NICOLA THORNE
IMPERIUM
SZAMPANA
na podstawie oryginalnego pomysłu Francois dAulan
TOM DRUGI
Przełożył: Konrad Witkowski
MITEL 1992
14
Tam oto na biurku, na szczycie całego pliku korespondencji,
który czekał, aż Edith go posortuje dla mademoiselle, leżał ten list.
Adresowany do Sandry Desmond odręcznym pismem, z wyraźnym
dopiskiem u góry koperty: „Poufne. Bardzo pilne."
Edith coraz więcej czasu spędzała w klinice, wywiązały się
jakieś komplikacje, nierzadkie ponoć w przypadkach ciąży w tak
późnym wieku. Lekarze zalecali jej dużo odpoczynku. Przychodzi
ła do biura tylko na parę godzin dziennie a Agnes przygotowywała
się z zapałem do objęcia nowego stanowiska. Już wkrótce miała
stać się pełnoprawną użytkowniczką pięknego, antycznego biurka
z różanego drewna, ustawionego w strategicznym punkcie, tuż
u drzwi gabinetu jednej z najważniejszych osób w świecie interesów
— prezesa Grupy Desmonda.
Siedziała tam właśnie teraz, z dłońmi ułożonymi płasko na
blacie tego biurka, mając przed sobą plik korespondencji.
— ...„Poufne. Bardzo pilne"...
Obracała list na wszystkie strony, powąchała nawet kopertę,
jakby łudziła się, że zapach może zdradzi jej nadawcę. Na stemplu
była nazwa Burges - dużego miasta w prowincji Berry. Kto
mieszkał w Burges? Agnes nie wiedziała... Była już gotowa odłożyć
list z powrotem, gdy przypomniała sobie spojrzenie Zaca. Prosił ją,
by dostarczała mu wszelkich poufnych informacji o Sandrze,
obiecywał, że rodzina Desmondów wynagrodzi jej to i nie tylko
rodzinia...
Wciąż wpatrywała się w tę kopertę. Była dopiero ósma rano
i przynajmniej przez pół godziny nikt nie powinien jej przeszkodzić.
Mademoiselle miała poprzedniego dnia spotkanie w Reims i spę-
dzała noc w Tourville. Ostatnio coraz więcej czasu zabierały jej
sprawy wytwórni szampana. Zbliżał się ważny m o m e n t mieszania
win i przygotowania ,,cuvee " — zaczynu z zeszłorocznych zbiorów
- do drugiej fermentacji. Jak pilna studentka Sandra chciała
nauczyć się jak najwięcej zanim zwołane zostanie posiedzenie
Komisji Kiperskiej, która zbadać miała smak i walory poszczegól
nych gatunków i ustalić skład mieszanki, rokującej otrzymanie
rocznika szampana o jak najlepszych właściwościach. W końcu
szampan był rdzeniem firmy Desmondów, synonimem luksusu
i pierwszorzędnej jakości. Znak firmy mógł widnieć na wielu
różnych towarach: narzędziach, samolotach, czasopismach, doku
mentach bankowych, ale dla większości ludzi w świecie kojarzył się
on tylko z jednym - z podniecającym, musującym trunkiem
wytwarzanym tylko w jednej prowincji Francji, nieco na p o ł u
dniowy wschód od Paryża.
Mademoiselle była pilną studentką i ku jej zadowoleniu
powiedziano jej, że ma dobry smak. Nie chciała pozwolić, by
personel mógł łatwo ją zwieść albo oszukać, zresztą dawała
wszystkim do zrozumienia, że zależy jej na tym, by mówiono jej
zawsze prawdę, nawet niemiłą. Oznajmiła to i Agnes, a ta uznała to
za zapowiedź obdarzenia jej wielkim zaufaniem.
Rene Latour spędzał z Sandrą całe godziny na próbowaniu
win najrozmaitszych gatunków i roczników. Musiał uczciwie
przyznać, że jak na osobę początkującą, była doskonała. Tak więc
Sandra spędzała teraz wiele czasu w Reims, a Agnes przejmowała
coraz bardziej kontrolę nad biurem w Paryżu.
Agnes G u y o n była dziewczyną ambitną i uczyła się równie
szybko jak Sandra. Oczywiście nie rozpoznawania roczników wina
i sposobów mieszania szampana, ale sprawnego kierowania działa
lnością dużego biura, gdzie wszystko musiało iść jak w zegarku.
Mademoiselle nie tolerowała opieszałości, niekompetencji lub
małej wydajności, nie darowała nigdy niepunktualności, czy p o
wtarzających się błędów w pracy.
Pracowała ciężko, ale też wymagała tego samego od innych.
Spośród dziewcząt wybieranych z hali maszyn do pracy w osobis
tym sekretariacie mademoiselle, połowa nie pozostawała tam
nawet tygodnia. Poziom wiedzy i umiejętności, który wystarczał
maszynistce, okazywał się o wiele za niski, by pracować dla
mademoiselle, jak ją już powszechnie nazywano we wszystkich
filiach Grupy: Mademoiselle, w domyśle przez duże M.
I oto ona, Agnes, została wytypowana spośród tych wszyst
kich dziewcząt, na stanowisko osobistej sekretarki, tej tak wymaga
jącej kobiety. Nigdy nie śmiała o tym marzyć, nawet gdy pracowała
już w sekretariacie. Za parę dni to biurko będzie całkowicie w jej
władaniu...
Jeszcze raz obejrzała list. Prawdopodobnie dałoby się ot
worzyć kopertę nożem, nie była sklejona zbyt m o c n o . Jeśli byłoby
tam coś ciekawego, mogłaby zrobić fotokopię i odłożyć ponownie
zaklejony list na biurko. Ale musiałaby bardzo się spieszyć, Edith
miała wrócić o k o ł o dziewiątej, a jedno było pewne — Edith jej nie
lubiła. Nie p o d o b a ł się jej awans Agnes i potrafiła uczynić jej życie
w biurze uciążliwym. Nie była dla niej miła, nie pomagała jej
w niczym, robiła dla niej tylko t o , co naprawdę musiała. Ale Agnes
była bardzo pilna i d o k ł a d n a , nie było łatwo przyłapać ją na
błędzie. P o n a d t o mademoiselle spostrzegła, że Edith nie ułatwia
życia swojej następczyni i zaczęła jakby wspierać Agnes. Po
prawdzie Agnes bardzo polubiła swoją szefową, szanowała ją
i podziwiała jej zdolności i wiedzę, nawet jeśli nie była ona
prawdziwym członkiem rodziny Desmondów. Nie można było nie
podziwiać kobiety tak pięknej, młodej, a przy tym mającej w ręku
taką władzę, kobiety, która była w pełni kompetentna, a przy tym
tak grzeczna i uprzejma dla wszystkich. Umożliwiła Edith korzys
tanie z porady jej prywatnego, drogiego lekarza, codziennie
odsyłała ją do d o m u którymś ze służbowych samochodów firmy.
Oczywiście byli ludzie, którzy nie lubili Sandry, zazwyczaj ci,
których poświęcenie w pracy lub kwalifikacje pozostawiały cokol
wiek do życzenia. Ale większość lubiła ją i podziwiała. Do tych
ostatnich należeli ci wszyscy, którzy potrafili pracować tak ciężko
jak ona, i byli tak jak ona ambitni.
Podział ten przebiegał poprzez wszystkie piętra organizacyjne
firmy, występował także wśród kadry kierowników.
Agnes obserwowała, jak Sandra zaczynała powoli odsuwać
niektórych z nich od pewnych spraw.
Jednak to straszna myśl — otworzyć Ust przeznaczony dla
osoby, którą się podziwia, z zamiarem przekazania jego treści
człowiekowi, który jej nienawidzi. Poza tym było to niebezpieczne.
N o , a jeśli nawet Zac myśli, że rychło wróci na stanowisko Prezesa
G r u p y , to o n a , Agnes, nie bardzo w to wierzy. Lojalność wobec
nazwiska Desmondów, z jakiego niby powodu? To tylko praca.
Poza tym to przecież mademoiselle, nie Z a c , d a ł a jej życiową
szansę.
Zostawiła już list na biurku i miała się zająć otwieraniem
i porządkowaniem pozostałej korespondencji, gdy przypomniała
sobie obietnice, jakie dawał jej Zac odprowadzając ją do taksówki
z baru w hotelu Maurice. Zac był atrakcyjnym, bogatym i wpływo
wym mężczyzną. U boku właściwego mężczyzny, w odpowiednich
okolicznościach mogą zajść rzeczy, o których dziewczyna urodzo
na w niezamożnej górniczej rodzinie nie śmiała nawet myśleć.
Każdy wiedział o matce mademoiselle, m a d a m e O'Neill, którą
wielu pracowników biura pamiętało i wspominało z mieszaniną
przerażenia i lęku. Oto jej córka odziedziczyła całe imperium, a ona
sama miała zapewniony komfort i bezpieczeństwo do końca swoich
dni.
Agnes otworzyła list za pomocą noża do papieru, przebiegła
szybko oczami treść listu i westchnęła głęboko. Gdyby pan Zac
m ó g ł to zobaczyć... Spojrzała na zegarek. Było j u ż znacznie później
niż myślała, ale wciąż jeszcze powinna zdążyć zrobić kopię listu.
Wstała zza biurka i poszła w kąt pokoju, gdzie stała fotokopiarka
ale właśnie w tym momencie usłyszała szum windy w korytarzu
i odgłos otwieranych drzwi. Jednym skokiem znalazła się ponownie
przy biurku i wsunęła list wraz z kopertą do swojej torebki. Gdy
Edith wkroczyła do pokoju, znacznie wcześniej, niż m o ż n a się było
jej spodziewać, Agnes przywołała na twarz spokojną, niewinną
minę i dosłownie w ostatnim momencie zwolniła miejsce przy
biurku Edith.
To było naprawdę niesamowite: leżeć w łóżku Livio, w jego
pokoju na poddaszu nad warsztatem i nie słyszeć hałasu maszyne
rii. Nocą było tu bardzo, ale to bardzo cicho.
Gdy kochali się, słychać było dosłownie każdy oddech, każde
westchnienie, wręcz każde poruszenie ciała.
Ich ponowne spotkania były czystym szaleństwem, były wręcz
niebezpieczne. W chwili słabości, po tym, jak poroniła, dała słowo
Zacowi, że nigdy już nie spotka się z Livio i złamała je zaraz po
powrocie do Paryża. Wpadła z powrotem w jego ramiona, gdzie
znajdowała t o , czego nigdy nie mogła otrzymać od Zaca: miłość,
współczucie, tkliwość, może nawet przyjaźń?
Livio, po jej powrocie, był także innym mężczyzną. Jej ciężkie
przejścia były dla niego szokiem, t o , jak ją potraktował jej własny
mąż, fakt, że niemal nie postradała życia nosząc w łonie jego
dziecko, zmienił jego stosunek do niej.
Nie myślał, że kiedykolwiek ją jeszcze zobaczy, a kiedy to się
stało zrozumiał, że teraz nie pragnie już ani jej ciała ani jej pieniędzy
— pragnie jej. Dopiero teraz kochał ją naprawdę. W ciszy nocy
znajdowali czas, by porozmawiać o łączącym ich uczuciu. Teraz
spotykali się tylko nocą, by ukryć się przed wścibskim wzrokiem
pracowników warsztatu. Wiedzieli, że ktoś ich szpiegował, ale nie
mieli pojęcia kto, ani w jaki sposób a więc nie mogli ufać nikomu.
T a r a wolała nie myśleć, co spotkałoby ją tym razem ze strony Zaca,
gdyby ten dowiedział się, że nadal jest niewierna. Poprzednio
straciła dziecko, teraz być może straciłaby życie, ona albo Livio...
Nie miała wątpliwości, że poślubiła gwałtownego człowieka.
