- Przyniosłam ci coś do jedzenia, bo pewnie zgłodnia
łaś - powiedziała Alina i postawiła na biurku talerz z górą
kanapek.
- Nie, błagam, będę wyglądać jak jakiś tucznik - jęknęła
Jolka.
- Na razie to wyglądasz jak zamorek! - Alina zachęcająco
podsunęła talerz w stronę córki. - Nie dość, że zamorzona,
to jeszcze się ślepisz przy tym komputerze! - Z dezaprobatą
pokręciła głową.
- N i e ślepię, tylko obrabiam zdjęcia ze ślubu pani
Matyldy - wyjaśniła Jolka, z namysłem przechylając gło
wę i oceniając efekt kilkugodzinnej pracy. - Właściwie
to już skończyłam! Chcesz zobaczyć?
- Mogę zobaczyć... - odparła Alina, siląc się na obojętny
ton i strzepując nieistniejący pyłek z opinającego ciało stylo-
nowego fartucha do pół łydki. - Choć ja to bym wolała oglądać
zdjęcia z twojego ślubu, a nie jakichś obcych ludzi.
- O rany, znowu zaczynasz?
- Co zaczynam, co zaczynam? Ty już masz trzydzieści
jeden lat! - powiedziała Alina dobitnie i spojrzała na córkę
wiele mówiącym wzrokiem.
- N o . . . zgrzybiała staruszka ze mnie - zachichotała
tamta.
- W temacie ślubu ciebie się tylko żarty trzymają. - Alina,
by ukoić skołatane nerwy, sięgnęła po kanapkę z kiełbasą
domowej roboty. - O - wskazała na ekran komputera - pani
9
Matylda, starsza osoba, mogłaby być twoją babcią, a już
drugi raz za mąż wyszła. I co? Nie wstyd ci tak patrzeć,
jak inni się pobierają?
- Jakoś nie wstyd - wyznała beztrosko Jolka.
- A powinno! - oświadczyła Alina, wypuszczając
przy okazji z ust obłok o zapachu majeranku i czosnku.
- Bo w tym wieku już dawno powinnaś mieć męża i dzieci!
Jak wszyscy!
- Jasne! Najważniejsze to żyć jak wszyscy - mruknęła
Jolka z przekąsem.
Kątem oka zerknęła na ekran monitora, gdzie pojawiła
się fotografia przewiązanych stułą dłoni ze złotymi ob
rączkami. Następnie spojrzała na wierzch własnej dłoni,
po czym ją odwróciła i z uwagą przestudiowała linie pa
pilarne. Całe szczęście, pomyślała, że nie u wszystkich
biegną one jednakowo.
Zdmuchując świeczki na torcie, widząc spadającą gwiaz
dę, kupując złotą rybkę, zatrudniając specjalistę od feng-
-shui i za jego radą malując drzwi wejściowe na czerwono,
myślimy o jednym: marzeniach. To one nadają życiu sens
i dodają kolorów. Bo przecież gdyby nie myśl o lepszym
życiu, szczęściu, zdrowiu, miłości, fortunie, czy w ogóle
wstawalibyśmy z łóżka na dźwięk budzika? Czy z uporem
pukalibyśmy po raz wtóry do tych samych drzwi? A jeśliby
znowu zamknięto je nam przed nosem, czy szukalibyśmy
okna albo chociaż lufcika? Gdyby nie marzenia, ileż mniej
by nas spotkało przygód, doświadczeń i życiowej frajdy. A tak
że łez, rozczarowań i wyrzeczeń. Bo przecież nic nie dzieje
się samo i nic nie spada z nieba. No, może czasami...
* * *
- I co, ładny? - Grzesiek z nadzieją spojrzał na Apolonię
i Roberta.
10
- Śliczny! - odparła ona, a Robert z uznaniem pokiwał
głową.
- Myślicie, że się spodoba? - Grzesiek nerwowo wy
łamał palce.
- Na pewno! Super trafiłeś w jej gust! - zapewniła
Apolonia.
- Kurczę, strasznie się denerwuję - wyznał, odbierając
od niej pudełeczko z pierścionkiem.
- Spokojnie stary, bo nam zejdziesz na zawał jeszcze
przed oświadczynami. - Robert zaśmiał się i poklepał go
po ramieniu. - Nie wymiękaj, będzie dobrze.
- Chyba się zgodzi, nie? - Grzesiek z niepokojem spoj
rzał na przyjaciół.
- Zgodzi! - odparli chórem.
- A myślicie, że się spodziewa? - zapytał, zerkając
na oprawiony w białe złoto brylant.
-Oświadczyn? Na pewno nie! - powiedziała
Apolonia.
- Tylko błagam, nie wygadaj się. - Grzesiek posłał jej
proszące spojrzenie.
- No wiesz? Za kogo mnie masz...
- Przepraszam, ale jesteś jej najlepszą przyjaciółką i...
- I na pewno nie zepsuję jej takiej niespodzianki!
- D z i ę k i ! - Grzesiek uśmiechnął się ciepło do niej
i Roberta. - Dzięki, że pomagacie mi to zorganizować
i w ogóle...
- Jesteśmy interesowni. Liczymy, że załapiemy się
na kawałek weselnego tortu, prawda żono? - Robert po
rozumiewawczo mrugnął do Apolonii.
- Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to może się udać jeszcze
tego lata - wyraził nadzieję Grzesiek.
- No to Jolkę czeka przełomowy rok! - podsumowała
z uśmiechem Apolonia.
I zdaje się, że wypowiedziała te słowa we właściwą
godzinę...
11
Klara weszła do mieszkania i z ulgą postawiła na pod
łodze ciężką torbę podróżną. Nie zdjęła nawet płaszcza,
tylko od razu poszła do kuchni nastawić wodę na kawę.
Tu usiadła przy stole i zagapiła się na biało-grafitowe szafki.
Następnie przeniosła wzrok na ściany, pomalowane jednym
z odcieni szarości, i pomyślała, że jej życie jest równie szare
i beznadziejne. Rozpięła płaszcz, bo zrobiło się jej gorąco
i sięgnęła do przewieszonej przez ramię torebki. Wyjęła z niej
komórkę i z nadzieją spojrzała na wyświetlacz. Nic. Żadnej
wiadomości. Żadnego nieodebranego połączenia. Przez całe
święta też milczała jak zaklęta. A może się zepsuła - pomy
ślała Klara, patrząc na wysłużony aparat. Wystukała swój
domowy numer i w pokoju obok zaraz odezwał się telefon.
Więc jednak działa... Klara poczuła charakterystyczny ucisk
w gardle. Nie, nie będzie płakać! Obiecała sobie, że w te
święta się nie rozklei. A święta jeszcze trwają. Jeszcze kilka
godzin... Zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w dłonie.
Zabolało! I dobrze, niech boli. Skoncentruje się na tym
bólu, to przynajmniej nie będzie myśleć o tym, jak jej źle.
Pstryknął czajnik, więc podniosła się z krzesła i zalała kawę.
Miała ochotę na białą z dwiema czubatymi łyżkami cukru,
ale celowo nie zostawiła w kubku miejsca nawet na śmietan
kę. Wypije taką, jakiej nie znosi - czarną i gorzką. Właśnie,
że tak. Właśnie, że będzie cierpieć! Cierpieć i umartwiać
się, bo jaki jest sens umilać sobie to koszmarne życie?! Jaki?!
Skoro i tak spotykają ją same rozczarowania.
A może do niego zadzwonić? - przyszło jej nagle do gło
wy. Albo wysłać wiadomość? Może uda się jakoś to wszystko
odkręcić. Żeby było jak dawniej... Na samo wspomnie
nie poczuła, że oczy robią się mokre. Łyknęła więc kawy
i wzdrygnęła się od jej cierpkiego smaku. Desperacko
sięgnęła po komórkę i napisała esemesa. Najbardziej ża
łosnego z możliwych.
12
Matylda wyznawała w życiu zasadę, że człowiek jest
kowalem swojego losu, że może absolutnie wszystko, pod
warunkiem że naprawdę chce. Irytowało ją niezmiennie
cudze biadolenie i przekonanie, że szczęście jest czymś
z góry danym, na co nie ma się większego wpływu. Stękanie,
utyskiwanie i marudzenie zostawiała innym. Sama wolała
być zadowolona. Koncentrowała się na przyjemnościach
i każdego dnia dostarczała ich sobie jak najwięcej. Dzisiaj
też był taki dzień.
Siedziała przy swoim stylowym jesionowym biurku,
które przewieziono tu dzień przed Wigilią. Postanowiła
wraz z Leonem, że po ślubie, który miał miejsce pierwszego
dnia świąt, a więc wczoraj, przeprowadzi się do niego. Jej
mieszkanie zamierzali na razie wynająć, a w międzycza
sie rozglądać się za jakimś ładnym niewielkim domkiem
na obrzeżach miasta. Kiedy znajdą, sprzedadzą oba miesz
kania i już. Pieniędzy powinno wystarczyć. To Matylda
wiedziała na pewno, bo od dłuższego czasu przeglądała
internetowe oferty biur nieruchomości. Teraz jednak kom
puter włączyła w zupełnie innym celu.
- Leon, pozwól tu, proszę, na minutkę! - zawołała
w stronę drugiego pokoju i za chwilę obok niej stanął
wysoki, trzymający się prosto siwowłosy mężczyzna o po
wściągliwym uśmiechu i szlachetnych rysach twarzy.
- Co o tym sądzisz? - Wskazała na ekran laptopa.
- H m . . . - Leon w skupieniu przestudiował ofertę.
- Zapowiada się nadzwyczaj interesująco!
- W takim razie jedziemy? - upewniła się Matylda.
- Z tobą pojechałbym na koniec świata - zapewnił
żarliwie i mocno ścisnął jej dłoń.
- Końca świata nie wymagam! - oświadczyła Matylda
pogodnie. - Ale wycieczka do Rzymu marzyła mi się
od dawna.
13
- Cześć dziewczynki! - zakrzyknęła radośnie Jolka,
punkt ósma wkraczając do jednego z gabinetów w urzędzie
marszałkowskim, gdzie pracowała.
- A co ty taka zadowolona od samego rana? - rzuciła
jej na powitanie Beata.
- Bo nie mam powodów do smutku - odparła tamta
lekko i mrugnęła do siedzącej przy biurku pod ścianą
Klary, która w odpowiedzi zdobyła się ledwie na smętny
uśmiech.
- N o , no, niektórym to naprawdę niewiele trzeba
do szczęścia - zauważyła z przekąsem Beata. - Tylko po
zazdrościć!
Popatrzyła krytycznie na Jolkę, a następnie poprawiła oku
lary na nosie i wystukała coś na klawiaturze komputera.
- I jak tam po świętach? - zagadnęła Jolka, wieszając
płaszcz w szafie.
- Sądząc po humorze, twoje najwyraźniej były udane
- mruknęła kąśliwie Beata, nie odrywając wzroku od mo
nitora. - Ale nie ciesz się tak, nie ciesz, bo zaraz ci ten
humorek zepsuję... - Zawiesiła głos i wyczekująco spoj
rzała na Jolkę. Brak jakiejkolwiek reakcji trochę ją zawiódł.
Nie lubiła być lekceważona. A już najbardziej nie lubiła,
gdy wbijane przez nią szpileczki okazywały się nieco tę-
pawe. - Szef cię szukał - dokończyła takim tonem, jakby
chodziło co najmniej o redukcję etatów.
- Tak, a czego chciał?
- Mówił coś o wnioskach unijnych - wtrąciła się
Klara.
- A racja, wypełniałam jeden przed świętami - rzuciła
Jolka z roztargnieniem.
- To teraz szybko sobie przypomnij, co w nim schrza-
niłaś - poradziła Beata i kącik ust drgnął jej nieznacznie
w perfidnym uśmieszku.
14
Jolka obrzuciła ją znudzonym spojrzeniem, a następnie
wyjęła z szafki kubek na kawę i pstryknęła czajnik elek
tryczny. Beata skapitulowała i postanowiła swoją uwagę
przenieść na Klarę.
