mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Thorne Nicola - Imperium szampana tom I

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Thorne Nicola - Imperium szampana tom I.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 30 osób, 22 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 247 stron)

NICOLA THORNE IMPERIUM SZAMPANA na podstawie oryginalnego pomysłu Francois dAulan TOM PIERWSZY

Przedmowa Autorki Szkic fabuły powieści, którą właśnie macie państwo przed sobą, jest oryginalnym dziełem markiza d'Aulan, prezesa kompanii Pi- per-Heidsieck. W wyniku zawiłego splotu wypadków miałam moż­ ność zapoznać się z tym szkicem, a następnie poproszono mnie, abym napisała powieść opartą na tym pomyśle. Po licznych dyskusjach i spotkaniach z wieloma osobami we Francji i w Anglii, po napisaniu dwóch kolejnych wersji obszernych konspektów, powstał wreszcie utwór, który rozpoczyna się na następnych stronicach. Francois dAulan udzielił mi daleko idącej pomocy, służył radą, między innymi w związku z charakterystyką poszczególnych postaci, umiejscowieniem akcji jak też i rozwojem wypadków. Czuję się zobowiązana do wyrażenia mu w tym miejscu mojej wdzięczności. Byłam oczywiście bardzo zadowolona, gdy ostateczna wersja powie­ ści zyskała jego akceptację. Osobno chciałabym podziękować markizowi i jego żonie, Soni, za ich troskliwość w okresie, kiedy umożliwilimi prowadzenie studiów nad tematyką książki. Wyrazy wdzięczności należą się też Jean-Patrickowi Flande i Luisowi Williamsowi z Tropix Ltd. za okazaną mi pomoc oraz Peterowi Janson-Smith'owi i Johnowi Parkinsonowi z wydawnictwa Booker PLC za organizację całego przedsięwzięcia. N.T. Londyn, 1988

Prolog Samolot minął właśnie rozciągające się szeroko w dole winnice Toskanii i skierował się w stronę Alp, gdy w kabinie Georges'a Desmonda zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się głos pilota: - Dzwoni do pana syn, monsieur Desmond. - Który syn? - odburknął Desmond przyciskając do ucha słuchawkę. — Halo!? - Halo, dzień dobry ojcze, tu Zac! Jak tam toskańskie winnice? - w głosie Zaca był ton usłużnego zainteresowania, nieomal uniżoności, który zawsze irytował Georges'a. - A niby jak mają wyglądać o tej porze roku? Powinieneś sam to wiedzieć lepiej ode mnie! — sapnął do słuchawki wyglądając równocześnie przez okno samolotu. - Przepraszam, ojcze. Posłuchaj - Zac zrobił pauzę - za­ stanawiał się nad doborem właściwych słów, bojąc się ostatecznie wyprowadzić ojca z równowagi. - Chciałbym spotkać się z tobą na lotnisku. O której wylądu­ jecie w Reims? Wyginając przegub ręki, w której trzymał słuchawkę, Georges zerknął na zegarek. - Za jakieś drobne tysiąc pięćset godzin. A co, masz jakiś szczególny powód, żeby po mnie wyjeżdżać? - Chciałem porozmawiać z tobą przed dzisiejszą kolacją. Mam pewne plany, które chciałbym przedyskutować - teraz głos Zaca był pełen podniecenia. — Mam dla ciebie wielkie nowiny, ojcze. Wspaniałe nowiny. - Nie mogę się wprost doczekać! - odpowiedział Georges opryskliwym tonem. - Będę w Reims o trzeciej po południu. Do zobaczenia, Zac. - Au revoir, Papa. Bon vol! 9

Georges gwałtownym ruchem odwiesił słuchawkę i wygodnie rozparł się w fotelu, obserwując poprzez postrzępione, gęste chmury szczyty Alp, piętrzące się teraz wprost pod nim. Ten wspaniały widok poruszał za każdym razem nawet jego, człowieka o twardym charakterze, który sam zwykł decydować o dotyczących go sprawach, człowieka, który przeżył już większą część danego mu czasu i który osiągnął niemal wszystko, co można osiągnąć na tym świecie. Przynajmniej tak właśnie myślało o nim wielu. Jako urzędujący prezes Grupy Desmonda, która z niewielkiej firmy urosła pod jego rządami do rangi międzynarodowej korporacji - był przecież jedną spośród kilku najbardziej znaczących osobisto­ ści we Francji. Ale Georges Desmond miał kłopoty. Ich źródłem, a zarazem źródłem jego niepokoju o przyszłość firmy i rodziny był jego najstarszy syn - Zac. Wspomnienie Zaca jako małego chłopca, dzikiego, samotnego, wciąż niepewnego siebie, wypłynęło jak żywe w jego świadomości w czasie, gdy samolot obniżył stopniowo pułap lotu i zaczął skręcać na zachód, w kierunku Francji. Widział oczyma wyobraźni wszystkie swoje dzieci, jak bawią się na podwórzu rodzinnej posiadłości nad brzegiem Marny. Widział swoją angielską żonę, jak zawsze zrównoważoną, siedzącą spokojnie pod drzewami i obserwującą dzieci spod ronda wiel­ kiego, szykownego kapelusza, który osłaniał jej twarz przed słońcem. Ta idylliczna scena mogłaby budzić może czyjąś nostalgię, w istocie jednak jej spokój i szczęście były pozorne. Georges był bardzo wymagający, jego dzieciom było niezwykle trudno go zadowolić a Zac, biedny Zac, tak bardzo się starał... Nawet teraz znów miał jakąś wielką ideę. Poprzednia kosz­ towała Grupę Desmonda 50 milionów franków. I to właśnie wtedy on, Georges, podjął tę decyzję. W jego wyobraźni wizję bawiących się dzieci zastąpił teraz inny obraz, jeszcze bardziej realistyczny. Wysoka, jasnowłosa dziewczyna, będąca właśnie tuż u progu dojrzałości, wędruje wzdłuż piaszczystej plaży w pięknym, jakże w tej chwili odległym miasteczku Agay na południu Francji. Obserwował jej wędrówkę z tarasu willi na wzgórzu, gdzie wraz z Heleną - jej matką, a jego kochanką - przeżywali w błogim nastroju jedną z tak nielicznych chwil, w których mogli w ode­ rwaniu od całego świata przebywać tylko ze sobą. 10