On, który zawsze, jak jej się zdawało, był na krawędzi między
zdrowiem psychicznym a szaleństwem, teraz, po pojawieniu się
w jego życiu Sandry, przekroczył tę granicę, była o tym szczerze
przekonana. Wiedziała, że jedyną myślą, jedyną pasją, która go
w tej chwili ożywiała było usunąć Sandrę. Doświadczywszy jego
gwałtownej bezwzględności, nie wątpiła, że pewnego dnia uda mu
się to osiągnąć, niezależnie od tego, jakich środków będzie musiał
użyć.
Zac zawsze łatwo wpadał w gniew i był wtedy niepoczytalny
i straszny. Nigdy nie miał zbyt wielu osobistych przyjaciół. Po
prawdzie Tara nie mogła przypomnieć sobie w ogóle nikogo, kogo
jej mąż mógłby nazwać prawdziwym przyjacielem. Otoczony był
wazeliniarzami i potakiwaczami, którzy znaleźli się w jego otocze
niu nie dlatego, że go lubili, ale dlatego, że liczyli na korzyści, jakie
mogą uzyskać. Swoją drogą, ona przecież także wyszła za niego
z podobnych powodów i właściwie można by powiedzieć, że
dostała t o , na co zasłużyła.
Po latach małżeństwa zaczęła bać się męża, ale również
znienawidziła go. Te dwa uczucia jakby równoważyły się, stępiały
się nawzajem. Strach przed nim nie powstrzymał jej przed spotyka
niem kochanka, kiedy tylko tego pragnęła, nie powstrzymał jej
w przeszłości przed posiadaniem tylu innych kochanków. Tara,
zawsze świadoma swego arystokratycznego pochodzenia, uczepiła
się idei, że jest czymś lepszym niż Zac i wszyscy Desmondowie. O n a ,
księżniczka Falconetti, potomkini rodu, który był wielki i potężny
we Włoszech jeszcze przed Renesansem. A Desmondowie? Gdy
jeden z Falconettich był papieskim szambelanem — przodkowie
Desmondów byli co najwyżej zwykłymi piechurami w armii
Napoleona.
Livio stęknął i podniósł głowę, pytając:
— Która godzina?
— Już czas na mnie, muszę iść - powiedziała, choć on zwrócił
się ku niej i wiedziała, że jej pożąda. Ten krótki epizod miłosny
kończący ich spotkania był często najlepszą cząstką wszystkiego...
ale dziś naprawdę nie było czasu.
— Dochodzi dziesiąta — powiedziała.
— A o n , co mu powiedziałaś? Że niby gdzie jesteś?
— Z moją przyjaciółką, Giną Heurte. Jej mąż spędza całe życie
na pracy, a ona ma mnóstwo wolnego czasu. Powiedziałam, że
idziemy do kina. Film skończy się za p ó ł godziny - powiedziała
jeszcze raz zerkając na zegarek.
— A wiesz przynajmniej jaki film miałyście oglądać?
— Och, tak... Wszystko przewidziałam... — m a m r o t a ł a niewy
raźnie, gdyż jego usta zaczęły szukać jej warg i wkrótce opadła
znowu na ł ó ż k o .
„Droga Sandro - brzmiał list—Pewnie zdziwisz się, że piszę
do ciebie w taki sposób, ale mam ci tyle do powiedzenia.
Czuję, że jesteś zagrożona ze strony mojej rodziny, a ponie
waż cię lubię i jest mi cię żal, chcę ostrzec cię przed nimi,
a szczególnie przed Timem. Z tego, co usłyszałam po Twoim
nagłym wyjeździe z Burg-Farnbach wnioskuję, że mogło zajść
coś pomiędzy wami i że ty prawdopodobnie mu ufasz.
Proszę cię, nie rób tego. On, Zac i Belle są w zmowie i mają
przed sobą tylko jeden cel — wydziedziczyć cię.
Wiesz Sandro, moje życie nie jest szczęśliwe. Przeszłość, to
smutne wydarzenia, a moje małżeństwo nie jest udane. Mój mąż
nie może dać mi dzieci, które być może, nadałyby mojemu życiu
pewien sens. Jednakże, jakie by nie były moje niedole, nie
chciałabym, żebyś była unieszczęśłiwiona w jakikolwiek sposób
przez rodzinę Desmondów, która i bez tego unieszczęśliwiła już
bardzo wielu ludzi. Jeśli chciałabyś wiedzieć więcej, skontaktuj
się ze mną bezpośrednio, ale błagam, dyskretnie. Postaram się
przyjechać w najbliższym czasie do Tourville, myślę, że tam
mogłybyśmy spotkać się w tajemnicy. Na razie moja teściowa
ma grypę i z tego powodu musiałam zostać w domu, dlatego
zdecydowałam się napisać do Ciebie.
Bardzo oddana C. de St.-A."
— Też coś, „ C . de St.-A."! Czy ona myśli, że to utrudni komuś
rozszyfrowanie autorki listu? Myślisz, że trzeba to traktować jako
anonim?
— Nikt prócz Sandry nie miał tego widzieć — powiedział Z a c .
-1 tylko dzięki tej Agnes wiemy, jaki miły upominek sprawiła n a m
nasza m a ł a siostrzyczka.
— M a ł a żmija! - warknęła Belle. - Pamiętasz, jak w dziecińst
wie nazywaliśmy ją padalcem? Snuła się po kątach i po korytarzach
zawsze zastraszona. Była z tyłu za nami, kiedy rozmawialiśmy
w lesie, w dniu, kiedy Sandra opuściła zamek. Nie zwróciłam wtedy
na nią uwagi. Pomyśleć, że nasza własna siostra wydaje nas
wrogowi...
- Osobiście wcale mnie to nie zaskoczyło — powiedział Z a c .
- Ale dzięki Bogu, że Agnes zdobyła ten list, inaczej cała reszta
naszego planu wzięłaby w ł e b .
- To i tak może upaść, Tim wcale nie jest chętny, żeby to
kontynuować.
- Zrobi to - uśmiechnął się Z a c . - Obiecałem m u , że
połączone banki Franco-Belges i Desmond ufundują puchar i dużą
nagrodę pieniężną w jego ulubionych zawodach w zjeździe narciar
skim, w Verbiers, w przyszłym roku, oczywiście pod warunkiem, że
zachowa się tak, jak tego chcemy. Poza tym on też czasem
potrzebuje ode mnie małego wsparcia finansowego...
- Naprawdę? - Belle spojrzała zdziwiona. — Nie wiedziałam,
że masz jeszcze jakieś środki.
- Och, sprawy nie stoją aż tak źle — odpowiedział jej popijając
łyk porto z trzymanej w ręce szklanki — Philippe de Lassale nie jest
aż tak przenikliwy jak obawiałem się z początku, poza tym myślę,
że jest pod wrażeniem Sandry i nazwiska Desmondów.
- Zdumiewasz mnie - roześmiała się Belle.
- Co jest rzeczywiście zdumiewające, to t o , jakie ona robi
wrażenie na ludziach. Nawet taki bystry facet jak Rene Latour dał
się jej omotać i mówi, że nie spotkał dotąd nikogo, kto tak szybko
się uczy i kto w tak krótkim czasie rozwinął tak doskonały smak.
Jest mądra i dlatego taka niebezpieczna.
Wstał i podszedł do wiszącego na ścianie oryginalnego p ł ó t n a
Watteau. Kupił je jeszcze Georges Desmond i podarował Zacowi
z intencją, by ten z kolei p r z e k a z a ł je j a k o d a r dla L u w r u . J e d n a k ż e
Zac nie był chyba zdolny do bezinteresownego daru na rzecz
społeczeństwa. Zawiesił obraz w swoim prywatnym mieszkaniu
i nie miał zamiaru nigdzie go oddawać, zwłaszcza teraz, gdy tak
wiele cennych przedmiotów musiał zwrócić do Tourville i do biur
przy placu d'Etoile. Powoli uzupełniał kolekcję antyków dokonu
jąc zakupów na aukcjach i w antykwariatach wielu miast w całej
Europie. Kosztowało to oczywiście mnóstwo pieniędzy i Zac
wiedział, że istnieje tylko jeden sposób, by mógł zaspokoić swoją
żądzę posiadania drogocennych przedmiotów, swoje pragnienie
życia w atmosferze zbytku. Musiał uzyskać dostęp do niemal
nieograniczonych funduszy Grupy Desmonda. Oczywiście musiał
by m ó c przelewać znaczną część dochodów Grupy na własne
konta, zamiast je inwestować lub korzystnie lokować. Aby to było
możliwe, musiał zostać prezesem Grupy.
Poszedł do siostry i usiadł tuż przy niej, przysuwając jeszcze
krzesło tak, by żadne ciekawskie ucho za drzwiami nie m o g ł o
usłyszeć ani słowa z tego, co mówił.
— Posłuchaj - zaczął półgłosem. — Ta sprawa z Timem może
nie wyjść. Ma jeszcze raz spróbować na Karaibach, ale kto wie, czy
ona przyjmie zaproszenie po tym, co było w czasie świąt?
— Powiedziała Carlowi, że pojedzie - odszepnęła Belle.
— Chciała być uprzejma. Wątpię, czy pojedzie naprawdę.
— Nie będzie wiedziała, że Tim także tam będzie.
— N i e , to jest jednak niepewne, m a m o wiele lepszy plan.
Wziął sobie cygaro i zapalił je z miną człowieka, który spędził
dzień na ciężkiej, uczciwej pracy.
— To wiąże się z poniedziałkowym posiedzeniem Komisji
Kiperskiej.
— Tak, wiem, będę tam oczywiście. W sobotę wracam
z Burg-Farnbach tym razem bez Carla, za to przywiozę Constan-
tine'a.
— Nie, nie, moja droga - powiedział Zac kładąc rękę na jej
dłoni - właśnie o to mi chodzi, żebyś nie przyjeżdżała.
— Dlaczego? — spytała ze zdumieniem. — M a m najlepszy smak
w całej rodzinie, a może i w organizacji chyba, żeby brać pod uwagę
ten, jak mówisz, „nadzwyczajny" smak Irlandki. Czemu miałabym
być pozbawiona tego ostatniego przywileju?
— Nie, nie o to chodzi, niczego nie rozumiesz - Zac zniżył głos
jeszcze bardziej - wyjaśnię ci...
Tara, wróciwszy do d o m u , z przestrachem spojrzała na
wiszący w hallu zegar. Słyszała głosy w salonie i uznała, że byłoby
niegrzecznie nie przywitać się z Belle. Z a p u k a ł a do drzwi i nim Zac
zdążył odpowiedzieć, weszła, rozcierając jeszcze zmarznięte ręce.
— C h ł o d n o ? — spytała Belle uśmiechając się do niej.
- Tak, jest mróz - odpowiedziała Tara. - Chyba nie masz
zamiaru jechać dziś do Tourville? Drogi będą oblodzone.
- Tak, Belle zostanie na noc — powiedział Zac. - M a m y
przecież mnóstwo wolnego miejsca i zawsze cieszymy się, gdy
zostajesz . No i pozostało nam jeszcze parę spraw od omówienia
- d o d a ł , patrząc na nią znacząco.
- D o b r z e , zostanę. - Belle nie trzeba było zbytnio namawiać.
- Chciałabym porozmawiać z tobą o interesach - powiedziała
Tara, zwracając się do Belle.
- Czy coś idzie nie tak?
- N i e , nie, skądże. Po prostu ktoś polecił mi nowego projek
tanta - odparła Tara. - Może jutro popatrzymy na jego prace?
- Doskonale - odparła Belle. Zac podszedł do niej proponu
jąc ponowne napełnienie szklanki.
- Co myślisz o tym porterze?
- Taki sobie — odparła Belle.
- Wiedziałem, że to powiesz, z twoim idealnym smakiem...
- Pozwolicie, że pójdę już do łóżka. Dobranoc... — powiedzia
ła Tara — Twój pokój Belle, ten co zwykle, będzie zaraz gotowy. Do
zobaczenia jutro...
