mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Szymiczkowa Maryla - Profesorowa Szczupaczyńska 1 - Tajemnica Domu Helclów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Szymiczkowa Maryla - Profesorowa Szczupaczyńska 1 - Tajemnica Domu Helclów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 219 osób, 126 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 208 stron)

Pamięci Krystyny z Dutkiewiczów Latawcowej, wdowy po magistrze ekonomii

PROLOG O tej porze korytarz jest zupełnie pusty – ale niebieskawy poblask księżyca przeświecający przez gałęzie drzew układa na drzwiach i ścianach dziwne wzory, które co chwilę zespalają się w jakieś postaci: zakonnicę w kornecie i rozłożystym habicie, przygarbioną staruszkę, rosłego stróża. Ale to nic, to nic. O ileż byłoby łatwiej, gdyby pokój leżał w bocznym skrzydle, za węgłem – ale te drzwi widać z przeszklonego pomieszczenia na końcu korytarza, jasno oświetlonego lampą; tutaj łączą się obie części budynku, damska i męska, a w dyżurce przy zamkniętych na klucz drzwiach strażuje zwykle cerber w stroju szarytki; teraz jednak cerbera, Bogu dzięki, nie ma. Wraca, starając się iść bezszelestnie. Wsuwa się do pokoju, podchodzi do ciała w skłębionej pościeli; widać przeszły przez nie agonalne spazmy, oblicze jednak wydaje się dziwnie spokojne, jakby po śmierci przyszła na nie jakaś słodycz. Najtrudniej ją chwycić. Goła pięta, wystająca z koca, stuknęła o podłogę. Ani mru mru. Nie, nikt nie idzie, nikt niczego nie usłyszał. Jeszcze tylko zasłać łóżko. I raaaz! Kto by się spodziewał, że ciało tak ciąży? Więcej niż za życia. Ile ona mogła ważyć, cztery kamienie? Cetnar? Nie, mniej niż cetnar. Chude toto, sama skóra i kości, głowa jak u ptaszka, dłonie jak łapki nietoperza. A ledwie z niej życie odpłynęło – to jakby dzwon Zygmunt dźwigać. Zipnęła? Nie, w żadnym razie. Ale jest przecież to wrażenie, że trup wróci zaraz do życia i zacznie się mścić. Jeszcze tylko ze cztery metry, trzy, dwa. Normalnie ten korytarz nie wydaje się aż tak szeroki, a teraz jakby się targało i targało. Na szczęście nie ma tu żadnych drzwi, żadnego zamka, wejście pod górę swobodne. Tak czy owak, zaczynają się schody. Dobrze, że nowe, to nieskrzypiące.

Więcej na: www.ebook4all.pl ROZDZIAŁ I W sobotę, 14 października roku 1893, nad kamienicą Sub Pavone przy ulicy Świętego Jana w Krakowie już od rana straszył deszczem nawis ciemnoszarego, miejscami szafirowego chmurzyska. – Franciszko – westchnęła profesorowa Szczupaczyńska ponuro, obawiając się najgorszego, czyli wydatku dwudziestu centów na powrót fiakrem – sprawunki same się nie zrobią. Po czym, puszczając mimo uszu sentencjonalną odpowiedź kucharki („Na świętego Hieronima jest dysc albo go ni ma” – choć przecież wspomnienie ojca i doktora Kościoła obchodzono tydzień wcześniej), przeszła do przedpokoju, zapięła kruczkiem dwa rzędy czarnych guzików przy bucikach, naciągnęła rękawiczki z wiśniowej skórki glacée, założyła nowy kapelusz, kupiony w magazynie mód Maryi Prauss i przejrzała się w lustrze. Dobiegała czterdziestej wiosny, ale z aprobatą skonstatowała, że wygląda wcale urodziwie. Być może przez ostatni rok przybrała minimalnie na wadze, ale nosiła się prosto, a figurę wciąż miała powabną. Cera zdrowa, bez żadnych wyprysków, zmarszczek niewiele – tylko jedna wyraźniejsza, na czole, między brwiami, zbyt często może ściąganymi. Twarz pociągła, o dość surowych rysach, ale złagodzonych ładnie zarysowanymi brwiami, oczy bystre, w ciemnej oprawie… nos z lekkim garbkiem… usta, cóż, usta mogłyby być pełniejsze, ale pocieszała się, że wąskie wargi nadawały jej wygląd wykwintnej Angielki. Sięgnęła po parasolkę do stojącego przy drzwiach fajansowego wazonu, najeżonego spacerowymi laskami męża. Palce przez moment zatrzepotały nad uchwytami: srebrną głową papugi z topazowym oczkiem, zawiniętą trąbą słonia, gałką z kości słoniowej (ofiarowaną parę lat temu przez wdzięcznych studentów), małą, połyskliwą czaszeczką (pamiątką z czasów, kiedy Ignacy Szczupaczyński kończył studia medyczne) i wreszcie wyjęły chińskiego smoka, goniącego za perłą: prezent, jak lubiła przypominać Zofia, od mieszkającej w Wiedniu siostry. Jeszcze tylko jedno rzucone przez ramię spojrzenie w lustro – na tyle zalotne, żeby spodobała się samej sobie, na tyle surowe, żeby Franciszka nie ośmieliła się

skwitować go uśmieszkiem – i już były gotowe do wymarszu na plac Szczepański. Szły jak zawsze: Świętego Jana, potem Tomasza, co jakiś czas popatrując z niechęcią na tę samą chmurę, wzbierającą, puchnącą, kotłującą się ponad Piaskiem. – W Krowodrzy już pewnikiem leje – powiedziała Franciszka w przestrzeń, acz z wyraźną przyganą. Ale wiedziała, że w życiu Zofii Szczupaczyńskiej istniały świętości większe niż hostia w podniesieniu i należał do nich porządny niedzielny obiad, a zatem i równie porządne sobotnie sprawunki. Dochodziły już do wylotu Świętego Tomasza, więc Franciszka, która szła nieco z tyłu, z koszem przewieszonym przez ramię, wiedziała, co zaraz nastąpi: na wysokości kamienicy Sędziwoja kokarda na kapeluszu nagle drgnęła i skręciła w prawo, a za nią reszta kapelusza i głowa profesorowej. Przyszedł czas na jęknięcie, bo stąd było już widać „tę zbrodnię”, „tę ohydną szopę, godną stacyjki w mieście garnizonowym”, czyli ogromną konstrukcję krytych schodów ewakuacyjnych, dobudowaną parę lat temu do gmachu miejskiej sceny po pożarze stołecznego Ringtheatru. – Rozumiem, że tam spłonęło blisko czterysta osób – mawiała profesorowa Szczupaczyńska – ale czy to powód, żeby Wiedeń mścił się na Krakowie tym szkaradzieństwem? Na szczęście nowy teatr już lada moment! Było więc i rytualne jęknięcie, i powrotny ruch kokardy. Teraz trzeba było przejść do spraw zasadniczych. Plac Szczepański otwierał się szeroko, otoczony przysadzistymi kamieniczkami; tu i tam z brudnego bruku wyrastały kryte gontem krzywe budy, oblepione stołami, stolikami, beczkami z kiszoną kapustą i ogórkami, stertami drewna, pękami mioteł, wiklinowymi koszami trzeszczącymi od nadmiaru gruszek, jabłek, ziemniaków, kalafiorów, zwożonych tu przez chłopów z podkrakowskich wsi – i tak aż do przeciwległego końca placu, zamkniętego budą najdłuższą, podzieloną na kolejne stragany, przed którymi uwijały się przekupki, klientki i garstka przeganianych co rusz umorusanych andrusów, wietrzących okazję do podprowadzenia jabłka albo porwania z ziemi upuszczonej monety. Najwięcej było jednak służących i kucharek – profesorowa miała swoje zdanie na temat pań domu, których służba chodzi po zakupy samopas: „pójdą z domu z garścią złotych reńskich, a wrócą z jedną pietruszką, w dodatku nadgniłą”; owszem, zdarzało się jej posłać dziewczynę po parę drobiazgów na targ, do apteki czy do pasmanterii, ale sobotnimi zakupami musiała dowodzić osobiście. Kiedy przechodziła pomiędzy budami, jej mózg pracował jak arytmometr czy inna maszyna licząca: w głowie układały się całe dni i tygodnie, ze śniadaniami,