Dziewczyna fascynowała go, choć mógł widywać ją tak rzadko. Była bardzo piękna, o uderzającej inteligencji. Georges lubował się w wynajdywaniu dla niej różnego rodzaju zagadek, ale ona zawsze rozwiązywała każdą łamigłówkę, którą wymyślił. Jej zalety splatały się, uwypuklając się jeszcze nawzajem. Gdy dorosła, rozwinęła wspaniale te wszystkie cechy, które w postaci zadatków mógł dostrzec obserwując ją jako małą dziewczynkę... Samolot nagle zadrżał i obniżył gwałtownie pułap lotu o dobre kilkaset stóp. Georges chwycił nerwowo za słuchawkę, pytając pilota, co się stało. - Nic groźnego, panie Desmond. To tylko turbulencja powie­ trza - usłyszał w odpowiedzi. Ale głos w słuchawce był pełen napięcia. Potem mały samolot znowu zadygotał i zaczął gwałtow­ nie tracić wysokość. Potężne szczyty górskie były wciąż bliżej i bliżej...

Część pierwsza NIEOCZEKIWANE DZIEDZICTWO

1 W dniu tragicznej śmierci Georges'a Desmonda, Francja była „en fetę". Był to bowiem 14 lipca, święto narodowe, dzień wielkiej zabawy dla wszystkich - być może z wyjątkiem jedynie tych, którzy byli właśnie w żałobie. Tak, jak rodzina Desmondow, która oprócz bólu spowodowanego nieoczekiwaną śmiercią głowy rodu, przeży­ wała ból i upokorzenie spowodowane wydziedziczeniem. Georges Desmond, jeden spośród kilku najbogatszych ludzi współczesnego świata, zapisał w testamencie nieomal całą ogromną fortunę obcej, nikomu nie znanej kobiecie. Wiadomości rozchodzą się szybko. Ta wieść obiegła cały świat dosłownie w ciągu paru minut. Umknęła ona jsdnak uwadze pewnej młodej osobie, której stałym miejscem zamieszkania była Kalifornia, która jednak w owym czasie spędzała urlop gdzieś u wybrzeży Florydy, żeglując na niewielkim jachcie wraz ze swym bratem, Bobem i kilkorgiem przyjaciół. Osoba ta nazywała się Sandra 0'Neill i, mimo że była oddalona od centrum wydarzeń o dobre parę tysięcy mil i zupełnie nieświadoma tego, co się stało — nazwisko jej stało się wkrótce głośne na całym świecie. Rodzina Desmondow, początkowo zaskoczona i zaszokowa­ na wieścią, która ledwo pozwoliła jej pogrzebać tak nagle zmarłego męża i ojca, w krótkim czasie otrząsnęła się i odcięła zupełnie od świata. Zaraz po pogrzebie, który w tych warunkach, bez żadnego względu na pozycję i dostojność osoby zmarłego, odbył się w największym pośpiechu - bramy rodzinnego domostwa w Tour- ville zostały szczelnie zatrzaśnięte. Na zewnątrz stale dyżurowali żandarmi, tak że paparazzi (reporterzy) na próżno usiłowali z najwyższą desperacją zdobyć aktualne zdjęcie kogokolwiek 15

z członków rodziny. Wspinali się na drzewa zaglądając za masywny ceglany mur otaczający posiadłość, włazili na ozdobne kraty bramy, ale nikt z rodziny nie pojawił się w zasięgu ich kamer. Wielkie domostwo pozostawało wciąż pogrążone w ciszy i żałobie, osnute mgłą tajemnicy. Obowiązek wyjaśnienia, co i dlaczego zaszło oraz uspokojenia przedstawicieli świata wielkiego biznesu, łamiących sobie głowy analizami sytuacji, spadł na barki Paula Vincenta, od lat pełniącego obowiązki rzecznika prasowego Desmondów. Paul, mamrocząc ledwo zrozumiałe słowa, udzielał wysoce niejasnych odpowiedzi i ograniczał się właściwie do odczytywania fragmentów testamentu. Drżały mu przy tym ręce, zwłaszcza gdy czytał ten ustęp, w którym była mowa o przekazaniu w spadku trzonu ogromnej fortuny Desmondów „Sandrze CNeill, którą legalnie adoptowałem, zgod­ nie z przepisami prawa francuskiego, ze względu na ścisłe więzy łączące mnie przez wiele lat z jej matką. Wierzę, że będzie ona w stanie kompetentnie zarządzać wytwórniami szampana, jak i pozostałymi przedsiębiorstwami Grupy Desmonda, z równym powodzeniem, jak udawało się to mnie samemu. Proszę moją rodzinę o uszanowanie mojej ostatniej woli..." Sandra CNeill opuszczała Los Angeles jako mniej więcej przeciętny członek społeczeństwa, zwykła osoba, nieznana nieomal nikomu. Po powrocie okazało się nagle, że stała się ni stąd, ni zowąd „osobistością". Paparazzi, którzy spędzali całe dnie na wspinaniu się na drzewa otaczające domostwo Desmondów w Tourville, na wydep­ tywaniu ścieżek w gęstym lesie otaczającym posiadłość oraz na bezskutecznych próbach wyciągnięcia jakichś wiadomości ze służ­ by po pijanemu, dostrzegli wreszcie dla siebie nową szansę. Przypuścili szturm do kas linii lotniczych utrzymujących stałe połączenia z Kalifornią i pewnego dnia wysypali się w Los Angeles z pokładów jumbo-jetów, obładowani swoimi kamerami, aparata­ mi, obiektywami i całą masą innej jeszcze aparatury. Gdy Sandra wróciła, zastała swój dom w Beverly Hills w stanie prawdziwego oblężenia, z uwięzioną wewnątrz Marią, jej filipińską służącą. 16

