mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Szymańska Justyna - A właśnie że tak

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :822.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Szymańska Justyna - A właśnie że tak.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 216 stron)

- Przyniosłam ci coś do jedzenia, bo pewnie zgłodnia­ łaś - powiedziała Alina i postawiła na biurku talerz z górą kanapek. - Nie, błagam, będę wyglądać jak jakiś tucznik - jęknęła Jolka. - Na razie to wyglądasz jak zamorek! - Alina zachęcająco podsunęła talerz w stronę córki. - Nie dość, że zamorzona, to jeszcze się ślepisz przy tym komputerze! - Z dezaprobatą pokręciła głową. - N i e ślepię, tylko obrabiam zdjęcia ze ślubu pani Matyldy - wyjaśniła Jolka, z namysłem przechylając gło­ wę i oceniając efekt kilkugodzinnej pracy. - Właściwie to już skończyłam! Chcesz zobaczyć? - Mogę zobaczyć... - odparła Alina, siląc się na obojętny ton i strzepując nieistniejący pyłek z opinającego ciało stylo- nowego fartucha do pół łydki. - Choć ja to bym wolała oglądać zdjęcia z twojego ślubu, a nie jakichś obcych ludzi. - O rany, znowu zaczynasz? - Co zaczynam, co zaczynam? Ty już masz trzydzieści jeden lat! - powiedziała Alina dobitnie i spojrzała na córkę wiele mówiącym wzrokiem. - N o . . . zgrzybiała staruszka ze mnie - zachichotała tamta. - W temacie ślubu ciebie się tylko żarty trzymają. - Alina, by ukoić skołatane nerwy, sięgnęła po kanapkę z kiełbasą domowej roboty. - O - wskazała na ekran komputera - pani 9

Matylda, starsza osoba, mogłaby być twoją babcią, a już drugi raz za mąż wyszła. I co? Nie wstyd ci tak patrzeć, jak inni się pobierają? - Jakoś nie wstyd - wyznała beztrosko Jolka. - A powinno! - oświadczyła Alina, wypuszczając przy okazji z ust obłok o zapachu majeranku i czosnku. - Bo w tym wieku już dawno powinnaś mieć męża i dzieci! Jak wszyscy! - Jasne! Najważniejsze to żyć jak wszyscy - mruknęła Jolka z przekąsem. Kątem oka zerknęła na ekran monitora, gdzie pojawiła się fotografia przewiązanych stułą dłoni ze złotymi ob­ rączkami. Następnie spojrzała na wierzch własnej dłoni, po czym ją odwróciła i z uwagą przestudiowała linie pa­ pilarne. Całe szczęście, pomyślała, że nie u wszystkich biegną one jednakowo. Zdmuchując świeczki na torcie, widząc spadającą gwiaz­ dę, kupując złotą rybkę, zatrudniając specjalistę od feng- -shui i za jego radą malując drzwi wejściowe na czerwono, myślimy o jednym: marzeniach. To one nadają życiu sens i dodają kolorów. Bo przecież gdyby nie myśl o lepszym życiu, szczęściu, zdrowiu, miłości, fortunie, czy w ogóle wstawalibyśmy z łóżka na dźwięk budzika? Czy z uporem pukalibyśmy po raz wtóry do tych samych drzwi? A jeśliby znowu zamknięto je nam przed nosem, czy szukalibyśmy okna albo chociaż lufcika? Gdyby nie marzenia, ileż mniej by nas spotkało przygód, doświadczeń i życiowej frajdy. A tak­ że łez, rozczarowań i wyrzeczeń. Bo przecież nic nie dzieje się samo i nic nie spada z nieba. No, może czasami... * * * - I co, ładny? - Grzesiek z nadzieją spojrzał na Apolonię i Roberta. 10

- Śliczny! - odparła ona, a Robert z uznaniem pokiwał głową. - Myślicie, że się spodoba? - Grzesiek nerwowo wy­ łamał palce. - Na pewno! Super trafiłeś w jej gust! - zapewniła Apolonia. - Kurczę, strasznie się denerwuję - wyznał, odbierając od niej pudełeczko z pierścionkiem. - Spokojnie stary, bo nam zejdziesz na zawał jeszcze przed oświadczynami. - Robert zaśmiał się i poklepał go po ramieniu. - Nie wymiękaj, będzie dobrze. - Chyba się zgodzi, nie? - Grzesiek z niepokojem spoj­ rzał na przyjaciół. - Zgodzi! - odparli chórem. - A myślicie, że się spodziewa? - zapytał, zerkając na oprawiony w białe złoto brylant. -Oświadczyn? Na pewno nie! - powiedziała Apolonia. - Tylko błagam, nie wygadaj się. - Grzesiek posłał jej proszące spojrzenie. - No wiesz? Za kogo mnie masz... - Przepraszam, ale jesteś jej najlepszą przyjaciółką i... - I na pewno nie zepsuję jej takiej niespodzianki! - D z i ę k i ! - Grzesiek uśmiechnął się ciepło do niej i Roberta. - Dzięki, że pomagacie mi to zorganizować i w ogóle... - Jesteśmy interesowni. Liczymy, że załapiemy się na kawałek weselnego tortu, prawda żono? - Robert po­ rozumiewawczo mrugnął do Apolonii. - Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to może się udać jeszcze tego lata - wyraził nadzieję Grzesiek. - No to Jolkę czeka przełomowy rok! - podsumowała z uśmiechem Apolonia. I zdaje się, że wypowiedziała te słowa we właściwą godzinę... 11