Belle wstała i objęła Tarę w geście pożegnania. Wyczuła w tym
momencie delikatny zapach znanego męskiego kosmetyku. Przez
moment zamarła ze zdumieniem w oczach, jak ktoś, kto właśnie
odkrył coś zupełnie nieoczekiwanego. Ale Tara, niczego nie
podejrzewając, uśmiechała się przyjaźnie.
- D o b r a n o c , kochana - powiedziała Belle odwzajemniając
ten uśmiech. — A więc jutro porozmawiamy o interesach.
Zac odprowadził żonę do drzwi pokoju, potem wybrał sobie
nowe cygaro i zajął z . p o w r o t e m swoje miejsce przy k o m i n k u .
- Tara wygląda już lepiej, nie sądzisz? — spytał.
- Wygląda świetnie. Musisz dobrze się nią opiekować...
- O tak, to prawda. Jest śledzona wszędzie, dokądkolwiek
idzie.
- To konieczne? W końcu przecież dałeś jej ostrzeżenie.
- Muszę pilnować, z kim się zadaje. Nie wierzę, żeby była
cnotliwa przez resztę życia i me wymagam tego. Ale ona nosi
azwisko Desmond... Przyrzekam ci, jeśli jeszcze choć raz spotka
'ę z tym włoskim R o m e o , to go zabiję — z nienawiścią patrzył na
rzwi, którymi wyszła Tara. - Na szczęście wiem, gdzie była
ziesiejszego wieczoru: w kinie z Giną H e u r t e , kobietą, która ma
k samo wiele wolnego czasu, jak ona. Nie było potrzeby jej
ledzić.
Belle utkwiła wzrok w ziemię, uznawszy, że nie warto dzielić
'ę z bratem sekretem, który właśnie posiadła. Nie chciała w tej
chwili wywoływać na nowo wojny między nimi, były bowiem
ważniejsze sprawy. Powiedziała wreszcie do Zaca:
— Wróćmy do naszej sprawy. Twój plan, m o n cherie, będzie
kosztował firmę nie mniej nie więcej, tylko dwadzieścia milionów
dolarów. Czy to rozsądne?
— Dwieście milionów minus dwadzieścia milionów - ile to
będzie? Ta cała Irlandka u k r a d ł a n a m dwieście milionów, a ty
wahasz się poświęcić nędzne dziesięć procent? Zwariowałaś?
Belle zamyśliła się na chwilę, a potem kiwnęła głową:
— D o b r z e , niech będzie, jeśli myślisz, że to poskutkuje...
— Wiem na pewno, że poskutkuje. Dopilnuję wszystkiego
osobiście. A swoją drogą mamy jeszcze coś do załatwienia. Musimy
dbać o wszystko. - Pokazał jej list Claire do Sandry, wyjmując go
z wewnętrznej kieszeni marynarki. - Rozpoczynamy kampanię,
której nie możemy przegrać - d o d a ł .
Belle uśmiechnęła się i ziewnęła spoglądając na zegarek.
— M a m nadzieję, że wynagrodzisz tę małą Agnes - powiedzia
ł a . - Wydaje mi się, że to sprzymierzeniec, którego nie wolno n a m
stracić.
— Nie martw się, wynagrodzę ją - powiedział Z a c dopijając
resztę porteru ze swojej szklanki. - Rzeczywiście, jej wartość dla nas
t r u d n o ocenić. Ona jest jak drewniany koń za murami prawdziwej
Troi...
Tego lutowego poranka Sandra wcześnie wyjechała z Tourvil-
le, udając się do Reims, na posiedzenie Komisji Kiperskiej.
Wybrała drogę prowadzącą wzdłuż brzegu Marny, przez
Donery i Marsanne aż do Verneuil i Cumieres i tam dopiero
skręciła na autostradę biegnącą wzdłuż granic Szampanii i depar
tamentu Tardenois. Stąd do Reims było już tylko p ó ł godziny
jazdy, przez piękną pagórkowatą okolicę, gdzie prócz pól i lasów,
całymi kilometrami ciągnęły się winnice. Ta część Szampanii była
najbardziej zniszczona w czasie obu ostatnich wojen. Po drodze
mijało się wiele smutnych pamiątek tych zmagań: żołnierskich
cmentarzy. Chroniły one szczątki tych, którzy padli po obu
stronach frontu: Francuzów, Brytyjczyków, Włochów, Niemców.
Gdy minęła właśnie duży cmentarz żołnierzy włoskich, ze szczytu
pagórka roztoczył się przed nią rozległy widok na całą dolinę.
W oddali widziała we mgle charakterystyczne, nierówne, bliźniacze
wieże N o t r e D a m e , katedry w Reims, największej gotyckiej katedry
świata. Jej budowa, rozpoczęta jeszcze w dwunastym wieku, trwała
trzysta lat!
W Reims, które tak bardzo ucierpiało w czasie wojen tego
stulecia, katedra była prawdziwym pomnikiem przetrwania.
Wjeżdżała już na przedmieścia Reims, powstały tu wielkie
nowoczesne dzielnice mieszkalne i zakłady przemysłowe. Remis
widziane od tej strony niczym nie różniło się od innych miast
przemysłowych w Europie. W centrum co krok spotykało się
bardzo stare części zabudowy; ściany, umocnienia, przepiękne
domki w wąskich uliczkach, które uniknęły zniszczenia w czasie
bombardowań w 1914 i 1940. Większość starego Reims była
pieczołowicie odbudowana ze zniszczeń wojennych.
To znaczy odbudowano domy i uliczki - myślała Sandra - ale
czy cokolwiek mogło przywrócić do życia t a m t o prawdziwe stare
Reims sprzed pierwszej wojny światowej? Czy mogły naprawdę
wrócić tamte czasy? Samo centrum starego Reims Sandra ominęła,
jadąc obwodnicą aż do bulwaru Henry Vesmer, położonego na
wzgórzu, pod którym ciągnęły się piwnice. Tu miały swe główne
kwatery niemal wszystkie firmy, produkujące znane, wielkie marki
szampana.
Komisja Kiperska wytwórni Desmonda zbierała się raz w ro
ku w celu podjęcia chyba najważniejszych decyzji w całym procesie
rodukcyjnym szampana. Chodziło mianowicie o ustalenie p r o p o -
cji, w jakich mają być zmieszane różne gatunki młodego wina
z owoców zebranych ostatniej jesieni. Od września sok otrzymany
z kolejnych etapów wyciskania spoczywał w wielkich kadziach
przechodząc proces pierwszej fermentacji. Kadzie te stały nie
w piwnicach, ale w specjalnych pomieszczeniach na powierzchni
ziemi, w ściśle kontrolowanej temperaturze. Mistrz nadzorujący
fermentację d b a ł , by przebiegała ona równomiernie. Sandra wielo
krotnie oglądała przebieg całego procesu. Lekcja, jaką odebrała
w czasie winobrania sprawiła, że teraz nie próbowała niczego
usprawniać na siłę. Zresztą nowe metody były przez cały czas
badane i stopniowo wprowadzane do produkcji, zwłaszcza przez te
firmy, które były własnością wielkich, międzynarodowych kor
poracji. Desmond Champagne nie należał wprawdzie do między
narodowej korporacji, ale był bardzo dużym przedsiębiorstwem
z ogromnymi rezerwami finansowymi, które w każdej chwili mogły
być przeznaczone na modernizację metod produkcji.
Gdy zanieczyszczenia i osady opadły już na d n o kadzi,
przepompowywano fermentujący sok do nowej, czystej kadzi, zaś
osady, mające kolor i konsystencję m u ł u , sprzedawano jako
surowiec do wyrobu spirytusu.
Czyste wino fermentowało jeszcze przez parę tygodni, a na
stępnie spuszczano je znowu, aby usunąć resztę osadu i przewiet
rzyć sok. W Desmond Champagne operacja ta przeprowadzana
była zazwyczaj tuż przed Bożym Narodzeniem. Potem ogromne
kadzie z winem odpoczywały w idealnym spokoju przez kilka
tygodni.
Dla głównego piwniczego Rene Latoura tygodnie te były
okresem najbardziej wytężonej pracy w ciągu całego roku. Musiał
on w tym czasie nieustannie badać smak wina w poszczególnych
kadziach, by wyrobić sobie zdanie o tym, które z nich zawierają
surowiec, nadający się na najlepszy szampan, które na nieco gorszy,
zwykły oraz które partie najkorzystniej będzie zmieszać z winem
z poprzednich roczników i w jakiej proporcji to uczynić.
Rene Latour pracował w Desmond Champagne od osiemnas
tego roku życia, gdy z wyróżnieniem ukończył szkołę w Reims. Jego
ojciec był zwykłym piwniczym w tej samej wytwórni, przez całe lata
pracował w podziemiach przenosząc i obracając beczki i butelki.
Tak jak kolejni Desmondowie przekazywali swym potomkom
umiłowanie do wytwórni szampana, stary Pere Latour wpoił
swemu jedynemu synowi umiłowanie swojego zawodu, który
uważał za rodzaj powołania. Rene był naturalnie oczkiem w głowie
rodziców. Nauczyciele namawiali go, by wstąpił na uniwersytet, ale
on chciał pracować przy wytwarzaniu szampana. Jak wszyscy,
rozpoczął pracę w piwnicach od przenoszenia kadzi i beczek
z winem. Rene lubił Zaca, gdyż kiedy tylko się spotykali, roz
mawiali zawsze i wyłącznie o tej jednej rzeczy, którą kochali obaj:
o szampanie. Rene nie wiedział właściwie nic o przykrym charak
terze Zaca i nie interesowało go to. Wystarczyło mu, że syn jego
szefa, jest doskonałym znawcą win i że uczęszczał do tej samej
szkoły winiarzy w Monpellier, co on sam. Jak wszyscy, Rene
zakładał, że Zac odziedziczy stanowisko prezesa firmy po ojcu.
Objęcie tego stanowiska przez tę obcą kobietę było dla niego
początkowo szokiem, ale był przecież lojalnym pracownikiem
firmy i t a k s a m o j a k Pierre, m a j o r d o m u s z Tourville, uważał, że jest
winien posłuszeństwo i pełną lojalność osobie, która decyduje
o jego pensji i dobrobycie jego rodziny. Czy była to kobieta, czy
mężczyzna, nie miało to w końcu aż takiego znaczenia. Kobieta
kierująca samodzielnie wytwórnią szampana, nie była w tych
stronach niczym niezwykłym, tyle że do tej pory kobiety te
zazwyczaj niejako „wrodziły się" albo też „wżeniły" w ten szam
pański interes.
R e n e musiał też uczciwie przyznać, że mademoiselle 0 ' N e i l l do
swych licznych zalet i zdolności, którymi mogła pochwalić się już
poprzednio, teraz dodała jeszcze jedną: wyjątkową, doprawdy,
wiedzę o szampanie i jego produkcji. Coraz więcej czasu spędzała
w Reims. Nocowała wtedy w Tourville, tak, że mogła łatwo być
w wytwórni o każdej porze, gdy tylko działo się tam coś godnego
uwagi.
T e g o lutowego d n i a S a n d r a siedziała za długim stołem w ultra
nowoczesnym laboratorium Rene w Reims jako członek Komisji
Kiperskiej. C z u ł a się tu j u ż j a k u siebie w d o m u . Nosiła biały kitel,
oodobnie jak pozostali uczestnicy zebrania, i przyglądała się
szklankom ze złocistym płynem, który wkrótce przemienić się miał
w mieszankę - cuvee - surowiec do produkcji tego rocznika
szampana, który oznaczać będzie pierwszy rok jej panowania.
Chciałaby oczywiście, żeby to był dobry rocznik.
Latour spojrzał na wiszący na ścianie zegar i powiedział do
Sandry: — Chyba możemy zaczynać, mademoiselle.
Ta spojrzała na niego zdziwiona i rozejrzała się wokół.
Wszystkie miejsca przy stole były zajęte.
