ADRIAN
TCHAIKOVSKY
Spadkobiercy
ostrzaHeirs of the Blade
SIÓDMA CZĘŚĆ CYKLU
CIENIE POJĘTNYCH
Przełożył
Jarosław Rybski
Doktorowi Johnowi Vandenbrooksowi
z Arizona State University dedykuję
PODZIĘKOWANIA
Przede wszystkim składam wielkie podziękowania mojej żonie Annie nie tylko za to,
co zwykle, ale również za jej nieocenioną pomoc w czytaniu i komentowaniu tekstu podczas
redakcji, kiedy bardzo potrzebowałem oceny z innej perspektywy.
Dziękuję też sprawdzonej ekipie, „bez której...”: Simonowi Kavanagh, Peterowi
Lavery’emu i Julie Crisp, Chloe Healy i wszystkim innym z wydawnictwa Tor; Pete’owi
Bayly’emu oraz znajomym z Oxfordu i Reading. Szczególnie dziękuję Helen Walter za
konsultacje dotyczące uzbrojenia.
I wreszcie z różnych sekretnych powodów wyrażam szczególne podziękowania
Lassemu Skjalmowi, Johnny’emu Burlinowi i Andersowi Åströmowi.
Glosariusz do tego tomu czytelnik znajdzie na końcu książki.
STRESZCZENIE
Wojna z Imperium Os zakończyła się gorzkim rozejmem, a nowo koronowana
imperatorowa Seda zdławiła bunt gubernatorów, którzy odmawiali jej prawa do tronu. Teraz,
po zaprowadzeniu spokoju w swoich granicach, Imperium odbudowuje swoją potęgę.
Niewielu wie, że sama Seda utraciła pojętność i padła ofiarą krwawych i nadprzyrodzonych
żądz.
Aby dojść do ładu z własną nową naturą niepojętnej, Cheerwell Maker udała się do
starożytnego miasta Khanaphes, w którym spotkała żyjących pod ziemią nieśmiertelnych
mistrzów utrzymujących, iż byli pierwszymi panami ludzkości i pierwszymi wielkimi
magami. Skłoniwszy ich do obrony miasta przed hordami Mnogich z Nemu - atakującymi z
imperialnym wsparciem - Che wraz z Thalrykiem kieruje się na północ, by zapobiec
konfliktowi między swą przybraną siostrą, zbiegłą Tynisą, a mściwym duchem jej ojca,
modliszowym mistrzem miecza Tisamonem.
Były pierwszy żołnierz Khanaphes Amnon przybył do Kolegium z ukochaną Praedą
Rakespear, ale wieści o imperialnej inwazji na stare miasto sprawiły, że razem pospieszyli na
pomoc jego rodakom.
Tynisa zniknęła jakiś czas temu, wkrótce po zakończeniu wojny, w której zginęli
zarówno jej ojciec, serdeczny przyjaciel Salme Dien oraz - od rany zadanej przez nią samą -
ukochany Cheerwell, Achaeos.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Samotniczka
JEDEN
Pamiętała uczucie po stracie Salmy - najpierw wtedy, gdy uwiodła go motyla
dziewczyna, a potem, kiedy samotnie pośród wrogów doszły ją wieści o jego śmierci.
Pamiętała, jak rozsieczono ojca na jej oczach. Ale nie pamiętała niczego z dnia, w
którym zabiła Achaeosa, kiedy wraziła ostrze w ciało nic nie podejrzewającego ciemca, kiedy
zadała mu ranę, która osłabiła go i wycieńczyła na tyle, że umarł.
Nie przypominała sobie niczego i niczego też nie czuła. Jakże więc mogła
odpokutować za coś w takiej próżni?
Świat zmienił się w ścianę.
Nazywali ją Wielką Barierą. Podczas wykładów w Kolegium widziała ją na mapach.
Określała najdalej wysuniętą na północ granicę krzepiących serce znanych ziem - Nizin.
Trudno było jej czytać owe mapy, stworzone przez pojętnych kartografów, a jeszcze trudniej
pojąć sam termin „Bariera”. Jak to możliwe, że istniał tak wysoki klif, jak twierdzili
mistrzowie, bez morza? Jak to możliwe, że Niziny tak po prostu się urywały, a wszystko od
tego miejsca na północ znajdowało się już... gdzie indziej? Logicznie rzecz biorąc, skoro
Niziny istniały, to owe góry powinny być z nimi związane. Lecz tajemnicza kraina Wspólnoty
odrzucała wszelkie próby Niżowców zmierzające do nawiązania kontaktów
dyplomatycznych, naukowych czy handlowych. Wszyscy o tym wiedzieli, podobnie jak
wszyscy wiedzieli o wielu innych sprawach, które - jeśli przyjrzeć się im bliżej - okazywały
się nieprawdą.
Na mapach Barierę tworzyły dwie długie i łagodnie wygięte krzywe połączone
regularnymi liniami na podobieństwo gęby z prostymi, równymi zębami. Wyobraźnia nie
podpowiadała niczego więcej i rok za rokiem studenci opuszczali uczelnię z
przeświadczeniem, iż świat - czy też ta jego część, o której warto było się uczyć - w
przedziwny sposób kończy się na północnej granicy.
Teraz spoglądała coraz wyżej i wyżej, na końcu widząc niebo przecięte na pół. Na
południu opanował je szary tuman chmur, a na północy oparło się o wielką skalną ścianę od
tysięcy, a nawet setek tysięcy lat kruszącą się i odpadającą potężnymi blokami, ale ciągle
oddzielającą Niziny od Wspólnoty. Jedynie najsprawniejsi wspinacze byli w stanie ją
pokonać. Jedynie silny i pewny swych umiejętności lotnik mógł przefrunąć nad nią podczas
złej aury, która tradycyjnie już w tym regionie kłębiła się deszczowymi chmurami.
Za plecami miała najdalej wysunięty fragment splątanej kniei wraz z dwiema osadami
modliszowców oraz natłokiem tajemnic. Podniebny statek, który dowiózł ją aż tak daleko,
wzniósł się wysoko, by ją pokonać; o wiele wyżej, niż mogła sięgnąć niegościnna aura oraz
wrogie plemiona tubylców. Pilot Jons Allanbridge, zapytany, po prostu wzruszył ramionami.
- Nie lubię tego miejsca - to był jego jedyny komentarz w tej sprawie.
Pod nimi rozpościerało się mroczne morze drzew, ledwo widoczne z powodu
wysokości i mgły.
- Teraz, kiedy zostawiliśmy za sobą Sarn, nie wyląduję prędzej niż w Węźle. - Widząc
jej minę, skrzywił się tylko. - No i kto tu komu wyświadcza przysługę, dziewczyno? Nie masz
prawa prosić mnie o nic więcej. Zrozumiano?
Co było niewątpliwie po części prawdą, Tynisa musiała to przyznać. Tak obcesowe
potraktowanie sprawiło, że poczuła szarpnięcie w trzewiach, ale zdławiła je w sobie. Jej dłoń
trzymała się z dala od rękojeści broni, a ostrze z kolei trzymało się z dala od jej dłoni w
ramach wątłego paktu o wzajemnej nieagresji.
W górnych partiach chmur było zimno, ale mając w pamięci podróż do Tharnu, była
na to przygotowana. Zabrała z sobą wierzchnie okrycia i wełniane giezła, mimo to drżała od
chłodu, kucając przy palniku, kiedy Allanbridge krzątał się wokół niej. Podróż do Tharnu
odbyła na pokładzie jego starego statku, Dziewoi, ale ponieważ Allanbridge był weteranem
wojennym, stać go było, by wymienić go na wspanialszą jednostkę. Tynisa miała wrażenie, że
nową jednostkę jest o wiele trudniej prowadzić w pojedynkę, ale nie mogła w tym pomóc,
nawet gdyby Jons ją poprosił.
Allanbridge nazwał nowy statek Kołowrotem, co Tynisa uznała za przejaw braku
wyobraźni, ale w końcu to on był jej dobroczyńcą, a ona tak bezpardonowo wywołała w nim
wyrzuty sumienia, że na ten temat nie powiedziała już nic.
Lecieli od wielu dni i Allanbridge ze stoickim spokojem codziennie nakręcał
mechanizm Kołowrotu, pichcił mizerne posiłki dla obojga i wykonywał rozmaite
niezrozumiałe dla niej czynności przy mechanizmie statku, reagując na jego zachowanie,
którego Tynisa w ogóle nie zauważała. Nie był zbyt rozmowny, więc czas upływał im w
ciszy. Ona spała w luku, natomiast on odpoczywał w ciasnej kabinie, która stanowiła jeden z
luksusów związanych z zakupem większego statku niż Dziewoja. Ten brak rozmowy i
dążenia do zacieśniania kontaktów międzyludzkich bardzo Tynisie odpowiadał.
Czasami oprócz Allanbridge’a na Kołowrocie pojawiało się też inne towarzystwo, a
przynajmniej jej wzrok tak wypaczał postrzegany świat, iż zdawało się jej, że je ma. Kątem
oka widziała wysmukłą, odzianą w szarą szatę postać skuloną przy barierce, która wyglądała
niczym naznaczona chorobą, i myślała wtedy: On nienawidził podróży statkami
powietrznymi, a potem mocno zaciskała powieki i po otwarciu oczu widziała już tylko sam
reling. Zabiłam cię, powtarzała, ale nie mogła odmówić duchowi miejsca w swych myślach.
Czasami też wychodziła na pokład, by natknąć się na dobrze znaną jej twarz o złotej
skórze, której uśmiech ściskał ją za serce, ale też się rozmywał coraz bardziej, stając się
równie ulotny jak wizja Achaeosa. Salma! - krzyczała bezgłośnie i gdyby mogła,
zatrzymałaby go. O ile zamordowany ciemiec wbijał jej sztylet w ciało samą obecnością, o
tyle Salma zadawał jej ból swoim odejściem.
Czasami też pojawiał się Tisamon - a właściwie wizja chwili jego śmierci. Kiedy
wibracje statku uniemożliwiały odpoczynek, kiedy dwa pozostałe majaki dźgały jej sumienie,
spoglądała w dal, jej wzrok błądził gdzieś nad relingiem i zatrzymywał się w jakimś punkcie
na dłużej, przed jej oczami rozciągała się scena z udziałem ojca, ukazująca ostatnie chwile
jego życia ze szczegółami.
Ten widok uspokajał ją. Wiedziała, że go tam nie ma, że jej umysł znajduje się na
krawędzi załamania i wyciekają z niego obrazy, które wbrew swej gwałtowności bardzo ją
uspokajały. Wiedziała, że jeśli spojrzy na niego wprost, zniknie. Podkradała się więc,
prześlizgiwała bliżej, podpełzała do miejsca, w którym czuła jego obecność: Tisamona
modliszowca, Tisamona mistrza broni, tak jak odszedł z tego świata - wysoką postać skąpaną
we krwi, posiekaną, z oddartymi płatami skóry, z mieczami i połamanymi włóczniami
wbitymi w ciało, gdyż żołnierze Imperium starali się za wszelką cenę odciągnąć go od ich
władcy.
I stała tak obok niego, oparta o reling bądź trzymając się mocno w miejscu, i czerpała
otuchę z obecności tego porozdzieranego i konającego ciała. Było to niemal wszystko, co
zostało jej po ojcu.
Nie była pewna, co zrobi, kiedy Allanbridge dowiezie ją na miejsce. Wewnętrzne rany
kierujące jej poczynaniami stały się zbyt bolesne, by mogła znieść roztrząsanie tego w tej
chwili. Ale trzymała się kurczowo jednej nie do końca sprecyzowanej myśli, która jak piecyk
na statku dawała jej ciepło i otuchę - przeświadczenia, że powinna kogoś w jakiś sposób
przeprosić za to wszystko. Być może potem uda jej się zaaranżować własną śmierć i miała
powody, by trzymać się tej idei, gdyż ludzie, wśród których miała zamiar się skryć, rozumieli
to i szanowali. Wiedziała więc, że nie będą jej w tym przeszkadzać. Jej lud nie był już taki
wyrozumiały. Mój lud! - przypomniała sobie z niechęcią, kiedy naszła ją ta myśl. A któż to
jest? Ja nie mam ludu.
Allanbridge wylądował w miejscu, nad którym wznosiła się tylko połowa nieba i
oznaczonym przez niego na mapach jako Węzeł. Ludzie naprawdę tu mieszkali. Jutro
wzniosą się znowu w górę i chociaż Jons spodziewał się wstrząsów przy przekraczaniu
Bariery, nie przejmował się zbytnio trudami tej wyprawy. W końcu już czterokrotnie mu się
to udawało.
- Dlaczego się tutaj zatrzymujemy? - zapytała, kiedy zaczął osadzać Kołowrót pod tą
okropną skałą.
- Łatwiej jest przedostać się rankiem - wyjaśnił. - W powietrzu są różne prądy. Tuż po
świcie będą nam sprzyjać. Wypchną nas delikatnie w górę, nie powodując zderzenia z Barierą
ani też nie znosząc nas mocno z kursu. - Kiedy zobaczył, że to wyjaśnienie jej nie
usatysfakcjonowało, dodał: - Poza tym tutaj dowiemy się czegoś więcej, a ja chcę, żebyś
naprawdę dobrze sobie przemyślała to, co robisz, bo jak mi się zdaje, wyobrażasz sobie, że
tam na górze będą cię witać kwiatami. Lecz powiem ci jedno: trudno jest tam mieszkać, jeśli
tam się nie urodziło.
Życie tam to ostatnia rzecz, jaka mi przychodzi do głowy, pomyślała, ale wzruszyła
ramionami na jego użytek.
- W takim razie niech będzie Węzeł - odparła.
Kiedy Kołowrót zacumował i spoczął delikatnie kilem na ziemi, spuścili połowę
powietrza z czaszy, żeby wiatr zbytnio nią nie szarpał. Schodząc z pokładu, widzieli
miejscowych wczepionych w Wielką Barierę niczym porosty. Z krańca puszczy Węzeł był
ledwo widoczny. Teraz dostrzegli zbieraninę chat przypominających sterty lichego drewna, a
za nią wyglądający niczym większy cień regularny łuk w litej skale. Kiedy Tynisa podniosła
głowę, zobaczyła też kilka zagłębień wyżej - być może wejścia i wyjścia dla jakiejś
uskrzydlonej rasy, stanowiska dla zwiadowców lub miejsca kaźni. Kiedy jednak jej spojrzenie
zawędrowało za wysoko, pospiesznie odwróciła wzrok. Widok masy spiętrzonych pionowych
skał wymykał się wyobrażeniu zwykłego człowieka i wydawało się jej, że w każdej chwili
wszystko runie w dół, grzebiąc pod sobą Węzeł, ich statek i wszystkich tubylców.
Allanbridge sprawdził cumy i znów stanął obok niej. Rzucił jej wyzywające
spojrzenie - wiedział wystarczająco dużo i był z nią już tak długo, że potrafił odgadnąć
niektóre z jej zamysłów. Nie pochwalał ich. Nie wierzył też, że wystarczy jej zdecydowania,
mimo to ją rozumiał. Dlatego przywiózł ją tutaj. Jeśli nie zawiezie mnie na drugą stronę,
pomyślała z mocą Tynisa, to zaufam swojej sztuce i będę się wspinać.
