów postawiła samochód pod rozłożystym drzewem. Uchyliła szyby na milimetry i ruszyła w stronę szpitala. Nie planowała wcale dzisiejszej wizyty, ale przez znalezione wczoraj płaskie pudełko z zaskakującą zawartością nie była w stanie usiedzieć na miejscu. Poprzedniego wieczoru wpatrywała się ustawicznie w zdjęcie mamy, z którego promieniowała taka radość, że wprost nie dało się jej opisać. I ta bluzka z fiołkiem… Czy można aż tak, o sto osiemdziesiąt stopni, zmienić swoje przyzwyczajenia i gusta? Po odkryciu zawartości żółtego pudełka Kindze nie szło dosłownie nic. Najpierw przesoliła pastę z łososia, a potem tak niezgrabnie zszyła misiowi rozpruty brzuch, że wyglądał znacznie gorzej niż przedtem. Materiał na maskotkę dla Mińci również nie układał się pod nożyczkami. Kinga zmarnowała równo połowę tkaniny, zanim w końcu dała sobie spokój i, niezadowolona, odłożyła pracę. W sam raz na jej siły i zdolność do koncentracji było tylko wzięcie kąpieli, umycie zębów i położenie się do łóżka, w którym i tak, po raz kolejny, wróciła myślami do bluzki z fiołkiem. Czuła, po prostu czuła, że za niby zwyczajną zmianą preferencji kryło się coś więcej. Nie dawał jej też spokoju charakterystyczny, szydełkowy splot płatków. Była pewna, że gdzieś go już widziała. I to na pewno nie na tej bluzce. Przed drzwiami wejściowymi do budynku, w którym przebywała jej matka, czekała dość długo. Może po dobrych dwóch minutach wpuściła ją do środka zaczerwieniona na twarzy Roksana. – Ptysia miała gorsze chwile – wyjaśniła oględnie, poprawiając fartuch na dużym biuście. Pielęgniarka była wysoka i raczej szeroka w barach, a jej ciemne oczy patrzyły na człowieka przenikliwie i bez jakiejś wielkiej sympatii. Kinga zastanowiła się, co też matce pasowało w Roksanie. Ona sama nie dałaby się temu babochłopu tknąć nawet końcem paznokcia. A tym bardziej wcisnąć w szeroko nadstawiony kaftan. Choć pewnie, biorąc pod uwagę gabaryty kobiety, nie zostawiono by jej żadnego wyboru. Roksana spojrzała na nią tak, jakby odczytała jej myśli. Uśmiechnęła się kącikiem ust i weszła do dyżurki, odsłaniając przed Kingą pełną uwielbienia adorację. Matkaboska stała na swoim zwykłym miejscu i tak uważnie wysłuchiwała żarliwych modlitw Fakturka, że jej wiszący piętro wyżej Pierwowzór nie miał już pola do popisu. Kinga, choć normalnie jadłaby tę scenę łyżkami, przesmyknęła się cichutko obok, żeby uniknąć całowania po rękach i podbijania wirtualnych dokumentów. I żeby szybciej dotrzeć do matki, by zapytać ją o to zdjęcie i bluzkę. Zanim jednak zdążyła to zrobić, pod ramię zagarnął ją Mariusz.

