-1 wtedy zapytał, czy za niego wyjdę - powiedziała Apolonia i
spojrzała na przyjaciółkę.
- A ty... - Jolka machnęła ze zniecierpliwieniem.
-A ja się zgodziłam - obwieściła Apolonia i zaprezentowała
lewą dłoń z połyskującym na serdecznym palcu pierścionkiem
zaręczynowym.
- No, niebrzydki nawet - oceniła Jolka z kamienną twarzą.
- Niebrzydki?! - powtórzyła Apolonia z rozczarowaniem.
- Aaaa, mam cię! - wrzasnęła Jolka na całą kuchnię. Poderwała
się ze stołka i ruszyła w stronę przyjaciółki, po czym obie
wykonały dziki taniec radości. - Mordo ty moja! - dodała jeszcze
to jakże modne ostatnio powiedzonko i wymierzyła Apolonii dwa
soczyste całusy.
- Będziesz świadkową - powiedziała Apolonia, gdy z powrotem
siadły przy stole, popijając mrożoną herbatę. - Oczywiście, jeśli
się zgodzisz.
- Zgadzam się!!! - Jolka nie mogła oderwać wzroku od
przyjaciółki. - O rany, ale numer! Wychodzisz za mąż!!!
-Uhm... - Apolonia uśmiechnęła się i popadła w zamyślenie.
Był parny majowy wieczór. Śpiewały ptaki, pachniały bzy,
drzewa i krzewy wystrzeliły zielenią, a słońce zachodziło na
różowo. Wszystko jak w bajce. Prawie...
*
- Ślub? We wrześniu? Tak szybko? - zdziwiła się Irena.
-Jakie tam szybko, trzy miesiące to kawał czasu
- wtrąciła Matylda. - Moje gratulacje dzieci - zwróciła się do
Apolonii i Roberta. - Bądźcie szczęśliwi!
- Dziękujemy - odparli równocześnie i niepewnie popatrzyli po
reszcie zebranych. Coniedzielny obiad należał już do tradycji.
Punktualnie o 14.00 w mieszkaniu Ireny Grabik gromadzili się
wszyscy członkowie rodziny, a więc: Apolonia, jej brat Zbyszek
z żoną Violletką i dziećmi Jasiem i Małgosią oraz teściowa Ireny,
czyli babcia Matylda. Na dzisiejszej biesiadzie zjawił się wraz z
Apolonią i Robert. Już wcześniej bywał tu częstym gościem,
więc zapowiedź jego wizyty nie była dla nikogo zaskoczeniem.
Nikt też nie spodziewał się usłyszeć tego, co usłyszał.
- Boże, jak wy ze wszystkim zdążycie? - Irena załamała ręce i z
zatroskaniem pokręciła głową.
- Irka, córka ci za mąż wychodzi. Choć raz byś się ucieszyła
zamiast martwić - skarciła ją babka Matylda.
-Ależ ja się cieszę - odparła Irena grobowym głosem. - Bardzo
się cieszę. Że się Lonce wreszcie udało. Ja tylko nie wiem, czy
oni ze wszystkim zdążą.
- Bo teraz, to się bynajmniej ślub nawet rok wcześniej
przygotowuje - pouczyła Violletka.
- O, o, widzi mama. - Irena wskazała na synową.
- Violletka to samo mamie powie.
- Phi - Matylda prychnęła lekceważąco - wydziwianie. Jak się.
chce, to się i w miesiąc załatwi tyle, co inni w dwanaście.
- Babcia, ty to bynajmniej jesteś optymistka - wygłosiła
Violletka z pobłażliwością.
- „Bynajmniej" jest tu zbędne, kochanie - odparowała Matylda
ze słodyczą w głosie.
- Yyyy... - Na twarzy Violletki pojawiło się zdezorientowanie. -
Co proszę?
- Skończcie już te dywagacje, bo człowiekowi łeb od tego pęka
- do rozmowy wtrącił się Zbyszek. - Chcą wziąć ślub we
wrześniu, będzie we wrześniu. I cześć. Po kiego te debaty?
- No co ty, Zbyniu? - Violletka ze zdziwieniem spojrzała na
męża. - Przecież trzeba wszystko ustalić.
-Ty chcesz ustalać?! - zdenerwował się Zbyszek. - A co to, twój
ślub? Sami niech sobie ustalają.
- Oj, Zbyniu, Zbyniu... - Violletka złożyła różowe usteczka w
ciup i pokręciła głową z blond loczkami, które cały ranek
pracowicie układała lokówką. - Ty to czasami bynajmniej jesteś
jak dziecko. Przecież wiadomo, że ślub i wesele są PRZEDE
WSZYSTKIM dla gości. To kto im lepiej powie, jak ma być,
żeby było dobrze? Goście, co nie?! - Violletka uśmiechnęła się
promiennie i ze zdziwieniem spojrzała na przerażone twarze
Apolonii i Roberta.
*
Cukiernia „Za rogiem" mieściła się tuż za rogiem krzyżujących
się ulic Pogodnej i Cichej. Zaj mowała część parteru okazałej,
trzypiętrowej kamienicy. Przez duże, drewniane, wystawowe
okno przechodnie mogli zobaczyć ascetyczne wnętrze lokalu. Na
całe wyposażenie
ciastkarni składały się surowe w formie półki, lada i trzy stoliki
z krzesłami, przy których klienci mogli skosztować tutejszych
wypieków. Drewniane żaluzje w oknie i na drzwiach
wejściowych oraz zabytkowa żeliwna kasa stanowiły tu jedyne
elementy dekoracyjne, a ściany pomalowane białą farbą tworzyły
tło dla za-bejcowanych na orzechowo sosnowych mebli. Wbrew
pozorom ten całkowity minimalizm wystroju tworzył wnętrze
przytulne i ciepłe. Choć może, a właściwie - na pewno nie była to
tylko zasługa odpowiedniej aranżacji, lecz personelu w postaci
właściciela i sprzedawcy zarazem - Grzegorza Stępniaka. Akurat
nie było klientów, więc Grzesiek mógł wyjść zza lady i ustawić
się tak, by mieć lepszy widok na ulicę. Zwłaszcza tę jej część,
która wiodła od pobliskiego bazarku. Właśnie stamtąd
przychodziła najczęściej. Zawsze prosiła o to samo
- dwa pączki. Jednego zjadała zaraz po wyjściu z cukierni.
Drugiego brała pewnie do popołudniowej kawy. A może nie?
Może ciastko wcale nie było dla niej. Może kupowała je dla
kogoś, dla narzeczonego, chłopaka...
- pomyślał i w tej samej chwili usłyszał, jak drzwi cukierni
otwierają się.
*
- Dzień dobry - przywitali się Apolonia i Robert zaraz po
wejściu do parafialnej kancelarii.
Przy masywnym, mahoniowym stole siedziała kobieta w wieku
około lat sześćdziesięciu i z zapamiętaniem szydełkowała.
Apolonia, dla której robótki ręczne stanowiły jedną z ulubionych
rozrywek, zaraz zauważyła, że z granatowego moheru powstaje
solidny, ciepły berecik. Podobny, tylko w zgniłozielonym
kolorze kobieta miała teraz na głowie. Apolonię trochę to zdziwi-
ło, bo po pierwsze, była połowa maja i za oknem szalała
wiosna, a po drugie, na co komu beret w pomieszczeniu. Nie
zagłębiała się jednak w szczegółowe rozważania, bo nie po to tu
przyszli.
- Dzień dobry! - powtórzyła raz jeszcze, bo nikt nie
odpowiedział na ich powitanie, i pomyślała, że ów beret skrywa
może aparat słuchowy, a kobieta, zajęta szydełkowaniem,
zwyczajnie ich nie zauważyła. Na kłopoty ze słuchem
wskazywałoby też podgłośnione prawie do maksimum radio,
nadające audycję z Torunia.
Kobieta podniosła w końcu wzrok, poprawiła okulary,
dotychczas zsunięte prawie na czubek nosa, i niechętnym
spojrzeniem obrzuciła Apolonię i Roberta.
- Szczęść Boże! - powiedziała z przyganą i zacisnęła usta w
grymasie największego oburzenia.
- Tak, szczęść Boże. - Robert wysunął się do przodu. - My do
księdza proboszcza.
- Księdza proboszcza nie ma - poinformowała kobieta,
poprawiła beret na głowie, pod którym coś zaszeleściło, i
powróciła do szydełkowania.
- A kiedy będzie? - chciał wiedzieć Robert.
- A o co chodzi? - wycedziła, przekrzywiając głowę. -O ślub. -
Zza pleców Roberta wychyliła się Apolonia.
-Ach, ślub... - Kobieta znowu poprawiła beret, który ponownie
wydał szeleszczący dźwięk, i zmierzyła wzrokiem parę. - Na
kiedy? - zapytała z pretensją w głosie.
- Na wrzesień - powiedział Robert stanowczo.
- Ten wrzesień? - upewniła się i obrzuciła ich ironicznym
spojrzeniem. - Tak - potwierdzili zgodnie.
- Nie ma wolnych terminów - poinformowała z satysfakcją i
uśmiechnęła się krzywo.
- Jak to nie ma? - zdziwił się Robert.
- Jak mówię, że nie ma, to nie ma. - Popatrzyła na nich z
wyższością i ostentacyjnie podgłośniła radio na znak, że
skończyła rozmowę.
Apolonia już chciała się wycofać, ale Robert chwycił ją za rękę
i przecząco pokręcił głową. Stali tak dobrych kilka minut.
- Jeszcze tu jesteście? - kobieta w końcu skapitulowała.
- Tak, czekamy na księdza - nie ustępował Robert.
- Księdza nie ma, a tu nie poczekalnia - zasyczała ze
zniecierpliwieniem. - Tu jest biuro parafialne i tu się pracuje.
Proszę stąd wyjść i nie przeszkadzać mi w wypełnianiu
obowiązków. - Rzuciła na stół robótkę, zaszeleściła beretem i już
podniosła się z krzesła, by wskazać intruzom drzwi.
Drzwi otworzyły się same i do kancelarii wszedł nie kto inny
jak tylko proboszcz.
- A dzień dobry. - Uśmiechnął się.
- Szczęść Boże - odparli Apolonia i Robert.
- Państwo do mnie?
- W sprawie ślubu. We wrześniu. Ale ja już mówiłam, że
wszystkie terminy zajęte - wyjaśniła kobieta i triumfująco
spojrzała na Apolonię i Roberta.