- Kto tu mieszka? - zapytała.
- Zbiegowie, uchodźcy - mruknął, krocząc pewnie w stronę ciągu lichych budowli i
ponaglając ją, by nie pozostawała z tyłu.
- Ale tam na górze nie ma imperialnej Wspólnoty, prawda?
Spojrzenie, jakie jej posłał, świadczyło, że był wręcz rozbawiony.
- Jest więcej rzeczy na niebie i ziemi, przed którymi należy uciekać, dziewczyno, nie
tylko czerń i złoto.
Zastanowiła się nad tym, patrząc, jak obszarpani mieszkańcy Węzła wypełzają ze
swoich siedzib, gapiąc się na nią i na Allanbridge’a oraz na oklapłą czaszę Kołowrotu. W
takim razie to przestępcy... Już miewała z takimi do czynienia - ze złodziejami,
przemytnikami, handlarzami... Szemrany ośrodek handlu między Nizinami i Wspólnotą,
leżący na uboczu i w ukryciu - to miało sens. Czy jednak nie wyglądałby okazalej, gdyby
naprawdę zarabiano tu pieniądze? Doszła do wniosku, że Jerez przy panującym tam
łajdactwie i królującym wszędzie oszustwie też był dziurą zabitą dechami...
Ale dość o Jerezie. Nie była jeszcze gotowa, by myśleć o tym miejscu.
...Przecież wyobrażając sobie dłoń na rękojeści miecza, odczuwałam nieopisaną
przyjemność na myśl o wbiciu tego ostrza. Nigdy nie lubiłam tego człowieka, nigdy...
Zatrzymała się z zaciśniętymi pięściami i spuszczonym wzrokiem do chwili, w której
odzyskała władzę nad mimiką, wyrzucając ten obraz z myśli, wpychając go na powrót w
ciemność, z której się wyłonił. Czy kątem oka nie dostrzegła rąbka szarej szaty ciemca?
Allanbridge zerknął na nią przez ramię, ale już zdążyła go dogonić. Są jeszcze inne
powody, by uciekać do Wspólnoty, powtarzała sobie w myślach, rozpaczliwie usiłując
skierować wyobraźnię ku przyszłości. Ich poczucie obowiązku i odpowiedzialności, które
wpędza ich w takie szaleństwo, że część z nich musi uciekać przed żądaniami swoich
pobratymców.
Zatrzymała się za Allanbridge’em, a potem zrobiła krok w lewo, jakby była jego
strażą przyboczną albo posłuszną pracownicą.
Mniej więcej dwudziestka mieszkańców Węzła wyszła im na powitanie. Przynajmniej
połowę stanowili szarańczopodobni, wysocy, smukli i wiotcy, z zapadniętymi policzkami,
wysokimi czołami, poruszający się na bosaka. Było też wśród nich kilku ważców o równie
opłakanym wyglądzie. Mieli tak złotą skórę i byli tak samo smukli jak Salma, ale jeśli była to
upadła arystokracja, to z całą pewnością upadła na samo dno. Tynisa dostrzegła też parę
przygarbionych karaluszców o białych włosach, a nad nimi wszystkimi górowała olbrzymia
turkuciowa jejmość.
Tynisa od czasów wojny spotkała dwóch przedstawicieli tej wielkiej rasy i obaj byli
dezerterami z armii Imperium. Byli półtora razy wyżsi niż wysoki człowiek, niezwykle
szerocy w barach, o potężnych ramionach i skórze niczym obsydian oraz spokojnym, lecz
czujnym sposobie bycia, który być może stał się pokłosiem lat spędzonych w niewoli.
Ale kobieta stojąca teraz przed nią i Jonsem była jeszcze wyższa od tamtych, mniej
więcej o dwie głowy, a jej ramiona, piersi, brzuch i uda układały się w niewiarygodną
krzywiznę, tak że w brązowej wełnianej szacie wyglądała niczym topniejący bożek z błota.
Miała niesforne srebrzyste włosy, a jej szeroka twarz o wielu podbródkach rozpromieniła się
na widok Allanbridge’a w pazernym uśmiechu.
- Proszę, proszę, mój ulubiony Niżowiec! - zadudniła tak głośno, że Tynisa zaczęła się
obawiać, czy wytrzymają to skały nad ich głowami.
- Ma Leyd - zwrócił się do niej po imieniu Allanbridge, składając zdawkowy ukłon. -
Jak miło.
- To przyjaciel - zapewniła kobieta towarzyszących jej ludzi, którzy zbili się w
gromadę wokół jej potężnej postaci niczym stadko dzieci.
- To ten, który ma statek handlowy? - chciał wiedzieć jeden z szarańczopodobnych.
- Widzicie, że tam stoi - odparła radośnie Ma Leyd, wskazując na Kołowrót palcem
nie chudszym niż nadgarstek Tynisy. - Lecicie do Miasteczka Siriell, mistrzu Allanbridge?
- Jeśli tak będzie trzeba - potwierdził żukowiec.
- W takim razie będę miała dla ciebie mały ładunek przy powrocie - zadeklarowała. -
Na razie chodź do środka. Pogadamy, wypijemy. - W końcu zerknęła na Tynisę. - Sprawiłeś
sobie żonę, Jons?
- Co to, to nie - zapewnił ją Allanbridge. - To tylko - spojrzał na Tynisę, jakby nagle
stracił pewność siebie - stara znajoma, która potrzebowała pomocy.
*
Ma Leyd mieszkała w jaskini na tyłach Węzła. Tak jak podejrzewała Tynisa, jej dłonie
ukształtowały skałę Wielkiej Bariery przy pomocy sztuki turkuciowców, rzeźbiąc ją i drążąc
w niej wedle potrzeb. W środku dziewczyna zobaczyła wysokie sklepienie krzyżowe i lampy
oliwne zwieszające się z rzeźbionych dłoni wystających ze ściany Całość sprawiała wrażenie
jednej z obszernych sal Wielkiego Kolegium, co potęgowała jeszcze niewielka sterta beczułek
ustawionych przy tylnej ścianie. Lampy nie dawały mocnego światła i choć wszystkie wisiały
nad głową Tynisy, to Ma Leyd zapaliła je za pomocą metalowego urządzenia, nie musząc
nawet za bardzo wyciągać dłoni. Kiedy to zrobiła, potężna kobieta osiadła ociężale na
poprzecieranej poduszce, a chwilę później pojawił się jeden z podskakujących miejscowych
szarańczopodobnych z dymiącym saganem w dłoniach, z którego przelał nieco do trzech
miseczek.
- Wzmocniona herbatka - rozpoznał napój Allanbridge. - Nie prawdziwy kadith ze
Wspólnoty, ponieważ, szczerze mówiąc, w nim się trzeba rozsmakować... Jeśli ktoś lubi
komarze szczyny. Ten napój jest zdecydowanie lepszy.
Tynisa wzięła łyk i zmusiła się, by zachować dobrą minę do złej gry. Owo
wzmocnienie najwyraźniej stanowił ledwo raz przedestylowany, ostry w smaku spirytus ze
zboża, który niczym potężna armia wysłana, by bronić trzech chat w lesie, niszczył skutecznie
wszelkie walory smakowe tego, co wzmacniał.
- A teraz powiedz mi, jak się mają sprawy tam, na górze - zaczął Allanbridge.
Ma Leyd wyciągnęła się niczym jaskiniowy niedźwiedź.
- Cóż, serduszko moje. Słyszałam, że Książę Większy ma jeszcze w zanadrzu kilka
dekretów, które przyprawią was o ból głowy, chociaż wszystkie jego sługusy domagają się od
niego sprawiedliwości dla tych strasznych bandytów i przestępców, jakich widzą czających
się w każdym cieniu. Nie tylko miasto w prowincji Rhael, ale - jak słyszałam - również
połowa mieszkańców Salle Sao się zbuntowała. Wszyscy mniejsi książęta domagają się
zdecydowanych działań, ale twój władca najwyraźniej chce, żeby ktoś inny się z tym borykał.
W końcu ostatnim razem większość problemów wynikła z podniesienia podatków.
Allanbridge pokiwał głową, chociaż Tynisa nic z tego nie rozumiała.
- W takim razie może będę miał coś dla ciebie, Ma - stwierdził. - W zależności od
tego, jak gorąco się zrobi. Opowiedz mi o Miasteczku.
- Wciąż stoi, takie jak dawniej. Jeszcze rok temu miałabym całkiem nową listę
nazwisk tych, których trzeba usunąć, i tych, których należy unikać, ale wygląda na to, że
Siriell sama wszystko załatwiła. Ci, których poznałeś ostatnim razem, wciąż tam są i nie
dźgają się wzajem nożami. Z wyjątkiem Hadshe, która nie żyje, i Vorena, który wyjechał.
Wygląda, że porządek w Miasteczku Siriell zagości na dłużej.
Tynisa zerkała to na Allanbridge’a, to na potężną kobietę, najwyraźniej zaskoczona
tematem ich rozmowy. Powinnam była wiedzieć, pomyślała. Przed wojną Allanbridge był
przemytnikiem i wyglądało na to, że podczas odwiedzin we Wspólnocie postanowił wrócić
do dawnego procederu.
- Teraz wszyscy mówią, że monarchini nie pozwoli na to - ciągnęła Ma. - Mówią, że
Felipe Shah i jego sąsiedzi dostaną po łapach, a milion bławatników postawi kraj na nogi:
pokój, dobrobyt, miłość, podziw i tym podobne bzdury. Ale gadano o tym już niemal rok
temu i monarchini nie zrobiła nic. Szczerze mówiąc, zdaje mi się, że nawet Shah nie jest
skory do wspomagania swoich lenników, czego można było się spodziewać. Uważasz, to
książęta Wspólnoty pełną gębą: tańczą, malują, polują i piszą kuplety, co tylko sobie pan
życzy, z wyjątkiem prawdziwego działania, kiedy zaistnieje taka potrzeba. - Z jawną drwiną
mówiła o wszystkich ziemiach rozciągających się ponad nimi.
- A co ty możesz o tym wiedzieć? - warknęła Tynisa wbrew swej woli.
Wiedziała wiele o Wspólnocie, choć nigdy tam nie była. Wiedziała, gdyż moralne
standardy tego społeczeństwa - surowe, mordercze nakazy - doprowadziły do śmierci kogoś,
kogo bardzo kochała. Śmierci osoby zbyt honorowej, by żyć na tym świecie. Słuchanie
narzekań tej opasłej baby na temat wad ważców było ponad jej wytrzymałość. Jad w jej sercu
zagotował się niespokojnie.
Twarz Ma Leyd stała się podobna do kamienia, z jakiego wykonano jej domostwo.
- Widziałam aż za dużo, moja droga, kiedy podróżowałam przez ten kraj do miejsca,
w którym Imperium pozostawiło ciało mego męża.
- A więc widziałaś sprzedaż księstwa. To nic w porównaniu z prawdziwą Wspólnotą -
wypaliła Tynisa gotowa zetrzeć się z tą kobietą w każdy wybrany przez nią sposób.
Stwierdziła ze zdziwieniem, że stoi, choć nie pamiętała, kiedy podniosła się z miejsca.
Spojrzała siedzącej olbrzymce w oczy. Świerzbiła ją ręka. Potężna kobieta również wstała,
prostując swoje ciało etapami.
- Nie mów mi lepiej, co ja wiem, moja droga.
Była z całą pewnością na tyle silna, żeby rozedrzeć Tynisę na kawałki, ale świst
rapiera podpowiedział jej, że szybkość zawsze zwycięży z siłą. Stężała więc...
- Dość tego! - wybuchnął Allanbridge, również skacząc na równe nogi. - Ty -
powiedział, dźgając palcem w Tynisę. - Jak chcesz jutro znaleźć się na moim statku, to wyjdź
stąd i, do ciężkiej cholery, trzymaj gębę na kłódkę.
Dziewczyna popatrzyła na niego buntowniczo, walcząc z gniewem kotłującym się w
jej wnętrzu, ale już zaczęła żałować swego wybuchu. Ostatnio jej emocje zaczęły żyć
własnym życiem i miała nad nim coraz mniejszą kontrolę. Znów ręka mimo woli zatańczyła
w okolicy rękojeści rapiera.
- Proszę o wybaczenie - wydusiła z siebie i opuściła w pośpiechu jaskinię Ma Leyd,
wychodząc wprost w deszczową mgiełkę lecącą z nieba. Pogoda pasowała idealnie do jej
nastroju.
*
Plan ułożyła wiele miesięcy temu, w mieście, które od tak dawna było jej domem.
Teraz Kolegium zmieniło się i ona się zmieniła. Została naznaczona krwią w takim samym
stopniu jak mag-moskitowiec, który więził ją w Capitas.
Została odesłana do domu niczym niewolnica, co wiązało się z wyrachowaną
propozycją pokojową Thalryka, który był wtedy przywódcą imperialnej siatki szpiegowskiej i
zdrajcą, a obecnie zapewne opływał w luksusy jako regent małżonek - co dano Tynisie do
zrozumienia. Ze wszystkich znanych jej osób uczestniczących w wojnie on jeden wyślizgał
się z niej bez szwanku, by zebrać władzę i chwałę zwycięstwa pod jej koniec. Nienawidziła
go, być może zwłaszcza za to, iż pomyślał, żeby ją zabrać. Opuściła Imperium w
niewolniczym gieźle i z dwiema pasującymi do siebie złotymi broszami - swoją i swego ojca.
Rapier straciła pojmana przez moskitowca. Choć odzyskała go później w okolicznościach
równie trudnych do wyjaśnienia jak sny.
Stenwold, który wychowywał ją jak własną córkę, czekał na nią, kiedy schodziła z
latającej machiny Thalryka. Gdy ją zobaczył, na jego twarzy odmalowała się wielka ulga, ale
w głębi jego oczu dostrzegła potępienie za porażkę. Nie zrobiła wszystkiego, co było w jej
mocy. Wyruszyła, żeby uratować człowieka i sprowadzić go z powrotem, a została jedynie
świadkiem jego krwawego kresu.
Tisamon.
I wtedy zaczęły nadchodzić wieści - pożółkłe liście wojny; krwi na jej dłoniach nie
dało się zetrzeć. Co dnia pojawiało się coś nowego, by ją niepokoić, zdzierając z niej resztki
pancerza, jaki przywdziała, by chronić się przed niedostatkami świata, aż nie mogła już dłużej
pozostawać w Kolegium ani też żyć wśród tych, których zawiodła. To, co jej mówili, nie
miało znaczenia. Nie mogła tu zostać, choć nie miała też dokąd pójść.
Obudziła się pewnej nocy z krzykiem, otrząsając się ze strasznego snu...
...ręce skrwawione do łokci - jego śmigające za ich sprawą ostrze, żołnierze osowców
siekący i dźgający go, jakby kroili mięso w jatce, a nie człowieka... i uśmiech, zawsze ten
uśmiech, ostatni, który spełzł mu z ust...