obiadami, podwieczorkami i kolacjami, z konieczną ilością mąki, masła, mleka, śmietany, smalcu, cukru i miodu, funtami owoców, miarami wina, z kapłonami, półgęskami, sznyclami i auszpikami. Między koszem jabłek a stołem założonym owiniętymi w liście chrzanu serami potrafiła w pamięci przeliczyć zajdle i wiadra wiedeńskie, łuty i kamienie, garnce i achtele pożywienia, którym będzie gospodarować przez najbliższe dni, tygodnie i miesiące. Gubiła się jedynie w nowych monetach – w minionym roku Wiedeń zastąpił srebrne guldeny złotymi koronami. A że w obiegu kursowały obie waluty, centami zaś nazywano i stare dobre krajcary, i nowe halerze, warte połowę swoich poprzedników, to na targu wciąż dochodziło do nieporozumień, kiedy jakaś gospodyni narzekała na drożyznę: „Dwadzieścia centów za kilogram kalarepy?! To jest rozbój!”, na co przekupka mitygowała ją: „Się pani radczyni tak nie gorączkuje, przecie centów nowych, nie starych!”. Tak czy owak, profesorowa, dotarłszy właśnie w obliczeniach i planach do mięs, z którymi poradziła sobie zawczasu – sznycle na dzisiejszy obiad już przygotowane, a pulardę na jutrzejszy miał przed czwartą dostarczyć chłopak z jatek na Małym Rynku – przeszła do obmyślania ciast na wszystkie dni nadchodzącego tygodnia, kiedy z obliczeń wyrwało ją śpiewne: – Kuzynko! Ku-zyn-ko! Ponad sylwetkami dwóch zawiniętych w chusty bab z Bronowic, które sprzedawały zebrane o świcie grzyby, wyłowiła wzrokiem wysoką, surową postać, sunącą drobnymi krokami od strony teatru: Józefę Dutkiewiczową. Wprawdzie łączyło je faktycznie dalekie powinowactwo przez ciotkę, którą ostatni raz widziały pewnie ze trzydzieści lat temu – a która od dawna rezydowała na cmentarzu w Brzesku – ale bardziej jeszcze łączyła je długoletnia, gorąca wzajemna niechęć, a właściwie: rozciągnięty na lata pojedynek na wbijanie szpil, w którym każdy cios maskowała przesadna uprzejmość. A ostateczny wynik wciąż jeszcze nie był wiadomy. Dutkiewiczowa, z Korwin-Kunachowiczów, po mężu, jak często podkreślała, Trzaska-Dutkiewiczowa, pochodziła bez wątpienia z lepszej rodziny niż Szczupaczyńska (z zupełnie zwykłych przemyskich Glodtów), a jeden z jej kuzynów był nawet Radcą Namiestnictwa. Szczupaczyńska wygrywała jednak pozycją męża – żona profesora Uniwersytetu biła o kilka długości wdowę po urzędniku Towarzystwa Ubezpieczeń Wzajemnych. Co więcej, stary Dutkiewicz odumarł ją niecały rok temu, zaś skromna urzędnicza emerytura nie pozwalała na utrzymywanie kucharki i

pokojówki równocześnie, toteż z ciężkim sercem zmuszona była odprawić Franciszkę. „Łatwiej przyuczyć pokojówkę do gotowania aniżeli odwrotnie – tłumaczyła swoim śpiewnym głosem – a po śmierci Jana męczyła mnie już taka liczba dusz kręcących się po domu”. Doktorowa Szczupaczyńska nie byłaby sobą, gdyby nie wykorzystała wówczas sytuacji, zwłaszcza że ze służbą miała ciągłe kłopoty i właściwie zawsze szukała kogoś nowego, bo albo dopiero co wyrzuciła pokojówkę czy kucharkę, albo właśnie się do tego zabierała. W mig zbadała sprawę – jako niezmordowana wywiadowczyni miała wszak stały wgląd w większość tego, co wydarzało się w obrębie Plantacji – omotała skutecznie i kuzynkę, i jej pracownicę, która po tygodniu od pierwszej rozmowy przeprowadziła się z Floriańskiej na Świętego Jana, zabrawszy z domu Dutkiewiczowej swój drewniany kuferek. I był to jeden z lepszych interesów, jakie Szczupaczyńska zrobiła w całym swoim dotychczasowym życiu: Franciszka Gawęda, która dekadę temu trafiła do Józefy prosto z rodzinnych Kęt jako czternastoletnia ledwie Frania, była zręczna, uczciwa i bystra, została przyuczona do wszystkich robót i w dodatku tak dobrze opanowała tradycyjną galicyjską kuchnię, ze szczególnym uwzględnieniem deserów, że przy jej zaletach przybladło to, co było pierwotnym motorem intrygi: radość ze zubożenia rywalki i wyrwania jej wieloletniej służącej. Być może zresztą gdyby Franciszka zjawiła się w kamienicy Pod Pawiem prosto z jakiegoś biura stręczenia sług, Zofia zwolniłaby ją po miesiącu pod byle pretekstem, jak to miała w zwyczaju; ale że chodziło tu o tryumf w walce z Dutkiewiczową, parę razy zacisnęła zęby – i po pół roku nie wyobrażała sobie życia bez tej milkliwej, szczupłej dziewczyny o wielkich oczach i dużych, czerwonych dłoniach. – Zofio, cóż za miłe spotkanie! – zakrzyknęła nieszczerze Dutkiewiczowa, która, wymijając dwóch tragarzy z jutowymi workami, dobrnęła na środek placu, ciągnąc za sobą zaaferowaną służącą. – Józefo, tak się cieszę – odparła równie nieszczerze Szczupaczyńska. Franciszka, niewprawna w walkach pań z towarzystwa, przy każdym takim spotkaniu czuła się niezręcznie, więc widząc swoją dawną chlebodawczynię, skuliła się w sobie. Dutkiewiczowa wprawdzie głośno wyrażała zadowolenie z tego, że „wierna Frania” znalazła „tak godną zatrudnicielkę”, ale surowe spojrzenie, jakim zmierzyła swoją byłą kucharkę, nie pozostawiało żadnych złudzeń. W Krakowie „przebaczenie” było wyłącznie terminem teologicznym, bez praktycznego zastosowania w życiu codziennym.

Franciszka, ukłoniwszy się grzecznie i bąknąwszy pod nosem uprzejme pytanie o zdrowie, usunęła się na bok, oddając pola potężnym szermierkom. Stanąwszy skromnie w pewnym oddaleniu, wpatrywała się w stare afisze, obłażące z boku budy, która zamykała plac Szczepański od strony Plantacji, i mrużąc nieco oczy, odczytywała po cichu: WIELKI CYRK SIDOLEGO Dziś w sobotę 16 września! Wielkie wspaniałe wyborowe przedstawienie…tu przez plakat szło poziome rozdarcie, a niżej drobniejszym drukiem, przez co dziewczyna musiała zmrużyć oczy bardziej jeszcze, spis atrakcji: występ Cezara Sidolego jako znakomitego angielskiego jeźdźca dżokejowego, następnie Miss Mary Annie Gordon, przedstawiająca Attilę, rosyjskiego karego ogiera na wolności, obraz hipologiczny z siedmioma ogierami, aż po „Skaczącego zalotnika”, wielką pantomimę uscenizowaną przez dyrektora. Serce tylko mocniej zabiło jej pod bluzką. Te szamerowania! Te werble! Tymczasem prawdziwe widowisko odbywało się raptem sążeń dalej, gdzie, świadome nadchodzącej burzy, starły się te dwie wspaniałe krakowskie kokosze, którym towarzyszyły służące jak średniowieczni giermkowie z jakiejś płyty nagrobnej w krużgankach Dominikanów, niosące zamiast hełmów – kosze pełne warzyw. Dutkiewiczowa, wciąż w żałobie, którą miała już nosić do końca życia, z wysoko upiętymi siwymi włosami, wbita w niewyszukaną, acz elegancką suknię sprzed dwóch sezonów, trzymała się prosto i z dużą klasą; Szczupaczyńska, młodsza o ponad dekadę, była ubrana znacznie barwniej – ktoś pewnie powiedziałby „krzykliwie” – ale w niczym tej pierwszej nie ustępowała; nigdy nie była piękna, ale w trzydziestym ósmym roku życia wciąż przecież uchodziła za „przystojną kobietę”. A rzadkie pasemka siwizny w kasztanowych włosach tylko ją – w tej kwestii ufała komplementującym ją panom – zdobiły. Stały niemalże nieruchomo; padały słowa, frazy, zdania, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. Ot, krakowskie plotki i uprzejmości. Liczyło się to, co pomiędzy słowami: gesty, uśmieszki, uniki. Ale widać było, która przegrywa starcie: Szczupaczyńska była rozproszona, co jakiś czas popatrywała niechętnie to na chmurę, to na rząd fiakrów stojących pod teatrem; jeśli lunie, zanim zdążą wrócić do domu, trzeba będzie zapłacić za krótki kurs tyle, co za kwadrans rozbijania się po mieście, czyli dwadzieścia centów. Rabunek w biały dzień. Na szczęście chmura, wciąż kłębiąc się i pusząc, granatowiejąc coraz bardziej, zajmując już większą część nieba, na razie wstrzymywała się z deszczem. Wreszcie jednak udało się doprowadzić rozmowę do takiego końca, że żadna z pań nie miała poczuć się urażona i obie rozeszły się w przeciwnych kierunkach,

