Podziękowania
Ci sami giganci, po których ramionach drapałem się w górę podczas pracy nad
poprzednimi tomami, wspierali mnie również bardzo mocno w pracy nad tą książką: Annie,
moja żona, Simon Kavanagh, mój agent, Peter Lavery, redaktor serii, oraz wszyscy pomocni
pracownicy wydawnictwa Tor. Chciałbym również podziękować Keris McDonald za
rozwiązanie taktycznego dylematu związanego z Drugą Armią w akcji tej książki.
Na tym jednak etapie, kiedy seria zbliża się do końca, czasami mam wrażenie, że
najgoręcej powinienem podziękować samym postaciom, które już teraz piszą duże fragmenty
akcji bez konieczności mojego udziału. Nagroda, jaka je za to spotyka, jest nazbyt często
ostateczna.
Niniejszą książkę dedykuję
pamięci Roberta Holdstocka,
jednego z prawdziwych mistrzów.
Obsada główna
Siły Kolegium
Stenwold Maker - mistrz wojny
Jodry Drillen - przewodniczący Zgromadzenia
Taki - solarnejska pilotka
Elder Padstock - naczelnik Kompanii Makerowych
Kymene - dowódczym sił wolnych Mynejczyków
Eujen Leadswell - założyciel Kompanii Akademickiej
Laszlo - muszec, były pirat na Prądośmigłym
Straessa „Skakuna” - żołnierz kompanii Zimny Głaz
Gerethwy - wijowiec, żołnierz kompanii Zimny Głaz
Sartaea te Mosca - muszyna, wykładowczyni w Kolegium i uzdrowicielka
Averyk - osowiec, żołnierz kompanii Zimny Głaz
Madagnus - naczelnik kompanii Zimny Głaz
Remas Boltwright - naczelnik kompanii Ulica Wierności
Willem Reader - rzemieślnik lotniczy
Tomasso - muszec, pirat
Castre Gorenn - ważka, żołnierz kompanii Zimny Głaz
Jons Allanbridge - awiator
Helmess Broiler - członek Zgromadzenia, sympatyk osowców
Termes - vekkeński dowódca
Sprzymierzone siły Imperium
generał Tynan - Druga Armia
Mycella z rodu Aldanraelich - przywódczyni pająkowców
pułkownik Cherten - Wywiad Wojskowy/Rekef
major Oski - muszec, Korpus Inżynieryjny
kapitan Emain - pomocniczy, żukowiec, Korpus Inżynieryjny
kapitan Bergild - awiatorka, dowódca Korpusu Powietrznego
Jadis z rodu Melisandyr - gwardzista Mycelli
Morkaris - adiutant najemników
kapitan Varkir - Czerwona Straż
kapitan Nistic - szerszeniec, specjalista
FRONT SARNEŃSKI
Sarneńskie siły sprzymierzonych
strateg Milus
dowódca Sentius
Zerro - muszec, zwiadowca
Balkus - renegat, mrówiec z Sarnu, dowódca sił Pryncypatu
Syale - karaluszec, agentka, ambasador Pryncypatu
Helma Bartrer - członkini Zgromadzenia i mistrzyni Wielkiego Kolegium
Amnon - dawny pierwszy żołnierz Khanaphes
Laszlo - muszec, agent Kolegium
Terastos - ciemiec, doreański agent
Smutek - monarchini Pryncypatu Salmae
Cheerwell Maker - bratanica Stenwolda
Tynisa - mistrzyni broni, pod opieką Makera
Thalryk - osowiec, renegat
Maure - nekromantka mieszanej krwi
Siły imperialne
imperatorowa Seda
generał Roder - Ósma Armia
Gjegevey - wijowiec, doradca Sedy
Tisamon - gwardzista imperatorowej
Esmail/Ostryk - szpieg, Czerwona Straż
Yraea - agent z Tharnu
Tegrec - ambasador z Tharnu
sierżant Gorrec - osowiec, Korpus Pionierów
Icnumon - mieszaniec, Korpus Pionierów
Jons Escarrabin - żukowiec, Korpus Pionierów
Ceremon - modliszkowiec z Nethyonu
Amalthae - modliszka
Argastos - mistyk
Pełna lista postaci znajduje się w glosariuszu na końcu książki.
Dotychczasowe dzieje
Stenwold Maker - niegdyś pojedynczy głos oporu wobec Imperium Os w swym
rodzinnym mieście Kolegium, obecnie wysoki rangą mąż stanu, człowiek, który zniweczył
imperialne plany podboju Nizin, co przyniosło mu tytuł mistrza wojny Przy pomocy lotników
Kolegium oraz zaawansowanych środków technicznych ponownie odegnał Imperium spod
bram swego miasta i rozbił jego powietrzną potęgę, lecz bitwy tej nie można uznać za
całkowicie wygraną. Ósma Armia wciąż zagraża Sarnowi na północy, a Druga Armia, choć
odparta, nie uznała swojej porażki. Co więcej, połowa Nizin pozostaje pod panowaniem
Imperium oraz jego pajęczych sojuszników. Stenwold wiele ryzykował i dużo przegrał;
naraził swoją reputację i zraził sojuszników, mimo to Imperium wciąż wydaje się
niepowstrzymane.
Generał Tynan dowodzący Drugą Armią widzi to wszystko w zgoła odmienny sposób.
Sponiewierany przez panujące w powietrzu siły Kolegium stanął przed dylematem ruszenia
do boju, co doprowadzić może do rzezi tysięcy jego żołnierzy, i teraz bardzo żałuje, że nie
zabił Stenwolda Makera, kiedy miał go w swej mocy. Dwukrotnie stawał przed bramami
Kolegium wraz ze swoimi Trybami i dwukrotnie musiał wrzucić wsteczny bieg. Pierwszy
jego odwrót spowodowała śmierć imperatora i być może nie ma w tym żadnego powodu do
wstydu, ale za drugim razem został sromotnie pokonany. Jego jedynym pocieszeniem jest
fakt, że może przynajmniej dzielić to brzemię ze współdowodzącą, pajęczycą Mycellą z rodu
Aldanraelich, która - będąc niełatwym sojusznikiem - stała się najbliższą powiernicą Tynana.
Cheerwell Maker, bratanica Stenwolda znana jako Che, nie widziała rodzinnego domu
od dawna. Podczas ostatniej wojny z Imperium - tej, która zakończyła się śmiercią imperatora
z ręki modliszowca Tisamona - wzięła pośrednio udział w magicznym rytuale, który ją
przemienił. Niegdyś była pojętną, dzieckiem wieku maszyn, które pogardzało magią. Teraz
nie dla niej są już wytwory rzemiosła. Lecz w miejsce tej umiejętności otrzymała - czy też
odziedziczyła - nową umiejętność obcowania ze światem cudów i magii. Ten szlak zawiódł ją
do starożytnej, walącej się w gruzy Wspólnoty, gdzie uratowała swą przybraną siostrę Tynisę
z rąk okrutnego ducha jej ojca, Tisamona. Po przepędzeniu upiora i zagojeniu się ran Tynisy
Che wraca do domu. Podróżuje w towarzystwie siostry, renegata osowców Thalryka, który -
zanim stał się jej ukochanym - był kochankiem imperatorowej os oraz nekromantki półkrwi o
imieniu Maure.
Imperatorowa Seda jest pierwszą kobietą rządzącą żelazną ręką patriarchalnym
Imperium Os oraz chwilowo najpotężniejszą istotą na świecie. Seda jednak skrywa tajemnicę:
świat jej osowych pobratymców jest jedynie fasadą skrywającą przenikniętą magią przeszłość
o nieznanej głębi. Wziąwszy udział w tym samym rytuale, który pozbawił pojętności Che
Maker, została dotknięta tą samą klątwą i stała się stworzeniem sekretnego świata
niepojętnych. Ale w odróżnieniu od Che z radością powitała swą nową naturę i wykorzystuje
ją do swych celów, podobnie jak to uczyniła z całym Imperium. Za późno jednak odkrywa
fakt, że jest nierozerwalnie połączona z Che - dzieli z nią schedę po magicznym świecie i
wraz z żukczanką siedzi na tym samym tronie. Teraz, gdy widzi w Che jedyne prawdziwe
zagrożenie dla swej mocy, szuka źródeł magicznej siły, żeby zniszczyć rywalkę i zagarnąć
tron dla siebie. Jej pierwszym krokiem było zawładnięcie duchem Tisamona, wygnanego
niedawno z umysłu Tynisy, i wskrzeszenie go jako strażnika.
Straessa, zwana też Skakuną z powodu mieszanki krwi, nic sobie nie robi z magii ani
też z knowań odległej imperatorowej. Nawet czyny generałów i mistrzów wojny obchodzą ją
mniej niż przetrwanie zawieruchy wraz z przyjaciółmi. Nie tak dawno jeszcze była studentką
Wielkiego Kolegium i jej decyzja, by wstąpić w szeregi kompanii Zimny Głaz, wciąż
wywołuje u niej mieszane uczucia, zwłaszcza że musiała stawić czoło Drugiej Armii w
katastrofalnej bitwie, której koleje mogły odwrócić wyłącznie siły powietrzne Kolegium.
Ucierpiała na tym jej znajomość z młodym naukowcem Eujenem Leadswellem, gdyż ten nie
aprobuje jej wojskowych ambicji, jednocześnie tworząc własną, pozbawioną wsparcia
Kolegium Kompanię Akademicką, by - jak podejrzewa Straessa - udowodnić jej, że on
również może być żołnierzem. Bo jej zdaniem Eujen nie nadaje się do tego, podobnie jak jego
przyjaciele: adept rzemiosła Gerethwy oraz zbuntowany osowiec Averyk. Ponieważ jednak
Druga Armia wciąż stacjonuje w pobliżu miasta, żołnierze są teraz Kolegium najbardziej
potrzebni.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Wrota zieleni
Polegliśmy, lecz powstaniemy z popiołów.
motto ruchu oporu wolnych Mynejczyków
Prolog
Nigdy nie widział morza, lecz olbrzymia połać zieleni w dole była bliska jego
wyobrażeniu o nim.
W domu, w Imperium, nie było takich lasów, osowcy ich nie potrzebowali. Takie knieje
dawały tylko schronienie tym, którzy prowadzili działalność wywrotową, oraz niższym
rasom. W Imperium zaś drzewa sadzono w schludnych rzędach, gotowych na spotkanie
topora i piły.
Hanto ta niekończąca się, poruszana wiatrem zielona czapa przypominała tylko wojnę
we Wspólnocie - był na tyle dorosły, że mógł być świadkiem jej końca. Na północy jest tyle
nieużytków, ugorów i gęstych lasów, w których czaili się modliszowcy. Zostali jednak rozbici
przez armie imperatora posuwające się po raz pierwszy w tym kierunku.
Ale tak było tylko za pierwszym razem. Później armie zniszczyły wszystkie zarzewia
uporczywego oporu ogniem i żelazem, machinami wojennymi oraz dzięki sprytnej infiltracji
Korpusu Pionierów. I na tym właśnie polegała rola Hanto. W trakcie tamtej wojny był jeszcze
chłopcem. Teraz zaś weteranem, a armia wezwała go, by podjął nowe wyzwanie.
Zbyt długo leciał nad tym bezkresnym oceanem zieleni, osiadł więc lekko na wierzchu
tego kobierca, wciąż bez żadnych użytecznych informacji, które mógłby zanieść swoim
panom. Przykucnięty w cieniu liści rozglądał się po okolicy z napiętą w gotowości cięciwą
łuku. Nie był to pukołuk, bo Hanto by sobie z nim nie poradził jako należący do niepojętnej
mniejszości wśród muszców. Kusze i inne sprzęty nowoczesnej wojny były dla niego
niedostępne. Za młodu miał ciężkie życie. Musiał znosić drwiny i odbijał się od zamkniętych
drzwi, choć teraz dostrzeżono też plusy jego słabości: w takich miejscach jak ten starożytny
las niepojętnych, który od wieków pilnie strzegł swych tajemnic, jego pojętni kamraci nigdy
nie zawędrowaliby tak daleko, nawet przy wszystkich swoich umiejętnościach. Wymagało to
wtopienia się w otoczenie, a każdy pojętny wyróżniałby się tu od razu z powodu wpływu
stuleci złowrogiego postępu.