- Marnie dziś wyglądasz - zauważyła, zsuwając okulary
na czubek nosa. - Masz jakiś problem... - Z obłudnym
współczuciem pokiwała głową.
- Ten co zawsze - westchnęła przygnębiona Klara.
- O! Biedaczko! - Beata spojrzała na nią z politowa
niem. - Ale trzymasz się jakoś?
- Z trudem... - wyznała Klara i łyknęła zimnej herbaty
z kubka.
- Ty to też masz w tym życiu... - zauważyła Beata
ubolewająco-słodkim głosem. - Nie ma czego zazdrościć.
- Poczuła gdzieś w środku dziwną przyjemność, a zaraz
potem pomyślała, że bardzo lubi Klarę. Tę biedną, nieszczę
śliwą Klarę, której wszystko w życiu tak źle się układa.
* * *
Roman Mędziński przystanął tuż przed wejściem
do przychodni i oparł się o barierkę, by chwilę odpocząć.
Sił trzeba nabrać, zanim się ruszy do rejestracji.
- A zdrowym trzeba być, żeby chorować! - mruknął
sam do siebie. - A szczególnie w tych czasach - uściślił,
kręcąc z potępieniem głową. Poprawił pod pachą opasłe
tomisko i pchnął szklane drzwi.
W rejonowym ośrodku zdrowia, mimo wczesnej pory,
kłębił się dziki tłum. Kolejka posuwała się jednak w miarę
sprawnie. Roman otrzymał 37 numerek i spokojnie prze
szedł do poczekalni. Pod gabinetem internisty zajął ostatnie
wolne krzesło. Siadając, wydał z siebie ciężkie stęknięcie,
po czym z namaszczeniem ułożył sobie na kolanach pod
ręczną encyklopedię zdrowia. Wzrokiem przychodnianego
wygi obejrzał dokładnie pozostałych oczekujących, roz-
15
ważając, z kim tu najlepiej odbyć zdrowotną pogawędkę.
Wzrok jego padł na ogorzałego mężczyznę, zajmującego
sąsiednie krzesło. Mężczyzna siedział z wyciągniętą przed
siebie, wyraźnie usztywnioną nogą, a w ręku dzierżył
kulę rehabilitacyjną, zagradzając nią dojście do drzwi
gabinetu.
- A przepraszam - zagadnął Roman, nachylając się
w jego stronę - a który numerek teraz wszedł?
- Dwudziesty pierwszy - odburknął tamten i nerwowo
poruszył kulą.
- Ale na wizytę to się wchodzi nie po numerkach, tylko
według kolejności, kto prędzej przyjdzie - odezwała się
siedząca naprzeciwko kobieta w filcowym kapeluszu.
- Co według kolejności, jakie według kolejności... - zi
rytował się ten z kulą. - Przyszła chwilę wcześniej i myśli,
że się wepchnie bez czekania - wytłumaczył Romanowi.
- Po moim trupie! - oznajmił i stuknął kulą w posadzkę.
- Ale ja tu od siódmej rano czekam! - argumentowała
kobieta w kapeluszu, rozglądając się po oczekujących
w poszukiwaniu poparcia.
- A co mnie obchodzi, od której tu pani siedzi?! - odparł
zaczepnie ten z kulą i również popatrzył na zgromadzo
nych w poczekalni pacjentów. - Jak dla mnie, to całą noc
może se siedzieć! Lubi, niech siedzi! Ja nie lubię, to się
rejestruję telefonicznie! - poinformował wszystkich.
- To już jest szczyt wszystkiego! - Kobieta w kapeluszu
poderwała się z krzesła i stanęła przy drzwiach.
- Pani się tak nie pcha! - Mężczyzna z kulą wstał nie
zdarnie i też ustawił się obok drzwi, niby to przypadkiem
trącając antagonistkę ramieniem.
- Proszę mnie nie dotykać, bo wezwę policję! - postra
szyła go piskliwym głosem.
- To niech se wzywa. - Na nim nie zrobiło to najmniej
szego wrażenia. - Milicja przyjedzie i ciekawe komu przyzna
rację.
16
- Milicja to była za komuny, teraz jest policja - popra
wiła go z satysfakcją.
- Była milicja, to się ludzie bardziej bali i przynajmniej
porządek był! - odparował na to z przekonaniem. - A teraz
co się wyprawia? Kombinatorstwo wszędzie! - Ruchem
głowy wskazał na kobietę w kapeluszu, a następnie po
patrzył na Romana, w nim szukając sojusznika.
- A pan na pewno jest były ubek, skoro tak tęskni
za dawnym ustrojem! - rzuciła na to. - Oni też żadnego
szacunku dla ludzi nie mieli!
- D l a ludzi ja szacunek mam - oświadczył męż
czyzna z kulą. - Ale baba to nie człowiek, nie panie?
- Porozumiewawczo mrugnął do Romana i zaniósł się
rechotem.
- Dyskryminacja! Dyskryminacja w biały dzień! - za
piszczała kobieta.
- O - prychnął pogardliwie - patrzcie ją, feministka
się znalazła.
- Niech mnie pan nie obraża! - Pogroziła mu gniewnie
pięścią. - Ja nie jestem żadna feministka, ja trójkę dzieci
urodziłam i odchowałam! - wygłosiła i sprytnie wykorzy
stując moment, w którym otworzyły się drzwi gabinetu
i wyszedł pacjent, wślizgnęła się do środka.
- Widział pan... - mężczyzna zwrócił się do Romana,
kulą wskazując drzwi. - Takie to ludzie teraz cwane!
- Z niedowierzaniem pokręcił głową.
* * *
- Znowu pomidorowa - mruknął z pretensją Zenon
Krawczyk i zmęczonym wzrokiem spojrzał na talerz
z zupą.
- J a k i e znowu?! - obruszyła się Alina, przecierając
ceratę na kuchennym stole. - Co ty, tata, wymyślasz?
- Chwyciła się pod boki i wojowniczo spojrzała na męża.
- A bo nakupuje tego barachła z przepisami - Zenon
oskarżycielsko wskazał piętrzący się na parapecie stosik
miesięczników kulinarnych - a żadnego z tego pożytku.
Pomidorową ci da na obiad. Pomidorową to i bez gazet można
ugotować. - Z miną skazańca zanurzył łyżkę w talerzu.
- No patrzcie państwo! - zdenerwowała się Alina. - Jakoś
zawsze lubiłeś pomidorową, a dzisiaj nagle przestała ci
smakować!
- Ja nie mówię, że nie lubię, tylko że w kółko to samo
mi dajesz. Co trzy dni pomidorowa... Może się chyba czło
wiekowi znudzić... - wytłumaczył Zenon i siorbnął.
- No wiesz, tata! - oburzyła się Alina. - Ostatni raz
pomidorową gotowałam dwa tygodnie temu!
- Toż mówię - nie ustępował Zenon. - Bez przerwy
to samo. Żadnego urozmaicenia!
- Ciesz się, że masz codziennie ciepłe, świeże, domowe
i pod nos podane! Inne żony to wyślą męża do stołówki
i mają święty spokój - powiedziała Alina. Urażona obróciła
się na pięcie i zabrała do wycierania naczyń z suszarki.
- A skąd ty wiesz, czy by mi lepiej nie smakowało
w stołówce? - rzucił Zenon złośliwie.
- To proszę bardzo, możesz tam jeść, choćby od jutra, droga
wolna. - Alina zamaszyście wskazała na drzwi. - Dla mnie
to lepiej, jak nie będę pół dnia przy garach stała! Wreszcie
się sobą zajmę!
- Ta... już to widzę - mruknął z przekąsem.
- A żebyś wiedział, że tak właśnie zrobię! - odgrażała
się Alina. - Od jutra! I będę jak inne kobiety leżeć na ka
napie, pachnieć i jeździć do Ciechocinka! Moja noga ani
w kuchni nie postanie. A ty - energicznie pomachała
w jego stronę ścierką do naczyń - jak ci moja kuchnia
nie smakuje, to sobie jedz, co chcesz! Choćby pokarm dla
rybek! Nic mnie to nie obchodzi!
- Skończyłem! - obwieścił Zenon i demonstracyjnie
odsunął od siebie pusty talerz po zupie.
18
- To sprzątnij po sobie, co to, ja służąca jestem, że mnie
informujesz? - skarciła go Alina, po czym, nim Zenon
zdążył cokolwiek zrobić, zabrała mu sprzed nosa talerz
i od razu włożyła pod strumień ciepłej wody. Następnie
sięgnęła do zamrażarki i wyjęła z niej solidny kawałek
schabu, by odtajał. Jutro na obiad zrobi kotlety, żeby jej
znowu dziad nie marudził.
* * *
- I czego chciał szef? - Beata wbiła w Jolkę ciekawskie
spojrzenie.
Jolka machnęła ręką.
- Nic specjalnego, takie tam...
- Oj, już nie bądź taka tajemnicza i zdradź, co też mą
drego tym razem wymyślił!
Jolka rozejrzała się po pokoju.
- Klary nie ma?
- Poszła do księgowości - wyjaśniła Beata. - Zauważyłaś
- ściszyła głos do szeptu - co się z nią ostatnio dzieje?
- Nie... A co ma się dziać?
- No weź nie udawaj... - Beata przewróciła ocza
mi. - Zaniedbana, zmarnowana, siwe odrosty, ciągle
w tych samych ciuchach - wyliczała, bez powodzenia
próbując ukryć zadowolenie. - Od czasu... no wiesz
- znacząco spojrzała na Jolkę - to nic nowego sobie nie
kupiła. Biedaczka! Tak ją to załamało! - Z obłudną troską
pokręciła głową.
- Chyba trochę przesadzasz. Zresztą to jej życie i jej
sprawy, nam nic do tego, nie?
- No nie wiem, czy tak do końca jej sprawy, przecież
razem pracujemy i widzimy, co się z nią dzieje - kontynuo
wała Beata z zapałem. - Biedaczka! - powtórzyła i spojrzała
na Jolkę w oczekiwaniu, że i ona coś powie. - Za to ten jej
żyje sobie w najlepsze! Wczoraj go widziałam, jak szedł
19
przez miasto z jakąś rudą za rękę. Myślisz, że to coś po
ważnego? - zapytała z nutką nadziei w głosie.
- Beatka - zniecierpliwiła się Jolka. - Nie wiem i kom
pletnie mnie to nie interesuje!
- Oj, z tobą to już w ogóle pogadać się nie da? - Beata
westchnęła i umilkła. Nie na długo jednak, bo jak zawsze
zwyciężyła w niej chęć poplotkowania o bliźnich.
- Uważasz, że powinnam jej powiedzieć? - zagadnęła
po chwili.
- O czym? - Jolka zdjęła z półki opasły segregator.
- Że ten jej prowadza się z jakąś lafiryndą - wyjaśniła
Beata z radosnym półuśmieszkiem.
- A po co chcesz ją o tym informować?
- No jak to? Z życzliwości!
Na te słowa do pokoju weszła Klara.
- I co, załatwiłaś? Dadzą ci tę pożyczkę? - zaintereso
wała się Beata.
- Tak, tak, wszystko się udało. - Klara po raz pierwszy
dzisiaj zdobyła się na uśmiech.
- Oj, to szkoda, że będę musiała zepsuć ci humorek
- zmartwiła się obłudnie Beata.
- Coś się stało?
- Ach - Beata machnęła ręką - miałam ci nie mówić,
ale chyba lepiej, żebyś wiedziała. Widziałam tego twojego.
Szedł przez miasto z jakąś rudą. A już tacy byli zakochani...
- Westchnęła i przewróciła oczami, z satysfakcją zauwa
żając, że Klara pobladła. - Coś mi się wydaje, że to nie
jest przelotna znajomość - dorzuciła jeszcze. Ze zwykłej
ludzkiej życzliwości. Bo z czegóż by innego...
***
- Na co panu ta książka, panie? - Mężczyzna z kulą
wskazał leżącą na kolanach Romana podręczną encyklo
pedię zdrowia.
20
- A do konsultacji potrzebna - wyjaśnił Roman poufa
le. - A po tym, co ja tu wyczytał, to nie wiem, czy mnie
dobrą diagnozę postawili. A...