ciągnąc za sobą ogony: dwie obładowane służące. Pożegnawszy się z panią Dutkiewiczową, Zofia przebiegła jeszcze chyżo przez kilka straganów, pokazując palcem w wiśniowej skórce glacée szczególnie ładnego kalafiora albo, przeciwnie, obitą gruszkę, a Franciszka uwijała się, ładując do coraz cięższego kosza kolejne tutki; tak doszły aż do skraju placu, gdzie pani rzuciła za siebie: „Nadłożymy nieco drogi, przejdziemy jeszcze przez aptekę”, i weszły w Szczepańską. – Proszę pani, a czy pojutrze mogłabym dostać przed południem wychodne? W innych okolicznościach Szczupaczyńska przystanęłaby może i załamała ręce, ale teraz nie było na to czasu; popatrzyła tylko na kucharkę z politowaniem i, nie zwalniając kroku, zaczęła tyradę: – Franciszko, Franciszko, znów cyrk Sidolego? Ile ty masz lat? Piętnaście czy prawie dwa razy tyle? Znów będziesz marnowała pieniądze, żeby oglądać te hece na koniach? Albo tego łapserdaka, który zabawia gawiedź, skacząc z balonu na spadochronie? W dodatku usadzony na rowerze? Franciszka przez moment milczała, wracając w myślach do owego niesłychanego wieczoru, kiedy to, siedząc na najtańszych miejscach, nie odrywała oczu od kapiących złotem uniformów i wspaniałych rzędów końskich. Te błyski, kiedy woltyżerka unosiła się w strzemionach, te okrzyki grozy i zachwytu! Gdyby mogła, chodziłaby na występy cyrku i dwa razy dziennie, zwłaszcza że program – jak głosiły rozlepione na mieście plakaty – był zmieniający się i obfity. Ale nie o to tym razem chodziło. – Nie, proszę pani, chciałabym odwiedzić babunię w Domu Helclów. Zofia Szczupaczyńska, jak na krakowską mieszczkę przystało, nie była entuzjastką wychodnego; ten zmarnowany czas można by poświęcić na coś pożytecznego, na przykład wyczyścić srebra albo umyć parę okien; ale cóż, pół dnia na tydzień trzeba było odżałować; gwarantowała to nie tylko umowa, ale i obyczaj, czyli zasady domu Dutkiewiczów, które Franciszka przeniosła z Floriańskiej na ulicę Świętego Jana. A z dwojga złego lepiej, jeśli odwiedzi wiekową Gawędzinę, niż miałaby się szlajać po cyrkach albo jarmarkach. Wprawdzie Zofia od dawna już była sierotą i nie miała w rodzinie żadnych staruszków ani staruszek, którymi mogłaby się opiekować lub odwiedzać ich u Helclów, a i sama nie mogła liczyć na to, że za lat czterdzieści ktoś ją będzie w takim przybytku odwiedzał, ale co do zasady, pochwalała udział w życiu rodzinnym. – Oczywiście, Franciszko – kiwnęła głową, kapeluszem i kokardą, po czym, wciąż

nie zwalniając, powzięła decyzję, że i ona wybierze się na wycieczkę. W jej codziennej walce o przemianę w idealną krakowiankę, której nikt nie ośmieli się wypomnieć prowincjonalnego pochodzenia, Zofia Szczupaczyńska prowadziła najróżniejsze kampanie, w tym i kampanię społeczną. Do niedawna marzyło się jej, że zostanie przewodniczącą sekcji kobiet na XIX Wystawę Krajową we Lwowie, ale, niestety, na zebraniu w Kasie Oszczędności żadnych głosowań nie było; na mównicę wszedł dyrektor wystawy, wiceprezydent Lwowa Marchwicki, i słodkim głosem obwieścił, że na przewodniczącą wybrano żonę Polanowskiego, pomysłodawcy wystawy, a na podkomendne dobrano jej wianuszek wielkich pań: księżnę Sapieżynę, hrabinę Badeniową i Laskowską, żonę delegata Namiestnictwa w Krakowie. Do tego dołożył jeszcze własną żonę. Rozdrapały wszystko te pazerne baby, rozdrapały do szczętu: Badeniowa ochronki, szpitaliki i dzieła charytatywne, Polanowska oświatę ludową, naukę gospodarstwa domowego, wychowanie dzieci i szkoły sług, a Marchwicka roboty ręczne, kursa pracy kobiet i bazary, a do tego jeszcze całą komisję stowarzyszeń kobiecych. Nienasycona! Messalina dobroczynności, Jezabel ruchu spółdzielczego! Dlatego też profesorowa postanowiła pójść inną ścieżką, bardziej lokalną, i zasłużyć się w opiece nad krakowskimi chorymi i ubogimi. Nie dysponowała może wielkimi kapitałami – a nawet gdyby dysponowała, nie wydawałaby ich przesadnie – ale była obrotna, ambitna i umiała tak pokierować ludźmi, by sami z siebie to i owo jej ułatwiali. Za pole działania obrała Towarzystwo Dobroczynności, a za cel – zostanie damą komitetową w zarządzie oddziału dam. Wiadomo, fotel prezesowej i wiceprezesowej zajmowały hrabiny Potockie, drugiej wiceprezesowej – Gwiazdomorska, żona wiceprezesa rady ogólnej, a dalej jak nie Zamoyska, to Lubomirska, a Tarnowska Branicką pogania. Ale zdarzały się wśród dam komitetowych i panie bez herbów z mitrami – i tego celu Zofia się trzymała. Choć wiedziała dobrze, że nie ona jedna utkwiła w nim wzrok; takie choćby Ponikłowa i Geislerowa, taka Zembaczyńska, wyjątkowo zajadła w swojej opiece nad starcami, ostatnimi czasy latały do Domu Helclów na wyprzódki. Trzeba było pójść, pokazać się, zadzierzgnąć kontakty z zakonnicami. – Pójdziemy razem, Franciszko – powiedziała, przechodząc przez drzwi Apteki pod Złotym Tygrysem. Były jedynymi klientkami, kto żyw uciekł już do domu przed nieuchronnym deszczem. Zofia machinalnie podniosła wzrok: na ścianie, ponad ciemnymi szafami, nadal wisiał portret niedawno zmarłego właściciela, Fortunata Gralewskiego,