Nie żeby Hanto czuł się tutaj jakoś szczególnie dobrze. Królowało tu zło, czuł to w
kościach. Było to miejsce magiczne.
Całe życie śmiał się z wiary w takie gusła, na wszelki wypadek zawsze nieco głośniej
niż koledzy, by ukryć fakt, iż w głębi duszy wie, że to wszystko prawda. Jego matka szeptem
ostrzegała go od najmłodszych lat, by trzymał się z dala od takich miejsc. Żałował więc, że
nie mógł się wywinąć od tego zadania, ale Ósma Armia bardzo potrzebowała zwiadowców
wśród tych drzew.
Trudna sytuacja militarna nie ułatwiała Hanto zadania. Informacje, których zwykły
zwiadowca nie był w stanie zebrać, wymagały jego specjalnych umiejętności. Dumna Ósma
generała Rodera bezwzględnie i błyskawicznie posuwała się na zachód. Myna została rzucona
na kolana dzięki ich przewadze technicznej. Helleron rozłożył swe uda niczym portowa
dziewka, a po lasach Sarneńczyków i Reducie Malkana zostały tylko zgliszcza. Roder bardzo
szybko zapisywał się na kartach historii jako jeden z najwspanialszych generałów, jakich
kiedykolwiek wydało Imperium. A potem... co? Potem obeszli południowy kraniec puszczy,
odpierając wściekłe ataki czających się w ostępach leśnych modliszowców, ale wciąż mocno
parli w stronę samego Sarnu, jednego z dwóch najważniejszych miast Nizin. No i...
zatrzymali się. A nawet nieco się cofnęli, jakby na horyzoncie pojawiła się armia, z którą
także generał Roder nie miał ochoty zadzierać. Rozbili obóz i zalegli. I wszyscy wiedzieli,
dlaczego tak się stało, najwyraźniej z wyjątkiem samego Rodera.
Niektórzy mówili, że ma to coś wspólnego z rozwojem wypadków na południu. Spora
liczba uchodźców twierdziła, że Druga Armia pod wodzą generała Tynana został odepchnięta
od Kolegium i poniosła duże straty. Tryby, jak o niej mówiono, połamały swoje zęby na
twardych murach żukowego miasta. Ale co konkretnie się tam stało, trudno było już
stwierdzić. Niektórzy mówili, że pająkowi sojusznicy Tynana zdradzili go, choć to przecież
nie dziwota, gdy weźmie się pod uwagę reputację, jaką cieszyła się owa nacja. Inni
sugerowali, że Wielka Armia Aldanraelich - czy jak ich tam zwą - wciąż trzymała się Drugiej
w polu, a ich zdrada pozostawała bez kary. Hanto podsłuchał, jak awiatorzy opowiadali, że to
Kolegium wygrało wojnę w powietrzu i zmiotło pilotów Tynana. Dlatego zatrzymanie się
armii Rodera miało w tym kontekście pewien sens: było raczej mało prawdopodobne, aby
kolumna wojsk kolegiackich nagle zaatakowała Rodera od południa, z flanki, ale niebo na
pewno mogło się nagle zaroić od żukowych ortopterów.
To radosna myśl - Hanto rozważał wszystkie za i przeciw. Być może o wiele
radośniejsza niż plotka, że błyskawiczny postęp wojsk Rodera został wstrzymany rozkazem.
Że sama imperatorowa wysłała jednego z tych typów z Czerwonej Straży - bezczelniejszych i
bardziej niebezpiecznych niż stara tajna policja Rekef - który nakazał całej armii cofnąć się i
rozbić obóz. Z jakiego powodu miałaby to zrobić? A czy imperatorowa musi się przed tobą
tłumaczyć, żołnierzu? Nie? No właśnie.
Mimo wszystko Roder wciąż robił, co mógł przy tak ograniczonych możliwościach.
Walka wkrótce się rozpocznie. I choć bez wątpienia generał wolałby, żeby odbyła się bliżej
wrót Sarnu, i tak miał zamiar przygotować się na jej nadejście. Stąd obecność w tym miejscu
Hanto, który teraz tkwił niczym drobinka w przepastnym zielonym oku kniei.
Gdzieś tam mrówcy z Sarnu się szkolą, bez wątpienia, bo to dobrzy żołnierze, choć nie
dorównują imperialnym sprzętem, mobilnością ani wyobraźnią. Hanto mógł się założyć o
dwumiesięczny żołd, jaki będzie wynik tego starcia, nie uroniwszy nawet kropli potu ze
strachu przed przegraną. Ale Sarn miał też sojuszników, którzy mieszkali właśnie w tym
miejscu.
Modliszowcy... To barbarzyńskie i przesądne dzikusy, ale nikt nie mógł powiedzieć o
nich, że nie są niebezpieczni. Hanto wiedział, że Druga Tynana co chwila potykała się z nimi
na południowym wybrzeżu i niszczyła całe połacie ich rodzinnego lasu, drzewo po drzewie.
Tutaj zaś podobno mieszkało ich znacznie więcej - całe dwa szczepy niewidoczne pod
zielonym parasolem, zorganizowane, lotne i śmiertelnie niebezpieczne.
Pionierzy wyruszyli całą grupą. Było jasne, że Roder aż się pali, by wysłać żołnierzy w
zabójczą plątaninę drzew, gdzie mieli zdławić niewidocznego przeciwnika. Każdy strzęp
informacji, który byli w stanie przynieść zwiadowcy, był na wagę złota i mógł ocalić wiele
istnień osowców.
Tylko że nie było to takie proste i Hanto wiedział dlaczego. Większość pionierów nie
miała dostatecznej wiedzy. Należeli przeważnie do pojętnych albo też niepojętnych, którzy
tak bardzo odcięli się od swych korzeni, że stali się głusi na głosy natury. Hanto widział z
tuzin warowni modliszowców we Wspólnocie, ale w niczym nie przypominały tych tutaj.
Skrzętnie unikał w myślach słowa „zło”, ale nie było to miejsce radosne. Ten las pożerał
pionierów na śniadanie, bo mieszkali w nim nie tylko ludzie i nie tylko bestie o morderczych
skłonnościach. Roder chciał, żeby kreślili mapy, ale Hanto wiedział, że nie można narysować
planu takiego miejsca, podobnie jak nie da się skatalogować umysłu szaleńca.
Knieja przemawiała do niego. Kiedy usłyszał ten szept po raz pierwszy, zaczął żałować,
że zignorował ostrzeżenia matki. Żałował, że nie wierzył w magię. Teraz przemawiała do
niego, a czasem wymawiała też jego imię.
Był weteranem, który miał zadanie do wykonania. Nie osowcem, choć właściwie był
żołnierzem Imperium. Dotarł aż tutaj, dalej niż którykolwiek z pionierów, w poszukiwaniu
śladów osadnictwa modliszek, ruchów wojsk i sarneńskich mrówców już wyglądających zza
drzew, szukając charakterystycznych elementów terenu i punktów odniesienia dla
kartografów z Korpusu Wywiadu. Teraz jednak miał wrażenie, że topografia tego lasu
skręcała się i wiła niczym robacze gniazdo za każdym razem, kiedy tylko się odwrócił.
Postanowił wracać, ale dostrzegł coś podczas ostatniego przelotu, coś, co wyglądało jak
budynek. Wystarczył strzępek informacji wywiadowczej i będzie mógł stawić się w Ósmej.
Skoro nie był w stanie niczym innym się wykazać, to przynajmniej mógł udawać, że wykonał
swoje zadanie.
Miotany wiatrem namiot zieleni stanowił wyzwanie dla szukających drogi, postanowił
więc, że będzie przelatywał z gałęzi na gałąź. Ruszał, kiedy poruszało się drzewo, ze strzałą w
pogotowiu, trzepocząc połyskliwymi skrzydłami w celu zachowania równowagi. Pod
gałęziami zaległa upiorna cisza. Drzewa rosły tu niezwykle gęsto, splecione korzeniami, a
napęczniałe pnie walczyły między sobą o miejsce. Hanto miał na tyle dobry wzrok, że widział
w półmroku, ale i tak ledwo na dziesięć metrów, bo dalej las zacierał szczegóły.
Wszystko wokół niego było zbyt spokojne, zbyt nieruchome. Wolno i nieubłaganie
zwielokrotniało ucisk strachu w żołądku. Znajdź to i w nogi. Ale łatwiej powiedzieć, niż
zrobić. Przeskakiwał z drzewa na drzewo, starając się zachować orientację, a potem
wystrzelał w górę, nad parasol drzew, by jeszcze rzucić okiem z wysokości. Tam, w górze,
smagany wiatrem, czuł, że jest w innym świecie.
Znów zaczął coś dostrzegać. Kamień... Naturalny czy przez kogoś obrobiony? Tak czy
inaczej, było to już coś, jakaś informacja do imperialnych map. Rzucił się w kierunku
kamienia, ale niemal natychmiast stracił go z oczu. Przeleciał nad miejscem, w którym go
widział, lecz teraz wyglądało ono tak samo jak inne. Klnąc jak szewc, wpadł z powrotem w
zieloną otchłań i zanurkował pod powierzchnię, wprost w duszną ciszę.
Zobaczył to. Przez chwilę, kiedy już się przedarł, coś tam stało, nieco dalej, pomiędzy
drzewami. Zobaczył kopiec wielkich kamieni. Czyżby modliszki tak budowały? We
Wspólnocie na pewno nie. Kurhan wyglądał na antyczną budowlę, popękaną i porośniętą
mchem. Może to jakiś fort, twierdza starożytnych modliszowców? No to już był jakiś
konkret, o którym można było zameldować przełożonym.
Hanto poszybował wolno w stronę budowli, wypatrując zasadzki lub sieci albo też
jakiegokolwiek ruchu, który nie był ruchem samego lasu. Wciąż dostrzegał tylko urywki
obrazu tego miejsca. Gubił je i nie był zadowolony, gdy uświadomił sobie, że dzieje się tak
nie na skutek jego przemieszczania się, lecz zmiany pozycji kopca bądź też otaczających go
drzew. Magia. Ale jego zwierzchnicy nie zaakceptowaliby jej jako wystarczającego
wyjaśnienia jego niepowodzenia.
Głucha cisza wokół była niczym stojąca w miejscu groza. Nawet nie słyszał świstu
wiatru, który tam, na górze, był szczególnie dokuczliwy.
Już. Widzi.
Zamarł. Po raz pierwszy mógł dokładnie przyjrzeć się budowli i dopiero teraz
uświadomił sobie, że ten nieustanny szept, cichutki wewnętrzny głosik, który starał się za
wszelką cenę ignorować, nawoływał go cały czas właśnie stąd.
I ten głos miał swoje imię. Nazywał się Argastos.
Hanto zobaczył teraz to miejsce w całej okazałości i przeszedł go zimny dreszcz, bo
mógł przysiąc, że nie był to fort, nie była to siedziba żywych istot, lecz kurhan. Grobowiec.
Dość tego, to było ponad jego siły. Zamelduje, że jest tu coś, i jego przełożeni muszą
się tym zadowolić, ponieważ on nie miał zamiaru zostać tu ani chwili dłużej.