-Ależ pani Franciszko, dla takiej ładnej pary na pewno jakiś się
znajdzie. Proszę, zapraszam tutaj. - Proboszcz otworzył szeroko
drzwi do drugiego pomieszczenia, a gdy już weszli, z uśmiechem
je zamknął, tuż przed nosem wyraźnie niezadowolonej z takiego
obrotu sprawy pani Franciszki.
*
To ona. Na pewno ona. Czuł to. Czuł też, jak robi się dziwnie
niespokojny. Jak robi mu się gorąco i nerwowo gdzieś w środku.
Zapyta ją - postanowił nagle. Wresz-
cie ją zapyta. Dzisiaj albo nigdy - obiecał sobie w duchu i
odważnie podniósł głowę. Wbrew temu, czego się spodziewał, na
środku cukierni nie stała ona. Stał za to żwawy
siedemdziesięciolatek w popelinowych bermudach, kwiecistej,
hawajskiej koszuli, czapeczce z daszkiem i obowiązkowej
czarnej, skórzanej saszetce, zawieszonej na przegubie dłoni.
- A co to dziś, panie Grzesiu, stoi pan jak słup soli i ani klienta
nie słyszy?
- Przepraszam, zamyśliłem się. Co podać?
-Tyle to ja widzę, panie. Ciałem tu, a duchem... - energicznie
zamachał ręką - szkoda gadać. I oczka jakieś takie pan Grzesiu
ma, tego... O! Maślane!
- Co panu podać, panie Kaziu? - Grzesiek stanął za ladą i
wyczekująco spojrzał na klienta. Znał go jednak na tyle, by
wiedzieć, że rozmowa tak szybko się nie skończy.
- Eeee... i jakoś pan tak marnie wygląda. Po nocach pan nie śpi,
czy jak?
- Różnie bywa - rzucił Grzesiek i ugryzł się w język. Za późno,
niestety. - To co, panie Kaziu, na co ma pan dziś ochotę?
- O... Widzę, że tu idzie o jakąś kobitkę, co? - Starszy pan
uczepił się ulubionego tematu i spojrzał na Grześka
przenikliwym wzrokiem.
-Panie Kaziu... - Grzesiek uśmiechnął się i z dezaprobatą
pokręcił głową.
- O! O! Już mi pan oczu nie musi mydlić. Ja się na tym znam.
Nie takie rzeczy już się widziało! - Kazio dumnie wypiął pierś. -
No dobra, daj pan sznekę z glancem.
- Co proszę?
- Sznekę z glancem - powtórzył Kazio dobitnie. - Jak to?
Cukiernik pan jesteś i nie wiesz pan, co to szneka z glancem?
-Nie wiem. - Grzesiek uśmiechnął się i rozłożył ręce.
-A to! - Kazio wskazał na dużą dobrze wypieczoną i pachnącą
drożdżówkę, obficie polaną lukrem. - To jest szneka z glancem,
panie Grzesiu. Naprawdę pan nie wiedział? - Kazio spojrzał na
niego zdziwiony.
- Naprawdę! - Grzesiek uderzył się w pierś.
- To niech pan posłucha tego. - Kazio odłożył saszetę na ladę,
wyprężył się i wyrecytował:
„W antrejce na ryczce Stały pyry w tytce Przyszła niuda, spucła
pyry A w wymborku myła giry".
- To pan znał? - zapytał z szelmowskim błyskiem w oku.
- Nie, z całą pewnością nie - zaśmiał się Grzesiek.
- Oooo! To widzę, że muszę pana trochę podszkolić -
powiedział Kazio. - W tym i owym - dodał i porozumiewawczo
mrugnął okiem. - Rozumie pan?
- Mniej więcej, panie Kaziu - odparł Grzesiek ostrożnie.
-Wierszyki różne dobrze znać - wyjaśnił Kazio konspiracyjnym
tonem. - Kobitki to lubią. - Ponownie puścił oko. - Wiem, co
mówię. A jak!
*
-1 stanęło na ósmym września! - zakończyła swą opowieść
Apolonia.
- Mówiłam, że wszystko da się załatwić. - Jolka nałożyła sobie
truskawek do miseczki i obficie spryskała je bitą śmietaną w
aerozolu.
- O, to wcale nie było takie oczywiste - wyjaśniła jej
przyjaciółka. - Mieliśmy szczęście! Dzień wcześniej
jedna para przełożyła mszę z 17.00 na 18.00 i dzięki temu
mogliśmy się wcisnąć na 16.00. Bo tak to wszystkie terminy i
godziny już były zajęte.
- No widzisz. - Jolka w najlepsze pałaszowała truskawki. -
Najważniejsze, że się udało!
- Chociaż to spotkanie z panią Franciszką... - Apolonia aż się
wzdrygnęła. - Jak z horroru, mówię ci. I ten beret wydający
dziwne dźwięki... Do teraz się zastanawiam, co jej tam tak
szeleściło.
- Jak to co? - zdziwiła się Jolka, wyskrobując resztki bitej
śmietany z salaterki. - Worek foliowy albo inna reklamówka.
- Worek? - Apolonia spojrzała na przyjaciółkę z
powątpiewaniem. - No co ty? A po co jej worek w berecie?
- Żeby nadać berecikowi odpowiedni fason.
- Przestań! - Apolonia parsknęła śmiechem.
- No serio, mówię ci. Wiem, bo moja babcia tak nosiła. Aby
beret dobrze się prezentował, to najpierw trzeba było moherek
ładnie wyczesać, najlepiej takim gęstym grzebieniem, potem
woreczek w berecik, żeby - jak mówiła babcia - całość nie była
„przyklaśnięta", i można było zadawać szyku.
- O kurczę, to widzę, że tylko ja taka nieświatowa i
niezorientowana w różnych trendach.
- Na to wychodzi - przyznała lekko Jolka i nałożyła sobie
kolejną porcję truskawek.
-Ale przyznasz, że beret w maju, to jednak trochę dziwne -
Apolonia uparcie drążyła temat pani Franciszki.
- Kochana, elegancka kobieta nigdy nie zapomina o nakryciu
głowy - wytłumaczyła jej Jolka.
- Nie to co my, takie kocmołuchy - podsumowała Apolonia ze
śmiechem.
- No, no, mów za siebie. - Jolka ostentacyjnie dotknęła
szerokiej, wzorzystej apaszki przewiązanej na głowie.
- A właśnie, fajnie ci z tą chustką - zreflektowała się Apolonia.
- Dzięki, dzięki. - Jolka poprawiła apaszkę i spojrzała na
przyjaciółkę. - W tym wieku to już, niestety, trzeba - westchnęła
ciężko.
- Co trzeba?
- Ukrywać zmarszczki - wyznała Jolka. - Myślisz, że dla
ozdoby to noszę? - Dotknęła czoła, sprawdzając, czy chustka
równo przylega.
- Jakie zmarszczki, o czym ty mówisz?
- Jakie? Zaraz ci pokażę JAKIE. - Jolka odsunęła kawałek
materiału, prezentując czoło. - O! Widzisz?!
Apolonia zbliżyła swoją twarz do twarzy przyjaciółki i z uwagą
przyjrzała się fragmentowi skóry pod chustką. -Ale co?
- Oj, nie udawaj - zniecierpliwiła się Jolka. - Jesteś moją
przyjaciółką, więc kurtuazja jest tu zbędna.
- No dobra, ale powiedz, czego mam szukać. - Apolonia
odsunęła dalej kawałek materiału.
- Tego, o! - Jolka popukała się w czoło. - Widzisz, jaką mam
bruzdę?! Przez sam środek idzie!
- Jolka...
- Tak, kochana, tu się nie ma co oszukiwać. Tu trzeba stawić
czoło... - Jolka zawahała się na chwilę - czołu! - powiedziała z
przekonaniem.
- O rany - westchnęła Apolonia i z niedowierzaniem pokręciła
głową.
- Tak, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - kontynuowała Jolka z
zapałem. - Ja spojrzałam! - powiedziała z mocą. - Wczoraj! I w
moim życiu nastąpił przełom!
- Czyli... - zaniepokoiła się Apolonia.
- Kupiłam... - tu Jolka głęboko westchnęła - pierwszy w życiu
krem przeciwzmarszczkowy! - zakończyła dobitnie. Po czym
zapadła długa i jakże wymowna cisza.
*
- Katastrofa! Kompletna katastrofa - orzekła Laura, ciskając
kolejną sukienkę na łóżko.
Narzuciła szlafrok na bieliznę i nerwowym ruchem zapaliła
papierosa. Przechadzała się po pokoju, stukając pantoflami na
obcasie i spoglądając ze wzgardą to na zawartość swojej
obszernej szafy, to na imponującą stertę odzieży zasnuwającą
łóżko szczelniej niż kapa.
- Nie wiem, nie wiem, co robić w tej sytuacji! - rzuciła w pustą
przestrzeń domu. - Jestem kompletnie bezradna! Kompletnie!
Łyknęła zimnej kawy stojącej na niskim dębowym stoliczku i z
ciężkim westchnieniem zaciągnęła się resztką papierosa. Byłaby
pewnie popadła w przygnębienie, gdyby nie dźwięk
przekręcanego w drzwiach zamka, który oznaczał, że właśnie
wraca Henryk. Rzuciła się w stronę przedpokoju.
-Henryku, nareszcie! Co tak długo? Jesteś mi potrzebny! Tutaj!
Teraz! Natychmiast! Chodź! - Pociągnęła męża w stronę pokoju.
-Już, już, skarbie, spokojnie. - Henryk odstawił teczkę na
komodę pod lustro.
- Spokojnie? Henryku, jak ja mogę być spokojna? W takiej
sytuacji?! W takiej chwili?! No sam popatrz... - Szerokim gestem
wskazała pokój, w którym walały się wszelkie możliwe części jej
garderoby.
- Nie masz się w co ubrać - domyślił się.
- Nie mam - histerycznym głosem oświadczyła Laura. Sięgnęła
po srebrną papierośnicę, zajrzała do jej
wnętrza, przeliczyła zawartość i któryś już raz tego dnia
zaczęła przemierzać pokój w tę i z powrotem. - Nic się nie
nadaje! - Zaczęła przekopywać stertę ubrań. - Kompletnie nic się
nie nadaje! - Ze wzgardą rzuciła jedwabną bluzką.
- Skarbie, na pewno coś znajdziesz! - Henryk cmoknął ją w
policzek i obrócił się na pięcie, z zamiarem jak najszybszego
opuszczenia tego pobojowiska.
- Idź sobie, idź, proszę bardzo. - Laura nerwowym ruchem
zapaliła papierosa. - Jak zwykle nic cię nie obchodzi - poskarżyła
się płaczliwie i zaciągnęła szarawym dymem. - W
najtrudniejszych momentach człowiek zostaje sam! Sam jak ten
palec!