- Tak panie - przerwał mu tamten wzburzonym głosem
- tak to jest! Choroby nie umią rozpoznać, ale strajkować
bez przerwy to umią!
- A doktor ja przyszedł pokazać, co ja w tej książce
wyczytał - kontynuował Roman. - A bo mi te objawy,
co je mam - ściszył głos i uważnie spojrzał na mężczyznę
z kulą - do jednej groźnej choroby pasują. A był ja ostat
nio, to mi niczego poważnego nie wykryli, a wie pan, jak
to teraz jest. Na zimne trza dmuchać!
- Panie, nic pan nie mów! - Mężczyzna z kulą swobod
niej rozsiadł się na krześle. - Osiem miesięcy mi się noga
grzebie i też nie wiedzą czemu - wyjawił, podciągając
nogawkę spodni i prezentując zabandażowany piszczel.
- W gips wkładali, prześwietlenia robili, jedno, drugie,
bandażem elastycznym kazali owijać, okłady stosować.
Nic, panie, nie pomogło!
- A dlatego ja wziął się na sposób - zdradził Roman,
zaglądając swemu rozmówcy głęboko w oczy. - A ja zawsze
na wizytę przyniosę ze sobą notesik i ja powiem doktor
tak: A niech mi tu, pani kochana, wpisze, jak się nazywa
ta moja choroba. A najlepiej tak fachowo wpisać, żeby
było po łacinie.
- Panie, i na co panu te ich gryzmoły? Przecież to roz-
czytać się nie da!
- A ja już się nauczył - pochwalił się Roman. - A jak
ja jeszcze jakiego zapisu nie mogę rozszyfrować, a to ja po
dejdę sobie do apteki, a poproszę magister, żeby mi prze
czytała. A to mi przeczyta...
- I co, panie, z tym dalej robisz? - zainteresował się
tamten.
- A wtedy to ja sobie w encyklopedii sprawdzam,
czy wszystko się zgadza. A jak ja mam inne objawy, niż
21
piszą, a to ja pójdę do doktor, a ja jej pokażę, co ja wyczytał,
a to ja ją wtedy zapytam, co ona na to.
- Toś pan niezłą znalazł na nich zagwozdkę! - Mężczyzna
aż zatarł ręce.
- A bo ja sobie kiedyś tak usiadł i pomyślał: a co to by by
ło, jak doktor by się pomyliła? A na co innego by mnie
leczyła, a ja na co innego bym wziął i zemarł? A to ja wolę
zawczasu się zabezpieczyć
- I dobrze pan robi! - zgodził się mężczyzna z kulą.
- Oni się tak znają, jak kura na pieprzu. Konowały, pa
nie! Tyle panu powiem. Nic nie umią, strajkować tylko
umią! - powtórzył i podpierając się kulą, wstał z krzesła,
bo właśnie nadeszła jego kolej.
* * *
Klara od dobrej godziny tkwiła ukryta za parkanem.
Zaraz po pracy nie poszła jak zwykle do domu, tylko wsiadła
do tramwaju, który wywiózł ją na drugi koniec miasta.
Teraz, kuląc się z zimna i przestępując z nogi na nogę,
okupowała skwerek pod jednym z wieżowców, z deter
minacją wpatrując się to w pobliski parking, to w ciemne
okna mieszkania na trzecim piętrze. Wiedziała, że skończył
pracę o 17.00. To jedno się nie zmieniło. Była 17.45, więc
lada chwila powinien się pojawić. Ale się nie pojawiał!
Klara poczuła niepokój, a jej myśli zaczęły wypełniać
czarne scenariusze. W przerwach między koszmarnymi
wizjami, niczym spot reklamowy, ukazywała się gadająca
głowa Beaty, niezmiennie wypowiadająca te same sło
wa: „Szedł przez miasto z jakąś rudą. Coś mi się wydaje,
że to nie jest przelotna znajomość". Klara wzdrygnęła się.
Na ciele i duszy robiło się jej coraz zimniej. Postawiła
kołnierz swego szarego płaszcza i wtuliła nos w grafitowy
szalik. Beata na pewno z kimś go pomyliła! To nie mógł
być on - przekonywała samą siebie, drepcząc w miejscu
22
i wytężając w ciemnościach wzrok. Wreszcie na parkingu
pojawił się jego samochód. Zaparkował na pierwszym
wolnym miejscu i wysiadł. Wbrew oczekiwaniom Klary
nie zamknął auta, lecz podszedł do drzwi pasażera, które
z galanterią otworzył. Klarę w jednej chwili oblała fala
gorąca. Nie dochodziły do niej żadne odgłosy. Słyszała
tylko szum w uszach i czuła, jak krew w skroniach pulsuje
jej tak gwałtownie, że aż napina skórę. Nie, nie zemdlała,
choć może wolałaby zemdleć i nie widzieć, jak poda
je rękę wysokiej, rudej kobiecie, pomagając jej wysiąść
z samochodu. I jak ciasno objęci oddalają się w stronę
wieżowca.
***
-Cześć! Masz chwilę? - zapytała Jolka, gdy tylko
Apolonia otworzyła drzwi.
- Pewnie, wchodź - odparła tamta, wpuszczając przy
jaciółkę do środka. - Kawy? - zapytała, ruszając prosto
do kuchni.
- Chętnie! A Robert jest? - Jolka niepewnie zerknęła
w głąb pokoju.
- M ó j szanowny małżonek umówił się z twoim
Grześkiem na piwo. Mają do omówienia jakieś wielce
tajemnicze sprawy...
- E tam! - Jolka lekceważąco machnęła ręką. - Pewnie
zwyczajnie chcą sobie od nas odpocząć.
- Może i tak... - zgodziła się Apolonia bez przekonania.
- Albo szykują jakieś atrakcje na sylwestra... - powiedzia
ła, walcząc z przemożną chęcią wyjawienia Jolce prawdy
o zaręczynowej niespodziance.
- E, przyznam ci się, że idę tam głównie ze względu
na Grześka. Jemu jakoś bardzo na tym zależy, a ja wcale
nie mam ochoty na żadną imprezę - wyznała Jolka.
- O! A to dlaczego?
23
- D a j spokój, kolejny sylwester, kolejny rok w plecy!
- J o l k a westchnęła ciężko. - Masz coś słodkiego na popra
wienie humoru? - Z nadzieją rozejrzała się po kuchni.
- Został piernik od świąt, chcesz?
- Chcę! Będzie piernik dla starego piernika! - mruknęła
wisielczo i zamyśliła się. - A właśnie, jak to się odmie
nia? Facet to stary piernik, a kobieta? Stara pierniczka?!
- Spojrzała pytająco na przyjaciółkę, w końcu polonistkę.
- Dzidzia piernik! - Apolonia parsknęła śmiechem.
- Jeszcze lepiej...
- Hej, nie jest tak źle, mamy dopiero po trzydzieści
jeden lat.
- Właśnie! - Jolka aż podskoczyła na kuchennym stołku.
- Najwyższy czas na ślub, dziecko i co tam jeszcze...
- A ty - Apolonia spojrzała na nią uważnie - nie chcesz
tego?
- Mam tyle lat, ile mam - Jolka westchnęła głęboko
- i wciąż mieszkam z rodzicami. Po studiach poszłam
do pierwszej pracy, jaka się trafiła. Nudna i nierozwijająca,
ale stała i w miarę pewna. Cały czas liczyłam, że ją zmie
nię, że na poważnie zajmę się... No wiesz, czym...
- Wiem - potwierdziła Apolonia.
- No właśnie. Ale nic nie robiłam, bo wydawało mi się,
że jeszcze zdążę, że jeszcze mam czas. A tak naprawdę
to utknęłam w tym cholernym urzędzie za tym cholernym
biurkiem i boję się, że już tak zostanie...
- A co ma ślub do tego?
- Chodzi o to, że ja tak naprawdę jeszcze nigdy nie zro
biłam nic tylko dla siebie. Nie żyłam na własny rachunek.
Nie mieszkałam sama. Nawet na studiach, bo tu miałam
uczelnię. Za jakiś czas pewnie wyjdę za Grześka i od ro
dziców przeprowadzę się do niego. Rozumiesz?
- Ale to przecież naturalne - powiedziała spokojnie
przyjaciółka. - Skończy się jeden etap, zacznie następny.
- Właśnie! A ja już nie zrealizuję swoich planów! Nie
24
spełnię marzeń! Bo trzeba będzie myśleć o zapewnieniu
bytu rodzinie. No więc będę chodzić do tej nudnej roboty
i przez kolejnych trzydzieści lat spłacać kredyt na miesz
kanie.
- A l e . . . - Apolonia zawahała się - przecież wszyscy
tak żyją.
- Rany! - Jolka ze wzburzenia aż poderwała się na równe
nogi. - Mówisz jak moja matka! - krzyknęła z żalem. - Dla
każdego jeden szablonik, co?! I jedyny słuszny pomysł
na życie!
* * *
- Co ty, kobieto, taki raban od świtu robisz?
Zenon zjawił się w progu kuchni, dokąd przywiódł go
miarowy dźwięk tłuczka do mięsa.
- Obiad szykuję - wyjaśniła Alina, odrywając się od roz
bijania schabu. - Sam się nie zrobi.
- Znowu kotlety - mruknął Zenon zrzędliwie.
- T a t a , ja cię proszę, ty mnie nie denerwuj! - Alina
chwyciła się pod boki i rzuciła mężowi ostrzegawcze
spojrzenie.
- Jak nie pomidorowa, to schabowe - ciągnął Zenon
trucicielskim tonem. - Ciągle to samo...
- Nie smakuje w domu, to proszę: do stołówki - zde
nerwowała się Alina. - Dla mnie to lepiej. Wreszcie będę
miała czas dla siebie! Jak inne kobiety! A nie ciągle tyl
ko przynieś, wynieś, pozamiataj. Jak jakaś posługaczka!
I żadnej wdzięczności!
- Pójdę, żebyś wiedziała, że pójdę - odciął się Zenon.
- I jeszcze tam sobie kogo zapoznam! - Wyprężył dumnie
pierś odzianą w nadgryziony zębem czasu i przez mole
sweterek w tureckie wzory, którego za nic nie pozwolił
wyrzucić.
- D r o g a wolna! - Alina zamachnęła się tłuczkiem
25
w kierunku drzwi. - Zapoznawaj! Zapoznawaj! Ciekawe
tylko, kto zechce takiego gderliwca?!- Ale idź! Idź!
Przynajmniej będę miała spokój, wyrwę się z tego kie
ratu i w końcu coś dla siebie zrobię.
- Ciekawe, co też takiego?
- Do Ciechocinka sobie pojadę! Na dwa tygodnie!
Do sanatorium! A ty tu zostaniesz sam jak palec! I wtedy
zobaczysz!
- Nie sam, bo z Jolą - przypomniał jej Zenon.
- Z Jolą! - prychnęła Alina. - Jolcia to zaraz za mąż
wyjdzie. Tylko patrzeć, jak jej się Grzesiu oświadczy! - po
wiedziała z przekonaniem. - Myślisz, że się oświadczy?
- zapytała po chwili już mniej pewnie.
- Kto to wie, czy on ma akurat takie plany... - Zenon
zrobił nieodgadniona minę i podrapał się po głowie.
- Ty, tata, już mnie lepiej nie denerwuj. - Alinie naraz
zrobiło się gorąco, więc rozpięła guzik fartucha.
- Taka jesteś pewna, że się ożeni z naszą Jolką? A co,
zwierzał ci się? - zapytał Zenon zaczepnie i przygładził
przerzedzone włoski. - Bo jakoś nic nie słyszałem...
- oświadczył z przemądrzałą miną i zaplótł dłonie za ple
cami.
- Nie zwierzał, ale zwierzy! - oświadczyła z mocą Alina.
- Zaproszę go na wtorek wieczór - powiedziała bardziej
do siebie niż do męża. - Jolci nie będzie, bo ma ten swój
kurs fotografii, to wtedy ja go zapytam! Wprost go zapytam!
Już on mi wyśpiewa... - oświadczyła i dla przypieczęto
wania sprawy trzepnęła tłuczkiem w drewnianą deskę
z mocno już zmaltretowanym kawałkiem schabu.