Odwrócił się, usłyszał trzepot skrzydeł i czyjeś kolczaste ramiona pochwyciły go w
powietrzu jednym płynnym ruchem. Ostatnią rzeczą, jaką widział w życiu, był obraz
olbrzymich chłodnych i inteligentnych ślepi oraz nieuchronnie zbliżających się żuwaczek
wielkiej szczęki.
Jeden
Patrzeć w las to jakby wpatrywać się w serce czasu.
Ciemność pomiędzy tymi drzewami nie zmieniła się od wieków. Nie tknęły jej
rewolucje ani też zajęci swoimi sprawami pojętni wraz ze swymi maszynami. W tych
przepastnych zielonych głębinach wciąż obowiązywały stare zasady, a żyjący w nich
mieszkańcy wciąż polowali za pomocą łuku i dzidy i zbierali wszystko, co oddawała im
knieja. Czasami to na nich polowały wielkie bestie, od których wzięli swe miano - dzikich,
wolnych modliszkopodobnych. I walczyli. Doskonalili swe umiejętności od najmłodszych lat,
ćwicząc fechtunek między sobą i w potyczkach ze światem. Choć pojętni zapalili jaskrawe
światła w większej części Nizin, ten las był bastionem przedwiecznej ciemności, której
podbój nawet mrówcy uznali za zbyt kosztowny. Pokolenia sarneńskich strategów zwracały
oczy ku tej napawającej lękiem obecności na wschodnim horyzoncie i pokręciwszy głowami,
spoglądali w drugą stronę.
Sama knieja nie posiadała nazwy, czy też raczej miała ją, lecz tak jak w wypadku
wszystkich wielkich sił natury była ona utrzymywana w sekrecie przez niepojętnych. Jedyne
nazwy, jakie kiedykolwiek poznali pojętni, pochodziły od dwóch osad modliszowców
znajdujących się w obrębie drzew: Etheryon na zachodzie i Nethyon na wschodzie. Ich
mieszkańcy przeważnie trzymali się z dala od obcych, choć młodzi Etheryończycy, ciągnący
miarowym strumykiem do Sarnu, na tyle wyłamali się z wiekowej tradycji, że byli gotowi
pobierać opłatę za umożliwienie mrówcom korzystania z ich umiejętności. Ostatnio poszli na
wojnę i pierwsze zmiany wstrząsnęły przedwiecznymi warstwami liści zalegających w tej
kniei.
Gdyby Amnon patrzył wystarczająco długo w te drzewa, poczułby z nimi ulotną
łączność, ścieżkę wiodącą go z powrotem do tych samych prawd, wedle których niegdyś sam
żył, które niosły z sobą szczęście wykonywania posługi, szczęście dowodzenia, szczęście
poznania swego miejsca w szeregu... Jego ojczyzną było starożytne miasto nad rzeką, w
którym przeszłość nadal była wyczuwalna mimo zmian na świecie, a wszyscy synowie i córki
Khanaphes pokornie wykonywali wyznaczone sobie zadania. Przeżył większość życia, nie
zadając sobie w myślach pytań, na które była tylko jedna odpowiedź: „Bo tak jest”. A później
przyszło Imperium i świat, w którym się urodził, został w ciągu kilku żałosnych dni
przemieniony - wszystkie pewniki legły w gruzach. Nie tęsknił za nimi, wtedy jeszcze nie.
Gardził natomiast starymi zasadami, bo zawiodły jego lud. Swoje wygnanie z Khanaphes
obnosił niczym szlachecki tytuł.
Teraz żałował, że nie może cofnąć czasu. Nie miał już dokąd wracać, bo Khanaphes,
nazwane na mapach protektoratem Imperium, w ogóle nie przypominało jego domu z lat
młodzieńczych.
Była też w Kolegium kobieta obeznana z maszynami, mądra i piękna, i dopóki był z
nią, dopóty przeszłość nie miała znaczenia, mogła zniknąć, rozwiana przez suchy pustynny
wiatr. Praeda Rakespear, tak się nazywała, i on kochał ją, a ona jego. Ale osowcy ją zabili,
pozostawiając go na bezludnej wyspie brutalnej rzeczywistości, z której za bardzo nie miał
jak wrócić, bo i do czego.
Kiedy wpatrywał się w modliszkowy las, niemal czuł ową mroczną przeszłość, jaką
pielęgnowały w sobie drzewa, a która była też jego mroczną przeszłością, której cienie
pogłębiało jasne słońce Khanaphes. Bo czyż różne wersje przeszłości w końcu nie zachodziły
na siebie, gdy się zawędrowało odpowiednio daleko z nurtem tej rzeki?
Rozmyślania przerwał mu warkot bezzałogowego sarneńskiego ortoptera, wwiercający
mu się w uszy i równie trudny do zignorowania jak brzęczenie natarczywego komara.
Łączność z odległą przeszłością została brutalnie zerwana. Za plecami miał sarneński obóz, w
którym krzątały się setki śniadych mrówców ubranych w kolczugi, z prostokątnymi tarczami
zarzuconymi na plecy. Wszyscy byli czymś zajęci, a ciężar utrzymania tych sił zbrojnych w
polu spoczywał na barkach ich wszystkich. Gotowali, sprzątali, ostrzyli broń, ćwiczyli
fechtunek, patrolowali, odpoczywali - każdy w pełnej łączności umysłowej z resztą
pobratymców, równie zadowoleni ze swej niepojętności jak Amnon w czasach Khanaphes.
Zazdrościł im.
Imperialna Ósma pod wodzą generała Rodera już raz pokonała ich, burząc Szaleństwo
Malkana, a następnie rozgramiając siły lądowe. Później osowcy szybko ruszyli naprzód, aż
dotarli na południe kniei, gdzie potyczki z wojowniczymi modliszowcami powstrzymały ich
napór. W odróżnieniu od większości miast-państw Sarn znał wartość sojuszników. Stąd ten
obóz na skraju puszczy. Stąd też obecność Amnona, który przybył tu jako strażnik żukowego
dyplomaty, ponieważ nikt nie wiedział, co właściwie należy z nim począć. Mrówcy i ich
sojusznicy planowali następny ruch.
- Ej, wielkoludzie!
Ostrzeżony Amnon nie podskoczył, kiedy drobna postać osiadła na ziemi obok niego w
mgiełce skrzydeł, która zniknęła, kiedy tylko stopy muszca dotknęły ziemi.
- Ale wrócisz za chwilę do nas?
Amnon rzeczywiście był dużym mężczyzną. Przybysz ledwo sięgał mu do pasa.
- Wrócić do was? - Amnon pomyślał, że w słowach muszca tkwi jakieś ukryte
znaczenie, wiążące go z mroczną, niezmąconą niczym przeszłością zalegającą wśród tych
drzew.
- No. Bo ona zaczyna znów się denerwować. Ciągle tylko o tych modliszkach. Nie
wiem, dlaczego w ogóle chciała tu przyjść, skoro tak dziwnie czuje się w ich towarzystwie. A
może właśnie dlatego się zjawiła. - Muszec rzucił okiem na zacienioną knieję. - Straszno, co
nie? - zawyrokował.
Podczas podróży z Kolegium Amnon stwierdził, że jego towarzysz jest niezwykle
kłopotliwym kompanem, gdyż jego niezmiennie dobry humor nie pasował zupełnie do
nastroju Amnona. Chociaż może raczej „przeważnie kłopotliwym”, takie uwagi jak ta wciąż
bowiem wywoływały mimowolny uśmiech na obliczu Amnona.
- Serca nie masz, Laszlo. Jesteś zbyt pojętny.
- Jesteś tak samo pojętny jak ja - odparował Laszlo. - Ale poważnie, Helma Bartrer
znów patrzy tak jakoś dziwnie, a ten ciemiec bez twojego niezwykle trzeźwego i nadmiernie
poważnego spojrzenia za chwilę zmaluje coś głupiego.
Amnon mruknął i odwrócił się od mrocznych drzew. Od śmierci Praedy tkwił w nim
ołowiany kolec, a on czasami myślał, że powinien się go trzymać i zapomnieć o reszcie
świata. Ale Laszlo najwyraźniej stanowił odtrutkę na tego rodzaju pomysły, a jedynym
sposobem na trwałe zakneblowanie tego małego gadatliwego drania było zabicie go na
miejscu. Czy też może przypomnienie mu o jego własnych problemach.
- Udało ci się? - zapytał cicho i przez chwilę wydawało mu się, że zdołał wykrzesać
nieco powagi z muszca.
- Nie, jeszcze nie, ale nie pojawił się jeszcze szyper z Sarnu, a założę się, że wciąż z
nim jest. Taką przynajmniej mam nadzieję.
Laszlo był członkiem delegacji z Kolegium o zupełnie innym zadaniu, o czym wiedział
tylko Amnon. Nie chodzi o to, że był szpiegiem - czy też raczej szpiegiem dla innych sił niż
Kolegium. Jego wyprawa jednak miała jeszcze inny cel.
Wrócili do obozu, czemu towarzyszył dziwny ciąg zdarzeń. Mrówcy gładko schodzili
im z drogi, bo każdy był informowany o ich nadejściu przez tuzin innych oczu i wolał usunąć
się z linii marszu tym niezgrabnym i zamkniętym w sobie cudzoziemcom. Laszlo i Amnon
mogliby wbiec wprost w gęstą ich ciżbę i nawet nie zahaczyć nikogo łokciem.
Modliszowcy byli inni. Kiedy ich ścieżki się przecinały, Amnon i Laszlo zatrzymywali
się, by przepuścić dumnie kroczących miejscowych. To prawda, że Etheryończycy przywykli
do obcych z powodu bliskości Sarnu, ale to był ich dom i przejść przed ich nosem oznaczało
rzucić im wyzwanie. Oficjalny sojusz między niepojętnymi i pojętnymi był stosunkowo
młody - nikt nie miał ochoty testować jego trwałości.
Wszyscy modliszowcy byli wysocy i poruszali się z gracją. Każdy z nich był też
uzbrojony, nawet najmłodsi i najstarsi, którzy wyszli z lasu. Bladzi, o ostrych rysach,
spoglądali na wszystkich, którzy nie byli z nimi spokrewnieni, z protekcjonalnością. To oni
byli panami bitwy, to ich stal w imię ich ćmowych mistrzów niegdyś rządziła Nizinami. I
choć pięć stuleci postępu zmiotło ich świat poza granicami Etheryonu z powierzchni ziemi,
ich zachowanie w najmniejszym stopniu nie zdradzało świadomości tego.
Jak to zauważył Laszlo, Helma Bartrer, członkini Rady i mistrzyni Kolegium, była
wiecznie niespokojna. Za każdym razem, gdy jej wzrok spoczął na modliszowcu lub jakimś
ciemcu, robiła się nerwowa. Amnon z początku myślał, że to efekt strachu, co byłoby raczej
dziwne u niewiasty, która zgłosiła się do tej misji na ochotnika, ale teraz zaczął podejrzewać,
że jest to wynik ciekawości badacza, jakby Bartrer siłą powstrzymywała się przed
umieszczeniem każdego modliszowca w szklanym pojemniku z preparatem do dalszych
badań. Wiedział, że była członkiem wydziału historii Kolegium, który miał za uszami bardzo
wiele grzeszków.
- Aha, aha. - Machnęła w ich kierunku od niechcenia, kiedy się zbliżyli. - Dobra, w
samą porę. Myślę, że niedługo ruszamy.