przewiązany wstążką z krepy; jego imię i nazwisko wciąż jeszcze widniało na wszystkich etykietach i, zapewne, pozostanie tam przez czas jakiś, dopóki nie wyczerpią się zapasy. Wtedy wydrukuje się nowe, gdzie to samo lecznicze wino Condurango czy Sagrada będzie sprzedawane pod nazwiskiem córki, co poszła za tego ladaco, pacykarza Malczewskiego. „Tak przemija chwała świata – powiedziała sobie w duchu profesorowa – i krakowskiego aptekarstwa”. – Dwie flaszeczki wina na cholerę – powiedziała już na głos. Gazety codziennie donosiły o kolejnych przypadkach, „Czas” miał nawet specjalną rubrykę CHOLERA. Na razie przewijały się nazwy odległych miast i miasteczek: Stanisławowa, Worochty, Mikuliczyna, ale odkąd padło złowróżbne „Rymanów”, Zofia poczuła, że cholera stoi ante portas i należy się przed nią stosownie zabezpieczyć. Niestety, profesor Szczupaczyński w kwestii leczenia tej choroby miał swoją, boleśnie nudną medyczną opinię, taką mianowicie, że wino, i owszem, może być smaczne, może wzmacniać cały organizm, ale z cholerą sobie nie poradzi; powtarzał do znudzenia coś o przecinkowcach i higienie oraz że lekiem będzie dopiero budowa porządnych wodociągów. Ale ona wiedziała swoje: mycie rąk nie jest nawet w połowie tak skutecznym środkiem jak wino polecane przez lekarskie powagi. – Borówkowego od Schwarza z Wiednia czy od Gutunicia? – A to Gutunicia to skąd? – Też z Wiednia. Dalmatyńskie – krótkowzroczny subiekt podniósł flaszkę do oczu i powoli odczytywał druk na etykiecie – zawierające garbnik. Przeciwko chorobom żołądka i kiszek. – Może jednak to borówkowe od Schwarza – odparła z godnością. „Gutunić – pomyślała sobie – co to w ogóle za nazwisko? Zdecydowanie niewiedeńskie”. Franciszka stała bez słowa, ale i ona w kwestii cholery miała swoją opinię, którą wszakże wstydziła się ujawniać, wiele już razy skarcona za opowiadanie o gusłach i przez Dutkiewiczów, i przez nowych państwa. Miała ona medyczną wyrocznię, której słuchała się w każdym przypadku: Anielską pomoc na obronę i ochronę w wielkiej biedzie. Zapytana, jaka jest najważniejsza książka na świecie, z pewnością, jako dobra chrześcijanka, bez zastanowienia odpowiedziałaby, że Biblia. Ale gdyby dotrzeć do najgłębszej głębi jej serca, okazałoby się, że jest nią raczej Anielska pomoc. W Biblii wiele jest bowiem pouczających historii i mądrych opowieści, ale sposoby rozwiązywania problemów stosowane przez Judytę czy też metody medyczne Tobiasza były właściwie nie do zastosowania w życiu codziennym, w którym człowiek spotykał się z najróżniejszymi kłopotami.

Tu przydawała się właśnie Anielska pomoc, z której kart dowiedzieć się można, jakimi sztukami przyswoić sobie zwierzęta domowe, jakie są niezawodne środki przeciwko piegom, womitom, muchom, kurczom, obawie przed wodą, jaka esencja sprawi, że człowiek wszystko, co czyta i słyszy, spamięta, jak zagubić brodawki, niepłodne małżeństwo uczynić płodnym i zaradzić długotrwałym grzmotom i deszczom. W kwestii cholery księga nie wypowiadała się może szczególnie precyzyjnie – ale Franciszka nie ustawała w poszukiwaniach i czasami zasypiała, wertując zatłuszczone stroniczki. Na razie, dowiedziawszy się, że cholerze towarzyszy biegunka, skupiła się na sposobach leczenia biegunki białej i biegunki krwawej. Z pierwszą poradzi sobie kawałek czerwonej gliny wielkości kurzego jaja, ususzony w piecu, utłuczony w moździerzu i rozpuszczony, a potem ugotowany w kwarcie rzecznej wody, ale nabranej w stronę płynącą. Z drugą – dwie łyżki sproszkowanych czarnych jagód rozpuszczonych w ciepłym winie, do czego później trzeba zjeść tłustą zupę z wołowiny, trzymać się ciepło i nacierać pępek co godzinę muszkatowym olejkiem. Muszkatowy olejek już miała, jagody takoż, wołowinę zawsze da się kupić. Była przygotowana. I czasem, zasypiając, wyobrażała sobie tę wspaniałą scenę, kiedy to profesor dogorywa, profesorowa dogorywa, on majaczy o wodociągach, jej wypada z dłoni kielich wina borówkowego, a tymczasem Franciszka, stosując przepisy z wykpiwanej i wzgardzonej Anielskiej pomocy, ratuje życie obojga chlebodawców, pojąc ich czarnymi jagodami rozpuszczonymi w ciepłym winie i nacierając im co godzinę pępki olejkiem muszkatowym. I tym samym zaskarbia sobie nie tylko ich dozgonną wdzięczność, ale i szacunek dla swojej książeczki. – …i jeszcze coś na globus. A, tak, i pastę Pompadour. – Pastę Pompadour Rixa? Niestety, pani doktorowo, to tylko na Floriańskiej, u Wiszniewskiego… – …profesorowo. Mąż został – tu wszystkie sylaby wymówiła jeszcze wolniej i dokładniej niż zazwyczaj – profesorem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Już parę miesięcy temu. – Najmocniej przepraszam, pani profesorowo. – Och, drobiazg – zaśmiała się nieszczerze – doprawdy, drobiazg. Ile się należy? W rzeczywistości jednak profesura Ignacego nie była drobiazgiem, ale przez wiele lat wymarzonym ukoronowaniem konsekwentnej wspinaczki po stopniach krakowskiej socjety. Zofia z Glodtów Szczupaczyńska nie była bowiem rodowitą krakowianką. Urodziła się i wychowała w Przemyślu, nie licząc rocznego i źle wspominanego pobytu na pensji Sakramentek we Lwowie; odebrawszy staranne

wykształcenie domowe dzięki nieocenionej pannie Buchbinderównie, poślubiła Ignacego Szczupaczyńskiego herbu Wadwicz z osiadłej w Krakowie od pokoleń niezamożnej, acz szanowanej rodziny spod Tyńca – i odtąd robiła wszystko, co w jej mocy, by nikt nie pamiętał o jej przemyskim pochodzeniu. Prawdę mówiąc, z czasem sama niemal o nim zapomniała. Przejęła wszystkie zwyczaje tutejszego mieszczaństwa i trzymała się ich tak ortodoksyjnie, że budziło to niekiedy uśmiech politowania jej męża: zakupy robiła w Sukiennicach, w towary kolonialne zaopatrywała się jedynie w sklepie Antoniego Hawełki, na sumę chodziła do kościoła Mariackiego, a z gazet czytała wyłącznie „Czas”. Można było ją odpytywać z paranteli wszystkich większych domów do kilku pokoleń wstecz, a jeśli chodzi o plotki, to w obrębie całych Plantacji nie miała sobie równych. Pierwsza kropla spadła na wieńczącą kapelusz kokardę przed samą bramą; były uratowane. I one, i dwadzieścia niewydanych na dorożkę centów. – Dzień dobry, Ignacy – powiedziała Zofia sprzed lustra, zdejmując rękawiczki i układając je w japońskiej szkatułce z czarnej laki. Nastąpił moment ciszy; w prześwicie drzwi widziała męża, a raczej jego kawałeczek: jasny punkt łysiny na czubku głowy, wystający sponad szerokiej płachty „Czasu”. I palce przytrzymujące brzegi gazety. Na stole leżały nożyczki i ze dwa wycinki. – Król Humbert spadł z konia – odezwał się wreszcie profesor Szczupaczyński – ale na szczęście nic mu się nie stało. – To znakomicie – odparła z autentyczną radością, jakby chodziło o dobrego znajomego; zawsze z ciekawością słuchała wieści na temat koronowanych głów, choćby i włoskich; nikt z taką dokładnością jak ona nie był w stanie spamiętać, kto trzymał do chrztu najmniej choćby poczesnego członka rodziny cesarskiej albo na co cierpiała w dzieciństwie morganatyczna żona któregoś z Hohenzollernów. – Miał o wiele więcej szczęścia niż poseł węgierski, pan Bokros, który wypadł z okna, próbując chwycić flaszkę śliwowicy – dodał jej mąż, nie podnosząc wzroku. – Cóż, zawsze powtarzam, że nieumiarkowanie w spożyciu trunków źle się kończy – stwierdziła kategorycznie Szczupaczyńska.