Klara weszła do mieszkania i z ulgą postawiła na pod­ łodze ciężką torbę podróżną. Nie zdjęła nawet płaszcza, tylko od razu poszła do kuchni nastawić wodę na kawę. Tu usiadła przy stole i zagapiła się na biało-grafitowe szafki. Następnie przeniosła wzrok na ściany, pomalowane jednym z odcieni szarości, i pomyślała, że jej życie jest równie szare i beznadziejne. Rozpięła płaszcz, bo zrobiło się jej gorąco i sięgnęła do przewieszonej przez ramię torebki. Wyjęła z niej komórkę i z nadzieją spojrzała na wyświetlacz. Nic. Żadnej wiadomości. Żadnego nieodebranego połączenia. Przez całe święta też milczała jak zaklęta. A może się zepsuła - pomy­ ślała Klara, patrząc na wysłużony aparat. Wystukała swój domowy numer i w pokoju obok zaraz odezwał się telefon. Więc jednak działa... Klara poczuła charakterystyczny ucisk w gardle. Nie, nie będzie płakać! Obiecała sobie, że w te święta się nie rozklei. A święta jeszcze trwają. Jeszcze kilka godzin... Zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w dłonie. Zabolało! I dobrze, niech boli. Skoncentruje się na tym bólu, to przynajmniej nie będzie myśleć o tym, jak jej źle. Pstryknął czajnik, więc podniosła się z krzesła i zalała kawę. Miała ochotę na białą z dwiema czubatymi łyżkami cukru, ale celowo nie zostawiła w kubku miejsca nawet na śmietan­ kę. Wypije taką, jakiej nie znosi - czarną i gorzką. Właśnie, że tak. Właśnie, że będzie cierpieć! Cierpieć i umartwiać się, bo jaki jest sens umilać sobie to koszmarne życie?! Jaki?! Skoro i tak spotykają ją same rozczarowania. A może do niego zadzwonić? - przyszło jej nagle do gło­ wy. Albo wysłać wiadomość? Może uda się jakoś to wszystko odkręcić. Żeby było jak dawniej... Na samo wspomnie­ nie poczuła, że oczy robią się mokre. Łyknęła więc kawy i wzdrygnęła się od jej cierpkiego smaku. Desperacko sięgnęła po komórkę i napisała esemesa. Najbardziej ża­ łosnego z możliwych. 12

Matylda wyznawała w życiu zasadę, że człowiek jest kowalem swojego losu, że może absolutnie wszystko, pod warunkiem że naprawdę chce. Irytowało ją niezmiennie cudze biadolenie i przekonanie, że szczęście jest czymś z góry danym, na co nie ma się większego wpływu. Stękanie, utyskiwanie i marudzenie zostawiała innym. Sama wolała być zadowolona. Koncentrowała się na przyjemnościach i każdego dnia dostarczała ich sobie jak najwięcej. Dzisiaj też był taki dzień. Siedziała przy swoim stylowym jesionowym biurku, które przewieziono tu dzień przed Wigilią. Postanowiła wraz z Leonem, że po ślubie, który miał miejsce pierwszego dnia świąt, a więc wczoraj, przeprowadzi się do niego. Jej mieszkanie zamierzali na razie wynająć, a w międzycza­ sie rozglądać się za jakimś ładnym niewielkim domkiem na obrzeżach miasta. Kiedy znajdą, sprzedadzą oba miesz­ kania i już. Pieniędzy powinno wystarczyć. To Matylda wiedziała na pewno, bo od dłuższego czasu przeglądała internetowe oferty biur nieruchomości. Teraz jednak kom­ puter włączyła w zupełnie innym celu. - Leon, pozwól tu, proszę, na minutkę! - zawołała w stronę drugiego pokoju i za chwilę obok niej stanął wysoki, trzymający się prosto siwowłosy mężczyzna o po­ wściągliwym uśmiechu i szlachetnych rysach twarzy. - Co o tym sądzisz? - Wskazała na ekran laptopa. - H m . . . - Leon w skupieniu przestudiował ofertę. - Zapowiada się nadzwyczaj interesująco! - W takim razie jedziemy? - upewniła się Matylda. - Z tobą pojechałbym na koniec świata - zapewnił żarliwie i mocno ścisnął jej dłoń. - Końca świata nie wymagam! - oświadczyła Matylda pogodnie. - Ale wycieczka do Rzymu marzyła mi się od dawna. 13

- Cześć dziewczynki! - zakrzyknęła radośnie Jolka, punkt ósma wkraczając do jednego z gabinetów w urzędzie marszałkowskim, gdzie pracowała. - A co ty taka zadowolona od samego rana? - rzuciła jej na powitanie Beata. - Bo nie mam powodów do smutku - odparła tamta lekko i mrugnęła do siedzącej przy biurku pod ścianą Klary, która w odpowiedzi zdobyła się ledwie na smętny uśmiech. - N o , no, niektórym to naprawdę niewiele trzeba do szczęścia - zauważyła z przekąsem Beata. - Tylko po­ zazdrościć! Popatrzyła krytycznie na Jolkę, a następnie poprawiła oku­ lary na nosie i wystukała coś na klawiaturze komputera. - I jak tam po świętach? - zagadnęła Jolka, wieszając płaszcz w szafie. - Sądząc po humorze, twoje najwyraźniej były udane - mruknęła kąśliwie Beata, nie odrywając wzroku od mo­ nitora. - Ale nie ciesz się tak, nie ciesz, bo zaraz ci ten humorek zepsuję... - Zawiesiła głos i wyczekująco spoj­ rzała na Jolkę. Brak jakiejkolwiek reakcji trochę ją zawiódł. Nie lubiła być lekceważona. A już najbardziej nie lubiła, gdy wbijane przez nią szpileczki okazywały się nieco tę- pawe. - Szef cię szukał - dokończyła takim tonem, jakby chodziło co najmniej o redukcję etatów. - Tak, a czego chciał? - Mówił coś o wnioskach unijnych - wtrąciła się Klara. - A racja, wypełniałam jeden przed świętami - rzuciła Jolka z roztargnieniem. - To teraz szybko sobie przypomnij, co w nim schrza- niłaś - poradziła Beata i kącik ust drgnął jej nieznacznie w perfidnym uśmieszku. 14

