mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Szymańska Justyna - Gra o miłość

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :840.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Szymańska Justyna - Gra o miłość.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 115 stron)

Justyna Szymańska Gra o Miłość

– I co by tu jeszcze? – zastanawiała się głośno Jolka, kiedy już wyściskała Apolonię, wręczyła jej kwiaty i prezent. – Taka niby przyjaciółka jesteś, a nie wiesz. – No dobra, wiem: jeszcze chłopa, albo chociaż pół. – I czas byłby ku temu – westchnęła Apolonia, po czym obie zafałszowały ze śmiechem: „Trzydziestka mija, a ja niczyja...” – Singlem powinno się być z wyboru, nie z konieczności – wygłosiła Jolka. – Wcale się nie powinno! – I za to trzeba wznieść toast. Otwieraj w końcu to wino. Chcesz mnie tu trzymać w urodziny o suchym pysku? O! Wysiliłaś się – pochwaliła, oglądając butelkę. – Wino im starsze, tym lepsze. Jemu nie kończy się termin przydatności do spożycia. Jak nam... – I nie tyka mu zegar biologiczny. – I rodzina mu nie truje, że jest starą panną. – I sąsiadki nie przepytują troskliwie, czy aby nie zanosi się na wesele. – I brat nie podrzuca wieczorami dzieci do bawienia, z komentarzem: i tak nie masz nic do roboty. – Dobra, kończmy tę wyliczankę. – Kończmy. Jutro i tak się pewnie nasłucham. * I wykrakałam – pomyślała Apolonia – już się zaczyna. Rzeczywiście z kuchni dobiegł ją pełen lamentu głos matki. – Nic tej dziewczynie się w życiu nie układa. Trzydziestka na karku i ciągle bez męża. – A bo sierota taka, nic się nie umie zakręcić – stwierdził Zbyszek. – I za mało trendy jest – wtrąciła Violletka, obciągając kusy różowy sweterek. – Co nie, Zbyniu? – spojrzała na męża. – No. Wzięła by w końcu coś ze sobą zrobiła. – Bo inaczej to bynajmniej już tak zostanie starą panną – westchnęła Violletka i z udawanym współczuciem popatrzyła po zebranych. – Co nie? * Myli się ten, kto sądzi, że w początkach dwudziestego pierwszego wieku kwestia zamążpójścia nie jest dla kobiety zbyt istotna. Prawda, że pozostawanie w związku niesformalizowanym, zwanym konkubinatem, nie budzi już tyle emocji. Prawda, że sąsiadki nie kręcą potępieńczo głowami i nie spluwają demonstracyjnie, by pokazać, co o takiej sądzą.

Prawda, że bywanie na randkach połączonych ze śniadaniem do niczego nie zobowiązuje, a liczne romanse nie kwalifikują się do spektakularnej wywózki na kupie gnoju, co sugerowała, skądinąd niezła, powieść. Prawda, że rzadziej naczelnym tematem plotkarskich nasiadówek jest: „Co z nią nie tak, że jeszcze nie wyszła za mąż?!”. Prawda, że określenie „stara panna” stopniowo zastępuje się terminem „singiel”. Wszystko to prawda, a jednak... Ani postęp cywilizacyjny, ani coraz większy liberalizm obyczajowy nie mogły uchronić Apolonii Grabik przed tym, co było tradycją coniedzielnego, obowiązkowego obiadu w gronie rodziny... Kwestia obiadów wynikła, gdy niemal w równym czasie, dzieci Ireny Grabik wyfrunęły z rodzinnego gniazda. Zbyszek ożenił się, a Apolonia wyprowadziła do odziedziczonego po prababci dwupokojowego mieszkania w kamienicy. Rodzinne nasiadówki, same w sobie, owszem miały pewien urok, gdyby... Gdyby nie fakt, że każdej niedzieli nad rosołem i pieczonym kurczakiem, i dalej przy słodkim i kawie, z lubością i niezmiennie dyskutowano na jeden i ten sam temat. * Świeczki paliły się jasnym, równym płomieniem. Powtykane z niezwykłą wprost precyzją układały się w cyfrę trzydzieści. Apolonia szybko ogarnęła wzrokiem tort i upewniła się, czy na pewno ich liczba jest prawidłowa. Wrodzony, a może nabyty, perfekcjonizm kazał jej wszystko dokładnie sprawdzać, kontrolować, liczyć, przeliczać i dopinać na ostatni guzik. Świeczek było trzydzieści, ni mniej, ni więcej tylko tyle. Tyle też lat właśnie kończyła. – Te, pospiesz się, bo zgasną – ponaglił ją Zbyszek. – I pamiętaj, żeby wcześniej, bynajmniej pomyśleć życzenie – zaświergotał alt jego połowicy. Bynajmniej, Apolonia o tym nie zapomniała, wciągnęła powietrze, przymknęła powieki i z impetem dmuchnęła na świeczki. Zgasły wszystkie. – No to, żebyś wreszcie znalazła męża – wygłosił autorytatywnym tonem Zbyszek. – Daj Boże, daj Boże, żeby się dziewczynie w końcu poszczęściło – głosem płaczki żałobnej wtrąciła matka, jak zwykle szczególnie akcentując słowo „wreszcie”. – Ta nasza Lonia, to już nic a nic szczęścia w życiu nie ma – kontynuowała dramatycznie. – No bo, żeby... – Skończżesz już Irena – przerwała jej gniewnie Matylda, babka jubilatki. – A czego to niby Lonce do szczęścia brakuje, co? – Chłopa, babcia, chłopa – Zbyszek uznał za stosowne udzielić odpowiedzi. – Matka ma rację, latka lecą... Teraz to już nie ma co być przebierną, trzeba brać co się nawinie. – Bo bynajmniej po dwudziestce piątce, to już w sumie stara panna, co nie? – tonem dojrzałej mężatki wygłosiła Violletka. – Nie! Nie stara panna, tylko singiel – babka wyraźnie starała się ratować honor jedynej wnuczki.

– Mamo, kto to jest singiel? – chciała wiedzieć Małgosia, siedmioletnia latorośl rodu Grabików. – Singiel to stara panna, tylko po amerykańsku się nazywa, żeby ładniej brzmiało – wytłumaczyła córce Violletka. – Singiel, singiel, singiel – wydzierał się Jaś, brat Małgosi, który był na etapie namolnego powtarzania nowo zasłyszanych słów. – Singiel singiel, singiel... – I na dzieci też ostatni dzwonek – jak zwykle poinformował wszystkich Zbyszek. – A ja to nawet na mszę w tej intencji dałam – wyznała matka zbolałym tonem. – Ale czy to co pomoże? – zapytała retorycznie, choć na jej twarzy malowało się głębokie przekonanie, że nie, nie pomoże. – O rany, dajcie wy mi już święty spokój – Apolonia postanowiła przerwać biadolenia nad jej losem. – Święty spokój, święty spokój – matka wyraźnie nie miała ochoty na zmianę tematu. – Jakbyś sobie kogoś wreszcie znalazła, to byś miała święty spokój. – A jak niby mam to zrobić? Kartkę sobie powiesić na plecach z napisem „szukam faceta”? – Każdy sposób dobry, co nie? – zachichotała Violletka. – Coś o tym wiesz. Co nie? – odcięła się Apolonia i w tej samej chwili zadzwonił telefon. – To mój – babcia rzuciła się w stronę torebki. – Halo? – odezwała się głosem, w którym zebrani wyczuli nieznaną im dotąd i niepokojącą nutę. – Tak – powiedziała słodko do aparatu i wychodząc z pokoju, starannie zamknęła za sobą drzwi. Przy stole zapanowała pełna napięcia cisza. Każdy z biesiadników zaczął nagle uważnie studiować zawartość swego talerza. Gdyby baśnie mówiły prawdę, to zależność między podsłuchiwaniem a wielkością uszu objawiłaby się teraz w całej pełni. – Kto podsłuchuje, ten ma w szkole dwóje – Jaś zdecydował się przerwać niecny proceder. – Kto podsłuchuje ten ma w szkole dwóje – darł się, wybijając rytm widelcem o kant talerza. – Kto... – Nikt nie podsłuchuje, nikt nie podsłuchuje – zaprotestował Zbyszek. – To czemu wszyscy siedzą cicho – Jaś nie dał się spławić byle czym. – Bo jak się je, to się nie gada – wytłumaczył mu ojciec i szukając potwierdzenia, spojrzał na Violletkę. W oczach Violletki jak zawsze malował się podziw. – A właściwie to od kiedy babcia ma komórkę? – zainteresował się Zbyszek. – I na co jej ta komórka? Przecież ona ma siedemdziesiąt pięć lat! – przypomniała wszystkim matka. – Mnie się to nie podoba! – ogłosiła tonem wieszczącym katastrofę. – Co ci się Irka znowu nie podoba? – babka wkroczyła do pokoju. – A kto tak do mamy w niedzielę dzwoni, w dodatku w porze obiadu? – A czy ja cię Irka pytam, kto do ciebie dzwoni? A poza tym jesteśmy już po obiedzie, teraz jest podwieczorek. – Do mnie nikt nie dzwoni, bo ja nie mam komórki – odparowała synowa.