Bob prowadził wóz brawurowo, skręcając z Bulwaru Santa Monica w krótki zaułek, prowadzący wprost do ukrytego pomię­ dzy drzewami domu. Sandra słuchała w zamyśleniu jakiejś muzyki z radia. Od dwóch tygodni nie docierały do nich żadne wiadomości ze świata, ale też wcale im na tym nie zależało. Wprost przeciwnie, dla kobiety, której intensywne życie zawodowe było wypełnione światowymi kryzysami i analizą ich wpływu na wahania kursów walut, było czymś wprost cudownym uciec od tego wszystkiego na pewien, choćby krótki okres. Toteż z radością robiła to każdego roku wyjeżdżając na parotygodniowy urlop. Bob zaliczył właśnie pierwszy rok college'u, podobnie jak większość przyjaciół, z który­ mi spędzali urlop na jachcie. Czas upływał im na łowieniu ryb, pływaniu, nurkowaniu i na spożywaniu obfitych posiłków, które przeważnie gotowała Sandra, bo praca w kuchni była dla niej ożywczą odmianą po miesiącach wypełnionych pracą w banku. - Coś się tam dzieje - zawołał nagle Bob, gdy w oddali mogli już dojrzeć dom. Sandra spojrzała, zaalarmowana jego okrzykiem. - Mój Boże! - zawołała - chyba się pali! Co z Marią?! - Ale przecież nie ma ani śladu dymu - odparł Bob. - Mam nadzieję, że Marii nic się nie stało. Maria była nie tylko służącą - była częścią rodziny, spełniając wobec swojej chlebodawczyni nieomal rolę czułej, opiekuńczej matki. - Jedź prosto... - zaczęła Sandra, ale było już za późno. Nawet marka jej samochodu była znana reporterom i kamerzyści, którzy całymi dniami biwakowali w pobliżu jej domu, wylegli teraz na jezdnię, tarasując przejazd. - Panno O'Neill, czy mogłaby pani... panno O'Neill, proszę tędy... Czy to pani brat, czy narzeczony?... Bob był energicznym młodym mężczyzną o posturze zapaś­ nika. Zatrzymał samochód, wysiadł i zaczął gwałtownie torować sobie przejście w tłumie reporterów, posuwając się w kierunku domu. Robił to dość bezceremonialnie i kilku z nich przy tej okazji wywrócił na plecy, pozostali przecisnęli się na tę stronę samochodu, po której wysiadała Sandra. Imperium szampana l. 1 17

- Ależ to dziewczyna pierwsza klasa! Prezentuje się wspaniale! - wołali do siebie zaskoczeni. Któż mógłby przypuszczać, że kobieta o jej zawodzie i wykształceniu jest na dodatek chłodną blondynką o wyglądzie odmłodzonej Catherine Deneuve. Wiedzie­ li, że jest pół-Francuzką. Do tej pory wydawało się im, że wiedzą o niej wszystko. - Jak długo pani matka znała Georges'a Desmonda? - Czy mieszkała pani z nimi? - Czy treść testamentu była dla pani zaskoczeniem? - Zaraz, zaczekajcie - zawołał Bob wracając do samochodu i przeciskając się z powrotem na miejsce kierowcy. Co się u diabła dzieje? Byliśmy na wakacjach. Co ma do tego wszystkiego Georges Desmond? - Chcecie powiedzieć, że nie wiecie o niczym? - reporter NBC nieomal popadł w ekstazę. — Przecież pana siostra jest spadkobier­ czynią... jest jedną z najbogatszych kobiet świata!... W dwie godziny później dom był nadal otoczony. Żaden z reporterów nie odszedł, może jedynie paru z nich wyskoczyło do najbliższego telefonu, aby przekazać swoje korespondencje. Repo­ rterzy telewizyjni otrzymali wywiad przed frontem domu i wkrótce w serwisach najnowszych wiadomości podano, że panna Sandra 0'Neill dopiero teraz dowiedziała się o tym, co cały świat wiedział już od tygodnia. Georges Desmond nie żyje. Nie dość tego — uczynił ją swoją główną spadkobierczynią, dziedziczką ogromnej fortuny opartej przede wszystkim na słynnej marce szampana o stuletniej tradycji, dziedziczką imperium zbudowanego na dochodach z produkcji i sprzedaży szampana, a obejmującą wydawnictwa, prasę, super­ markety, przemysł lotniczy i wiele innych przedsiębiorstw, zbyt licznych i różnorodnych, by można je wszystkie wymienić. Sandra niemal wcale nie paliła i bardzo rzadko piła. Teraz jednak sięgnęła po papierosa i poprosiła Boba, by nalał jej pół szklaneczki whisky. - Nie mogę w to wszystko uwierzyć — mówiła — za tym musi się kryć jakaś okropna pomyłka. Musimy zaraz zatelefonować do wujka Henri'ego.

Bob przeglądał właśnie pocztę, przyniesioną przez zdener­ wowaną i z wolna tylko przychodzącą do siebie Marię, która przeżyła wiele strasznych chwil podczas prób upicia jej przez reporterów lub usiłowań wtargnięcia ich do wnętrza domu. - Nie ma potrzeby dzwonić - odpowiedział, trzymając w ręku telegram - wujek Henri jest właśnie w drodze. Był we Francji na pogrzebie, ale telegrafował - tu rzucił okiem na datę — wczoraj, że będzie tu właśnie dziś. Rzeczywiście, w tym momencie z zewnątrz znowu dobiegł tumult. - To może być on. Sandra pośpiesznie wstała i oboje wybiegli do hallu. Spoza drzwi wejściowych dobiegł ich fragment ożywionej wymiany zdań. - Mówię wam, że jestem tu oczekiwany. Jestem wysłannikiem rodziny pana Georges'a Desmonda - brzmiał charakterystyczny głos Henri'ego z jego niepowtarzalnym, ujmującym akcentem. - Obiecuję wam, że jak tylko zobaczę się z panną 0'Neill, uzyskacie oświadczenie... No, może jeszcze nie dziś wieczorem, ale z całą pewnością jutro. Musicie dać jej trochę czasu, przeżyła na pewno wielki szok... - Możesz być tego pewien - mruczała Sandra wyciągając ręce na powitanie wchodzącego gościa. Henri Piper był szwagrem Georges'a Desmonda, mężem jego jedynej siostry Sophie. Był eleganckim, bardzo kulturalnym męż­ czyzną, który pod maską zblazowanego, uroczego dżentelmena ukrywał niepospolite zdolności do prowadzenia interesów. Jak Georges, doszedł do bogactwa dzięki produkcji i sprzeda­ ży szampana i tak jak on, uwielbiał styl życia, który mógł prowadzić dzięki pieniądzom, które posiadał. Ale tych dwóch tak podobnych do siebie mężczyzn różniło się zasadniczo pod względem tem­ peramentu. Henri zadowalał się tym, co odziedziczył po swoich przodkach oraz faktem, że mógł nieco powiększyć swoją fortunę dzięki umiejętnej dbałości o stan swego przedsiębiorstwa i o rozwój sprzedaży, głównie w Kalifornii, gdzie otworzył nowy rynek zbytu dla dobrych marek szampana.