- Ale gdzie jest pan Desmond i księżna von Burg-Farnbach?
Przecież oni też należą do Komisji. Nie sądzę, żebyśmy mogli
zacząć bez nich...
Latour wzruszył ramionami i poprawił swoje pince-nez:
- Jak mnie poinformowano, pan Zac nie może opuścić d o m u
z powodu ataku ciężkiej grypy. Dzwonił do mnie zaledwie przed
paroma minutami, przepraszając, że nie może przybyć. Księżna
natomiast w ogóle nie przyjechała jeszcze z Burg- F a r n b a c h , być
może zatrzymała ją zła pogoda.
- Z a t e m musimy przełożyć nasze spotkanie — powiedziała
Sandra. - Ja sama w żadnym wypadku nie mogę być uważana za
eksperta w tak ważnej sprawie. Nie mogę sama odpowiadać za
wino.
- N i e musi p a n i s a m a p o d e j m o w a ć żadnej decyzji — zwrócił się
do niej jeden z ekspertów. - Ma pani jedynie wysłuchać rad pana
Latoura i naszych. Pomagaliśmy mu przez ostatnich kilka tygodni
w sporządzeniu mieszanek, naszym zdaniem najlepszych. Sfor
mułowaliśmy już naszą opinię. Oczywiście, zdanie pana Zaca lub
księżny byłoby ważne, ale... - wzruszył ramionami nie kończąc
zdania.
- W takim razie, to co innego - odetchnęła Sandra. - Jeśli to
ma być tylko postawienie kropki nad i...
- W pewnym sensie, tylko w pewnym sensie... - powiedział
drugi, młody ekspert. Pamiętała, że miał na imię Charles.
- Jednakże - powiedział Rene - musimy spróbować wszyst
kich przygotowanych przez nas mieszanek. Są one w tych szklan
kach na stole. Nie chcę brać osobiście odpowiedzialności za
decyzję, chociaż to ja wybrałem właśnie te mieszanki j a k o najlepsze.
Zawsze aktualny prezes Grupy podpisuje końcowy p r o t o k ó ł ,
będący obowiązującą potem instrukcją sporządzania mieszanek.
P o d a ł jej pierwszą szklankę, a ona wzięła ją, powąchała,
wypiła łyk, rozprowadziła płyn wokół warg smakując...
— Pinot Noir ma w tym roku dużo taniny - powiedział Latour
kręcąc nosem.
- Musimy trochę dosłodzić rezerwowe wina - mówił Charles,
a inni, starsi, zgodzili się z nim. Dla Sandry większość tych uwag,
wypowiadanych w technicznym żargonie, była zupełnie niezrozu
m i a ł a . Niektóre z mieszanek przygotowanych przez Latoura
smakowały nieszczególnie, nie miały w ogóle cech dobrego wina.
Zapewne Latour wiedział, że staną się nim po procesie drugiej
fermentacji. Przed każdym z obecnych leżała kartka papieru
podzielona na kolumny.
- Czy mamy coś na tym zapisywać? - spytała Sandra. - Wiem,
że to strasznie głupie pytanie - d o d a ł a .
*• Nie całkiem, jest pani przecież tu po raz pierwszy, nie może
pani od razu wiedzieć wszystkiego—powiedział Charles uprzejmym
tonem.
- Och, gdyby tu była Belle, z łatwością zrobiłaby ze mnie
idiotkę.
— Księżna od urodzenia zdobywała wiedzę o szampanie
i winach — uśmiechnął się Latour - Pani, mademoiselle, nie może
jeszcze dysponować tak rozległą wiedzą jak ona, jeszcze nie, ale
zapewniam panią, dzień, w którym pani ją doścignie pod tym
względem, nie jest odległy.
— Och, niech pan tak nie mówi - Sandra zaśmiała się
zażenowana, ale widać było, że komplement sprawił jej przyjem
ność. Na twarzach zgromadzonych wokół stołu mężczyzn d o
strzegła wyraz aprobaty. Wydawało się, że przeciwnie niż rodzina
Desmondów, ich personel, zawodowi „champenois", akceptowali
ją. Claire pozostała w d o m u zapewne ze względu na chorobę swojej
teściowej. A Tim? - pomyślała z drżeniem, podnosząc kolejną
szklankę i poruszając nią tam i z powrotem w pobliżu nosa, by
lepiej wyczuć subtelny aromat wina. Jaki smak miał Tim? Nie
widziała ani jego, ani Belle od czasu tak przykro zakończonego
pobytu w Burg-Farnbach. Również Zaca spotykała ostatnimi
czasy tylko przelotnie, co ją zresztą bardzo martwiło, uważała, że
tego rodzaju człowieka powinno się mieć stale na oku. W ostatnim
okresie wszystkie weekendy spędzała w Tourville jedynie w towa
rzystwie' lady Elizabeth. Poza spędzanymi w milczeniu i pełnymi
napięcia godzinami posiłków, każda z nich przebywała głównie
w swoim pokoju.
O k r e s t e n był j a k b y j a k ą ś dziurą w życiu Sandry, dziurą, dzięki
Bogu, całkowicie wypełnioną pracą. Oczywiście chciałaby napraw
dę, nie tylko z przybranego nazwiska, należeć do rodziny Desmon-
dów, chciałaby czuć się mile widziana w Tourville. Zamiast tego
spotykało ją lodowato chłodne przyjęcie ze strony lady Elizabeth.
Co innego wujek Henri i ciocia Sophie. W Marsanne zawsze była
serdecznie witanym gościem. Ale teraz oboje bawili w Kahfornii.
Aromat, bukiet, barwa... zapisywała na leżącym przed nią
arkuszu swoją opinię o próbowanych, coraz to nowych mieszan
kach. Oczywiście była to jej osobista, jak najbardziej subiektywna
opinia. Czuła się trochę jak na jakimś egzaminie, chwilami miała
ochotę zajrzeć przez ramię do arkusza swojego sąsiada.
Wreszcie jeden z ekspertów, Marcel, podniósł kolejną szklan
kę pokazując wszystkim przejrzystość i piękną barwę zawartego
w niej płynu:
- Oto wino z zeszłego roku. Składa się na nie jedenaście
różnych gatunków z okolic Montaigne de Reims i siedemnaście
z Cote de Blancs. To była bardzo dobra mieszanka.
— T r u d n o będzie w tym roku stworzyć lepszą — Sandra wzięła
szklankę i spróbowała jej potwierdzając jej doskonałą jakość.
Potem, z wielkim namaszczeniem, jakby był księdzem odprawiają
cym mszę, Rene Latour postawił przed nią trzy szklanki.
- O t o są trzy mieszanki, które proponujemy, a pani, m a d e m o -
iselle, musi wybrać najlepszą z nich, ewentualnie polecając ją
zmodyfikować.
Sandra brała każdą ze szklanek, wdychała zapach podziwiając
różne bukiety, smakowała. Wreszcie wskazała jedną z nich.
— Ta wydaje mi się - jakby to określić - pełniejsza? Sądzę, że
powinna przynieść większe zyski niż pozostałe.
Teraz wtrącił się Charles, potem Rene zaczął mówić pod
niesionym głosem, Sandra mimo starań, by jak najwięcej zro
zumieć, zagubiła się w ich technicznym żargonie. Rozumiała tylko,
że dyskutowali nad trudnym problemem technicznym: jaki gatunek
drożdży i w jakiej ilości należy wprowadzić, aby tę właśnie
mieszankę, przemienić w możliwie doskonały szampan. Kwas
węglowy wytworzony w procesie fermentacji, uwięziony w butelce,
był przyczyną powstawania pęcherzykcw piany — tej esencji
dobrego szampana. Ilość cukru w winie i w dodanych potem
roztworach, określała późniejsze stężenie kwasu węglowego, a więc
i t o , jak pienił się otrzymany szampan. Właściwy skład dodawa
nych roztworów określano przy pomocy precyzyjnego modelu
matematycznego, wspieranego jednak wyczuciem i smakiem eks
pertów.
Dyskusja stawała się coraz bardziej ożywiona, nawet któraś ze
szklanek została przypadkiem wylana na stół, za co jeden z eksper
tów dostał ostrą reprymendę od tak zazwyczaj oszczędnego
w słowach Latoura. Wreszcie Rene położył przed Sandrą gotowy
dokument. Teraz wszyscy ponownie zasiedli za stołem, a Latour
powiedział uroczyście:
- Oto propozycja wyboru. To będzie praktycznie pani wybór,
jako prezesa firmy. Myślę, że to będzie dobry rocznik. Jeśli pani
podpisze, zapraszamy na górę, na skromny lunch.
- Chętnie skorzystam i myślę, że wszyscy się przyłączą...
- powiedziała Sandra z uśmiechem składając swój podpis na
protokole. Latour przez cały czas trzymał dokument oburącz,
jakby z troską powierzał jej ukochane dziecko, tak zresztą było,
w pewnym sensie.
Atmosfera napięcia zniknęła natychmiast, gdy przeszli do sali
na górze na lunch. Latour był w doskonałym humorze i chwalił
podwładnych za p o m o c w dokonaniu wyboru. Sandra, również
zadowolona, przyglądała się zebranym. Nie mogła zrozumieć,
dlaczego nie ma nikogo z Desmondów.
- Czy lady Elizabeth nigdy nie bierze udziału w posiedzeniach
Komisji? Albo pan Timothee czy hrabina de Saint-Aignan?
— Och nie, mademoiselle — Latour stanowczo potrząsnął
głową. - Z m a r ł y pan Desmond k ł a d ł nacisk na t o , aby w tych
posiedzeniach brali udział tylko prawdziwi eksperci.
— Ale ja nie jestem żadnym ekspertem — zaprotestowała.
— Tak, mademoiselle, ale jest pani spadkobierczynią p a n a
Desmonda i jego obowiązki spadają na panią, czy pani tego chce
czy nie. Wydaje mi się, że dobrze wywiązała się pani z tego zadania.
W każdym razie musi pani być obecna, bo oficjalnie jest to pani
wybór — spojrzał na nią poważnie, choć z przyjaznym uśmiechem.
- Jeśli coś z tegorocznym winem byłoby nie tak, to będzie pani
musiała wziąć na siebie całą odpowiedzialność.
— O Boże, nie zdawałam sobie z tego sprawy - jęknęła Sandra.
— Podpisała pani „ o r d r e de tirage" — instrukcję mieszania
wina, która będzie teraz wprowadzona do komputera i dokładnie
wykonana.
— Z a t e m wszystko w p o r z ą d k u — roześmiała się S a n d r a . — Jeśli
to jest skomputeryzowane, to nie m a m się czego obawiać.
Wszystkim dopisywały humory i to nie z p o w o d u doskonałego
posiłku, który p o d a n o , a przynajmniej, nie przede wszystkim
dlatego. O t o wybrano mieszankę, wiadomo już było jak najlepiej
przeprowadzić fermentację i wkrótce ten proces miał się rozpocząć.
Dzisiejsza decyzja była jakby kulminacją tajemnego cyklu, który
rozpoczynał się co roku wiosną od zakwitnięcia krzewów winoro
śli.
Sandra stała w pobliżu drzwi i chyba tylko ona usłyszała
w pewnym momencie energiczne pukanie. Odwróciła się, ale drzwi
właśnie otworzyły się same i zajrzała przez nie Antoinette, pełniąca
tu, w Reims, funkcje jej osobistej sekretarki.
— Pilna rozmowa telefoniczna do pani, mademoiselle, z Ame
ryki!
Sandra momentalnie poczuła ukłucie lęku, zupełnie niewy
tłumaczalnie, bo przecież rozmowy z Ameryką w sprawach in
teresów zdarzały się bardzo często i o najróżniejszych porach dnia.
— Przepraszam - powiedziała i przeszła za Antoinette do
biura. Jej gabinet był tuż obok. - Halo?— powiedziała, przyciskając
silnie do ucha podaną sobie słuchawkę.