– No właśnie! Twój błąd! Do przodu trzeba iść! Z postępem! – No mama to się bardzo postępowa ostatnio zrobiła – zauważyła z przekąsem Irena, krojąc widelczykiem kawałek tortu – zwłaszcza... od kiedy się mama zapisała do tego Klubu Seniora – podniosła widelczyk z nadzianym nań ciastem, które dokładnie obejrzała. – No daj Boże, żeby to tylko mamie na dobre wyszło, bo już się martwię... – zakończyła i pochłonęła swoją część tortu. A udław się tym swoim martwieniem – pomyślała w duchu babka Matylda, która szczerze nie znosiła czarnowidztwa, tak w wydaniu swojej synowej, jak i kogokolwiek innego. Tym razem jednak, nikt się niczym się nie udławił. * Budzik zadzwonił jak zwykle o szóstej. Apolonia wyłączyła go niemal natychmiast, odrzuciła kołdrę i usiadła na tapczanie. Nigdy nie rozumiała tych, którzy twierdzili, że rano trudno zwlec im się z łóżka. Problem zaspania gdziekolwiek i kiedykolwiek również nie mieścił jej się w głowie. Dla Apolonii wszystko było kwestią dobrej organizacji. Każdej niedzieli wieczorem, dokładnie o osiemnastej przystępowała do tworzenia grafiku na nowy tydzień. Pochylona nad kalkulatorem i kartką formatu A4 drobiła dni na sekundy i ułamki sekund. Apolonia była zdania, że przyszłość można przewidzieć i odpowiednio zaplanować. Teraz też każdą chwilę do wyjścia z domu miała dokładnie wyliczoną i przemyślaną. Dziesięć spokojnych wdechów i wydechów przy otwartym na oścież oknie zajmowało jej około dwóch minut. Dalsze piętnaście przeznaczała na poranną gimnastykę wykonywaną w jednakowym tempie i z jednakową dokładnością. Kolejne pół godziny zabierał jej prysznic, szczotkowanie zębów, umycie twarzy papką z płatków owsianych i nawilżenie jej tonikiem domowej roboty. Nie miała zbytniego zaufania do wytworów współczesnej kosmetyki, ani zbytniego przekonania do robienia makijażu. Niby wiedziała, że może on wiele zdziałać, ale... – A tam, oczy mnie potem pieką i cały czas trzeba uważać, żeby się nie rozmazać – wyjaśniła kiedyś babce Matyldzie, która próbowała namówić ją na lekki make-up. – Ale ty Lonka jesteś miągwowata – podsumowała seniorka. – A jak chcesz poznać faceta? No musisz się trochę, no wiesz... tak podretuszować. – Oj babcia, ale ja chcę, żeby mężczyzna mojego życia... – rozmarzyła się Apolonia – no, zakładając, że w ogóle kiedykolwiek się objawi – dodała rzeczowo – zachwycił się mną au naturale. – Lonka, ty to czasami naiwna jesteś... – Co? Myślisz, że się nie objawi? – zmartwiła się wnuczka. – Nie, nie! – zaprotestowała babka. – Objawi się, objawi – dodała uspokajająco. – Tylko wiesz... – No, no? – Teraz to są takie czasy, że kobieta musi, no wiesz... WYGLĄDAĆ!

– A ja to co? Nie wyglądam? – Apolonia była bliska oburzenia. – Włosy zawsze umyte i uczesane, cera w porządku, rzeczy wyprasowane – argumentowała. – Z twarzy też jakaś szpetna nie jestem. Co więcej? – Co więcej, no co więcej... Jakiś balejaż byś sobie strzeliła. Oczko, proszę ciebie, troszkę podmalowała, spódniczkę tak trochę skróciła, przed kolanko. Ja ci mogę skrócić – ofiarowała się babka. – Tylko przynieś i raz dwa się zrobi. – Eee... babcia, tak mówisz, a faceci to zawsze opowiadają, że wolą kobiety naturalne, nieumalowane, niefarbowane i w ogóle. – Tratatata. Każdy tak gada, a na ulicy to się jakoś za niezrobioną nie ogląda – podsumowała babka i zaciągnęła dymkiem swych ulubionych, cienkich, mentolowych papierosków. * Robert należał do tych osób, które jakoś przesadnie nie narzekały na poniedziałek. W niedzielę wieczorem nie dopadał go stres związany z kolejnym tygodniem pracy. Lubił to, co robił, choć oczywiście nie miałby nic przeciwko temu, by robić coś innego i za większe pieniądze. Na razie jednak nie kroiła mu się żadna fucha za „grube pliki tatusiów”, więc cieszył się z tego, co miał, a miał posadę nauczyciela fizyki w liceum. Właśnie wchodził na boisko, gdy siedząca na murku pod szkołą, spora część 1b poderwała się na jego widok. – Panie profesorze, jest interes do zrobienia... – zagaił Mateusz. – Coś podobnego – zaśmiał się Robert. – Bo chodzi o to, że byśmy chcieli jechać na biwak integracyjny z 1c. Tylko jest problem, bo potrzeba czterech opiekunów, dwóch już mamy i jeszcze dwóch. I chcieliśmy pana prosić, żeby pan z nami pojechał. – Ja? A dlaczego akurat ja? – zdziwił się Robert. – No, bo pan jest w porzo! – wtrącił się Przemek. – Jak pan pojedzie, to nie będzie żadnych kwasów – uściślił. – Panie profesorze, prosimy, niech pan się zgodzi! – do rozmowy włączyła się Marzena. – Prosimy! – zawtórowała Kaśka. – Panie profesorze, pan nie będzie zgred – wysunął najcięższy argument Mateusz. Robert oczywiście nie chciał być zgredem. A poza wszystkim naprawdę lubił te dzieciaki. – No dobra, kiedy ten biwak? – zapytał. – Super! – 1b oklaskami nagrodziła jego decyzję. – W przyszły weekend – poinformował Mateusz. – A kto jeszcze jedzie? – Pan Kaczmarek, pani Nowak, pan i jeszcze jednej osoby nam brakuje. – To może... – zastanowił się Robert. – O! – spojrzał na wjeżdżający na boisko od strony parkingu rozklekotany maluszek w kolorze groszku.

– To może pani Grabik? – zapytał, wskazując na pojazd. – Łe, proszę pana, zero szans. Już pytaliśmy. Pani Grabik nie pojedzie. Na stówę – powiedział Mateusz. * Apolonia zaparkowała swój czternastoletni pojazd i odwróciła się, by wyjąć z tylnego siedzenia siatkę z zeszytami. Przez szybę zobaczyła Roberta. Stał z 1b, śmiał się i wyglądał na zrelaksowanego. Ten to się umie z nimi dogadać – pomyślała. – Nie to, co ja. No tak, ale kto by chciał gadać ze starą panną? – rzuciła w przestrzeń z ciężkim westchnieniem i wysiadła z samochodu. – Cześć! – Robert dopadł ją przed drzwiami do szkoły. – A cześć! – odparła smętnie. – Słuchaj, właśnie gadałem z 1b o biwaku. Już zgodziłem się z nimi pojechać. Mówili, że ciebie też namawiali? I co, serio nie chcesz jechać? – Nie, raczej nie – odparła Apolonia. – Ej, będzie fajnie, jadą jeszcze Wieśka i Jurek. Może jednak dasz się namówić? Fajnie, ładne mi fajnie – pomyślała Apolonia – przez jeden weekend pójdę później spać i mi się cały organizm rozreguluje. Atrakcja mi wielka, spanie pod namiotem, na początku września. Zaraz sobie nerki zaziębię. Zresztą ten weekend już mam zaplanowany! Ułożenie testów dla la i nauka francuskiego. Huk roboty! I jeszcze obiad w niedzielę. Odpada, odpada jak nic! – postanowiła. – Nie, wiesz właściwie to mam już plany na weekend – odparła i uśmiechnęła się przepraszająco. – A nawet gdybym nie miała, to... nie chcę wam psuć humorów. – A coś nie tak z twoim samopoczuciem? – Robert przyjrzał jej się uważnie. – E, szkoda gadać! – No dawaj, jestem dobry w słuchaniu – zachęcił. – Powiedzmy, że dopadła mnie... pourodzinowa depresja. – Coś ty? Miałaś urodziny? Kiedy? – Wczoraj – wyznała Apolonia smętnie. – Tylko nie pytaj ile wiosenek mi stuknęło. – Ile by nie stuknęło, trzeba to jakoś uczcić! – podsumował Robert. Też jest co czcić, staropanieństwo! – odparła w myślach Apolonia i wzruszyła ramionami. – To co, dasz się dziś wyciągnąć na jakieś piwo? – Ja nie piję piwa – wyznała i widząc zaskoczenie Roberta, wyjaśniła – głowa mnie boli po piwie. – To co, kawa? – Robert nie rezygnował. Tak, pewnie, jeszcze czego, z kolegą z pracy na kawę mam latać. Nawet i fajny ten Robert, ale... niech akurat będzie w kawiarni mężczyzna mojego życia – rozważała Apolonia. – Zaraz