Szampan Pipera był marką tak samo starą i renomowaną, jak Desmond. Obydwie rodziny były również zaprzyjaźnione ze sobą od wielu pokoleń. Piperowie żyli w wielkim stylu w posiadłości Chateau de Marsanne w pobliżu Epernay. Domostwo to co prawda nie dorównywało pod względem wielkości i przepychu Chateau de Tourville, ale wyróżniało się dostojeństwem, komfortem i spoko­ jem oraz unikalną atmosferą wysublimowanej zamożności. Dla Sandry, Henri choć przecież wcale z nią nie spokrewniony, był jak mądry i kochający wujek. Był jedynym łącznikiem między nią a Georges'em i jej matką, która opuściła ją i Boba, gdy Sandra była jeszcze całkiem małym dzieckiem, by żyć u boku Georges'a we Francji. Tak szybko i zwięźle, jak to tylko było możliwe, Henri opowiedział Sandrze o okolicznościach wypadku w Alpach i o jego zdumiewających następstwach. - To był straszny szok dla całej rodziny - rzekł, stojąc na brzegu basenu w ogrodzie domu Sandry i przenosząc uwagę od kontemplacji odległej panoramy Los Angeles do studiowania postaci Sandry i jej brata, który siedział na trawie obok niej ze zwieszoną na piersi głową. - Wyobrażam sobie - odpowiedziała Sandra. - Dla mnie to jest wciąż szokujące. Wstała, wzięła truskawkę z misy stojącej na białym stole obok basenu i przyglądała się jej z wielką uwagą. - Oczywiście nie mogę tego przyjąć. - No, ale... —Henri obrócił się wolno w jej stronę, uważając, by nie wpaść przy tym do basenu. - Wiesz dobrze, że nie mogę - Sandra powoli włożyła truskawkę do ust i wzięła z misy następną. — Cała ta sprawa to jakaś kolosalna bzdura. Nic nie wiem o finansach tego rodzaju kor­ poracji, o prowadzeniu interesów na skalę globalną, nikt nie mógłby otrzymać ode mnie żadnych sensownych poleceń. Co więcej, nie wiem nic o rodzinie Desmondów, prócz jednego, że mnie nienawidzi.

Henri chodził przez cały czas w milczeniu wzdłuż brzegu basenu z rękami założonymi na plecach. - Jest im rzeczywiście trudno to zrozumieć, szczególnie Zac'owi. Jest kompletnie roztrzęsiony z powodu tej sytuacji. - Sam widzisz. To jego rodowy majątek, a nie mój. Nie mogę się zgodzić. - Sandra ma rację - Bob rozprostował nogi i położył się, opierając głowę na skrzyżowanych rękach. - Nie powinna tego przyjmować. To brzmi dla mnie jak stek bzdur. - Bzdur?! Przez krótki moment w spojrzeniu Henri'ego błysnęła furia. - Mówisz bzdur? Przecież to jedno z największych przedsiębiorstw na świecie! - Ale ja go nie chcę - głos Sandry był stanowczy. - Przykro mi, że przebyłeś taki kawał drogi. - I tak musiałbym przylecieć do Kalifornii. Prowadzimy tu pewne delikatne negocjacje. Sophie została z rodziną. - Sophie będzie załamana. - Sophie nie rozumie co się właściwie stało, podobnie jak wszyscy wokół. Ale masz rację, jest załamana z powodu ciosu, jaki zadał Georges ich dumie. Nie pozostawił żadnej wskazówki co do intencji, które nim kierowały, żadnego wyjaśnienia, nic... - A moja matka? - Sandra przerwała Henri'emu, który stał po drugiej stronie basenu. - Czy ona coś wiedziała? - Ach! - Henri wzruszył ramionami. — Nikt nawet jej nie zapytał, czy cokolwiek wiedziała, biedna samotniczka. - Biedna, też coś - Sandra roześmiała się ironicznie. - Naj­ pierw ona odebrała go jego rodzinie, a potem on zostawia swoją fortunę jej córce. - To nie jest fair - powiedział szybko Henri. - Twoja matka była bardzo dyskretna jako jego kochanka. Nawet prasa, mimo usilnych prób, nie zdołała wyjaśnić, jaki był jej status. Ostatnio dowiedziałem się, że nie czuje się dobrze, męczy ją nawrót dawnej choroby gardła. Ukryła się w swoim wiejskim domu, to wszystko musi na nią bardzo źle wpływać. Osobiście wątpię, aby ona wywarła jakikolwiek wpływ na tę decyzję. Georges zawsze sam

stanowił prawa dla siebie. Oczywiście będzie można to wszystko wyjaśnić, gdy pojedziesz ze mną do Francji. - Sandra nigdzie nie jedzie -powiedział Bob ponuro. - Powie­ działa ci to już przecież. Ta cała sprawa to jakaś fantazja. Jej miejsce jest tutaj, tu czuje się dobrze, lubi swoją pracę, swoich przyjaciół, życie jakie tu prowadzi... - Bob ma rację - Sandra znowu usiadła, osłaniając plecy szalem. - Miałabym przed sobą dosyć żałosne życie, gdybym zgodziła się to przyjąć. Henri przeszedł na jej stronę basenu, stanął wprost przed nią, po czym pochylił się tak bardzo, że nieomal jej dotknął. Jej bladoniebieskie oczy były tylko o parę cali od niego. - Musisz spróbować, Sandro - mówił — Georges Desmond nie był głupcem. Nigdy nie robił niczego bez przyczyny. To nie był żaden grymas, żadna nagła zachcianka. On to musiał planować z rozwagą, być może przez całe lata... - Ale nie powiedział o tym nikomu, nawet tobie? - Sandra zerknęła na niego pytająco. - Nikomu, ani mnie, ani Vincent'owi, ani prawnikowi La- ban'owi, no, chociaż Laban wiedział, bo to przecież on spisywał testament ponad rok temu. A zatem około osiemnaście miesięcy temu musiało wydarzyć się coś bardzo interesującego. - Henri wyprostował się. Był wysokim, szczupłym mężczyzną roztaczają­ cym wokół szczególną atmosferę arystokratycznej nonszalancji, którą pewni ludzie emanują niezależnie od tego, czy są szlachetnie urodzeni, czy nie. Włożył ręce do kieszeni i wydawało się, że jest pochłonięty wdychaniem pachnącego, wieczornego powietrza. - To wtedy jego syn, Zac, kupił poza jego plecami sieć supermarketów. Nie pierwszy raz działał bez konsultacji z ojcem, ale jako dyrektor Desmond Bank był uprawniony do decydowania według własnego rozeznania. Wiele spośród jego decyzji nie było zbyt rozsądne. Georges był wściekły w związku z zakupem sieci supermarketów, ponieważ - gdy przyjrzał się z bliska tej sprawie - okazało się, że sprzedająca firma stoi na skraju bankructwa. To była oczywiście błędna inwestycja, wskazująca na złe rozeznanie Zaca w tych sprawach. 22