Była potężną ciemnoskórą kobietą o budowie mocnej jak wszyscy żukowcy, za to na jej
nosie spoczywały okulary w delikatnych oprawkach. Włosy najczęściej upinała w kok, a jej
oficjalna kolegiacka szata ciągle wyglądała na białą pomimo mieszkania w namiocie. Teraz
obok niej stał mężczyzna o podobnym wzroście, ale szczuplejszy, o szarej cerze i białych,
niewidzących oczach - ambasador ciemców z Doraxu. Nosił zapewne jakieś imię, ale Amnon
jeszcze go nie poznał, i był ubrany bardziej jak zwiadowca niż dyplomata - w utwardzany
skórzany kirys pod luźną szarą szatą oraz pas z nożami do rzucania przewieszony przez
wąską pierś. Helma Bartrer była szczególnie nerwowa w kontaktach z ciemcami. Amnon nie
byłby więc w ogóle zdziwiony, gdyby się okazało, że właśnie przeprowadza wiwisekcję na
tym egzemplarzu dla potomności.
- A więc przyjechał już ten Sarneńczyk? - zapytał niecierpliwie Laszlo.
- Ten strateg? Właśnie przybył, tak mi się wydaje - potwierdziła Bartrer. - I mistrz...
mówi mi, że lada chwila spodziewamy się delegatów z Nethyonu.
Ciemiec, którego Bartrer uporczywie nazywała „mistrzem...” w celowej próbie
wyłuskania z niego jego imienia, nieznacznie skinął głową.
- Mówi, że to znak, jak groźnie się zrobiło, skoro Nethyończycy w końcu kogoś
przysłali - ciągnęła Bartrer. - To samotnicy, nawet jak na modliszowców.
- W takim razie zostanę doceniony - stwierdził Laszlo. - Mam oficjalną sprawę, którą
muszę załatwić dla Stena Makera. Nie obrazisz się, jak zniknę na chwilę?
Bartrer spojrzała na niego znad okularów.
- Najwyraźniej masz mnóstwo oficjalnych spraw, o których nikt mi nie powiedział -
zauważyła. - A to ja jestem ambasadorem.
- Misz-Maker jest zapracowanym człowiekiem, Helmo - oznajmił Laszlo radośnie i
poszybował w swoją stronę.
Na twarzy Bartrer pojawił się bynajmniej nie dyplomatyczny grymas. Zwróciła się do
ciemca. Choć Amnon dobrze wiedział, po co to robiła, „mistrz...” najwyraźniej nie miał o tym
pojęcia. Chociaż równie dobrze mógł pod tą niewzruszoną maską gorączkowo lawirować w
wyimaginowanym labiryncie kolegiackiej etykiety. Być może ciemcy byli równie
przestraszeni perspektywą zrażenia do siebie swych sojuszników jak wszyscy inni? Nie
usłyszał jednak, co powiedziała Bartrer, ponieważ w północnej części obozu zaczęło się
jakieś zamieszanie i wszyscy mrówcy wokół nich wyciągnęli miecze.
*
Balkus wcale się dobrze nie bawił.
Był pośród swych ludzi i na tym polegał problem. Wszystkie te ciemnobrązowe twarze
wokół niego na tyle przypominały jego własną, że mogły należeć do jego braci i sióstr. I
rzeczywiście, kiedyś tak o nich myślał. Ale jak w każdej rodzinie i tu pokrewieństwo wcale
nie było gwarancją dobrych stosunków. O ile większość mrówców zdławiła w sobie niechęć i
zgodziła się, by wspólnota ich braci złagodziła nieco regulamin, o tyle kilku doszło do
wniosku, że to, co pozostanie po tej procedurze, to już nie będzie to samo, że to już nie będą
oni. Nie opuszcza się miasta-państwa ot tak sobie, żeby później do niego wrócić. Taką
decyzję podejmuje się raz na całe życie. Renegat nigdy nie wraca do domu.
Balkus lubił proste życie, co zasadniczo oznaczało podróże na drugi koniec Nizin, z
dala od Sarnu, i sprzedawanie swoich umiejętności żołnierskich każdemu, kto płacił za nie
brzęczącą monetą. Później wszedł w politykę.
Nie uświadamiał sobie wtedy, co robi. Po prostu dostał się do hellerońskiej ekipy, która
- jak się okazało - była prowadzona przez agenta Stenwolda Makera, szefa siatki
szpiegowskiej z Kolegium. Później była walka z osowcami, którzy zabili kilku jego
przyjaciół, i realizacja planu Makera, mającego zniweczyć knowania Imperium, co wydawało
mu się słuszne i właściwe, a doprowadziło do tego, że został nieoficjalnym porucznikiem
Makera i ostatecznie dowódcą oddziału kolegiackiego w bitwie pod Szaleństwem Malkana -
w pierwszej jej części, kiedy Sarneńczycy wraz z sojusznikami rozbili imperialną Siódmą, a
nie w tej drugiej, kiedy wydarzenia potoczyły się zgoła odmiennie.
Dowodzenie grupą niemrówców w prowadzonej przez mrówców bitwie było ciężkie,
ale nie z powodu wrogości jego byłych rodaków. W ogniu walki Balkus się zagubił. Zamiast
pozostać w roli sarneńskiego renegata, bez słowa sprzeciwu przyjmował rozkazy od
sarneńskich taktyków i wykrzykiwał je do swoich kolegiackich podkomendnych, niczego nie
kwestionując. Znów stał się częścią kolonii, na przekór tym wszystkim, co mówią, że nie
można wrócić. Wspomnienia tego doświadczenia wciąż budziły go w nocy, kiedy zlany
zimnym potem był pewien, że ginie w morzu innych. Wtedy zrezygnował ze służby u
Makera, odszedł z przyjaciółką do nowego miasta Princep Salmae, które zbieranina
idealistycznie podchodzących do życia uchodźców budowała na zachód od Sarnu. Powinien
był wiedzieć. Powinien odejść dalej, o wiele dalej.
Oczywiście wkrótce okazało się, że jest jednym z najbardziej doświadczonych
wojowników, jakich posiadało to miasto, i zanim dobrze się zastanowił nad wszystkimi
sprawami, już dowodził jego obroną. A kiedy doszły do nich wieści, że osowcy znów
nadciągają, a Sarneńczycy zbierają sojuszników, znalazł się w niedużej delegacji, by mieć tu
na wszystko oko. Pryncypat Salmae nie miało ani zaplecza, ani też inklinacji, by toczyć
wojnę, choćby z osowcami, ale Sarn był jego tarczą, najbliższym sąsiadem i największym
potencjalnym zagrożeniem, gdyby coś poszło nie tak. Księstwo po prostu musiało znać plany
i obietnice, które tutaj składano.
No i znów się tu znalazł, wielki mrówiec, o głowę wyższy od swoich rodaków,
opierając się niewidzialnej fali ich komentarzy i krytyki, wdychając życzenia wszystkiego
najgorszego i wydychając w zamian swoją głęboką niechęć do nich... Czyżby właśnie to
ostatecznie było jego piętnem? Ich nieustanne naciski utrzymywały go cały czas w czujności
wobec zagrożenia sytuacją, gdy mogliby stwierdzić, że jego obecność tutaj jest dla nich
obrazą, na którą trzeba jakoś zareagować - wbrew tej zdradzieckiej cząstce jego natury, która
namawiała go, by rzucił to wszystko i poszedł do domu.
Delegacja składała się w sumie z trojga członków: jego, pilota helioptera oraz młodej
karaluszycy, której funkcja była zbliżona do agentki rządu Pryncypatu, jeśli można było
założyć, że takowy istniał. Miała na imię Syale, lat niespełna dwadzieścia i Balkus
przeważnie nie miał pojęcia, gdzie jest ani co robi. Martwiłby się, gdyby nie to, że jak się
okazało, karaluszce miały dziwną nić porozumienia z modliszkami. Przynajmniej,
przebywając w ich towarzystwie, była bezpieczna.
Sperra, jego dawna przyjaciółka z czasów służby u Makera, nie zjawiła się. Balkus
podejrzewał, że głównie z powodu tego, iż Sarneńczycy torturowali ją, gdy ostatnim razem
była u nich w gościnie, co raczej zapada ludziom w pamięć. Własna, ustalona przez niego
samego misja polegała na tym, by nie pakować się w kłopoty i nie ściągać na siebie uwagi
innych. Ale sam doprowadził do jej klęski, pojawiając się, najogólniej mówiąc, w
niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie.
Trójka z Pryncypatu rozbiła obóz tuż za zewnętrznym kręgiem sarneńskich namiotów,
obok których właśnie przechodził, gdy zobaczył powracający patrol - tuzin mrówców w
opończach i szaro-zielonych narzutach na pancerzach. Najwyraźniej kogoś złapali. Balkus
zbliżył się do nich pomimo wyraźnie gniewnych ostrzeżeń rozbrzmiewających mu pod
czaszką. Więźniowie wyglądali bardzo dziwnie jak na osowych szpiegów, to było pewne.
Chwilę później uświadomił sobie, kim są, a myśl ta spadła na niego niczym cios obuchem.
Była wśród nich kobieta krwi mieszanej - rasy ciemców i jakiejś innej, której nie znał.
Wyglądem przypominała żebraczkę w pocerowanym imperialnym płaszczu wojskowym i
zdawała się darzyć Sarneńczyków taką samą sympatią jak Balkus. Z początku wydawało mu
się, że jest stara, gdyż w jej włosach zauważył białe pasma, a dziwnie cętkowana cera oraz
oczy pozbawione tęczówek zmyliły go całkowicie. Kiedy jednak zbliżyła się, zobaczył, że nie
była wiele starsza od niego. Nie znał jej, więc dał sobie spokój... Potem dostrzegł młodą
żukczankę - niską, solidną córę Kolegium, która sprawiała wrażenie starszej, niż można by
sądzić z wyglądu. Nie dostrzegł już w niej tej niezgrabnej dziewczyny z czasów pobytu w
Helleronie i Kolegium, lecz poważną kobietę, roztaczającą wokół tak wyniosłą aurę władzy
swego stryja, że mrówcy idący po jej bokach sprawiali wrażenie jej eskorty, a nie strażników
prowadzących więźnia. Miała na sobie wielowarstwowy strój z jedwabiu w kolorach zieleni,
czerni i granatu.
Była tam też pajęczyca, którą Balkus rozpoznał dopiero po chwili. Spowalniała całą
grupę, mocno kulejąc, a jej twarz - dawniej niezwykle piękną i szelmowską - szpeciła
straszliwa szrama biegnąca po policzku, omijająca cudem oko i kończąca się na ustach. Była
ubrana na modłę modliszowców w bojowy kaftan, spodnie, długie buty. Pajęczyca w pobliżu
takiego lasu zwiastowałaby normalnie niechybny rozlew krwi, lecz tym razem to ostatni
członek tej grupki szpiegów stanie się powodem natychmiastowej egzekucji...