pomyśli, że jestem zajęta. I co? Do ukichanej śmierci będę starą panną. Wizja staropanieństwa do grobowej deski przeważyła. – Wiesz, na dzisiejszy wieczór, mam już pewne zobowiązania... – OK. Skoro tak, to nie nalegam – wycofał się Robert. Zobowiązania... – pomyślał. – Znaczy zajęta. A byłem pewien, że nikogo nie ma. Cholera, szkoda. No trudno. Nie będę się pakował w cudzy związek – postanowił i otworzył przed Apolonią drzwi pokoju nauczycielskiego. * Na poczcie jak zwykle kłębił się tłum ludzi i jak zwykle nie można było się zorientować, która kolejka jest do którego okienka. Apolonia stanęła w jej zdaniem właściwej. Oparła się o chłodną ścianę i zaczęła studiować nagłówki, wystawionych przy każdym okienku kolorowych magazynów. Jak uwieść męża po dziesięciu latach – przeczytała pierwszy. Tak, najpierw to trzeba mieć męża – skomentowała w duchu. Matka, żona, kochanka. Wyznania spełnionych kobiet – jasne, wychodzi na to, że jestem niespełniona, w dodatku potrójnie! Dziesięć sposobów na udane życie we dwoje – najpierw trzeba by mieć to życie we dwoje. Odegnać samotność. Poradnik dla singli – O! I to jest coś dla mnie, bierzemy, zdecydowanie! – Proszę! Proszę! – urzędniczka wychyliła się z okienka. – Dzień dobry, ja poproszę Poradnik dla singli to znaczy... „Zycie kobiety” – poprawiła się Apolonia – i dziesięć znaczków. – Dziesięć znaczków – powtórzyła urzędniczka, dokonując obliczeń na kalkulatorze – i... Poradnik dla singli – dodała nieco głośniej i kątem oka zerknęła na prawą dłoń klientki. – Dzidka! – wydarła się w stronę przeciwległego okienka. – Dzidka masz „Życie kobiety” z Poradnikiem dla singli? Bo tu pani chce, a ja mam ostatni numer i nie chcę z gabloty ściągać. – Z jakim poradnikiem? – Dzidka była chyba jedyną osobą na poczcie, która nie usłyszała tytułu. – Dla singli, z poradnikiem dla singli. W „Życiu kobiety” było – poniosło się jak z megafonu. – A! Dla singli! – Dzidka w końcu załapała. – Mam, mam Poradnik dla singli!. – krzyknęła, w doskonałą ciszę. – Pani podejdzie, to pani dam! – wrzasnęła w stronę Apolonii. Apolonia ruszyła. Rozbawienie, znudzonej do tej pory kolejki, było aż nadto widoczne. * – Mówię ci, czułam się jak na czerwonym dywanie przed Oskarami. Cała uwaga na mnie! – relacjonowała przyjaciółce. – Ja sobie wyobrażam – Jolka zanosiła się śmiechem. – Ale wiesz, mogło być gorzej, mogłaś kogoś spotkać.

– No... I spotkałam... – Nie! Nie, no nie mów, serio? – Serio, serio, jak tylko odeszłam od okienka, z tym cholernym poradnikiem, to zaraz za plecami usłyszałam znaczące „Dzień dobry”. – O matko! I kto to był? – Moja uczennica z chłopakiem, też moim uczniem, nawiasem mówiąc. Jutro pół szkoły będzie to komentować. – Nie?! O rany, to trzeba mieć szczęście – podsumowała Jolka i wzięła łyk mrożonej herbaty. – Słuchaj, a ten poradnik, chociaż tego wart? – A wiesz, że w końcu nawet nie zajrzałam. Capnęłam i zwiałam. Nawet z tego wszystkiego nie wysłałam kartek z krzyżówkami. Bo co? Miałam jeszcze stać na środku i jak gdyby nigdy nic przyklejać te dziesięć znaczków? – E, to teraz w nagrodę powinnaś wygrać coś super. – Pewnie, w końcu jakaś rekompensata za straty moralne się należy, nie? – Jasne! A co tym razem dają? – O kochana! Wyjazd do SPA dla dwóch osób – w to celuję. Jakby się trafiło, to byśmy sobie użyły... A dalej to jakieś kosmetyki, książki, aparat cyfrowy, chyba jakaś wycieczka, ale nie jestem pewna i pełno innych pierdoł, jak zwykle. Ale z dziesięciu krzyżówek to może akurat coś skapnie... – Szkoda, że facet nie skapnie – westchnęła Jolka. – Rozwiązujesz, proszę ciebie, krzyżówkę i nagroda główna – mężczyzna życia: brunet, blondyn, szatyn, rudy... Do wyboru! To by dopiero było – rozmarzyła się. – Rozwiązywałabym te krzyżówki, aż by furczało! – A propos faceta – zagadnęła Apolonia – to jak tam się rozwija znajomość z tym internetowym? – Rozwija się, rozwija, tylko trochę za szybko – Jolka nie demonstrowała przesadnego zadowolenia. – To znaczy? – On chce się spotkać – obwieściła jak największą katastrofę. – A ty, co? Nie chcesz? – Nie, no chcę, tylko nie mogę. Teraz. – Dlaczego nie możesz? Teraz!? – Apolonia z zaciekawieniem spojrzała na przyjaciółkę. – Bo wiesz... Wysłałam mu zdjęcie. Ale to było takie zdjęcie dziesięć kilo temu i teraz muszę się odchudzić. No przynajmniej piątkę zrzucić. – A... chyba, że tak. – Tak, że wiesz... ostatnie ciasteczko – wyznała Jolka, pałaszując herbatnika z cukrem – a od jutra ostra dietka. – Słuchaj... A ty byś się nie zapisała do jakiegoś portalu randkowego? – zaproponowała. – Zawsze co dwie, to dwie. Jest z kim pokomentować ewentualnych kandydatów.

– Przecież teraz też komentujemy – zauważyła Apolonia. – Niby tak, ale wiesz... zawsze to raźniej. – E, ja to jestem taka raczej nietechnologiczna. Wolę tradycyjne sposoby. – No szkoda, myślałam, że w końcu cię namówię... – To jesteś druga, która mnie dziś do czegoś namawia – wyznała Apolonia. – Ej, a kto cię dziś, do czego namawiał? – zainteresowała się Jolka. – Mów mi tu zaraz! – Robert, ten fizyk od nas. Najpierw namawiał mnie na biwak z 1b, a potem na piwo. Już bez 1b. Dzisiaj wieczorem. – To co ty tak siedzisz? Szykuj się! – Jolka zareagowała prawidłowo. – Nie pójdziesz chyba w tym niebieskim dresiku? – Ja w ogóle nie pójdę. – Nawet tak nie żartuj! – Naprawdę. Podziękowałam i odmówiłam. – Kretynka, kretynka jak nic. – No czego ode mnie chcesz? Powiedziałam, że mam zobowiązania na dziś wieczór. – To ciekawostka, a jakie jeśli można wiedzieć? – Jak to, jakie? Zbyszek przywozi dzieci na noc, bo idą gdzieś z Violletą. – Ludzie!!! Trzymajcie mnie, bo oszaleję! Oto jak objawia się staropanieństwo!!! – Jolka potępieńczo pokręciła głową i by ukoić skołatane nerwy, sięgnęła po kolejne ciasteczko. W końcu dieta dopiero od jutra. * – Cześć ciociu! – przywitali się Jaś i Małgosia, gdy tylko Apolonia otworzyła im drzwi. – No cześć siostra, cześć! – Zbyszek wepchnął dzieci do mieszkania. – Słuchaj to ja już nie wchodzę tylko zostawiam ci dzieciaki i wpadnę po nie jutro koło... ósmej. Może być? – Może być, jutro idę na czwartą lekcję. – To super. Do jutra. To lecę. Cześć, cześć! – Zbyszek pognał po schodach. – Dzieciaki, rozbierajcie się i idziemy robić pyszną kolację, co wy na to? – Apolonia spojrzała na latorośle brata. – Pyszną, pyszną, pyszną – Jaś jak zwykle oddał się ulubionemu zajęciu. – A co będzie? – rzeczowo zapytała Małgosia. – A na co macie ochotę? – A ciociu, a zrobiłabyś naleśniki z dżemem albo z serem i ze śmietaną i z cukrem? – Małgosia prosząco spojrzała na Apolonię i głośno przełknęła ślinę. – Dobrze, zrobię, ale nie wiem, czy sama dam radę. Chyba, że mi pomożesz? – To ja będę ci wszystko podawać, dobra? – Dobra – zgodziła się Apolonia i przybiła piątkę swej chrześniaczce.