— Podbijanie aktywów? — podchwyciła Sandra. — Być może w ten sposób udało im się zmylić Zaca? — O, proszę, oto wyczucie dobrego biznesmena — zawołał Henri z zadowoleniem. - Proszę, jak szybko reagujesz. Na pewno Georges myślał tak samo, ale to nie było tak, te supermarkety były bezwartościowe i Grupa Desmonda straciła na nich około 50 milionów franków. - Henri łagodnie spoczął na krześle tuż obok Sandry. - Myślę, że właśnie w tym momencie Georges przestał ufać swojemu synowi. No i wkrótce potem, kiedy dopełniono formalno­ ści związanych z adopcją - zgodnie z prawem nie musiałaś wcale o tym wiedzieć - zmienił swój testament. Czuł, że imperium, które budował tak cierpliwie i z taką ostrożnością, nie byłoby bezpieczne w rękach Zaca. — Na Boga, ale dlaczego miałoby być bezpieczne w moich rękach? Zresztą Georges ledwo mnie znał. - Tak, ale interesował się bardzo tobą, znacznie bardziej, niż możesz podejrzewać. Płacił za twoje wykształcenie, interesował się wynikami twoich egzaminów. Znał Douga Hammersona, który tak dobrze wyrażał się o twojej pracy w Hammerson Trust. Hammer- son uznał, że jesteś zdolna do pracy na najwyższych szczeblach i że masz przed sobą świetną przyszłość, a pod jego wpływem tak samo myślał Georges. — Czy rozmawiali obaj o mnie? - Jestem tego pewien. Ale nie o testamencie. Dlaczego właściwie nie spytasz o to Douga? I tak będziesz musiała z nim pomówić, jeśli masz zamiar rzucić swoją obecną pracę. - Nie mam takiego zamiaru - rzekła Sandra podnosząc się znad brzegu basenu. - Spytaj Douga - powiedział Henri - a potem zobaczymy, może zmienisz zdanie. Sporo osób twierdziło, że Doug Hammerson Junior był najprzystojniejszym biznesmenem na zachodnim wybrzeżu, a kto wie, czy także nie na wschodnim. Od skromnych początków rozbudował on stopniowo Hammerson Trust do rozmiarów nie- ,23

omal dorównujących Grupie Desmonda, i podobnie jak tam, Trust zawierał w swoim składzie bank handlowy Hamco Incorporated. W przeciągu czterech ostatnich lat Sandra stała się stopniowo najlepszym analitykiem, pracującym w banku. Jej praca polegała na ocenie możliwości i ryzyka każdej firmy zwracającej się do banku o pożyczkę. W tym czasie Doug Hammerson nabrał zwyczaju ufać bardziej jej opiniom niż innych, o większym nieraz doświadczeniu. Kilkakrotnie uchroniła bank przed sporymi strata­ mi i znacznie się przyczyniła do powiększenia jego zasobów. Mocnymi stronami Sandry już na samym starcie były stopnie uniwersyteckie z matematyki i ekonomii, uzyskane w Berkeley. Potem spędziła jeszcze rok w Studium Biznesu w Harvardzie, stając się od razu pilnie poszukiwanym pracownikiem, z wieloma ofer­ tami zatrudnienia. W rezultacie otrzymała nie tylko wysoką pensję, własne biuro w City w Los Angeles i służbowy samochód, ale również inne, rzadko przyznawane przywileje, jak bezpłatną opiekę medyczną, długi urlop, prawo do zwrotu kosztów kształcenia dzieci, gdyby kiedyś takowe posiadała, i tak dalej, i tak dalej. - Oczywiście, że musisz tam pojechać - mówił Doug ze swym charakterystycznym uśmiechem, obracając w palcach ołówek. - Chociaż nie chciałbym cię stracić, nie mogę w żadnym razie zatrzymać cię. To jest wyzwanie losu, którego wprost niepodobna odrzucić. Pamiętaj tylko, że tu, twoje dawne stanowisko będzie zawsze na ciebie czekało, nawet gdyby wszystko nawaliło. - Klęska byłaby dla mnie czymś strasznym - powiedziała Sandra. - Czy to jest to, czego się najbardziej boisz? - oczy Douga były uprzejme, skupione na twarzy Sandry, którą nie tylko darzył wielkim szacunkiem, ale uważał wręcz za przyjaciela rodziny. - Każdy boi się niepowodzenia -powiedziała Sandra kończąc filiżankę kawy, którą podała sekretarka zaraz po jej przyjściu. Potem wstała, wzdrygnęła się i podeszła do okna, skąd roztaczał się szeroki widok na miasto. - Chciałabym - powiedziała - żeby ta zgraja odczepiła się wreszcie ode mnie. Męczy mnie to. Nie jestem Madonną. 24