- Ależ kochanie - Henryk podszedł do żony - nie można się tym
tak przejmować. To tylko zwykłe spotkanie.
- Zwykłe spotkanie?! Henryku, jak ty możesz mówić, że to
zwykłe spotkanie?! Ty nic nie rozumiesz?!
- Ależ rozumiem, skarbie, rozumiem - uspokajał ją Henryk. -
Po prostu nie chcę, żebyś się tym tak denerwowała. Na pewno
wszystko będzie dobrze.
- Tak uważasz? - Laura pociągnęła nosem i z nadzieją spojrzała
na męża.
- Tak! - powiedział Henryk stanowczo. - Bez względu na to, co
na siebie włożysz, na pewno cię polubi i na pewno będziesz
wspaniałą...
- Ciii - Laura przerwała mu gwałtownie. - Nie wypowiadaj tego
słowa! W żadnym wypadku!
*
- To nam się Lonka pospieszyła, co nie? - Viollet-ka założyła
nogę na nogę i z niekłamanym zachwytem przyjrzała się swym
dopiero co zakupionym, obficie
ozdobionym połyskującymi kamykami, złotym sandałom na
wysokiej szpilce.
- Dobrze, oj dobrze, że wreszcie kogoś poznała -westchnęła,
jak zwykle boleściwie, Irena. - Sama nie będzie. Dla matki to
prawdziwa pociecha - dodała równie mało przekonująco. - Mnie
tylko jedno spędza sen z powiek...
- Tak? A czym się mama martwi? - Violletka z obłudną troską
spojrzała na teściową.
-Ach, ten ślub mi spokoju nie daje - Irena westchnęła ciężko. -
Czemu tak prędko? Ledwo się poznali, a już ślub.
- A na co ona ma czekać? - do rozmowy włączył się Zbyszek. -
Latka lecą już nie taka z niej młódka. Trafił się facet, to co się
będzie zastanawiać? Dobrze mówię, Violletka?
- W sumie tak. - Violletka wyprężyła łydkę i ponownie zagapiła
na swe nowe obuwnicze cudo.
- Może i macie rację - przyznała Irena złamanym głosem - już
sama nie wiem. Ale z drugiej strony... Taki pośpiech... a my
ledwo tego Roberta znamy. Może on ma coś na sumieniu, że tak
mu się spieszy? Może ma jakieś złe zamiary?
- No, w sumie to może być jakimś naciągaczem, co nie? -
Violletka oderwała wzrok od swoich stóp i powiodła wzrokiem
po zebranych.
- Może! - Irena pokiwała głową z ożywieniem. -Dajcie spokój.
- Zbyszek lekceważąco machnął
ręką. - Jak już baby się dobiorą i zaczną wymyślać, to... - nie
dokończył, tylko znacząco przewrócił oczami.
- Oj, tak mówisz, ale to różnie bywa w dzisiejszych czasach. -
Irena pokiwała głową ze smutkiem.
- Jak się wokół babki ten cały Leon zaczął kręcić, to sam
miałem wątpliwości, ale tu... - Zbyszek prychnął
lekceważąco. - Na co ma się łaszczyć? A co ona ma z tej
nauczycielskiej pensji?
-Z pensji to nic, ale mieszkanie po prababce... -przypomniała
mu Violletka. - A mieszkania bynajmniej idą w górę.
-Wiedziałam... - Irena załamała ręce. - Wiedziałam... Ja od razu
czułam, że to wszystko za szybko. Ja od razu mówiłam, że mnie
się to nie podoba!
- A może - Violletka doznała olśnienia - może oni tak się
spieszą z innego powodu... - Zrobiła efektowną pauzę i z wiele
mówiącym uśmiechem spojrzała na męża oraz teściową.
- Matko Boska, że też mi to do głowy nie przyszło! - Irena aż
pobladła.
-A... - domyślił się Zbyszek. - Że niby dziecko w drodze.
- Ale żeby nic nam nie powiedzieć - wydusiła słabo Irena.
- Jak wpadła, to w sumie bynajmniej nie ma się czym chwalić,
co nie? - wyjaśniła im Violletka.
- Matko Boska, taki wstyd! - załkała Irena. -Z brzuchem do
ołtarza. Co sąsiedzi powiedzą?
-1 mnie się wydaje, że jej to się ostatnio bynajmniej nawet
przytyło - dodała jeszcze Violletka. Nie bez satysfakcji.
*
- Dzień dobry, panie Grzesiu - zawołał wesolutko Kazio,
przekraczając próg cukierni.
- A witam, witam! - Grzesiek uśmiechnął się do stałego klienta.
- Co dla pana?
- Szneka z glancem - obwieścił Kazio z miną pokerzysty.
- Proszę bardzo. - Grzesiek sięgnął po ciastko.
- O, szybko się pan uczy, panie Grzesiu - pochwalił. -1 widzę,
że nauka nie poszła w las - dodał i dokładnie obejrzał drożdżówkę
z lukrem. - Brawo!
Grzesiek z zadowoleniem kiwnął głową i sięgnął po papierową
torebkę, by zapakować ciastko.
- Nie, nie, niech pan nie pakuje - powstrzymał go Kazio
gwałtownie. - Dzisiaj zjem tutaj. - Wskazał na stolik pod oknem.
- A do szneki, herbatka z cytryną raz - zakomenderował,
wygodnie rozsiadając się na krześle.
- Już się robi. - Grzesiek zdjął z półki zielony kamionkowy
kubek i nastawił elektryczny czajnik.
- Dla siebie też niech pan zrobi - polecił Kazio. -W
towarzystwie to raźniej i pogadać sobie pogadamy. Tak po
męsku. - Zachęcająco mrugnął okiem. - Rozumie pan? Ajaaak!
*
Są kobiety, które mają wszystko i dostają jeszcze więcej -
pomyślała Aneta, jak tylko weszła do mieszkania. Ten dzień od
samego rana nie należał do udanych. W pracy nerwówka, a teraz
jeszcze to. Że też musiała natknąć się na nich na schodach.
Rodzinka Grabików w komplecie - pani Irena, Zbyszek i
Violletka. Tylko szczęśliwej panny młodej brakowało -
pomyślała z przekąsem.
-A co mnie to interesuje, że Apolonia wychodzi za mąż! -
powiedziała na cały głos, przechadzając się w tę i z powrotem po
pokoju. - Niech sobie wychodzi, jej sprawa! Nie trzeba zaraz tak
o tym trąbić. Jak by to nie wiadomo co było! - w jej głosie
zabrzmiały pretensja i żal.
Poszła do kuchni, bo poczuła, że zaschło jej w gardle. Oparła
się o szklany blat stołu i zagapiła na srebrzystą
lodówkę. Jej wzrok padł na zdjęcie żółwia, przyczepione
magnesem w centralnym punkcie metalicznych drzwiczek.
Żółwia powiesiła po to, by hamował jej apetyt w chwilach
słabości. Teraz gwałtownym ruchem zdjęła jego wizerunek i
rzuciła nim z impetem. Otworzyła lodówkę i z całym
zdecydowaniem wyjęła z niej wodę mineralną oraz czekoladę w
wersji light. Nalała sobie napoju do szklanki i rozpakowała
czekoladę. Już miała sięgnąć po kawałek, ale coś ją
powstrzymało.
- Chwila przyjemności w ustach, całe życie w biodrach -
mruknęła. Zawinęła z powrotem kaloryczny przysmak i schowała
go do lodówki. Podniosła żółwia z podłogi, wygładziła, przypięła
magnesem na właściwym miejscu, potem nalała drugą szklankę
wody i pomyślała o tym, jakie to życie jest niesprawiedliwe...
*
- To co, Loneczko, dzisiaj wielka chwila - powiedziała
Matylda, stawiając przed nimi szklanki z orzeźwiającym płynem.
- Strasznie się boję - wyznała Apolonia i spojrzała na babkę
rozpaczliwie.
- E, nie ma czego. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. -
Krzepiąco ścisnęła dłoń wnuczki.
- Łatwo ci mówić, ciebie to nie czeka.
- Bo ja mam to już za sobą - zaśmiała się babka. - Chociaż
muszę ci powiedzieć, że... - Matylda znowu się zaśmiała - na
początku wcale nie było łatwo.
- A widzisz! - Apolonia spojrzała na babkę i nerwowo zaczęła
miąć róg ażurowej serwety przykrywającej stolik. - A jak się
okaże, że to jakaś zołza?
- Loneczko, zawsze trzeba myśleć pozytywnie. I nie uprzedzać
się z góry. Świat jest pełen dobrych ludzi.
- Ta... Tylko ciekawe skąd się potem biorą kawały o
teściowych. - Apolonia wyraźnie nie miała dziś nastroju.
- Z braku zrozumienia czyichś słabości, z uporu i lenistwa! -
powiedziała Matylda stanowczo.
- Lenistwa? - Apolonia spojrzała na nią ze zdziwieniem.
-Atak! Bo z teściową jak i z mężem, czasem trzeba pójść na
kompromis.
- Boże, jakie to wszystko trudne - westchnęła Apolonia.
-Trudne! - prychnęła Matylda ze zniecierpliwieniem. - Tu nic
nie jest trudne!
- Jak to nie? - naburmuszyła się Apolonia.
- To ludzie niepotrzebnie wszystko komplikują. Ot co!
- Tak mówisz, babciu, a jak ona... Jak to będzie taki wyjątek?
Modelowa wredna teściowa, z którą nijak nie będzie można się
dogadać?
- Loneczko - Matylda uważnie spojrzała na wnuczkę - jeśli ta
kobieta wychowała mężczyznę, którego pokochałaś, to znaczy,
że wpoiła mu pewne wartości. 1 one się tobie w nim spodobały.
Mam rację?
- Masz - mruknęła Apolonia.
- No właśnie, więc to nie może być zła kobieta.
- Tak myślisz? - W Apolonię wstąpiła nadzieja.
- Tak myślę! - powiedziała stanowczo babka. - A teraz pij.
Apolonia posłusznie sięgnęła po szklankę.
- Um, pycha. Co to?
- Domowej roboty soczek z aloesu. Dobry na wszystko -
oznajmiła Matylda z dumą.
- A skąd miałaś tyle aloesu?
- A nasadziłam sobie i urosły. - Babka odsunęła firankę i
szerzej otworzyła drzwi balkonowe.
- O, to widzę cała hodowla - powiedziała Apolonia, spoglądając
na dorodne aloesy w doniczkach, ustawione jeden przy drugim na
balkonie i parapecie.