– Ciociu... – zaczęła niepewnie Małgosia, sadowiąc się przy kuchennym stole. – Ciociu, a co to znaczy, że komuś staropanieństwo... yyy... zaraz jak to było – Małgosia próbowała sobie przypomnieć. – O już wiem: staropanieństwo wali na głowę? – dokończyła. – A skąd ty skarbie znasz takie wyrażenia? – zapytała Apolonia po dłuższej chwili namysłu. – Słyszałam jak tata – zaczęła Małgosia poufale – jak tata tak mówił do mamy. O tobie – uściśliła, choć jak na gust Apolonii, zupełnie niepotrzebnie. * – Pani Apolońko, dobrze, że panią widzę, bo mam do pani sprawę – dyrektor ruszył w kierunku Apolonii, gdy tylko weszła do pokoju nauczycielskiego – pani wie, że za trzy tygodnie mamy dzień patrona? – Wiem, wiem, Ania Zielińska zdaje się coś tam przygotowuje w związku z tym. – I tu się pani myli, pani Apolońko! – dyrektor wycelował w nią palec wskazujący. – Tu się pani myli, bo Zielińska nie przygotowuje apelu! Właśnie przyniosła mi zwolnienie. Do końca listopada, pani sobie wyobrazi. I w tej sytuacji, pani Apolońko, pani przygotuje ten apel! Dobrze – bardziej stwierdził niż zapytał. – No, to sprawa załatwiona – zatarł rączki i odwrócił się na pięcie. – Panie dyrektorze, ale... – powiedziała Apolonia do opiętych niebieską koszulą pulchnych plecków. – Tak? Jakiś kłopot, pani Apolońko? – zapytał słodko dyrektor. – Apel prowadzi 2b. Pani ich uczy. – Uczę, ale panie dyrektorze, ja w tym miesiącu już organizuję pierwszy etap dyktanda międzyszkolnego i przygotowuję do druku wrześniowy numer gazetki. Może w związku z tym, ktoś inny przygotuje apel? Ktoś, kto ma luźniejszy wrzesień? – Pani Apolońko – dyrektor nachylił się w jej stronę – pani wie, jaka jest sytuacja – zaczął poufale. – Poza panią są jeszcze trzy polonistki: Ratajczakowa, ale ta dopiero co wróciła z macierzyńskiego, to nie ma do tego głowy, bo się dzieckiem musi zająć, Meller w ciąży, to też nie może, a Wolińska... Wolińska za miesiąc ma ślub, to gdzie ją jeszcze obciążać apelami? To tylko pani zostaje, pani Apolońko. Nie ma wyboru. No nie ma wyboru! – z udawaną bezradnością rozłożył ręce. – Czego chciał od ciebie stary? – zainteresowała się chwilę później Kryska Jakubowska, matematyczka. – Apel mam przygotować na dzień patrona. – Ty? A nie Anka? – Anka jest na zwolnieniu, więc padło na mnie – wyjaśniła Apolonia. – Znowu na mnie – dodała ponuro. – Cu się dziwisz? – Kryska wcale nie zamierzała jej pocieszać. – Sama jesteś, żadnych

dzieci, żadnych obowiązków, to co masz do roboty jak wrócisz z pracy? Nie to, co ja. Posprzątać muszę, poprać, obiad ugotować i jeszcze dzieci odebrać od opiekunki. – Ja za to nie sprzątam, nie piorę i nie gotuję. Cały dzień leżę na kanapie i pachnę – zauważyła z przekąsem Apolonia. – O, już ty przestań, bo na pewno nie masz tyle do zrobienia, co ja. Jak się ma dzieci i męża to nie ma przebacz. To cały czas człowiek na etacie – wyjaśniła Kryska. – A co? O co chodzi? – wtrąciła się Mariola. – A tak sobie gadamy, że jak się jest samemu to tyyyyle obowiązków mniej – wytłumaczyła Kryska, robiąc przy tym minę głęboko pokrzywdzonej matki i mężatki. – Święta prawda – zgodziła się Mariola. – Będziesz kiedyś miała rodzinę, to sama zobaczysz – westchnęła ciężko. – No, ale najpierw musisz wyjść za mąż – pouczyła. – A właśnie – zagaiła, siląc się na obojętność – ty w ogóle masz kogoś? Czy nie masz... ? – w jej oczkach błysnęła pazerna ciekawość. – Bo tak siedziałyśmy ostatnio z dziewczynami na kawie i tak się zastanawiałyśmy... – wyjaśniła, badawczo przyglądając się Apolonii. – O? Nie wiedziałam, że jestem przedmiotem waszych spotkań. – No wiesz – obruszyła się Mariola. – Nie chcesz, to nie mów! Nie mów! No przecież ja cię nie wypytuję o twoje życie osobiste! Nie wypytuję cię! Nie mów! Skoro to TAKA tajemnica! – Mariola była wyraźnie wściekła. – Idę na lekcję – poinformowała chłodno. Wyjęła dziennik z przegródki, włożyła torebkę pod pachę i wyszła. – A ty co tam znowu wyprawiasz Kozłowski?! – poniosło się zza drzwi. – Znowu mam matkę wezwać? Znowu? Nudzi ci się, nudzi? To się poucz trochę, bo zaraz cię będę pytać! Z przekroju dżdżownicy cię będę pytać! Ciekawe czy będziesz taki mądry? * We wtorki, punktualnie o dziesiątej trzydzieści w Miejskim Domu Kultury rozpoczynała się gimnastyka dla seniorów. Zajęcia były koedukacyjne, co stwarzało wiele możliwości, jeśli chodzi o budowanie i podtrzymywanie wszelkiego typu relacji damsko-męskich. Jednakże Matylda nie po to tu przychodziła. Wyznawała teorię, że troska o zdrowe i sprawne ciało powinna być równie istotna, jak ćwiczenie umysłu. Umysł ćwiczyła nieustannie – namiętnie rozwiązywała krzyżówki, czym zaraziła Apolonię. Jednak przede wszystkim czytała. Matylda ceniła wygodę i na targanie tobołów literatury z centrum niespecjalnie miała ochotę. Do przodu trzeba iść! Z postępem! – mówiła, doskonale wiedząc, że wszystko, czego potrzebuje, może być jej dostarczone pod sam nos. Postępem w tym przypadku było robienie zakupów przez Internet. Co miesiąc – więc niezła sumka wędrowała z konta Matyldy na konta rozlicznych księgarni wysyłkowych. Na tym jednak nie poprzestała. Prawdziwy zakupowy szał ogarnął ją w momencie, gdy wywęszyła w sieci sklep ze sprzętem leczniczo-zdrowotnym. Fotel masująco-relaksacyjny był jej pierwszym i – jak na razie – wcale nie ostatnim nabytkiem. Wydała na niego tyle, co przeciętny Polak zarabia przez

kilka ładnych miesięcy. Wywołała tym oburzenie synowej. Irena nie rozumiała tego typu fanaberii, a rozrzutność traktowała niemalże jak grzech śmiertelny. Gdy tylko zobaczyła kosztowny wynalazek w mieszkaniu Matyldy, natychmiast głośno wyraziła swą dezaprobatę. Odtąd ilekroć odwiedzała teściową, demonstracyjnie omijała sprzęt szerokim łukiem. W duchu jednak tylko czekała na wyjazd Matyldy do sanatorium, a wtedy – pod pretekstem podlewania kwiatków – będzie można bezkarnie wylegiwać się na skórzanym obiciu i masować obolałe kręgi. Kazio Nowaczyk podejście do spraw zdrowotno-sprawnościowych miał zgoła inne. Wysiłek fizyczny ograniczał do koniecznego minimum. Lubił sobie jednak popatrzeć na ćwiczące kobitki. W telewizorze to nie to samo, co na żywo. I może się jaką zapozna – kalkulował. Plusów dodatnich więcej – stwierdził i zdecydował się na wtorkową gimnastykę dla seniorów w Domu Kultury. I dobrze zrobił, bo Matylda, którą tam poznał okazała się naprawdę fest kobitką. W sam raz dla niego. Kazio zrobił wywiad i okazało się, że spora grupa ćwiczących, w tym Matylda, należy do Klubu Seniora. Do Klubu Seniora wiekowo się nadawał, to i się zapisał. – Wyżej tę nóżkę, wyżej pani Matyldo – zachęcił ją, lubieżnie wpatrując się w obciągnięte ciemnymi getrami łydki. – Panie Kaziu, pan się skoncentruje na swoich nóżkach – odparowała Matylda i wykonała efektowny wymach tuż przed jego nosem. – Kiedy nie mogę pani Matyldo, no chciałbym, ale nie mogę. – A to czemu? – Bo te nóżki pani... jak u łani... że tak zrymuję – odparł Kazio i przebiegł wzrokiem po sali, kontrolując, jakie wrażenie zrobił jego wyszukany komplement. Kazio przed wstąpieniem do Klubu Seniora postanowił, zgodnie z duchem czasów, wykreować swój image. Najpierw długo myślał, jak najlepiej kobitki brać pod włos. W końcu wymyślił – najlepiej na wierszyki. Odtąd co środę na Wieczorku Poetyckim w Klubie Seniora raczył wszystkich poematami własnego autorstwa, głośno i wyraźnie odczytując kolejne wiersze. Pod względem treści Kaziowe poematy nie były specjalnie zróżnicowane. Pisał on bowiem tylko o tym, co go otaczało i żywo interesowało. Wiersze sławiły więc piękno ojczystej przyrody lub opowiadały o donżuańskich przygodach ich autora. Wbrew nadziejom Kazia i ku jego zdumieniu poematy, choć solidnie zrymowane, szału nie wywołały. Jedyną entuzjastką owej twórczości i wcale nie cichą wielbicielką pana Kazia była Pelagia Walerek. Teraz też postanowiła przypomnieć mu o swoim istnieniu. – Lepiej spójrz pan, panie Kaziu, na moje nóżki – wtrąciła zalotnie, po czym dysząc i sapiąc przebiegła truchcikiem całą salę i ustawiła się tuż obok swego ulubieńca odzianego w granatowy, ortalionowy dresik. – Co, panie Kaziu, wcale niezgorsze niż pani Matyldy, co? – zapytała, z trudem doskakując do Kazia na swych króciutkich, okrąglutkich nóżkach. – Patrz pan, może i o moich coś zrymujesz? – wysunęła propozycję. Stanęła na palcach, prezentując nowo zakupione srebrzyste