— Może będziesz jeszcze żałowała, że nią nie jesteś. Nie sądzę, żeby czekało cię tam życie usłane różami. Chociaż na pewno będziesz odczuwała swoją potęgę i prestiż. - Podszedł do niej z tyłu i łagodnie położył ręce na jej ramionach. - Wiesz, darzyłem Georges'a Desmonda wielkim szacunkiem. Osobiście spotkałem go zaledwie parę razy, ale prowadziliśmy wiele wspólnych interesów, często rozmawialiśmy przez telefon. Zawsze pytał o ciebie, chciał o tobie wiedzieć jak najwięcej. — Ale nigdy nie powiedział ci o tym... — Nigdy — gdy Sandra odwróciła się, Doug pokręcił przecząco głową, patrząc poważnie swoimi szarymi, mądrymi oczami. — Nigdy nawet nie wspomniał. Zresztą w ogóle nic nie wiedziałem o jego prywatnym życiu, jego planach czy intencjach. Był deszczowy dzień sierpniowy gdy Sandra 0'Neill, w towa­ rzystwie Henri Pipera, który spotkał się z nią na lotnisku, przybyła pod drzwi wejściowe Hotelu Ritz w Paryżu, gdzie powitał ją tłum reporterów, którzy czatowali na nią na Placu Vendome, od chwili jej wczorajszego przybycia do miasta. Ale teraz był tam rzecznik prasowy, zaufany zmarłego Georges'a Desmonda, Paul Vincent, który w ciągu tych kilku krótkich tygodni doskonale opanował sztukę radzenia sobie z prasą. Wyciągniętym przed siebie ramieniem bronił Sandrę przed bezpośrednim natarciem dziennikarzy. — Panna 0'N eill nie wyda dziś oświadczenia - powiedział, gdy Sandra rozsyłała wokół uśmiechy. Wyglądała naprawdę czarująco w koszulowej bluzce z żółtego jedwabiu, ściągniętej w talii paskiem, w dopasowanej spódnicy, która podkreślała jej szczupłą sylwetkę. Była wysoka i dlatego zawsze nosiła buty na płaskim obcasie. Jej złociste blond włosy, zaczesane gładko do tyłu, spadały na plecy, tworząc łagodną naturalną falę tuż powyżej ramion. Jej opalenizna dopełniała się doskonale z kolorystyką jej stroju. Wyglądała jak młoda Kalif ornijka z dobrego domu wychodząca właśnie z rodziną na zakupy lub z wizytą. 25

Wyglądało to trochę tak, jakby chciała przekonać świat, że nie wybiera się w tej chwili w żadne szczególne miejsce, ale właśnie się wybierała. Jechała właśnie do Tourville, do domu rodzinnego Desmondów, a teraz i jej także, w głębi duszy, po prostu się bała. Jednak jasne spojrzenie jej niebieskich oczu i słoneczny, szeroki uśmiech dobrze skrywały strach, który niepokoił ją wewnątrz. Z rękami w kieszeniach płaszcza, uśmiechała się spod parasola, który trzymał odźwierny, gdy wsiadała do srebrzystego Rolls-Royce'a przysłanego po nią z Tourville. Gdy usiadła wreszcie na obitej miękką skórą kanapie luksusowej limuzyny, przed­ stawiciele prasy otoczyli Paula Vincenta, który z okularami opuszczonymi nisko, niemal na czubek nosa, przekazywał dzien­ nikarzom szczegóły trasy jej podróży, nic jednakże nie wspomina­ jąc o planowanych odwiedzinach w Tourville. Jednakże za parę dni, w ciągu tygodnia Paul obiecał prasie wywiad z Sandrą. Zadowoliło to wielu dziennikarzy, którzy zapakowawszy kamery do futerałów, udali się do pobliskich barów w poszukiwaniu pokrzepiających trunków. - Paul jest słodki, prawda? - powiedziała Sandra zerkając za siebie, gdy samochód okrążył plac Vendome i skręcił w Rue Saint-Honore, kierując się w stronę zachodniego wyjazdu z Paryża i głównej autostrady prowadzącej do Reims. - Tak, to mądry człowiek — zgodził się Henri, rozpierając się wygodnie na swoim siedzeniu. - Nie bardzo wiem, jaką rolę spełniał on w istocie, czy współpracował bezpośrednio z Georges'em? - Był jego prawą ręką, rodzajem zaufanego sekretarza. Ale jest w tym coś dziwnego, bo nawet on nie wiedział absolutnie niczego o tobie. Był tak samo zdziwiony i zaskoczony, jak wszyscy inni. I to pomimo, że przez ostatnie trzydzieści lat wiedział chyba wszystko, co można było wiedzieć o Georges'ie. - A moja matka? - Znali się z Paulem bardzo dobrze. Kiedy pracowała jako sekretarka Georges'a, musiała utrzymywać z nim bardzo ścisłe kontakty. - Wytrzymywali ze sobą? 26

— Helenę potrafiła ułożyć sobie współpracę z każdym i to była jej siła. Była ona czymś w rodzaju „szarej eminencji", ukrywającej swoje potężne wpływy, myślę, że zarówno z wyboru, jak i z powodu wrodzonej skromności i dyskrecji. Mam nadzieję, że zmienisz jeszcze zdanie na jej temat i pojedziesz zobaczyć się z nią. Teraz, jak słyszałem, wyjechała na wypoczynek do Cremy, ponoć bardzo podupadła na zdrowiu, zaszokowana nagłą śmiercią Georges'a i odwróceniem się od niej całej rodziny. — Może i była dobrą przyjaciółką dla Georges'a, dla Paula, dla ciebie i może jeszcze dla innych, ale była bardzo złą matką dla mnie i dla Boba. Nie miałam od niej żadnej wiadomości od co najmniej dwóch lat! — Ona z kolei mówi, że nigdy nie odpowiadasz na jej listy. — Nie sądzę, żeby to była cała prawda... — Paul Vincent jest ważny z jeszcze innej przyczyny — powie­ dział Henri, pokasłując przy tym, aby zatuszować napięcie. Sandra spojrzała na niego uważnie. Nawet ślad nerwowości był u tego nader zrównoważonego człowieka, czymś niezwykłym. — Jaka to przyczyna? Wygląda, jakbyś się czymś gryzł, Henri - powiedziała Sandra. — Tak, jest coś, o czym ci nie powiedziałem — Henri mówił po angielsku, tak, by szofer nie mógł zrozumieć, gdyż szyba od­ dzielająca go od pasażerów była na wpół opuszczona. — Chyba powinienem był ci to powiedzieć, ale z kolei gdybym to zrobił, nigdy byś tu nie przyjechała. Sandra nie powiedziała ani słowa - czekała na jego wyjaś­ nienie, on zaś, przeszyty wręcz jej wyczekującym spojrzeniem, uświadomił sobie w tym momencie przyczynę jej zadziwiających sukcesów: odczuł pewnego rodzaju aurę budzącą respekt, wręcz obawę. Sandra potrafiła to wykorzystać, należała do tych nielicz­ nych osób, które wiedzą, że więcej mogą osiągnąć pozostawiając pewne rzeczy niedopowiedzianymi. — W swoim testamencie — powiedział wreszcie i znowu zakaszlał — Georges ustanowił, że masz być wspomagana przez Radę, która ma prawo zdymisjonowania cię, jeśli okaże się, że 27