Obudziła się i wiedziała już, że jej czas w Kolegium dobiegł końca. Musiała albo
uciekać, albo zamknąć na zawsze swoje sprawy. W mroku nocy jej ręka bezwiednie sięgnęła
do rapiera i zacisnęła się na jego rękojeści. Jak on się tam znalazł? Przecież straciła go. Miał
zdobić ścianę jakiegoś imperialnego kolekcjonera lub też trafić do czyjegoś skarbca... Czyżby
jakiś prowokator czytał w jej myślach i podsunął jej go?
Nigdy nie wierzyła w magię, na którą zaklinali się jej matka i ojciec, ale tej nocy -
nagle wyposażona w narzędzie, dzięki któremu mogła z sobą skończyć - zastanawiała się, czy
to nie głos wszechświata podpowiada jej, że nie ma już w nim dla niej miejsca. Ta myśl
sprawiła, że rozgorzała w niej iskierka dawnego żaru, i wzięła ostrze w dłonie, rozpoznając po
ciemku jego dobrze jej znaną wagę i wdzięk. Jej ojciec zdobył to ostrze, by podarować je jej
matce, a potem przetrzymywał je przez wiele lat, aż jego córka dorosła i wykazała się
wystarczającym kunsztem w pojedynku z nim samym. Chciała wierzyć, że to on podsunął je
jej spod całunu śmierci - z miejsca, w które udają się modliszowcy, kiedy nadchodzi ich pora.
Spojrzała w górę i zobaczyła go na mgnienie oka po raz pierwszy: okaleczona zwalista
sylwetka stała przez chwilę w oknie, po czym znikła. Sztuczka skołatanego umysłu,
przedłużenie koszmaru... Ale zrozumiała ostrzeżenie.
Tracę kontakt ze światem, uświadomiła sobie. Raz zabiłam przyjaciela i będę znów
zabijać, jeśli czegoś nie zrobię. Rapier, współsprawca tego czynu, leżał teraz w jej dłoni,
szykowny i doskonale wyważony. Musi być jakaś dziedzina, której będę mogła się poświęcić,
w przeciwnym razie zrobię tych ostatnich kilka kroków i naprawdę oszaleję. Pozostało jej
tylko wymyślić sobie nowe zadanie.
Przed świtem wybrała już cel, ale nie miała środków, by go osiągnąć. W jaki sposób
mogła się przedostać do niedostępnej Wspólnoty? Wiedziała, że Jons Allanbridge tam bywał.
Przewoził tam podczas wojny Stenwolda, któremu i tak nie udało się skłonić ważców, by
sprzymierzyli się z Kolegium przeciw Imperium. W natłoku wszystkich złych wiadomości
dotarło do niej, że Allanbridge od tamtego czasu był tam ze dwa razy, dołączając do grupy
kupców, którzy starali się nawiązać stosunki handlowe z mieszkańcami tego rozległego
terenu. Allanbridge był bardziej uparty niż większość z nich, a Wspólnota nie była już taka
jak dawniej.
Tynisa wytropiła Allanbridge’a, kiedy następnym razem pojawił się w Kolegium.
Teraz miała przed sobą cel - mogła wytrzymać oskarżycielskie spojrzenia innych. Zasiadła z
Jonsem przy dzbanie wina i powiedziała mu, że chce lecieć do Wspólnoty.
- Wiem, że mieszkają tam pająkowcy - przekonywała go.
Allanbridge wzruszył ramionami.
- Może i mieszkają - rzucił beztrosko, nic od tego nie zależało. - A co na to stary Sten
Maker?
- On nie wie. Nie może się dowiedzieć. Nie chcę, by ruszył moim śladem - wyznała
pospiesznie, pokrywając zakłopotanie gąszczem słów.
Spodziewała się, że jej odmówi. Zmarnowała największą szansę na zakończenie tego,
co rozpoczęła. Allanbridge był przecież starym znajomym jej przybranego ojca, wiedziała
więc, że nie pójdzie na taki układ. Ale Jons zaczerpnął głęboko powietrza, wpatrując się w nią
uważnie.
- Słyszałem, że twój ojciec zabił imperatora i zapłacił za to wysoką cenę - wymruczał
w końcu.
Nie była to cała prawda, ale takie opowieści krążyły wśród ludzi - nawet wśród
samych osowców - i Tynisa nie widziała powodu do poprawiania kronikarzy. Przytaknęła
więc tylko w milczeniu, czekając, aż Żukowy lotnik wróci do tematu.
- To straszna strata - mruknął. - Jedyny modliszowiec, z którym się dogadywałem. Ale
nie chodzi tylko o niego, mam rację?
Znów nieznacznie skinęła głową.
- Pamiętam Jerez - rzucił Allanbridge bezwiednie. - Mnóstwo złych rzeczy tam się
wydarzyło, mnóstwo rzeczy, których nawet nie chcę rozumieć. Wiem, co się stało...
ciemcowi. Będę więc z tobą szczery.
W tym momencie wstrzymała oddech.
- Do stu beczek suchego piachu, nie lubię oszukiwać Stena, ale nie było go tam -
ciągnął Allanbridge smutnym głosem, jak człowiek przyparty do muru, który musi wykonać
niewdzięczne zadanie. - A ja tak. Zabiorę cię zatem do Wspólnoty i będę milczeć. W końcu
tego rodzaju przewozami zajmuję się od dwudziestu lat. Co zrobisz, żeby powiodło ci się
później, to już twoja sprawa.
*
Teraz siedziała w bezpiecznym Kołowrocie, gdzie odnalazł ją Allanbridge. Usiadł w
luku bagażowym, wzdychając ciężko i marszcząc brwi.
- Przepraszam - powiedziała.
Naprawdę było jej przykro. Nie za wypowiedziane słowa, ale dlatego że nie doceniła
jego dobrej woli w tej sprawie.
- Nie zawsze bramy Wspólnoty były otwarte dla ludzi takich jak ja - rzucił szorstko. -
Nie wszystko więc jest takie proste, jak ci się wydaje. Tak się złożyło, że ludzie stamtąd
handlują teraz z takimi jak ja, tylko że nie są to jacyś książęta. Nie istnieją żadne oficjalne
kanały do kontaktów z mieszkańcami Nizin, rozumiesz? Ma Leyd dostarcza mi informacji.
Jest mi potrzebna.
Tynisa pokiwała głową.
- A czego żąda w zamian?
- Kiedy wracam na południe, przewożę za darmo tych z Węzła, którzy tego chcą. Dla
niektórych księstwo Salmy jest atrakcyjnym miejscem, by zacząć wszystko od nowa. Do tego
handluję trochę w jej imieniu. Ale to główna zapłata. Przez lata dla tych, którzy chcieli
wydostać się ze Wspólnoty, a nie wiedzieli, dokąd mają się udać, były tylko takie zapchlone
dziury jak ta. Księstwo to wąski pasek na północy, pośrodku Nizin, a wieści o nim już się
rozeszły.
Jej mina musiała wyrażać powątpiewanie, bo pokręcił głową, wstając i wychodząc na
pokład.
- Jutro rano wysadzę cię w pobliżu Suon Ren, dokąd czeka cię niedługi spacer.
Pójdziesz sobie tam, no i... cóż, wtedy będziesz już zdana na własne siły. Mam przeczucie, że
ważcy nie spełnią twoich wyobrażeń o nich, dziewczyno. Ale to nie moja sprawa, więc życzę
ci wszystkiego najlepszego.
DWA
Salma, Książę Mniejszy Salme Dien: jak sięgnąć pamięcią, jedyny student Wspólniak
w Kolegium. Został tam wysłany, ponieważ Wspólnota przegrała wojnę z osowcami i Książę
Większy Felipe Shah przewidział, iż mieszkańcy Nizin mogą stać się jej sojusznikami w walce
ze wspólnym wrogiem. Chłopak trafił do Kolegium w najlepszym wieku, gdzie oczarował
wszystkich egzotycznymi obyczajami, złotą skórą i niedającym się podrobić kpiarskim
uśmiechem.
Tego roku na uczelni krążyli z Tynisą dookoła siebie niczym dwie ćmy wokół lampy,
zbliżając się do siebie coraz bardziej... Ale zawsze gdy czuła, że wystarczy wyciągnąć dłoń, by
napotkała wysuniętą jego, on odsuwał się od niej. Plotła więc swe sieci, ale nie mogła go w
nie pochwycić.
Wiedziała jednak, że w końcu go dostanie. W odpowiednim czasie, gdy nic nie będzie
rozpraszało jego uwagi. Lecz serce Salmy skradła w końcu motylica, która ciągle
posługiwała się innym imieniem. W czasach, gdy Salma ją poznał, kazała nazywać się
Smutkiem, jakby posiadała monopol na tego typu emocje. Tynisa nigdy nie uwierzyła w
magię, ale przyjęła za pewnik, że Salma został zauroczony przez motylą wiedźmę o
fosforyzującej skórze. I nawet wtedy łudziła się, że to nie potrwa długo. Salma był
wojownikiem, potrafił latać, był mężczyzną, który nie znosił kajdan. W końcu zapragnie
czegoś więcej. Wróci do Tynisy, która jako jedyna potrafiła mu we wszystkim dorównać.
Imperium jednak nie dało mu takiej szansy. Salma stanął do walki z osowcami i
poprowadził naprędce zebraną przez siebie armię - składającą się z samych bezdomnych,
uchodźców i dezerterów - przeciwko Imperium. I tam, krzyżując miecz z generałem osowców,
zginął. Tym samym nierozerwalna więź między nimi, której istnienia była pewna, została
nieodwołalnie zniszczona.
Przebudziła się gwałtownie z powodu niespokojnego kiwania i nie rozpoznała
zakrzywionych konturów ścian wokół siebie. Ale przede wszystkim przebudziła się ze
świadomością znikającej postaci Salmy. Śniła o nim częściej niż o innych, a sny te były dla
niej źródłem ciepła i optymizmu. Nie widziała go, ale jego obecność była dla niej oczywista.
Siedział na skraju łóżka i patrzył, jak śpi. Wyciągnęła nawet do niego rękę, wierząc, że może
dotknąć złotej skóry.
Opanowała ją słabość, dobrze znana jej od chwili, kiedy wszystko zaczęło się walić.
Przez jakiś czas nie potrafiła się poruszyć - ani wstać, ani nawet logicznie myśleć. Jakaś jej
cząstka usilnie starała się n i e i s t n i e ć.
Ale świat nie posłuchał i pojęła w końcu, że znajduje się na pokładzie Kołowrotu,
który zaczął się wznosić. Łapiąc równowagę, ruszyła do góry, gdzie za sterem zastała
Allanbridge’a. Zwykle budził ją dźwięk żłopiącego ropę silnika Kołowrotu, ale dzisiaj
podniebny statek poruszał się wyłącznie za sprawą nakręcanego urządzenia - i to tylko po to,
by utrzymać względną równowagę. Większość pracy wykonywała zionąca ogniem dysza
umiejscowiona pod balonem. Na początku lotnik starał się wyjaśnić jej, jak to działa, że
specjalny gaz unosi ich czaszę, ale Tynisa nic z tego nie pojmowała.
I właśnie ów tajemniczy gaz ciągnął ich teraz w górę niczym żucza trojka, a Kołowrót
wznosił się z przyciężką gracją matrony Kolegium. Popękana, poszarpana ściana Wielkiej
Bariery przesuwała się przed ich oczami za lewą burtą i pajęczycy zdało się, że za chwilę
podniebny statek w nią walnie, balon pęknie, a pokład rozpadnie się w drzazgi. Lecz
Allanbridge znał swój fach.
- Czy Suon Ren jest zaraz za krawędzią? - zapytała Tynisa.
- Nieco dalej, ale blisko - wyjaśnił Jons. - Wysadzę cię tam, skąd będzie można je
zobaczyć.
Dziewczyna zerknęła ku górze.
- Myślałam, że nie jesteś tam mile widziany. Jeśli zbliżysz się do miasta, wszyscy
zobaczą to. - Wskazała na napęczniały balon z jedwabiu nad ich głowami.
Allanbridge wzruszył ramionami i przybrał zaciętą minę.
- Tamtejszy władca Felipe Shah jest postępowy, więc jak wyjrzy przez okno i zobaczy
statek podniebny, nie będzie się bał, że niebo wali mu się na głowę. No chyba że ten statek
będzie miał czarno-żółte barwy. Co do reszty, zdziwisz się, jak wielu rzeczy po prostu nie
zauważają.
Wkrótce pokonali szczyt Bariery i niebo znów ukazało się w całości, a nad ich
głowami zaświeciło rześkie, czyste jesienne słońce. Allanbridge pomajstrował coś przy
sterach i skierował Kołowrót nad pofałdowany teren pełen urwistych wzgórz i sterczących
ciężkich kamiennych zębów. Miejsce to wyglądało niemal tak, jakby fala magmy próbowała
zatopić Niziny na zawsze, ale zastygła w rumowisko kamiennej piany. Tynisa właśnie
przyglądała się podskakującym i kołyszącym się cieniom, kiedy w dole dostrzegła trzy
większe od niej pszczoły, unoszące się z bzykiem nad nierównym gruntem.
- A gdzie są ludzie? - zapytała.
Ziemia pokryta była roślinnością, ale wyglądała na zupełnie dziką, bez śladu
ludzkiego życia.
- Wspólnota to złe miejsce, dziewczyno - powiedział Allanbridge. - Galltree mówił
mi, że miejscowi uważają, iż jak się mieszka za blisko krawędzi, to dostaje się szmergla. Ale
według mnie - skoro większość z nich potrafi latać - to dość dziwne. Może lordowie, książęta,
czy kto tam chcesz, rozpuszczają takie pogłoski, żeby wybić ludziom z głowy pomysły o
przenosinach gdzieś indziej, co?
Wkrótce Kołowrót wolno przesunął się nad nieregularne poletka z bruzdami orki.
Niektóre były zniekształcone z powodu kształtu podłoża, ale nieco dalej to podłoże
dostosowano do upraw. Wszystkie wzgórza z ich perspektywy wyglądały jak koncentrycznie
rozchodzące się koła.
- Tam - podpowiedział Allanbridge. - Widzisz tam?
- Co to takiego?
Tynisa dostrzegła na wprost grupę budynków, ale tak niewielką, że nie mogła
świadczyć o istnieniu tu jakiejś bardziej zaawansowanej cywilizacji.
- To Suon Ren, dziewczyno.
- Przecież to wioska.
- To jest Suon Ren - powtórzył Allanbridge. - W tej krainie takie miejsce uznawane
jest za centrum handlu i kultury.
Z tej odległości trudno było mieć pewność, ale stały tu wyłącznie trzy kamienne
budowle. Poza tym na wzgórzu wznosił się niesamowity, wysoki na cztery piętra budynek, w
większości wykonany z drewna lub w ogóle pozbawiony ścian. Wieńczył go dach, z którego
kaskadami opadały poskręcane pędy winorośli i innych pnączy, sięgające aż do połowy jego
wysokości. Dodatkową zabudowę stanowiły oddalone od siebie budyneczki ze spadzistymi
dachami, które stały jednak na tyle daleko od siebie, że można było uznać je za kolonię
pustelników. Na północy srebrzyły się w słońcu dwie strużki, najwyraźniej wody, tyle że zbyt
proste, by mogły być wytworem natury. Po jednej z nich sunęła wolno i bez żagla jakaś długa
łódź.