- Sandra! - głos Henri Pipera brzmiał tak wyraźnie, jakby
mówił on z sąsiedniego pokoju i doskonale można było wyczuć
w nim napięcie. - Sandra, przepraszam, że przeszkadzam ci
w czasie posiedzenia Komisji Kiperskiej, wiem jakie to ważne.
— Nie szkodzi - odpowiedziała - Już właściwie skończyliśmy.
Mamy już tegoroczne ,,cuvee".
— Musiałem ci przerwać, bo to bardzo pilne — ton jego głosu
znowu wywołał w niej przestrach. — M a m dla ciebie złe nowiny,
obawiam się, że będziesz musiała tu zaraz przyjechać. Chodzi
o Boba. M i a ł wypadek...
— Nie żyje?! - mrożący krew w żyłach lęk, który przeszył ją
momentalnie, zmusił ją do wypowiedzenia tego strasznego pytania.
- Żyje, nie bój się. Ale znaleziono go na dnie basenu i tylko
cudem przeżył. Jest w ciężkim stanie.
- Zaraz wyjeżdżam, jak tylko zdołam ściągnąć mojego pilota.
Czy. na pewno niczego przede mną nie ukrywasz?
— Nie, słowo h o n o r u . To było coś w rodzaju przyjęcia,
powiedzmy prywatki. Były oczywiście napoje wyskokowe. W każ
dym razie żyje i przyjdzie do siebie. Ale w tej chwili chyba bardzo cię
potrzebuje, Sandro.
- Ruszam natychmiast - powiedziała i pożegnawszy Pipera
zaczęła od razu wydawać gorączkowe instrukcje sekretarkom.
Sprawy, które rozgrywały się tego przedpołudnia — oddaliły się
jakby i zatarły w jej umyśle.
15
Bob leżał w bezruchu na białym, szpitalnym łóżku, z oban
dażowaną głową, z nogą na wyciągu i wężami kroplówek pod
łączonymi do ramienia. Wyglądał, jakby był umierający, a jednak
lekarze powiedzieli jej, zaraz po przybyciu do szpitala, że jego stan
znacznie się poprawił. Wyszedł już ze stanu śpiączki, tej głębokiej
utraty świadomości, która bardzo niepokoiła lekarzy przez cały ten
okres, gdy Sandra podróżowała przez Atlantyk. Teraz, po podaniu
odpowiednich leków, spał już niemal dobę. Gdy Sandra ujęła jego
dłoń, w y d a ł o się jej, że odpowiedział lekkim uściskiem. P o t e m jego
powieki drgnęły i otworzył oczy, by natychmiast je zamknąć, gdy
tylko ujrzał, że siostra jest przy nim.
- Pewnie myśli, że jest w niebie - zażartował towarzyszący jej
młody lekarz. Już sam ten fakt, że stać go było na takie żarty,
poprawiał nastrój Sandry. Zdjęła płaszcz i usiadła na krześle
podsuniętym jej przez troskliwą pielęgniarkę. Za nią stał Henri.
- Rzeczywiście wygląda lepiej - powiedział. - Przedtem nie
miał nawet śladu rumieńców i ledwo oddychał.
- Dzięki Bogu, że byliście tu z Sophie, kiedy to się stało...
Henri położył dłoń na jej ramieniu i trwali tak przez pewien
czas w milczeniu, wsłuchani w cichy, spokojny oddech Boba
i w odgłosy aparatury mierzącej i podtrzymującej jego funkcje
życiowe.
Znacznie później tego dnia siedzieli w długim, niskim pokoju
na ranczo Piperów, położonym w samym środku doliny Sonoma.
S a n d r a była zmęczona. Spędziła n o c z P i p e r a m i , p o t e m jeszcze
raz rozmawiała z lekarzami opiekującymi się Bobem. Powinna
teraz pojechać do swego d o m u w Beverly Hills, ale świadomie
opóźniała wyjazd.
- Chciałabyś pewnie wiedzieć, co tam się właściwie wydarzyło
— zagadnął Henri, stając przed nią. — Właśnie w tej sprawie chciał
z tobą porozmawiać policjant, zresztą bardzo uprzejmy. P o
prosiłem go, żeby przyjechał tutaj. Powinien niedługo już być...
- Policja?... - wystraszyła się Sandra, ale Henri przerwał jej
podniesieniem d ł o n i .
- Nie ma powodu do obaw. Policja rutynowo bada wszystkie
tego rodzaju wydarzenia i nie ma wątpliwości, że to był wypadek.
Ale myślę, że powinienem cię ostrzec - oni badają pewne poważ
niejsze aspekty tej sprawy.
- Co masz na myśli, u licha? - Sandra przeżyła w ciągu
ostatnich paru miesięcy wiele trudnych chwil i sądziła, że jest dość
odporna na uderzenia złego losu, ale Bob, to było co innego, to ktoś
najbliższy, najbardziej kochany na świecie. Nic, co kiedykolwiek
przeżyła, nie m o g ł o się r ó w n a ć z szokiem, k t ó r y p o r a z i ł ją w chwili,
gdy dowiedziała się o wypadku brata. Wiadomość ta wstrząsnęła
nią tym bardziej, że czuła się za niego odpowiedzialna. Opuściła go
dla swoich osobistych celów, podobnie, jak kiedyś ich matka
pozostawiła ich oboje własnemu losowi. To prawda, Bob miał już
niemal dwadzieścia lat, niemniej jednak...
- Jest pewna niepokojąca sprawa, którą policja będzie bardzo
zainteresowana, zwłaszcza teraz, kiedy wiadomo, że Bob wyjdzie
z tego.
- Chcesz powiedzieć, że ktoś go tam jednak wepchnął celowo?
- N i e , nic z tych rzeczy. To był splot nieszczęśliwych okolicz
ności. Bob natychmiast poszedł na d n o i minęło trochę czasu, nim
w ciemności zorientowano się, co się stało.
Sandra zakryła oczy dłonią. Doskonale mogła sobie wyob
razić tę scenę: przepiękna noc kalifornijska, inkrustowana odleg
łymi śwatłami Los Angeles i Hollywood, wesoła impreza na
dziedzińcu wokół basenu, przyrządzanie barbecue, głośna muzyka,
pewnie trochę alkoholu...
— Narkotyki kochana, wiadomo z pewnością, że były tam
narkotyki - powiedziała cicho Sophie.
— O Boże! - zawołała tylko. Powinna była się domyśleć.
Przecież głównie dlatego bała się opuścić Kalifornię: wiedziała, że
Bob od czasu do czasu palił trawkę. Dobrze zdawała sobie sprawę
z rozpowszechnienia marihuany, kokainy i innych nielegalnych
środków w miasteczkach uniwersyteckich USA. Bob twierdził, że
trawka jest nieszkodliwa, ale przez cały czas niepokoiło ją t o .
Dostępność narkotyków w Ameryce przerażała ją. Ilekroć jednak
poruszała z nim ten temat, zażarcie bronił poglądu, że użycie
łagodnych narkotyków jest zupełnie nieszkodliwe. Nadużywanie
alkoholu jest znacznie gorsze - mówił. Ale wypić czasem także
lubił... Alkohol i „ p r o c h y " .
— O Boże! — wyszeptała znowu.
M ł o d y porucznik policji w Los Angeles znał doskonale ten
problem. Nie był żonaty, ale miał młodsze rodzeństwo, być może
zresztą palił sam? Nosił cywilne ubranie i wydawało się, że dobrze
znał Piperów. Rozsiedli się wygodnie wokół płonącego na kominku
ognia, mężczyźni pili piwo. Policjant czuł się jak w d o m u .
Wyglądało to na zupełnie prywatną, towarzyską rozmowę.
- Nie ma mowy o pociąganiu kogokolwiek do odpowiedzial
ności. Jest jednak coś, o czym powinna pani wiedzieć, p a n n o
OTMeill - mówił policjant. - Jeśli podczas pani nieobecności w pani
domu będą nadal odbywały się tego typu przyjęcia, może mieć pani
poważne kłopoty. Jak wiem, zajmuje pani wysokie stanowisko...
- Nie to martwi mnie najbardziej — przerwała mu Sandra.
- Niepokoję się o Boba, który mieszka tu sam i jest poddany takim
wpływom.
- Prawdę mówiąc, niewiele może pani na to poradzić - powie
dział. - Tych rzeczy jest teraz p e ł n o wokół, chociaż ostro z nimi
walczymy. Wiemy, że tamtej nocy była „trawka", a pewnie jeszcze
i inne specyfiki, myślę, że kokaina, ale nie możemy tego udowodnić.
Wyczuwam to „ n a nosa", ale naszych odczuć nie możemy przed
stawić w sądzie zamiast dowodów, bo w przeciwnym razie sprawy
przybrałyby dla pani brata wręcz groźny obrót. Ktoś dokładnie
wyczyścił cały dom po tym, jak zabrano go do szpitala. Osobiście
nie radziłbym tej sprawy lekceważyć — spojrzał na Sandrę z nacis
kiem. — Myślę też o pani odpowiedzialności, w końcu jest to pani
dom.
Odpowiedzialność, czy naprawdę wciąż musi to słyszeć? Nie
dalej, jak parę dni temu była mowa o jej odpowiedzialności za
przygotowanie „cuvee", teraz po przejechaniu połowy świata,
znowu słyszy to słowo, które odbija się echem w jej czaszce,
powraca z regularnością nocnej zmory...
- D o b r z e , zabiorę Boba ze sobą do Francji, gdy tylko poczuje
się lepiej — powiedziała, p a t r z ą c porucznikowi p r o s t o w oczy. — Nie
traktuję swoich obowiązków lekko i dziękuję panu za ostrzeżenie.
Tak, zamknę d o m , a Boba nakłonię, żeby pojechał ze mną.
- Myślisz, że ci się uda? - powątpiewał Henri. - Sama wiesz,
jak trudno Boba do czegoś zmusić.
- To proste. Powiem mu, że jeśli się nie zgodzi, to policja
pociągnie go do odpowiedzialności - Sandra spojrzała po kolei na
wszystkich obecnych, sama zdumiona tym, co właśnie powiedziała.
Tej nocy, leżąc już w łóżku, Henri szeptał do żony, że Sandra
stała się twarda i nieczuła.
- Jeszcze rok temu nigdy by czegoś takiego nie powiedziała
- m a m r o t a ł . - Pamiętasz, jak to powiedziała? „ Z a m k n ę dom, niech
policja pociągnie go do odpowiedzialności, jeśli nie zgodzi się
pojechać..."
- To nie jest nieczułość, to po prostu zdecydowanie - broniła
jej Sophie. Henri Piper pomyślał jednak, że nigdy nie poślubiłby
takiej kobiety jak Sandra, niezależnie od tego, jak bardzo by ją
podziwiał. K o c h a ł natomiast i szanował swoją żonę i zawsze
z uwagą przyjmował wszystko, co mówiła.
- Zdecydowanie, mówisz. Być może... - mruknął, zasypiając.