***
Irena Grabik od rana nie czuła się najlepiej. Łamało
ją w krzyżu, strzykało w uchu, głowa ciążyła bardziej niż
zwykle. Tylko patrzeć, jak rozbierze ją grypa. Ale czego
26
się spodziewać po takiej zimie? Jeden dzień ciepły, drugi
zimny, jednego słońce, drugiego deszcz, jednego minus 6,
drugiego plus 6 i tak w koło Macieju. Kiedyś zima to była
zima! A teraz zima to jest nie wiadomo co.
- I jak tu człowiek ma się dobrze czuć? Ja nie wiem,
co to będzie, jak tak dalej będzie... - stęknęła Irena i sięg
nęła do jednej z szuflad meblościanki, by wyjąć legity
mację ubezpieczeniową. Pójdzie do doktorki i ta niech
jej coś tam profilaktycznie zapisze. Lepiej na zapas wziąć
lekarstwo, niż się potem męczyć z grypą całymi tygodnia
mi. Schowała dokument do torebki i westchnęła ciężko.
Następnie otworzyła wieko szafy i z głębokim namysłem
przyjrzała się swej garderobie. W poczekalni u doktorki
to zawsze są okrutne przeciągi. Tylko patrzeć, jak człowieka
zaraz weźmie i przewieje. A wtedy to już koniec! Toteż
trzeba coś ciepłego naszykować - postanowiła, sięgając
po brązową wełnianą spódnicę. Do niej bluzka, na to pu
lower i dla pewności jeszcze rozpinany sweterek do pół
uda - zdecydowała, niespiesznie przesuwając wieszaki.
Na jednym z nich w przezroczystym foliowym pokrowcu
wisiała liliowa garsonka. Irena wystąpiła w niej po raz
pierwszy we wrześniu zeszłego roku, na ślubie córki
Apolonii, i to właśnie Lonka namówiła ją na ten kolor.
Irena wolała raczej barwy ciemne i stonowane. Takie nie
za bardzo rzucające się w oczy. Brąz, granat, czerń... Ale
Lonka uparła się, by sprawiła sobie w końcu coś jasnego.
No i mówiła jeszcze, że nie chce żadnej czerni na swoim
ślubie, bo to przynosi pecha. Wobec tego argumentu Irena
musiała ustąpić. Zresztą kostium przydał się po raz drugi
kilka dni temu, gdy ślubowała jej teściowa Matylda.
- I więcej go pewnie nie założę, bo ani nie mam gdzie
w nim chodzić, ani z kim - powiedziała na głos i poczu
ła smutek. Uświadomiła sobie, chyba po raz pierwszy
od śmierci męża, że jest sama. I będzie coraz bardziej
sama. Dzieci dawno poszły na swoje. Spotyka się z nimi,
27
to prawda, w każdą niedzielę na rodzinnym obiedzie, ale
zaraz potem uciekają do siebie. I trudno się dziwić, mają
swoje życie, a ona swoje. Ale co to za życie... Westchnęła.
Nie takie jak u Matyldy - nagle, nie wiedzieć dlaczego,
przyszła jej na myśl teściowa. Ona to dopiero ma dobrze.
Zapoznali się z panem Leonem, ślub wzięli i teraz na starość
sami nie zostaną. Ale Matyldzie to może więcej wypada,
do życia jest taka bardziej odważna i ludzkim gadaniem
się nie przejmuje. A Irena? No jak by to wyglądało, żeby
matka dzieciom i babcia wnukom z jakimś panem sym
patyzowała? Ledwie męża piętnaście lat temu pochowała,
a już by się miała z kimś spotykać? A co by na to sąsiedzi
powiedzieli? - zastanawiała się, z przestrachem myśląc,
że zaraz wzięliby ją na języki. E, mnie to nie wypada
- rozżalona machnęła tylko ręką. A potem, garbiąc się
przeraźliwie, złorzecząc w duchu na swój ciężki los i roz
bryzgując butami topniejący na ulicach śnieg, poczłapała
do przychodni.
* * *
- Dzień dobry, kochanie. Przepraszam za ten nieład, ale
nie zdążyłam się jeszcze do końca rozpakować - wyjaś
niła Matylda, wprowadzając Jolkę do salonu i wskazując
na ustawione pod ścianą kartony. - Z częścią pomógł
mi Leon, ale dziś umówił się z kolegami na szachy, więc
kartony postoją jeszcze do jutra.
- Proszę się nie przejmować, zresztą ja nie będę prze
szkadzać, przyniosłam tylko te zdjęcia ze ślubu i uciekam
- odparła Jolka.
- A l e ż mowy nie ma o przeszkadzaniu! - zaprote
stowała gwałtownie Matylda. - Zaraz zaparzę herbatki.
- Uśmiechnęła się serdecznie do swego gościa i zaprasza
jąco wskazała na fotel, a sama poszła do kuchni.
28
- Pyszne rogaliki - pochwaliła Jolka niedługo potem,
z błogim wyrazem twarzy kończąc trzeciego. - I to na
dzienie! Uwielbiam konfiturę z róży!
- Miło widzieć, jak komuś smakuje. Proszę, skosztuj
jeszcze jednego. - Zachęcająco podsunęła w jej stronę
talerz.
- Nie, nie, dziękuję! Muszę zastopować, bo wie pani,
jeszcze trochę i ubranka zaczną mi się kurczyć!
- W takim razie nie namawiam... Ale może jeszcze
herbatki? - Matylda sięgnęła po porcelanowy imbryk.
- No nie wiem... Chyba powinnam już się zbierać.
- To nie obejrzymy razem zdjęć? - zdziwiła się Matylda,
wskazując na leżącą między nimi płytę.
- A chce pani?
- Oczywiście! Przecież to zdjęcia z mojego ślubu! No
i jestem ciekawa, jak się spisał nasz fotograf. - Mrugnęła
porozumiewawczo do swego gościa.
- E, jaki tam ze mnie fotograf... - Jolka zarumieniła się
nieznacznie.
- O tym zaraz się przekonamy - oświadczyła Matylda
i poszła do drugiego pokoju po laptopa.
- Ależ jestem podekscytowana! - wyznała chwilę po
tem, gdy płyta była już w komputerze i obie z napięciem
wpatrywały się w monitor. - Gotowa? - Z zawadiackim
błyskiem w oku spojrzała na Jolkę, a gdy ta skinęła głową,
starsza pani kliknęła i na ekranie pojawiła się pierwsza
fotografia. A potem następne...
Matylda przyglądała im się uważnie. Chwilami uśmie
chała się z sentymentem, chwilami z niedowierzaniem krę
ciła głową, chwilami zastygała w pełnej namysłu pozie.
- Ho, ho - powiedziała w końcu. - Tego się nie spo
dziewałam...
- Nie podobają się pani... - domyśliła się Jolka, próbując
ukryć zawód.
- Ależ wprost przeciwnie! Podobają i to bardzo! Nawet
29
nie sądziłam, że tak dobrze uchwycisz nastrój! - Matylda
zamilkła na chwilę i utkwiła w Jolce uważny wzrok.
- Umiesz patrzeć! - powiedziała wolno. - Zawsze umiałaś!
Szkoda, że wtedy... - Urwała i uśmiechnęła się lekko.
Otworzyła usta, jakby chciała coś jeszcze dodać. Ale nie
dodała. Nie musiała. Zrozumiały się bez słów.
* * *
- Dzień dobry. - Irena Grabik zgaszonym spojrzeniem
obrzuciła pacjentów w poczekalni i przycupnęła na pierw
szym wolnym krześle. - Przepraszam, który numerek teraz
wszedł?
- A tego to pani nie dojdzie. - Mężczyzna siedzący
obok dyskretnie przysunął się w jej stronę. - A bajzel
tu taki mają... A jedni mówią, po numerkach się wchodzi,
a drudzy, że po kolejności, bo pierwej przyszli i już długo
czekają. A jak to jest naprawdę, to sam diabeł nie wie!
- Ale w takim razie skąd ja mam widzieć, kiedy jest
moja kolej? - zaniepokoiła się Irena.
- O nic się, pani kochana, nie martw - pocieszył ją Roman
Mędziński. - A po mnie pani wejdzie. A bo ja ostatni je
stem, po tej pani i tym panu, i jeszcze tej pani - wyjaśnił,
wskazując oczekujących.
- To ja będę po panu - potwierdziła Irena, zdjęła chustę
z płaszcza, złożyła ją w trójkąt i umieściła na kolanach.
Odruchowo zerknęła na kolana swego sąsiada, na któ
rych spoczywał opasły tom podręcznej encyklopedii zdro
wia.
- A skonsultować się muszę - powiedział Roman, ło
wiąc jej zdziwione spojrzenie. - A bo mnie się wydaje,
że coś ja mam nie to, co mnie wykryli.
- Tak... - Irena spojrzała na niego z pełnym zrozumie
niem. - Tak to jest, proszę pana, śpieszą się ci lekarze, ani
dokładnie nie wysłuchają, co komu dolega, tylko szybko
30
recepta i wołać następnego. Co to dalej będzie, jak tak
dalej będzie? - Westchnęła ciężko i rozłożyła ręce.
- A ma pani rację, pani kochana. Prywatnie by się
człowiek leczył, to by się wyleczył, bo to zaraz inne po
dejście. A jak się człowiek leczy na ubezpieczalnię, to się
wyleczyć nie może!
- Oj - Irena potakująco skinęła głową - żeby pan wie
dział, że ma pan rację...
- A co człowiekowi powiedzą, to też gdzie indziej
trzeba potwierdzić. - Roman z miną znawcy postukał
w encyklopedię. - A mojego sąsiada, dwa piętra niżej
mieszkał - ściszył głos do szeptu i znowu przybliżył się
do Ireny - a to na co innego leczyli, a na co inne wziął
i zemarł. A bo go źle leczyli...
- Co też pan powie? - przejęła się Irena.
- A patrzę tak któregoś dnia przez okno: pogotowie
stoi. - Roman zaczął swą sztandarową opowieść. - A myślę
sobie, a do kogo to pogotowie? A tu zaraz z klatki widzę,
jak wychodzą ze starym Jóźwiakiem na noszach. Sąsiadem
znaczy - wyjaśnił i rozsiadł się wygodnie.
- I co też mu się stało?
- A pani kochana, a to cała historia... - zapowiedział
Roman. - A bo to było tak. Najpierw to go leczyli na żo
łądek. A bo coś go tak w mostku pobolewało, a to mu po
wiedzieli, że pewnie od żołądka. A to mu coś tam zapisali,
ale to nic nie pomagało. A to go wysłali na gastroskopię.
A to mu włożyli tę rurę, a co się biedak umęczył na tym
badaniu... - Roman aż chwycił się za głowę. - A żeby
to chociaż co wykazało, a to nic nie wykazało.
- I co to dalej z nim było? - ponagliła swego rozmówcę
Irena, bo historia Jóźwiaka ją wciągnęła.
- A mu powiedzieli, że jak nie żołądek, to może być
zapalenie płuc. A to go na prześwietlenie skierowali. A zro
bili mu prześwietlenie, a i znowu nic.
- Znowu nic... - zmartwiła się Irena.
31
- A któregoś dnia patrzę, a pogotowie stoi! A Jóźwiaka
wynoszą! A pani kochana - Roman zrobił minę stosowną
do przekazania złej wiadomości - a jak go zabrali, to już
nie wrócił!
- Coś podobnego! - Irena z przejęcia szerzej otworzyła
oczy. - I na co też zaniemógł?
- A zawału dostał. A bo ile to serce może wytrzymać?
A bo to ile można żyć w niewiedzy chory czy nie chory.
A Jóźwiak starszy człowiek był...
- O, to szkoda człowieka - westchnęła Irena.
- A widzi pani kochana, a takie to życie. - Roman po
kiwał głową. - A to już ze trzy miesiące będą, jak poszedł
w piach.
Irena nic nie powiedziała, tylko empatycznie pokiwała
głową.
- A wszystkich nas to czeka. - Roman smutno popatrzył
po zgromadzonych w poczekalni pacjentach. - Wszyscy
pójdziemy w piach! - obwieścił apokaliptycznym tonem
i zamilkł.