Allanbridge zaczął sprowadzać Kołowrót w dół, wyłączając nakręcaną maszynerię i
pozwalając, by kil statku niemal ocierał się o spłaszczone szczyty wzgórz. W końcu zrobił
coś, co wstrząsnęło wnętrznościami statku, i wkrótce stanęli w miejscu.
Awiator patrzył przez chwilę na dziewczynę, a na jego twarzy współczucie walczyło o
lepsze z niechęcią. W końcu westchnął, najwyraźniej chcąc wykonać ruch, którego, jak się
spodziewał, pewnie pożałuje.
- Lecę na północ. Słyszysz, co mówię? Nazywają to miejsce Miasteczkiem Siriell. I
zapewne ani Felipe Shah, ani jego ludzie nie chcieliby się w nim znaleźć. Na północ stąd
rozciąga się kraj bezprawia - czy też obowiązuje tam jedno prawo, prawo Siriell, a z niej
żadna szlachcianka czy inna księżniczka.
Tynisa nawet nie starała się ukryć pogardy. To z pewnością ci sami ludzie, z którymi
walczyła rodzina Salmy, wrogowie Wspólnoty jeszcze sprzed pojawienia się tu Imperium.
Ale mistrz Allanbridge musi mieć swój zysk, czy o to chodzi?
- Słuchaj no... - Allanbridge wyciągnął zwój oraz kałamarz i zaczął pospiesznie
szkicować niezgrabną mapę.
- Tutaj jesteśmy my, tam Suon Ren... kanały, widzisz je tam na północy... wzgórza...
las, tylko z grubsza, żeby zaznaczyć. Nie ma tu dróg, ale jeśli będziesz trzymać się tego kursu
- wykropkowanej linii na mapie - wkrótce zobaczysz Miasteczko Siriell. Nie można go nie
zauważyć.
Wcisnął jej prowizoryczny rysunek, jakby dawał tajną broń, tak że jej dłoń odruchowo
powędrowała do rapiera.
- Będę robił tam interesy, a potem odwiedzę kilka znanych miejsc w okolicy i wrócę
po towar, o którego zabranie mnie proszono. Później znikam. Kieruję się do Kolegium i nie
będzie mnie tutaj przynajmniej przez pół roku.
Kiedy wciąż zdawała się nie rozumieć, co chciał jej powiedzieć, westchnął potężnie.
- Będziesz zapewne chciała wracać. Ta cała Wspólnota to dom wariatów. Jeśli tak,
znajdziesz mnie w Miasteczku Siriell i zabiorę cię do domu. I może żadne z nas nie będzie
chciało wspominać o tej całej wyprawie.
- Ja nie mam zamiaru wracać - oświadczyła stanowczo.
- Tylko mówię.
Kiedy w końcu wzięła od niego mapę, Allanbridge cofnął się o krok, co najwyraźniej
miało oznaczać, że swoje zadanie uważa za zakończone.
Kilka chwil później Tynisa stała na ziemi Wspólnoty, a Kołowrót ginął w
przestworzach niby zjawa ze snu.
*
Ruszyła pewnym krokiem w stronę Suon Ren, wbijając wzrok w trzy kamienne
budynki, które stłoczyły się razem jakby gotowe na atak dzikusów. Kiedy podeszła, mogła
skorygować swoje początkowe wrażenie. Tutejsze domy były delikatnej konstrukcji i
wyglądały tak, jakby mocniejszy wiatr potrafił je zdmuchnąć z powierzchni ziemi, ale
jednocześnie było widać, iż stały tu od dłuższego czasu.
W tej jednej chwili była przybranym dzieckiem żukowców, zrodzonym wśród
kamieni, cegieł i kafli, pośród odlewni, fabryk i tętniącego życiem przemysłu, ale nagle jakiś
wewnętrzny głos kazał jej zbudzić się z tej wizji i wówczas spojrzała na Suon Ren tak, jak
życzyliby sobie tego jego budowniczowie.
To prawda, pełne gracji budowle Wspólniaków zostały skonstruowane z drewna, ale
zarazem w sposób niezwykle kunsztowny i wymagający niemałych umiejętności. Każda z
nich przypominała pudełko-łamigłówkę z przesuwanymi ścianami, których ruchem nie
rządziły żadne ograniczenia. Wszystkie dachy, o pojedynczym skosie, nachylone były w tę
samą stronę, jakby całe miasteczko stanowiło pole słoneczników szukających słońca.
I wtedy to zobaczyła, choć nie potrafiła ubrać tego w słowa. Zobaczyła świat, w
którym niegdyś żył Salma.
Największy z trzech kamiennych budynków musiał być samozwańczą ambasadą
Niżowców, tam więc skierowała pierwsze kroki, czekając, aż któryś z miejscowych w końcu
ją zaczepi. Wiedziała, że Wspólnota izolowała się na własne życzenie! Wiedziała, że nie jest
to społeczeństwo pozbawione militarnego kunsztu. W każdej chwili spodziewała się
uskrzydlonych napastników gotowych spaść na nią z nieba i ją aresztować.
Szła jednak między szeroko rozstawionymi budynkami Suon Ren jak we śnie i nikt
nie tylko na nią nie patrzył, ale nawet wszyscy celowo ją ignorowali. Nie była częścią ich
świata. Chłopi pracujący na polach, wartownicy na wysokich wieżach, mieszkańcy Suon Ren
przechadzający się uliczkami rozmawiali ściszonymi głosami, ale żaden z nich nie zauważał
jej obecności.
Ambasadora Kolegium zastała przed budynkiem. Stenwold wspominał o tym
człowieku, niejakim Gramo Galltree, naukowcu dawno zapomnianym w ojczyźnie, który
przebywał tu z misją dyplomatyczną. Był starym żukowcem z białymi strąkami włosów oraz
pociemniałą od słońca twarzą naznaczoną upływem czasu. Mógł równie dobrze zajmować się
handlem, jak i wykładać na uczelni. W jego ruchach dostrzegła swobodę człowieka o wiele
młodszego. Miał na sobie żółtą tunikę do kolan z ciemnozieloną narzutą bez rękawów - strój
w stylu ważców. Tynisa nie zbliżyła się do niego od razu. Przyglądała się przez kilka minut,
jak plewi niewielki ogród warzywny. W końcu Galltree podniósł wzrok i maskując
zaskoczenie jej widokiem, przekrzywił głowę.
- Mistrz Galltree? - zapytała i zobaczyła, jak zmienia się, usłyszawszy jej akcent.
- Aha, znaczy się sprawa urzędowa? - Ostrożnie oparł grabie o mur ambasady. -
Przepraszam. Mamy tu we Wspólnocie kilka społeczności pająkowców. Pomyślałem więc, że
jesteś miejscowa. Proszę do środka. Masz może dla mnie jakieś listy?
Zanim udało się jej zapanować nad jego słowotokiem, już wpadł do środka budynku,
zmuszając ją albo do pójścia za nim, albo pozostawienia go w spokoju.
- A więc jakież to sprawy kazały Zgromadzeniu wysłać cię tutaj?
Jego głos dobiegał już z któregoś z pokojów w głębi, kiedy ona dopiero stanęła na
progu. Wnętrze ambasady było niegdyś zdominowane przez meble z Kolegium, co kazało jej
zastanowić się nad tym, jak imponujące było przedsiębiorstwo Galltree, kiedy zjawił się tu
kilkadziesiąt lat temu. Teraz jednak wszystko zostało zepchnięte pod ściany i zgromadzone w
jednym kącie, co sugerowało, że żukowiec chciał mieć jak najwięcej miejsca dla siebie. Okna
były otwarte na przestrzał, jakby dla zrównoważenia ciężaru kamiennych ścian,
zamaskowanych dodatkowo lekkimi zasłonami w beżu i spłowiałej czerwieni. Tynisa
odniosła ogólne wrażenie, że Galltree nie przejmował się zbytnio wystrojem wnętrz.
Znów się pojawił, tym razem z dymiącym kociołkiem i niewielkim trójnogiem, które
ustawił na środku pomieszczenia, jakby zamierzał rozbić tu obozowisko. Usiadł z niebywałą
lekkością jak na człowieka w tym wieku i gestem zachęcił ją, by do niego dołączyła.
Wszystko w nim, podobnie jak w otoczeniu, było nieco dziwaczne. Nic tu nie funkcjonowało
jak powinno, dlatego Tynisa - wyczuwając podskórnie zagrożenie - dla dodania sobie otuchy
oparła dłoń na rękojeści rapiera. Kątem oka wypatrywała wszelkich zjaw czyhających na swój
czas - własne wątpliwości i lęki w szarych szatach z niewidzącymi oczyma i oskarżycielskimi
minami.
- Nazywam się Tynisa Maker - zaczęła. - Jestem wychowanką Stenwolda.
Skinął przyjaźnie głową, jakby nie oczekiwał niczego innego.
- Wiedziałem, że mistrz Stenwold nie zapomni o najdalszej placówce Kolegium.
Przesyła jakieś wieści?
Wyraz twarzy Galltree był szczery do bólu i Tynisie zabrało nieco czasu, żeby
skorygować swoją wypowiedź. Nie była emisariuszką, ale z całą pewnością zapewni sobie
wsparcie, jeśli wszyscy będą myśleć, że nią jest. Zanim Galltree nie wspomniał o tym, nawet
nie przyszło jej do głowy, by się za taką podawać.
- Chciałabym zorganizować audiencję u księcia Shaha - powiedziała.
Wyglądał na nieco zawiedzionego, że nie dowie się niczego więcej, ale dość życzliwie
skinął głową, napełniając płaskie czarki wywarem z kociołka, po czym wsypał coś do każdej
z niewielkiego zawiniątka.
- Nie wiem, czy książę Felipe jest w tej chwili u siebie. Przyjeżdża i wyjeżdża od
ponad miesiąca, głównie odwiedzając swych lenników na zachodzie. Napijmy się jednak, a
potem możemy przedstawić naszą sprawę. Niech przynajmniej służba pałacowa wie, że jest z
nami wysłannik Kolegium.
Napój miał konsystencję zupy i zaskakująco bogaty oraz wykwintny smak.
- To kadith - wyjaśnił Galltree. - Bardzo popularny wśród możnych. Bo widzisz, pani,
każdy warzy go po swojemu z różnymi ziołami i trawami. To całkiem dobry towar do
wymiany między prowincjami. - Widząc, że dziewczyna marszczy czoło, wyciągnął w jej
stronę swoje zawiniątko. - Widzisz, pani, larwy budują swoje domy z roślin, które im się
podsunie, więc smak z jednego stawu różni się od innego.
- Och, caddis - powiedziała i nagle zrozumiała.
Nie poznała napoju dlatego, że był niezwykle dobry. Zanotowała w myślach, że
żukowcy powinni go importować, ale potem przypomniała sobie, że nie ma zamiaru wracać
do Kolegium.
Szli między szeroko rozstawionymi budynkami Suon Ren mijani przez miejscowych,
którzy ją ignorowali całkowicie i ledwo dostrzegali samego Galltree. Tynisa wyczuwała ich
zadowolenie, bo wszystko wokół nich stanowiło część wspaniałego i niezmiennego wzoru,
jaki przetrwał stulecia - układu, na miejsce w którym musi sobie jeszcze zasłużyć.
Wśród przechodniów połyskiwał i tańczył fantazmat Salmy, choć raz drażniąc się z
nią bez upuszczania krwi. Wspólniacy spacerowali, medytowali bądź pisali, ćwiczyli się w
strzelaniu z łuku lub też podrywali w górę na błyszczących skrzydłach. Prawie z sobą nie
rozmawiali, jakby to, co warte było powiedzenia, zostało już gruntownie omówione przez
dziadków ich dziadków. Poza jednym mężczyzną, walącym zawzięcie młotem kowalskim w
kuźni na obrzeżach miasteczka, najgłośniejsze tutaj wydawały się dzieci, które bawiły się
między budynkami w berka. Tynisa uśmiechnęła się na ten widok, aż usłyszała, jak jedno z
nich krzyczy do drugiego:
- Jesteś osowcem! Osowiec!
- Wojna nie sięgnęła aż tak daleko, prawda? - zapytała Galltree, uświadamiając sobie
jednocześnie, że jej wiedza na temat geografii Wspólnoty ziała pustką.
- Rzeczywiście, nie sięgnęła - odparł. - Ale wielu poddanych księcia Felipe wyszło jej
na spotkanie.
Wspinali się teraz na wzgórze prowadzące do zamku i Tynisa zaczynała dostrzegać
szaleństwo pierwotnego zamysłu budowniczego tego miejsca. Budowla nie miała połowy
ścian, choć i tak jakoś trzymała się skały. Nie była otwarta ze wszystkich stron, ale
pominięcie ich dużych fragmentów pozwalało na zajrzenie do środka i wejście do wnętrza w
kilku miejscach. Pędy winorośli, opadające zieloną grzywą z czegoś, co wydawało się
ogrodem na dachu, nieco ją osłaniały, ale także idealnie dopasowywały się do jej kształtu.
Tak więc zaglądając do zamku, Tynisa doświadczyła wrażenia podobnego do zawrotu głowy
doznawanego na skraju urwiska, gdyż jej orientacja w przestrzeni była stale zaburzana.
Gramo zatrzymał się gwałtownie, a ona nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Dopiero po
chwili odgadła, że kolejne kilka kroków zaprowadziłoby ich już do wnętrza, wydzielonego
granicą, której zupełnie nie dostrzegała.
- Czy my... Jest tu jakiś dzwonek albo kołatka? - zapytała.
- Czekamy - powiedział Gramo. - Musisz, pani, wiedzieć, że Wspólniacy nigdzie nie
śpieszą się tak, jak żukowcy z Kolegium.
Widziała ludzi kręcących się w głębi budynku, którzy - jak zgadywała - stanowili
pałacową służbę zajętą swoją pracą, ale żaden z nich ich nie dostrzegał. Najwyraźniej
niewidoczne ściany pałacu stanowiły dla nich jakąś przeszkodę.
Gramo usiadł z nieznacznym skrzypnięciem stawów.
- Ach, ale we Wspólnocie nie uznaje się też bezczynności. Wolny czas poświęca się
refleksji i medytacjom nad życiem.
Na samą myśl o tym Tynisa poczuła gorycz w ustach. Nie mam potrzeby zagłębiania
się w takie sprawy. Najmniejszej.
- Ciekawe, w jaki sposób można się tu bronić w razie wojny - stwierdziła, by
złagodzić palącą ciszę.
- Och, to nie jest zamek w znanym nam tego słowa znaczeniu - przyznał Gramo. - To
nowy dom księcia Felipe wzniesiony po pożarze rodowej siedziby. We Wspólnocie zmiany są
rzadkością. Ale to jest nowa... interpretacja, że tak powiem, ich architektury. Obawiam się
też, pani, że kamienne zamki nie wypadłyby lepiej pod tym względem niż ten. I chyba o to
tutaj chodzi.