– Czekałem na ciebie. – Nieprzyjemnie dmuchnął jej w ucho odorem leków. – Wybrałem już pierścionek, wiesz? Będzie cały z białego złota z brylancikami. Za dwa tysiące złotych! Widzisz, jaka jesteś dla mnie cenna? – Standardowo oprowadził ją po wszystkich pielęgniarkach i ogłosił im codzienną, dobrą nowinę, a potem oczy uciekły mu na tył głowy. Mrukliwie zaczął obliczać odległości między Alfą Centauri a Ziemią, wpadając na orbity swego astronomicznego wykształcenia. Kinga delikatnie posadziła go na najbliższym krześle i już bez przeszkód dotarła do odpowiedniego łóżka. Mama siedziała tyłem do sali. Dokładnie w tej pozycji, w jakiej wczoraj zostawiła ją Kinga. Głowę podparła dłońmi i wpatrywała się w pnącą różę, która zasłaniała spory kawałek okna. – Cześć, mamo. – Córka ostrożnie dotknęła jej ramienia, nie wywołując jednak żadnej reakcji. – Przyszłam – kontynuowała – bo znalazłam coś, co należało do ciebie. Nie mogła nie zauważyć, że matka napięła się, choć nie zmieniła pozycji ani o milimetr. Nie skręciła głowy, nie usiadła przodem do niej, ale to jej zesztywnienie zastanawiało i kazało zacząć rozmowę od zupełnie innego tematu niż ten, z którym przyszła. – Parę dni temu widziałam się z twoim lekarzem prowadzącym. Ciągle uważa, że nie jest z tobą aż tak źle, jak chcesz, żeby to wyglądało. I że być może jesteś tu bardziej na własne życzenie niż z powodu prawdziwej choroby. Zamilkła na chwilę, obserwując mamę i czekając na jakikolwiek znak, że ją rozumie. Albo przynajmniej próbuje zrozumieć. – Powiedział też, że przeszłaś być może jakieś załamanie nerwowe i po prostu było ci wygodniej ukryć się za żółtymi papierami. – Kinga odpaliła kolejną bombę, która jednak, tak jak i poprzednia, nie wywołała żadnej widocznej reakcji. Kobieta przestawiła więc stołek pod okno i spojrzała na matkę. Jej twarz nadal była nieruchoma, a oczy niezainteresowane i zupełnie nieobecne. – Mamo, czy ty naprawdę potrafiłabyś symulować? I z jakiego powodu? – Zaczynała już tracić cierpliwość i miała ochotę potrząsnąć kukłą matki, która wreszcie spojrzała na nią, zamrugała powoli i powiedziała: – Zrobiłam to dla ciebie. Dla ciebie, córeczko. Kinga pokręciła głową i, zupełnie zniechęcona, nalała sobie wody do stojącego na stoliku kubka. Zanim jednak zdążyła ugasić pragnienie, chora odebrała jej naczynie, wylała wodę na talerzyk, a potem podniosła go do ust i łapczywie wypiła zawartość, której część pociekła też na włosy i dres. Uśmiech matki był najprawdziwszym uśmiechem wariata. Popłakała się na ten widok. Bez jakiegokolwiek wstydu ocierała płynące z oczu łzy. Miała wrażenie, że właśnie teraz, że dopiero teraz, schodzi z niej całe napięcie wywołane chorobą matki i tak niedawną śmiercią ojca. I że właściwie

wszystko, co najgorsze, jest już za nią. Należało wreszcie zająć się sobą i najpilniejszą w tej chwili sprawą maskotki dla Miniusi. Co ją obchodziły fiołki przeszłości? I to w dodatku cudze? Pod nieruchomym wzrokiem matki osuszyła mokre kąciki oczu i dmuchnęła sobie w grzywkę. A potem wstała z krzesła i wzięła do ręki reklamówkę, w której miękko wybrzuszała się tkanina. Przez chwilę zastanawiała się, czy po prostu nie opuścić szpitala i nie przyjść następnym razem ze zwykłą niedzielną wizytą i niedzielnym rosołkiem, ale postanowiła jednak, że nie odłoży znaleziska z powrotem do garderoby. Przynajmniej nie wcześniej, niż zapyta o nie matkę. I zobaczy jej reakcję. – Zaraz sobie pójdę. Jeszcze tylko coś ci pokażę… – Pod błogim uśmiechem chorej wysupływała z reklamówki bluzkę i zdjęcie, a potem położyła je matce na kolanach. Kindze nie uszedł uwagi wzrok rodzicielki. Wprawdzie tylko przez moment, ale widziała, wyraźnie widziała w nim jakby błysk jakiegoś wspomnienia. I odrobinę wilgoci, którą chora próbowała rozprowadzić po gałkach ocznych szybkimi mrugnięciami. Kobieta przez chwilę liczyła, że bluzka z fiołkiem zakotwiczy matkę w teraźniejszości. Że jej umysł połączy dwie płaszczyzny czasowe. I że może z jej ust wydobędzie coś więcej niż tylko to, jak bardzo poświęciła się kiedyś dla córki. Jednak nic takiego nie nastąpiło. Wzrok chorej uciekł z powrotem we własne rewiry. – Myślałam, że nie lubisz fiołków. – Kinga usunęła bluzkę sprzed zasięgu bladych palców, które już, już wędrowały do fioletowego kwiatka. Matka próbowała wejść w bezpieczny i sprawdzony schemat wczorajszych zachowań, ale córka nie pozwoliła jej na to. Schowała szybko bluzkę z powrotem do reklamówki. – Będę ją nosić, jeśli nie masz nic przeciwko temu. A zdjęcie oprawię sobie w ramki. Miło wiedzieć, że kiedyś potrafiłaś się uśmiechać nie tylko ustami, ale całą sobą. A teraz pójdę już do domu i pomyślę, gdzie jeszcze widziałam tego fiołka. Bo jestem przekonana, że gdzieś na pewno. A ty sobie tu udawaj czy nie. Jak tam chcesz – pożegnała się dość szorstko i zamierzała właśnie wyjść, gdy matka wyszeptała kilka kompletnie niezrozumiałych dla niej słów.