Jolka obrzuciła ją znudzonym spojrzeniem, a następnie wyjęła z szafki kubek na kawę i pstryknęła czajnik elek­ tryczny. Beata skapitulowała i postanowiła swoją uwagę przenieść na Klarę. - Marnie dziś wyglądasz - zauważyła, zsuwając okulary na czubek nosa. - Masz jakiś problem... - Z obłudnym współczuciem pokiwała głową. - Ten co zawsze - westchnęła przygnębiona Klara. - O! Biedaczko! - Beata spojrzała na nią z politowa­ niem. - Ale trzymasz się jakoś? - Z trudem... - wyznała Klara i łyknęła zimnej herbaty z kubka. - Ty to też masz w tym życiu... - zauważyła Beata ubolewająco-słodkim głosem. - Nie ma czego zazdrościć. - Poczuła gdzieś w środku dziwną przyjemność, a zaraz potem pomyślała, że bardzo lubi Klarę. Tę biedną, nieszczę­ śliwą Klarę, której wszystko w życiu tak źle się układa. * * * Roman Mędziński przystanął tuż przed wejściem do przychodni i oparł się o barierkę, by chwilę odpocząć. Sił trzeba nabrać, zanim się ruszy do rejestracji. - A zdrowym trzeba być, żeby chorować! - mruknął sam do siebie. - A szczególnie w tych czasach - uściślił, kręcąc z potępieniem głową. Poprawił pod pachą opasłe tomisko i pchnął szklane drzwi. W rejonowym ośrodku zdrowia, mimo wczesnej pory, kłębił się dziki tłum. Kolejka posuwała się jednak w miarę sprawnie. Roman otrzymał 37 numerek i spokojnie prze­ szedł do poczekalni. Pod gabinetem internisty zajął ostatnie wolne krzesło. Siadając, wydał z siebie ciężkie stęknięcie, po czym z namaszczeniem ułożył sobie na kolanach pod­ ręczną encyklopedię zdrowia. Wzrokiem przychodnianego wygi obejrzał dokładnie pozostałych oczekujących, roz- 15

ważając, z kim tu najlepiej odbyć zdrowotną pogawędkę. Wzrok jego padł na ogorzałego mężczyznę, zajmującego sąsiednie krzesło. Mężczyzna siedział z wyciągniętą przed siebie, wyraźnie usztywnioną nogą, a w ręku dzierżył kulę rehabilitacyjną, zagradzając nią dojście do drzwi gabinetu. - A przepraszam - zagadnął Roman, nachylając się w jego stronę - a który numerek teraz wszedł? - Dwudziesty pierwszy - odburknął tamten i nerwowo poruszył kulą. - Ale na wizytę to się wchodzi nie po numerkach, tylko według kolejności, kto prędzej przyjdzie - odezwała się siedząca naprzeciwko kobieta w filcowym kapeluszu. - Co według kolejności, jakie według kolejności... - zi­ rytował się ten z kulą. - Przyszła chwilę wcześniej i myśli, że się wepchnie bez czekania - wytłumaczył Romanowi. - Po moim trupie! - oznajmił i stuknął kulą w posadzkę. - Ale ja tu od siódmej rano czekam! - argumentowała kobieta w kapeluszu, rozglądając się po oczekujących w poszukiwaniu poparcia. - A co mnie obchodzi, od której tu pani siedzi?! - odparł zaczepnie ten z kulą i również popatrzył na zgromadzo­ nych w poczekalni pacjentów. - Jak dla mnie, to całą noc może se siedzieć! Lubi, niech siedzi! Ja nie lubię, to się rejestruję telefonicznie! - poinformował wszystkich. - To już jest szczyt wszystkiego! - Kobieta w kapeluszu poderwała się z krzesła i stanęła przy drzwiach. - Pani się tak nie pcha! - Mężczyzna z kulą wstał nie­ zdarnie i też ustawił się obok drzwi, niby to przypadkiem trącając antagonistkę ramieniem. - Proszę mnie nie dotykać, bo wezwę policję! - postra­ szyła go piskliwym głosem. - To niech se wzywa. - Na nim nie zrobiło to najmniej­ szego wrażenia. - Milicja przyjedzie i ciekawe komu przyzna rację. 16

- Milicja to była za komuny, teraz jest policja - popra­ wiła go z satysfakcją. - Była milicja, to się ludzie bardziej bali i przynajmniej porządek był! - odparował na to z przekonaniem. - A teraz co się wyprawia? Kombinatorstwo wszędzie! - Ruchem głowy wskazał na kobietę w kapeluszu, a następnie po­ patrzył na Romana, w nim szukając sojusznika. - A pan na pewno jest były ubek, skoro tak tęskni za dawnym ustrojem! - rzuciła na to. - Oni też żadnego szacunku dla ludzi nie mieli! - D l a ludzi ja szacunek mam - oświadczył męż­ czyzna z kulą. - Ale baba to nie człowiek, nie panie? - Porozumiewawczo mrugnął do Romana i zaniósł się rechotem. - Dyskryminacja! Dyskryminacja w biały dzień! - za­ piszczała kobieta. - O - prychnął pogardliwie - patrzcie ją, feministka się znalazła. - Niech mnie pan nie obraża! - Pogroziła mu gniewnie pięścią. - Ja nie jestem żadna feministka, ja trójkę dzieci urodziłam i odchowałam! - wygłosiła i sprytnie wykorzy­ stując moment, w którym otworzyły się drzwi gabinetu i wyszedł pacjent, wślizgnęła się do środka. - Widział pan... - mężczyzna zwrócił się do Romana, kulą wskazując drzwi. - Takie to ludzie teraz cwane! - Z niedowierzaniem pokręcił głową. * * * - Znowu pomidorowa - mruknął z pretensją Zenon Krawczyk i zmęczonym wzrokiem spojrzał na talerz z zupą. - J a k i e znowu?! - obruszyła się Alina, przecierając ceratę na kuchennym stole. - Co ty, tata, wymyślasz? - Chwyciła się pod boki i wojowniczo spojrzała na męża.