sprawy organizacji Desmonda prowadzisz w sposób niezadawala- jący. Teraz dopiero odczuł w pełni nacisk milczenia Sandry. Tylko jeden drobny mięsień drgał na jej policzku, dało się zauważyć tylko lekkie zaciśnięcie warg, może nieco opuszczone powieki jej pięk­ nych oczu. - Rada ma ci tylko służyć pomocą i poradą - powtórzył. — Ma być przy tobie, służyć ci na każde zawołanie, nie będzie robić niczego, jeśli nie będziesz tego potrzebowała, ale... ale, to prawda, to jest rodzaj trybunału - rozłożył ręce w bezradnym geście. - Dlaczego mi o tym nie powiedziano? - Gdyby słowa mogły ranić, te przeszywałyby na wylot, jak stalowe klingi. - Jak już mówiłem... - Miałeś rację, nigdy bym tu nie przyjechała. Rada, która ma mnie kontrolować? - Nie, skądże, nie ma mowy o żadnej kontroli. Niewłaściwie to zrozumiałaś. Ale George's zdawał sobie sprawę, że niezależnie od twoich wielkich zdolności, brak ci doświadczenia w wielu spra­ wach. Paul Vincent wie wszystko, co można wiedzieć o Grupie Desmonda. Dlatego też tak dobrze daje sobie radę z prasą. Poza tym, już zdążył cię polubić. - Kto jeszcze wchodzi w skład Rady? - przerwała mu Sandra, uderzając przy tym palcami w kolano, w geście, który zdawał się wyrażać groźbę. - No więc ja - rzekł Henri spoglądając na nią ostrożnie - ponadto mecenas Laban, prawnik rodziny, i... członkowie rodziny Desmondów. - Członkowie rodziny Desmondów - powtórzyła Sandra, pochylając się przy tym nieco do przodu, tak, że Henri przez moment myślał, że za chwilę szofer otrzyma polecenie, aby zawrócić do Paryża. Ona jednak zamknęła jedynie okno od­ dzielające ich od kierowcy. - Zac jest również ekspertem we wszystkich dziedzinach, w których Grupa prowadzi interesy - kontynuował. - Więc dlaczego Georges Desmond nie zostawił wszystkiego właśnie jemu? 28

Henri zignorował to pytanie. - Belle jest również bardzo kompetentna. Claire i Tim, no cóż - tu zmarszczył nos - to raczej lekkoduchy tej rodziny. Lady Elizabeth, matka rodu, ją możesz mieć po swojej stronie, jeśli będziesz dostatecznie mądra. - Nie sądzę, żebym chciała próbować - głos Sandry nadal był zimny i twardy jak stal. - Nie zapomnę, że to właśnie ty oszukałeś mnie. - Chciałem dobrze. Myślę, że ty i Desmondowie potraficie doskonale współpracować, chciałbym, żebyś dała sobie radę. Wiem, że tak będzie — Henri spostrzegł, że jej napięcie zmniejszyło się i odważył się otoczyć ją ramieniem. Opuścili autostradę w godzinę po tym, jak słońce wyjrzało spoza chmur, tak że Sandra ujrzała po raz pierwszy swoje dziedzictwo pod jasnym błękitnym niebem, obramowanym ciem­ nymi chmurami. Jechali przez wiejskie okolice departamentu zwanego Szampanią, który jak wiadomo, użyczył swej nazwy słynnemu gatunkowi win. Winnice Szampanii zajmują około 27 000 hektarów, głównie w dolinie Marny, w Cote de Blancs koło Epernay oraz na zboczach Montagne de Reims, przez które właśnie przejeżdżali. Wśród tych łagodnie pofałdowanych wzgórz położone były obie posiadłości: Tourville i Marsanne. Montagne to nie były wysokie góry, a raczej łagodne zbocza z najwyższym punktem - lasem Verzy - wyras­ tającym na północy tuż na skraju starożytnego Reims, opadające stopniowo w kierunku Epernay i doliny Marny, gdzie znajdowały się największe obszary winnic. Winnice ciągnęły się całymi milami, tak daleko, jak tylko oko mogło sięgnąć. Równo rozmieszczone, proste rzędy winorośli oznaczane były kolorowymi flagami, które informowały zarówno o osobie właś­ ciciela, jak i o gatunkach rosnącej w danym miejscu winorośli. Z tyłu i powyżej winnic rozciągały się lasy La Foret de la Montagne de Reims. Czasem jechali przez bardzo ciemny las utworzony z szeregów prostych, wysokich drzew, czasem zaś słońce wdzierało się w dół aż do poszycia, tworząc jasne plamy świeżej zieleni. 29