Rozległ się trzepot skrzydeł i jakiś ważec wylądował o kilka metrów od nich. Był to
szczupły mężczyzna z wysokimi kośćmi policzkowymi, o zapadniętych policzkach i
stalowoszarych włosach. Kiedy się zbliżał, nic w sposobie jego poruszania się ani w postawie
nie zdradzało jego wieku. Był ubrany w tunikę i narzutę, podobnie jak Gramo, ale w kolorach
zieleni i błękitu i ze znacznie lepszej jakości jedwabiu haftowanego złotem. Tynisa myślała
przez chwilę, że to pewnie sam książę.
- Seneszalu Lioste - przywitał go Gramo. - Wyświadczasz mi wielki zaszczyt swoją
obecnością.
- Ambasadorze - odparł seneszal ani ciepło, ani chłodno, jakby oznajmiając tylko fakt
ADRIAN TCHAIKOVSKY Spadkobiercy ostrzaHeirs of the Blade SIÓDMA CZĘŚĆ CYKLU CIENIE POJĘTNYCH Przełożył Jarosław Rybski
Doktorowi Johnowi Vandenbrooksowi z Arizona State University dedykuję
PODZIĘKOWANIA Przede wszystkim składam wielkie podziękowania mojej żonie Annie nie tylko za to, co zwykle, ale również za jej nieocenioną pomoc w czytaniu i komentowaniu tekstu podczas redakcji, kiedy bardzo potrzebowałem oceny z innej perspektywy. Dziękuję też sprawdzonej ekipie, „bez której...”: Simonowi Kavanagh, Peterowi Lavery’emu i Julie Crisp, Chloe Healy i wszystkim innym z wydawnictwa Tor; Pete’owi Bayly’emu oraz znajomym z Oxfordu i Reading. Szczególnie dziękuję Helen Walter za konsultacje dotyczące uzbrojenia. I wreszcie z różnych sekretnych powodów wyrażam szczególne podziękowania Lassemu Skjalmowi, Johnny’emu Burlinowi i Andersowi Åströmowi. Glosariusz do tego tomu czytelnik znajdzie na końcu książki.
STRESZCZENIE Wojna z Imperium Os zakończyła się gorzkim rozejmem, a nowo koronowana imperatorowa Seda zdławiła bunt gubernatorów, którzy odmawiali jej prawa do tronu. Teraz, po zaprowadzeniu spokoju w swoich granicach, Imperium odbudowuje swoją potęgę. Niewielu wie, że sama Seda utraciła pojętność i padła ofiarą krwawych i nadprzyrodzonych żądz. Aby dojść do ładu z własną nową naturą niepojętnej, Cheerwell Maker udała się do starożytnego miasta Khanaphes, w którym spotkała żyjących pod ziemią nieśmiertelnych mistrzów utrzymujących, iż byli pierwszymi panami ludzkości i pierwszymi wielkimi magami. Skłoniwszy ich do obrony miasta przed hordami Mnogich z Nemu - atakującymi z imperialnym wsparciem - Che wraz z Thalrykiem kieruje się na północ, by zapobiec konfliktowi między swą przybraną siostrą, zbiegłą Tynisą, a mściwym duchem jej ojca, modliszowym mistrzem miecza Tisamonem. Były pierwszy żołnierz Khanaphes Amnon przybył do Kolegium z ukochaną Praedą Rakespear, ale wieści o imperialnej inwazji na stare miasto sprawiły, że razem pospieszyli na pomoc jego rodakom. Tynisa zniknęła jakiś czas temu, wkrótce po zakończeniu wojny, w której zginęli zarówno jej ojciec, serdeczny przyjaciel Salme Dien oraz - od rany zadanej przez nią samą - ukochany Cheerwell, Achaeos.
CZĘŚĆ PIERWSZA Samotniczka
JEDEN Pamiętała uczucie po stracie Salmy - najpierw wtedy, gdy uwiodła go motyla dziewczyna, a potem, kiedy samotnie pośród wrogów doszły ją wieści o jego śmierci. Pamiętała, jak rozsieczono ojca na jej oczach. Ale nie pamiętała niczego z dnia, w którym zabiła Achaeosa, kiedy wraziła ostrze w ciało nic nie podejrzewającego ciemca, kiedy zadała mu ranę, która osłabiła go i wycieńczyła na tyle, że umarł. Nie przypominała sobie niczego i niczego też nie czuła. Jakże więc mogła odpokutować za coś w takiej próżni? Świat zmienił się w ścianę. Nazywali ją Wielką Barierą. Podczas wykładów w Kolegium widziała ją na mapach. Określała najdalej wysuniętą na północ granicę krzepiących serce znanych ziem - Nizin. Trudno było jej czytać owe mapy, stworzone przez pojętnych kartografów, a jeszcze trudniej pojąć sam termin „Bariera”. Jak to możliwe, że istniał tak wysoki klif, jak twierdzili mistrzowie, bez morza? Jak to możliwe, że Niziny tak po prostu się urywały, a wszystko od tego miejsca na północ znajdowało się już... gdzie indziej? Logicznie rzecz biorąc, skoro Niziny istniały, to owe góry powinny być z nimi związane. Lecz tajemnicza kraina Wspólnoty odrzucała wszelkie próby Niżowców zmierzające do nawiązania kontaktów dyplomatycznych, naukowych czy handlowych. Wszyscy o tym wiedzieli, podobnie jak wszyscy wiedzieli o wielu innych sprawach, które - jeśli przyjrzeć się im bliżej - okazywały się nieprawdą. Na mapach Barierę tworzyły dwie długie i łagodnie wygięte krzywe połączone regularnymi liniami na podobieństwo gęby z prostymi, równymi zębami. Wyobraźnia nie podpowiadała niczego więcej i rok za rokiem studenci opuszczali uczelnię z przeświadczeniem, iż świat - czy też ta jego część, o której warto było się uczyć - w przedziwny sposób kończy się na północnej granicy. Teraz spoglądała coraz wyżej i wyżej, na końcu widząc niebo przecięte na pół. Na południu opanował je szary tuman chmur, a na północy oparło się o wielką skalną ścianę od tysięcy, a nawet setek tysięcy lat kruszącą się i odpadającą potężnymi blokami, ale ciągle oddzielającą Niziny od Wspólnoty. Jedynie najsprawniejsi wspinacze byli w stanie ją
pokonać. Jedynie silny i pewny swych umiejętności lotnik mógł przefrunąć nad nią podczas złej aury, która tradycyjnie już w tym regionie kłębiła się deszczowymi chmurami. Za plecami miała najdalej wysunięty fragment splątanej kniei wraz z dwiema osadami modliszowców oraz natłokiem tajemnic. Podniebny statek, który dowiózł ją aż tak daleko, wzniósł się wysoko, by ją pokonać; o wiele wyżej, niż mogła sięgnąć niegościnna aura oraz wrogie plemiona tubylców. Pilot Jons Allanbridge, zapytany, po prostu wzruszył ramionami. - Nie lubię tego miejsca - to był jego jedyny komentarz w tej sprawie. Pod nimi rozpościerało się mroczne morze drzew, ledwo widoczne z powodu wysokości i mgły. - Teraz, kiedy zostawiliśmy za sobą Sarn, nie wyląduję prędzej niż w Węźle. - Widząc jej minę, skrzywił się tylko. - No i kto tu komu wyświadcza przysługę, dziewczyno? Nie masz prawa prosić mnie o nic więcej. Zrozumiano? Co było niewątpliwie po części prawdą, Tynisa musiała to przyznać. Tak obcesowe potraktowanie sprawiło, że poczuła szarpnięcie w trzewiach, ale zdławiła je w sobie. Jej dłoń trzymała się z dala od rękojeści broni, a ostrze z kolei trzymało się z dala od jej dłoni w ramach wątłego paktu o wzajemnej nieagresji. W górnych partiach chmur było zimno, ale mając w pamięci podróż do Tharnu, była na to przygotowana. Zabrała z sobą wierzchnie okrycia i wełniane giezła, mimo to drżała od chłodu, kucając przy palniku, kiedy Allanbridge krzątał się wokół niej. Podróż do Tharnu odbyła na pokładzie jego starego statku, Dziewoi, ale ponieważ Allanbridge był weteranem wojennym, stać go było, by wymienić go na wspanialszą jednostkę. Tynisa miała wrażenie, że nową jednostkę jest o wiele trudniej prowadzić w pojedynkę, ale nie mogła w tym pomóc, nawet gdyby Jons ją poprosił. Allanbridge nazwał nowy statek Kołowrotem, co Tynisa uznała za przejaw braku wyobraźni, ale w końcu to on był jej dobroczyńcą, a ona tak bezpardonowo wywołała w nim wyrzuty sumienia, że na ten temat nie powiedziała już nic. Lecieli od wielu dni i Allanbridge ze stoickim spokojem codziennie nakręcał mechanizm Kołowrotu, pichcił mizerne posiłki dla obojga i wykonywał rozmaite niezrozumiałe dla niej czynności przy mechanizmie statku, reagując na jego zachowanie, którego Tynisa w ogóle nie zauważała. Nie był zbyt rozmowny, więc czas upływał im w ciszy. Ona spała w luku, natomiast on odpoczywał w ciasnej kabinie, która stanowiła jeden z luksusów związanych z zakupem większego statku niż Dziewoja. Ten brak rozmowy i dążenia do zacieśniania kontaktów międzyludzkich bardzo Tynisie odpowiadał. Czasami oprócz Allanbridge’a na Kołowrocie pojawiało się też inne towarzystwo, a
przynajmniej jej wzrok tak wypaczał postrzegany świat, iż zdawało się jej, że je ma. Kątem oka widziała wysmukłą, odzianą w szarą szatę postać skuloną przy barierce, która wyglądała niczym naznaczona chorobą, i myślała wtedy: On nienawidził podróży statkami powietrznymi, a potem mocno zaciskała powieki i po otwarciu oczu widziała już tylko sam reling. Zabiłam cię, powtarzała, ale nie mogła odmówić duchowi miejsca w swych myślach. Czasami też wychodziła na pokład, by natknąć się na dobrze znaną jej twarz o złotej skórze, której uśmiech ściskał ją za serce, ale też się rozmywał coraz bardziej, stając się równie ulotny jak wizja Achaeosa. Salma! - krzyczała bezgłośnie i gdyby mogła, zatrzymałaby go. O ile zamordowany ciemiec wbijał jej sztylet w ciało samą obecnością, o tyle Salma zadawał jej ból swoim odejściem. Czasami też pojawiał się Tisamon - a właściwie wizja chwili jego śmierci. Kiedy wibracje statku uniemożliwiały odpoczynek, kiedy dwa pozostałe majaki dźgały jej sumienie, spoglądała w dal, jej wzrok błądził gdzieś nad relingiem i zatrzymywał się w jakimś punkcie na dłużej, przed jej oczami rozciągała się scena z udziałem ojca, ukazująca ostatnie chwile jego życia ze szczegółami. Ten widok uspokajał ją. Wiedziała, że go tam nie ma, że jej umysł znajduje się na krawędzi załamania i wyciekają z niego obrazy, które wbrew swej gwałtowności bardzo ją uspokajały. Wiedziała, że jeśli spojrzy na niego wprost, zniknie. Podkradała się więc, prześlizgiwała bliżej, podpełzała do miejsca, w którym czuła jego obecność: Tisamona modliszowca, Tisamona mistrza broni, tak jak odszedł z tego świata - wysoką postać skąpaną we krwi, posiekaną, z oddartymi płatami skóry, z mieczami i połamanymi włóczniami wbitymi w ciało, gdyż żołnierze Imperium starali się za wszelką cenę odciągnąć go od ich władcy. I stała tak obok niego, oparta o reling bądź trzymając się mocno w miejscu, i czerpała otuchę z obecności tego porozdzieranego i konającego ciała. Było to niemal wszystko, co zostało jej po ojcu. Nie była pewna, co zrobi, kiedy Allanbridge dowiezie ją na miejsce. Wewnętrzne rany kierujące jej poczynaniami stały się zbyt bolesne, by mogła znieść roztrząsanie tego w tej chwili. Ale trzymała się kurczowo jednej nie do końca sprecyzowanej myśli, która jak piecyk na statku dawała jej ciepło i otuchę - przeświadczenia, że powinna kogoś w jakiś sposób przeprosić za to wszystko. Być może potem uda jej się zaaranżować własną śmierć i miała powody, by trzymać się tej idei, gdyż ludzie, wśród których miała zamiar się skryć, rozumieli to i szanowali. Wiedziała więc, że nie będą jej w tym przeszkadzać. Jej lud nie był już taki wyrozumiały. Mój lud! - przypomniała sobie z niechęcią, kiedy naszła ją ta myśl. A któż to
jest? Ja nie mam ludu. Allanbridge wylądował w miejscu, nad którym wznosiła się tylko połowa nieba i oznaczonym przez niego na mapach jako Węzeł. Ludzie naprawdę tu mieszkali. Jutro wzniosą się znowu w górę i chociaż Jons spodziewał się wstrząsów przy przekraczaniu Bariery, nie przejmował się zbytnio trudami tej wyprawy. W końcu już czterokrotnie mu się to udawało. - Dlaczego się tutaj zatrzymujemy? - zapytała, kiedy zaczął osadzać Kołowrót pod tą okropną skałą. - Łatwiej jest przedostać się rankiem - wyjaśnił. - W powietrzu są różne prądy. Tuż po świcie będą nam sprzyjać. Wypchną nas delikatnie w górę, nie powodując zderzenia z Barierą ani też nie znosząc nas mocno z kursu. - Kiedy zobaczył, że to wyjaśnienie jej nie usatysfakcjonowało, dodał: - Poza tym tutaj dowiemy się czegoś więcej, a ja chcę, żebyś naprawdę dobrze sobie przemyślała to, co robisz, bo jak mi się zdaje, wyobrażasz sobie, że tam na górze będą cię witać kwiatami. Lecz powiem ci jedno: trudno jest tam mieszkać, jeśli tam się nie urodziło. Życie tam to ostatnia rzecz, jaka mi przychodzi do głowy, pomyślała, ale wzruszyła ramionami na jego użytek. - W takim razie niech będzie Węzeł - odparła. Kiedy Kołowrót zacumował i spoczął delikatnie kilem na ziemi, spuścili połowę powietrza z czaszy, żeby wiatr zbytnio nią nie szarpał. Schodząc z pokładu, widzieli miejscowych wczepionych w Wielką Barierę niczym porosty. Z krańca puszczy Węzeł był ledwo widoczny. Teraz dostrzegli zbieraninę chat przypominających sterty lichego drewna, a za nią wyglądający niczym większy cień regularny łuk w litej skale. Kiedy Tynisa podniosła głowę, zobaczyła też kilka zagłębień wyżej - być może wejścia i wyjścia dla jakiejś uskrzydlonej rasy, stanowiska dla zwiadowców lub miejsca kaźni. Kiedy jednak jej spojrzenie zawędrowało za wysoko, pospiesznie odwróciła wzrok. Widok masy spiętrzonych pionowych skał wymykał się wyobrażeniu zwykłego człowieka i wydawało się jej, że w każdej chwili wszystko runie w dół, grzebiąc pod sobą Węzeł, ich statek i wszystkich tubylców. Allanbridge sprawdził cumy i znów stanął obok niej. Rzucił jej wyzywające spojrzenie - wiedział wystarczająco dużo i był z nią już tak długo, że potrafił odgadnąć niektóre z jej zamysłów. Nie pochwalał ich. Nie wierzył też, że wystarczy jej zdecydowania, mimo to ją rozumiał. Dlatego przywiózł ją tutaj. Jeśli nie zawiezie mnie na drugą stronę, pomyślała z mocą Tynisa, to zaufam swojej sztuce i będę się wspinać. - Kto tu mieszka? - zapytała.