* * *
- Grzesiu, Grzesiu! Tak się cieszę, że przyszedłeś! - Alina
z właściwą sobie zamaszystością wycałowała gościa w oba
pliczki. - Powieś sobie kurteczkę - zakomenderowała,
niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. - A usiądziemy
sobie tutaj - wskazała pokój gościnny.
- Dobry wieczór - powiedział Grzesiek w stronę za
słoniętego gazetą Zenona Krawczyka.
- A, to ty. - Ojciec Jolki oderwał się od rubryki spor
towej. - Czy taki dobry, to się jeszcze okaże! - Zaśmiał
się złowróżbnie, a następnie pedantycznie złożył gazetę,
zrobił zagadkową minę i wbił wzrok w czubki swych
rozdeptanych kapci.
- Ty go, Grzesiu, tylko nie słuchaj - odezwała się Alina.
32
- Przyniosłam ci coś do jedzenia, bo pewnie zgłodnia łaś - powiedziała Alina i postawiła na biurku talerz z górą kanapek. - Nie, błagam, będę wyglądać jak jakiś tucznik - jęknęła Jolka. - Na razie to wyglądasz jak zamorek! - Alina zachęcająco podsunęła talerz w stronę córki. - Nie dość, że zamorzona, to jeszcze się ślepisz przy tym komputerze! - Z dezaprobatą pokręciła głową. - N i e ślepię, tylko obrabiam zdjęcia ze ślubu pani Matyldy - wyjaśniła Jolka, z namysłem przechylając gło wę i oceniając efekt kilkugodzinnej pracy. - Właściwie to już skończyłam! Chcesz zobaczyć? - Mogę zobaczyć... - odparła Alina, siląc się na obojętny ton i strzepując nieistniejący pyłek z opinającego ciało stylo- nowego fartucha do pół łydki. - Choć ja to bym wolała oglądać zdjęcia z twojego ślubu, a nie jakichś obcych ludzi. - O rany, znowu zaczynasz? - Co zaczynam, co zaczynam? Ty już masz trzydzieści jeden lat! - powiedziała Alina dobitnie i spojrzała na córkę wiele mówiącym wzrokiem. - N o . . . zgrzybiała staruszka ze mnie - zachichotała tamta. - W temacie ślubu ciebie się tylko żarty trzymają. - Alina, by ukoić skołatane nerwy, sięgnęła po kanapkę z kiełbasą domowej roboty. - O - wskazała na ekran komputera - pani 9
Matylda, starsza osoba, mogłaby być twoją babcią, a już drugi raz za mąż wyszła. I co? Nie wstyd ci tak patrzeć, jak inni się pobierają? - Jakoś nie wstyd - wyznała beztrosko Jolka. - A powinno! - oświadczyła Alina, wypuszczając przy okazji z ust obłok o zapachu majeranku i czosnku. - Bo w tym wieku już dawno powinnaś mieć męża i dzieci! Jak wszyscy! - Jasne! Najważniejsze to żyć jak wszyscy - mruknęła Jolka z przekąsem. Kątem oka zerknęła na ekran monitora, gdzie pojawiła się fotografia przewiązanych stułą dłoni ze złotymi ob rączkami. Następnie spojrzała na wierzch własnej dłoni, po czym ją odwróciła i z uwagą przestudiowała linie pa pilarne. Całe szczęście, pomyślała, że nie u wszystkich biegną one jednakowo. Zdmuchując świeczki na torcie, widząc spadającą gwiaz dę, kupując złotą rybkę, zatrudniając specjalistę od feng- -shui i za jego radą malując drzwi wejściowe na czerwono, myślimy o jednym: marzeniach. To one nadają życiu sens i dodają kolorów. Bo przecież gdyby nie myśl o lepszym życiu, szczęściu, zdrowiu, miłości, fortunie, czy w ogóle wstawalibyśmy z łóżka na dźwięk budzika? Czy z uporem pukalibyśmy po raz wtóry do tych samych drzwi? A jeśliby znowu zamknięto je nam przed nosem, czy szukalibyśmy okna albo chociaż lufcika? Gdyby nie marzenia, ileż mniej by nas spotkało przygód, doświadczeń i życiowej frajdy. A tak że łez, rozczarowań i wyrzeczeń. Bo przecież nic nie dzieje się samo i nic nie spada z nieba. No, może czasami... * * * - I co, ładny? - Grzesiek z nadzieją spojrzał na Apolonię i Roberta. 10
- Śliczny! - odparła ona, a Robert z uznaniem pokiwał głową. - Myślicie, że się spodoba? - Grzesiek nerwowo wy łamał palce. - Na pewno! Super trafiłeś w jej gust! - zapewniła Apolonia. - Kurczę, strasznie się denerwuję - wyznał, odbierając od niej pudełeczko z pierścionkiem. - Spokojnie stary, bo nam zejdziesz na zawał jeszcze przed oświadczynami. - Robert zaśmiał się i poklepał go po ramieniu. - Nie wymiękaj, będzie dobrze. - Chyba się zgodzi, nie? - Grzesiek z niepokojem spoj rzał na przyjaciół. - Zgodzi! - odparli chórem. - A myślicie, że się spodziewa? - zapytał, zerkając na oprawiony w białe złoto brylant. -Oświadczyn? Na pewno nie! - powiedziała Apolonia. - Tylko błagam, nie wygadaj się. - Grzesiek posłał jej proszące spojrzenie. - No wiesz? Za kogo mnie masz... - Przepraszam, ale jesteś jej najlepszą przyjaciółką i... - I na pewno nie zepsuję jej takiej niespodzianki! - D z i ę k i ! - Grzesiek uśmiechnął się ciepło do niej i Roberta. - Dzięki, że pomagacie mi to zorganizować i w ogóle... - Jesteśmy interesowni. Liczymy, że załapiemy się na kawałek weselnego tortu, prawda żono? - Robert po rozumiewawczo mrugnął do Apolonii. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to może się udać jeszcze tego lata - wyraził nadzieję Grzesiek. - No to Jolkę czeka przełomowy rok! - podsumowała z uśmiechem Apolonia. I zdaje się, że wypowiedziała te słowa we właściwą godzinę... 11
Klara weszła do mieszkania i z ulgą postawiła na pod łodze ciężką torbę podróżną. Nie zdjęła nawet płaszcza, tylko od razu poszła do kuchni nastawić wodę na kawę. Tu usiadła przy stole i zagapiła się na biało-grafitowe szafki. Następnie przeniosła wzrok na ściany, pomalowane jednym z odcieni szarości, i pomyślała, że jej życie jest równie szare i beznadziejne. Rozpięła płaszcz, bo zrobiło się jej gorąco i sięgnęła do przewieszonej przez ramię torebki. Wyjęła z niej komórkę i z nadzieją spojrzała na wyświetlacz. Nic. Żadnej wiadomości. Żadnego nieodebranego połączenia. Przez całe święta też milczała jak zaklęta. A może się zepsuła - pomy ślała Klara, patrząc na wysłużony aparat. Wystukała swój domowy numer i w pokoju obok zaraz odezwał się telefon. Więc jednak działa... Klara poczuła charakterystyczny ucisk w gardle. Nie, nie będzie płakać! Obiecała sobie, że w te święta się nie rozklei. A święta jeszcze trwają. Jeszcze kilka godzin... Zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w dłonie. Zabolało! I dobrze, niech boli. Skoncentruje się na tym bólu, to przynajmniej nie będzie myśleć o tym, jak jej źle. Pstryknął czajnik, więc podniosła się z krzesła i zalała kawę. Miała ochotę na białą z dwiema czubatymi łyżkami cukru, ale celowo nie zostawiła w kubku miejsca nawet na śmietan kę. Wypije taką, jakiej nie znosi - czarną i gorzką. Właśnie, że tak. Właśnie, że będzie cierpieć! Cierpieć i umartwiać się, bo jaki jest sens umilać sobie to koszmarne życie?! Jaki?! Skoro i tak spotykają ją same rozczarowania. A może do niego zadzwonić? - przyszło jej nagle do gło wy. Albo wysłać wiadomość? Może uda się jakoś to wszystko odkręcić. Żeby było jak dawniej... Na samo wspomnie nie poczuła, że oczy robią się mokre. Łyknęła więc kawy i wzdrygnęła się od jej cierpkiego smaku. Desperacko sięgnęła po komórkę i napisała esemesa. Najbardziej ża łosnego z możliwych. 12
Matylda wyznawała w życiu zasadę, że człowiek jest kowalem swojego losu, że może absolutnie wszystko, pod warunkiem że naprawdę chce. Irytowało ją niezmiennie cudze biadolenie i przekonanie, że szczęście jest czymś z góry danym, na co nie ma się większego wpływu. Stękanie, utyskiwanie i marudzenie zostawiała innym. Sama wolała być zadowolona. Koncentrowała się na przyjemnościach i każdego dnia dostarczała ich sobie jak najwięcej. Dzisiaj też był taki dzień. Siedziała przy swoim stylowym jesionowym biurku, które przewieziono tu dzień przed Wigilią. Postanowiła wraz z Leonem, że po ślubie, który miał miejsce pierwszego dnia świąt, a więc wczoraj, przeprowadzi się do niego. Jej mieszkanie zamierzali na razie wynająć, a w międzycza sie rozglądać się za jakimś ładnym niewielkim domkiem na obrzeżach miasta. Kiedy znajdą, sprzedadzą oba miesz kania i już. Pieniędzy powinno wystarczyć. To Matylda wiedziała na pewno, bo od dłuższego czasu przeglądała internetowe oferty biur nieruchomości. Teraz jednak kom puter włączyła w zupełnie innym celu. - Leon, pozwól tu, proszę, na minutkę! - zawołała w stronę drugiego pokoju i za chwilę obok niej stanął wysoki, trzymający się prosto siwowłosy mężczyzna o po wściągliwym uśmiechu i szlachetnych rysach twarzy. - Co o tym sądzisz? - Wskazała na ekran laptopa. - H m . . . - Leon w skupieniu przestudiował ofertę. - Zapowiada się nadzwyczaj interesująco! - W takim razie jedziemy? - upewniła się Matylda. - Z tobą pojechałbym na koniec świata - zapewnił żarliwie i mocno ścisnął jej dłoń. - Końca świata nie wymagam! - oświadczyła Matylda pogodnie. - Ale wycieczka do Rzymu marzyła mi się od dawna. 13
- Cześć dziewczynki! - zakrzyknęła radośnie Jolka, punkt ósma wkraczając do jednego z gabinetów w urzędzie marszałkowskim, gdzie pracowała. - A co ty taka zadowolona od samego rana? - rzuciła jej na powitanie Beata. - Bo nie mam powodów do smutku - odparła tamta lekko i mrugnęła do siedzącej przy biurku pod ścianą Klary, która w odpowiedzi zdobyła się ledwie na smętny uśmiech. - N o , no, niektórym to naprawdę niewiele trzeba do szczęścia - zauważyła z przekąsem Beata. - Tylko po zazdrościć! Popatrzyła krytycznie na Jolkę, a następnie poprawiła oku lary na nosie i wystukała coś na klawiaturze komputera. - I jak tam po świętach? - zagadnęła Jolka, wieszając płaszcz w szafie. - Sądząc po humorze, twoje najwyraźniej były udane - mruknęła kąśliwie Beata, nie odrywając wzroku od mo nitora. - Ale nie ciesz się tak, nie ciesz, bo zaraz ci ten humorek zepsuję... - Zawiesiła głos i wyczekująco spoj rzała na Jolkę. Brak jakiejkolwiek reakcji trochę ją zawiódł. Nie lubiła być lekceważona. A już najbardziej nie lubiła, gdy wbijane przez nią szpileczki okazywały się nieco tę- pawe. - Szef cię szukał - dokończyła takim tonem, jakby chodziło co najmniej o redukcję etatów. - Tak, a czego chciał? - Mówił coś o wnioskach unijnych - wtrąciła się Klara. - A racja, wypełniałam jeden przed świętami - rzuciła Jolka z roztargnieniem. - To teraz szybko sobie przypomnij, co w nim schrza- niłaś - poradziła Beata i kącik ust drgnął jej nieznacznie w perfidnym uśmieszku. 14