trampki, uniosła ręce i wykonała, w swoim mniemaniu – idealny piruet. – Wena mnie opuściła – mruknął Kazio i z niesmakiem spojrzał na opięty kolorowym podkoszulkiem wydatny brzuch Pelagii, po czym porównał go ze swym dorodnym i dobrze już odhodowanym mięśniem piwnym. – Ciekawe, że przy pani Matyldzie jakoś pana nie opuszcza – zauważyła z przekąsem Pelagia. – Na pani miejscu bym się nad tym zastanowił – Kazio nie pozostał jej dłużny i ostentacyjnie zaczął wpatrywać się w plecy Matyldy. – Lepszy wróbel w garści... tyle panu powiem – odcięła się urażona Pelagia. – A pani Matylda i tak już jest zajęta – dodała nie bez satysfakcji. Odwróciła się na pięcie i potruchtała w kierunku samotnie ćwiczącego pana Rysia. * No to koniec na dziś! – pomyślała z ulgą Apolonia, wychodząc ze szkoły. Już miała skręcić w stronę parkingu, gdy nagle przypomniała sobie, o tych nieszczęsnych kartkach z krzyżówkami. Miała je przy sobie. Skrzynka pocztowa znajdowała się po drugiej stronie ulicy, tuż przy kiosku Ruchu. Dziś ostateczny termin. Jak nie wyślę, to nagrody przejdą mi koło nosa – kalkulowała, walcząc z przemożną chęcią jak najszybszego powrotu do domu. Wizja weekendu w SPA przeważyła. Apolonia pogrzebała w torebce, wyjęła co trzeba i ruszyła we właściwym kierunku. W chwili, gdy otwierała czerwone wieko i wrzucała kartki do skrzynki, jak spod ziemi wyrósł Tomek Mazurek. Chłopak bez zbytniego skrępowania rzucił peta na chodnik i przydeptał go adidasem. – Dzień doberek, pani profesor – przywitał ją. – Liściki pani wysyła, widzę. Co, pewnie z wczorajszej gazetki, jakieś anonsiki? – oparł się o skrzynkę i z bezczelnym uśmiechem ciągnął swój wywód. – Słyszałem pani profesor, słyszałem. Dymy wczoraj były na poczcie, nie? Jakby pani chciała... tak dyskretniej – Mazurek mrugnął do niej porozumiewawczo – to ja mam starszych kumpli. Pani powie i coś się zorganizuje. Ja tam wiele za pośrednictwo nie chcę, pani wstawi na półrocze mierę zamiast kapy i będzie OK – powiedział i kpiąco spojrzał na Apolonię. – Się da załatwić. – Co się da załatwić? – zainteresował się Robert, który nagle pojawił się przy kiosku. – Co ty Tomek znowu kombinujesz? – Ja? – twarz Mazurka wyrażała szczere zdumienie. – Nic panie profesorze, tak se tu z panią profesor miło gadamy o tym i owym. – Robert, co z tą gazetą? Dalej, pospiesz się. Mama mówiła, żebyśmy byli na trzecią. Chyba, że – nie lubisz zupy ze świeżych maślaczków? – zza Roberta wychyliła się Mary. – O, cześć! – uśmiechnęła się do Apolonii.

– Cześć! – odparła Apolonia i na widok uwieszonej ramienia Roberta Mary poczuła delikatne, acz stanowcze, ukłucie zazdrości. No tak, ona pewnie pije piwo – skomentowała w duchu i postanowiła przełamać niechęć do bursztynowego trunku. Tak na wszelki wypadek i na przyszłość... Robert tymczasem, jak się okazało, bardzo lubił zupę ze świeżych maślaczków. Szybko kupił gazetę i pognał w kierunku zaparkowanego na chodniku samochodu Mary. – Hm... podwozi go do szkoły... – powiedziała w zadumie Apolonia, gapiąc się za odjeżdżającym oplem i kompletnie zapominając o Mazurku, który cały czas tkwił tuż obok. – No! Mają romans, jak nic – skomentował teraz. – Się na tym znam... * – I wyobraź sobie pojechali na ten obiad. Do JEJ matki – powiedziała Apolonia i spojrzała na przyjaciółkę. – E... – na Jolce nie zrobiło to wielkiego wrażenia. – Kumplują się, to go zaprosiła do domu na obiad. Wielkie mi co. – Tylko że ona nie mieszka z rodzicami. Mieszka SAMA. – E... To już poważniejsza sprawa. – No właśnie! Ale wiesz, po co mi proponował piwo, jak do niej na obiadki jeździ – Apolonia, próbowała ukryć rozczarowanie. – A co ty się tych obiadków uczepiłaś – zainteresowała się Jolka, chrupiąc marchewkę. – Od razu uczepiłam, tam... Tak tylko mówię. – Podoba ci się? – Kto? – Duch święty. Robert! A o kim gadamy? – A jakie to ma znaczenie, czy mi się podoba. Umawia się z Mary, to nie będę się pchała między wódkę a zakąskę. – Zwłaszcza, że nie pijesz wódki – zauważyła sarkastycznie Jolka. – Bo po wódce boli mnie głowa. – To się nazywa kac. Proszki na to sprzedają. W aptece. – Tak czy inaczej, nie spodziewałam się tego po nim. Wydawał się taki w porządku – wróciła do tematu Apolonia. – Oj, bo cielę jesteś. Trzeba było iść na to piwo i wybadać grunt. To teraz byśmy nie siedziały i nie rozważały co go łączy z tą... jak jej tam... – Mary. – Mary. Dlaczego Mary? – Bo uczy angielskiego i tak jakoś od początku się utarło. Ona jest Maria, więc Mary. Dzieciaki też tak na nią mówią.

– Ciekawe jak na ciebie mówią? – Pewno „ta bez męża” – Pewno tak! – zgodziła się Jolka beztrosko i sięgnęła po kolejną marchewkę. – Wielkie dzięki! – burknęła Apolonia i łyknęła zielonej herbaty. – A w ogóle to ja przyszłam w innej sprawie – przypomniało się Jolce. – Choć również matrymonialnej – uściśliła. – Ale ty od razu o tym Robercie i z tego wszystkiego zapomniałam. Wyobraź sobie... – zaczęła Jolka konspiracyjnym tonem. – No, no – przerwała jej Apolonia. – Wyobraź sobie, że do mieszkania naprzeciwko ciebie od przyszłego tygodnia wprowadzi się mężczyzna. – Mężczyzna? – No mężczyzna. Chłop, facet – zdenerwowała się Jolka. – Wiem, kto to mężczyzna. Ale jakim cudem? Przecież Pilarczykowa nie chciała wynajmować tego mieszkania. Mówiła, że woli, żeby stało puste niż obcych tam wprowadzić. – Ale ten nie obcy, tylko rodzina. Siostrzeniec czy bratanek. Jakoś tak. – A... To ciekawe jaki będzie, nie? – No. A najważniejsze, że jest wolny – najlepsze Jolka zostawiła na koniec. – I to jest wiadomość dnia! – podsumowała Apolonia wyraźnie uradowana. – Ale chwilę – zreflektowała się – właściwie skąd ty to wszystko wiesz? – Mama wracała z zakupów, spotkała Pilarczykową na klatce i ta jej wszystko powiedziała. – To mamy wieści z pierwszej ręki. Nic tylko czekać, aż nam książę zapuka do drzwi. – Cholera muszę się ostro przyłożyć do tej diety – wyznała Jolka, bez optymizmu patrząc na talerzyk z surową marchewką. Obrzydliwie zdrową i niskokaloryczną. * Telefon zadzwonił dokładnie wtedy, kiedy nie powinien. W piątki między czternastą trzydzieści a szesnastą Apolonia zajęta była nauką angielskiego. Ten właśnie dzień w wiszącym nad jej biurkiem grafiku był najbardziej zagospodarowany. Apolonia postanowiła zająć sobie cały piątek tak, by nie musieć nigdzie wychodzić i oglądać tych wszystkich par, które wylęgają na ulice i kłują w oczy swoim szczęściem. Co z oczu, to i z serca – uznała, a niewychylanie tego dnia nosa z domu traktowała jak profilaktykę antydepresyjną. Przed piątkowym dołkiem chronić ją miało sumienne wypełnianie, wypisanych nad biurkiem obowiązków. Obiad i kawa w towarzystwie Jolki stanowiły tego dnia jedyną rozrywkę. Po nauce angielskiego, od czwartej do wpół do piątej ćwiczyła rytuały tybetańskie, które ponoć rozjaśniają umysł, wspomagają koncentrację i pozwalają zachować wieczną młodość. Dalej było czytanie, szydełkowanie, kolacja i pisanie konspektów na lekcje w przyszłym tygodniu. Choć w grafiku, na samym dole, widniała notka „Plan zajęć może ulec zmianie”, to jakoś nigdy jeszcze los nie stworzył ku temu