- A bo nakupuje tego barachła z przepisami - Zenon oskarżycielsko wskazał piętrzący się na parapecie stosik miesięczników kulinarnych - a żadnego z tego pożytku. Pomidorową ci da na obiad. Pomidorową to i bez gazet można ugotować. - Z miną skazańca zanurzył łyżkę w talerzu. - No patrzcie państwo! - zdenerwowała się Alina. - Jakoś zawsze lubiłeś pomidorową, a dzisiaj nagle przestała ci smakować! - Ja nie mówię, że nie lubię, tylko że w kółko to samo mi dajesz. Co trzy dni pomidorowa... Może się chyba czło­ wiekowi znudzić... - wytłumaczył Zenon i siorbnął. - No wiesz, tata! - oburzyła się Alina. - Ostatni raz pomidorową gotowałam dwa tygodnie temu! - Toż mówię - nie ustępował Zenon. - Bez przerwy to samo. Żadnego urozmaicenia! - Ciesz się, że masz codziennie ciepłe, świeże, domowe i pod nos podane! Inne żony to wyślą męża do stołówki i mają święty spokój - powiedziała Alina. Urażona obróciła się na pięcie i zabrała do wycierania naczyń z suszarki. - A skąd ty wiesz, czy by mi lepiej nie smakowało w stołówce? - rzucił Zenon złośliwie. - To proszę bardzo, możesz tam jeść, choćby od jutra, droga wolna. - Alina zamaszyście wskazała na drzwi. - Dla mnie to lepiej, jak nie będę pół dnia przy garach stała! Wreszcie się sobą zajmę! - Ta... już to widzę - mruknął z przekąsem. - A żebyś wiedział, że tak właśnie zrobię! - odgrażała się Alina. - Od jutra! I będę jak inne kobiety leżeć na ka­ napie, pachnieć i jeździć do Ciechocinka! Moja noga ani w kuchni nie postanie. A ty - energicznie pomachała w jego stronę ścierką do naczyń - jak ci moja kuchnia nie smakuje, to sobie jedz, co chcesz! Choćby pokarm dla rybek! Nic mnie to nie obchodzi! - Skończyłem! - obwieścił Zenon i demonstracyjnie odsunął od siebie pusty talerz po zupie. 18

- To sprzątnij po sobie, co to, ja służąca jestem, że mnie informujesz? - skarciła go Alina, po czym, nim Zenon zdążył cokolwiek zrobić, zabrała mu sprzed nosa talerz i od razu włożyła pod strumień ciepłej wody. Następnie sięgnęła do zamrażarki i wyjęła z niej solidny kawałek schabu, by odtajał. Jutro na obiad zrobi kotlety, żeby jej znowu dziad nie marudził. * * * - I czego chciał szef? - Beata wbiła w Jolkę ciekawskie spojrzenie. Jolka machnęła ręką. - Nic specjalnego, takie tam... - Oj, już nie bądź taka tajemnicza i zdradź, co też mą­ drego tym razem wymyślił! Jolka rozejrzała się po pokoju. - Klary nie ma? - Poszła do księgowości - wyjaśniła Beata. - Zauważyłaś - ściszyła głos do szeptu - co się z nią ostatnio dzieje? - Nie... A co ma się dziać? - No weź nie udawaj... - Beata przewróciła ocza­ mi. - Zaniedbana, zmarnowana, siwe odrosty, ciągle w tych samych ciuchach - wyliczała, bez powodzenia próbując ukryć zadowolenie. - Od czasu... no wiesz - znacząco spojrzała na Jolkę - to nic nowego sobie nie kupiła. Biedaczka! Tak ją to załamało! - Z obłudną troską pokręciła głową. - Chyba trochę przesadzasz. Zresztą to jej życie i jej sprawy, nam nic do tego, nie? - No nie wiem, czy tak do końca jej sprawy, przecież razem pracujemy i widzimy, co się z nią dzieje - kontynuo­ wała Beata z zapałem. - Biedaczka! - powtórzyła i spojrzała na Jolkę w oczekiwaniu, że i ona coś powie. - Za to ten jej żyje sobie w najlepsze! Wczoraj go widziałam, jak szedł 19

przez miasto z jakąś rudą za rękę. Myślisz, że to coś po­ ważnego? - zapytała z nutką nadziei w głosie. - Beatka - zniecierpliwiła się Jolka. - Nie wiem i kom­ pletnie mnie to nie interesuje! - Oj, z tobą to już w ogóle pogadać się nie da? - Beata westchnęła i umilkła. Nie na długo jednak, bo jak zawsze zwyciężyła w niej chęć poplotkowania o bliźnich. - Uważasz, że powinnam jej powiedzieć? - zagadnęła po chwili. - O czym? - Jolka zdjęła z półki opasły segregator. - Że ten jej prowadza się z jakąś lafiryndą - wyjaśniła Beata z radosnym półuśmieszkiem. - A po co chcesz ją o tym informować? - No jak to? Z życzliwości! Na te słowa do pokoju weszła Klara. - I co, załatwiłaś? Dadzą ci tę pożyczkę? - zaintereso­ wała się Beata. - Tak, tak, wszystko się udało. - Klara po raz pierwszy dzisiaj zdobyła się na uśmiech. - Oj, to szkoda, że będę musiała zepsuć ci humorek - zmartwiła się obłudnie Beata. - Coś się stało? - Ach - Beata machnęła ręką - miałam ci nie mówić, ale chyba lepiej, żebyś wiedziała. Widziałam tego twojego. Szedł przez miasto z jakąś rudą. A już tacy byli zakochani... - Westchnęła i przewróciła oczami, z satysfakcją zauwa­ żając, że Klara pobladła. - Coś mi się wydaje, że to nie jest przelotna znajomość - dorzuciła jeszcze. Ze zwykłej ludzkiej życzliwości. Bo z czegóż by innego... *** - Na co panu ta książka, panie? - Mężczyzna z kulą wskazał leżącą na kolanach Romana podręczną encyklo­ pedię zdrowia. 20