Maskotka tym razem szyła się już bez problemu. Kinga skupiła całą uwagę na materiale. Wcześniej odwiozła jeszcze bluzkę i zdjęcie z powrotem do mieszkania rodziców i postanowiła nie wtrącać się w drobne sekrety matki, mimo że te były zagadkowe i frapujące. Trudno, chyba każdy w swoim życiu ma sprawy, które chciałby ukryć przed bliskimi, nieważne, czy to z egoistycznych powodów czy właśnie zupełnie nie. A skoro tajemnica miała już tyle lat, może faktycznie należało pozostawić ją samej sobie. Kinga pochylała się nad miśkiem, którego właśnie kończyła wypychać starym poduszkowym wsadem. Żółte kudełki z naszytym na brzuszku gładkim serduszkiem prezentowały się naprawdę przytulaśnie. I tak przyjemnie miziały twarz. Zadowolona z siebie, trzy razy zapętliła końcowy szew i oderwała nitkę zębami. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie obfotografować maskotki i nie wrzucić jej na bloga do katalogu, ale zdecydowała, że skoro pomysł był Mińci, nie będzie go sprzedawać. Jeszcze tylko wyczesała kudełki rzadkim grzebieniem, zawiązała miśkowi zieloną kokardę wokół szyi i wpakowała go do przygotowanej wcześniej torebki, na której starannie poprawiła zagięcia. Równie starannie obejrzała szwy rozcięć na podartej dwa dni wcześniej sukience. Było dobrze, a nawet lepiej niż na początku, bo ubranie wreszcie nie krępowało ruchów. „Będę za dwadzieścia minut. Niech się Mińcia szykuje na przyjęcie nowego kolegi” – wystukała jeszcze szybkiego SMS-a do przyjaciółki i zatrzasnęła za sobą drzwi. Wyjście z chłodnego korytarza budynku było dla niej sporym szokiem. Upał niemal błyskawicznie przykleił jej sukienkę do pleców i ud, a twarz pokryła się irytującą wilgocią. Kinga wyciągnęła z torebki chusteczkę i lekko przycisnęła ją do czoła. Nie lubiła, gdy pot czy deszcz odkręcały pracowicie wyprostowane włosy w kierunku przeciwnym do tego, w którym miały pozostawać aż do końca dnia. Plan, nieważne jaki, planem miał pozostać. A że czasem skutki sprecyzowanych zamierzeń były opłakane, to już zupełnie inna sprawa. O, proszę! Jakby na zawołanie! Kinga, otwierając drzwi samochodu, odebrała połączenie od Buraczka. – Słucham cię. – To ja cię słucham! Ogołociłaś mnie ze wszystkiego i nawet zabrałaś mój talk do stóp! Obudził się! Jak zwykle, choć od rozwodu i podziału majątku minęło już pół roku, raz na jakiś czas musiał przypomnieć się z czymś kuriozalnym. Kinga włączyła tryb głośnomówiący i rzuciła telefon na fotel pasażera. Buraczek miał donośny głos, a jej bębenki i psychika wolały jednak tony umiarkowane.