- Zbiegowie, uchodźcy - mruknął, krocząc pewnie w stronę ciągu lichych budowli i ponaglając ją, by nie pozostawała z tyłu. - Ale tam na górze nie ma imperialnej Wspólnoty, prawda? Spojrzenie, jakie jej posłał, świadczyło, że był wręcz rozbawiony. - Jest więcej rzeczy na niebie i ziemi, przed którymi należy uciekać, dziewczyno, nie tylko czerń i złoto. Zastanowiła się nad tym, patrząc, jak obszarpani mieszkańcy Węzła wypełzają ze swoich siedzib, gapiąc się na nią i na Allanbridge’a oraz na oklapłą czaszę Kołowrotu. W takim razie to przestępcy... Już miewała z takimi do czynienia - ze złodziejami, przemytnikami, handlarzami... Szemrany ośrodek handlu między Nizinami i Wspólnotą, leżący na uboczu i w ukryciu - to miało sens. Czy jednak nie wyglądałby okazalej, gdyby naprawdę zarabiano tu pieniądze? Doszła do wniosku, że Jerez przy panującym tam łajdactwie i królującym wszędzie oszustwie też był dziurą zabitą dechami... Ale dość o Jerezie. Nie była jeszcze gotowa, by myśleć o tym miejscu. ...Przecież wyobrażając sobie dłoń na rękojeści miecza, odczuwałam nieopisaną przyjemność na myśl o wbiciu tego ostrza. Nigdy nie lubiłam tego człowieka, nigdy... Zatrzymała się z zaciśniętymi pięściami i spuszczonym wzrokiem do chwili, w której odzyskała władzę nad mimiką, wyrzucając ten obraz z myśli, wpychając go na powrót w ciemność, z której się wyłonił. Czy kątem oka nie dostrzegła rąbka szarej szaty ciemca? Allanbridge zerknął na nią przez ramię, ale już zdążyła go dogonić. Są jeszcze inne powody, by uciekać do Wspólnoty, powtarzała sobie w myślach, rozpaczliwie usiłując skierować wyobraźnię ku przyszłości. Ich poczucie obowiązku i odpowiedzialności, które wpędza ich w takie szaleństwo, że część z nich musi uciekać przed żądaniami swoich pobratymców. Zatrzymała się za Allanbridge’em, a potem zrobiła krok w lewo, jakby była jego strażą przyboczną albo posłuszną pracownicą. Mniej więcej dwudziestka mieszkańców Węzła wyszła im na powitanie. Przynajmniej połowę stanowili szarańczopodobni, wysocy, smukli i wiotcy, z zapadniętymi policzkami, wysokimi czołami, poruszający się na bosaka. Było też wśród nich kilku ważców o równie opłakanym wyglądzie. Mieli tak złotą skórę i byli tak samo smukli jak Salma, ale jeśli była to upadła arystokracja, to z całą pewnością upadła na samo dno. Tynisa dostrzegła też parę przygarbionych karaluszców o białych włosach, a nad nimi wszystkimi górowała olbrzymia turkuciowa jejmość. Tynisa od czasów wojny spotkała dwóch przedstawicieli tej wielkiej rasy i obaj byli
dezerterami z armii Imperium. Byli półtora razy wyżsi niż wysoki człowiek, niezwykle szerocy w barach, o potężnych ramionach i skórze niczym obsydian oraz spokojnym, lecz czujnym sposobie bycia, który być może stał się pokłosiem lat spędzonych w niewoli. Ale kobieta stojąca teraz przed nią i Jonsem była jeszcze wyższa od tamtych, mniej więcej o dwie głowy, a jej ramiona, piersi, brzuch i uda układały się w niewiarygodną krzywiznę, tak że w brązowej wełnianej szacie wyglądała niczym topniejący bożek z błota. Miała niesforne srebrzyste włosy, a jej szeroka twarz o wielu podbródkach rozpromieniła się na widok Allanbridge’a w pazernym uśmiechu. - Proszę, proszę, mój ulubiony Niżowiec! - zadudniła tak głośno, że Tynisa zaczęła się obawiać, czy wytrzymają to skały nad ich głowami. - Ma Leyd - zwrócił się do niej po imieniu Allanbridge, składając zdawkowy ukłon. - Jak miło. - To przyjaciel - zapewniła kobieta towarzyszących jej ludzi, którzy zbili się w gromadę wokół jej potężnej postaci niczym stadko dzieci. - To ten, który ma statek handlowy? - chciał wiedzieć jeden z szarańczopodobnych. - Widzicie, że tam stoi - odparła radośnie Ma Leyd, wskazując na Kołowrót palcem nie chudszym niż nadgarstek Tynisy. - Lecicie do Miasteczka Siriell, mistrzu Allanbridge? - Jeśli tak będzie trzeba - potwierdził żukowiec. - W takim razie będę miała dla ciebie mały ładunek przy powrocie - zadeklarowała. - Na razie chodź do środka. Pogadamy, wypijemy. - W końcu zerknęła na Tynisę. - Sprawiłeś sobie żonę, Jons? - Co to, to nie - zapewnił ją Allanbridge. - To tylko - spojrzał na Tynisę, jakby nagle stracił pewność siebie - stara znajoma, która potrzebowała pomocy. * Ma Leyd mieszkała w jaskini na tyłach Węzła. Tak jak podejrzewała Tynisa, jej dłonie ukształtowały skałę Wielkiej Bariery przy pomocy sztuki turkuciowców, rzeźbiąc ją i drążąc w niej wedle potrzeb. W środku dziewczyna zobaczyła wysokie sklepienie krzyżowe i lampy oliwne zwieszające się z rzeźbionych dłoni wystających ze ściany Całość sprawiała wrażenie jednej z obszernych sal Wielkiego Kolegium, co potęgowała jeszcze niewielka sterta beczułek ustawionych przy tylnej ścianie. Lampy nie dawały mocnego światła i choć wszystkie wisiały nad głową Tynisy, to Ma Leyd zapaliła je za pomocą metalowego urządzenia, nie musząc nawet za bardzo wyciągać dłoni. Kiedy to zrobiła, potężna kobieta osiadła ociężale na poprzecieranej poduszce, a chwilę później pojawił się jeden z podskakujących miejscowych szarańczopodobnych z dymiącym saganem w dłoniach, z którego przelał nieco do trzech
miseczek. - Wzmocniona herbatka - rozpoznał napój Allanbridge. - Nie prawdziwy kadith ze Wspólnoty, ponieważ, szczerze mówiąc, w nim się trzeba rozsmakować... Jeśli ktoś lubi komarze szczyny. Ten napój jest zdecydowanie lepszy. Tynisa wzięła łyk i zmusiła się, by zachować dobrą minę do złej gry. Owo wzmocnienie najwyraźniej stanowił ledwo raz przedestylowany, ostry w smaku spirytus ze zboża, który niczym potężna armia wysłana, by bronić trzech chat w lesie, niszczył skutecznie wszelkie walory smakowe tego, co wzmacniał. - A teraz powiedz mi, jak się mają sprawy tam, na górze - zaczął Allanbridge. Ma Leyd wyciągnęła się niczym jaskiniowy niedźwiedź. - Cóż, serduszko moje. Słyszałam, że Książę Większy ma jeszcze w zanadrzu kilka dekretów, które przyprawią was o ból głowy, chociaż wszystkie jego sługusy domagają się od niego sprawiedliwości dla tych strasznych bandytów i przestępców, jakich widzą czających się w każdym cieniu. Nie tylko miasto w prowincji Rhael, ale - jak słyszałam - również połowa mieszkańców Salle Sao się zbuntowała. Wszyscy mniejsi książęta domagają się zdecydowanych działań, ale twój władca najwyraźniej chce, żeby ktoś inny się z tym borykał. W końcu ostatnim razem większość problemów wynikła z podniesienia podatków. Allanbridge pokiwał głową, chociaż Tynisa nic z tego nie rozumiała. - W takim razie może będę miał coś dla ciebie, Ma - stwierdził. - W zależności od tego, jak gorąco się zrobi. Opowiedz mi o Miasteczku. - Wciąż stoi, takie jak dawniej. Jeszcze rok temu miałabym całkiem nową listę nazwisk tych, których trzeba usunąć, i tych, których należy unikać, ale wygląda na to, że Siriell sama wszystko załatwiła. Ci, których poznałeś ostatnim razem, wciąż tam są i nie dźgają się wzajem nożami. Z wyjątkiem Hadshe, która nie żyje, i Vorena, który wyjechał. Wygląda, że porządek w Miasteczku Siriell zagości na dłużej. Tynisa zerkała to na Allanbridge’a, to na potężną kobietę, najwyraźniej zaskoczona tematem ich rozmowy. Powinnam była wiedzieć, pomyślała. Przed wojną Allanbridge był przemytnikiem i wyglądało na to, że podczas odwiedzin we Wspólnocie postanowił wrócić do dawnego procederu. - Teraz wszyscy mówią, że monarchini nie pozwoli na to - ciągnęła Ma. - Mówią, że Felipe Shah i jego sąsiedzi dostaną po łapach, a milion bławatników postawi kraj na nogi: pokój, dobrobyt, miłość, podziw i tym podobne bzdury. Ale gadano o tym już niemal rok temu i monarchini nie zrobiła nic. Szczerze mówiąc, zdaje mi się, że nawet Shah nie jest skory do wspomagania swoich lenników, czego można było się spodziewać. Uważasz, to
książęta Wspólnoty pełną gębą: tańczą, malują, polują i piszą kuplety, co tylko sobie pan życzy, z wyjątkiem prawdziwego działania, kiedy zaistnieje taka potrzeba. - Z jawną drwiną mówiła o wszystkich ziemiach rozciągających się ponad nimi. - A co ty możesz o tym wiedzieć? - warknęła Tynisa wbrew swej woli. Wiedziała wiele o Wspólnocie, choć nigdy tam nie była. Wiedziała, gdyż moralne standardy tego społeczeństwa - surowe, mordercze nakazy - doprowadziły do śmierci kogoś, kogo bardzo kochała. Śmierci osoby zbyt honorowej, by żyć na tym świecie. Słuchanie narzekań tej opasłej baby na temat wad ważców było ponad jej wytrzymałość. Jad w jej sercu zagotował się niespokojnie. Twarz Ma Leyd stała się podobna do kamienia, z jakiego wykonano jej domostwo. - Widziałam aż za dużo, moja droga, kiedy podróżowałam przez ten kraj do miejsca, w którym Imperium pozostawiło ciało mego męża. - A więc widziałaś sprzedaż księstwa. To nic w porównaniu z prawdziwą Wspólnotą - wypaliła Tynisa gotowa zetrzeć się z tą kobietą w każdy wybrany przez nią sposób. Stwierdziła ze zdziwieniem, że stoi, choć nie pamiętała, kiedy podniosła się z miejsca. Spojrzała siedzącej olbrzymce w oczy. Świerzbiła ją ręka. Potężna kobieta również wstała, prostując swoje ciało etapami. - Nie mów mi lepiej, co ja wiem, moja droga. Była z całą pewnością na tyle silna, żeby rozedrzeć Tynisę na kawałki, ale świst rapiera podpowiedział jej, że szybkość zawsze zwycięży z siłą. Stężała więc... - Dość tego! - wybuchnął Allanbridge, również skacząc na równe nogi. - Ty - powiedział, dźgając palcem w Tynisę. - Jak chcesz jutro znaleźć się na moim statku, to wyjdź stąd i, do ciężkiej cholery, trzymaj gębę na kłódkę. Dziewczyna popatrzyła na niego buntowniczo, walcząc z gniewem kotłującym się w jej wnętrzu, ale już zaczęła żałować swego wybuchu. Ostatnio jej emocje zaczęły żyć własnym życiem i miała nad nim coraz mniejszą kontrolę. Znów ręka mimo woli zatańczyła w okolicy rękojeści rapiera. - Proszę o wybaczenie - wydusiła z siebie i opuściła w pośpiechu jaskinię Ma Leyd, wychodząc wprost w deszczową mgiełkę lecącą z nieba. Pogoda pasowała idealnie do jej nastroju. * Plan ułożyła wiele miesięcy temu, w mieście, które od tak dawna było jej domem. Teraz Kolegium zmieniło się i ona się zmieniła. Została naznaczona krwią w takim samym stopniu jak mag-moskitowiec, który więził ją w Capitas.