okazji. Dziś miało być inaczej... Telefon dzwonił jak szalony i Apolonia zdecydowała się w końcu oderwać od ćwiczeń z zamiany strony czynnej na bierną i odwrotnie. Podniosła słuchawkę. – Halo? Kto mówi? – usłyszała głos babki Matyldy. – Cześć babciu – powiedziała do słuchawki. – No nareszcie, już myślałam, że cię nie ma – ucieszyła się babka. – Słuchaj Loneczko, ja wiem, że ty w piątki wolisz nie wychodzić, ale mam taką nagłą sprawę. Przyjedź do mnie kochana, co? – Teraz? Ale... coś się stało? – zaniepokoiła się Apolonia. – Wiesz to... nie na telefon – wyczuła w głosie babci wahanie. – Tak czy inaczej, jesteś mi tu potrzebna. Bardzo potrzebna. Słowem bez ciebie nie dam sobie rady. To co? Przyjedziesz? – No przyjadę. Co mam zrobić. Skoro to takie ważne – powiedziała Apolonia z ciężkim westchnieniem. – Ważne, ważne – utwierdziła ją babka. – Dobrze, to za jakieś czterdzieści minut. Pod warunkiem, że nie będzie korków – obiecała. – Ratujesz mi życie Loneczko! To pa kochana, pa! Korków nie było, więc Apolonia dotarła na miejsce punktualnie. Nacisnęła dzwonek i chwilę później w drzwiach ukazała się babka, prezentując nową fryzurę – rudawobrązowe pasemka. – Chodź, chodź, bo nie ma czasu – babka wciągnęła ją do środka. – To powiedz, co to za tajemnica – zarządziła Apolonia, wieszając płaszcz. – Bo wiesz, Loneczko – zaczęła babcia, prowadząc ją pod ramię do pokoju i sadzając na fotelu – bo wiesz, poznałam takiego pana – tu zrobiła stosowną przerwę, badając reakcję wnuczki. – Naprawdę? – ucieszyła się Apolonia. – Poznałaś i... ? – I... on mnie zaprosił na wieczorek taneczny. Dzisiaj. Ale jest problem. – Żonaty? – domyśliła się Apolonia. – Jaki żonaty? – zdenerwowała się babka. – Przecież wiesz, że z żonatymi się nie zadaję! Wdowiec! – wyjaśniła. – Trzydziestoletni. – O matko! Umawiasz się z facetem w MOIM wieku?! – W jakim twoim? W swoim. On ma siedemdziesiąt pięć. – To co mówisz, że trzydzieści. – Ja mówię, że trzydzieści? – No powiedziałaś, że trzydziestoletni wdowiec. – Ty Lonka to czasami naprawdę niekumata jesteś... – zirytowała się babka. – Trzydzieści lat jest wdowcem!!! – A! To teraz kumam – odparła Apolonia. – A ty skąd znasz takie terminy? Nowoczesne na wskroś. – Z Internetu, a skąd mam znać? – zdziwiła się babka. – Do przodu trzeba iść! Z postępem!

– A... tego pana? Też nie z Internetu przypadkiem? – Leona znam z Klubu Seniora – odparła Matylda z godnością. – To jaki masz problem? – Apolonia przyjrzała się babce. – Problem typowo randkowy... – Jak bym chodziła na randki to pewno bym wiedziała – wtrąciła Apolonia ironicznie. – Nie mam się w co ubrać – Matylda bezradnie rozłożyła ręce. – Musisz mi coś doradzić. – Zaraz na pewno coś znajdziemy – Apolonia podniosła się z fotela i ruszyła w kierunku pokoju, który łączył sypialnię z garderobą. Na łóżku kłębił się stos sukienek, spódnic, marynarek, bluzek i apaszek. Na stoliku obok leżała porozrzucana biżuteria, a krzesło zdobiły przewieszone przez oparcie pończochy we wszelkich możliwych kolorach i odcieniach. Apolonia spojrzała na to wszystko i na oblicze babki, które prezentowało kompletną dezorientację połączoną z lekką paniką. – Ale numer, szykuję własną babcię na randkę! – obwieściła, przekopując stertę ciuchów. – Jak tak dalej pójdzie to szybciej zatańczę na twoim weselu niż ty na moim – dodała i nie wiedzieć dlaczego wizja babki na ślubnym kobiercu szalenie ją rozbawiła. Śmiech stopniowo stawał się coraz bardziej nerwowy, aż w końcu zastąpił go spazmatyczny szloch. – Nie płacz Loneczko, nie płacz. Na pewno jeszcze kogoś spotkasz – Matylda próbowała ją pocieszać. – Siądź, uspokój się – babka delikatnie pchnęła ją w kierunku krzesła. – Nie spotkam... – ryczała Apolonia, posłusznie siadając na miękkim pluszowym obiciu. – Nie spotkam... Do śmierci będę starą panną. Taka jestem niedorajda... – powiedziała, głośno wycierając nos w to, co akurat było pod ręką, czyli jedwabną pończochę. – Loneczko, młoda jesteś, ładna, życie przed tobą. Nie można się tak załamywać. – A co mam robić? Wszyscy kogoś mają, tylko nie ja. Wszyscy mają burzliwe życie osobiste i... nawet ty... nawet ty masz burzliwe... – Nie takie znowu burzliwe – sprostowała babka. – To po co ci to? – Apolonia machnęła zasmarkaną pończochą jak dowodem rzeczowym. – Ja to noszę takie – powiedziała, podnosząc spódnicę do kolan i prezentując grube beżowe rajtuzy. – I gacie... – dodała szlochając i pociągając nosem – barchanowe... * – Mnie się to nie podoba – wygłosiła Irena jak zwykle przy niedzielnym obiedzie. – Matka, daj spokój, pewno nic z tego nie będzie. Słuchasz plotek i tyle – podsumował Zbyszek. – Plotek?! To są fakty, nie plotki! Kowalska ich spotkała! Na dansingu! – I co, że ich spotkała. To jeszcze o niczym nie świadczy. – Ja bym nie była taka pewna. A jak coś z tego będzie? – Za mąż chyba nie wyjdzie – zaśmiał się nerwowo Zbyszek.

– A ty wiesz, co jej jeszcze do głowy strzeli? Po tych fotelach i innych... Wszystkiego się można spodziewać. – Myślisz? – zaniepokoił się. – Ja ci mówię, mnie się to nie podoba. – Lonka, ty tam często chodzisz do babki – przypomniał sobie Zbyszek. – Nie wiesz czegoś? – A co mam wiedzieć? – Apolonia postanowiła udawać niezorientowaną. – Jak to co?! No coś o tym facecie! Może to jakiś łowca posagów, cholera go tam wie. – Łowca posagów, łowca posagów, łowca posagów – Jasiowi najwyraźniej spodobało się nowe wyrażenie. – Syneczku, siedź cicho – upomniała go Violletka. – Dzieciak ma rację! – orzekł Zbyszek. – Łowca posagów, mówię wam. – Lonia... – zaczęła Irena tonem męczennicy. – Ja cię bardzo proszę, to jest poważna, rodzinna sprawa. Jak ty coś wiesz, to nam powiedz. – Ja tam nic nie wiem. W ogóle pierwsze słyszę – odparła obojętnym tonem Apolonia i zaczęła przeżuwać sałatkę. – To ciekawe, bo bynajmniej coś za spokojna jesteś – zauważyła Violletka. – A twoim zdaniem powinnam być zdenerwowana? – Oczywiście! Oczywiście, że powinnaś być zdenerwowana! – Zbyszek aż poderwał się od stołu. – Ty wiesz co się może stać? – No bardzo jestem ciekawa – Apolonia oparła brodę na dłoni, demonstrując przesadne zainteresowanie. – Mało to babka ma? Mieszkanie – zaczął wyliczać – biżuteria, emerytura wysoka i jeszcze na koncie pełno naskładane. Myśli se, że ten jakiś tam, zaraz na tym łapy nie położy? – A co chciałbyś go ubiec? – Chyba lepiej, żeby w rodzinie zostało niż by miał obcy zagrabić? – Nie denerwuj się Zbyszek – włączyła się Violletka. – A bo mnie wkurza takie głupie gadanie! – rzucił w przestrzeń. – Z takim podejściem do życia – zwrócił się do Apolonii – to się wcale nie dziwię, że jeszcze nie masz męża! – Ja też nie!!! – jak zwykle poparła męża Violletka. * – Żałuj, że nie pojechałaś. Naprawdę było super. Nawet dzieciaki zachowywały się przyzwoicie. A sam ośrodek... pełen luksus, mówię ci – relacjonował Robert. – Na drugi raz nie ma przebacz, jedziesz z nami. Oczywiście, o ile... – przerwał i spojrzał na nią uważnie – nie będziesz miała innych zobowiązań – dokończył. – Na drugi raz, to się zobaczy – odparła Apolonia dyplomatycznie. – A kto w końcu pojechał jako czwarty opiekun? – zapytała z udawanym zainteresowaniem, choć doskonale znała