ROZDZIAŁ II Profesorowa Szczupaczyńska rzadko zadawała sobie pytania natury teologicznej; była religijna mniej więcej tak jak wszyscy, to znaczy przed snem odmawiała jedno Zdrowaś Mario i jedno Ojcze nasz, w niedzielę szła na sumę i w zależności od pory roku liturgicznego spełniała rozmaite dodatkowe rytuały, ale Bóg nie zaprzątał jej uwagi zbyt często. Czasem tylko, jak tego poranka, przez głowę przemykała jej myśl, że czuwa nad nią jakaś Wyższa Instancja, Opatrzność, Boskie Oko, zerkające z trójkąta otoczonego glorią złotych promieni, jak w głównym ołtarzu u prezentek; że to Bóg w swej niezmierzonej dobroci akurat dla niej przygotował tak wspaniałą pogodę, wiedząc, że wybiera się przecież z Franciszką do Domu Helclów i musi dojść do Plantacji, przekroczyć je i drałować za miasto całą ulicą Długą, w rejony, gdzie szanująca się kobieta właściwie bywać nie powinna. Szły w milczeniu; na Jana i Pijarskiej czy w parkowych alejkach byłoby się może komu ukłonić, ale nie natknęły się na żadną znajomą twarz, mimo wspaniałego – zwłaszcza jak na tę porę roku – słońca; na Długiej Zofia przestała się rozglądać, bo wiedziała, że nie napotka tu nikogo z towarzystwa, a jedynie piekarzowe, murarzy, przekupki. Minęły właśnie Krzywą, kiedy od strony dalekiego rogu z placem Słowiańskim zawiało odorem jatek: krwi spływającej do rynsztoka oraz tusz i połci mięsa, grzejących się w zaskakująco gorącym powietrzu tego przedpołudnia. Profesorowa się skrzywiła, odwróciła twarz i zaraz skrzywiła się bardziej jeszcze, bo wzrok jej padł na wyrwę ziejącą pomiędzy dwiema kamienicami. – Straszne to było – wyrwało się Franciszce, która w tej samej chwili zerknęła na niezbyt dokładnie ukryte za parkanem rumowisko – straszne. – Tak to jest, jak się do budowania zabiera byle majster stolarski, co zwoła kilku podobnych sobie do roboty… ten murarz, tamten dekarz, i już wznoszą niebosiężne budynki. Trzypiętrowa kamienica, szeroka na cztery okna – prychnęła – na co to rzemieślnikowi? U nas, Sub Pavone, dom starożytny, raptem trzy okna, dwa piętra, a nikt się jakoś nie uskarża. Ale ci się sadzą, prą w górę… – …jak ta wieża Babel w Paryżu, wszystko to bezbożne – przytaknęła służąca – co innego na chwałę Bożą, ale tak na zwykłe mieszkanie, ludzkie? Dalej szły znów w milczeniu, obie wracając myślami do tego lipcowego dnia,

kiedy Franciszka, posłana na Kleparz po maliny na deser, wróciła po dobrej godzinie z pustymi rękami, za to cała w rumieńcach, i opowiedziała, z trudem łapiąc oddech, że już-już miała maliny kupić, ale porwał ją tłum biegnący Krzywą w stronę Długiej. „Katastrofa – wołali – katastrofa, dom budowany się zawalił!” Poleciała za innymi, zeszło się tam luda dziesięć tysięcy: prezydent miasta, towarzystwo ratunkowe, straż ogniowa… pomocnik murarski, który stał obok Franciszki, przybiegł aż z Dębnik. Odgruzowywanie jednak trwało, więc wróciła posłusznie do domu. „Może i państwo chcą pójść i to sobie zobaczyć?” – zapytała nieśmiało profesorowej, na co usłyszała ogólną uwagę o tym, co komu uchodzi, a co nie uchodzi. A dokładniej usłyszała, że bycie gapiem uchodzi pannom służącym, na co odparowała, że są tam ludzie z najlepszego towarzystwa. „Jak tego murarza przysypanego strażacy usłyszeli spod desek, spod gruzu, żywego, nietkniętego, to pani hrabini Tarnowska do ojców misjonarzy pobiegła i sprowadziła księdza. Sama hrabini. A ten ksiądz jaki nieulękły, nad głową mu belki wiszą, ściany pokojów, a on wchodzi i rozgrzesza… no i bardzo dobrze, bo jak potem strażacy zaczęli odgrzebywać, to murarza w końcu zasypało i zabiło, więc prosto do nieba poszedł”. Był to jeden z tych dni, kiedy Franciszka nie została zwolniona za odpyskowanie hrabinią właśnie dlatego, że udało się ją wyrwać kuzynce Dutkiewiczowej. Profesorowa – która po dziś dzień wstydziła się tamtej swojej uwagi, nie, nie uwagi nawet, ale tego, że została pokonana w wymianie zdań przez własną służącą – teraz wydłużała kroki, nie dbając o perlące się na czole kropelki potu. Śpieszno jej było i do samego Domu Helclów, i do zejścia z ulicy Długiej. Pomyślała o ćwiczeniach duchowych: idzie pokazać się ze swej najlepszej chrześcijańskiej strony, jako niewiasta wspierająca jałmużną ubogich, i powinna się do tego nastroić wewnętrznie. Może by tak jakiś dobry uczynek? Przez chwilę myślała, żeby dać Franciszce całą koronę, niech no wspomoże babkę staruszkę, niech jej coś ładnego kupi; ale to były oczywiście rojenia jej zbyt hojnej duszy; cnota dobroczynności jest piękna, lecz nie kiedy w rażący sposób sprzeciwia się cnocie skrzętności. Nie, nie. Skoro dobry Pan Bóg z tak serdeczną troską zgotował jej piękną pogodę, skoro rozświetlił cały Kraków promieniami bijącymi ze złotego trójkąta – czemu nie oddać zaoszczędzonych w ten sposób dwudziestu centów? Czterdziestu, bo w obie strony? Nie przesadzajmy, nie wiadomo, jaka pogoda będzie za godzinę – oszukała samą siebie, bo przecież na niebie, doskonale błękitnym, nie było ani jednej chmurki (jak wszyscy inteligentni ludzie znakomicie sobie radziła z samooszukiwaniem). W dodatku nie wiadomo, czy się nie zasiedzą u sióstr, a przecież obiad musi być

punktualnie i kto wie, czy nie trzeba będzie pędzić na złamanie karku, nie dbając o wydatek? Czyli pozostańmy przy dwudziestu centach. Ale i one wymagają jakiegoś usprawiedliwienia. Do imienin Franciszki zostało wprawdzie, co do dnia, pięć miesięcy, ale już teraz Zofia mogła w głębi duszy potraktować te dwadzieścia centów jako zadatek na doroczny imieninowy prezent. – Franciszko? – Tak, proszę pani? – Proszę – przystanęła na chwilę, otwarła portmonetkę z muszli, mieniącą się perłowo w pięknym słońcu, i uważnie wyjęła z niej monetę dwudziestocentową – kup na placu łakoci dla swojej babki. Starzy ludzie uwielbiają wszystko, co słodkie. Franciszka dygnęła, podziękowała i poleciała między stragany, a profesorowa przystanęła w cieniu na wpół ogołoconego z liści drzewa i oddała się miłej zadumie nad sekretami swego hojnego serca, które w jednej chwili potrafi się rozstać z pieniędzmi po to tylko, by wspomóc bliżej sobie nieznaną staruszkę. Z pogodnym uśmiechem patrzyła, jak dziewczyna kupuje trochę ciastek czy karmelków i ściskając tutkę niczym trofeum, żegna się nabożnie pod figurą Matki Boskiej Niepokalanie Poczętej. Z placu rozpościerał się zapierający dech w piersiach widok na Dom Ubogich fundacji imienia Ludwika i Anny Helclów, najnowszą i największą fundację dobroczynną w mieście Krakowie. We wszystkich rozmowach wychwalano ją jako przykład nadzwyczajnej miłości chrześcijańskiej, więc i Zofia posłusznie przytakiwała nabożnym westchnieniom i zachwytom nad pańskim gestem. Jednak czasem myślała sobie, że aby wydać na ubogich lekką ręką ponad dwa miliony złotych reńskich, trzeba być człowiekiem naprawdę zepsutym przez wychowanie od najmłodszych lat w nieprzebranym bogactwie… Czy biedakom wyciągniętym z jakichś nor, zapleśniałych suteren, z facjatek, gdzie hula wiatr, trzeba było od razu budować prawdziwy pałac? Połączone fortuny Treutlerów i Helclów: bank, sześć kamienic, w tym cztery w Rynku, cztery kramy w Sukiennicach, klucz majątków, a wszystko to na zatracenie, bo przecież w mniej okazałym gmachu szarytki równie dobrze opiekowałyby się starcami i rekonwalescentami… Same pola, wykupione od kilku kleparskich rodzin, do tego projekt Prylińskiego, budowa, materiały ściągane niekiedy aż ze Lwowa i Wiednia, wreszcie całe wyposażenie – wszystko to pochłonęło sześćset tysięcy z okładem – tyle, ile wynosił cały roczny budżet miasta Krakowa. Choć, przyznać trzeba, było na czym oko zawiesić.