NICOLA THORNE IMPERIUM SZAMPANA na podstawie oryginalnego pomysłu Francois dAulan TOM DRUGI Przełożył: Konrad Witkowski MITEL 1992
14 Tam oto na biurku, na szczycie całego pliku korespondencji, który czekał, aż Edith go posortuje dla mademoiselle, leżał ten list. Adresowany do Sandry Desmond odręcznym pismem, z wyraźnym dopiskiem u góry koperty: „Poufne. Bardzo pilne." Edith coraz więcej czasu spędzała w klinice, wywiązały się jakieś komplikacje, nierzadkie ponoć w przypadkach ciąży w tak późnym wieku. Lekarze zalecali jej dużo odpoczynku. Przychodzi ła do biura tylko na parę godzin dziennie a Agnes przygotowywała się z zapałem do objęcia nowego stanowiska. Już wkrótce miała stać się pełnoprawną użytkowniczką pięknego, antycznego biurka z różanego drewna, ustawionego w strategicznym punkcie, tuż u drzwi gabinetu jednej z najważniejszych osób w świecie interesów — prezesa Grupy Desmonda. Siedziała tam właśnie teraz, z dłońmi ułożonymi płasko na blacie tego biurka, mając przed sobą plik korespondencji. — ...„Poufne. Bardzo pilne"... Obracała list na wszystkie strony, powąchała nawet kopertę, jakby łudziła się, że zapach może zdradzi jej nadawcę. Na stemplu była nazwa Burges - dużego miasta w prowincji Berry. Kto mieszkał w Burges? Agnes nie wiedziała... Była już gotowa odłożyć list z powrotem, gdy przypomniała sobie spojrzenie Zaca. Prosił ją, by dostarczała mu wszelkich poufnych informacji o Sandrze, obiecywał, że rodzina Desmondów wynagrodzi jej to i nie tylko rodzinia... Wciąż wpatrywała się w tę kopertę. Była dopiero ósma rano i przynajmniej przez pół godziny nikt nie powinien jej przeszkodzić. Mademoiselle miała poprzedniego dnia spotkanie w Reims i spę-
dzała noc w Tourville. Ostatnio coraz więcej czasu zabierały jej sprawy wytwórni szampana. Zbliżał się ważny m o m e n t mieszania win i przygotowania ,,cuvee " — zaczynu z zeszłorocznych zbiorów - do drugiej fermentacji. Jak pilna studentka Sandra chciała nauczyć się jak najwięcej zanim zwołane zostanie posiedzenie Komisji Kiperskiej, która zbadać miała smak i walory poszczegól nych gatunków i ustalić skład mieszanki, rokującej otrzymanie rocznika szampana o jak najlepszych właściwościach. W końcu szampan był rdzeniem firmy Desmondów, synonimem luksusu i pierwszorzędnej jakości. Znak firmy mógł widnieć na wielu różnych towarach: narzędziach, samolotach, czasopismach, doku mentach bankowych, ale dla większości ludzi w świecie kojarzył się on tylko z jednym - z podniecającym, musującym trunkiem wytwarzanym tylko w jednej prowincji Francji, nieco na p o ł u dniowy wschód od Paryża. Mademoiselle była pilną studentką i ku jej zadowoleniu powiedziano jej, że ma dobry smak. Nie chciała pozwolić, by personel mógł łatwo ją zwieść albo oszukać, zresztą dawała wszystkim do zrozumienia, że zależy jej na tym, by mówiono jej zawsze prawdę, nawet niemiłą. Oznajmiła to i Agnes, a ta uznała to za zapowiedź obdarzenia jej wielkim zaufaniem. Rene Latour spędzał z Sandrą całe godziny na próbowaniu win najrozmaitszych gatunków i roczników. Musiał uczciwie przyznać, że jak na osobę początkującą, była doskonała. Tak więc Sandra spędzała teraz wiele czasu w Reims, a Agnes przejmowała coraz bardziej kontrolę nad biurem w Paryżu. Agnes G u y o n była dziewczyną ambitną i uczyła się równie szybko jak Sandra. Oczywiście nie rozpoznawania roczników wina i sposobów mieszania szampana, ale sprawnego kierowania działa lnością dużego biura, gdzie wszystko musiało iść jak w zegarku. Mademoiselle nie tolerowała opieszałości, niekompetencji lub małej wydajności, nie darowała nigdy niepunktualności, czy p o wtarzających się błędów w pracy. Pracowała ciężko, ale też wymagała tego samego od innych. Spośród dziewcząt wybieranych z hali maszyn do pracy w osobis tym sekretariacie mademoiselle, połowa nie pozostawała tam
nawet tygodnia. Poziom wiedzy i umiejętności, który wystarczał maszynistce, okazywał się o wiele za niski, by pracować dla mademoiselle, jak ją już powszechnie nazywano we wszystkich filiach Grupy: Mademoiselle, w domyśle przez duże M. I oto ona, Agnes, została wytypowana spośród tych wszyst kich dziewcząt, na stanowisko osobistej sekretarki, tej tak wymaga jącej kobiety. Nigdy nie śmiała o tym marzyć, nawet gdy pracowała już w sekretariacie. Za parę dni to biurko będzie całkowicie w jej władaniu... Jeszcze raz obejrzała list. Prawdopodobnie dałoby się ot worzyć kopertę nożem, nie była sklejona zbyt m o c n o . Jeśli byłoby tam coś ciekawego, mogłaby zrobić fotokopię i odłożyć ponownie zaklejony list na biurko. Ale musiałaby bardzo się spieszyć, Edith miała wrócić o k o ł o dziewiątej, a jedno było pewne — Edith jej nie lubiła. Nie p o d o b a ł się jej awans Agnes i potrafiła uczynić jej życie w biurze uciążliwym. Nie była dla niej miła, nie pomagała jej w niczym, robiła dla niej tylko t o , co naprawdę musiała. Ale Agnes była bardzo pilna i d o k ł a d n a , nie było łatwo przyłapać ją na błędzie. P o n a d t o mademoiselle spostrzegła, że Edith nie ułatwia życia swojej następczyni i zaczęła jakby wspierać Agnes. Po prawdzie Agnes bardzo polubiła swoją szefową, szanowała ją i podziwiała jej zdolności i wiedzę, nawet jeśli nie była ona prawdziwym członkiem rodziny Desmondów. Nie można było nie podziwiać kobiety tak pięknej, młodej, a przy tym mającej w ręku taką władzę, kobiety, która była w pełni kompetentna, a przy tym tak grzeczna i uprzejma dla wszystkich. Umożliwiła Edith korzys tanie z porady jej prywatnego, drogiego lekarza, codziennie odsyłała ją do d o m u którymś ze służbowych samochodów firmy. Oczywiście byli ludzie, którzy nie lubili Sandry, zazwyczaj ci, których poświęcenie w pracy lub kwalifikacje pozostawiały cokol wiek do życzenia. Ale większość lubiła ją i podziwiała. Do tych ostatnich należeli ci wszyscy, którzy potrafili pracować tak ciężko jak ona, i byli tak jak ona ambitni. Podział ten przebiegał poprzez wszystkie piętra organizacyjne firmy, występował także wśród kadry kierowników.
Agnes obserwowała, jak Sandra zaczynała powoli odsuwać niektórych z nich od pewnych spraw. Jednak to straszna myśl — otworzyć Ust przeznaczony dla osoby, którą się podziwia, z zamiarem przekazania jego treści człowiekowi, który jej nienawidzi. Poza tym było to niebezpieczne. N o , a jeśli nawet Zac myśli, że rychło wróci na stanowisko Prezesa G r u p y , to o n a , Agnes, nie bardzo w to wierzy. Lojalność wobec nazwiska Desmondów, z jakiego niby powodu? To tylko praca. Poza tym to przecież mademoiselle, nie Z a c , d a ł a jej życiową szansę. Zostawiła już list na biurku i miała się zająć otwieraniem i porządkowaniem pozostałej korespondencji, gdy przypomniała sobie obietnice, jakie dawał jej Zac odprowadzając ją do taksówki z baru w hotelu Maurice. Zac był atrakcyjnym, bogatym i wpływo wym mężczyzną. U boku właściwego mężczyzny, w odpowiednich okolicznościach mogą zajść rzeczy, o których dziewczyna urodzo na w niezamożnej górniczej rodzinie nie śmiała nawet myśleć. Każdy wiedział o matce mademoiselle, m a d a m e O'Neill, którą wielu pracowników biura pamiętało i wspominało z mieszaniną przerażenia i lęku. Oto jej córka odziedziczyła całe imperium, a ona sama miała zapewniony komfort i bezpieczeństwo do końca swoich dni. Agnes otworzyła list za pomocą noża do papieru, przebiegła szybko oczami treść listu i westchnęła głęboko. Gdyby pan Zac m ó g ł to zobaczyć... Spojrzała na zegarek. Było j u ż znacznie później niż myślała, ale wciąż jeszcze powinna zdążyć zrobić kopię listu. Wstała zza biurka i poszła w kąt pokoju, gdzie stała fotokopiarka ale właśnie w tym momencie usłyszała szum windy w korytarzu i odgłos otwieranych drzwi. Jednym skokiem znalazła się ponownie przy biurku i wsunęła list wraz z kopertą do swojej torebki. Gdy Edith wkroczyła do pokoju, znacznie wcześniej, niż m o ż n a się było jej spodziewać, Agnes przywołała na twarz spokojną, niewinną minę i dosłownie w ostatnim momencie zwolniła miejsce przy biurku Edith.
To było naprawdę niesamowite: leżeć w łóżku Livio, w jego pokoju na poddaszu nad warsztatem i nie słyszeć hałasu maszyne rii. Nocą było tu bardzo, ale to bardzo cicho. Gdy kochali się, słychać było dosłownie każdy oddech, każde westchnienie, wręcz każde poruszenie ciała. Ich ponowne spotkania były czystym szaleństwem, były wręcz niebezpieczne. W chwili słabości, po tym, jak poroniła, dała słowo Zacowi, że nigdy już nie spotka się z Livio i złamała je zaraz po powrocie do Paryża. Wpadła z powrotem w jego ramiona, gdzie znajdowała t o , czego nigdy nie mogła otrzymać od Zaca: miłość, współczucie, tkliwość, może nawet przyjaźń? Livio, po jej powrocie, był także innym mężczyzną. Jej ciężkie przejścia były dla niego szokiem, t o , jak ją potraktował jej własny mąż, fakt, że niemal nie postradała życia nosząc w łonie jego dziecko, zmienił jego stosunek do niej. Nie myślał, że kiedykolwiek ją jeszcze zobaczy, a kiedy to się stało zrozumiał, że teraz nie pragnie już ani jej ciała ani jej pieniędzy — pragnie jej. Dopiero teraz kochał ją naprawdę. W ciszy nocy znajdowali czas, by porozmawiać o łączącym ich uczuciu. Teraz spotykali się tylko nocą, by ukryć się przed wścibskim wzrokiem pracowników warsztatu. Wiedzieli, że ktoś ich szpiegował, ale nie mieli pojęcia kto, ani w jaki sposób a więc nie mogli ufać nikomu. T a r a wolała nie myśleć, co spotkałoby ją tym razem ze strony Zaca, gdyby ten dowiedział się, że nadal jest niewierna. Poprzednio straciła dziecko, teraz być może straciłaby życie, ona albo Livio... Nie miała wątpliwości, że poślubiła gwałtownego człowieka. On, który zawsze, jak jej się zdawało, był na krawędzi między zdrowiem psychicznym a szaleństwem, teraz, po pojawieniu się w jego życiu Sandry, przekroczył tę granicę, była o tym szczerze przekonana. Wiedziała, że jedyną myślą, jedyną pasją, która go w tej chwili ożywiała było usunąć Sandrę. Doświadczywszy jego gwałtownej bezwzględności, nie wątpiła, że pewnego dnia uda mu się to osiągnąć, niezależnie od tego, jakich środków będzie musiał użyć. Zac zawsze łatwo wpadał w gniew i był wtedy niepoczytalny i straszny. Nigdy nie miał zbyt wielu osobistych przyjaciół. Po
prawdzie Tara nie mogła przypomnieć sobie w ogóle nikogo, kogo jej mąż mógłby nazwać prawdziwym przyjacielem. Otoczony był wazeliniarzami i potakiwaczami, którzy znaleźli się w jego otocze niu nie dlatego, że go lubili, ale dlatego, że liczyli na korzyści, jakie mogą uzyskać. Swoją drogą, ona przecież także wyszła za niego z podobnych powodów i właściwie można by powiedzieć, że dostała t o , na co zasłużyła. Po latach małżeństwa zaczęła bać się męża, ale również znienawidziła go. Te dwa uczucia jakby równoważyły się, stępiały się nawzajem. Strach przed nim nie powstrzymał jej przed spotyka niem kochanka, kiedy tylko tego pragnęła, nie powstrzymał jej w przeszłości przed posiadaniem tylu innych kochanków. Tara, zawsze świadoma swego arystokratycznego pochodzenia, uczepiła się idei, że jest czymś lepszym niż Zac i wszyscy Desmondowie. O n a , księżniczka Falconetti, potomkini rodu, który był wielki i potężny we Włoszech jeszcze przed Renesansem. A Desmondowie? Gdy jeden z Falconettich był papieskim szambelanem — przodkowie Desmondów byli co najwyżej zwykłymi piechurami w armii Napoleona. Livio stęknął i podniósł głowę, pytając: — Która godzina? — Już czas na mnie, muszę iść - powiedziała, choć on zwrócił się ku niej i wiedziała, że jej pożąda. Ten krótki epizod miłosny kończący ich spotkania był często najlepszą cząstką wszystkiego... ale dziś naprawdę nie było czasu. — Dochodzi dziesiąta — powiedziała. — A o n , co mu powiedziałaś? Że niby gdzie jesteś? — Z moją przyjaciółką, Giną Heurte. Jej mąż spędza całe życie na pracy, a ona ma mnóstwo wolnego czasu. Powiedziałam, że idziemy do kina. Film skończy się za p ó ł godziny - powiedziała jeszcze raz zerkając na zegarek. — A wiesz przynajmniej jaki film miałyście oglądać? — Och, tak... Wszystko przewidziałam... — m a m r o t a ł a niewy raźnie, gdyż jego usta zaczęły szukać jej warg i wkrótce opadła znowu na ł ó ż k o .