— Tu jest cudownie — powiedziała Sandra po dłuższym czasie spędzonym na milczącej kontemplacji krajobrazu. — Masz rację — odpowiedział Henri, wyczuwając, że teraz odprężyła się już całkowicie. — Czekaj, za moment powinniśmy już widzieć Tourville. Spójrz, rzeka! - krzyczał w podnieceniu, jak uczniak. Odsunął szybę i kazał kierowcy zatrzymać się. — Jeśli wysiądziemy tu na chwilę, będziesz mogła zobaczyć jedyny w swoim rodzaju widok Tourville ukrytego pomiędzy drzewami — wyjaśnił. Sandra uświadomiła sobie, że jej serce biło gwałtowniej, gdy szofer otwierał przed nimi drzwi limuzyny. W tym momencie słońce ponownie wyjrzało zza chmur ukazując w całej krasie dolinę Marny i miejsce, które o ile je zaakceptuje, miało stać się jej nowym domem. Z pagórka, na który poprowadził ją Henri, ujrzała domostwo, które dostojnością, okazałością i ogromem, przewyższało chyba wszystko, co do tej pory widziała. Wydawało się być zupełnie nie na miejscu w tym pięknym otoczeniu, choć paradoksalnie, im dłużej mu się przyglądała, tym bardziej jej się podobało. Wiedziała nieco o historii tego domu. Zbudował go w połowie dziewiętnastego stulecia Rene-Zachariasz Desmond, prapradziad Georges'a, po którym Zac odziedziczył imię. Pierwszy Re­ ne-Zachariasz stworzył wytwórnię szampana, która teraz nosiła nazwę Desmond Hause. Dom zbudowany był w stylu angielskim przez architekta, którego wyobraźnia oddana została na usługi zachcianek Re- ne-Zachariasza, być może pragnącego przyćmić swoją rywalkę, wdowę Clicąuot, która w tym samym czasie budowała wspaniałe Chateau w stylu renesansowym nieomal na wprost, po drugiej stronie Marny. W rezultacie powstał duży, prostokątny, dwupięt­ rowy budynek z białego kamienia, z dwiema prostokątnymi wieżami po każdej stronie i ze wspartymi na kolumnach bal­ konami, łączącymi ze sobą wieże. Z pokojów na górnej kondyg­ nacji wież można było oglądać Marne ponad wysokim ceglanym murem, który otaczał domostwo i chronił je przed niepożądanym obserwatorem. 30

Od drogi, którą nadjeżdżali, prowadził krótki podjazd przez ozdobne, żelazne wrota do ganku z masywnymi drzwiami wejś­ ciowymi. Po drugiej stronie, Sandra mogła zobaczyć ozdobną klatkę schodową prowadzącą od wielkiego ganku z kolumnami, umieszczonego między dwiema bliźniaczymi kopułami wież. Scho­ dy z ganku prowadziły do ogrodów i sztucznego jeziora, które nieomal całkowicie przesłonięte było przez las, otaczający posiad­ łość. Po obu stronach znajdowały się ogrody, pełne rzadkich i pięknych drzew, sprowadzonych tu przez syna Rene-Zachariasza, Jean-Timothee, który wyżywał się w ogrodnictwie traktując je jako hobby godne bogatego mężczyzny. - Wygląda jak wspaniała perła w doskonałej oprawie - szep­ nęła Sandra. - Nie wyobrażałam sobie, że ten dom może być nawet w połowie tak wspaniały. - Wielu ludzi uważa utrzymywanie tej posiadłości za kaprys, bo też rzeczywiście jej utrzymanie kosztuje. Samych sypialni jest trzydzieści pięć, ale mieszka tu przecież bogata rodzina. Sandra powoli wróciła do samochodu i zaczęli zjeżdżać w dół zbocza. Chateau było teraz niewidoczne spoza wzgórz, a na wprost, na drugim brzegu rzeki, widać było miasteczko Epernay, tętniące życiem centrum produkcji szampana. - Jak można podzielić to domostwo? - zapytała, gdy zjechali w boczną drogę, na końcu której widoczny był już ten wysoki mur z czerwonej cegły i te ozdobne, kute w żelazie wrota. - Według prawa francuskiego Georges powinien podzielić je równo pomiędzy swoich spadkobierców. Gdy adoptował cię, przekazał ci w spadku większą część swojej fortuny. Georges zawsze uważał, że jego rodzina powinna zbierać się razem, pod jednym dachem, w spokoju i harmonii. Jeśli nie zawsze tak się działo, to głównie z jego powodu. Jak wiadomo, przez całe lata utrzymywał kochankę, o której wiedziała cała rodzina. Już samo to nie mogło sprzyjać harmonii. - To nie będzie sprzyjać harmonii i teraz - powiedziała Sandra prawie szeptem. - Nie masz pojęcia, jak się tego boję. 31

W chwilę potem samochód zatrzymał się przed wielką bramą, która natychmiast, jakby w cudowny sposób, otworzyła się. Tourville oraz jej przyszłość, otwierały się przed nią.

2 - Panna 0'Neill, madame... — lokaj Pierre, mężczyzna o im­ ponującej posturze, schylony przeciskał się przez małe, wąskie drzwi oranżerii, usiłując przy tym zachować możliwie jak najwięcej ze swojego dostojeństwa i powagi. Oranżeria była duża, bardzo gorąca, wypełniona egzotycznymi roślinami, pnączami i kwiatami, które nie mogły rosnąć nawet w łagodnym klimacie Szampanii. Lady Elizabeth Desmond była wysoką, szczupłą kobietą, sprawiającą w tej chwili dość dziwne wrażenie w swoim szarym, długim aż do kostek okryciu, jakby mnisim habicie narzuconym na ubranie, aby ochronić je przed zabrudzeniem. Na głowie nosiła słomkowy kapelusz z długą szarfą z żółtego szyfonu, związaną pod brodą. Kiedy wstała na powitanie Sandry, z sekatorem w osłonię­ tych rękawiczkami dłoniach, sprawiała wrażenie srogiej przełożo­ nej jakiegoś średniowiecznego zakonu, która ma właśnie zamiar ukarać nieposłuszną nowicjuszkę. Równocześnie jednak — pomyś­ lała Sandra — ta wyniosła lady wygląda raczej jak karykatura wyobrażenia o tym, jak powinna się w tych warunkach prezen­ tować prawdziwa staroświecka, arystokratyczna dama. Spotkanie to miało być od początku deprymujące dla młodej przybyszki, ale Sandra nie dała się zbić z tropu. Spodziewała się, że jej pierwsza wizyta w domu Desmondow nie będzie łatwa. Gdy tylko wjechali przez ogromne wrota i zatrzymali się na podjeździe, na schodach prowadzących do drzwi wejściowych pojawił się Pierre, pełen majestatu i godności majordomusa, który oznajmił, że lady Elizabeth pragnie porozmawiać najpierw z panną OTSFeill w cztery oczy, zaś pan Piper jest proszony, aby zaczekał w dużym salonie w towarzystwie pozostałych członków rodziny. Natych- 3 3