- A do konsultacji potrzebna - wyjaśnił Roman poufa­ le. - A po tym, co ja tu wyczytał, to nie wiem, czy mnie dobrą diagnozę postawili. A... - Tak panie - przerwał mu tamten wzburzonym głosem - tak to jest! Choroby nie umią rozpoznać, ale strajkować bez przerwy to umią! - A doktor ja przyszedł pokazać, co ja w tej książce wyczytał - kontynuował Roman. - A bo mi te objawy, co je mam - ściszył głos i uważnie spojrzał na mężczyznę z kulą - do jednej groźnej choroby pasują. A był ja ostat­ nio, to mi niczego poważnego nie wykryli, a wie pan, jak to teraz jest. Na zimne trza dmuchać! - Panie, nic pan nie mów! - Mężczyzna z kulą swobod­ niej rozsiadł się na krześle. - Osiem miesięcy mi się noga grzebie i też nie wiedzą czemu - wyjawił, podciągając nogawkę spodni i prezentując zabandażowany piszczel. - W gips wkładali, prześwietlenia robili, jedno, drugie, bandażem elastycznym kazali owijać, okłady stosować. Nic, panie, nie pomogło! - A dlatego ja wziął się na sposób - zdradził Roman, zaglądając swemu rozmówcy głęboko w oczy. - A ja zawsze na wizytę przyniosę ze sobą notesik i ja powiem doktor tak: A niech mi tu, pani kochana, wpisze, jak się nazywa ta moja choroba. A najlepiej tak fachowo wpisać, żeby było po łacinie. - Panie, i na co panu te ich gryzmoły? Przecież to roz- czytać się nie da! - A ja już się nauczył - pochwalił się Roman. - A jak ja jeszcze jakiego zapisu nie mogę rozszyfrować, a to ja po­ dejdę sobie do apteki, a poproszę magister, żeby mi prze­ czytała. A to mi przeczyta... - I co, panie, z tym dalej robisz? - zainteresował się tamten. - A wtedy to ja sobie w encyklopedii sprawdzam, czy wszystko się zgadza. A jak ja mam inne objawy, niż 21

piszą, a to ja pójdę do doktor, a ja jej pokażę, co ja wyczytał, a to ja ją wtedy zapytam, co ona na to. - Toś pan niezłą znalazł na nich zagwozdkę! - Mężczyzna aż zatarł ręce. - A bo ja sobie kiedyś tak usiadł i pomyślał: a co to by by­ ło, jak doktor by się pomyliła? A na co innego by mnie leczyła, a ja na co innego bym wziął i zemarł? A to ja wolę zawczasu się zabezpieczyć - I dobrze pan robi! - zgodził się mężczyzna z kulą. - Oni się tak znają, jak kura na pieprzu. Konowały, pa­ nie! Tyle panu powiem. Nic nie umią, strajkować tylko umią! - powtórzył i podpierając się kulą, wstał z krzesła, bo właśnie nadeszła jego kolej. * * * Klara od dobrej godziny tkwiła ukryta za parkanem. Zaraz po pracy nie poszła jak zwykle do domu, tylko wsiadła do tramwaju, który wywiózł ją na drugi koniec miasta. Teraz, kuląc się z zimna i przestępując z nogi na nogę, okupowała skwerek pod jednym z wieżowców, z deter­ minacją wpatrując się to w pobliski parking, to w ciemne okna mieszkania na trzecim piętrze. Wiedziała, że skończył pracę o 17.00. To jedno się nie zmieniło. Była 17.45, więc lada chwila powinien się pojawić. Ale się nie pojawiał! Klara poczuła niepokój, a jej myśli zaczęły wypełniać czarne scenariusze. W przerwach między koszmarnymi wizjami, niczym spot reklamowy, ukazywała się gadająca głowa Beaty, niezmiennie wypowiadająca te same sło­ wa: „Szedł przez miasto z jakąś rudą. Coś mi się wydaje, że to nie jest przelotna znajomość". Klara wzdrygnęła się. Na ciele i duszy robiło się jej coraz zimniej. Postawiła kołnierz swego szarego płaszcza i wtuliła nos w grafitowy szalik. Beata na pewno z kimś go pomyliła! To nie mógł być on - przekonywała samą siebie, drepcząc w miejscu 22

i wytężając w ciemnościach wzrok. Wreszcie na parkingu pojawił się jego samochód. Zaparkował na pierwszym wolnym miejscu i wysiadł. Wbrew oczekiwaniom Klary nie zamknął auta, lecz podszedł do drzwi pasażera, które z galanterią otworzył. Klarę w jednej chwili oblała fala gorąca. Nie dochodziły do niej żadne odgłosy. Słyszała tylko szum w uszach i czuła, jak krew w skroniach pulsuje jej tak gwałtownie, że aż napina skórę. Nie, nie zemdlała, choć może wolałaby zemdleć i nie widzieć, jak poda­ je rękę wysokiej, rudej kobiecie, pomagając jej wysiąść z samochodu. I jak ciasno objęci oddalają się w stronę wieżowca. *** -Cześć! Masz chwilę? - zapytała Jolka, gdy tylko Apolonia otworzyła drzwi. - Pewnie, wchodź - odparła tamta, wpuszczając przy­ jaciółkę do środka. - Kawy? - zapytała, ruszając prosto do kuchni. - Chętnie! A Robert jest? - Jolka niepewnie zerknęła w głąb pokoju. - M ó j szanowny małżonek umówił się z twoim Grześkiem na piwo. Mają do omówienia jakieś wielce tajemnicze sprawy... - E tam! - Jolka lekceważąco machnęła ręką. - Pewnie zwyczajnie chcą sobie od nas odpocząć. - Może i tak... - zgodziła się Apolonia bez przekonania. - Albo szykują jakieś atrakcje na sylwestra... - powiedzia­ ła, walcząc z przemożną chęcią wyjawienia Jolce prawdy o zaręczynowej niespodziance. - E, przyznam ci się, że idę tam głównie ze względu na Grześka. Jemu jakoś bardzo na tym zależy, a ja wcale nie mam ochoty na żadną imprezę - wyznała Jolka. - O! A to dlaczego? 23