odpowiedź. – Mary się zdecydowała. Nie mówiłem ci? – A... rzeczywiście, chyba coś wspominałeś, musiało mi ulecieć. – No mówię ci, było rewelacyjnie. Ale ty pewnie też się nie nudziłaś? – zainteresował się Robert. – Pamiętam coś mówiłaś, o jakichś planach na weekend... – teraz to on przybrał obojętny ton. – Zdradzisz, co robiłaś, czy to może tajemnica? – A co? Co? Jaka tajemnica? – nagle pojawiła się przy nich Mariola. Apolonia, która w popłochu obmyślała jakieś zręczne kłamstwo, odetchnęła z ulgą. Po raz pierwszy skłonności Marioli do podsłuchiwania, podglądania i węszenia sensacji przydały się na coś. – Żadne tajemnice. Tak sobie rozmawiamy – zbył ją Robert. Mariola jednak nie była z tych, które łatwo spławić. Odsunęła wolne krzesło przy ich stoliku i rozsiadła się w najlepsze, zakładając nogę na nogę. – Oj, ty już Robert nie ściemniaj, bo ty niezły ściemniacz jesteś – wyraziła swoją opinię. – Teraz to Apolonię czarujesz, a na biwaku to się podobno działo a działo... – Mariola przewróciła oczami i zaczęła wpatrywać się to w Roberta, to w Apolonię, nie chcąc przegapić najmniejszego nawet grymasu ich twarzy. – A co konkretnego Mariolka masz na myśli? – zapytał Robert z chłodną uprzejmością. – Już nie udawaj, nie udawaj... Słyszałam, że ty i Mary, to ciągle na spacerki do lasku chodziliście. W Robercie zawrzało. Niecenzuralnie pomyślał o Mariolce, po czym na usta wypłynął mu przesadnie słodki uśmiech. – A od kiedy to spacerki są zabronione? – zapytał. – Spacerki to nie są. Ale ja nie wiem, co się na tych spacerkach wyprawiało – Mariola chrząknęła znacząco. – Jak nie wiesz, Mariolka, to może się nie wypowiadaj. Jedna plotka w szkole mniej! – Robert uśmiechnął się do niej promiennie. – Idę, bo już dzwoniło – chwycił dziennik i wyszedł. ' Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Mariola nachyliła się w stronę Apolonii. Jej oblicze wyrażało obłudną troskę. Z wyszminkowanych ust po całym pokoju nauczycielskim poniósł się konspiracyjny szept: – Ja ci dobrze radzę. Ty lepiej na niego uważaj. Z takim to nigdy nic nie wiadomo! * – Rany! A to co? – twarz Jolki wyrażała najwyższy stopień zniesmaczenia. – To? – upewniła się Apolonia. – Kryształowy wazon i sztuczne piwonie plus czerwone świece plus figurka. – Wiesz nigdy cię nie podejrzewałam o miłość do odpustowej tandety – powiedziała Jolka, z namysłem oglądając dwa porcelanowe łabędzie złączone dziobami. – Jesteś pewna, że to ma tu

stać? – Absolutnie pewna! – Oszalałaś! Szpeci ci całą kuchnię! – Nie szkodzi! Ważne, by działało. – Ma odstraszać gości, czy jak? – Jolka spojrzała na przyjaciółkę jak na wariatkę. – Ma przyciągać... facetów! – Jasne, będą się pchali drzwiami i oknami, żeby zobaczyć tę wystawkę. – To nie żadna wystawka – sprostowała Apolonia – tylko kącik związku. Wreszcie zaaranżowany jak należy. Wszystko zgodnie z feng shui – wyjaśniła. – Ja się nie dziwię, że nie miałam faceta – dodała. – Nawet sobie nie wyobrażasz ile tu stało rupieci. – Oszalałaś! – powtórzyła Jolka. – Tak? To zobaczymy... Mówię ci zaraz się jakiś facet koło mnie zakręci. A ty jeszcze przyjdziesz mnie błagać, żebym ci taki kącik urządziła. – Jasne! – przytaknęła Jolka, bo z wariatami się nie dyskutuje. – Nie masz czegoś słodkiego? – zmieniła temat. – A już się nie odchudzasz? – zdziwiła się Apolonia. – A daj spokój. Te diety nie są dla normalnych ludzi. Ile można jeść styropian? – Nie mów, że ci nie smakuje pieczywo chrupkie. – Ty nawet tego pieczywem nie nazywaj! – oburzyła się Jolka. – To co, masz coś czy nie? – Pogrzebię w szafkach, może się coś znajdzie. – Pogrzeb, pogrzeb – zgodziła się Jolka i usiadła na taborecie. W tym momencie coś stuknęło. – To nie ja! – zastrzegła Jolka. – Jeszcze taka gruba nie jestem! Apolonia znacząco popukała się w czoło. – To do drzwi – wyjaśniła i ruszyła do przedpokoju. Odsłoniła wizjer, popatrzyła, zasłoniła, z powrotem odsłoniła, popatrzyła, zasłoniła, po czym oparła się plecami o drzwi. – Cholera! – szepnęła w stronę Jolki. – To działa. – Co działa? – wyszeptała Jolka. – Facet! – wyjaśniła krótko Apolonia, wskazując na drzwi. – To dawaj go tu, dawaj! – Jolka wykazała przytomność umysłu. – Ale jak? – szepnęła Apolonia. – Drzwi otwórz, idiotko! Apolonia przekręciła zamek, nacisnęła klamkę i pociągnęła w swoją stronę masywne skrzydło drzwiowe. Wbrew temu, co myślała, wykonując te wszystkie czynności, facet za drzwiami wcale nie okazał się fatamorganą. – Cześć. Jestem Kamil. – Apolonia – powiedziała słabo. – Właśnie się tu wprowadziłem – wyjaśnił, wskazując na otwarte mieszkanie Pilarczykowej.

– Chciałem zapytać, kiedy jest moja kolej sprzątania klatki? – To... to może wejdziesz? – zaproponowała Apolonia, wciąż dochodząc do siebie. – Poszukam... poszukam grafiku. – A chętnie! – zgodził się i ruszył prosto do kuchni, gdzie na taborecie z podwiniętymi nogami i nadstawionymi uszami siedziała Jolka. – Hm... Interesująca kompozycja – powiedział chwilę później, pijąc herbatę i wskazując na kąt związku. Omiótł wzrokiem całą kuchnię. Jasną i przytulną, utrzymaną w prowansalskich klimatach. – Można powiedzieć... pasuje przez kontrast – dodał i był to absolutnie szczery komplement. * Co jakiś czas należało zrobić większe zakupy. Apolonia wyjątkowo nie lubiła tej czynności. Drażnił ją sklepowy tłum, wyścigi do kasy i głośna muzyka, którą zagłuszał płacz dzieci domagających się od rodziców kolejnej paczki chipsów. W przygnębienie wprawiał widok par, zastanawiających się czy trzydzieści deka żółtego sera wystarczy dla dwojga, czy może lepiej trzydzieści pięć. Najchętniej w ogóle szerokim łukiem omijałaby hipermarkety. Nauczycielska pensja zmuszała ją jednak do liczenia się z każdym groszem i tym samym robienia zakupów w takich właśnie przybytkach. Zwykle towarzyszyła jej Jolka, ale dziś akurat nie mogła. Apolonia pojechała więc sama. Gdyby miała dar przewidywania przyszłości i wiedziała, że spotka ją to, co spotka, prędzej umarłaby z głodu niż wybrała się do tego cholernego sklepu. Kwestię uzupełnienia braków w żywności postanowiła załatwić zaraz po wyjściu ze szkoły. Zależało jej na czasie, więc gdy tylko skończyła lekcje, natychmiast pognała do pokoju nauczycielskiego, capnęła z szafy marynarkę, torebkę z krzesła i już jej nie było. Gdyby chociaż w przelocie zerknęła do lustra, zauważyłaby na włosach biały, kredowy pył. Zauważyłaby też efektowne oczko w rajstopie, powstałe w wyniku otarcia o rozpadające się i straszące drzazgami biurko w gabinecie polonistycznym. Jej fryzurę uratować teraz mogło przejrzenie się w lusterku samochodowym. Takiego zwyczaju, jako osoba nie robiąca makijażu, Apolonia jednakże nie miała. Spod szkoły odjechała więc w pełnej nieświadomości, co do swego wyglądu. Parking przed marketem wyjątkowo nie był zapchany. Zaparkowała blisko wejścia, wyjęła z torebki listę zakupów i weszła do środka. Rozkład sklepu znała doskonale, kierowała się więc do wybranych stoisk, starannie omijając całą resztę. Na dłużej zatrzymała się tylko przy serach. Kiedy z uwagą studiowała etykietę na opakowaniu camemberta, ktoś z impetem wjechał wypełnionym po brzegi wózkiem w jej wózek. – Proszę uważać! – usłyszała za plecami protekcjonalny ton. Zadźwięczało w nim coś znajomego. Odwróciła się. – To ty? – kobieta spojrzała na nią zdziwiona. – Apolonia?! – upewniła się. – Cześć Kasia! – Apolonia nie wykazała szaleńczego entuzjazmu. Dobrze znała Kaśkę i