„Droga Sandro - brzmiał list—Pewnie zdziwisz się, że piszę do ciebie w taki sposób, ale mam ci tyle do powiedzenia. Czuję, że jesteś zagrożona ze strony mojej rodziny, a ponie waż cię lubię i jest mi cię żal, chcę ostrzec cię przed nimi, a szczególnie przed Timem. Z tego, co usłyszałam po Twoim nagłym wyjeździe z Burg-Farnbach wnioskuję, że mogło zajść coś pomiędzy wami i że ty prawdopodobnie mu ufasz. Proszę cię, nie rób tego. On, Zac i Belle są w zmowie i mają przed sobą tylko jeden cel — wydziedziczyć cię. Wiesz Sandro, moje życie nie jest szczęśliwe. Przeszłość, to smutne wydarzenia, a moje małżeństwo nie jest udane. Mój mąż nie może dać mi dzieci, które być może, nadałyby mojemu życiu pewien sens. Jednakże, jakie by nie były moje niedole, nie chciałabym, żebyś była unieszczęśłiwiona w jakikolwiek sposób przez rodzinę Desmondów, która i bez tego unieszczęśliwiła już bardzo wielu ludzi. Jeśli chciałabyś wiedzieć więcej, skontaktuj się ze mną bezpośrednio, ale błagam, dyskretnie. Postaram się przyjechać w najbliższym czasie do Tourville, myślę, że tam mogłybyśmy spotkać się w tajemnicy. Na razie moja teściowa ma grypę i z tego powodu musiałam zostać w domu, dlatego zdecydowałam się napisać do Ciebie. Bardzo oddana C. de St.-A." — Też coś, „ C . de St.-A."! Czy ona myśli, że to utrudni komuś rozszyfrowanie autorki listu? Myślisz, że trzeba to traktować jako anonim? — Nikt prócz Sandry nie miał tego widzieć — powiedział Z a c . -1 tylko dzięki tej Agnes wiemy, jaki miły upominek sprawiła n a m nasza m a ł a siostrzyczka. — M a ł a żmija! - warknęła Belle. - Pamiętasz, jak w dziecińst wie nazywaliśmy ją padalcem? Snuła się po kątach i po korytarzach zawsze zastraszona. Była z tyłu za nami, kiedy rozmawialiśmy w lesie, w dniu, kiedy Sandra opuściła zamek. Nie zwróciłam wtedy na nią uwagi. Pomyśleć, że nasza własna siostra wydaje nas wrogowi...
- Osobiście wcale mnie to nie zaskoczyło — powiedział Z a c . - Ale dzięki Bogu, że Agnes zdobyła ten list, inaczej cała reszta naszego planu wzięłaby w ł e b . - To i tak może upaść, Tim wcale nie jest chętny, żeby to kontynuować. - Zrobi to - uśmiechnął się Z a c . - Obiecałem m u , że połączone banki Franco-Belges i Desmond ufundują puchar i dużą nagrodę pieniężną w jego ulubionych zawodach w zjeździe narciar skim, w Verbiers, w przyszłym roku, oczywiście pod warunkiem, że zachowa się tak, jak tego chcemy. Poza tym on też czasem potrzebuje ode mnie małego wsparcia finansowego... - Naprawdę? - Belle spojrzała zdziwiona. — Nie wiedziałam, że masz jeszcze jakieś środki. - Och, sprawy nie stoją aż tak źle — odpowiedział jej popijając łyk porto z trzymanej w ręce szklanki — Philippe de Lassale nie jest aż tak przenikliwy jak obawiałem się z początku, poza tym myślę, że jest pod wrażeniem Sandry i nazwiska Desmondów. - Zdumiewasz mnie - roześmiała się Belle. - Co jest rzeczywiście zdumiewające, to t o , jakie ona robi wrażenie na ludziach. Nawet taki bystry facet jak Rene Latour dał się jej omotać i mówi, że nie spotkał dotąd nikogo, kto tak szybko się uczy i kto w tak krótkim czasie rozwinął tak doskonały smak. Jest mądra i dlatego taka niebezpieczna. Wstał i podszedł do wiszącego na ścianie oryginalnego p ł ó t n a Watteau. Kupił je jeszcze Georges Desmond i podarował Zacowi z intencją, by ten z kolei p r z e k a z a ł je j a k o d a r dla L u w r u . J e d n a k ż e Zac nie był chyba zdolny do bezinteresownego daru na rzecz społeczeństwa. Zawiesił obraz w swoim prywatnym mieszkaniu i nie miał zamiaru nigdzie go oddawać, zwłaszcza teraz, gdy tak wiele cennych przedmiotów musiał zwrócić do Tourville i do biur przy placu d'Etoile. Powoli uzupełniał kolekcję antyków dokonu jąc zakupów na aukcjach i w antykwariatach wielu miast w całej Europie. Kosztowało to oczywiście mnóstwo pieniędzy i Zac wiedział, że istnieje tylko jeden sposób, by mógł zaspokoić swoją żądzę posiadania drogocennych przedmiotów, swoje pragnienie życia w atmosferze zbytku. Musiał uzyskać dostęp do niemal
nieograniczonych funduszy Grupy Desmonda. Oczywiście musiał by m ó c przelewać znaczną część dochodów Grupy na własne konta, zamiast je inwestować lub korzystnie lokować. Aby to było możliwe, musiał zostać prezesem Grupy. Poszedł do siostry i usiadł tuż przy niej, przysuwając jeszcze krzesło tak, by żadne ciekawskie ucho za drzwiami nie m o g ł o usłyszeć ani słowa z tego, co mówił. — Posłuchaj - zaczął półgłosem. — Ta sprawa z Timem może nie wyjść. Ma jeszcze raz spróbować na Karaibach, ale kto wie, czy ona przyjmie zaproszenie po tym, co było w czasie świąt? — Powiedziała Carlowi, że pojedzie - odszepnęła Belle. — Chciała być uprzejma. Wątpię, czy pojedzie naprawdę. — Nie będzie wiedziała, że Tim także tam będzie. — N i e , to jest jednak niepewne, m a m o wiele lepszy plan. Wziął sobie cygaro i zapalił je z miną człowieka, który spędził dzień na ciężkiej, uczciwej pracy. — To wiąże się z poniedziałkowym posiedzeniem Komisji Kiperskiej. — Tak, wiem, będę tam oczywiście. W sobotę wracam z Burg-Farnbach tym razem bez Carla, za to przywiozę Constan- tine'a. — Nie, nie, moja droga - powiedział Zac kładąc rękę na jej dłoni - właśnie o to mi chodzi, żebyś nie przyjeżdżała. — Dlaczego? — spytała ze zdumieniem. — M a m najlepszy smak w całej rodzinie, a może i w organizacji chyba, żeby brać pod uwagę ten, jak mówisz, „nadzwyczajny" smak Irlandki. Czemu miałabym być pozbawiona tego ostatniego przywileju? — Nie, nie o to chodzi, niczego nie rozumiesz - Zac zniżył głos jeszcze bardziej - wyjaśnię ci... Tara, wróciwszy do d o m u , z przestrachem spojrzała na wiszący w hallu zegar. Słyszała głosy w salonie i uznała, że byłoby niegrzecznie nie przywitać się z Belle. Z a p u k a ł a do drzwi i nim Zac zdążył odpowiedzieć, weszła, rozcierając jeszcze zmarznięte ręce. — C h ł o d n o ? — spytała Belle uśmiechając się do niej.
- Tak, jest mróz - odpowiedziała Tara. - Chyba nie masz zamiaru jechać dziś do Tourville? Drogi będą oblodzone. - Tak, Belle zostanie na noc — powiedział Zac. - M a m y przecież mnóstwo wolnego miejsca i zawsze cieszymy się, gdy zostajesz . No i pozostało nam jeszcze parę spraw od omówienia - d o d a ł , patrząc na nią znacząco. - D o b r z e , zostanę. - Belle nie trzeba było zbytnio namawiać. - Chciałabym porozmawiać z tobą o interesach - powiedziała Tara, zwracając się do Belle. - Czy coś idzie nie tak? - N i e , nie, skądże. Po prostu ktoś polecił mi nowego projek tanta - odparła Tara. - Może jutro popatrzymy na jego prace? - Doskonale - odparła Belle. Zac podszedł do niej proponu jąc ponowne napełnienie szklanki. - Co myślisz o tym porterze? - Taki sobie — odparła Belle. - Wiedziałem, że to powiesz, z twoim idealnym smakiem... - Pozwolicie, że pójdę już do łóżka. Dobranoc... — powiedzia ła Tara — Twój pokój Belle, ten co zwykle, będzie zaraz gotowy. Do zobaczenia jutro... Belle wstała i objęła Tarę w geście pożegnania. Wyczuła w tym momencie delikatny zapach znanego męskiego kosmetyku. Przez moment zamarła ze zdumieniem w oczach, jak ktoś, kto właśnie odkrył coś zupełnie nieoczekiwanego. Ale Tara, niczego nie podejrzewając, uśmiechała się przyjaźnie. - D o b r a n o c , kochana - powiedziała Belle odwzajemniając ten uśmiech. — A więc jutro porozmawiamy o interesach. Zac odprowadził żonę do drzwi pokoju, potem wybrał sobie nowe cygaro i zajął z . p o w r o t e m swoje miejsce przy k o m i n k u . - Tara wygląda już lepiej, nie sądzisz? — spytał. - Wygląda świetnie. Musisz dobrze się nią opiekować... - O tak, to prawda. Jest śledzona wszędzie, dokądkolwiek idzie. - To konieczne? W końcu przecież dałeś jej ostrzeżenie. - Muszę pilnować, z kim się zadaje. Nie wierzę, żeby była cnotliwa przez resztę życia i me wymagam tego. Ale ona nosi
azwisko Desmond... Przyrzekam ci, jeśli jeszcze choć raz spotka 'ę z tym włoskim R o m e o , to go zabiję — z nienawiścią patrzył na rzwi, którymi wyszła Tara. - Na szczęście wiem, gdzie była ziesiejszego wieczoru: w kinie z Giną H e u r t e , kobietą, która ma k samo wiele wolnego czasu, jak ona. Nie było potrzeby jej ledzić. Belle utkwiła wzrok w ziemię, uznawszy, że nie warto dzielić 'ę z bratem sekretem, który właśnie posiadła. Nie chciała w tej chwili wywoływać na nowo wojny między nimi, były bowiem ważniejsze sprawy. Powiedziała wreszcie do Zaca: — Wróćmy do naszej sprawy. Twój plan, m o n cherie, będzie kosztował firmę nie mniej nie więcej, tylko dwadzieścia milionów dolarów. Czy to rozsądne? — Dwieście milionów minus dwadzieścia milionów - ile to będzie? Ta cała Irlandka u k r a d ł a n a m dwieście milionów, a ty wahasz się poświęcić nędzne dziesięć procent? Zwariowałaś? Belle zamyśliła się na chwilę, a potem kiwnęła głową: — D o b r z e , niech będzie, jeśli myślisz, że to poskutkuje... — Wiem na pewno, że poskutkuje. Dopilnuję wszystkiego osobiście. A swoją drogą mamy jeszcze coś do załatwienia. Musimy dbać o wszystko. - Pokazał jej list Claire do Sandry, wyjmując go z wewnętrznej kieszeni marynarki. - Rozpoczynamy kampanię, której nie możemy przegrać - d o d a ł . Belle uśmiechnęła się i ziewnęła spoglądając na zegarek. — M a m nadzieję, że wynagrodzisz tę małą Agnes - powiedzia ł a . - Wydaje mi się, że to sprzymierzeniec, którego nie wolno n a m stracić. — Nie martw się, wynagrodzę ją - powiedział Z a c dopijając resztę porteru ze swojej szklanki. - Rzeczywiście, jej wartość dla nas t r u d n o ocenić. Ona jest jak drewniany koń za murami prawdziwej Troi... Tego lutowego poranka Sandra wcześnie wyjechała z Tourvil- le, udając się do Reims, na posiedzenie Komisji Kiperskiej.