Balkus spojrzał na mężczyznę bez miłości, choć z pewnym zadziwieniem. To znowu
on, człowiek, któremu nie wystarczył jeden pan, choć zawsze miał ich zbyt wielu... Pojawił
się oto teraz na zebraniu, którego tematem była eksterminacja jego rasy. Osowiec, mocno
zbudowany, w średnim wieku, toczący posępnym spojrzeniem twardziela. Miał na sobie
półpancerz, nagolenniki i naramienniki z połyskliwej szarej chityny, nałożone na ubiór z
ADRIAN TCHAIKOVSKY Wrota mistrza wojnyWar Master 's Gate DZIEWIĄTA CZĘŚĆ CYKLU CIENIE POJĘTNYCH Przełożył Jarosław Rybski
Spis treści Spis treści...........................................................................................................................4 Podziękowania...................................................................................................................5 Obsada główna..................................................................................................................7 Dotychczasowe dzieje.....................................................................................................10 CZĘŚĆ PIERWSZA........................................................................................................12 Wrota zieleni...................................................................................................................12 Prolog..........................................................................................................................13 Jeden............................................................................................................................18 Dwa..............................................................................................................................30 Trzy..................................................................................................................................39 Cztery..............................................................................................................................48 Pięć..................................................................................................................................54 Sześć............................................................................................................................67 Siedem.........................................................................................................................79 Osiem...........................................................................................................................93 Dziewięć....................................................................................................................102 Dziesięć.....................................................................................................................115 CZĘŚĆ DRUGA...........................................................................................................127 Wrota kamienia.............................................................................................................127 Jedenaście..................................................................................................................128 Dwanaście..................................................................................................................141 Trzynaście..................................................................................................................150 Czternaście................................................................................................................160 Piętnaście...................................................................................................................170 Szesnaście..................................................................................................................182 Siedemnaście.............................................................................................................195 Osiemnaście...............................................................................................................210 Dziewiętnaście...........................................................................................................220 Dwadzieścia...............................................................................................................238 Dwadzieścia jeden.....................................................................................................249 Dwadzieścia dwa.......................................................................................................261
Dwadzieścia trzy.......................................................................................................274 Dwadzieścia cztery....................................................................................................289 Dwadzieścia pięć.......................................................................................................299 Dwadzieścia sześć.....................................................................................................315 Dwadzieścia siedem..................................................................................................330 Dwadzieścia osiem....................................................................................................343 Dwadzieścia dziewięć...............................................................................................350 CZĘŚĆ TRZECIA.........................................................................................................367 Wrota zmierzchu...........................................................................................................367 Trzydzieści................................................................................................................368 Trzydzieści jeden.......................................................................................................376 Trzydzieści dwa.........................................................................................................391 Trzydzieści trzy.........................................................................................................401 Trzydzieści cztery......................................................................................................413 Trzydzieści pięć.........................................................................................................425 Trzydzieści sześć.......................................................................................................439 Trzydzieści siedem....................................................................................................446 Trzydzieści osiem......................................................................................................459 Trzydzieści dziewięć.................................................................................................468 Czterdzieści...............................................................................................................481 Czterdzieści jeden......................................................................................................494 Epilogi...........................................................................................................................512 GLOSARIUSZ..............................................................................................................529 OPOWIADANIE ZE ŚWIATA POJĘTNYCH AUTORSTWA ADRIANA TCHAIKOVSKY'EGO...........................................................................................................534 Serce Zieleni..................................................................................................................534
Podziękowania Ci sami giganci, po których ramionach drapałem się w górę podczas pracy nad poprzednimi tomami, wspierali mnie również bardzo mocno w pracy nad tą książką: Annie, moja żona, Simon Kavanagh, mój agent, Peter Lavery, redaktor serii, oraz wszyscy pomocni pracownicy wydawnictwa Tor. Chciałbym również podziękować Keris McDonald za rozwiązanie taktycznego dylematu związanego z Drugą Armią w akcji tej książki. Na tym jednak etapie, kiedy seria zbliża się do końca, czasami mam wrażenie, że najgoręcej powinienem podziękować samym postaciom, które już teraz piszą duże fragmenty akcji bez konieczności mojego udziału. Nagroda, jaka je za to spotyka, jest nazbyt często ostateczna.
Niniejszą książkę dedykuję pamięci Roberta Holdstocka, jednego z prawdziwych mistrzów.
Obsada główna Siły Kolegium Stenwold Maker - mistrz wojny Jodry Drillen - przewodniczący Zgromadzenia Taki - solarnejska pilotka Elder Padstock - naczelnik Kompanii Makerowych Kymene - dowódczym sił wolnych Mynejczyków Eujen Leadswell - założyciel Kompanii Akademickiej Laszlo - muszec, były pirat na Prądośmigłym Straessa „Skakuna” - żołnierz kompanii Zimny Głaz Gerethwy - wijowiec, żołnierz kompanii Zimny Głaz Sartaea te Mosca - muszyna, wykładowczyni w Kolegium i uzdrowicielka Averyk - osowiec, żołnierz kompanii Zimny Głaz Madagnus - naczelnik kompanii Zimny Głaz Remas Boltwright - naczelnik kompanii Ulica Wierności Willem Reader - rzemieślnik lotniczy Tomasso - muszec, pirat Castre Gorenn - ważka, żołnierz kompanii Zimny Głaz Jons Allanbridge - awiator Helmess Broiler - członek Zgromadzenia, sympatyk osowców Termes - vekkeński dowódca Sprzymierzone siły Imperium generał Tynan - Druga Armia Mycella z rodu Aldanraelich - przywódczyni pająkowców pułkownik Cherten - Wywiad Wojskowy/Rekef major Oski - muszec, Korpus Inżynieryjny kapitan Emain - pomocniczy, żukowiec, Korpus Inżynieryjny kapitan Bergild - awiatorka, dowódca Korpusu Powietrznego
Jadis z rodu Melisandyr - gwardzista Mycelli Morkaris - adiutant najemników kapitan Varkir - Czerwona Straż kapitan Nistic - szerszeniec, specjalista FRONT SARNEŃSKI Sarneńskie siły sprzymierzonych strateg Milus dowódca Sentius Zerro - muszec, zwiadowca Balkus - renegat, mrówiec z Sarnu, dowódca sił Pryncypatu Syale - karaluszec, agentka, ambasador Pryncypatu Helma Bartrer - członkini Zgromadzenia i mistrzyni Wielkiego Kolegium Amnon - dawny pierwszy żołnierz Khanaphes Laszlo - muszec, agent Kolegium Terastos - ciemiec, doreański agent Smutek - monarchini Pryncypatu Salmae Cheerwell Maker - bratanica Stenwolda Tynisa - mistrzyni broni, pod opieką Makera Thalryk - osowiec, renegat Maure - nekromantka mieszanej krwi Siły imperialne imperatorowa Seda generał Roder - Ósma Armia Gjegevey - wijowiec, doradca Sedy Tisamon - gwardzista imperatorowej Esmail/Ostryk - szpieg, Czerwona Straż
Yraea - agent z Tharnu Tegrec - ambasador z Tharnu sierżant Gorrec - osowiec, Korpus Pionierów Icnumon - mieszaniec, Korpus Pionierów Jons Escarrabin - żukowiec, Korpus Pionierów Ceremon - modliszkowiec z Nethyonu Amalthae - modliszka Argastos - mistyk Pełna lista postaci znajduje się w glosariuszu na końcu książki.
Dotychczasowe dzieje Stenwold Maker - niegdyś pojedynczy głos oporu wobec Imperium Os w swym rodzinnym mieście Kolegium, obecnie wysoki rangą mąż stanu, człowiek, który zniweczył imperialne plany podboju Nizin, co przyniosło mu tytuł mistrza wojny Przy pomocy lotników Kolegium oraz zaawansowanych środków technicznych ponownie odegnał Imperium spod bram swego miasta i rozbił jego powietrzną potęgę, lecz bitwy tej nie można uznać za całkowicie wygraną. Ósma Armia wciąż zagraża Sarnowi na północy, a Druga Armia, choć odparta, nie uznała swojej porażki. Co więcej, połowa Nizin pozostaje pod panowaniem Imperium oraz jego pajęczych sojuszników. Stenwold wiele ryzykował i dużo przegrał; naraził swoją reputację i zraził sojuszników, mimo to Imperium wciąż wydaje się niepowstrzymane. Generał Tynan dowodzący Drugą Armią widzi to wszystko w zgoła odmienny sposób. Sponiewierany przez panujące w powietrzu siły Kolegium stanął przed dylematem ruszenia do boju, co doprowadzić może do rzezi tysięcy jego żołnierzy, i teraz bardzo żałuje, że nie zabił Stenwolda Makera, kiedy miał go w swej mocy. Dwukrotnie stawał przed bramami Kolegium wraz ze swoimi Trybami i dwukrotnie musiał wrzucić wsteczny bieg. Pierwszy jego odwrót spowodowała śmierć imperatora i być może nie ma w tym żadnego powodu do wstydu, ale za drugim razem został sromotnie pokonany. Jego jedynym pocieszeniem jest fakt, że może przynajmniej dzielić to brzemię ze współdowodzącą, pajęczycą Mycellą z rodu Aldanraelich, która - będąc niełatwym sojusznikiem - stała się najbliższą powiernicą Tynana. Cheerwell Maker, bratanica Stenwolda znana jako Che, nie widziała rodzinnego domu od dawna. Podczas ostatniej wojny z Imperium - tej, która zakończyła się śmiercią imperatora z ręki modliszowca Tisamona - wzięła pośrednio udział w magicznym rytuale, który ją przemienił. Niegdyś była pojętną, dzieckiem wieku maszyn, które pogardzało magią. Teraz nie dla niej są już wytwory rzemiosła. Lecz w miejsce tej umiejętności otrzymała - czy też odziedziczyła - nową umiejętność obcowania ze światem cudów i magii. Ten szlak zawiódł ją do starożytnej, walącej się w gruzy Wspólnoty, gdzie uratowała swą przybraną siostrę Tynisę z rąk okrutnego ducha jej ojca, Tisamona. Po przepędzeniu upiora i zagojeniu się ran Tynisy Che wraca do domu. Podróżuje w towarzystwie siostry, renegata osowców Thalryka, który -
zanim stał się jej ukochanym - był kochankiem imperatorowej os oraz nekromantki półkrwi o imieniu Maure. Imperatorowa Seda jest pierwszą kobietą rządzącą żelazną ręką patriarchalnym Imperium Os oraz chwilowo najpotężniejszą istotą na świecie. Seda jednak skrywa tajemnicę: świat jej osowych pobratymców jest jedynie fasadą skrywającą przenikniętą magią przeszłość o nieznanej głębi. Wziąwszy udział w tym samym rytuale, który pozbawił pojętności Che Maker, została dotknięta tą samą klątwą i stała się stworzeniem sekretnego świata niepojętnych. Ale w odróżnieniu od Che z radością powitała swą nową naturę i wykorzystuje ją do swych celów, podobnie jak to uczyniła z całym Imperium. Za późno jednak odkrywa fakt, że jest nierozerwalnie połączona z Che - dzieli z nią schedę po magicznym świecie i wraz z żukczanką siedzi na tym samym tronie. Teraz, gdy widzi w Che jedyne prawdziwe zagrożenie dla swej mocy, szuka źródeł magicznej siły, żeby zniszczyć rywalkę i zagarnąć tron dla siebie. Jej pierwszym krokiem było zawładnięcie duchem Tisamona, wygnanego niedawno z umysłu Tynisy, i wskrzeszenie go jako strażnika. Straessa, zwana też Skakuną z powodu mieszanki krwi, nic sobie nie robi z magii ani też z knowań odległej imperatorowej. Nawet czyny generałów i mistrzów wojny obchodzą ją mniej niż przetrwanie zawieruchy wraz z przyjaciółmi. Nie tak dawno jeszcze była studentką Wielkiego Kolegium i jej decyzja, by wstąpić w szeregi kompanii Zimny Głaz, wciąż wywołuje u niej mieszane uczucia, zwłaszcza że musiała stawić czoło Drugiej Armii w katastrofalnej bitwie, której koleje mogły odwrócić wyłącznie siły powietrzne Kolegium. Ucierpiała na tym jej znajomość z młodym naukowcem Eujenem Leadswellem, gdyż ten nie aprobuje jej wojskowych ambicji, jednocześnie tworząc własną, pozbawioną wsparcia Kolegium Kompanię Akademicką, by - jak podejrzewa Straessa - udowodnić jej, że on również może być żołnierzem. Bo jej zdaniem Eujen nie nadaje się do tego, podobnie jak jego przyjaciele: adept rzemiosła Gerethwy oraz zbuntowany osowiec Averyk. Ponieważ jednak Druga Armia wciąż stacjonuje w pobliżu miasta, żołnierze są teraz Kolegium najbardziej potrzebni.