- D a j spokój, kolejny sylwester, kolejny rok w plecy! - J o l k a westchnęła ciężko. - Masz coś słodkiego na popra­ wienie humoru? - Z nadzieją rozejrzała się po kuchni. - Został piernik od świąt, chcesz? - Chcę! Będzie piernik dla starego piernika! - mruknęła wisielczo i zamyśliła się. - A właśnie, jak to się odmie­ nia? Facet to stary piernik, a kobieta? Stara pierniczka?! - Spojrzała pytająco na przyjaciółkę, w końcu polonistkę. - Dzidzia piernik! - Apolonia parsknęła śmiechem. - Jeszcze lepiej... - Hej, nie jest tak źle, mamy dopiero po trzydzieści jeden lat. - Właśnie! - Jolka aż podskoczyła na kuchennym stołku. - Najwyższy czas na ślub, dziecko i co tam jeszcze... - A ty - Apolonia spojrzała na nią uważnie - nie chcesz tego? - Mam tyle lat, ile mam - Jolka westchnęła głęboko - i wciąż mieszkam z rodzicami. Po studiach poszłam do pierwszej pracy, jaka się trafiła. Nudna i nierozwijająca, ale stała i w miarę pewna. Cały czas liczyłam, że ją zmie­ nię, że na poważnie zajmę się... No wiesz, czym... - Wiem - potwierdziła Apolonia. - No właśnie. Ale nic nie robiłam, bo wydawało mi się, że jeszcze zdążę, że jeszcze mam czas. A tak naprawdę to utknęłam w tym cholernym urzędzie za tym cholernym biurkiem i boję się, że już tak zostanie... - A co ma ślub do tego? - Chodzi o to, że ja tak naprawdę jeszcze nigdy nie zro­ biłam nic tylko dla siebie. Nie żyłam na własny rachunek. Nie mieszkałam sama. Nawet na studiach, bo tu miałam uczelnię. Za jakiś czas pewnie wyjdę za Grześka i od ro­ dziców przeprowadzę się do niego. Rozumiesz? - Ale to przecież naturalne - powiedziała spokojnie przyjaciółka. - Skończy się jeden etap, zacznie następny. - Właśnie! A ja już nie zrealizuję swoich planów! Nie 24

spełnię marzeń! Bo trzeba będzie myśleć o zapewnieniu bytu rodzinie. No więc będę chodzić do tej nudnej roboty i przez kolejnych trzydzieści lat spłacać kredyt na miesz­ kanie. - A l e . . . - Apolonia zawahała się - przecież wszyscy tak żyją. - Rany! - Jolka ze wzburzenia aż poderwała się na równe nogi. - Mówisz jak moja matka! - krzyknęła z żalem. - Dla każdego jeden szablonik, co?! I jedyny słuszny pomysł na życie! * * * - Co ty, kobieto, taki raban od świtu robisz? Zenon zjawił się w progu kuchni, dokąd przywiódł go miarowy dźwięk tłuczka do mięsa. - Obiad szykuję - wyjaśniła Alina, odrywając się od roz­ bijania schabu. - Sam się nie zrobi. - Znowu kotlety - mruknął Zenon zrzędliwie. - T a t a , ja cię proszę, ty mnie nie denerwuj! - Alina chwyciła się pod boki i rzuciła mężowi ostrzegawcze spojrzenie. - Jak nie pomidorowa, to schabowe - ciągnął Zenon trucicielskim tonem. - Ciągle to samo... - Nie smakuje w domu, to proszę: do stołówki - zde­ nerwowała się Alina. - Dla mnie to lepiej. Wreszcie będę miała czas dla siebie! Jak inne kobiety! A nie ciągle tyl­ ko przynieś, wynieś, pozamiataj. Jak jakaś posługaczka! I żadnej wdzięczności! - Pójdę, żebyś wiedziała, że pójdę - odciął się Zenon. - I jeszcze tam sobie kogo zapoznam! - Wyprężył dumnie pierś odzianą w nadgryziony zębem czasu i przez mole sweterek w tureckie wzory, którego za nic nie pozwolił wyrzucić. - D r o g a wolna! - Alina zamachnęła się tłuczkiem 25

w kierunku drzwi. - Zapoznawaj! Zapoznawaj! Ciekawe tylko, kto zechce takiego gderliwca?!- Ale idź! Idź! Przynajmniej będę miała spokój, wyrwę się z tego kie­ ratu i w końcu coś dla siebie zrobię. - Ciekawe, co też takiego? - Do Ciechocinka sobie pojadę! Na dwa tygodnie! Do sanatorium! A ty tu zostaniesz sam jak palec! I wtedy zobaczysz! - Nie sam, bo z Jolą - przypomniał jej Zenon. - Z Jolą! - prychnęła Alina. - Jolcia to zaraz za mąż wyjdzie. Tylko patrzeć, jak jej się Grzesiu oświadczy! - po­ wiedziała z przekonaniem. - Myślisz, że się oświadczy? - zapytała po chwili już mniej pewnie. - Kto to wie, czy on ma akurat takie plany... - Zenon zrobił nieodgadniona minę i podrapał się po głowie. - Ty, tata, już mnie lepiej nie denerwuj. - Alinie naraz zrobiło się gorąco, więc rozpięła guzik fartucha. - Taka jesteś pewna, że się ożeni z naszą Jolką? A co, zwierzał ci się? - zapytał Zenon zaczepnie i przygładził przerzedzone włoski. - Bo jakoś nic nie słyszałem... - oświadczył z przemądrzałą miną i zaplótł dłonie za ple­ cami. - Nie zwierzał, ale zwierzy! - oświadczyła z mocą Alina. - Zaproszę go na wtorek wieczór - powiedziała bardziej do siebie niż do męża. - Jolci nie będzie, bo ma ten swój kurs fotografii, to wtedy ja go zapytam! Wprost go zapytam! Już on mi wyśpiewa... - oświadczyła i dla przypieczęto­ wania sprawy trzepnęła tłuczkiem w drewnianą deskę z mocno już zmaltretowanym kawałkiem schabu. *** Irena Grabik od rana nie czuła się najlepiej. Łamało ją w krzyżu, strzykało w uchu, głowa ciążyła bardziej niż zwykle. Tylko patrzeć, jak rozbierze ją grypa. Ale czego 26