- W sam raz na soczek i kosmetyki.
- No co ty, babciu, nie mów, że jeszcze kremy z tego
wytwarzasz - Apolonia nie mogła wyjść z podziwu.
- Kremy to nie, ale tonik i maseczka nie mają sobie równych -
poinformowała ją Matylda.
- Serio? I jak to działa? - Apolonia spojrzała z zaciekawieniem
na babkę.
- Nawilża, odświeża, zmarszczki spłyca - wyjaśniła jej starsza
pani.
- Zmarszczki? - zainteresowała się Apolonia. - To ja poproszę
na to przepis. Dla Jolki. I... - niepewnie zerknęła w lustro,
umieszczone nad zabytkowym kredensem - i dla siebie, niestety,
chyba już też.
*
- To co, panie Grzesiu, mówi pan, że zgryzotę z kobitką ma -
zagaił Kazio, pałaszując drugą drożdżówkę.
- Nic takiego nie powiedziałem. - Grzesiek zaśmiał się, żeby
pokryć zmieszanie.
- Bo to i mówić dużo nie trzeba, wszystko widać jak na dłoni -
oznajmił Kazio.
- Widać? - zaniepokoił się Grzesiek. - To znaczy...
- Widać, widać. Jak kto patrzeć umie. A ja umiem - pochwalił
się Kazio. - A jak! - Dumnie wyprostował się na krześle. - To co,
frasuje się pan, bo kobitka jest czy kobitki nie ma? - zapytał
wprost. -Nie ma - wyznał nagle Grzesiek. - To znaczy jest... Nie,
no właściwe to nie ma - powiedział i w tej samej chwili zrobiło
mu się głupio, że się tak przed obcym człowiekiem otwiera. - Jak
się prowadzi interes, to
się nie ma czasu na miłości - dodał więc szybko lekkim tonem.
- Albo się pracuje, albo romansuje, prawda? No! - Klepnął się w
kolano, po czym wstał energicznie.
- Jeszcze herbatki?
Kazio spojrzał na niego i ze zrozumieniem pokiwał głową.
- Za herbatkę dziękuję. Późno już, będę się zbierał.
- Podniósł się z krzesła i skierował w stronę drzwi. Już miał
przekroczyć próg, gdy nagle odwrócił się w stronę Grześka. - Coś
jeszcze panu powiem, tak na odchodnym: jesteś pan fest
chłopaczek! - Uniósł kciuk i kilka razy nim potrząsnął.
- Dziękuję, panie Kaziu. - Grzesiek kiwnął głową.
- No! - dodał pan Kaziu rzeczowym tonem. - To nie bądź pan
ciumcia lala. Zakochaj się pan!
*
Dzwonek do drzwi. Apolonia przymknęła oczy, wzięła głęboki
oddech i poszła otworzyć.
- Dobry wieczór. - Do przodu wysunęła się ona.
- Apolonia, czyż nie? Piękne imię, takie rzadkie, ale piękne.
Prawda, Henryku? - Odwróciła się w stronę stojącego tuż za nią
męża. - Laura Dębowska-Kona-rowska - przedstawiła i podała jej
wypielęgnowaną szczupłą dłoń - ale mówmy sobie po imieniu.
- Będzie mi bardzo miło. - Apolonia uścisnęła jej rękę. - Proszę,
proszę do środka. - Wskazała w kierunku dużego pokoju, gdzie w
centralnym punkcie stał masywny dębowy stół nakryty już do
kolacji.
- Doskonałe. Pory mają taki delikatny, a jednocześnie
wyrafinowany smak - oceniła Laura jakiś czas później, kończąc
spaghetti z porami. - Wyrafinowana prostota. - Sięgnęła po
kieliszek białego wina, uniosła
dłoń i zastygła chwilę w takiej pozycji. - Prawda, Henryku?
- Pycha - zgodził się Henryk. - Proszę jeszcze dokładkę.
- Cieszę się, że państwu smakuje. - Apolonia zarumieniła się i
spojrzała na Roberta. Uśmiechnął się i mrugnął do niej
porozumiewawczo, co znaczyło, że wszystko jest OK.
- Piękne mieszkanie. - Laura rozejrzała się po pokoju. - W
kamienicach jest coś takiego... - zawahała się -jakiś nieuchwytny
czar. Ta historia zaklęta w murach, te dzieje całych rodzin. Ktoś
tu wcześniej mieszkał... - Laura znowu zastygła w pół słowa.
- Moja prababcia - wyjaśniła Apolonia.
- Ktoś tu mieszkał - kontynuowała Laura z zadumą. - Ktoś tu
żył. Ludzie się rodzili i umierali, przychodzili, odchodzili.
„Przychodzimy, odchodzimy leciuteńko na paluszkach" -
zanuciła. - Tak -westchnęła głęboko - wszystko to takie
fascynujące. Prawda, Henryku?
- Oczywiście, Lauro, fascynujące - przytaknął Henryk między
jednym a drugim kęsem.
- A po ślubie zamieszkacie tutaj czy u Roberta? -Laura zwróciła
się do Apolonii.
- Prawdę mówiąc, jeszcze o tym nie rozmawialiśmy.
- Ach, jeszcze nie. No tak, tak, były ważniejsze sprawy. - Laura
pokiwała głową ze zrozumieniem. - Organizacja ślubu, wesela...
Rozumiem, rozumiem. To kompletnie może człowieka
pochłonąć. Kompletnie i absolutnie! Pamiętam jak było z nami.
Prawda, Henryku? Pamiętasz nasze przygotowania? -
Uśmiechnęła się do męża i zalotnie odgarnęła włosy. - Ale
wtedy... Ach, wtedy wiele rzeczy nie można było zorganizować
tak, jak to sobie wymarzyłam. Na szczęście czasy się zmieniły.
Dzisiaj można mieć ślub jak z bajki. A wy? Co szczególnego
planujecie? - Spojrzała z nadzieją na Apolonię i Roberta.
- Nic szczególnego. Myśleliśmy o czymś skromnym
- powiedział Robert.
-1 żeby było kameralnie. Tylko najbliższa rodzina i przyjaciele
- dodała Apolonia.
- Kameralnie i skromnie?! - Laura nie kryła zaskoczenia. - Jak
to? - zapytała z żalem. - Bez gości, orkiestry, wodzireja, kwiatów
- wyliczała, machając ręką
- bez balonów, konfetti, strzelających korków od szampana,
bez...
- Mniej więcej tak właśnie - przerwał jej Robert. -Ależ... ależ
ślub jest raz w życiu. Musi być piękny! Kompletnie i absolutnie! -
powiedziała dobitnie.
-1 nasz taki będzie, tyle że kameralny. - Apolonia uśmiechnęła
się.
- Kameralny - westchnęła płaczliwym głosem Laura. - Ale... -
Wykonała zachęcający gest w ich stronę.
- Ale... - powiedzieli równocześnie Apolonia i Robert.
-Ale chyba macie jakiś pomysł na to - tu wzięła głęboki oddech
- kameralne wesele. - Z ciężkim westchnieniem wypuściła
powietrze. - Jakieś wyjątkowe miejsce, może plener albo wesele
tematyczne? - dopytywała z nadzieją.
- Mamo, my naprawdę nie mieliśmy czasu zastanowić się nad
detalami.
- Detalami?! Robercie, łamiesz mi serce! - Spojrzała na syna z
wyrzutem. - Jak możesz mówić, że to są detale?! - zapytała
płaczliwie. - Przecież dzień ślubu jest jednym z najważniejszych
dni w życiu. Chyba się ze mną zgadzasz, Apolonio?
- Oczywiście, zgadzam się...
- Cieszę się - Laura wykorzystała moment pauzy
- cieszę się, kochanie, że też tak do tego podchodzisz. I dlatego
trzeba zrobić wszystko, kompletnie i absolutnie, by był to
niezapomniany dzień!
- Mamo, proszę cię... - Robert rzucił jej karcące spojrzenie.
- Chcecie kameralnie, dobrze, niech będzie kameralnie, skoro
taka wasza wola, chociaż muszę powiedzieć, że zaskoczyliście
mnie bardzo. Bardzo! - wyznała Laura dramatycznie. -
Myślałam... Marzyłam, że ślub mojego jedynego syna to będzie...
To będzie wydarzenie...
- Łzy napłynęły jej do oczu, więc gwałtownie zaczęła
wachlować twarz dłonią.
- Lauro - włączył się Henryk - to ich ślub i mają prawo urządzić
go po swojemu, a nam nic do tego. To ich święto! - powiedział
stanowczo. - Nie zachowuj się, proszę, jak jakaś upiorna te... - nie
zdążył dokończyć, bo raptownie mu przerwała.
- Teściowa, tak? Upiorna teściowa? - Łzy ponownie napłynęły
jej do oczu. - A tak prosiłam, nie wypowiadaj tego słowa! Nie
nazywaj mnie TEŚCIOWĄ! - Znów powachlowała się dłonią. -
To takie okropne - wyjaśniła i pociągnęła nosem.
Przy stole zapadła krępująca cisza. Laura utkwiła wzrok w
kieliszku i zamyśliła się. Ojciec Roberta uśmiechał się
przepraszająco, a Robert był wyraźnie spięty. Apolonia siedziała
i nie wiedziała, co właściwie powinna teraz zrobić.
- Muszę zapalić - oświadczyła nagle Laura. - Czy mogę
zapalić? Czy tu można palić? - zwróciła się do Apolonii
rozpaczliwym głosem.
- Oczywiście. Poszukam popielniczki. - Apolonia poderwała
się od stołu i poszła do kuchni. Tu oparła
się o blat kredensu, zrobiła głęboki wdech i wydech, i policzyła
do pięciu. Następnie pogrzebała w szafce i wyjęła z niej
popielniczkę, którą wręczyła jej kiedyś babcia Matylda z
komentarzem, że w każdym normalnym domu popielniczka musi
być. Wróciła do pokoju. W dalszym ciągu panowała tu cisza.
Robert i Henryk siedzieli z niepewnymi minami, a Laura
gorączkowo o czymś rozmyślając, obracała w dłoni papierosa.
Zapaliła go nerwowym ruchem, gdy tylko Apolonia postawiła na
stole popielniczkę. Z wyraźną ulgą zaciągnęła się dymem i
zapatrzyła w szarą smużkę.
- Wiem!!! - obwieściła nagle radośnie. - Mam fantastyczny
pomysł! Ślub będzie bajeczny - poinformowała wszystkich z
ożywieniem. - Pomimo tego, że kameralny - dodała już mniej
entuzjastycznie i teatralnie otarła łzę w kąciku oka.