Dwupiętrowa, ale monumentalna, zwieńczona wysoką kopułą budowla wyglądała równie wspaniale, jak owego lipcowego popołudnia trzy lata wcześniej, kiedy Jego Eminencja konsekrował kaplicę Domu. Szczupaczyńska lubiła wracać myślami do tamtego dnia, kiedy ona, podówczas jeszcze zwykła doktorowa, znalazła się wśród najmożniejszych tego świata (Kraków był bowiem dla niej całym światem; no może jeszcze znajdowała miejsce dla Wiednia). Czuła się, jakby wstąpiła na sam Olimp – jako że wierni mogli stanąć w progach kaplicy, dopiero kiedy biskup i księża odprawią całą ceremonię, a gości wprowadzono po wąskich, krętych schodach na chór i galerię. I oto wszyscy, wyniesieni pod sklepienia, pod korynckie kapitele kolumn, pławili się w złotych blaskach, bijących od nowiutkich ołtarzy. Ona stała wprawdzie między pośledniejszymi postaciami – dziewczętami z prowadzonej przez siostry ochronki i rzemieślnikami, którzy wznieśli ten gmach – ale przed sobą widziała prawdziwych bogów i boginie: radnych miasta, radców dworu, dystyngowane hrabiny z sekcji dam Towarzystwa Dobroczynności, mistrzów Kossaka i Matejkę, a przede wszystkim jego ekscelencję prezesa Akademii, hrabiego Tarnowskiego, brodatego Zeusa gromowładnego, ba, Kronosa, który kierując „Czasem”, wyznaczał kierunek temu wszystkiemu, co było drogie sercu Zofii Szczupaczyńskiej. Poniżej, w kaplicy, widziała zaś kardynała Dunajewskiego, który w złotej szacie, przy dźwiękach chóru katedralnego, jaśniał nieziemskim blaskiem niczym Apollo. „Jego Eminencja prześlicznie wyglądał z infułą na srebrnych włosach”, opowiadała potem z przejęciem Dutkiewiczowej i każdemu, kto tylko chciał słuchać. Wstęp na tę uroczystość zawdzięczała siostrze Alojzie, opiekunce ochronki, z którą poznała się w czasie organizacji jednej z charytatywnych loterii fantowych na rzecz prowadzonego przez szarytki domu dla dziewcząt. Alojza, spędziwszy całe swoje życie w klasztorze (najpierw w sierocińcu, a później w zgromadzeniu Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo), zyskała tę nieocenioną w oczach Szczupaczyńskiej zaletę, że była niemal całkowicie pozbawiona wolnej woli i wpadłszy w ręce „pani doktorowej”, słuchała się jej we wszystkim. Właściwie rolę sterniczki jej życia powinna pełnić z urzędu matka przełożona zgromadzenia, lecz siostra Alojza miała naturalną predylekcję do wyczuwania siły ducha; matka Juhel była wprawdzie przez chętnych jej nazywana surową, a przez niechętnych francuską megierą, ale w zestawieniu z profesorową wypadała blado. …

Przekroczywszy bramy, a potem próg zakładu – przeszedłszy pod strojną fasadą z łacińskimi inskrypcjami, herbami i wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, zaprojektowaną jak sklepowa witryna, sławiącą pobożność i miłosierdzie dwóch kupieckich rodów – profesorowa rozstała się z Franciszką, która ruszyła ku pomieszczeniom dla ubogich pensjonariuszy, by obdarować babunię łakociami i najnowszymi plotkami z miasta, sama zaś niespiesznie weszła po schodach biegnących pomiędzy dwoma rzędami doryckich kolumn westybulu i skręciła w lewo, do kancelarii, gdzie spodziewała się zastać siostrę Alojzę. Drzwi były jednak zamknięte. Skierowała więc kroki ku sięgającym sklepienia białym drzwiom, podzielonym drobną kratką szprosów, po czym ruszyła na poszukiwanie zaprzyjaźnionej zakonnicy. Minęła ze trzy idące w różnych kierunkach szarytki – jedna prowadziła pod ramię zniedołężniałą staruszkę; wszystkie one wydawały się jej drobne i słabe, choć wiedziała, że między zakonnicami trafiały się i silniejsze od niejednego mężczyzny. Nagle usłyszała za sobą energiczne kroki; odwróciła się i stanęła oko w oko z przełożoną Domu, matką Jadwigą Zaleską: niewysoką, pulchną, z twarzą życzliwą może, ale z gruba ciosaną i tym krąglejszą, że ocienioną szerokim, bialutkim kornetem. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, matko. – Na wieki wieków. – Zakonnica wyraźnie gdzieś się śpieszyła, ale przystanęła z grzeczności. – Czemu zawdzięczamy wizytę tak miłego gościa? – Przyszłam porozmawiać z siostrą Alojzą o fantach na loterię na rzecz dzieci skrofulicznych. – Pięknie, pięknie. Bóg dopomoże, bo i cel szczytny. – O, tyle u nas dobroczynności ostatnio… jedni fundują wspaniałe przybytki, jak państwo Helclowie czy książę Lubomirski, inni, jak ja, zwykłe szaraczki… – Ach, ten Lubomirski… – żachnęła się zakonnica. – Dzieło może i piękne, ale ta kopuła… – ściszyła głos – kiedy nasza matka Juhel pisała do pani Helclowej jeszcze z Francji, to od razu wspomniała o Pałacu Inwalidów. I proszę, mamy tę piękną kaplicę, nakrytą kopułą iście paryską albo florencką, sprowadzoną aż z frydlandzkiej huty… a tu, jak na złość, ledwie pięćset sążni dalej budują kolejną. – Matko, doprawdy, nie ma o co kopii kruszyć. Raz, że to wszystko przecież zostaje w rodzinie, bo i tam szarytki, a dwa – tu profesorowa ściszyła głos – książę zostawił znacznie mniejsze kapitały, co widać i po samym gmachu. Tu kaplica niemalże wolno stojąca, jak osobny kościół, wysoka, smukła, a tam tylko kopuła do dachu przyklejona. Ani proporcji, ani urody.