się spodziewać po takiej zimie? Jeden dzień ciepły, drugi zimny, jednego słońce, drugiego deszcz, jednego minus 6, drugiego plus 6 i tak w koło Macieju. Kiedyś zima to była zima! A teraz zima to jest nie wiadomo co. - I jak tu człowiek ma się dobrze czuć? Ja nie wiem, co to będzie, jak tak dalej będzie... - stęknęła Irena i sięg­ nęła do jednej z szuflad meblościanki, by wyjąć legity­ mację ubezpieczeniową. Pójdzie do doktorki i ta niech jej coś tam profilaktycznie zapisze. Lepiej na zapas wziąć lekarstwo, niż się potem męczyć z grypą całymi tygodnia­ mi. Schowała dokument do torebki i westchnęła ciężko. Następnie otworzyła wieko szafy i z głębokim namysłem przyjrzała się swej garderobie. W poczekalni u doktorki to zawsze są okrutne przeciągi. Tylko patrzeć, jak człowieka zaraz weźmie i przewieje. A wtedy to już koniec! Toteż trzeba coś ciepłego naszykować - postanowiła, sięgając po brązową wełnianą spódnicę. Do niej bluzka, na to pu­ lower i dla pewności jeszcze rozpinany sweterek do pół uda - zdecydowała, niespiesznie przesuwając wieszaki. Na jednym z nich w przezroczystym foliowym pokrowcu wisiała liliowa garsonka. Irena wystąpiła w niej po raz pierwszy we wrześniu zeszłego roku, na ślubie córki Apolonii, i to właśnie Lonka namówiła ją na ten kolor. Irena wolała raczej barwy ciemne i stonowane. Takie nie za bardzo rzucające się w oczy. Brąz, granat, czerń... Ale Lonka uparła się, by sprawiła sobie w końcu coś jasnego. No i mówiła jeszcze, że nie chce żadnej czerni na swoim ślubie, bo to przynosi pecha. Wobec tego argumentu Irena musiała ustąpić. Zresztą kostium przydał się po raz drugi kilka dni temu, gdy ślubowała jej teściowa Matylda. - I więcej go pewnie nie założę, bo ani nie mam gdzie w nim chodzić, ani z kim - powiedziała na głos i poczu­ ła smutek. Uświadomiła sobie, chyba po raz pierwszy od śmierci męża, że jest sama. I będzie coraz bardziej sama. Dzieci dawno poszły na swoje. Spotyka się z nimi, 27

to prawda, w każdą niedzielę na rodzinnym obiedzie, ale zaraz potem uciekają do siebie. I trudno się dziwić, mają swoje życie, a ona swoje. Ale co to za życie... Westchnęła. Nie takie jak u Matyldy - nagle, nie wiedzieć dlaczego, przyszła jej na myśl teściowa. Ona to dopiero ma dobrze. Zapoznali się z panem Leonem, ślub wzięli i teraz na starość sami nie zostaną. Ale Matyldzie to może więcej wypada, do życia jest taka bardziej odważna i ludzkim gadaniem się nie przejmuje. A Irena? No jak by to wyglądało, żeby matka dzieciom i babcia wnukom z jakimś panem sym­ patyzowała? Ledwie męża piętnaście lat temu pochowała, a już by się miała z kimś spotykać? A co by na to sąsiedzi powiedzieli? - zastanawiała się, z przestrachem myśląc, że zaraz wzięliby ją na języki. E, mnie to nie wypada - rozżalona machnęła tylko ręką. A potem, garbiąc się przeraźliwie, złorzecząc w duchu na swój ciężki los i roz­ bryzgując butami topniejący na ulicach śnieg, poczłapała do przychodni. * * * - Dzień dobry, kochanie. Przepraszam za ten nieład, ale nie zdążyłam się jeszcze do końca rozpakować - wyjaś­ niła Matylda, wprowadzając Jolkę do salonu i wskazując na ustawione pod ścianą kartony. - Z częścią pomógł mi Leon, ale dziś umówił się z kolegami na szachy, więc kartony postoją jeszcze do jutra. - Proszę się nie przejmować, zresztą ja nie będę prze­ szkadzać, przyniosłam tylko te zdjęcia ze ślubu i uciekam - odparła Jolka. - A l e ż mowy nie ma o przeszkadzaniu! - zaprote­ stowała gwałtownie Matylda. - Zaraz zaparzę herbatki. - Uśmiechnęła się serdecznie do swego gościa i zaprasza­ jąco wskazała na fotel, a sama poszła do kuchni. 28

- Pyszne rogaliki - pochwaliła Jolka niedługo potem, z błogim wyrazem twarzy kończąc trzeciego. - I to na­ dzienie! Uwielbiam konfiturę z róży! - Miło widzieć, jak komuś smakuje. Proszę, skosztuj jeszcze jednego. - Zachęcająco podsunęła w jej stronę talerz. - Nie, nie, dziękuję! Muszę zastopować, bo wie pani, jeszcze trochę i ubranka zaczną mi się kurczyć! - W takim razie nie namawiam... Ale może jeszcze herbatki? - Matylda sięgnęła po porcelanowy imbryk. - No nie wiem... Chyba powinnam już się zbierać. - To nie obejrzymy razem zdjęć? - zdziwiła się Matylda, wskazując na leżącą między nimi płytę. - A chce pani? - Oczywiście! Przecież to zdjęcia z mojego ślubu! No i jestem ciekawa, jak się spisał nasz fotograf. - Mrugnęła porozumiewawczo do swego gościa. - E, jaki tam ze mnie fotograf... - Jolka zarumieniła się nieznacznie. - O tym zaraz się przekonamy - oświadczyła Matylda i poszła do drugiego pokoju po laptopa. - Ależ jestem podekscytowana! - wyznała chwilę po­ tem, gdy płyta była już w komputerze i obie z napięciem wpatrywały się w monitor. - Gotowa? - Z zawadiackim błyskiem w oku spojrzała na Jolkę, a gdy ta skinęła głową, starsza pani kliknęła i na ekranie pojawiła się pierwsza fotografia. A potem następne... Matylda przyglądała im się uważnie. Chwilami uśmie­ chała się z sentymentem, chwilami z niedowierzaniem krę­ ciła głową, chwilami zastygała w pełnej namysłu pozie. - Ho, ho - powiedziała w końcu. - Tego się nie spo­ dziewałam... - Nie podobają się pani... - domyśliła się Jolka, próbując ukryć zawód. - Ależ wprost przeciwnie! Podobają i to bardzo! Nawet 29