*
-1 wtedy powiedziała, że zatrzyma się na jakiś czas u Roberta i
zajmie organizacją ślubu oraz wesela - wyznała Apolonia.
- O rany! - Jolka łyknęła kawy i sięgnęła po ciasteczko z
cukrem.
- Właśnie!
- Sama się zajmie? - upewniła się na wszelki wypadek, a
Apolonia tylko wzruszyła ramionami. - Nie mogliście jej tego
jakoś wyperswadować?
- Myślisz, że nie próbowaliśmy? Oponował i Robert, i jego tata,
ale to nic nie pomogło. Uparła się i już.
-1 co teraz? - Jolka ze współczuciem spojrzała na Apolonię.
- Teraz nam będzie pomagać „bajecznie" to wszystko urządzić.
JUSTYNA SZYMAŃSKA MIŁOSNA SZARLOTKA
-1 wtedy zapytał, czy za niego wyjdę - powiedziała Apolonia i spojrzała na przyjaciółkę. - A ty... - Jolka machnęła ze zniecierpliwieniem. -A ja się zgodziłam - obwieściła Apolonia i zaprezentowała lewą dłoń z połyskującym na serdecznym palcu pierścionkiem zaręczynowym. - No, niebrzydki nawet - oceniła Jolka z kamienną twarzą. - Niebrzydki?! - powtórzyła Apolonia z rozczarowaniem. - Aaaa, mam cię! - wrzasnęła Jolka na całą kuchnię. Poderwała się ze stołka i ruszyła w stronę przyjaciółki, po czym obie wykonały dziki taniec radości. - Mordo ty moja! - dodała jeszcze to jakże modne ostatnio powiedzonko i wymierzyła Apolonii dwa soczyste całusy. - Będziesz świadkową - powiedziała Apolonia, gdy z powrotem siadły przy stole, popijając mrożoną herbatę. - Oczywiście, jeśli się zgodzisz. - Zgadzam się!!! - Jolka nie mogła oderwać wzroku od przyjaciółki. - O rany, ale numer! Wychodzisz za mąż!!! -Uhm... - Apolonia uśmiechnęła się i popadła w zamyślenie.
Był parny majowy wieczór. Śpiewały ptaki, pachniały bzy, drzewa i krzewy wystrzeliły zielenią, a słońce zachodziło na różowo. Wszystko jak w bajce. Prawie... * - Ślub? We wrześniu? Tak szybko? - zdziwiła się Irena. -Jakie tam szybko, trzy miesiące to kawał czasu - wtrąciła Matylda. - Moje gratulacje dzieci - zwróciła się do Apolonii i Roberta. - Bądźcie szczęśliwi! - Dziękujemy - odparli równocześnie i niepewnie popatrzyli po reszcie zebranych. Coniedzielny obiad należał już do tradycji. Punktualnie o 14.00 w mieszkaniu Ireny Grabik gromadzili się wszyscy członkowie rodziny, a więc: Apolonia, jej brat Zbyszek z żoną Violletką i dziećmi Jasiem i Małgosią oraz teściowa Ireny, czyli babcia Matylda. Na dzisiejszej biesiadzie zjawił się wraz z Apolonią i Robert. Już wcześniej bywał tu częstym gościem, więc zapowiedź jego wizyty nie była dla nikogo zaskoczeniem. Nikt też nie spodziewał się usłyszeć tego, co usłyszał. - Boże, jak wy ze wszystkim zdążycie? - Irena załamała ręce i z zatroskaniem pokręciła głową. - Irka, córka ci za mąż wychodzi. Choć raz byś się ucieszyła zamiast martwić - skarciła ją babka Matylda. -Ależ ja się cieszę - odparła Irena grobowym głosem. - Bardzo się cieszę. Że się Lonce wreszcie udało. Ja tylko nie wiem, czy oni ze wszystkim zdążą. - Bo teraz, to się bynajmniej ślub nawet rok wcześniej przygotowuje - pouczyła Violletka. - O, o, widzi mama. - Irena wskazała na synową. - Violletka to samo mamie powie.
- Phi - Matylda prychnęła lekceważąco - wydziwianie. Jak się. chce, to się i w miesiąc załatwi tyle, co inni w dwanaście. - Babcia, ty to bynajmniej jesteś optymistka - wygłosiła Violletka z pobłażliwością. - „Bynajmniej" jest tu zbędne, kochanie - odparowała Matylda ze słodyczą w głosie. - Yyyy... - Na twarzy Violletki pojawiło się zdezorientowanie. - Co proszę? - Skończcie już te dywagacje, bo człowiekowi łeb od tego pęka - do rozmowy wtrącił się Zbyszek. - Chcą wziąć ślub we wrześniu, będzie we wrześniu. I cześć. Po kiego te debaty? - No co ty, Zbyniu? - Violletka ze zdziwieniem spojrzała na męża. - Przecież trzeba wszystko ustalić. -Ty chcesz ustalać?! - zdenerwował się Zbyszek. - A co to, twój ślub? Sami niech sobie ustalają. - Oj, Zbyniu, Zbyniu... - Violletka złożyła różowe usteczka w ciup i pokręciła głową z blond loczkami, które cały ranek pracowicie układała lokówką. - Ty to czasami bynajmniej jesteś jak dziecko. Przecież wiadomo, że ślub i wesele są PRZEDE WSZYSTKIM dla gości. To kto im lepiej powie, jak ma być, żeby było dobrze? Goście, co nie?! - Violletka uśmiechnęła się promiennie i ze zdziwieniem spojrzała na przerażone twarze Apolonii i Roberta. * Cukiernia „Za rogiem" mieściła się tuż za rogiem krzyżujących się ulic Pogodnej i Cichej. Zaj mowała część parteru okazałej, trzypiętrowej kamienicy. Przez duże, drewniane, wystawowe okno przechodnie mogli zobaczyć ascetyczne wnętrze lokalu. Na całe wyposażenie
ciastkarni składały się surowe w formie półki, lada i trzy stoliki z krzesłami, przy których klienci mogli skosztować tutejszych wypieków. Drewniane żaluzje w oknie i na drzwiach wejściowych oraz zabytkowa żeliwna kasa stanowiły tu jedyne elementy dekoracyjne, a ściany pomalowane białą farbą tworzyły tło dla za-bejcowanych na orzechowo sosnowych mebli. Wbrew pozorom ten całkowity minimalizm wystroju tworzył wnętrze przytulne i ciepłe. Choć może, a właściwie - na pewno nie była to tylko zasługa odpowiedniej aranżacji, lecz personelu w postaci właściciela i sprzedawcy zarazem - Grzegorza Stępniaka. Akurat nie było klientów, więc Grzesiek mógł wyjść zza lady i ustawić się tak, by mieć lepszy widok na ulicę. Zwłaszcza tę jej część, która wiodła od pobliskiego bazarku. Właśnie stamtąd przychodziła najczęściej. Zawsze prosiła o to samo - dwa pączki. Jednego zjadała zaraz po wyjściu z cukierni. Drugiego brała pewnie do popołudniowej kawy. A może nie? Może ciastko wcale nie było dla niej. Może kupowała je dla kogoś, dla narzeczonego, chłopaka... - pomyślał i w tej samej chwili usłyszał, jak drzwi cukierni otwierają się. * - Dzień dobry - przywitali się Apolonia i Robert zaraz po wejściu do parafialnej kancelarii. Przy masywnym, mahoniowym stole siedziała kobieta w wieku około lat sześćdziesięciu i z zapamiętaniem szydełkowała. Apolonia, dla której robótki ręczne stanowiły jedną z ulubionych rozrywek, zaraz zauważyła, że z granatowego moheru powstaje solidny, ciepły berecik. Podobny, tylko w zgniłozielonym kolorze kobieta miała teraz na głowie. Apolonię trochę to zdziwi-
ło, bo po pierwsze, była połowa maja i za oknem szalała wiosna, a po drugie, na co komu beret w pomieszczeniu. Nie zagłębiała się jednak w szczegółowe rozważania, bo nie po to tu przyszli. - Dzień dobry! - powtórzyła raz jeszcze, bo nikt nie odpowiedział na ich powitanie, i pomyślała, że ów beret skrywa może aparat słuchowy, a kobieta, zajęta szydełkowaniem, zwyczajnie ich nie zauważyła. Na kłopoty ze słuchem wskazywałoby też podgłośnione prawie do maksimum radio, nadające audycję z Torunia. Kobieta podniosła w końcu wzrok, poprawiła okulary, dotychczas zsunięte prawie na czubek nosa, i niechętnym spojrzeniem obrzuciła Apolonię i Roberta. - Szczęść Boże! - powiedziała z przyganą i zacisnęła usta w grymasie największego oburzenia. - Tak, szczęść Boże. - Robert wysunął się do przodu. - My do księdza proboszcza. - Księdza proboszcza nie ma - poinformowała kobieta, poprawiła beret na głowie, pod którym coś zaszeleściło, i powróciła do szydełkowania. - A kiedy będzie? - chciał wiedzieć Robert. - A o co chodzi? - wycedziła, przekrzywiając głowę. -O ślub. - Zza pleców Roberta wychyliła się Apolonia. -Ach, ślub... - Kobieta znowu poprawiła beret, który ponownie wydał szeleszczący dźwięk, i zmierzyła wzrokiem parę. - Na kiedy? - zapytała z pretensją w głosie. - Na wrzesień - powiedział Robert stanowczo. - Ten wrzesień? - upewniła się i obrzuciła ich ironicznym spojrzeniem. - Tak - potwierdzili zgodnie. - Nie ma wolnych terminów - poinformowała z satysfakcją i uśmiechnęła się krzywo.