– Ach – uśmiechnęła się promiennie matka – najważniejsze, że wszystko na chwałę Bożą i wspomożenie ubogich chłopców, dzieciątek naszych, które poznają bezgraniczną miłość Przedwiecznego i wartość ciężkiej pracy. Nic to – zmarszczyła brwi, najwyraźniej przypomniawszy sobie o jakimś nieprzyjemnym obowiązku – czas na mnie. Siostra Alojza powinna być na piętrze – i ruszyła przed siebie energicznie, aż zafurkotały szerokie rękawy habitu. Dopiero teraz profesorowa, obrzuciwszy wzrokiem szeroki korytarz, uświadomiła sobie, że coś tu nie gra; szarytki, owszem, zawsze były oddane chorym, ale nie można powiedzieć, żeby zwijały się jak w ukropie; chodziły niespiesznie, lekko skłaniały główki w kornetach, a jeśli podawały szklankę wody albo bandażowały rękę, zawsze robiły to w tempie powolnym, kontemplacyjnym. Tymczasem te, które minęła wcześniej, poruszały się zdecydowanie zbyt prędko, nerwowo, łącznie z suchą, kościstą zakonnicą, która prowadziła z trudem nadążającą za jej krokami staruszkę. Coś nadzwyczajnego musiało wydarzyć się w Domu Helclów – czyżby planowana wizytacja którejś damy z Towarzystwa Dobroczynności? Za niespełna miesiąc Jego Eminencja będzie otwierał Schronisko Lubomirskiego; może zamierza odwiedzić przełożoną Domu i ustalić jakieś szczegóły? Tego Zofia Szczupaczyńska musiała się dowiedzieć jak najprędzej. Na szczęście po schodach schodziła właśnie – a raczej: staczała się jak piłeczka ze stopnia na stopień, nie, przeskakując po dwa stopnie – siostra Alojza. – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus… – …na wieki wieków amen, pani profesorowo, na wieki wieków amen! – wysapała zakonnica. Tak, ona też była zmieszana; stanęła, ale zdawało się, że różne części jej ciała chcą dalej poruszać się w rozmaitych kierunkach. Tylko oczy wpatrywały się w gościa nieruchomo, pełne napięcia. Inna sprawa, że Alojza od dziecka cierpiała na wytrzeszcz i zawsze zdawało się, że ogląda świat z mieszaniną fascynacji i niezrozumienia; a nawet – zważywszy, że do wytrzeszczu oczu dochodziły jeszcze nieco wystające siekacze – trwogi. – Ja właśnie do siostry. Tym razem po prośbie. – Po prośbie? Ach… – Alojza rozejrzała się na boki z napięciem, jakby szukając wzrokiem czegoś, co mogłoby wyręczyć ją w tej rozmowie – …a w kancelarii akurat… do kancelarii… nie da się… nie sposób… może innym razem? Nie… – uświadomiła sobie, że nie wypada jej pozbyć się w taki sposób profesorowej – może przejdziemy do ogrodu?

– Nie chciałabym siostry kłopotać – odparła Szczupaczyńska, co znaczyło oczywiście, że nie zamierza o poważnych sprawach rozmawiać gdziekolwiek, pod pierwszym lepszym klonem czy jesionem, lecz tak jak należy, w kancelarii zakładu. – Ależ skądże… parę słów możemy nawet i tutaj… jeśli pani profesorowej to nie przeszkadza. Cóż, nikt nie mówił, że krzewienie dobroczynności w Krakowie to rzecz lekka, łatwa i przyjemna. – Pomagam przy organizacji loterii fantowej na rzecz dzieci skrofulicznych – rozpoczęła Szczupaczyńska z wyraźną niechęcią, że przyjmuje się ją w korytarzach, jak byle dostawcę. – Pamiętam, że mają tu siostry znakomicie wyposażone warsztaty. Może udałoby się poprosić pensjonariuszy o dary serca, które później z takim pożytkiem zostałyby rozlosowane… Może szopki, może jakieś ładne koszyczki, hafty… – na chwilę zawiesiła głos, by przyjrzeć się jednemu z ogrodników, który wbiegł przez główne wejście i ostukawszy z butów błoto z sobotniego deszczu, zaaferowany poleciał na piętro. – Nie, dość tego – urwała tak ostro, że siostra Alojza aż podskoczyła. – Dość tego – powtórzyła tonem nieznoszącym sprzeciwu – czy wyjaśni mi siostra, o co tu chodzi? Co to za bieganina? Arcybiskup jedzie? Matka generalna? Przybywa jakiś wyjątkowy pensjonariusz? – Wyjdźmy jednak na pole – szepnęła ostrożnie zakonnica – tam spokojniej. Skręciły w korytarz, stamtąd przeszły przez boczne drzwi, po schodkach i dalej, wzdłuż boku kaplicy, aż do ogrodu rozciągającego się pomiędzy skrzydłami gmachu. Ach, te niskie, młode drzewka, trawniczki, ławeczki, klomby, alejki – we wszystkim tym Szczupaczyńska widziała kolejne ordynarne demonstracje połączonych fortun Helclów i Treutlerów, którzy nawet w ogrodzie musieli się popisywać swoją rozrzutnością, choć przecież można tu było zrobić warzywnik, a w miejscu obecnego warzywnika wystawić dochodowe kamienice. Przysiadły obie na ławce – Szczupaczyńska: wyprostowana, z uniesionym podbródkiem, z dłonią wspartą na parasolce wbitej w świeżo gracowaną ścieżkę, i Alojza: przygarbiona, skurczona. Nawet stąd znać, że w Domu coś buzuje, kipi; poruszały się firanki, postaci przemykały chyłkiem. – Zatem? – Och, to nic takiego – usiłowała zbagatelizować sprawę siostra Alojza, ale bagatelizowanie nie idzie w parze z wytrzeszczem, więc wydawało się, poniekąd słusznie, że bagatelizuje desperacko – ot, zgubiła nam się pensjonariuszka. To częste. – Częste? – uniosła brwi Szczupaczyńska, wyraźnie zirytowana tym, że zakonnica

usiłuje przed nią coś zataić – i co, po prostu na jej miejsce bierzecie kogoś nowego? A jak się jednak znajdzie, to dla niepoznaki przerabiacie na sznycle? Siostra Alojza obrzuciła ją spojrzeniem, w którym w równych proporcjach mieszało się niedowierzanie i lęk, że to jednak rzeczywiste podejrzenie. – Nie, skądże, szukamy. One zwykle odnajdują się w miarę szybko. I to zawsze te same: te, którym starość już nieco w głowach pomieszała. Jedna, gdzieś z Krowodrzy, na wsi chowana, zawsze siedziała w stajni, zakryta słomą. Inna myszkowała w spiżarni i tam, najedzona, zasypiała, z pajdką chleba w ręce. Młodsi, rekonwalescenci – uniosła wzrok ku niebu – wymykają się czasami wieczorem w sprawach bezbożnych i zawsze to najlepszy znak, że już odzyskali zdrowie. Ale tym razem… – …tym razem się nie znalazła? – Ano nie. Więc matka Zaleska wezwała do pomocy i kucharki, i ogrodników, i te siostry, które akurat nie muszą się nikim opiekować, a nawet służące z górnego piętra… a, bo ja nie powiedziałam… ta pani, co przepadła… to ona nie tylko z głową ma wszystko w porządku… – tu rzuciła spojrzenie pełne szacunku – ona jest z górnego piętra! Dom Helclów poza żelaznym kapitałem miał i stały dochód, był bowiem pomyślany jako instytucja wieczna, która po wsze czasy będzie zapewniała utrzymanie chorym i ubogim, która będzie perpetuum mobile miłosierdzia. Najubożsi pensjonariusze, zwani prebendariuszami, których do zakładu kierował magistrat, nie płacili więc za własne utrzymanie, ale za to mieszkali w wieloosobowych dormitoriach, bez specjalnych wygód; ci, którzy byli do tego zdolni, zarabiali jeszcze na siebie pracą w warsztatach. Pozostali natomiast, przyjmowani w miarę zwalniania się miejsc, podzieleni byli na trzy klasy i zgodnie z nimi opłacali swoje mieszkanie, dorzucając się przy tym na wikt i opierunek dla pariasów. Najzamożniejsi trzymali tu własną służbę i zajmowali dwupokojowe apartamenty, urządzone z reguły sprzętami przeniesionymi z dawnego, bujniejszego życia. Przez uchylone drzwi widać było niekiedy te ludwikowskie fotele z nieco już przetartymi obiciami, te biedermeierowskie komody z jakiegoś małopolskiego dworku albo mieszczańskiego salonu, te krucyfiksy hebanowe, te bukiety sztucznych kwiatów pod szklanymi kloszami, te fotografie, papieskie błogosławieństwa w złoconych ramach, portrety dawno zmarłych mężów i rodziców. – Ktoś ważny? – Pani Mohrowa, porządności kobieta, bardzo cicha i pobożna, wdowa po sędzim wyższego sądu krajowego. Jeszcze wieczorem życzyłam jej dobrego snu, a rano ani