podejrzewała, w jakim kierunku potoczy się rozmowa. – Kupę lat... Zaraz, ile myśmy się nie widziały... Chyba od matury, co? – Jakoś tak – odparła Apolonia, usilnie myśląc, jak by się ewakuować. – Nic się nie zmieniłaś! – orzekła Kaśka, taksując ją od stóp do głów. Włosy Apolonii upaprane białym czymś i oczko w lewej rajstopie wyraźnie wprawiły ją w doskonały humor. – Świetnie wyglądasz!!! – fałsz w głosie Kaśki, aż zazgrzytał. – Ale... Mów! Co u ciebie? Jak sobie radzisz? – zainteresowała się, potrząsając złotymi bransoletami. – No więc... – uśmiechnęła się słodko, z zadowoleniem konstatując, że jej buty były droższe niż wszystko co ma na sobie Apolonia razem wzięte. – Dziękuję, w porządku. Wiesz miło było cię spotkać, ale właściwie to trochę się ... – A gdzie pracujesz? – przerwała jej Kaśka. – W liceum. – Nie żartuj?! – Kaśka zaśmiała się szyderczo. – Serio? Chce ci się? Jak to mówią... – udała zastanowienie – cudze dzieci uczyć! W dodatku za takie grosze – popatrzyła na Apolonię z niedowierzaniem. – My, z mężem mamy agencję nieruchomości – poinformowała, nie kryjąc dumy. – A ty? Masz męża? – Nie mam – przyznała Apolonia, marząc tylko o tym, by ta rozmowa już się skończyła. – Ach tak – Kaśka przybrała współczujący wyraz twarzy. – To musi ci być ciężko – domyśliła się. – I zakupy widzę – spojrzała z zainteresowaniem do wnętrza wózka Apolonii – takie skromniutkie... Na samotną kolacyjkę, co? – pokiwała głową z udawaną troską. – Tak, w dzisiejszych czasach trzeba mieć naprawdę duuużo szczęścia, żeby kogoś spotkać. Ale nie martw się, może nie wszystko stracone – pocieszyła ją obłudnie. – A tak między nami... – poufale zniżyła głos. – Na stoisku z bielizną... jest promocja na rajstopy. * – Co za menda! – podsumowała Jolka. – Nic mi nie mów! Zawsze była wredna, ale z wiekiem najwyraźniej jej się pogłębiło. – Może małżeństwo tak na nią podziałało? – Może... – Patrz, a my koniecznie chcemy wyjść za mąż – zamyśliła się Jolka. – To co? Odpuszczamy sobie? – wysunęła propozycję Apolonia i popatrzyła na przyjaciółkę. – Nieeee! – ryknęły zgodnym chórem na całą kuchnię. – A co tam u naszego nowego sąsiada? – zagadnęła Jolka. – A co ma być? – Jak to, co? Ustaliłyśmy, że ty się za niego bierzesz, bo dla mnie to jest stanowczo za mało męski. – Za mało męski. No wiesz!

– Dobra – przyznała Jolka – za chudy. Ja tam muszę mieć takiego bardziej dopasowanego wagowo. – Kurczę, fajny ten Kamil, nie... – rozmarzyła się Apolonia. – Te okularki. I ten wygląd intelektualisty... – Dobra, dobra, to co zamierzasz zrobić? – A co mam zrobić? – Jak to co? Poderwać. – Ja? Poderwać? – Apolonia znacząco popukała się w czoło. – Widziałaś, żebym kiedyś podrywała faceta? Ja tam nie umiem... – To czas się nauczyć, kochana. – Nie, Jolka, co ty. Ja nie z tych... co się narzucają. – A kto tu mówi o narzucaniu? Ja mówię o przypadkach! Całkowicie zaplanowanych przypadkach. – Czyli? – zainteresowała się Apolonia. – Zaraz ci wszystko wyjaśnię... * – I wyobraź sobie, powiedziała, że w tym wieku to mi nie wypada – gorączkowała się babka Matylda. – A ja jej powiedziałam, że mnie nie interesuje, co ona myśli, co mi wypada, a czego nie wypada. – Nie ruszaj tak ręką, bo ci się zadrze – upomniała ją Apolonia. – Dopiero pomalowałam. – O przepraszam, Loneczko – Matylda wyprostowała prawą dłoń. – Ale tak mnie to wpieniło – wyznała i zaczęła z impetem dmuchać w schnący na paznokciach lakier. – Znasz mamę. Zanim coś zrobi dziesięć razy się zastanowi, co ludzie powiedzą. – Ludzie zawsze gadają! – skwitowała babka. – A życie trzeba ustawiać po swojemu, a nie pod ludzi. Ja tam się z Leonem będę spotykać, czy to się komuś podoba czy nie – zakończyła stanowczo. – I bardzo dobrze – poparła ją Apolonia. – Znaczy... układa wam się? – Układa Loneczko! I to jak! A co u ciebie kochana? – zainteresowała się. – Ruszyło się w tych sprawach? – Eh, u mnie to już się chyba nigdy nie ruszy – smętnie wyznała Apolonia. – No tak! – babcia pokiwała głową. – Znaczy w dalszym ciągu posucha? – Pustynia!!! – Lonka, a tam u ciebie w szkole to co? Nie ma jakiegoś fajnego chłopaka? – Właściwie to jest... jeden fajny – zaczęła Apolonia. – No widzisz! – ucieszyła się babka. – Tylko prowadza się z anglistką.

– O! – babka wydała z siebie jęk pełen rozczarowania. – Ale mam za to nowego sąsiada. Nawet obmyśliłyśmy z Jolką cały plan podrywu, ale tak jakoś nie mam bodźca, nie mogę się zebrać, wiesz – westchnęła Apolonia i w tym momencie zadzwonił jej telefon. – A to kto? – spojrzała zdziwiona na wyświetlacz komórki. – Nie znam! Halo? – powiedziała niepewnie do słuchawki. – Tak, to ja. – A... a tak, tak rzeczywiście. Gdzie?! Kiedy?! Pocztą?! – upewniła się. – W ciągu dwóch tygodni. Rozumiem. Tak, tak! Bardzo dziękuję. Do widzenia – odłożyła telefon. Z jej twarzy nie znikało zaskoczenie. – Ale numer! – oświadczyła rozemocjonowana. – Ale numer! – siadła na krześle i łyknęła zimnej herbaty z babcinej filiżanki. – Wygrałam! * – Zaproszenie dla dwóch osób? Na sylwestra? W Zakopanem? – Jolka spojrzała na Apolonię z niedowierzaniem. – Wkręcasz mnie? – Nie wkręcam. Na serio. Z tych krzyżówek, co wtedy hurtem wysyłałam. – Ale wtedy nic nie mówiłaś, że można wygrać zaproszenie na sylwestra – przypomniała jej Jolka. – Oj, bo w ogóle nie brałam tego pod uwagę. Stwierdziłam, że jak się trafi to oddam Zbyszkom. Bardziej nastawiałam się na SPA. – Ty farciaro! – Jolka nie mogła wyjść z podziwu. – To z kim jedziesz? – No co głupio pytasz? Z tobą! – Oszalałaś? To jest zaproszenie na sylwestra! Bal syl-we-stro-wy! Dla pary. Kobiety i mężczyzny. Nie wyjazd na weekend do Ciechocinka. – Wielkie mi co. Włożysz jakąś peruczkę, wąsiki się doklei i nikt nie pozna. – Jasne, a biust sobie zabandażuję, żeby nie odstawa!. – Oj, to najwyżej darujemy sobie ten bal. Pojedziemy czysto rekreacyjnie! – Nawet tak nie kombinuj – ostrzegła Jolka. – Wygrałaś wyjazd na sylwestra nie po to, żeby siedzieć w pokoju hotelowym. – To co robimy? – My? – zdziwiła się Jolka. – Nic! Ty – wskazała na Apolonię, żeby nie było wątpliwości, do kogo mówi – intensywnie szukasz faceta i jedziesz z» facetem. Masz dwa miesiące. Jak się przyłożysz, to zdążysz. * – O! Cześć Lonia!!! – ucieszyła się Violletka przesadnie. – Cześć! – odparła Apolonia ostrożnie.