- Jak to nie ma? - zdziwił się Robert. - Jak mówię, że nie ma, to nie ma. - Popatrzyła na nich z wyższością i ostentacyjnie podgłośniła radio na znak, że skończyła rozmowę. Apolonia już chciała się wycofać, ale Robert chwycił ją za rękę i przecząco pokręcił głową. Stali tak dobrych kilka minut. - Jeszcze tu jesteście? - kobieta w końcu skapitulowała. - Tak, czekamy na księdza - nie ustępował Robert. - Księdza nie ma, a tu nie poczekalnia - zasyczała ze zniecierpliwieniem. - Tu jest biuro parafialne i tu się pracuje. Proszę stąd wyjść i nie przeszkadzać mi w wypełnianiu obowiązków. - Rzuciła na stół robótkę, zaszeleściła beretem i już podniosła się z krzesła, by wskazać intruzom drzwi. Drzwi otworzyły się same i do kancelarii wszedł nie kto inny jak tylko proboszcz. - A dzień dobry. - Uśmiechnął się. - Szczęść Boże - odparli Apolonia i Robert. - Państwo do mnie? - W sprawie ślubu. We wrześniu. Ale ja już mówiłam, że wszystkie terminy zajęte - wyjaśniła kobieta i triumfująco spojrzała na Apolonię i Roberta. -Ależ pani Franciszko, dla takiej ładnej pary na pewno jakiś się znajdzie. Proszę, zapraszam tutaj. - Proboszcz otworzył szeroko drzwi do drugiego pomieszczenia, a gdy już weszli, z uśmiechem je zamknął, tuż przed nosem wyraźnie niezadowolonej z takiego obrotu sprawy pani Franciszki. * To ona. Na pewno ona. Czuł to. Czuł też, jak robi się dziwnie niespokojny. Jak robi mu się gorąco i nerwowo gdzieś w środku. Zapyta ją - postanowił nagle. Wresz-
cie ją zapyta. Dzisiaj albo nigdy - obiecał sobie w duchu i odważnie podniósł głowę. Wbrew temu, czego się spodziewał, na środku cukierni nie stała ona. Stał za to żwawy siedemdziesięciolatek w popelinowych bermudach, kwiecistej, hawajskiej koszuli, czapeczce z daszkiem i obowiązkowej czarnej, skórzanej saszetce, zawieszonej na przegubie dłoni. - A co to dziś, panie Grzesiu, stoi pan jak słup soli i ani klienta nie słyszy? - Przepraszam, zamyśliłem się. Co podać? -Tyle to ja widzę, panie. Ciałem tu, a duchem... - energicznie zamachał ręką - szkoda gadać. I oczka jakieś takie pan Grzesiu ma, tego... O! Maślane! - Co panu podać, panie Kaziu? - Grzesiek stanął za ladą i wyczekująco spojrzał na klienta. Znał go jednak na tyle, by wiedzieć, że rozmowa tak szybko się nie skończy. - Eeee... i jakoś pan tak marnie wygląda. Po nocach pan nie śpi, czy jak? - Różnie bywa - rzucił Grzesiek i ugryzł się w język. Za późno, niestety. - To co, panie Kaziu, na co ma pan dziś ochotę? - O... Widzę, że tu idzie o jakąś kobitkę, co? - Starszy pan uczepił się ulubionego tematu i spojrzał na Grześka przenikliwym wzrokiem. -Panie Kaziu... - Grzesiek uśmiechnął się i z dezaprobatą pokręcił głową. - O! O! Już mi pan oczu nie musi mydlić. Ja się na tym znam. Nie takie rzeczy już się widziało! - Kazio dumnie wypiął pierś. - No dobra, daj pan sznekę z glancem. - Co proszę? - Sznekę z glancem - powtórzył Kazio dobitnie. - Jak to? Cukiernik pan jesteś i nie wiesz pan, co to szneka z glancem?
-Nie wiem. - Grzesiek uśmiechnął się i rozłożył ręce. -A to! - Kazio wskazał na dużą dobrze wypieczoną i pachnącą drożdżówkę, obficie polaną lukrem. - To jest szneka z glancem, panie Grzesiu. Naprawdę pan nie wiedział? - Kazio spojrzał na niego zdziwiony. - Naprawdę! - Grzesiek uderzył się w pierś. - To niech pan posłucha tego. - Kazio odłożył saszetę na ladę, wyprężył się i wyrecytował: „W antrejce na ryczce Stały pyry w tytce Przyszła niuda, spucła pyry A w wymborku myła giry". - To pan znał? - zapytał z szelmowskim błyskiem w oku. - Nie, z całą pewnością nie - zaśmiał się Grzesiek. - Oooo! To widzę, że muszę pana trochę podszkolić - powiedział Kazio. - W tym i owym - dodał i porozumiewawczo mrugnął okiem. - Rozumie pan? - Mniej więcej, panie Kaziu - odparł Grzesiek ostrożnie. -Wierszyki różne dobrze znać - wyjaśnił Kazio konspiracyjnym tonem. - Kobitki to lubią. - Ponownie puścił oko. - Wiem, co mówię. A jak! * -1 stanęło na ósmym września! - zakończyła swą opowieść Apolonia. - Mówiłam, że wszystko da się załatwić. - Jolka nałożyła sobie truskawek do miseczki i obficie spryskała je bitą śmietaną w aerozolu. - O, to wcale nie było takie oczywiste - wyjaśniła jej przyjaciółka. - Mieliśmy szczęście! Dzień wcześniej
jedna para przełożyła mszę z 17.00 na 18.00 i dzięki temu mogliśmy się wcisnąć na 16.00. Bo tak to wszystkie terminy i godziny już były zajęte. - No widzisz. - Jolka w najlepsze pałaszowała truskawki. - Najważniejsze, że się udało! - Chociaż to spotkanie z panią Franciszką... - Apolonia aż się wzdrygnęła. - Jak z horroru, mówię ci. I ten beret wydający dziwne dźwięki... Do teraz się zastanawiam, co jej tam tak szeleściło. - Jak to co? - zdziwiła się Jolka, wyskrobując resztki bitej śmietany z salaterki. - Worek foliowy albo inna reklamówka. - Worek? - Apolonia spojrzała na przyjaciółkę z powątpiewaniem. - No co ty? A po co jej worek w berecie? - Żeby nadać berecikowi odpowiedni fason. - Przestań! - Apolonia parsknęła śmiechem. - No serio, mówię ci. Wiem, bo moja babcia tak nosiła. Aby beret dobrze się prezentował, to najpierw trzeba było moherek ładnie wyczesać, najlepiej takim gęstym grzebieniem, potem woreczek w berecik, żeby - jak mówiła babcia - całość nie była „przyklaśnięta", i można było zadawać szyku. - O kurczę, to widzę, że tylko ja taka nieświatowa i niezorientowana w różnych trendach. - Na to wychodzi - przyznała lekko Jolka i nałożyła sobie kolejną porcję truskawek. -Ale przyznasz, że beret w maju, to jednak trochę dziwne - Apolonia uparcie drążyła temat pani Franciszki. - Kochana, elegancka kobieta nigdy nie zapomina o nakryciu głowy - wytłumaczyła jej Jolka. - Nie to co my, takie kocmołuchy - podsumowała Apolonia ze śmiechem.
- No, no, mów za siebie. - Jolka ostentacyjnie dotknęła szerokiej, wzorzystej apaszki przewiązanej na głowie. - A właśnie, fajnie ci z tą chustką - zreflektowała się Apolonia. - Dzięki, dzięki. - Jolka poprawiła apaszkę i spojrzała na przyjaciółkę. - W tym wieku to już, niestety, trzeba - westchnęła ciężko. - Co trzeba? - Ukrywać zmarszczki - wyznała Jolka. - Myślisz, że dla ozdoby to noszę? - Dotknęła czoła, sprawdzając, czy chustka równo przylega. - Jakie zmarszczki, o czym ty mówisz? - Jakie? Zaraz ci pokażę JAKIE. - Jolka odsunęła kawałek materiału, prezentując czoło. - O! Widzisz?! Apolonia zbliżyła swoją twarz do twarzy przyjaciółki i z uwagą przyjrzała się fragmentowi skóry pod chustką. -Ale co? - Oj, nie udawaj - zniecierpliwiła się Jolka. - Jesteś moją przyjaciółką, więc kurtuazja jest tu zbędna. - No dobra, ale powiedz, czego mam szukać. - Apolonia odsunęła dalej kawałek materiału. - Tego, o! - Jolka popukała się w czoło. - Widzisz, jaką mam bruzdę?! Przez sam środek idzie! - Jolka... - Tak, kochana, tu się nie ma co oszukiwać. Tu trzeba stawić czoło... - Jolka zawahała się na chwilę - czołu! - powiedziała z przekonaniem. - O rany - westchnęła Apolonia i z niedowierzaniem pokręciła głową. - Tak, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - kontynuowała Jolka z zapałem. - Ja spojrzałam! - powiedziała z mocą. - Wczoraj! I w moim życiu nastąpił przełom! - Czyli... - zaniepokoiła się Apolonia.