– Przypominam ci – powiedziała, gdy już się w końcu wykrzyczał – że zabrałam tylko swoje rzeczy. Rozumiesz? Te, za które zapłaciłam i których używałam, a ty, o ile pamiętam, zapominałeś czasem umyć nogi, o użyciu talku już nie mówiąc. Czy jutro zadzwonisz z awanturą, że zabrałam również tampony? – poinformowała się uprzejmie i zakończyła rozmowę, w myślach opalantowując byłego męża i obiecując sobie, że już nigdy więcej nie wkopie się w takie gówno. Nerwowo poprawiła włosy, z niezadowoleniem zerkając w lusterko. Nie tylko upał zrobił swoje. Nerwy i skok ciśnienia w rozmowie z Buraczkiem zaczerwieniły jej twarz, a grzywka przylepiła się do czoła, odsłaniając tę jego część, której nie powinno być widać. Gorąc szkodzi, rozmowa z byłym też – podsumowała mimo wszystko dowcipnie Kinga. Ponownie wytarła twarz chusteczką i puściła nawiew, który, żeby zacząć chłodzić, musiał najpierw wypluć z siebie strumień ukropu. Lato w mieście było nie do zniesienia, i należało pomyśleć o wakacjach. O przyjemnie zimnym polskim Bałtyku, który był jej coroczną mekką. Jak tylko wróci do domu, zadzwoni do „Krysieńki” i zapyta, czy są wolne miejsca. Najlepiej od zaraz. Tegoroczny lipiec naprawdę nie dawał żyć. Kinga, zreanimowana wspomnieniem zeszłorocznego urlopu, wrzuciła wsteczny, powolutku stoczyła się z chodnika, a potem ruszyła do Natalii. Upał pochował ludzi w domach, więc przynajmniej jechało się w miarę szybko, ale i tak postanowiła skrócić sobie drogę, zjeżdżając z głównej arterii w ulicę zabudowaną jednorodzinnymi domkami. Rosło tu pełno iglaków, hortensji i jaśminów, którym za ciasno było w ogrodach i które wypychały się ciekawskimi koniuszkami przez płoty. Zieleń roślin wcale nie była zmęczona latem. Przeciwnie, częstowana obficie wodą, miała ten przyjemny, mięsisty i mocno kojący odcień jak… jak liście fiołka afrykańskiego! Kinga gwałtownie zahamowała przed domem, w którym mieszkali jej dziadkowie. Pamięć tylko pozornie odłożyła poniedziałkowe znalezisko na jakąś odległą półkę, by teraz sprząc je ze wspomnieniem tak dawnym, że prawie niemożliwym. Może coś mi się zdaje. Może coś mi się pomieszało, ale muszę to sprawdzić. Szybko przeprosiła Natalię SMS-em, pisząc, że może się sporo spóźnić, i wysiadła z samochodu. Naciśnięty dzwonek nie wywołał żadnej reakcji, a przecież Rafał musiał być w domu! Kinga przedefiladowała kilka razy przed otwartymi oknami i nawet dwa razy zawołała wujka, ale bezskutecznie. Telefonu również nie odbierał. Zdesperowana, bo nie potrafiła sprawy odłożyć na później, podciągnęła sukienkę i wsunęła czubek balerinki w oczka siatki. Potem sprawnie przełożyła nogę przez ogrodzenie, bo przecież pewnych rzeczy się nie zapomina, i zerknęła na sąsiedni płot, przez który przechodziła wiele razy, aby odzyskać wrzuconą do ogrodu sąsiadki piłkę. Stara Kupczykowa była niemiłą, niechętną dzieciom osobą. Latem ciągle wychylała się z okna i karciła małolaty, które śmiały mieć wakacje i wolne od