nie sądziłam, że tak dobrze uchwycisz nastrój! - Matylda zamilkła na chwilę i utkwiła w Jolce uważny wzrok. - Umiesz patrzeć! - powiedziała wolno. - Zawsze umiałaś! Szkoda, że wtedy... - Urwała i uśmiechnęła się lekko. Otworzyła usta, jakby chciała coś jeszcze dodać. Ale nie dodała. Nie musiała. Zrozumiały się bez słów. * * * - Dzień dobry. - Irena Grabik zgaszonym spojrzeniem obrzuciła pacjentów w poczekalni i przycupnęła na pierw­ szym wolnym krześle. - Przepraszam, który numerek teraz wszedł? - A tego to pani nie dojdzie. - Mężczyzna siedzący obok dyskretnie przysunął się w jej stronę. - A bajzel tu taki mają... A jedni mówią, po numerkach się wchodzi, a drudzy, że po kolejności, bo pierwej przyszli i już długo czekają. A jak to jest naprawdę, to sam diabeł nie wie! - Ale w takim razie skąd ja mam widzieć, kiedy jest moja kolej? - zaniepokoiła się Irena. - O nic się, pani kochana, nie martw - pocieszył ją Roman Mędziński. - A po mnie pani wejdzie. A bo ja ostatni je­ stem, po tej pani i tym panu, i jeszcze tej pani - wyjaśnił, wskazując oczekujących. - To ja będę po panu - potwierdziła Irena, zdjęła chustę z płaszcza, złożyła ją w trójkąt i umieściła na kolanach. Odruchowo zerknęła na kolana swego sąsiada, na któ­ rych spoczywał opasły tom podręcznej encyklopedii zdro­ wia. - A skonsultować się muszę - powiedział Roman, ło­ wiąc jej zdziwione spojrzenie. - A bo mnie się wydaje, że coś ja mam nie to, co mnie wykryli. - Tak... - Irena spojrzała na niego z pełnym zrozumie­ niem. - Tak to jest, proszę pana, śpieszą się ci lekarze, ani dokładnie nie wysłuchają, co komu dolega, tylko szybko 30

recepta i wołać następnego. Co to dalej będzie, jak tak dalej będzie? - Westchnęła ciężko i rozłożyła ręce. - A ma pani rację, pani kochana. Prywatnie by się człowiek leczył, to by się wyleczył, bo to zaraz inne po­ dejście. A jak się człowiek leczy na ubezpieczalnię, to się wyleczyć nie może! - Oj - Irena potakująco skinęła głową - żeby pan wie­ dział, że ma pan rację... - A co człowiekowi powiedzą, to też gdzie indziej trzeba potwierdzić. - Roman z miną znawcy postukał w encyklopedię. - A mojego sąsiada, dwa piętra niżej mieszkał - ściszył głos do szeptu i znowu przybliżył się do Ireny - a to na co innego leczyli, a na co inne wziął i zemarł. A bo go źle leczyli... - Co też pan powie? - przejęła się Irena. - A patrzę tak któregoś dnia przez okno: pogotowie stoi. - Roman zaczął swą sztandarową opowieść. - A myślę sobie, a do kogo to pogotowie? A tu zaraz z klatki widzę, jak wychodzą ze starym Jóźwiakiem na noszach. Sąsiadem znaczy - wyjaśnił i rozsiadł się wygodnie. - I co też mu się stało? - A pani kochana, a to cała historia... - zapowiedział Roman. - A bo to było tak. Najpierw to go leczyli na żo­ łądek. A bo coś go tak w mostku pobolewało, a to mu po­ wiedzieli, że pewnie od żołądka. A to mu coś tam zapisali, ale to nic nie pomagało. A to go wysłali na gastroskopię. A to mu włożyli tę rurę, a co się biedak umęczył na tym badaniu... - Roman aż chwycił się za głowę. - A żeby to chociaż co wykazało, a to nic nie wykazało. - I co to dalej z nim było? - ponagliła swego rozmówcę Irena, bo historia Jóźwiaka ją wciągnęła. - A mu powiedzieli, że jak nie żołądek, to może być zapalenie płuc. A to go na prześwietlenie skierowali. A zro­ bili mu prześwietlenie, a i znowu nic. - Znowu nic... - zmartwiła się Irena. 31

- A któregoś dnia patrzę, a pogotowie stoi! A Jóźwiaka wynoszą! A pani kochana - Roman zrobił minę stosowną do przekazania złej wiadomości - a jak go zabrali, to już nie wrócił! - Coś podobnego! - Irena z przejęcia szerzej otworzyła oczy. - I na co też zaniemógł? - A zawału dostał. A bo ile to serce może wytrzymać? A bo to ile można żyć w niewiedzy chory czy nie chory. A Jóźwiak starszy człowiek był... - O, to szkoda człowieka - westchnęła Irena. - A widzi pani kochana, a takie to życie. - Roman po­ kiwał głową. - A to już ze trzy miesiące będą, jak poszedł w piach. Irena nic nie powiedziała, tylko empatycznie pokiwała głową. - A wszystkich nas to czeka. - Roman smutno popatrzył po zgromadzonych w poczekalni pacjentach. - Wszyscy pójdziemy w piach! - obwieścił apokaliptycznym tonem i zamilkł. * * * - Grzesiu, Grzesiu! Tak się cieszę, że przyszedłeś! - Alina z właściwą sobie zamaszystością wycałowała gościa w oba pliczki. - Powieś sobie kurteczkę - zakomenderowała, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę. - A usiądziemy sobie tutaj - wskazała pokój gościnny. - Dobry wieczór - powiedział Grzesiek w stronę za­ słoniętego gazetą Zenona Krawczyka. - A, to ty. - Ojciec Jolki oderwał się od rubryki spor­ towej. - Czy taki dobry, to się jeszcze okaże! - Zaśmiał się złowróżbnie, a następnie pedantycznie złożył gazetę, zrobił zagadkową minę i wbił wzrok w czubki swych rozdeptanych kapci. - Ty go, Grzesiu, tylko nie słuchaj - odezwała się Alina. 32