- Kupiłam... - tu Jolka głęboko westchnęła - pierwszy w życiu krem przeciwzmarszczkowy! - zakończyła dobitnie. Po czym zapadła długa i jakże wymowna cisza. * - Katastrofa! Kompletna katastrofa - orzekła Laura, ciskając kolejną sukienkę na łóżko. Narzuciła szlafrok na bieliznę i nerwowym ruchem zapaliła papierosa. Przechadzała się po pokoju, stukając pantoflami na obcasie i spoglądając ze wzgardą to na zawartość swojej obszernej szafy, to na imponującą stertę odzieży zasnuwającą łóżko szczelniej niż kapa. - Nie wiem, nie wiem, co robić w tej sytuacji! - rzuciła w pustą przestrzeń domu. - Jestem kompletnie bezradna! Kompletnie! Łyknęła zimnej kawy stojącej na niskim dębowym stoliczku i z ciężkim westchnieniem zaciągnęła się resztką papierosa. Byłaby pewnie popadła w przygnębienie, gdyby nie dźwięk przekręcanego w drzwiach zamka, który oznaczał, że właśnie wraca Henryk. Rzuciła się w stronę przedpokoju. -Henryku, nareszcie! Co tak długo? Jesteś mi potrzebny! Tutaj! Teraz! Natychmiast! Chodź! - Pociągnęła męża w stronę pokoju. -Już, już, skarbie, spokojnie. - Henryk odstawił teczkę na komodę pod lustro. - Spokojnie? Henryku, jak ja mogę być spokojna? W takiej sytuacji?! W takiej chwili?! No sam popatrz... - Szerokim gestem wskazała pokój, w którym walały się wszelkie możliwe części jej garderoby. - Nie masz się w co ubrać - domyślił się. - Nie mam - histerycznym głosem oświadczyła Laura. Sięgnęła po srebrną papierośnicę, zajrzała do jej
wnętrza, przeliczyła zawartość i któryś już raz tego dnia zaczęła przemierzać pokój w tę i z powrotem. - Nic się nie nadaje! - Zaczęła przekopywać stertę ubrań. - Kompletnie nic się nie nadaje! - Ze wzgardą rzuciła jedwabną bluzką. - Skarbie, na pewno coś znajdziesz! - Henryk cmoknął ją w policzek i obrócił się na pięcie, z zamiarem jak najszybszego opuszczenia tego pobojowiska. - Idź sobie, idź, proszę bardzo. - Laura nerwowym ruchem zapaliła papierosa. - Jak zwykle nic cię nie obchodzi - poskarżyła się płaczliwie i zaciągnęła szarawym dymem. - W najtrudniejszych momentach człowiek zostaje sam! Sam jak ten palec! - Ależ kochanie - Henryk podszedł do żony - nie można się tym tak przejmować. To tylko zwykłe spotkanie. - Zwykłe spotkanie?! Henryku, jak ty możesz mówić, że to zwykłe spotkanie?! Ty nic nie rozumiesz?! - Ależ rozumiem, skarbie, rozumiem - uspokajał ją Henryk. - Po prostu nie chcę, żebyś się tym tak denerwowała. Na pewno wszystko będzie dobrze. - Tak uważasz? - Laura pociągnęła nosem i z nadzieją spojrzała na męża. - Tak! - powiedział Henryk stanowczo. - Bez względu na to, co na siebie włożysz, na pewno cię polubi i na pewno będziesz wspaniałą... - Ciii - Laura przerwała mu gwałtownie. - Nie wypowiadaj tego słowa! W żadnym wypadku! * - To nam się Lonka pospieszyła, co nie? - Viollet-ka założyła nogę na nogę i z niekłamanym zachwytem przyjrzała się swym dopiero co zakupionym, obficie
ozdobionym połyskującymi kamykami, złotym sandałom na wysokiej szpilce. - Dobrze, oj dobrze, że wreszcie kogoś poznała -westchnęła, jak zwykle boleściwie, Irena. - Sama nie będzie. Dla matki to prawdziwa pociecha - dodała równie mało przekonująco. - Mnie tylko jedno spędza sen z powiek... - Tak? A czym się mama martwi? - Violletka z obłudną troską spojrzała na teściową. -Ach, ten ślub mi spokoju nie daje - Irena westchnęła ciężko. - Czemu tak prędko? Ledwo się poznali, a już ślub. - A na co ona ma czekać? - do rozmowy włączył się Zbyszek. - Latka lecą już nie taka z niej młódka. Trafił się facet, to co się będzie zastanawiać? Dobrze mówię, Violletka? - W sumie tak. - Violletka wyprężyła łydkę i ponownie zagapiła na swe nowe obuwnicze cudo. - Może i macie rację - przyznała Irena złamanym głosem - już sama nie wiem. Ale z drugiej strony... Taki pośpiech... a my ledwo tego Roberta znamy. Może on ma coś na sumieniu, że tak mu się spieszy? Może ma jakieś złe zamiary? - No, w sumie to może być jakimś naciągaczem, co nie? - Violletka oderwała wzrok od swoich stóp i powiodła wzrokiem po zebranych. - Może! - Irena pokiwała głową z ożywieniem. -Dajcie spokój. - Zbyszek lekceważąco machnął ręką. - Jak już baby się dobiorą i zaczną wymyślać, to... - nie dokończył, tylko znacząco przewrócił oczami. - Oj, tak mówisz, ale to różnie bywa w dzisiejszych czasach. - Irena pokiwała głową ze smutkiem. - Jak się wokół babki ten cały Leon zaczął kręcić, to sam miałem wątpliwości, ale tu... - Zbyszek prychnął
lekceważąco. - Na co ma się łaszczyć? A co ona ma z tej nauczycielskiej pensji? -Z pensji to nic, ale mieszkanie po prababce... -przypomniała mu Violletka. - A mieszkania bynajmniej idą w górę. -Wiedziałam... - Irena załamała ręce. - Wiedziałam... Ja od razu czułam, że to wszystko za szybko. Ja od razu mówiłam, że mnie się to nie podoba! - A może - Violletka doznała olśnienia - może oni tak się spieszą z innego powodu... - Zrobiła efektowną pauzę i z wiele mówiącym uśmiechem spojrzała na męża oraz teściową. - Matko Boska, że też mi to do głowy nie przyszło! - Irena aż pobladła. -A... - domyślił się Zbyszek. - Że niby dziecko w drodze. - Ale żeby nic nam nie powiedzieć - wydusiła słabo Irena. - Jak wpadła, to w sumie bynajmniej nie ma się czym chwalić, co nie? - wyjaśniła im Violletka. - Matko Boska, taki wstyd! - załkała Irena. -Z brzuchem do ołtarza. Co sąsiedzi powiedzą? -1 mnie się wydaje, że jej to się ostatnio bynajmniej nawet przytyło - dodała jeszcze Violletka. Nie bez satysfakcji. * - Dzień dobry, panie Grzesiu - zawołał wesolutko Kazio, przekraczając próg cukierni. - A witam, witam! - Grzesiek uśmiechnął się do stałego klienta. - Co dla pana? - Szneka z glancem - obwieścił Kazio z miną pokerzysty.
- Proszę bardzo. - Grzesiek sięgnął po ciastko. - O, szybko się pan uczy, panie Grzesiu - pochwalił. -1 widzę, że nauka nie poszła w las - dodał i dokładnie obejrzał drożdżówkę z lukrem. - Brawo! Grzesiek z zadowoleniem kiwnął głową i sięgnął po papierową torebkę, by zapakować ciastko. - Nie, nie, niech pan nie pakuje - powstrzymał go Kazio gwałtownie. - Dzisiaj zjem tutaj. - Wskazał na stolik pod oknem. - A do szneki, herbatka z cytryną raz - zakomenderował, wygodnie rozsiadając się na krześle. - Już się robi. - Grzesiek zdjął z półki zielony kamionkowy kubek i nastawił elektryczny czajnik. - Dla siebie też niech pan zrobi - polecił Kazio. -W towarzystwie to raźniej i pogadać sobie pogadamy. Tak po męsku. - Zachęcająco mrugnął okiem. - Rozumie pan? Ajaaak! * Są kobiety, które mają wszystko i dostają jeszcze więcej - pomyślała Aneta, jak tylko weszła do mieszkania. Ten dzień od samego rana nie należał do udanych. W pracy nerwówka, a teraz jeszcze to. Że też musiała natknąć się na nich na schodach. Rodzinka Grabików w komplecie - pani Irena, Zbyszek i Violletka. Tylko szczęśliwej panny młodej brakowało - pomyślała z przekąsem. -A co mnie to interesuje, że Apolonia wychodzi za mąż! - powiedziała na cały głos, przechadzając się w tę i z powrotem po pokoju. - Niech sobie wychodzi, jej sprawa! Nie trzeba zaraz tak o tym trąbić. Jak by to nie wiadomo co było! - w jej głosie zabrzmiały pretensja i żal. Poszła do kuchni, bo poczuła, że zaschło jej w gardle. Oparła się o szklany blat stołu i zagapiła na srebrzystą
lodówkę. Jej wzrok padł na zdjęcie żółwia, przyczepione magnesem w centralnym punkcie metalicznych drzwiczek. Żółwia powiesiła po to, by hamował jej apetyt w chwilach słabości. Teraz gwałtownym ruchem zdjęła jego wizerunek i rzuciła nim z impetem. Otworzyła lodówkę i z całym zdecydowaniem wyjęła z niej wodę mineralną oraz czekoladę w wersji light. Nalała sobie napoju do szklanki i rozpakowała czekoladę. Już miała sięgnąć po kawałek, ale coś ją powstrzymało. - Chwila przyjemności w ustach, całe życie w biodrach - mruknęła. Zawinęła z powrotem kaloryczny przysmak i schowała go do lodówki. Podniosła żółwia z podłogi, wygładziła, przypięła magnesem na właściwym miejscu, potem nalała drugą szklankę wody i pomyślała o tym, jakie to życie jest niesprawiedliwe... * - To co, Loneczko, dzisiaj wielka chwila - powiedziała Matylda, stawiając przed nimi szklanki z orzeźwiającym płynem. - Strasznie się boję - wyznała Apolonia i spojrzała na babkę rozpaczliwie. - E, nie ma czego. Wszystko będzie dobrze. Zobaczysz. - Krzepiąco ścisnęła dłoń wnuczki. - Łatwo ci mówić, ciebie to nie czeka. - Bo ja mam to już za sobą - zaśmiała się babka. - Chociaż muszę ci powiedzieć, że... - Matylda znowu się zaśmiała - na początku wcale nie było łatwo. - A widzisz! - Apolonia spojrzała na babkę i nerwowo zaczęła miąć róg ażurowej serwety przykrywającej stolik. - A jak się okaże, że to jakaś zołza? - Loneczko, zawsze trzeba myśleć pozytywnie. I nie uprzedzać się z góry. Świat jest pełen dobrych ludzi.
- Ta... Tylko ciekawe skąd się potem biorą kawały o teściowych. - Apolonia wyraźnie nie miała dziś nastroju. - Z braku zrozumienia czyichś słabości, z uporu i lenistwa! - powiedziała Matylda stanowczo. - Lenistwa? - Apolonia spojrzała na nią ze zdziwieniem. -Atak! Bo z teściową jak i z mężem, czasem trzeba pójść na kompromis. - Boże, jakie to wszystko trudne - westchnęła Apolonia. -Trudne! - prychnęła Matylda ze zniecierpliwieniem. - Tu nic nie jest trudne! - Jak to nie? - naburmuszyła się Apolonia. - To ludzie niepotrzebnie wszystko komplikują. Ot co! - Tak mówisz, babciu, a jak ona... Jak to będzie taki wyjątek? Modelowa wredna teściowa, z którą nijak nie będzie można się dogadać? - Loneczko - Matylda uważnie spojrzała na wnuczkę - jeśli ta kobieta wychowała mężczyznę, którego pokochałaś, to znaczy, że wpoiła mu pewne wartości. 1 one się tobie w nim spodobały. Mam rację? - Masz - mruknęła Apolonia. - No właśnie, więc to nie może być zła kobieta. - Tak myślisz? - W Apolonię wstąpiła nadzieja. - Tak myślę! - powiedziała stanowczo babka. - A teraz pij. Apolonia posłusznie sięgnęła po szklankę. - Um, pycha. Co to? - Domowej roboty soczek z aloesu. Dobry na wszystko - oznajmiła Matylda z dumą. - A skąd miałaś tyle aloesu? - A nasadziłam sobie i urosły. - Babka odsunęła firankę i szerzej otworzyła drzwi balkonowe.