CZĘŚĆ PIERWSZA Wrota zieleni Polegliśmy, lecz powstaniemy z popiołów. motto ruchu oporu wolnych Mynejczyków
Prolog Nigdy nie widział morza, lecz olbrzymia połać zieleni w dole była bliska jego wyobrażeniu o nim. W domu, w Imperium, nie było takich lasów, osowcy ich nie potrzebowali. Takie knieje dawały tylko schronienie tym, którzy prowadzili działalność wywrotową, oraz niższym rasom. W Imperium zaś drzewa sadzono w schludnych rzędach, gotowych na spotkanie topora i piły. Hanto ta niekończąca się, poruszana wiatrem zielona czapa przypominała tylko wojnę we Wspólnocie - był na tyle dorosły, że mógł być świadkiem jej końca. Na północy jest tyle nieużytków, ugorów i gęstych lasów, w których czaili się modliszowcy. Zostali jednak rozbici przez armie imperatora posuwające się po raz pierwszy w tym kierunku. Ale tak było tylko za pierwszym razem. Później armie zniszczyły wszystkie zarzewia uporczywego oporu ogniem i żelazem, machinami wojennymi oraz dzięki sprytnej infiltracji Korpusu Pionierów. I na tym właśnie polegała rola Hanto. W trakcie tamtej wojny był jeszcze chłopcem. Teraz zaś weteranem, a armia wezwała go, by podjął nowe wyzwanie. Zbyt długo leciał nad tym bezkresnym oceanem zieleni, osiadł więc lekko na wierzchu tego kobierca, wciąż bez żadnych użytecznych informacji, które mógłby zanieść swoim panom. Przykucnięty w cieniu liści rozglądał się po okolicy z napiętą w gotowości cięciwą łuku. Nie był to pukołuk, bo Hanto by sobie z nim nie poradził jako należący do niepojętnej mniejszości wśród muszców. Kusze i inne sprzęty nowoczesnej wojny były dla niego niedostępne. Za młodu miał ciężkie życie. Musiał znosić drwiny i odbijał się od zamkniętych drzwi, choć teraz dostrzeżono też plusy jego słabości: w takich miejscach jak ten starożytny las niepojętnych, który od wieków pilnie strzegł swych tajemnic, jego pojętni kamraci nigdy nie zawędrowaliby tak daleko, nawet przy wszystkich swoich umiejętnościach. Wymagało to wtopienia się w otoczenie, a każdy pojętny wyróżniałby się tu od razu z powodu wpływu stuleci złowrogiego postępu. Nie żeby Hanto czuł się tutaj jakoś szczególnie dobrze. Królowało tu zło, czuł to w kościach. Było to miejsce magiczne. Całe życie śmiał się z wiary w takie gusła, na wszelki wypadek zawsze nieco głośniej niż koledzy, by ukryć fakt, iż w głębi duszy wie, że to wszystko prawda. Jego matka szeptem ostrzegała go od najmłodszych lat, by trzymał się z dala od takich miejsc. Żałował więc, że nie mógł się wywinąć od tego zadania, ale Ósma Armia bardzo potrzebowała zwiadowców
wśród tych drzew. Trudna sytuacja militarna nie ułatwiała Hanto zadania. Informacje, których zwykły zwiadowca nie był w stanie zebrać, wymagały jego specjalnych umiejętności. Dumna Ósma generała Rodera bezwzględnie i błyskawicznie posuwała się na zachód. Myna została rzucona na kolana dzięki ich przewadze technicznej. Helleron rozłożył swe uda niczym portowa dziewka, a po lasach Sarneńczyków i Reducie Malkana zostały tylko zgliszcza. Roder bardzo szybko zapisywał się na kartach historii jako jeden z najwspanialszych generałów, jakich kiedykolwiek wydało Imperium. A potem... co? Potem obeszli południowy kraniec puszczy, odpierając wściekłe ataki czających się w ostępach leśnych modliszowców, ale wciąż mocno parli w stronę samego Sarnu, jednego z dwóch najważniejszych miast Nizin. No i... zatrzymali się. A nawet nieco się cofnęli, jakby na horyzoncie pojawiła się armia, z którą także generał Roder nie miał ochoty zadzierać. Rozbili obóz i zalegli. I wszyscy wiedzieli, dlaczego tak się stało, najwyraźniej z wyjątkiem samego Rodera. Niektórzy mówili, że ma to coś wspólnego z rozwojem wypadków na południu. Spora liczba uchodźców twierdziła, że Druga Armia pod wodzą generała Tynana został odepchnięta od Kolegium i poniosła duże straty. Tryby, jak o niej mówiono, połamały swoje zęby na twardych murach żukowego miasta. Ale co konkretnie się tam stało, trudno było już stwierdzić. Niektórzy mówili, że pająkowi sojusznicy Tynana zdradzili go, choć to przecież nie dziwota, gdy weźmie się pod uwagę reputację, jaką cieszyła się owa nacja. Inni sugerowali, że Wielka Armia Aldanraelich - czy jak ich tam zwą - wciąż trzymała się Drugiej w polu, a ich zdrada pozostawała bez kary. Hanto podsłuchał, jak awiatorzy opowiadali, że to Kolegium wygrało wojnę w powietrzu i zmiotło pilotów Tynana. Dlatego zatrzymanie się armii Rodera miało w tym kontekście pewien sens: było raczej mało prawdopodobne, aby kolumna wojsk kolegiackich nagle zaatakowała Rodera od południa, z flanki, ale niebo na pewno mogło się nagle zaroić od żukowych ortopterów. To radosna myśl - Hanto rozważał wszystkie za i przeciw. Być może o wiele radośniejsza niż plotka, że błyskawiczny postęp wojsk Rodera został wstrzymany rozkazem. Że sama imperatorowa wysłała jednego z tych typów z Czerwonej Straży - bezczelniejszych i bardziej niebezpiecznych niż stara tajna policja Rekef - który nakazał całej armii cofnąć się i rozbić obóz. Z jakiego powodu miałaby to zrobić? A czy imperatorowa musi się przed tobą tłumaczyć, żołnierzu? Nie? No właśnie. Mimo wszystko Roder wciąż robił, co mógł przy tak ograniczonych możliwościach. Walka wkrótce się rozpocznie. I choć bez wątpienia generał wolałby, żeby odbyła się bliżej wrót Sarnu, i tak miał zamiar przygotować się na jej nadejście. Stąd obecność w tym miejscu
Hanto, który teraz tkwił niczym drobinka w przepastnym zielonym oku kniei. Gdzieś tam mrówcy z Sarnu się szkolą, bez wątpienia, bo to dobrzy żołnierze, choć nie dorównują imperialnym sprzętem, mobilnością ani wyobraźnią. Hanto mógł się założyć o dwumiesięczny żołd, jaki będzie wynik tego starcia, nie uroniwszy nawet kropli potu ze strachu przed przegraną. Ale Sarn miał też sojuszników, którzy mieszkali właśnie w tym miejscu. Modliszowcy... To barbarzyńskie i przesądne dzikusy, ale nikt nie mógł powiedzieć o nich, że nie są niebezpieczni. Hanto wiedział, że Druga Tynana co chwila potykała się z nimi na południowym wybrzeżu i niszczyła całe połacie ich rodzinnego lasu, drzewo po drzewie. Tutaj zaś podobno mieszkało ich znacznie więcej - całe dwa szczepy niewidoczne pod zielonym parasolem, zorganizowane, lotne i śmiertelnie niebezpieczne. Pionierzy wyruszyli całą grupą. Było jasne, że Roder aż się pali, by wysłać żołnierzy w zabójczą plątaninę drzew, gdzie mieli zdławić niewidocznego przeciwnika. Każdy strzęp informacji, który byli w stanie przynieść zwiadowcy, był na wagę złota i mógł ocalić wiele istnień osowców. Tylko że nie było to takie proste i Hanto wiedział dlaczego. Większość pionierów nie miała dostatecznej wiedzy. Należeli przeważnie do pojętnych albo też niepojętnych, którzy tak bardzo odcięli się od swych korzeni, że stali się głusi na głosy natury. Hanto widział z tuzin warowni modliszowców we Wspólnocie, ale w niczym nie przypominały tych tutaj. Skrzętnie unikał w myślach słowa „zło”, ale nie było to miejsce radosne. Ten las pożerał pionierów na śniadanie, bo mieszkali w nim nie tylko ludzie i nie tylko bestie o morderczych skłonnościach. Roder chciał, żeby kreślili mapy, ale Hanto wiedział, że nie można narysować planu takiego miejsca, podobnie jak nie da się skatalogować umysłu szaleńca. Knieja przemawiała do niego. Kiedy usłyszał ten szept po raz pierwszy, zaczął żałować, że zignorował ostrzeżenia matki. Żałował, że nie wierzył w magię. Teraz przemawiała do niego, a czasem wymawiała też jego imię. Był weteranem, który miał zadanie do wykonania. Nie osowcem, choć właściwie był żołnierzem Imperium. Dotarł aż tutaj, dalej niż którykolwiek z pionierów, w poszukiwaniu śladów osadnictwa modliszek, ruchów wojsk i sarneńskich mrówców już wyglądających zza drzew, szukając charakterystycznych elementów terenu i punktów odniesienia dla kartografów z Korpusu Wywiadu. Teraz jednak miał wrażenie, że topografia tego lasu skręcała się i wiła niczym robacze gniazdo za każdym razem, kiedy tylko się odwrócił. Postanowił wracać, ale dostrzegł coś podczas ostatniego przelotu, coś, co wyglądało jak budynek. Wystarczył strzępek informacji wywiadowczej i będzie mógł stawić się w Ósmej.
Skoro nie był w stanie niczym innym się wykazać, to przynajmniej mógł udawać, że wykonał swoje zadanie. Miotany wiatrem namiot zieleni stanowił wyzwanie dla szukających drogi, postanowił więc, że będzie przelatywał z gałęzi na gałąź. Ruszał, kiedy poruszało się drzewo, ze strzałą w pogotowiu, trzepocząc połyskliwymi skrzydłami w celu zachowania równowagi. Pod gałęziami zaległa upiorna cisza. Drzewa rosły tu niezwykle gęsto, splecione korzeniami, a napęczniałe pnie walczyły między sobą o miejsce. Hanto miał na tyle dobry wzrok, że widział w półmroku, ale i tak ledwo na dziesięć metrów, bo dalej las zacierał szczegóły. Wszystko wokół niego było zbyt spokojne, zbyt nieruchome. Wolno i nieubłaganie zwielokrotniało ucisk strachu w żołądku. Znajdź to i w nogi. Ale łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Przeskakiwał z drzewa na drzewo, starając się zachować orientację, a potem wystrzelał w górę, nad parasol drzew, by jeszcze rzucić okiem z wysokości. Tam, w górze, smagany wiatrem, czuł, że jest w innym świecie. Znów zaczął coś dostrzegać. Kamień... Naturalny czy przez kogoś obrobiony? Tak czy inaczej, było to już coś, jakaś informacja do imperialnych map. Rzucił się w kierunku kamienia, ale niemal natychmiast stracił go z oczu. Przeleciał nad miejscem, w którym go widział, lecz teraz wyglądało ono tak samo jak inne. Klnąc jak szewc, wpadł z powrotem w zieloną otchłań i zanurkował pod powierzchnię, wprost w duszną ciszę. Zobaczył to. Przez chwilę, kiedy już się przedarł, coś tam stało, nieco dalej, pomiędzy drzewami. Zobaczył kopiec wielkich kamieni. Czyżby modliszki tak budowały? We Wspólnocie na pewno nie. Kurhan wyglądał na antyczną budowlę, popękaną i porośniętą mchem. Może to jakiś fort, twierdza starożytnych modliszowców? No to już był jakiś konkret, o którym można było zameldować przełożonym. Hanto poszybował wolno w stronę budowli, wypatrując zasadzki lub sieci albo też jakiegokolwiek ruchu, który nie był ruchem samego lasu. Wciąż dostrzegał tylko urywki obrazu tego miejsca. Gubił je i nie był zadowolony, gdy uświadomił sobie, że dzieje się tak nie na skutek jego przemieszczania się, lecz zmiany pozycji kopca bądź też otaczających go drzew. Magia. Ale jego zwierzchnicy nie zaakceptowaliby jej jako wystarczającego wyjaśnienia jego niepowodzenia. Głucha cisza wokół była niczym stojąca w miejscu groza. Nawet nie słyszał świstu wiatru, który tam, na górze, był szczególnie dokuczliwy. Już. Widzi. Zamarł. Po raz pierwszy mógł dokładnie przyjrzeć się budowli i dopiero teraz uświadomił sobie, że ten nieustanny szept, cichutki wewnętrzny głosik, który starał się za
wszelką cenę ignorować, nawoływał go cały czas właśnie stąd. I ten głos miał swoje imię. Nazywał się Argastos. Hanto zobaczył teraz to miejsce w całej okazałości i przeszedł go zimny dreszcz, bo mógł przysiąc, że nie był to fort, nie była to siedziba żywych istot, lecz kurhan. Grobowiec. Dość tego, to było ponad jego siły. Zamelduje, że jest tu coś, i jego przełożeni muszą się tym zadowolić, ponieważ on nie miał zamiaru zostać tu ani chwili dłużej. Odwrócił się, usłyszał trzepot skrzydeł i czyjeś kolczaste ramiona pochwyciły go w powietrzu jednym płynnym ruchem. Ostatnią rzeczą, jaką widział w życiu, był obraz olbrzymich chłodnych i inteligentnych ślepi oraz nieuchronnie zbliżających się żuwaczek wielkiej szczęki.