Jolka obrzuciła ją znudzonym spojrzeniem, a następnie wyjęła z szafki kubek na kawę i pstryknęła czajnik elek tryczny. Beata skapitulowała i postanowiła swoją uwagę przenieść na Klarę. - Marnie dziś wyglądasz - zauważyła, zsuwając okulary na czubek nosa. - Masz jakiś problem... - Z obłudnym współczuciem pokiwała głową. - Ten co zawsze - westchnęła przygnębiona Klara. - O! Biedaczko! - Beata spojrzała na nią z politowa niem. - Ale trzymasz się jakoś? - Z trudem... - wyznała Klara i łyknęła zimnej herbaty z kubka. - Ty to też masz w tym życiu... - zauważyła Beata ubolewająco-słodkim głosem. - Nie ma czego zazdrościć. - Poczuła gdzieś w środku dziwną przyjemność, a zaraz potem pomyślała, że bardzo lubi Klarę. Tę biedną, nieszczę śliwą Klarę, której wszystko w życiu tak źle się układa. * * * Roman Mędziński przystanął tuż przed wejściem do przychodni i oparł się o barierkę, by chwilę odpocząć. Sił trzeba nabrać, zanim się ruszy do rejestracji. - A zdrowym trzeba być, żeby chorować! - mruknął sam do siebie. - A szczególnie w tych czasach - uściślił, kręcąc z potępieniem głową. Poprawił pod pachą opasłe tomisko i pchnął szklane drzwi. W rejonowym ośrodku zdrowia, mimo wczesnej pory, kłębił się dziki tłum. Kolejka posuwała się jednak w miarę sprawnie. Roman otrzymał 37 numerek i spokojnie prze szedł do poczekalni. Pod gabinetem internisty zajął ostatnie wolne krzesło. Siadając, wydał z siebie ciężkie stęknięcie, po czym z namaszczeniem ułożył sobie na kolanach pod ręczną encyklopedię zdrowia. Wzrokiem przychodnianego wygi obejrzał dokładnie pozostałych oczekujących, roz- 15
ważając, z kim tu najlepiej odbyć zdrowotną pogawędkę. Wzrok jego padł na ogorzałego mężczyznę, zajmującego sąsiednie krzesło. Mężczyzna siedział z wyciągniętą przed siebie, wyraźnie usztywnioną nogą, a w ręku dzierżył kulę rehabilitacyjną, zagradzając nią dojście do drzwi gabinetu. - A przepraszam - zagadnął Roman, nachylając się w jego stronę - a który numerek teraz wszedł? - Dwudziesty pierwszy - odburknął tamten i nerwowo poruszył kulą. - Ale na wizytę to się wchodzi nie po numerkach, tylko według kolejności, kto prędzej przyjdzie - odezwała się siedząca naprzeciwko kobieta w filcowym kapeluszu. - Co według kolejności, jakie według kolejności... - zi rytował się ten z kulą. - Przyszła chwilę wcześniej i myśli, że się wepchnie bez czekania - wytłumaczył Romanowi. - Po moim trupie! - oznajmił i stuknął kulą w posadzkę. - Ale ja tu od siódmej rano czekam! - argumentowała kobieta w kapeluszu, rozglądając się po oczekujących w poszukiwaniu poparcia. - A co mnie obchodzi, od której tu pani siedzi?! - odparł zaczepnie ten z kulą i również popatrzył na zgromadzo nych w poczekalni pacjentów. - Jak dla mnie, to całą noc może se siedzieć! Lubi, niech siedzi! Ja nie lubię, to się rejestruję telefonicznie! - poinformował wszystkich. - To już jest szczyt wszystkiego! - Kobieta w kapeluszu poderwała się z krzesła i stanęła przy drzwiach. - Pani się tak nie pcha! - Mężczyzna z kulą wstał nie zdarnie i też ustawił się obok drzwi, niby to przypadkiem trącając antagonistkę ramieniem. - Proszę mnie nie dotykać, bo wezwę policję! - postra szyła go piskliwym głosem. - To niech se wzywa. - Na nim nie zrobiło to najmniej szego wrażenia. - Milicja przyjedzie i ciekawe komu przyzna rację. 16
- Milicja to była za komuny, teraz jest policja - popra wiła go z satysfakcją. - Była milicja, to się ludzie bardziej bali i przynajmniej porządek był! - odparował na to z przekonaniem. - A teraz co się wyprawia? Kombinatorstwo wszędzie! - Ruchem głowy wskazał na kobietę w kapeluszu, a następnie po patrzył na Romana, w nim szukając sojusznika. - A pan na pewno jest były ubek, skoro tak tęskni za dawnym ustrojem! - rzuciła na to. - Oni też żadnego szacunku dla ludzi nie mieli! - D l a ludzi ja szacunek mam - oświadczył męż czyzna z kulą. - Ale baba to nie człowiek, nie panie? - Porozumiewawczo mrugnął do Romana i zaniósł się rechotem. - Dyskryminacja! Dyskryminacja w biały dzień! - za piszczała kobieta. - O - prychnął pogardliwie - patrzcie ją, feministka się znalazła. - Niech mnie pan nie obraża! - Pogroziła mu gniewnie pięścią. - Ja nie jestem żadna feministka, ja trójkę dzieci urodziłam i odchowałam! - wygłosiła i sprytnie wykorzy stując moment, w którym otworzyły się drzwi gabinetu i wyszedł pacjent, wślizgnęła się do środka. - Widział pan... - mężczyzna zwrócił się do Romana, kulą wskazując drzwi. - Takie to ludzie teraz cwane! - Z niedowierzaniem pokręcił głową. * * * - Znowu pomidorowa - mruknął z pretensją Zenon Krawczyk i zmęczonym wzrokiem spojrzał na talerz z zupą. - J a k i e znowu?! - obruszyła się Alina, przecierając ceratę na kuchennym stole. - Co ty, tata, wymyślasz? - Chwyciła się pod boki i wojowniczo spojrzała na męża.
- A bo nakupuje tego barachła z przepisami - Zenon oskarżycielsko wskazał piętrzący się na parapecie stosik miesięczników kulinarnych - a żadnego z tego pożytku. Pomidorową ci da na obiad. Pomidorową to i bez gazet można ugotować. - Z miną skazańca zanurzył łyżkę w talerzu. - No patrzcie państwo! - zdenerwowała się Alina. - Jakoś zawsze lubiłeś pomidorową, a dzisiaj nagle przestała ci smakować! - Ja nie mówię, że nie lubię, tylko że w kółko to samo mi dajesz. Co trzy dni pomidorowa... Może się chyba czło wiekowi znudzić... - wytłumaczył Zenon i siorbnął. - No wiesz, tata! - oburzyła się Alina. - Ostatni raz pomidorową gotowałam dwa tygodnie temu! - Toż mówię - nie ustępował Zenon. - Bez przerwy to samo. Żadnego urozmaicenia! - Ciesz się, że masz codziennie ciepłe, świeże, domowe i pod nos podane! Inne żony to wyślą męża do stołówki i mają święty spokój - powiedziała Alina. Urażona obróciła się na pięcie i zabrała do wycierania naczyń z suszarki. - A skąd ty wiesz, czy by mi lepiej nie smakowało w stołówce? - rzucił Zenon złośliwie. - To proszę bardzo, możesz tam jeść, choćby od jutra, droga wolna. - Alina zamaszyście wskazała na drzwi. - Dla mnie to lepiej, jak nie będę pół dnia przy garach stała! Wreszcie się sobą zajmę! - Ta... już to widzę - mruknął z przekąsem. - A żebyś wiedział, że tak właśnie zrobię! - odgrażała się Alina. - Od jutra! I będę jak inne kobiety leżeć na ka napie, pachnieć i jeździć do Ciechocinka! Moja noga ani w kuchni nie postanie. A ty - energicznie pomachała w jego stronę ścierką do naczyń - jak ci moja kuchnia nie smakuje, to sobie jedz, co chcesz! Choćby pokarm dla rybek! Nic mnie to nie obchodzi! - Skończyłem! - obwieścił Zenon i demonstracyjnie odsunął od siebie pusty talerz po zupie. 18
- To sprzątnij po sobie, co to, ja służąca jestem, że mnie informujesz? - skarciła go Alina, po czym, nim Zenon zdążył cokolwiek zrobić, zabrała mu sprzed nosa talerz i od razu włożyła pod strumień ciepłej wody. Następnie sięgnęła do zamrażarki i wyjęła z niej solidny kawałek schabu, by odtajał. Jutro na obiad zrobi kotlety, żeby jej znowu dziad nie marudził. * * * - I czego chciał szef? - Beata wbiła w Jolkę ciekawskie spojrzenie. Jolka machnęła ręką. - Nic specjalnego, takie tam... - Oj, już nie bądź taka tajemnicza i zdradź, co też mą drego tym razem wymyślił! Jolka rozejrzała się po pokoju. - Klary nie ma? - Poszła do księgowości - wyjaśniła Beata. - Zauważyłaś - ściszyła głos do szeptu - co się z nią ostatnio dzieje? - Nie... A co ma się dziać? - No weź nie udawaj... - Beata przewróciła ocza mi. - Zaniedbana, zmarnowana, siwe odrosty, ciągle w tych samych ciuchach - wyliczała, bez powodzenia próbując ukryć zadowolenie. - Od czasu... no wiesz - znacząco spojrzała na Jolkę - to nic nowego sobie nie kupiła. Biedaczka! Tak ją to załamało! - Z obłudną troską pokręciła głową. - Chyba trochę przesadzasz. Zresztą to jej życie i jej sprawy, nam nic do tego, nie? - No nie wiem, czy tak do końca jej sprawy, przecież razem pracujemy i widzimy, co się z nią dzieje - kontynuo wała Beata z zapałem. - Biedaczka! - powtórzyła i spojrzała na Jolkę w oczekiwaniu, że i ona coś powie. - Za to ten jej żyje sobie w najlepsze! Wczoraj go widziałam, jak szedł 19
przez miasto z jakąś rudą za rękę. Myślisz, że to coś po ważnego? - zapytała z nutką nadziei w głosie. - Beatka - zniecierpliwiła się Jolka. - Nie wiem i kom pletnie mnie to nie interesuje! - Oj, z tobą to już w ogóle pogadać się nie da? - Beata westchnęła i umilkła. Nie na długo jednak, bo jak zawsze zwyciężyła w niej chęć poplotkowania o bliźnich. - Uważasz, że powinnam jej powiedzieć? - zagadnęła po chwili. - O czym? - Jolka zdjęła z półki opasły segregator. - Że ten jej prowadza się z jakąś lafiryndą - wyjaśniła Beata z radosnym półuśmieszkiem. - A po co chcesz ją o tym informować? - No jak to? Z życzliwości! Na te słowa do pokoju weszła Klara. - I co, załatwiłaś? Dadzą ci tę pożyczkę? - zaintereso wała się Beata. - Tak, tak, wszystko się udało. - Klara po raz pierwszy dzisiaj zdobyła się na uśmiech. - Oj, to szkoda, że będę musiała zepsuć ci humorek - zmartwiła się obłudnie Beata. - Coś się stało? - Ach - Beata machnęła ręką - miałam ci nie mówić, ale chyba lepiej, żebyś wiedziała. Widziałam tego twojego. Szedł przez miasto z jakąś rudą. A już tacy byli zakochani... - Westchnęła i przewróciła oczami, z satysfakcją zauwa żając, że Klara pobladła. - Coś mi się wydaje, że to nie jest przelotna znajomość - dorzuciła jeszcze. Ze zwykłej ludzkiej życzliwości. Bo z czegóż by innego... *** - Na co panu ta książka, panie? - Mężczyzna z kulą wskazał leżącą na kolanach Romana podręczną encyklo pedię zdrowia. 20