- O, to widzę cała hodowla - powiedziała Apolonia, spoglądając na dorodne aloesy w doniczkach, ustawione jeden przy drugim na balkonie i parapecie. - W sam raz na soczek i kosmetyki. - No co ty, babciu, nie mów, że jeszcze kremy z tego wytwarzasz - Apolonia nie mogła wyjść z podziwu. - Kremy to nie, ale tonik i maseczka nie mają sobie równych - poinformowała ją Matylda. - Serio? I jak to działa? - Apolonia spojrzała z zaciekawieniem na babkę. - Nawilża, odświeża, zmarszczki spłyca - wyjaśniła jej starsza pani. - Zmarszczki? - zainteresowała się Apolonia. - To ja poproszę na to przepis. Dla Jolki. I... - niepewnie zerknęła w lustro, umieszczone nad zabytkowym kredensem - i dla siebie, niestety, chyba już też. * - To co, panie Grzesiu, mówi pan, że zgryzotę z kobitką ma - zagaił Kazio, pałaszując drugą drożdżówkę. - Nic takiego nie powiedziałem. - Grzesiek zaśmiał się, żeby pokryć zmieszanie. - Bo to i mówić dużo nie trzeba, wszystko widać jak na dłoni - oznajmił Kazio. - Widać? - zaniepokoił się Grzesiek. - To znaczy... - Widać, widać. Jak kto patrzeć umie. A ja umiem - pochwalił się Kazio. - A jak! - Dumnie wyprostował się na krześle. - To co, frasuje się pan, bo kobitka jest czy kobitki nie ma? - zapytał wprost. -Nie ma - wyznał nagle Grzesiek. - To znaczy jest... Nie, no właściwe to nie ma - powiedział i w tej samej chwili zrobiło mu się głupio, że się tak przed obcym człowiekiem otwiera. - Jak się prowadzi interes, to
się nie ma czasu na miłości - dodał więc szybko lekkim tonem. - Albo się pracuje, albo romansuje, prawda? No! - Klepnął się w kolano, po czym wstał energicznie. - Jeszcze herbatki? Kazio spojrzał na niego i ze zrozumieniem pokiwał głową. - Za herbatkę dziękuję. Późno już, będę się zbierał. - Podniósł się z krzesła i skierował w stronę drzwi. Już miał przekroczyć próg, gdy nagle odwrócił się w stronę Grześka. - Coś jeszcze panu powiem, tak na odchodnym: jesteś pan fest chłopaczek! - Uniósł kciuk i kilka razy nim potrząsnął. - Dziękuję, panie Kaziu. - Grzesiek kiwnął głową. - No! - dodał pan Kaziu rzeczowym tonem. - To nie bądź pan ciumcia lala. Zakochaj się pan! * Dzwonek do drzwi. Apolonia przymknęła oczy, wzięła głęboki oddech i poszła otworzyć. - Dobry wieczór. - Do przodu wysunęła się ona. - Apolonia, czyż nie? Piękne imię, takie rzadkie, ale piękne. Prawda, Henryku? - Odwróciła się w stronę stojącego tuż za nią męża. - Laura Dębowska-Kona-rowska - przedstawiła i podała jej wypielęgnowaną szczupłą dłoń - ale mówmy sobie po imieniu. - Będzie mi bardzo miło. - Apolonia uścisnęła jej rękę. - Proszę, proszę do środka. - Wskazała w kierunku dużego pokoju, gdzie w centralnym punkcie stał masywny dębowy stół nakryty już do kolacji. - Doskonałe. Pory mają taki delikatny, a jednocześnie wyrafinowany smak - oceniła Laura jakiś czas później, kończąc spaghetti z porami. - Wyrafinowana prostota. - Sięgnęła po kieliszek białego wina, uniosła
dłoń i zastygła chwilę w takiej pozycji. - Prawda, Henryku? - Pycha - zgodził się Henryk. - Proszę jeszcze dokładkę. - Cieszę się, że państwu smakuje. - Apolonia zarumieniła się i spojrzała na Roberta. Uśmiechnął się i mrugnął do niej porozumiewawczo, co znaczyło, że wszystko jest OK. - Piękne mieszkanie. - Laura rozejrzała się po pokoju. - W kamienicach jest coś takiego... - zawahała się -jakiś nieuchwytny czar. Ta historia zaklęta w murach, te dzieje całych rodzin. Ktoś tu wcześniej mieszkał... - Laura znowu zastygła w pół słowa. - Moja prababcia - wyjaśniła Apolonia. - Ktoś tu mieszkał - kontynuowała Laura z zadumą. - Ktoś tu żył. Ludzie się rodzili i umierali, przychodzili, odchodzili. „Przychodzimy, odchodzimy leciuteńko na paluszkach" - zanuciła. - Tak -westchnęła głęboko - wszystko to takie fascynujące. Prawda, Henryku? - Oczywiście, Lauro, fascynujące - przytaknął Henryk między jednym a drugim kęsem. - A po ślubie zamieszkacie tutaj czy u Roberta? -Laura zwróciła się do Apolonii. - Prawdę mówiąc, jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. - Ach, jeszcze nie. No tak, tak, były ważniejsze sprawy. - Laura pokiwała głową ze zrozumieniem. - Organizacja ślubu, wesela... Rozumiem, rozumiem. To kompletnie może człowieka pochłonąć. Kompletnie i absolutnie! Pamiętam jak było z nami. Prawda, Henryku? Pamiętasz nasze przygotowania? - Uśmiechnęła się do męża i zalotnie odgarnęła włosy. - Ale wtedy... Ach, wtedy wiele rzeczy nie można było zorganizować
tak, jak to sobie wymarzyłam. Na szczęście czasy się zmieniły. Dzisiaj można mieć ślub jak z bajki. A wy? Co szczególnego planujecie? - Spojrzała z nadzieją na Apolonię i Roberta. - Nic szczególnego. Myśleliśmy o czymś skromnym - powiedział Robert. -1 żeby było kameralnie. Tylko najbliższa rodzina i przyjaciele - dodała Apolonia. - Kameralnie i skromnie?! - Laura nie kryła zaskoczenia. - Jak to? - zapytała z żalem. - Bez gości, orkiestry, wodzireja, kwiatów - wyliczała, machając ręką - bez balonów, konfetti, strzelających korków od szampana, bez... - Mniej więcej tak właśnie - przerwał jej Robert. -Ależ... ależ ślub jest raz w życiu. Musi być piękny! Kompletnie i absolutnie! - powiedziała dobitnie. -1 nasz taki będzie, tyle że kameralny. - Apolonia uśmiechnęła się. - Kameralny - westchnęła płaczliwym głosem Laura. - Ale... - Wykonała zachęcający gest w ich stronę. - Ale... - powiedzieli równocześnie Apolonia i Robert. -Ale chyba macie jakiś pomysł na to - tu wzięła głęboki oddech - kameralne wesele. - Z ciężkim westchnieniem wypuściła powietrze. - Jakieś wyjątkowe miejsce, może plener albo wesele tematyczne? - dopytywała z nadzieją. - Mamo, my naprawdę nie mieliśmy czasu zastanowić się nad detalami. - Detalami?! Robercie, łamiesz mi serce! - Spojrzała na syna z wyrzutem. - Jak możesz mówić, że to są detale?! - zapytała płaczliwie. - Przecież dzień ślubu jest jednym z najważniejszych dni w życiu. Chyba się ze mną zgadzasz, Apolonio?
- Oczywiście, zgadzam się... - Cieszę się - Laura wykorzystała moment pauzy - cieszę się, kochanie, że też tak do tego podchodzisz. I dlatego trzeba zrobić wszystko, kompletnie i absolutnie, by był to niezapomniany dzień! - Mamo, proszę cię... - Robert rzucił jej karcące spojrzenie. - Chcecie kameralnie, dobrze, niech będzie kameralnie, skoro taka wasza wola, chociaż muszę powiedzieć, że zaskoczyliście mnie bardzo. Bardzo! - wyznała Laura dramatycznie. - Myślałam... Marzyłam, że ślub mojego jedynego syna to będzie... To będzie wydarzenie... - Łzy napłynęły jej do oczu, więc gwałtownie zaczęła wachlować twarz dłonią. - Lauro - włączył się Henryk - to ich ślub i mają prawo urządzić go po swojemu, a nam nic do tego. To ich święto! - powiedział stanowczo. - Nie zachowuj się, proszę, jak jakaś upiorna te... - nie zdążył dokończyć, bo raptownie mu przerwała. - Teściowa, tak? Upiorna teściowa? - Łzy ponownie napłynęły jej do oczu. - A tak prosiłam, nie wypowiadaj tego słowa! Nie nazywaj mnie TEŚCIOWĄ! - Znów powachlowała się dłonią. - To takie okropne - wyjaśniła i pociągnęła nosem. Przy stole zapadła krępująca cisza. Laura utkwiła wzrok w kieliszku i zamyśliła się. Ojciec Roberta uśmiechał się przepraszająco, a Robert był wyraźnie spięty. Apolonia siedziała i nie wiedziała, co właściwie powinna teraz zrobić. - Muszę zapalić - oświadczyła nagle Laura. - Czy mogę zapalić? Czy tu można palić? - zwróciła się do Apolonii rozpaczliwym głosem. - Oczywiście. Poszukam popielniczki. - Apolonia poderwała się od stołu i poszła do kuchni. Tu oparła
się o blat kredensu, zrobiła głęboki wdech i wydech, i policzyła do pięciu. Następnie pogrzebała w szafce i wyjęła z niej popielniczkę, którą wręczyła jej kiedyś babcia Matylda z komentarzem, że w każdym normalnym domu popielniczka musi być. Wróciła do pokoju. W dalszym ciągu panowała tu cisza. Robert i Henryk siedzieli z niepewnymi minami, a Laura gorączkowo o czymś rozmyślając, obracała w dłoni papierosa. Zapaliła go nerwowym ruchem, gdy tylko Apolonia postawiła na stole popielniczkę. Z wyraźną ulgą zaciągnęła się dymem i zapatrzyła w szarą smużkę. - Wiem!!! - obwieściła nagle radośnie. - Mam fantastyczny pomysł! Ślub będzie bajeczny - poinformowała wszystkich z ożywieniem. - Pomimo tego, że kameralny - dodała już mniej entuzjastycznie i teatralnie otarła łzę w kąciku oka. * -1 wtedy powiedziała, że zatrzyma się na jakiś czas u Roberta i zajmie organizacją ślubu oraz wesela - wyznała Apolonia. - O rany! - Jolka łyknęła kawy i sięgnęła po ciasteczko z cukrem. - Właśnie! - Sama się zajmie? - upewniła się na wszelki wypadek, a Apolonia tylko wzruszyła ramionami. - Nie mogliście jej tego jakoś wyperswadować? - Myślisz, że nie próbowaliśmy? Oponował i Robert, i jego tata, ale to nic nie pomogło. Uparła się i już. -1 co teraz? - Jolka ze współczuciem spojrzała na Apolonię. - Teraz nam będzie pomagać „bajecznie" to wszystko urządzić.