wszystkich niemal obowiązków. Kinga do tej pory słyszała jej głos, którym domagała się poszanowania jej czasu emerytalnego i apelowała do rodziców o nierobienie bachorów, skoro się nimi zająć nie potrafią. A wrzucone piłki czy lotki od badmintona konfiskowała bez litości lub, na oczach dzieci, przebijała te pierwsze gwoździem. Kinga ciągle pamiętała, jak kiedyś niechcący wrzuciła do ogrodu Kupczykowej piłkę. Odbiła ją zbyt mocno od ściany domu dziadków i potem mogła tylko z jękiem obserwować, jak dętka szybuje pod niebo, a następnie z całym impetem uderza w ponadmetrową rdzawą lilię, która była dumą staruszki. Jęknęła po raz drugi, gdy kwiatek złamał się od uderzenia, a potem, niewiele myśląc, przeskoczyła przez płot, odrzuciła za ogrodzenie piłkę i złamany kwiat, zaś kikut rośliny sprawnie zasypała ziemią. Akcja udała się o tyle, że Kupczykowa nie przyłapała jej na niecnym występku. Kinga już na spokojnie zmiażdżyła łodygę lilii i wrzuciła ją do kompostownika. A gdy staruszka nazajutrz spytała ją, czy nie wie, co się stało z jej kwiatkiem, zaprzeczyła. Nawet gdy kikut nieco odrósł, nie przyprawił jej o wyrzuty sumienia. Oko za oko. Kwiat za przebijane piłki. Wspomnienie wywołało uśmiech na jej twarzy, tym bardziej że lilia nie była już tak okazała jak kiedyś, ale gdy przełożyła drugą nogę przez siatkę, przestało jej być wesoło. Niewielki, ale ujadający jak brytan piesek podskakiwał przy ogrodzeniu, dość jednoznacznie szczerząc kły. Kinga znała tego czarnego chudzielca na tyle, żeby nie ryzykować zejścia na ziemię. Podciągnęła się więc z powrotem i krzyknęła: – Rafaał! No, Rafał! Przynajmniej tym razem wujek nie kazał na siebie czekać. Wyłonił się szybko zza węgła domu i złapał wierzgającą Korę pod pachę. Kinga uśmiechnęła się kolejny raz, a właściwie to parsknęła śmiechem, gdyż jej szczupły, ciemnowłosy i wyżelowany wujek był jak większa kopia psa. Razem wyglądali komicznie. – No, już. Złaź, bo długo tej wariatki nie utrzymam. – Rafał mozolił się z wierzgającym zwierzęciem. – Kora. Cicho mi bądź! Przecież to Kinia. Nasza Kinia, mówię. – Cały czas taka ostra? – Kinga zeskoczyła wreszcie z płotu, a Kora coraz szerzej demonstrowała stan uzębienia i boksowała swojemu panu bok. Wujek kiwnął głową i nieco zmarkotniał. – Ano. Tydzień temu potargała spodnie listonoszowi. I tym sposobem część mojej renty została w jego kieszeni. No, uspokój się, uspokój – przemawiał do suki – bo cię przerobię na frytki. Groźba najwyraźniej była już opatentowana, gdyż pies wreszcie schował zęby i tylko położone po głowie uszy mówiły, że jest ciągle na posterunku i jakby co, wszystko ma na oku. Kora łaskawie pozwoliła się nieść, prezentując Kindze

ozdobione hemoroidami tyły. – Zamknę ją w łazience, a ty wchodź do pokoju. – Rafał puścił Kingę przodem. – Napijesz się kawy? – To może później. Muszę poszukać czegoś u dziadków. Można? – Jasne. To ja jej nie będę zamykał. Zajdź potem do mnie, jak skończysz. Kiwnęła głową i nacisnęła klamkę drzwi, które wiodły do pomieszczeń zajmowanych kiedyś przez jej dziadków ze strony mamy. Rafał mieszkał na drugim końcu domu i jakoś nie kwapił się do zrobienia porządku po rodzicach, zmarłych już jakiś czas temu. Dlatego Kinga wiedziała, że zaraz przeniesie się w dawne czasy i że odżyją wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa. Drzwi skrzypnęły tak jak zawsze. I tak samo jak zawsze wystraszyło ją powieszone zaraz za wejściem lustro. W kuchni faktycznie nie zmieniło się nic. Kinga miała wrażenie, że babcia zaraz wyjdzie z pokoju, szeroko otwierając ramiona, a potem zaproponuje herbatę i cytrynowe ciasteczka. I może nawet kabałę z pachnących markowymi słodyczami kart. Zatrzymała się zaraz przy wejściu, ogarniając wzrokiem stary kredens z firaneczką, do której przypięte były dwie wisienki. Wszystko było jak za dawnych lat i może tylko zastałe powietrze oraz brak codziennego nieładu sprawiały wrażenie martwoty i trąciły muzeum. Kinga podeszła do wiszącej naprzeciw drzwi grubej