Jeden Patrzeć w las to jakby wpatrywać się w serce czasu. Ciemność pomiędzy tymi drzewami nie zmieniła się od wieków. Nie tknęły jej rewolucje ani też zajęci swoimi sprawami pojętni wraz ze swymi maszynami. W tych przepastnych zielonych głębinach wciąż obowiązywały stare zasady, a żyjący w nich mieszkańcy wciąż polowali za pomocą łuku i dzidy i zbierali wszystko, co oddawała im knieja. Czasami to na nich polowały wielkie bestie, od których wzięli swe miano - dzikich, wolnych modliszkopodobnych. I walczyli. Doskonalili swe umiejętności od najmłodszych lat, ćwicząc fechtunek między sobą i w potyczkach ze światem. Choć pojętni zapalili jaskrawe światła w większej części Nizin, ten las był bastionem przedwiecznej ciemności, której podbój nawet mrówcy uznali za zbyt kosztowny. Pokolenia sarneńskich strategów zwracały oczy ku tej napawającej lękiem obecności na wschodnim horyzoncie i pokręciwszy głowami, spoglądali w drugą stronę. Sama knieja nie posiadała nazwy, czy też raczej miała ją, lecz tak jak w wypadku wszystkich wielkich sił natury była ona utrzymywana w sekrecie przez niepojętnych. Jedyne nazwy, jakie kiedykolwiek poznali pojętni, pochodziły od dwóch osad modliszowców znajdujących się w obrębie drzew: Etheryon na zachodzie i Nethyon na wschodzie. Ich mieszkańcy przeważnie trzymali się z dala od obcych, choć młodzi Etheryończycy, ciągnący miarowym strumykiem do Sarnu, na tyle wyłamali się z wiekowej tradycji, że byli gotowi pobierać opłatę za umożliwienie mrówcom korzystania z ich umiejętności. Ostatnio poszli na wojnę i pierwsze zmiany wstrząsnęły przedwiecznymi warstwami liści zalegających w tej kniei. Gdyby Amnon patrzył wystarczająco długo w te drzewa, poczułby z nimi ulotną łączność, ścieżkę wiodącą go z powrotem do tych samych prawd, wedle których niegdyś sam żył, które niosły z sobą szczęście wykonywania posługi, szczęście dowodzenia, szczęście poznania swego miejsca w szeregu... Jego ojczyzną było starożytne miasto nad rzeką, w którym przeszłość nadal była wyczuwalna mimo zmian na świecie, a wszyscy synowie i córki Khanaphes pokornie wykonywali wyznaczone sobie zadania. Przeżył większość życia, nie zadając sobie w myślach pytań, na które była tylko jedna odpowiedź: „Bo tak jest”. A później przyszło Imperium i świat, w którym się urodził, został w ciągu kilku żałosnych dni przemieniony - wszystkie pewniki legły w gruzach. Nie tęsknił za nimi, wtedy jeszcze nie. Gardził natomiast starymi zasadami, bo zawiodły jego lud. Swoje wygnanie z Khanaphes
obnosił niczym szlachecki tytuł. Teraz żałował, że nie może cofnąć czasu. Nie miał już dokąd wracać, bo Khanaphes, nazwane na mapach protektoratem Imperium, w ogóle nie przypominało jego domu z lat młodzieńczych. Była też w Kolegium kobieta obeznana z maszynami, mądra i piękna, i dopóki był z nią, dopóty przeszłość nie miała znaczenia, mogła zniknąć, rozwiana przez suchy pustynny wiatr. Praeda Rakespear, tak się nazywała, i on kochał ją, a ona jego. Ale osowcy ją zabili, pozostawiając go na bezludnej wyspie brutalnej rzeczywistości, z której za bardzo nie miał jak wrócić, bo i do czego. Kiedy wpatrywał się w modliszkowy las, niemal czuł ową mroczną przeszłość, jaką pielęgnowały w sobie drzewa, a która była też jego mroczną przeszłością, której cienie pogłębiało jasne słońce Khanaphes. Bo czyż różne wersje przeszłości w końcu nie zachodziły na siebie, gdy się zawędrowało odpowiednio daleko z nurtem tej rzeki? Rozmyślania przerwał mu warkot bezzałogowego sarneńskiego ortoptera, wwiercający mu się w uszy i równie trudny do zignorowania jak brzęczenie natarczywego komara. Łączność z odległą przeszłością została brutalnie zerwana. Za plecami miał sarneński obóz, w którym krzątały się setki śniadych mrówców ubranych w kolczugi, z prostokątnymi tarczami zarzuconymi na plecy. Wszyscy byli czymś zajęci, a ciężar utrzymania tych sił zbrojnych w polu spoczywał na barkach ich wszystkich. Gotowali, sprzątali, ostrzyli broń, ćwiczyli fechtunek, patrolowali, odpoczywali - każdy w pełnej łączności umysłowej z resztą pobratymców, równie zadowoleni ze swej niepojętności jak Amnon w czasach Khanaphes. Zazdrościł im. Imperialna Ósma pod wodzą generała Rodera już raz pokonała ich, burząc Szaleństwo Malkana, a następnie rozgramiając siły lądowe. Później osowcy szybko ruszyli naprzód, aż dotarli na południe kniei, gdzie potyczki z wojowniczymi modliszowcami powstrzymały ich napór. W odróżnieniu od większości miast-państw Sarn znał wartość sojuszników. Stąd ten obóz na skraju puszczy. Stąd też obecność Amnona, który przybył tu jako strażnik żukowego dyplomaty, ponieważ nikt nie wiedział, co właściwie należy z nim począć. Mrówcy i ich sojusznicy planowali następny ruch. - Ej, wielkoludzie! Ostrzeżony Amnon nie podskoczył, kiedy drobna postać osiadła na ziemi obok niego w mgiełce skrzydeł, która zniknęła, kiedy tylko stopy muszca dotknęły ziemi. - Ale wrócisz za chwilę do nas? Amnon rzeczywiście był dużym mężczyzną. Przybysz ledwo sięgał mu do pasa.
- Wrócić do was? - Amnon pomyślał, że w słowach muszca tkwi jakieś ukryte znaczenie, wiążące go z mroczną, niezmąconą niczym przeszłością zalegającą wśród tych drzew. - No. Bo ona zaczyna znów się denerwować. Ciągle tylko o tych modliszkach. Nie wiem, dlaczego w ogóle chciała tu przyjść, skoro tak dziwnie czuje się w ich towarzystwie. A może właśnie dlatego się zjawiła. - Muszec rzucił okiem na zacienioną knieję. - Straszno, co nie? - zawyrokował. Podczas podróży z Kolegium Amnon stwierdził, że jego towarzysz jest niezwykle kłopotliwym kompanem, gdyż jego niezmiennie dobry humor nie pasował zupełnie do nastroju Amnona. Chociaż może raczej „przeważnie kłopotliwym”, takie uwagi jak ta wciąż bowiem wywoływały mimowolny uśmiech na obliczu Amnona. - Serca nie masz, Laszlo. Jesteś zbyt pojętny. - Jesteś tak samo pojętny jak ja - odparował Laszlo. - Ale poważnie, Helma Bartrer znów patrzy tak jakoś dziwnie, a ten ciemiec bez twojego niezwykle trzeźwego i nadmiernie poważnego spojrzenia za chwilę zmaluje coś głupiego. Amnon mruknął i odwrócił się od mrocznych drzew. Od śmierci Praedy tkwił w nim ołowiany kolec, a on czasami myślał, że powinien się go trzymać i zapomnieć o reszcie świata. Ale Laszlo najwyraźniej stanowił odtrutkę na tego rodzaju pomysły, a jedynym sposobem na trwałe zakneblowanie tego małego gadatliwego drania było zabicie go na miejscu. Czy też może przypomnienie mu o jego własnych problemach. - Udało ci się? - zapytał cicho i przez chwilę wydawało mu się, że zdołał wykrzesać nieco powagi z muszca. - Nie, jeszcze nie, ale nie pojawił się jeszcze szyper z Sarnu, a założę się, że wciąż z nim jest. Taką przynajmniej mam nadzieję. Laszlo był członkiem delegacji z Kolegium o zupełnie innym zadaniu, o czym wiedział tylko Amnon. Nie chodzi o to, że był szpiegiem - czy też raczej szpiegiem dla innych sił niż Kolegium. Jego wyprawa jednak miała jeszcze inny cel. Wrócili do obozu, czemu towarzyszył dziwny ciąg zdarzeń. Mrówcy gładko schodzili im z drogi, bo każdy był informowany o ich nadejściu przez tuzin innych oczu i wolał usunąć się z linii marszu tym niezgrabnym i zamkniętym w sobie cudzoziemcom. Laszlo i Amnon mogliby wbiec wprost w gęstą ich ciżbę i nawet nie zahaczyć nikogo łokciem. Modliszowcy byli inni. Kiedy ich ścieżki się przecinały, Amnon i Laszlo zatrzymywali się, by przepuścić dumnie kroczących miejscowych. To prawda, że Etheryończycy przywykli do obcych z powodu bliskości Sarnu, ale to był ich dom i przejść przed ich nosem oznaczało
rzucić im wyzwanie. Oficjalny sojusz między niepojętnymi i pojętnymi był stosunkowo młody - nikt nie miał ochoty testować jego trwałości. Wszyscy modliszowcy byli wysocy i poruszali się z gracją. Każdy z nich był też uzbrojony, nawet najmłodsi i najstarsi, którzy wyszli z lasu. Bladzi, o ostrych rysach, spoglądali na wszystkich, którzy nie byli z nimi spokrewnieni, z protekcjonalnością. To oni byli panami bitwy, to ich stal w imię ich ćmowych mistrzów niegdyś rządziła Nizinami. I choć pięć stuleci postępu zmiotło ich świat poza granicami Etheryonu z powierzchni ziemi, ich zachowanie w najmniejszym stopniu nie zdradzało świadomości tego. Jak to zauważył Laszlo, Helma Bartrer, członkini Rady i mistrzyni Kolegium, była wiecznie niespokojna. Za każdym razem, gdy jej wzrok spoczął na modliszowcu lub jakimś ciemcu, robiła się nerwowa. Amnon z początku myślał, że to efekt strachu, co byłoby raczej dziwne u niewiasty, która zgłosiła się do tej misji na ochotnika, ale teraz zaczął podejrzewać, że jest to wynik ciekawości badacza, jakby Bartrer siłą powstrzymywała się przed umieszczeniem każdego modliszowca w szklanym pojemniku z preparatem do dalszych badań. Wiedział, że była członkiem wydziału historii Kolegium, który miał za uszami bardzo wiele grzeszków. - Aha, aha. - Machnęła w ich kierunku od niechcenia, kiedy się zbliżyli. - Dobra, w samą porę. Myślę, że niedługo ruszamy. Była potężną ciemnoskórą kobietą o budowie mocnej jak wszyscy żukowcy, za to na jej nosie spoczywały okulary w delikatnych oprawkach. Włosy najczęściej upinała w kok, a jej oficjalna kolegiacka szata ciągle wyglądała na białą pomimo mieszkania w namiocie. Teraz obok niej stał mężczyzna o podobnym wzroście, ale szczuplejszy, o szarej cerze i białych, niewidzących oczach - ambasador ciemców z Doraxu. Nosił zapewne jakieś imię, ale Amnon jeszcze go nie poznał, i był ubrany bardziej jak zwiadowca niż dyplomata - w utwardzany skórzany kirys pod luźną szarą szatą oraz pas z nożami do rzucania przewieszony przez wąską pierś. Helma Bartrer była szczególnie nerwowa w kontaktach z ciemcami. Amnon nie byłby więc w ogóle zdziwiony, gdyby się okazało, że właśnie przeprowadza wiwisekcję na tym egzemplarzu dla potomności. - A więc przyjechał już ten Sarneńczyk? - zapytał niecierpliwie Laszlo. - Ten strateg? Właśnie przybył, tak mi się wydaje - potwierdziła Bartrer. - I mistrz... mówi mi, że lada chwila spodziewamy się delegatów z Nethyonu. Ciemiec, którego Bartrer uporczywie nazywała „mistrzem...” w celowej próbie wyłuskania z niego jego imienia, nieznacznie skinął głową. - Mówi, że to znak, jak groźnie się zrobiło, skoro Nethyończycy w końcu kogoś