- A do konsultacji potrzebna - wyjaśnił Roman poufa le. - A po tym, co ja tu wyczytał, to nie wiem, czy mnie dobrą diagnozę postawili. A... - Tak panie - przerwał mu tamten wzburzonym głosem - tak to jest! Choroby nie umią rozpoznać, ale strajkować bez przerwy to umią! - A doktor ja przyszedł pokazać, co ja w tej książce wyczytał - kontynuował Roman. - A bo mi te objawy, co je mam - ściszył głos i uważnie spojrzał na mężczyznę z kulą - do jednej groźnej choroby pasują. A był ja ostat nio, to mi niczego poważnego nie wykryli, a wie pan, jak to teraz jest. Na zimne trza dmuchać! - Panie, nic pan nie mów! - Mężczyzna z kulą swobod niej rozsiadł się na krześle. - Osiem miesięcy mi się noga grzebie i też nie wiedzą czemu - wyjawił, podciągając nogawkę spodni i prezentując zabandażowany piszczel. - W gips wkładali, prześwietlenia robili, jedno, drugie, bandażem elastycznym kazali owijać, okłady stosować. Nic, panie, nie pomogło! - A dlatego ja wziął się na sposób - zdradził Roman, zaglądając swemu rozmówcy głęboko w oczy. - A ja zawsze na wizytę przyniosę ze sobą notesik i ja powiem doktor tak: A niech mi tu, pani kochana, wpisze, jak się nazywa ta moja choroba. A najlepiej tak fachowo wpisać, żeby było po łacinie. - Panie, i na co panu te ich gryzmoły? Przecież to roz- czytać się nie da! - A ja już się nauczył - pochwalił się Roman. - A jak ja jeszcze jakiego zapisu nie mogę rozszyfrować, a to ja po dejdę sobie do apteki, a poproszę magister, żeby mi prze czytała. A to mi przeczyta... - I co, panie, z tym dalej robisz? - zainteresował się tamten. - A wtedy to ja sobie w encyklopedii sprawdzam, czy wszystko się zgadza. A jak ja mam inne objawy, niż 21
piszą, a to ja pójdę do doktor, a ja jej pokażę, co ja wyczytał, a to ja ją wtedy zapytam, co ona na to. - Toś pan niezłą znalazł na nich zagwozdkę! - Mężczyzna aż zatarł ręce. - A bo ja sobie kiedyś tak usiadł i pomyślał: a co to by by ło, jak doktor by się pomyliła? A na co innego by mnie leczyła, a ja na co innego bym wziął i zemarł? A to ja wolę zawczasu się zabezpieczyć - I dobrze pan robi! - zgodził się mężczyzna z kulą. - Oni się tak znają, jak kura na pieprzu. Konowały, pa nie! Tyle panu powiem. Nic nie umią, strajkować tylko umią! - powtórzył i podpierając się kulą, wstał z krzesła, bo właśnie nadeszła jego kolej. * * * Klara od dobrej godziny tkwiła ukryta za parkanem. Zaraz po pracy nie poszła jak zwykle do domu, tylko wsiadła do tramwaju, który wywiózł ją na drugi koniec miasta. Teraz, kuląc się z zimna i przestępując z nogi na nogę, okupowała skwerek pod jednym z wieżowców, z deter minacją wpatrując się to w pobliski parking, to w ciemne okna mieszkania na trzecim piętrze. Wiedziała, że skończył pracę o 17.00. To jedno się nie zmieniło. Była 17.45, więc lada chwila powinien się pojawić. Ale się nie pojawiał! Klara poczuła niepokój, a jej myśli zaczęły wypełniać czarne scenariusze. W przerwach między koszmarnymi wizjami, niczym spot reklamowy, ukazywała się gadająca głowa Beaty, niezmiennie wypowiadająca te same sło wa: „Szedł przez miasto z jakąś rudą. Coś mi się wydaje, że to nie jest przelotna znajomość". Klara wzdrygnęła się. Na ciele i duszy robiło się jej coraz zimniej. Postawiła kołnierz swego szarego płaszcza i wtuliła nos w grafitowy szalik. Beata na pewno z kimś go pomyliła! To nie mógł być on - przekonywała samą siebie, drepcząc w miejscu 22
i wytężając w ciemnościach wzrok. Wreszcie na parkingu pojawił się jego samochód. Zaparkował na pierwszym wolnym miejscu i wysiadł. Wbrew oczekiwaniom Klary nie zamknął auta, lecz podszedł do drzwi pasażera, które z galanterią otworzył. Klarę w jednej chwili oblała fala gorąca. Nie dochodziły do niej żadne odgłosy. Słyszała tylko szum w uszach i czuła, jak krew w skroniach pulsuje jej tak gwałtownie, że aż napina skórę. Nie, nie zemdlała, choć może wolałaby zemdleć i nie widzieć, jak poda je rękę wysokiej, rudej kobiecie, pomagając jej wysiąść z samochodu. I jak ciasno objęci oddalają się w stronę wieżowca. *** -Cześć! Masz chwilę? - zapytała Jolka, gdy tylko Apolonia otworzyła drzwi. - Pewnie, wchodź - odparła tamta, wpuszczając przy jaciółkę do środka. - Kawy? - zapytała, ruszając prosto do kuchni. - Chętnie! A Robert jest? - Jolka niepewnie zerknęła w głąb pokoju. - M ó j szanowny małżonek umówił się z twoim Grześkiem na piwo. Mają do omówienia jakieś wielce tajemnicze sprawy... - E tam! - Jolka lekceważąco machnęła ręką. - Pewnie zwyczajnie chcą sobie od nas odpocząć. - Może i tak... - zgodziła się Apolonia bez przekonania. - Albo szykują jakieś atrakcje na sylwestra... - powiedzia ła, walcząc z przemożną chęcią wyjawienia Jolce prawdy o zaręczynowej niespodziance. - E, przyznam ci się, że idę tam głównie ze względu na Grześka. Jemu jakoś bardzo na tym zależy, a ja wcale nie mam ochoty na żadną imprezę - wyznała Jolka. - O! A to dlaczego? 23
- D a j spokój, kolejny sylwester, kolejny rok w plecy! - J o l k a westchnęła ciężko. - Masz coś słodkiego na popra wienie humoru? - Z nadzieją rozejrzała się po kuchni. - Został piernik od świąt, chcesz? - Chcę! Będzie piernik dla starego piernika! - mruknęła wisielczo i zamyśliła się. - A właśnie, jak to się odmie nia? Facet to stary piernik, a kobieta? Stara pierniczka?! - Spojrzała pytająco na przyjaciółkę, w końcu polonistkę. - Dzidzia piernik! - Apolonia parsknęła śmiechem. - Jeszcze lepiej... - Hej, nie jest tak źle, mamy dopiero po trzydzieści jeden lat. - Właśnie! - Jolka aż podskoczyła na kuchennym stołku. - Najwyższy czas na ślub, dziecko i co tam jeszcze... - A ty - Apolonia spojrzała na nią uważnie - nie chcesz tego? - Mam tyle lat, ile mam - Jolka westchnęła głęboko - i wciąż mieszkam z rodzicami. Po studiach poszłam do pierwszej pracy, jaka się trafiła. Nudna i nierozwijająca, ale stała i w miarę pewna. Cały czas liczyłam, że ją zmie nię, że na poważnie zajmę się... No wiesz, czym... - Wiem - potwierdziła Apolonia. - No właśnie. Ale nic nie robiłam, bo wydawało mi się, że jeszcze zdążę, że jeszcze mam czas. A tak naprawdę to utknęłam w tym cholernym urzędzie za tym cholernym biurkiem i boję się, że już tak zostanie... - A co ma ślub do tego? - Chodzi o to, że ja tak naprawdę jeszcze nigdy nie zro biłam nic tylko dla siebie. Nie żyłam na własny rachunek. Nie mieszkałam sama. Nawet na studiach, bo tu miałam uczelnię. Za jakiś czas pewnie wyjdę za Grześka i od ro dziców przeprowadzę się do niego. Rozumiesz? - Ale to przecież naturalne - powiedziała spokojnie przyjaciółka. - Skończy się jeden etap, zacznie następny. - Właśnie! A ja już nie zrealizuję swoich planów! Nie 24
spełnię marzeń! Bo trzeba będzie myśleć o zapewnieniu bytu rodzinie. No więc będę chodzić do tej nudnej roboty i przez kolejnych trzydzieści lat spłacać kredyt na miesz kanie. - A l e . . . - Apolonia zawahała się - przecież wszyscy tak żyją. - Rany! - Jolka ze wzburzenia aż poderwała się na równe nogi. - Mówisz jak moja matka! - krzyknęła z żalem. - Dla każdego jeden szablonik, co?! I jedyny słuszny pomysł na życie! * * * - Co ty, kobieto, taki raban od świtu robisz? Zenon zjawił się w progu kuchni, dokąd przywiódł go miarowy dźwięk tłuczka do mięsa. - Obiad szykuję - wyjaśniła Alina, odrywając się od roz bijania schabu. - Sam się nie zrobi. - Znowu kotlety - mruknął Zenon zrzędliwie. - T a t a , ja cię proszę, ty mnie nie denerwuj! - Alina chwyciła się pod boki i rzuciła mężowi ostrzegawcze spojrzenie. - Jak nie pomidorowa, to schabowe - ciągnął Zenon trucicielskim tonem. - Ciągle to samo... - Nie smakuje w domu, to proszę: do stołówki - zde nerwowała się Alina. - Dla mnie to lepiej. Wreszcie będę miała czas dla siebie! Jak inne kobiety! A nie ciągle tyl ko przynieś, wynieś, pozamiataj. Jak jakaś posługaczka! I żadnej wdzięczności! - Pójdę, żebyś wiedziała, że pójdę - odciął się Zenon. - I jeszcze tam sobie kogo zapoznam! - Wyprężył dumnie pierś odzianą w nadgryziony zębem czasu i przez mole sweterek w tureckie wzory, którego za nic nie pozwolił wyrzucić. - D r o g a wolna! - Alina zamachnęła się tłuczkiem 25
w kierunku drzwi. - Zapoznawaj! Zapoznawaj! Ciekawe tylko, kto zechce takiego gderliwca?!- Ale idź! Idź! Przynajmniej będę miała spokój, wyrwę się z tego kie ratu i w końcu coś dla siebie zrobię. - Ciekawe, co też takiego? - Do Ciechocinka sobie pojadę! Na dwa tygodnie! Do sanatorium! A ty tu zostaniesz sam jak palec! I wtedy zobaczysz! - Nie sam, bo z Jolą - przypomniał jej Zenon. - Z Jolą! - prychnęła Alina. - Jolcia to zaraz za mąż wyjdzie. Tylko patrzeć, jak jej się Grzesiu oświadczy! - po wiedziała z przekonaniem. - Myślisz, że się oświadczy? - zapytała po chwili już mniej pewnie. - Kto to wie, czy on ma akurat takie plany... - Zenon zrobił nieodgadniona minę i podrapał się po głowie. - Ty, tata, już mnie lepiej nie denerwuj. - Alinie naraz zrobiło się gorąco, więc rozpięła guzik fartucha. - Taka jesteś pewna, że się ożeni z naszą Jolką? A co, zwierzał ci się? - zapytał Zenon zaczepnie i przygładził przerzedzone włoski. - Bo jakoś nic nie słyszałem... - oświadczył z przemądrzałą miną i zaplótł dłonie za ple cami. - Nie zwierzał, ale zwierzy! - oświadczyła z mocą Alina. - Zaproszę go na wtorek wieczór - powiedziała bardziej do siebie niż do męża. - Jolci nie będzie, bo ma ten swój kurs fotografii, to wtedy ja go zapytam! Wprost go zapytam! Już on mi wyśpiewa... - oświadczyła i dla przypieczęto wania sprawy trzepnęła tłuczkiem w drewnianą deskę z mocno już zmaltretowanym kawałkiem schabu. *** Irena Grabik od rana nie czuła się najlepiej. Łamało ją w krzyżu, strzykało w uchu, głowa ciążyła bardziej niż zwykle. Tylko patrzeć, jak rozbierze ją grypa. Ale czego 26