kotary. Odsunęła tkaninę, czując się jak Mary, która pod gęstym bluszczem znalazła furtkę do tajemniczego ogrodu. W małym, przyklejonym do kuchni pomieszczeniu także nie zmieniło się nic. Absolutnie nic. Wszystko było na swoim miejscu, a zegar ścienny nadal tykał mrocznie i, tak samo mrocznie, wybijał godziny. Aha, czyli Rafał nadal go nakręca. Wisząca pod nim poduszeczka pełna była igieł i szpilek, a na maszynie ciągle tkwiła ostatnia założona tam szpulka nici. Kinga odchyliła zasłonkę, za którą klientki przebierały się do przymiarek. Przejechała palcem po regale z katalogami. Papierowe wyrocznie mody wciąż pachniały niepolskim klimatem. Uwielbiała te grube książki ze śliskimi stronami, które wraz z klientkami zjeżdżały się do babci z całego świata. Jedne miały kartki niepowyginane, czyściutkie, a te z popularnymi modelami były już przybrudzone i pogięte. Właśnie tych nie wolno było Kindze ruszać, ale z reszty mogła wycinać, co chciała, i tworzyć własną listę krawieckich życzeń lub wzdychać do pięknych kobiet, do jakich ciągle było jej daleko. Tuż za regałem stała duża szafa. Kinga podeszła do niej i przekręciła klucz w zamku. Drzwi, jak dawniej, otworzyły się z cichym jęknięciem, a zawieszone za nimi ubrania z ulgą zaczerpnęły powietrza. Rzeczy były starannie odprasowane, a historie klientek, dla których je szyto, wcale nie wyparowały z fałdek czy plisek. Gdy Kinga była mała, interesowały ją tylko wypływające z szafy materiały, pióra i lamówki. Potem, gdy chodziła już do szkoły, podpytywała babcię właśnie o historie, które kryły się za każdą kreacją.

Kinga, przeglądając teraz stroje, odświeżała sobie pamięć. Wraz z latami zmieniał się jej gust. Na samym początku najbardziej podobała jej się kreacja Alfredy, solistki operowej. Uszyta z kilkunastu metrów złocistej lamy i piór, zajmowała prawie jedną czwartą wieszaka. Kinga wiele razy prosiła babcię, by pozwoliła jej przymierzyć suknię, ale ta odmawiała. Wierzyła, że ubrania nasiąknięte są emocjami i problemami osób, które je noszą, i że ich przymierzenie mogłoby przynieść pecha. Teraz wreszcie Kinga mogłaby się poczuć jak gwiazda, ale zabobonna wiara babki nie pozwalała jej na to i zza grobu. Także dziadek, z zaświatów, groził Kindze palcem i marszczył czoło, gdy wnuczka zbyt mocno wygniatała tkaniny i niezbyt ostrożnie obchodziła się z gazami i koronkami. Tak czy tak, wolała nie zakładać kreacji, której właścicielka umarła na guza mózgu tuż przed ważną premierą. Wolała też nie ryzykować z sukienką ślubną, szytą dla pewnej aktorki teatralnej. Imię i nazwisko kobiety wyleciało jej z pamięci, ale nadal potrafiłaby z zamkniętymi oczami odtworzyć wygląd sukienki w najmniejszych detalach. To właśnie do niej wzdychała po okresie zachwytu nad złocistą kreacją diwy operowej. Sięgająca kolan, podbita pienistymi halkami, panoszyła się na wieszaku nie gorzej od swojej sąsiadki. Kinga uwielbiała dotykać sztywnych koronek i podpytywać babcię o dalsze losy aktorki, która kilka dni przed ślubem dowiedziała się, że jej przyszły mąż ma już żonę i dwójkę dzieci. Kobieta, po niefortunnej ślubnej próbie, nigdy więcej nie zdecydowała się stanąć przed ołtarzem. Ani też szyć kolejnych sukni u swojej ulubionej do tamtej pory krawcowej. Oprócz okolicznościowych kreacji na wieszaku zawisły ubrania całkiem zwyczajne. Na przykład uszyta dla niej samej spódniczka typu lambada. Skąpa szmatka pochodziła z czasów, gdy wszystkie podlotki chciały być jak blondwłosa dziewczyneczka, którą