przysłali - ciągnęła Bartrer. - To samotnicy, nawet jak na modliszowców. - W takim razie zostanę doceniony - stwierdził Laszlo. - Mam oficjalną sprawę, którą muszę załatwić dla Stena Makera. Nie obrazisz się, jak zniknę na chwilę? Bartrer spojrzała na niego znad okularów. - Najwyraźniej masz mnóstwo oficjalnych spraw, o których nikt mi nie powiedział - zauważyła. - A to ja jestem ambasadorem. - Misz-Maker jest zapracowanym człowiekiem, Helmo - oznajmił Laszlo radośnie i poszybował w swoją stronę. Na twarzy Bartrer pojawił się bynajmniej nie dyplomatyczny grymas. Zwróciła się do ciemca. Choć Amnon dobrze wiedział, po co to robiła, „mistrz...” najwyraźniej nie miał o tym pojęcia. Chociaż równie dobrze mógł pod tą niewzruszoną maską gorączkowo lawirować w wyimaginowanym labiryncie kolegiackiej etykiety. Być może ciemcy byli równie przestraszeni perspektywą zrażenia do siebie swych sojuszników jak wszyscy inni? Nie usłyszał jednak, co powiedziała Bartrer, ponieważ w północnej części obozu zaczęło się jakieś zamieszanie i wszyscy mrówcy wokół nich wyciągnęli miecze. * Balkus wcale się dobrze nie bawił. Był pośród swych ludzi i na tym polegał problem. Wszystkie te ciemnobrązowe twarze wokół niego na tyle przypominały jego własną, że mogły należeć do jego braci i sióstr. I rzeczywiście, kiedyś tak o nich myślał. Ale jak w każdej rodzinie i tu pokrewieństwo wcale nie było gwarancją dobrych stosunków. O ile większość mrówców zdławiła w sobie niechęć i zgodziła się, by wspólnota ich braci złagodziła nieco regulamin, o tyle kilku doszło do wniosku, że to, co pozostanie po tej procedurze, to już nie będzie to samo, że to już nie będą oni. Nie opuszcza się miasta-państwa ot tak sobie, żeby później do niego wrócić. Taką decyzję podejmuje się raz na całe życie. Renegat nigdy nie wraca do domu. Balkus lubił proste życie, co zasadniczo oznaczało podróże na drugi koniec Nizin, z dala od Sarnu, i sprzedawanie swoich umiejętności żołnierskich każdemu, kto płacił za nie brzęczącą monetą. Później wszedł w politykę. Nie uświadamiał sobie wtedy, co robi. Po prostu dostał się do hellerońskiej ekipy, która - jak się okazało - była prowadzona przez agenta Stenwolda Makera, szefa siatki szpiegowskiej z Kolegium. Później była walka z osowcami, którzy zabili kilku jego przyjaciół, i realizacja planu Makera, mającego zniweczyć knowania Imperium, co wydawało mu się słuszne i właściwe, a doprowadziło do tego, że został nieoficjalnym porucznikiem Makera i ostatecznie dowódcą oddziału kolegiackiego w bitwie pod Szaleństwem Malkana -
w pierwszej jej części, kiedy Sarneńczycy wraz z sojusznikami rozbili imperialną Siódmą, a nie w tej drugiej, kiedy wydarzenia potoczyły się zgoła odmiennie. Dowodzenie grupą niemrówców w prowadzonej przez mrówców bitwie było ciężkie, ale nie z powodu wrogości jego byłych rodaków. W ogniu walki Balkus się zagubił. Zamiast pozostać w roli sarneńskiego renegata, bez słowa sprzeciwu przyjmował rozkazy od sarneńskich taktyków i wykrzykiwał je do swoich kolegiackich podkomendnych, niczego nie kwestionując. Znów stał się częścią kolonii, na przekór tym wszystkim, co mówią, że nie można wrócić. Wspomnienia tego doświadczenia wciąż budziły go w nocy, kiedy zlany zimnym potem był pewien, że ginie w morzu innych. Wtedy zrezygnował ze służby u Makera, odszedł z przyjaciółką do nowego miasta Princep Salmae, które zbieranina idealistycznie podchodzących do życia uchodźców budowała na zachód od Sarnu. Powinien był wiedzieć. Powinien odejść dalej, o wiele dalej. Oczywiście wkrótce okazało się, że jest jednym z najbardziej doświadczonych wojowników, jakich posiadało to miasto, i zanim dobrze się zastanowił nad wszystkimi sprawami, już dowodził jego obroną. A kiedy doszły do nich wieści, że osowcy znów nadciągają, a Sarneńczycy zbierają sojuszników, znalazł się w niedużej delegacji, by mieć tu na wszystko oko. Pryncypat Salmae nie miało ani zaplecza, ani też inklinacji, by toczyć wojnę, choćby z osowcami, ale Sarn był jego tarczą, najbliższym sąsiadem i największym potencjalnym zagrożeniem, gdyby coś poszło nie tak. Księstwo po prostu musiało znać plany i obietnice, które tutaj składano. No i znów się tu znalazł, wielki mrówiec, o głowę wyższy od swoich rodaków, opierając się niewidzialnej fali ich komentarzy i krytyki, wdychając życzenia wszystkiego najgorszego i wydychając w zamian swoją głęboką niechęć do nich... Czyżby właśnie to ostatecznie było jego piętnem? Ich nieustanne naciski utrzymywały go cały czas w czujności wobec zagrożenia sytuacją, gdy mogliby stwierdzić, że jego obecność tutaj jest dla nich obrazą, na którą trzeba jakoś zareagować - wbrew tej zdradzieckiej cząstce jego natury, która namawiała go, by rzucił to wszystko i poszedł do domu. Delegacja składała się w sumie z trojga członków: jego, pilota helioptera oraz młodej karaluszycy, której funkcja była zbliżona do agentki rządu Pryncypatu, jeśli można było założyć, że takowy istniał. Miała na imię Syale, lat niespełna dwadzieścia i Balkus przeważnie nie miał pojęcia, gdzie jest ani co robi. Martwiłby się, gdyby nie to, że jak się okazało, karaluszce miały dziwną nić porozumienia z modliszkami. Przynajmniej, przebywając w ich towarzystwie, była bezpieczna. Sperra, jego dawna przyjaciółka z czasów służby u Makera, nie zjawiła się. Balkus
podejrzewał, że głównie z powodu tego, iż Sarneńczycy torturowali ją, gdy ostatnim razem była u nich w gościnie, co raczej zapada ludziom w pamięć. Własna, ustalona przez niego samego misja polegała na tym, by nie pakować się w kłopoty i nie ściągać na siebie uwagi innych. Ale sam doprowadził do jej klęski, pojawiając się, najogólniej mówiąc, w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Trójka z Pryncypatu rozbiła obóz tuż za zewnętrznym kręgiem sarneńskich namiotów, obok których właśnie przechodził, gdy zobaczył powracający patrol - tuzin mrówców w opończach i szaro-zielonych narzutach na pancerzach. Najwyraźniej kogoś złapali. Balkus zbliżył się do nich pomimo wyraźnie gniewnych ostrzeżeń rozbrzmiewających mu pod czaszką. Więźniowie wyglądali bardzo dziwnie jak na osowych szpiegów, to było pewne. Chwilę później uświadomił sobie, kim są, a myśl ta spadła na niego niczym cios obuchem. Była wśród nich kobieta krwi mieszanej - rasy ciemców i jakiejś innej, której nie znał. Wyglądem przypominała żebraczkę w pocerowanym imperialnym płaszczu wojskowym i zdawała się darzyć Sarneńczyków taką samą sympatią jak Balkus. Z początku wydawało mu się, że jest stara, gdyż w jej włosach zauważył białe pasma, a dziwnie cętkowana cera oraz oczy pozbawione tęczówek zmyliły go całkowicie. Kiedy jednak zbliżyła się, zobaczył, że nie była wiele starsza od niego. Nie znał jej, więc dał sobie spokój... Potem dostrzegł młodą żukczankę - niską, solidną córę Kolegium, która sprawiała wrażenie starszej, niż można by sądzić z wyglądu. Nie dostrzegł już w niej tej niezgrabnej dziewczyny z czasów pobytu w Helleronie i Kolegium, lecz poważną kobietę, roztaczającą wokół tak wyniosłą aurę władzy swego stryja, że mrówcy idący po jej bokach sprawiali wrażenie jej eskorty, a nie strażników prowadzących więźnia. Miała na sobie wielowarstwowy strój z jedwabiu w kolorach zieleni, czerni i granatu. Była tam też pajęczyca, którą Balkus rozpoznał dopiero po chwili. Spowalniała całą grupę, mocno kulejąc, a jej twarz - dawniej niezwykle piękną i szelmowską - szpeciła straszliwa szrama biegnąca po policzku, omijająca cudem oko i kończąca się na ustach. Była ubrana na modłę modliszowców w bojowy kaftan, spodnie, długie buty. Pajęczyca w pobliżu takiego lasu zwiastowałaby normalnie niechybny rozlew krwi, lecz tym razem to ostatni członek tej grupki szpiegów stanie się powodem natychmiastowej egzekucji... Balkus spojrzał na mężczyznę bez miłości, choć z pewnym zadziwieniem. To znowu on, człowiek, któremu nie wystarczył jeden pan, choć zawsze miał ich zbyt wielu... Pojawił się oto teraz na zebraniu, którego tematem była eksterminacja jego rasy. Osowiec, mocno zbudowany, w średnim wieku, toczący posępnym spojrzeniem twardziela. Miał na sobie półpancerz, nagolenniki i naramienniki z połyskliwej szarej chityny, nałożone na ubiór z