się spodziewać po takiej zimie? Jeden dzień ciepły, drugi zimny, jednego słońce, drugiego deszcz, jednego minus 6, drugiego plus 6 i tak w koło Macieju. Kiedyś zima to była zima! A teraz zima to jest nie wiadomo co. - I jak tu człowiek ma się dobrze czuć? Ja nie wiem, co to będzie, jak tak dalej będzie... - stęknęła Irena i sięg nęła do jednej z szuflad meblościanki, by wyjąć legity mację ubezpieczeniową. Pójdzie do doktorki i ta niech jej coś tam profilaktycznie zapisze. Lepiej na zapas wziąć lekarstwo, niż się potem męczyć z grypą całymi tygodnia mi. Schowała dokument do torebki i westchnęła ciężko. Następnie otworzyła wieko szafy i z głębokim namysłem przyjrzała się swej garderobie. W poczekalni u doktorki to zawsze są okrutne przeciągi. Tylko patrzeć, jak człowieka zaraz weźmie i przewieje. A wtedy to już koniec! Toteż trzeba coś ciepłego naszykować - postanowiła, sięgając po brązową wełnianą spódnicę. Do niej bluzka, na to pu lower i dla pewności jeszcze rozpinany sweterek do pół uda - zdecydowała, niespiesznie przesuwając wieszaki. Na jednym z nich w przezroczystym foliowym pokrowcu wisiała liliowa garsonka. Irena wystąpiła w niej po raz pierwszy we wrześniu zeszłego roku, na ślubie córki Apolonii, i to właśnie Lonka namówiła ją na ten kolor. Irena wolała raczej barwy ciemne i stonowane. Takie nie za bardzo rzucające się w oczy. Brąz, granat, czerń... Ale Lonka uparła się, by sprawiła sobie w końcu coś jasnego. No i mówiła jeszcze, że nie chce żadnej czerni na swoim ślubie, bo to przynosi pecha. Wobec tego argumentu Irena musiała ustąpić. Zresztą kostium przydał się po raz drugi kilka dni temu, gdy ślubowała jej teściowa Matylda. - I więcej go pewnie nie założę, bo ani nie mam gdzie w nim chodzić, ani z kim - powiedziała na głos i poczu ła smutek. Uświadomiła sobie, chyba po raz pierwszy od śmierci męża, że jest sama. I będzie coraz bardziej sama. Dzieci dawno poszły na swoje. Spotyka się z nimi, 27
to prawda, w każdą niedzielę na rodzinnym obiedzie, ale zaraz potem uciekają do siebie. I trudno się dziwić, mają swoje życie, a ona swoje. Ale co to za życie... Westchnęła. Nie takie jak u Matyldy - nagle, nie wiedzieć dlaczego, przyszła jej na myśl teściowa. Ona to dopiero ma dobrze. Zapoznali się z panem Leonem, ślub wzięli i teraz na starość sami nie zostaną. Ale Matyldzie to może więcej wypada, do życia jest taka bardziej odważna i ludzkim gadaniem się nie przejmuje. A Irena? No jak by to wyglądało, żeby matka dzieciom i babcia wnukom z jakimś panem sym patyzowała? Ledwie męża piętnaście lat temu pochowała, a już by się miała z kimś spotykać? A co by na to sąsiedzi powiedzieli? - zastanawiała się, z przestrachem myśląc, że zaraz wzięliby ją na języki. E, mnie to nie wypada - rozżalona machnęła tylko ręką. A potem, garbiąc się przeraźliwie, złorzecząc w duchu na swój ciężki los i roz bryzgując butami topniejący na ulicach śnieg, poczłapała do przychodni. * * * - Dzień dobry, kochanie. Przepraszam za ten nieład, ale nie zdążyłam się jeszcze do końca rozpakować - wyjaś niła Matylda, wprowadzając Jolkę do salonu i wskazując na ustawione pod ścianą kartony. - Z częścią pomógł mi Leon, ale dziś umówił się z kolegami na szachy, więc kartony postoją jeszcze do jutra. - Proszę się nie przejmować, zresztą ja nie będę prze szkadzać, przyniosłam tylko te zdjęcia ze ślubu i uciekam - odparła Jolka. - A l e ż mowy nie ma o przeszkadzaniu! - zaprote stowała gwałtownie Matylda. - Zaraz zaparzę herbatki. - Uśmiechnęła się serdecznie do swego gościa i zaprasza jąco wskazała na fotel, a sama poszła do kuchni. 28
- Pyszne rogaliki - pochwaliła Jolka niedługo potem, z błogim wyrazem twarzy kończąc trzeciego. - I to na dzienie! Uwielbiam konfiturę z róży! - Miło widzieć, jak komuś smakuje. Proszę, skosztuj jeszcze jednego. - Zachęcająco podsunęła w jej stronę talerz. - Nie, nie, dziękuję! Muszę zastopować, bo wie pani, jeszcze trochę i ubranka zaczną mi się kurczyć! - W takim razie nie namawiam... Ale może jeszcze herbatki? - Matylda sięgnęła po porcelanowy imbryk. - No nie wiem... Chyba powinnam już się zbierać. - To nie obejrzymy razem zdjęć? - zdziwiła się Matylda, wskazując na leżącą między nimi płytę. - A chce pani? - Oczywiście! Przecież to zdjęcia z mojego ślubu! No i jestem ciekawa, jak się spisał nasz fotograf. - Mrugnęła porozumiewawczo do swego gościa. - E, jaki tam ze mnie fotograf... - Jolka zarumieniła się nieznacznie. - O tym zaraz się przekonamy - oświadczyła Matylda i poszła do drugiego pokoju po laptopa. - Ależ jestem podekscytowana! - wyznała chwilę po tem, gdy płyta była już w komputerze i obie z napięciem wpatrywały się w monitor. - Gotowa? - Z zawadiackim błyskiem w oku spojrzała na Jolkę, a gdy ta skinęła głową, starsza pani kliknęła i na ekranie pojawiła się pierwsza fotografia. A potem następne... Matylda przyglądała im się uważnie. Chwilami uśmie chała się z sentymentem, chwilami z niedowierzaniem krę ciła głową, chwilami zastygała w pełnej namysłu pozie. - Ho, ho - powiedziała w końcu. - Tego się nie spo dziewałam... - Nie podobają się pani... - domyśliła się Jolka, próbując ukryć zawód. - Ależ wprost przeciwnie! Podobają i to bardzo! Nawet 29
nie sądziłam, że tak dobrze uchwycisz nastrój! - Matylda zamilkła na chwilę i utkwiła w Jolce uważny wzrok. - Umiesz patrzeć! - powiedziała wolno. - Zawsze umiałaś! Szkoda, że wtedy... - Urwała i uśmiechnęła się lekko. Otworzyła usta, jakby chciała coś jeszcze dodać. Ale nie dodała. Nie musiała. Zrozumiały się bez słów. * * * - Dzień dobry. - Irena Grabik zgaszonym spojrzeniem obrzuciła pacjentów w poczekalni i przycupnęła na pierw szym wolnym krześle. - Przepraszam, który numerek teraz wszedł? - A tego to pani nie dojdzie. - Mężczyzna siedzący obok dyskretnie przysunął się w jej stronę. - A bajzel tu taki mają... A jedni mówią, po numerkach się wchodzi, a drudzy, że po kolejności, bo pierwej przyszli i już długo czekają. A jak to jest naprawdę, to sam diabeł nie wie! - Ale w takim razie skąd ja mam widzieć, kiedy jest moja kolej? - zaniepokoiła się Irena. - O nic się, pani kochana, nie martw - pocieszył ją Roman Mędziński. - A po mnie pani wejdzie. A bo ja ostatni je stem, po tej pani i tym panu, i jeszcze tej pani - wyjaśnił, wskazując oczekujących. - To ja będę po panu - potwierdziła Irena, zdjęła chustę z płaszcza, złożyła ją w trójkąt i umieściła na kolanach. Odruchowo zerknęła na kolana swego sąsiada, na któ rych spoczywał opasły tom podręcznej encyklopedii zdro wia. - A skonsultować się muszę - powiedział Roman, ło wiąc jej zdziwione spojrzenie. - A bo mnie się wydaje, że coś ja mam nie to, co mnie wykryli. - Tak... - Irena spojrzała na niego z pełnym zrozumie niem. - Tak to jest, proszę pana, śpieszą się ci lekarze, ani dokładnie nie wysłuchają, co komu dolega, tylko szybko 30
recepta i wołać następnego. Co to dalej będzie, jak tak dalej będzie? - Westchnęła ciężko i rozłożyła ręce. - A ma pani rację, pani kochana. Prywatnie by się człowiek leczył, to by się wyleczył, bo to zaraz inne po dejście. A jak się człowiek leczy na ubezpieczalnię, to się wyleczyć nie może! - Oj - Irena potakująco skinęła głową - żeby pan wie dział, że ma pan rację... - A co człowiekowi powiedzą, to też gdzie indziej trzeba potwierdzić. - Roman z miną znawcy postukał w encyklopedię. - A mojego sąsiada, dwa piętra niżej mieszkał - ściszył głos do szeptu i znowu przybliżył się do Ireny - a to na co innego leczyli, a na co inne wziął i zemarł. A bo go źle leczyli... - Co też pan powie? - przejęła się Irena. - A patrzę tak któregoś dnia przez okno: pogotowie stoi. - Roman zaczął swą sztandarową opowieść. - A myślę sobie, a do kogo to pogotowie? A tu zaraz z klatki widzę, jak wychodzą ze starym Jóźwiakiem na noszach. Sąsiadem znaczy - wyjaśnił i rozsiadł się wygodnie. - I co też mu się stało? - A pani kochana, a to cała historia... - zapowiedział Roman. - A bo to było tak. Najpierw to go leczyli na żo łądek. A bo coś go tak w mostku pobolewało, a to mu po wiedzieli, że pewnie od żołądka. A to mu coś tam zapisali, ale to nic nie pomagało. A to go wysłali na gastroskopię. A to mu włożyli tę rurę, a co się biedak umęczył na tym badaniu... - Roman aż chwycił się za głowę. - A żeby to chociaż co wykazało, a to nic nie wykazało. - I co to dalej z nim było? - ponagliła swego rozmówcę Irena, bo historia Jóźwiaka ją wciągnęła. - A mu powiedzieli, że jak nie żołądek, to może być zapalenie płuc. A to go na prześwietlenie skierowali. A zro bili mu prześwietlenie, a i znowu nic. - Znowu nic... - zmartwiła się Irena. 31
- A któregoś dnia patrzę, a pogotowie stoi! A Jóźwiaka wynoszą! A pani kochana - Roman zrobił minę stosowną do przekazania złej wiadomości - a jak go zabrali, to już nie wrócił! - Coś podobnego! - Irena z przejęcia szerzej otworzyła oczy. - I na co też zaniemógł? - A zawału dostał. A bo ile to serce może wytrzymać? A bo to ile można żyć w niewiedzy chory czy nie chory. A Jóźwiak starszy człowiek był... - O, to szkoda człowieka - westchnęła Irena. - A widzi pani kochana, a takie to życie. - Roman po kiwał głową. - A to już ze trzy miesiące będą, jak poszedł w piach. Irena nic nie powiedziała, tylko empatycznie pokiwała głową. - A wszystkich nas to czeka. - Roman smutno popatrzył po zgromadzonych w poczekalni pacjentach. - Wszyscy pójdziemy w piach! - obwieścił apokaliptycznym tonem i zamilkł. * * * - Grzesiu, Grzesiu! Tak się cieszę, że przyszedłeś! - Alina z właściwą sobie zamaszystością wycałowała gościa w oba pliczki. - Powieś sobie kurteczkę - zakomenderowała, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. - A usiądziemy sobie tutaj - wskazała pokój gościnny. - Dobry wieczór - powiedział Grzesiek w stronę za słoniętego gazetą Zenona Krawczyka. - A, to ty. - Ojciec Jolki oderwał się od rubryki spor towej. - Czy taki dobry, to się jeszcze okaże! - Zaśmiał się złowróżbnie, a następnie pedantycznie złożył gazetę, zrobił zagadkową minę i wbił wzrok w czubki swych rozdeptanych kapci. - Ty go, Grzesiu, tylko nie słuchaj - odezwała się Alina. 32