do tańca porywa ciemnoskóry chłopak. Przed szkolnymi dyskotekami, w domowym zaciszu, ćwiczyło się niezbyt skomplikowany krok, polegający głównie na balansowaniu stopami i biodrami. Kinga pamiętała dokładnie, jak na jednej z potańcówek miała zadać szyku spódniczką, która, rękami babci, miała być dosłownie zdarta z aktorki z teledysku. Była. Prawie, bo zamiast zameczka z tyłu miała szykowne czerwone guziczki z przodu. Samowolka w dopieszczaniu kreacji detalami została przypłacona fochem wnuczki i koniecznością odwieszenia spódniczki do szafy. Do niezałożonego ubioru nastolatka dorzuciła jeszcze gorzkie wspomnienie dyskoteki, na którą nie poszła. – Przepraszam, babciu – szepnęła, przykładając spódniczkową chudość do swoich obecnych kształtów. – To znaczy, dziadku – poprawiła się dopiero po chwili. Przez tyle lat i ona przywykła do iluzji, że to babcia przykrawała i zszywała materiały, choć nigdy nie widziała jej pochylonej nad maszyną. Kinga odwiesiła lambadę z powrotem na wieszak. Dziewczęca szmatka

ginęła między rozkloszowanymi sukienkami, spódnicami bombkami i żakietami bez kołnierzyków, które przemieszane były z kwiecistymi wzorkami garsonek. Różowe mory wtulały się miękko w fioletowe aksamity, a pepitki kontrastowały z gładkimi jedwabiami. Rzeczywiście, to był swoisty, około czterdziestoletni, przekrój mody, poczynając od lat powojennych, choć babka zawsze podkreślała indywidualizm swoich klientek, które często widziały swoje kreacje nie całkiem zgodnie z ówczesnymi wytycznymi. Matka Kingi nie była wyjątkiem. Zupełnie współczesna, zwiewna biała sukienka z dekoltem w łódkę wisiała na samym końcu, drapiąc drążek wszytym na wysokości obojczyka fiołkiem.

Kinga siedziała na podłodze, odgrodzona od reszty świata zasłonką. Głowę oparła o ścianę i przez dłuższą chwilę wpatrywała się w trzymany w ręku zeszyt. Strony, mocno już wyblakłe, podzielono kilkoma kolumnami. Dziadek zanotował w nich imiona, nazwiska i adresy osób, które nie odebrały zamówień. Biorąc pod uwagę skrupulatność krawca, nie mogło być mowy o pomyłce przy sukience z fiołkiem, opisanej danymi jej mamy oraz adresem. Innym niż ten, którego należało się spodziewać. Kowary… Kowary… Ta nazwa kojarzyła jej się tylko z dywanem, od lat leżącym w salonie rodziców. Bordowo-beżowy, o lekko orientalnych wzorach, był podkładką wszelkich dziecięcych zabaw. Jego zawijasy potrafiły być raz mieszkaniem dla figurynek Kingi, innym razem nieprzebytym lasem lub pełnym zakrętasów potokiem, w którym zabawki razem z właścicielką przeżywały najdziksze przygody. Z internetu dowiedziała się głównie o południowo-zachodnim położeniu Kowar na mapie Polski. Kliknęła jeszcze w inne linki, ale nie mogła skupić się na czytaniu. Znajdując sukienkę matki, znów pociągnęła za nitkę, której jeden koniec trzymała w palcach, a drugi ginął gdzieś w przeszłości, a dokładniej w województwie dolnośląskim u zbiegu Karkonoszy, Rudaw Janowickich i Kotliny Jeleniogórskiej. W miejscu, w którym nigdy wcześniej nie była, choć data w dziadkowym zeszycie wskazywała jednak co innego. Widać jej rodzina miała predyspozycję do fabrykowania tajemnic, niemających nigdy wyjść na światło dzienne. Ciekawe, czy którakolwiek klientka wiedziała, że babcia jest tylko frontem zakładu krawieckiego i że te całe przymiarki, a potem upinanie szpilkami luźnych fałdów były tylko sprawnie wyreżyserowanym spektaklem? Ale w końcu, co było zrobić, skoro dziadek siedział w zakładzie i, zamiast pogłębiać spodnie