Została odesłana do domu niczym niewolnica, co wiązało się z wyrachowaną propozycją pokojową Thalryka, który był wtedy przywódcą imperialnej siatki szpiegowskiej i zdrajcą, a obecnie zapewne opływał w luksusy jako regent małżonek - co dano Tynisie do zrozumienia. Ze wszystkich znanych jej osób uczestniczących w wojnie on jeden wyślizgał się z niej bez szwanku, by zebrać władzę i chwałę zwycięstwa pod jej koniec. Nienawidziła go, być może zwłaszcza za to, iż pomyślał, żeby ją zabrać. Opuściła Imperium w niewolniczym gieźle i z dwiema pasującymi do siebie złotymi broszami - swoją i swego ojca. Rapier straciła pojmana przez moskitowca. Choć odzyskała go później w okolicznościach równie trudnych do wyjaśnienia jak sny. Stenwold, który wychowywał ją jak własną córkę, czekał na nią, kiedy schodziła z latającej machiny Thalryka. Gdy ją zobaczył, na jego twarzy odmalowała się wielka ulga, ale w głębi jego oczu dostrzegła potępienie za porażkę. Nie zrobiła wszystkiego, co było w jej mocy. Wyruszyła, żeby uratować człowieka i sprowadzić go z powrotem, a została jedynie świadkiem jego krwawego kresu. Tisamon. I wtedy zaczęły nadchodzić wieści - pożółkłe liście wojny; krwi na jej dłoniach nie dało się zetrzeć. Co dnia pojawiało się coś nowego, by ją niepokoić, zdzierając z niej resztki pancerza, jaki przywdziała, by chronić się przed niedostatkami świata, aż nie mogła już dłużej pozostawać w Kolegium ani też żyć wśród tych, których zawiodła. To, co jej mówili, nie miało znaczenia. Nie mogła tu zostać, choć nie miała też dokąd pójść. Obudziła się pewnej nocy z krzykiem, otrząsając się ze strasznego snu... ...ręce skrwawione do łokci - jego śmigające za ich sprawą ostrze, żołnierze osowców siekący i dźgający go, jakby kroili mięso w jatce, a nie człowieka... i uśmiech, zawsze ten uśmiech, ostatni, który spełzł mu z ust... Obudziła się i wiedziała już, że jej czas w Kolegium dobiegł końca. Musiała albo uciekać, albo zamknąć na zawsze swoje sprawy. W mroku nocy jej ręka bezwiednie sięgnęła do rapiera i zacisnęła się na jego rękojeści. Jak on się tam znalazł? Przecież straciła go. Miał zdobić ścianę jakiegoś imperialnego kolekcjonera lub też trafić do czyjegoś skarbca... Czyżby jakiś prowokator czytał w jej myślach i podsunął jej go? Nigdy nie wierzyła w magię, na którą zaklinali się jej matka i ojciec, ale tej nocy - nagle wyposażona w narzędzie, dzięki któremu mogła z sobą skończyć - zastanawiała się, czy to nie głos wszechświata podpowiada jej, że nie ma już w nim dla niej miejsca. Ta myśl sprawiła, że rozgorzała w niej iskierka dawnego żaru, i wzięła ostrze w dłonie, rozpoznając po ciemku jego dobrze jej znaną wagę i wdzięk. Jej ojciec zdobył to ostrze, by podarować je jej
matce, a potem przetrzymywał je przez wiele lat, aż jego córka dorosła i wykazała się wystarczającym kunsztem w pojedynku z nim samym. Chciała wierzyć, że to on podsunął je jej spod całunu śmierci - z miejsca, w które udają się modliszowcy, kiedy nadchodzi ich pora. Spojrzała w górę i zobaczyła go na mgnienie oka po raz pierwszy: okaleczona zwalista sylwetka stała przez chwilę w oknie, po czym znikła. Sztuczka skołatanego umysłu, przedłużenie koszmaru... Ale zrozumiała ostrzeżenie. Tracę kontakt ze światem, uświadomiła sobie. Raz zabiłam przyjaciela i będę znów zabijać, jeśli czegoś nie zrobię. Rapier, współsprawca tego czynu, leżał teraz w jej dłoni, szykowny i doskonale wyważony. Musi być jakaś dziedzina, której będę mogła się poświęcić, w przeciwnym razie zrobię tych ostatnich kilka kroków i naprawdę oszaleję. Pozostało jej tylko wymyślić sobie nowe zadanie. Przed świtem wybrała już cel, ale nie miała środków, by go osiągnąć. W jaki sposób mogła się przedostać do niedostępnej Wspólnoty? Wiedziała, że Jons Allanbridge tam bywał. Przewoził tam podczas wojny Stenwolda, któremu i tak nie udało się skłonić ważców, by sprzymierzyli się z Kolegium przeciw Imperium. W natłoku wszystkich złych wiadomości dotarło do niej, że Allanbridge od tamtego czasu był tam ze dwa razy, dołączając do grupy kupców, którzy starali się nawiązać stosunki handlowe z mieszkańcami tego rozległego terenu. Allanbridge był bardziej uparty niż większość z nich, a Wspólnota nie była już taka jak dawniej. Tynisa wytropiła Allanbridge’a, kiedy następnym razem pojawił się w Kolegium. Teraz miała przed sobą cel - mogła wytrzymać oskarżycielskie spojrzenia innych. Zasiadła z Jonsem przy dzbanie wina i powiedziała mu, że chce lecieć do Wspólnoty. - Wiem, że mieszkają tam pająkowcy - przekonywała go. Allanbridge wzruszył ramionami. - Może i mieszkają - rzucił beztrosko, nic od tego nie zależało. - A co na to stary Sten Maker? - On nie wie. Nie może się dowiedzieć. Nie chcę, by ruszył moim śladem - wyznała pospiesznie, pokrywając zakłopotanie gąszczem słów. Spodziewała się, że jej odmówi. Zmarnowała największą szansę na zakończenie tego, co rozpoczęła. Allanbridge był przecież starym znajomym jej przybranego ojca, wiedziała więc, że nie pójdzie na taki układ. Ale Jons zaczerpnął głęboko powietrza, wpatrując się w nią uważnie. - Słyszałem, że twój ojciec zabił imperatora i zapłacił za to wysoką cenę - wymruczał w końcu.
Nie była to cała prawda, ale takie opowieści krążyły wśród ludzi - nawet wśród samych osowców - i Tynisa nie widziała powodu do poprawiania kronikarzy. Przytaknęła więc tylko w milczeniu, czekając, aż Żukowy lotnik wróci do tematu. - To straszna strata - mruknął. - Jedyny modliszowiec, z którym się dogadywałem. Ale nie chodzi tylko o niego, mam rację? Znów nieznacznie skinęła głową. - Pamiętam Jerez - rzucił Allanbridge bezwiednie. - Mnóstwo złych rzeczy tam się wydarzyło, mnóstwo rzeczy, których nawet nie chcę rozumieć. Wiem, co się stało... ciemcowi. Będę więc z tobą szczery. W tym momencie wstrzymała oddech. - Do stu beczek suchego piachu, nie lubię oszukiwać Stena, ale nie było go tam - ciągnął Allanbridge smutnym głosem, jak człowiek przyparty do muru, który musi wykonać niewdzięczne zadanie. - A ja tak. Zabiorę cię zatem do Wspólnoty i będę milczeć. W końcu tego rodzaju przewozami zajmuję się od dwudziestu lat. Co zrobisz, żeby powiodło ci się później, to już twoja sprawa. * Teraz siedziała w bezpiecznym Kołowrocie, gdzie odnalazł ją Allanbridge. Usiadł w luku bagażowym, wzdychając ciężko i marszcząc brwi. - Przepraszam - powiedziała. Naprawdę było jej przykro. Nie za wypowiedziane słowa, ale dlatego że nie doceniła jego dobrej woli w tej sprawie. - Nie zawsze bramy Wspólnoty były otwarte dla ludzi takich jak ja - rzucił szorstko. - Nie wszystko więc jest takie proste, jak ci się wydaje. Tak się złożyło, że ludzie stamtąd handlują teraz z takimi jak ja, tylko że nie są to jacyś książęta. Nie istnieją żadne oficjalne kanały do kontaktów z mieszkańcami Nizin, rozumiesz? Ma Leyd dostarcza mi informacji. Jest mi potrzebna. Tynisa pokiwała głową. - A czego żąda w zamian? - Kiedy wracam na południe, przewożę za darmo tych z Węzła, którzy tego chcą. Dla niektórych księstwo Salmy jest atrakcyjnym miejscem, by zacząć wszystko od nowa. Do tego handluję trochę w jej imieniu. Ale to główna zapłata. Przez lata dla tych, którzy chcieli wydostać się ze Wspólnoty, a nie wiedzieli, dokąd mają się udać, były tylko takie zapchlone dziury jak ta. Księstwo to wąski pasek na północy, pośrodku Nizin, a wieści o nim już się rozeszły.
Jej mina musiała wyrażać powątpiewanie, bo pokręcił głową, wstając i wychodząc na pokład. - Jutro rano wysadzę cię w pobliżu Suon Ren, dokąd czeka cię niedługi spacer. Pójdziesz sobie tam, no i... cóż, wtedy będziesz już zdana na własne siły. Mam przeczucie, że ważcy nie spełnią twoich wyobrażeń o nich, dziewczyno. Ale to nie moja sprawa, więc życzę ci wszystkiego najlepszego.
DWA Salma, Książę Mniejszy Salme Dien: jak sięgnąć pamięcią, jedyny student Wspólniak w Kolegium. Został tam wysłany, ponieważ Wspólnota przegrała wojnę z osowcami i Książę Większy Felipe Shah przewidział, iż mieszkańcy Nizin mogą stać się jej sojusznikami w walce ze wspólnym wrogiem. Chłopak trafił do Kolegium w najlepszym wieku, gdzie oczarował wszystkich egzotycznymi obyczajami, złotą skórą i niedającym się podrobić kpiarskim uśmiechem. Tego roku na uczelni krążyli z Tynisą dookoła siebie niczym dwie ćmy wokół lampy, zbliżając się do siebie coraz bardziej... Ale zawsze gdy czuła, że wystarczy wyciągnąć dłoń, by napotkała wysuniętą jego, on odsuwał się od niej. Plotła więc swe sieci, ale nie mogła go w nie pochwycić. Wiedziała jednak, że w końcu go dostanie. W odpowiednim czasie, gdy nic nie będzie rozpraszało jego uwagi. Lecz serce Salmy skradła w końcu motylica, która ciągle posługiwała się innym imieniem. W czasach, gdy Salma ją poznał, kazała nazywać się Smutkiem, jakby posiadała monopol na tego typu emocje. Tynisa nigdy nie uwierzyła w magię, ale przyjęła za pewnik, że Salma został zauroczony przez motylą wiedźmę o fosforyzującej skórze. I nawet wtedy łudziła się, że to nie potrwa długo. Salma był wojownikiem, potrafił latać, był mężczyzną, który nie znosił kajdan. W końcu zapragnie czegoś więcej. Wróci do Tynisy, która jako jedyna potrafiła mu we wszystkim dorównać. Imperium jednak nie dało mu takiej szansy. Salma stanął do walki z osowcami i poprowadził naprędce zebraną przez siebie armię - składającą się z samych bezdomnych, uchodźców i dezerterów - przeciwko Imperium. I tam, krzyżując miecz z generałem osowców, zginął. Tym samym nierozerwalna więź między nimi, której istnienia była pewna, została nieodwołalnie zniszczona. Przebudziła się gwałtownie z powodu niespokojnego kiwania i nie rozpoznała zakrzywionych konturów ścian wokół siebie. Ale przede wszystkim przebudziła się ze świadomością znikającej postaci Salmy. Śniła o nim częściej niż o innych, a sny te były dla niej źródłem ciepła i optymizmu. Nie widziała go, ale jego obecność była dla niej oczywista.
Siedział na skraju łóżka i patrzył, jak śpi. Wyciągnęła nawet do niego rękę, wierząc, że może dotknąć złotej skóry. Opanowała ją słabość, dobrze znana jej od chwili, kiedy wszystko zaczęło się walić. Przez jakiś czas nie potrafiła się poruszyć - ani wstać, ani nawet logicznie myśleć. Jakaś jej cząstka usilnie starała się n i e i s t n i e ć. Ale świat nie posłuchał i pojęła w końcu, że znajduje się na pokładzie Kołowrotu, który zaczął się wznosić. Łapiąc równowagę, ruszyła do góry, gdzie za sterem zastała Allanbridge’a. Zwykle budził ją dźwięk żłopiącego ropę silnika Kołowrotu, ale dzisiaj podniebny statek poruszał się wyłącznie za sprawą nakręcanego urządzenia - i to tylko po to, by utrzymać względną równowagę. Większość pracy wykonywała zionąca ogniem dysza umiejscowiona pod balonem. Na początku lotnik starał się wyjaśnić jej, jak to działa, że specjalny gaz unosi ich czaszę, ale Tynisa nic z tego nie pojmowała. I właśnie ów tajemniczy gaz ciągnął ich teraz w górę niczym żucza trojka, a Kołowrót wznosił się z przyciężką gracją matrony Kolegium. Popękana, poszarpana ściana Wielkiej Bariery przesuwała się przed ich oczami za lewą burtą i pajęczycy zdało się, że za chwilę podniebny statek w nią walnie, balon pęknie, a pokład rozpadnie się w drzazgi. Lecz Allanbridge znał swój fach. - Czy Suon Ren jest zaraz za krawędzią? - zapytała Tynisa. - Nieco dalej, ale blisko - wyjaśnił Jons. - Wysadzę cię tam, skąd będzie można je zobaczyć. Dziewczyna zerknęła ku górze. - Myślałam, że nie jesteś tam mile widziany. Jeśli zbliżysz się do miasta, wszyscy zobaczą to. - Wskazała na napęczniały balon z jedwabiu nad ich głowami. Allanbridge wzruszył ramionami i przybrał zaciętą minę. - Tamtejszy władca Felipe Shah jest postępowy, więc jak wyjrzy przez okno i zobaczy statek podniebny, nie będzie się bał, że niebo wali mu się na głowę. No chyba że ten statek będzie miał czarno-żółte barwy. Co do reszty, zdziwisz się, jak wielu rzeczy po prostu nie zauważają. Wkrótce pokonali szczyt Bariery i niebo znów ukazało się w całości, a nad ich głowami zaświeciło rześkie, czyste jesienne słońce. Allanbridge pomajstrował coś przy sterach i skierował Kołowrót nad pofałdowany teren pełen urwistych wzgórz i sterczących ciężkich kamiennych zębów. Miejsce to wyglądało niemal tak, jakby fala magmy próbowała zatopić Niziny na zawsze, ale zastygła w rumowisko kamiennej piany. Tynisa właśnie przyglądała się podskakującym i kołyszącym się cieniom, kiedy w dole dostrzegła trzy
większe od niej pszczoły, unoszące się z bzykiem nad nierównym gruntem. - A gdzie są ludzie? - zapytała. Ziemia pokryta była roślinnością, ale wyglądała na zupełnie dziką, bez śladu ludzkiego życia. - Wspólnota to złe miejsce, dziewczyno - powiedział Allanbridge. - Galltree mówił mi, że miejscowi uważają, iż jak się mieszka za blisko krawędzi, to dostaje się szmergla. Ale według mnie - skoro większość z nich potrafi latać - to dość dziwne. Może lordowie, książęta, czy kto tam chcesz, rozpuszczają takie pogłoski, żeby wybić ludziom z głowy pomysły o przenosinach gdzieś indziej, co? Wkrótce Kołowrót wolno przesunął się nad nieregularne poletka z bruzdami orki. Niektóre były zniekształcone z powodu kształtu podłoża, ale nieco dalej to podłoże dostosowano do upraw. Wszystkie wzgórza z ich perspektywy wyglądały jak koncentrycznie rozchodzące się koła. - Tam - podpowiedział Allanbridge. - Widzisz tam? - Co to takiego? Tynisa dostrzegła na wprost grupę budynków, ale tak niewielką, że nie mogła świadczyć o istnieniu tu jakiejś bardziej zaawansowanej cywilizacji. - To Suon Ren, dziewczyno. - Przecież to wioska. - To jest Suon Ren - powtórzył Allanbridge. - W tej krainie takie miejsce uznawane jest za centrum handlu i kultury. Z tej odległości trudno było mieć pewność, ale stały tu wyłącznie trzy kamienne budowle. Poza tym na wzgórzu wznosił się niesamowity, wysoki na cztery piętra budynek, w większości wykonany z drewna lub w ogóle pozbawiony ścian. Wieńczył go dach, z którego kaskadami opadały poskręcane pędy winorośli i innych pnączy, sięgające aż do połowy jego wysokości. Dodatkową zabudowę stanowiły oddalone od siebie budyneczki ze spadzistymi dachami, które stały jednak na tyle daleko od siebie, że można było uznać je za kolonię pustelników. Na północy srebrzyły się w słońcu dwie strużki, najwyraźniej wody, tyle że zbyt proste, by mogły być wytworem natury. Po jednej z nich sunęła wolno i bez żagla jakaś długa łódź. Allanbridge zaczął sprowadzać Kołowrót w dół, wyłączając nakręcaną maszynerię i pozwalając, by kil statku niemal ocierał się o spłaszczone szczyty wzgórz. W końcu zrobił coś, co wstrząsnęło wnętrznościami statku, i wkrótce stanęli w miejscu. Awiator patrzył przez chwilę na dziewczynę, a na jego twarzy współczucie walczyło o