widu, ani słychu, wszystkie pomieszczenia w całym Domu przetrząśnięte… Jak kamień w wodę! – urwała, złożyła ręce tak ciasno, że aż pobielały jej palce, po czym przemówiła ponownie, tym razem z lekkim wahaniem: – A co do loterii, pani profesorowo, nic nie mogę obiecać, bo wszystko zależy od matki Zaleskiej, ale szepnę jej słówko i będę się modliła o jej pomyślną decyzję. Nie mam sumienia trudzić pani profesorowej… – …nic nie szkodzi – odparła Szczupaczyńska, unosząc lewą brew – złożę wizytę innym razem, kiedy w tym domu niespokojnej starości zapanuje nieco spokoju, a pani Mohrowa wróci już pod swoją pierzynę. Szczęść Boże, siostro Alojzo… Wstała, a zakonnica zerwała się za nią, zapewniając, że z chęcią odprowadzi ją do westybulu. I poszły przez ogród, jedna szczupła i wyniosła, druga przysadzista i okrągła, niczym żeńskie wersje Don Kichota i Sancho Pansy. – A co ty tu robisz, Franciszko? – rzuciła Zofia, pożegnawszy się z szarytką, do służącej, która grzecznie na nią czekała pod jedną z kolumn – przecież masz dziś wychodne. – Tak, ale… nie chciałam tak bez pożegnania. – Nie, nie, to twój czas wolny, nie trać ani minuty… Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi – profesorowa często używała asekuracyjnie takich powiedzonek, odkąd, jeszcze jako panienka, zrozumiała z delikatnych aluzji, że babcia Glodtowa nie pochodzi z tak katolickiej rodziny, jak się to zwykle przedstawiało – sama sobie poradzę z wyszykowaniem do końca obiadu. Zresztą, prawie wszystko już zrobione. Mam nadzieję, że babkę zastałaś w dobrym zdrowiu? – Tak, proszę pani. – Znakomicie. Nie trwoń czasu na głupoty. – Tak, proszę pani. Do widzenia, proszę pani. Znów minęła je biegiem jakaś zaaferowana siostra. Pani Mohrowa, jak widać, wciąż pod pierzynę nie wróciła. – Do widzenia – odparła profesorowa i zeszła po schodach swoim najdostojniejszym, królewskim krokiem, który opanowała jeszcze na lekcjach dobrego wychowania dla panien w rodzinnym mieście. Co raz wejdzie w krew, to nigdy z niej nie wyjdzie. … W drodze powrotnej zwracała na otoczenie jeszcze mniejszą uwagę niż wcześniej; co

jakiś czas tylko ujmowała dłonią przypięty na piersi zegareczek, zdobiony błękitną emalią, i zerkała na jego niewielki cyferblat, jakby szukała tam rozwiązań najważniejszych życiowych problematów – ale zegareczek nieodmiennie wskazywał tylko godzinę. Tak jak dziś wszystko buzowało w Domu Helclów, tak od dawna w sercu Zofii z Glodtów Szczupaczyńskiej buzowało coś i ujścia znaleźć nie mogło. Nie miała dzieci i pomimo wizyt u lekarzy lwowskich i wiedeńskich, ba, pomimo przezwyciężenia wstydu i zasięgnięcia konsultacji u kolegów Ignacego, najwyraźniej nic się z tym zrobić nie dało. Romans? Skądże. Niektóre kobiety tak sobie zapewniały potomstwo, ale to nie wchodziło w grę. Kochała tak jak wszyscy: pokochała, więc poślubiła, a skoro był ślubny, to kochała go dalej, nie skupiając się na tym przesadnie. Swoje oddanie wyrażała w punktualności posiłków, idealnym prowadzeniu domu i wspieraniu męża w jego karierze. Ignacy Telesfor Szczupaczyński, choć ledwie dziesięć lat starszy od swojej małżonki, wyglądał jednak znacznie dojrzalej. Być może sprawiały to bujne, ale siwiejące już bokobrody, które zapuścił na znak lojalności wobec Domu Panującego, a być może w ten sposób manifestował się jego stosunek do współczesności: z czasów interesowały go niemal wyłącznie czas przeszły oraz regularnie prenumerowany „Czas”, który gazeciarz przynosił w każde popołudnie. Ukończywszy studia w Krakowie i Getyndze, Ignacy Szczupaczyński objął stanowisko w katedrze anatomii. Przez wiele lat pracował jako drugi, a potem pierwszy asystent, potem został docentem, a wreszcie profesorem nadzwyczajnym Uniwersytetu Jagiellońskiego, osiągając w swoim mniemaniu wszystko to, co mógł osiągnąć. A właściwie: wszystko, czego nigdy by nie osiągnął, gdyby nie żona. To Zofia – choć pytana o specjalność męża, na ogół zmieszana spuszczała wzrok i udawała, że nie potrafiłaby odróżnić piszczeli od goleni – przez całe lata umiejętnie rozgrywała rozmaite znajomości i parantele, snuła intrygi, szeptała słówko to tej, to tamtemu, torując stopniowo Ignacemu drogę do kolejnych awansów. Uważano go bowiem za sprawnego i rzetelnego, ale niewiele więcej. „Okien nie trzeba zamykać – mawiano złośliwie – szczupak nie orzeł, nie wyleci”. Szczupaczyński nie miał na koncie istotnych prac, nie interesowały go zbytnio nowinki, które z takim zapałem wprowadzali jego młodsi i ambitniejsi koledzy, z rzutkim i obytym w świecie nauki niemieckiej profesorem Kostaneckim na czele. Specjalizował się przede wszystkim w przygotowywaniu preparatów anatomicznych, czego nauczył się pod czujnym okiem profesora Ludwika Teichmanna, którego wybitne okazy – jak lubił podkreślać

Szczupaczyń- ski – były „odznaczane nagrodami na wszechświatowych wystawach”. Preparaty Szczupaczyńskiego nie zdobywały wprawdzie sławy w całej Europie, ale za sprawą jego sumiennej pracy salka muzealna Theatrum Anatomicum wzbogaciła się o wiele nowych eksponatów, w tym – z tego profesor był szczególnie dumny – o wybornie spreparowane naczynia tętnicze Eretmochelys imbricata, żółwia szylkretowego. Profesor Teichmann, mieszkający nieopodal, na Floriańskiej („Jego córka poślubiła barona”, mówiła z nabożeństwem Szczupaczyńska, co w jej przekonaniu całkowicie niwelowało skromny nietakt wyznawania przez uczonego wiary kalwińskiej) był mistrzem Szczupaczyńskiego. W przyszłym roku odejdzie na emeryturę z funkcji kierownika katedry, ale wiadomo było, że zastąpi go Kostanecki, a nie Szczupaczyński, który – w przeciwieństwie do swojej żony – nie przejawiał ambicji kierowniczych i w najmniejszym stopniu nie był zainteresowany ubieganiem się o jakiekolwiek stanowisko. Wracał do domu, owiany zapachem formaldehydu i kitu szklarskiego, używanych przy preparowaniu eksponatów, siadał w fotelu, zapalał cygaro i czytał gazetę od deski do deski, dzieląc się z żoną co ciekawszymi – w swoim mniemaniu – informacjami ze świata. Zofia wiedziała, że większych zaszczytów dla Ignacego na razie nie zwojuje; może za dekadę czy dwie coś związanego z wysługą lat, ogólną dostojnością i postępującą siwizną: medal, dyplom honorowy, księgę pamiątkową. Na razie jednak zrobiła dlań wszystko, co w jej mocy, i przyszedł czas zrobić coś i dla siebie. Nie udało się jej z lwowską Wystawą Krajową, w Towarzystwie Dobroczynności trudno się było przebić bez tytułu albo męża w najwyższych władzach miasta czy prowincji. Równocześnie w codziennym życiu, w zawiadywaniu służbą i wymianie plotek, czuła się jak w zbyt ciasno zasznurowanym gorsecie. Niekiedy, ułożona na kanapie, kładła na podołku książkę z zaznaczoną wskazującym palcem stroną i myślała o tym, że w innych czasach mogłaby się lepiej odnaleźć; widziała siebie jako Kleopatrę, Zenobię, może Grażynę, może angielską Elżbietę, może Joannę d’Arc wreszcie – w każdym razie jako kobietę władczą, wiodącą hufce w pole, odzianą to w zbroicę przepyszną, jak prosto z obrazu Matejki, to w sute suknie z płócien Gierymskiego albo antyczne chitony Siemiradzkiego… tymczasem musiała kontentować się wydawaniem poleceń Franciszce, obmyślaniem posiłków na najbliższy tydzień i pilnowaniem, żeby pulardę na czas wyjęto z pieca.