w kroku albo szyć je od podstaw, marzył o krawiectwie damskim. I nie chodziło tu bynajmniej o oglądanie damskich dessous. Dziadka aż palce świerzbiły do układania delikatnych plisek i kontrafałd, a prosty krój męskiego ubioru wywoływał w nim uczucia co najwyżej chałturnicze. I już zupełnie trudno byłoby nie wspomnieć o tym, że to kobiety od zawsze stanowiły gros klienteli zakładów krawieckich. Dlatego babcia, żeby wyjść naprzeciw artystycznym i finansowym oczekiwaniom dziadka, uknuła sprytny plan i wprowadziła go w życie. W pokoiku za kuchnią dało się zorganizować maleńki zakład, w którym babcia grała rolę wziętej specjalistki od damskiej mody. Przyuczona przez męża, bez problemu zgłębiła tajniki posługiwania się metrem krawieckim i szpilkami. Całą resztą zajmował się później dziadek. Odczytywał wymiary klientek z kartki

i nożyczkami wycinał je w materiale. Potem giął się nad maszyną do szycia, a spod jego rąk wychodziły istne cacka, dopieszczone w każdym calu. Na koniec procesu krawieckiego babcia inkasowała pieniądze i wyrazy wdzięczności od klientek, a jej zakładzik zyskiwał coraz większą sławę. Kinga całą mistyfikację odkryła dopiero wtedy, gdy była już nastolatką i mogła odwiedzać dziadków o każdej porze dnia i nocy. Jednak siła przyzwyczajenia zrobiła swoje. Do dzisiaj, w pierwszym odruchu, to właśnie o babci myślała jak o krawcowej. Dziadka w domu prawie nie było widać i gdy pewnego dnia cichutko przeniósł się w zaświaty, jego braku nie odczuto jakoś specjalnie. Tyle że babcia, która umiała co najwyżej przyszyć guzik, musiała zlikwidować zakład, tłumacząc się postępującym artretyzmem. Sprawnie uszyta tajemnica została więc zabrana wraz z dziadkami do grobu. A fakt, że to właśnie na pogrzeb babci stawiły się tłumy wdzięcznych klientek, budził poczucie, że kłamstwo rzeczywiście było świetnie skrojone. Kinga z westchnieniem podniosła się wreszcie spod ściany, odwiesiła sukienkę i, trzymając w ręce kartkę, na której zapisała adres kowarski, zastukała do wujka. – Chodź! Chodź! – odezwał się zza drzwi. W pokoju panował lekki, starokawalerski bałagan, a jego właściciel polegiwał na wersalce z przytuloną do boku Korą. Pies, tradycyjnie, stanął w obronie miru domowego, warcząc i szczerząc zęby. – Frytki? – Rafał spacyfikował pupilkę jednym słowem i uspokajająco poklepał czarny zad. – No, co tam? Napijesz się herbaty? – Rozejrzał się za jakimś kubkiem i podniósł ze stolika ścierkę, pod którą, całkiem à propos, leżał talerz z frytkami. Pokręciła przecząco głową, ale wujek i tak podszedł do kuchenki. – Czy ty coś wiesz o tym, że mama przez jakiś czas mieszkała w Kowarach? – zapytała wprost, przysiadając na wolnym od ubrań krześle. – A ty nie? – Rafał zastygł z czajnikiem w dłoni i, widząc minę siostrzenicy, wyjaśnił: – Myślałem, że ci powiedzieli, że przez jakiś czas mieszkaliście na Dolnym Śląsku. Bo ja wiem, jak długo dokładnie? – zastanowił się. – Wyjechaliście stąd, zanim jeszcze o tobie zrobiło się głośno. – Ale ja przecież urodziłam się tutaj! Przynajmniej taką informację mam w dokumentach! Wujek podrapał się w czubek głowy i domknął czajnik, umieszczając go na podstawce. – Kurde, Kinga. Ja nie znam całej historii. Kiedy raz próbowałem babkę dopytać, pogoniła mnie do swoich spraw i kazała się nie wtrącać. Ale tak. – Pokiwał głową. – Urodziłaś się tutaj. Twoja matka mieszkała u nas przez ostatnie miesiące przed porodem, a potem wróciła do Kowar. Pamiętam tylko, że bardzo się z babką pokłóciły.