lepsze z niechęcią. W końcu westchnął, najwyraźniej chcąc wykonać ruch, którego, jak się spodziewał, pewnie pożałuje. - Lecę na północ. Słyszysz, co mówię? Nazywają to miejsce Miasteczkiem Siriell. I zapewne ani Felipe Shah, ani jego ludzie nie chcieliby się w nim znaleźć. Na północ stąd rozciąga się kraj bezprawia - czy też obowiązuje tam jedno prawo, prawo Siriell, a z niej żadna szlachcianka czy inna księżniczka. Tynisa nawet nie starała się ukryć pogardy. To z pewnością ci sami ludzie, z którymi walczyła rodzina Salmy, wrogowie Wspólnoty jeszcze sprzed pojawienia się tu Imperium. Ale mistrz Allanbridge musi mieć swój zysk, czy o to chodzi? - Słuchaj no... - Allanbridge wyciągnął zwój oraz kałamarz i zaczął pospiesznie szkicować niezgrabną mapę. - Tutaj jesteśmy my, tam Suon Ren... kanały, widzisz je tam na północy... wzgórza... las, tylko z grubsza, żeby zaznaczyć. Nie ma tu dróg, ale jeśli będziesz trzymać się tego kursu - wykropkowanej linii na mapie - wkrótce zobaczysz Miasteczko Siriell. Nie można go nie zauważyć. Wcisnął jej prowizoryczny rysunek, jakby dawał tajną broń, tak że jej dłoń odruchowo powędrowała do rapiera. - Będę robił tam interesy, a potem odwiedzę kilka znanych miejsc w okolicy i wrócę po towar, o którego zabranie mnie proszono. Później znikam. Kieruję się do Kolegium i nie będzie mnie tutaj przynajmniej przez pół roku. Kiedy wciąż zdawała się nie rozumieć, co chciał jej powiedzieć, westchnął potężnie. - Będziesz zapewne chciała wracać. Ta cała Wspólnota to dom wariatów. Jeśli tak, znajdziesz mnie w Miasteczku Siriell i zabiorę cię do domu. I może żadne z nas nie będzie chciało wspominać o tej całej wyprawie. - Ja nie mam zamiaru wracać - oświadczyła stanowczo. - Tylko mówię. Kiedy w końcu wzięła od niego mapę, Allanbridge cofnął się o krok, co najwyraźniej miało oznaczać, że swoje zadanie uważa za zakończone. Kilka chwil później Tynisa stała na ziemi Wspólnoty, a Kołowrót ginął w przestworzach niby zjawa ze snu. * Ruszyła pewnym krokiem w stronę Suon Ren, wbijając wzrok w trzy kamienne budynki, które stłoczyły się razem jakby gotowe na atak dzikusów. Kiedy podeszła, mogła skorygować swoje początkowe wrażenie. Tutejsze domy były delikatnej konstrukcji i
wyglądały tak, jakby mocniejszy wiatr potrafił je zdmuchnąć z powierzchni ziemi, ale jednocześnie było widać, iż stały tu od dłuższego czasu. W tej jednej chwili była przybranym dzieckiem żukowców, zrodzonym wśród kamieni, cegieł i kafli, pośród odlewni, fabryk i tętniącego życiem przemysłu, ale nagle jakiś wewnętrzny głos kazał jej zbudzić się z tej wizji i wówczas spojrzała na Suon Ren tak, jak życzyliby sobie tego jego budowniczowie. To prawda, pełne gracji budowle Wspólniaków zostały skonstruowane z drewna, ale zarazem w sposób niezwykle kunsztowny i wymagający niemałych umiejętności. Każda z nich przypominała pudełko-łamigłówkę z przesuwanymi ścianami, których ruchem nie rządziły żadne ograniczenia. Wszystkie dachy, o pojedynczym skosie, nachylone były w tę samą stronę, jakby całe miasteczko stanowiło pole słoneczników szukających słońca. I wtedy to zobaczyła, choć nie potrafiła ubrać tego w słowa. Zobaczyła świat, w którym niegdyś żył Salma. Największy z trzech kamiennych budynków musiał być samozwańczą ambasadą Niżowców, tam więc skierowała pierwsze kroki, czekając, aż któryś z miejscowych w końcu ją zaczepi. Wiedziała, że Wspólnota izolowała się na własne życzenie! Wiedziała, że nie jest to społeczeństwo pozbawione militarnego kunsztu. W każdej chwili spodziewała się uskrzydlonych napastników gotowych spaść na nią z nieba i ją aresztować. Szła jednak między szeroko rozstawionymi budynkami Suon Ren jak we śnie i nikt nie tylko na nią nie patrzył, ale nawet wszyscy celowo ją ignorowali. Nie była częścią ich świata. Chłopi pracujący na polach, wartownicy na wysokich wieżach, mieszkańcy Suon Ren przechadzający się uliczkami rozmawiali ściszonymi głosami, ale żaden z nich nie zauważał jej obecności. Ambasadora Kolegium zastała przed budynkiem. Stenwold wspominał o tym człowieku, niejakim Gramo Galltree, naukowcu dawno zapomnianym w ojczyźnie, który przebywał tu z misją dyplomatyczną. Był starym żukowcem z białymi strąkami włosów oraz pociemniałą od słońca twarzą naznaczoną upływem czasu. Mógł równie dobrze zajmować się handlem, jak i wykładać na uczelni. W jego ruchach dostrzegła swobodę człowieka o wiele młodszego. Miał na sobie żółtą tunikę do kolan z ciemnozieloną narzutą bez rękawów - strój w stylu ważców. Tynisa nie zbliżyła się do niego od razu. Przyglądała się przez kilka minut, jak plewi niewielki ogród warzywny. W końcu Galltree podniósł wzrok i maskując zaskoczenie jej widokiem, przekrzywił głowę. - Mistrz Galltree? - zapytała i zobaczyła, jak zmienia się, usłyszawszy jej akcent. - Aha, znaczy się sprawa urzędowa? - Ostrożnie oparł grabie o mur ambasady. -
Przepraszam. Mamy tu we Wspólnocie kilka społeczności pająkowców. Pomyślałem więc, że jesteś miejscowa. Proszę do środka. Masz może dla mnie jakieś listy? Zanim udało się jej zapanować nad jego słowotokiem, już wpadł do środka budynku, zmuszając ją albo do pójścia za nim, albo pozostawienia go w spokoju. - A więc jakież to sprawy kazały Zgromadzeniu wysłać cię tutaj? Jego głos dobiegał już z któregoś z pokojów w głębi, kiedy ona dopiero stanęła na progu. Wnętrze ambasady było niegdyś zdominowane przez meble z Kolegium, co kazało jej zastanowić się nad tym, jak imponujące było przedsiębiorstwo Galltree, kiedy zjawił się tu kilkadziesiąt lat temu. Teraz jednak wszystko zostało zepchnięte pod ściany i zgromadzone w jednym kącie, co sugerowało, że żukowiec chciał mieć jak najwięcej miejsca dla siebie. Okna były otwarte na przestrzał, jakby dla zrównoważenia ciężaru kamiennych ścian, zamaskowanych dodatkowo lekkimi zasłonami w beżu i spłowiałej czerwieni. Tynisa odniosła ogólne wrażenie, że Galltree nie przejmował się zbytnio wystrojem wnętrz. Znów się pojawił, tym razem z dymiącym kociołkiem i niewielkim trójnogiem, które ustawił na środku pomieszczenia, jakby zamierzał rozbić tu obozowisko. Usiadł z niebywałą lekkością jak na człowieka w tym wieku i gestem zachęcił ją, by do niego dołączyła. Wszystko w nim, podobnie jak w otoczeniu, było nieco dziwaczne. Nic tu nie funkcjonowało jak powinno, dlatego Tynisa - wyczuwając podskórnie zagrożenie - dla dodania sobie otuchy oparła dłoń na rękojeści rapiera. Kątem oka wypatrywała wszelkich zjaw czyhających na swój czas - własne wątpliwości i lęki w szarych szatach z niewidzącymi oczyma i oskarżycielskimi minami. - Nazywam się Tynisa Maker - zaczęła. - Jestem wychowanką Stenwolda. Skinął przyjaźnie głową, jakby nie oczekiwał niczego innego. - Wiedziałem, że mistrz Stenwold nie zapomni o najdalszej placówce Kolegium. Przesyła jakieś wieści? Wyraz twarzy Galltree był szczery do bólu i Tynisie zabrało nieco czasu, żeby skorygować swoją wypowiedź. Nie była emisariuszką, ale z całą pewnością zapewni sobie wsparcie, jeśli wszyscy będą myśleć, że nią jest. Zanim Galltree nie wspomniał o tym, nawet nie przyszło jej do głowy, by się za taką podawać. - Chciałabym zorganizować audiencję u księcia Shaha - powiedziała. Wyglądał na nieco zawiedzionego, że nie dowie się niczego więcej, ale dość życzliwie skinął głową, napełniając płaskie czarki wywarem z kociołka, po czym wsypał coś do każdej z niewielkiego zawiniątka. - Nie wiem, czy książę Felipe jest w tej chwili u siebie. Przyjeżdża i wyjeżdża od
ponad miesiąca, głównie odwiedzając swych lenników na zachodzie. Napijmy się jednak, a potem możemy przedstawić naszą sprawę. Niech przynajmniej służba pałacowa wie, że jest z nami wysłannik Kolegium. Napój miał konsystencję zupy i zaskakująco bogaty oraz wykwintny smak. - To kadith - wyjaśnił Galltree. - Bardzo popularny wśród możnych. Bo widzisz, pani, każdy warzy go po swojemu z różnymi ziołami i trawami. To całkiem dobry towar do wymiany między prowincjami. - Widząc, że dziewczyna marszczy czoło, wyciągnął w jej stronę swoje zawiniątko. - Widzisz, pani, larwy budują swoje domy z roślin, które im się podsunie, więc smak z jednego stawu różni się od innego. - Och, caddis - powiedziała i nagle zrozumiała. Nie poznała napoju dlatego, że był niezwykle dobry. Zanotowała w myślach, że żukowcy powinni go importować, ale potem przypomniała sobie, że nie ma zamiaru wracać do Kolegium. Szli między szeroko rozstawionymi budynkami Suon Ren mijani przez miejscowych, którzy ją ignorowali całkowicie i ledwo dostrzegali samego Galltree. Tynisa wyczuwała ich zadowolenie, bo wszystko wokół nich stanowiło część wspaniałego i niezmiennego wzoru, jaki przetrwał stulecia - układu, na miejsce w którym musi sobie jeszcze zasłużyć. Wśród przechodniów połyskiwał i tańczył fantazmat Salmy, choć raz drażniąc się z nią bez upuszczania krwi. Wspólniacy spacerowali, medytowali bądź pisali, ćwiczyli się w strzelaniu z łuku lub też podrywali w górę na błyszczących skrzydłach. Prawie z sobą nie rozmawiali, jakby to, co warte było powiedzenia, zostało już gruntownie omówione przez dziadków ich dziadków. Poza jednym mężczyzną, walącym zawzięcie młotem kowalskim w kuźni na obrzeżach miasteczka, najgłośniejsze tutaj wydawały się dzieci, które bawiły się między budynkami w berka. Tynisa uśmiechnęła się na ten widok, aż usłyszała, jak jedno z nich krzyczy do drugiego: - Jesteś osowcem! Osowiec! - Wojna nie sięgnęła aż tak daleko, prawda? - zapytała Galltree, uświadamiając sobie jednocześnie, że jej wiedza na temat geografii Wspólnoty ziała pustką. - Rzeczywiście, nie sięgnęła - odparł. - Ale wielu poddanych księcia Felipe wyszło jej na spotkanie. Wspinali się teraz na wzgórze prowadzące do zamku i Tynisa zaczynała dostrzegać szaleństwo pierwotnego zamysłu budowniczego tego miejsca. Budowla nie miała połowy ścian, choć i tak jakoś trzymała się skały. Nie była otwarta ze wszystkich stron, ale pominięcie ich dużych fragmentów pozwalało na zajrzenie do środka i wejście do wnętrza w
kilku miejscach. Pędy winorośli, opadające zieloną grzywą z czegoś, co wydawało się ogrodem na dachu, nieco ją osłaniały, ale także idealnie dopasowywały się do jej kształtu. Tak więc zaglądając do zamku, Tynisa doświadczyła wrażenia podobnego do zawrotu głowy doznawanego na skraju urwiska, gdyż jej orientacja w przestrzeni była stale zaburzana. Gramo zatrzymał się gwałtownie, a ona nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Dopiero po chwili odgadła, że kolejne kilka kroków zaprowadziłoby ich już do wnętrza, wydzielonego granicą, której zupełnie nie dostrzegała. - Czy my... Jest tu jakiś dzwonek albo kołatka? - zapytała. - Czekamy - powiedział Gramo. - Musisz, pani, wiedzieć, że Wspólniacy nigdzie nie śpieszą się tak, jak żukowcy z Kolegium. Widziała ludzi kręcących się w głębi budynku, którzy - jak zgadywała - stanowili pałacową służbę zajętą swoją pracą, ale żaden z nich ich nie dostrzegał. Najwyraźniej niewidoczne ściany pałacu stanowiły dla nich jakąś przeszkodę. Gramo usiadł z nieznacznym skrzypnięciem stawów. - Ach, ale we Wspólnocie nie uznaje się też bezczynności. Wolny czas poświęca się refleksji i medytacjom nad życiem. Na samą myśl o tym Tynisa poczuła gorycz w ustach. Nie mam potrzeby zagłębiania się w takie sprawy. Najmniejszej. - Ciekawe, w jaki sposób można się tu bronić w razie wojny - stwierdziła, by złagodzić palącą ciszę. - Och, to nie jest zamek w znanym nam tego słowa znaczeniu - przyznał Gramo. - To nowy dom księcia Felipe wzniesiony po pożarze rodowej siedziby. We Wspólnocie zmiany są rzadkością. Ale to jest nowa... interpretacja, że tak powiem, ich architektury. Obawiam się też, pani, że kamienne zamki nie wypadłyby lepiej pod tym względem niż ten. I chyba o to tutaj chodzi. Rozległ się trzepot skrzydeł i jakiś ważec wylądował o kilka metrów od nich. Był to szczupły mężczyzna z wysokimi kośćmi policzkowymi, o zapadniętych policzkach i stalowoszarych włosach. Kiedy się zbliżał, nic w sposobie jego poruszania się ani w postawie nie zdradzało jego wieku. Był ubrany w tunikę i narzutę, podobnie jak Gramo, ale w kolorach zieleni i błękitu i ze znacznie lepszej jakości jedwabiu haftowanego złotem. Tynisa myślała przez chwilę, że to pewnie sam książę. - Seneszalu Lioste - przywitał go Gramo. - Wyświadczasz mi wielki zaszczyt swoją obecnością. - Ambasadorze - odparł seneszal ani ciepło, ani chłodno, jakby oznajmiając tylko fakt