Wybrała drogę prowadzącą wzdłuż brzegu Marny, przez Donery i Marsanne aż do Verneuil i Cumieres i tam dopiero skręciła na autostradę biegnącą wzdłuż granic Szampanii i depar tamentu Tardenois. Stąd do Reims było już tylko p ó ł godziny jazdy, przez piękną pagórkowatą okolicę, gdzie prócz pól i lasów, całymi kilometrami ciągnęły się winnice. Ta część Szampanii była najbardziej zniszczona w czasie obu ostatnich wojen. Po drodze mijało się wiele smutnych pamiątek tych zmagań: żołnierskich cmentarzy. Chroniły one szczątki tych, którzy padli po obu stronach frontu: Francuzów, Brytyjczyków, Włochów, Niemców. Gdy minęła właśnie duży cmentarz żołnierzy włoskich, ze szczytu pagórka roztoczył się przed nią rozległy widok na całą dolinę. W oddali widziała we mgle charakterystyczne, nierówne, bliźniacze wieże N o t r e D a m e , katedry w Reims, największej gotyckiej katedry świata. Jej budowa, rozpoczęta jeszcze w dwunastym wieku, trwała trzysta lat! W Reims, które tak bardzo ucierpiało w czasie wojen tego stulecia, katedra była prawdziwym pomnikiem przetrwania. Wjeżdżała już na przedmieścia Reims, powstały tu wielkie nowoczesne dzielnice mieszkalne i zakłady przemysłowe. Remis widziane od tej strony niczym nie różniło się od innych miast przemysłowych w Europie. W centrum co krok spotykało się bardzo stare części zabudowy; ściany, umocnienia, przepiękne domki w wąskich uliczkach, które uniknęły zniszczenia w czasie bombardowań w 1914 i 1940. Większość starego Reims była pieczołowicie odbudowana ze zniszczeń wojennych. To znaczy odbudowano domy i uliczki - myślała Sandra - ale czy cokolwiek mogło przywrócić do życia t a m t o prawdziwe stare Reims sprzed pierwszej wojny światowej? Czy mogły naprawdę wrócić tamte czasy? Samo centrum starego Reims Sandra ominęła, jadąc obwodnicą aż do bulwaru Henry Vesmer, położonego na wzgórzu, pod którym ciągnęły się piwnice. Tu miały swe główne kwatery niemal wszystkie firmy, produkujące znane, wielkie marki szampana. Komisja Kiperska wytwórni Desmonda zbierała się raz w ro ku w celu podjęcia chyba najważniejszych decyzji w całym procesie
rodukcyjnym szampana. Chodziło mianowicie o ustalenie p r o p o - cji, w jakich mają być zmieszane różne gatunki młodego wina z owoców zebranych ostatniej jesieni. Od września sok otrzymany z kolejnych etapów wyciskania spoczywał w wielkich kadziach przechodząc proces pierwszej fermentacji. Kadzie te stały nie w piwnicach, ale w specjalnych pomieszczeniach na powierzchni ziemi, w ściśle kontrolowanej temperaturze. Mistrz nadzorujący fermentację d b a ł , by przebiegała ona równomiernie. Sandra wielo krotnie oglądała przebieg całego procesu. Lekcja, jaką odebrała w czasie winobrania sprawiła, że teraz nie próbowała niczego usprawniać na siłę. Zresztą nowe metody były przez cały czas badane i stopniowo wprowadzane do produkcji, zwłaszcza przez te firmy, które były własnością wielkich, międzynarodowych kor poracji. Desmond Champagne nie należał wprawdzie do między narodowej korporacji, ale był bardzo dużym przedsiębiorstwem z ogromnymi rezerwami finansowymi, które w każdej chwili mogły być przeznaczone na modernizację metod produkcji. Gdy zanieczyszczenia i osady opadły już na d n o kadzi, przepompowywano fermentujący sok do nowej, czystej kadzi, zaś osady, mające kolor i konsystencję m u ł u , sprzedawano jako surowiec do wyrobu spirytusu. Czyste wino fermentowało jeszcze przez parę tygodni, a na stępnie spuszczano je znowu, aby usunąć resztę osadu i przewiet rzyć sok. W Desmond Champagne operacja ta przeprowadzana była zazwyczaj tuż przed Bożym Narodzeniem. Potem ogromne kadzie z winem odpoczywały w idealnym spokoju przez kilka tygodni. Dla głównego piwniczego Rene Latoura tygodnie te były okresem najbardziej wytężonej pracy w ciągu całego roku. Musiał on w tym czasie nieustannie badać smak wina w poszczególnych kadziach, by wyrobić sobie zdanie o tym, które z nich zawierają surowiec, nadający się na najlepszy szampan, które na nieco gorszy, zwykły oraz które partie najkorzystniej będzie zmieszać z winem z poprzednich roczników i w jakiej proporcji to uczynić. Rene Latour pracował w Desmond Champagne od osiemnas tego roku życia, gdy z wyróżnieniem ukończył szkołę w Reims. Jego
ojciec był zwykłym piwniczym w tej samej wytwórni, przez całe lata pracował w podziemiach przenosząc i obracając beczki i butelki. Tak jak kolejni Desmondowie przekazywali swym potomkom umiłowanie do wytwórni szampana, stary Pere Latour wpoił swemu jedynemu synowi umiłowanie swojego zawodu, który uważał za rodzaj powołania. Rene był naturalnie oczkiem w głowie rodziców. Nauczyciele namawiali go, by wstąpił na uniwersytet, ale on chciał pracować przy wytwarzaniu szampana. Jak wszyscy, rozpoczął pracę w piwnicach od przenoszenia kadzi i beczek z winem. Rene lubił Zaca, gdyż kiedy tylko się spotykali, roz mawiali zawsze i wyłącznie o tej jednej rzeczy, którą kochali obaj: o szampanie. Rene nie wiedział właściwie nic o przykrym charak terze Zaca i nie interesowało go to. Wystarczyło mu, że syn jego szefa, jest doskonałym znawcą win i że uczęszczał do tej samej szkoły winiarzy w Monpellier, co on sam. Jak wszyscy, Rene zakładał, że Zac odziedziczy stanowisko prezesa firmy po ojcu. Objęcie tego stanowiska przez tę obcą kobietę było dla niego początkowo szokiem, ale był przecież lojalnym pracownikiem firmy i t a k s a m o j a k Pierre, m a j o r d o m u s z Tourville, uważał, że jest winien posłuszeństwo i pełną lojalność osobie, która decyduje o jego pensji i dobrobycie jego rodziny. Czy była to kobieta, czy mężczyzna, nie miało to w końcu aż takiego znaczenia. Kobieta kierująca samodzielnie wytwórnią szampana, nie była w tych stronach niczym niezwykłym, tyle że do tej pory kobiety te zazwyczaj niejako „wrodziły się" albo też „wżeniły" w ten szam pański interes. R e n e musiał też uczciwie przyznać, że mademoiselle 0 ' N e i l l do swych licznych zalet i zdolności, którymi mogła pochwalić się już poprzednio, teraz dodała jeszcze jedną: wyjątkową, doprawdy, wiedzę o szampanie i jego produkcji. Coraz więcej czasu spędzała w Reims. Nocowała wtedy w Tourville, tak, że mogła łatwo być w wytwórni o każdej porze, gdy tylko działo się tam coś godnego uwagi. T e g o lutowego d n i a S a n d r a siedziała za długim stołem w ultra nowoczesnym laboratorium Rene w Reims jako członek Komisji Kiperskiej. C z u ł a się tu j u ż j a k u siebie w d o m u . Nosiła biały kitel, oodobnie jak pozostali uczestnicy zebrania, i przyglądała się
szklankom ze złocistym płynem, który wkrótce przemienić się miał w mieszankę - cuvee - surowiec do produkcji tego rocznika szampana, który oznaczać będzie pierwszy rok jej panowania. Chciałaby oczywiście, żeby to był dobry rocznik. Latour spojrzał na wiszący na ścianie zegar i powiedział do Sandry: — Chyba możemy zaczynać, mademoiselle. Ta spojrzała na niego zdziwiona i rozejrzała się wokół. Wszystkie miejsca przy stole były zajęte. - Ale gdzie jest pan Desmond i księżna von Burg-Farnbach? Przecież oni też należą do Komisji. Nie sądzę, żebyśmy mogli zacząć bez nich... Latour wzruszył ramionami i poprawił swoje pince-nez: - Jak mnie poinformowano, pan Zac nie może opuścić d o m u z powodu ataku ciężkiej grypy. Dzwonił do mnie zaledwie przed paroma minutami, przepraszając, że nie może przybyć. Księżna natomiast w ogóle nie przyjechała jeszcze z Burg- F a r n b a c h , być może zatrzymała ją zła pogoda. - Z a t e m musimy przełożyć nasze spotkanie — powiedziała Sandra. - Ja sama w żadnym wypadku nie mogę być uważana za eksperta w tak ważnej sprawie. Nie mogę sama odpowiadać za wino. - N i e musi p a n i s a m a p o d e j m o w a ć żadnej decyzji — zwrócił się do niej jeden z ekspertów. - Ma pani jedynie wysłuchać rad pana Latoura i naszych. Pomagaliśmy mu przez ostatnich kilka tygodni w sporządzeniu mieszanek, naszym zdaniem najlepszych. Sfor mułowaliśmy już naszą opinię. Oczywiście, zdanie pana Zaca lub księżny byłoby ważne, ale... - wzruszył ramionami nie kończąc zdania. - W takim razie, to co innego - odetchnęła Sandra. - Jeśli to ma być tylko postawienie kropki nad i... - W pewnym sensie, tylko w pewnym sensie... - powiedział drugi, młody ekspert. Pamiętała, że miał na imię Charles. - Jednakże - powiedział Rene - musimy spróbować wszyst kich przygotowanych przez nas mieszanek. Są one w tych szklan kach na stole. Nie chcę brać osobiście odpowiedzialności za decyzję, chociaż to ja wybrałem właśnie te mieszanki j a k o najlepsze.
Zawsze aktualny prezes Grupy podpisuje końcowy p r o t o k ó ł , będący obowiązującą potem instrukcją sporządzania mieszanek. P o d a ł jej pierwszą szklankę, a ona wzięła ją, powąchała, wypiła łyk, rozprowadziła płyn wokół warg smakując... — Pinot Noir ma w tym roku dużo taniny - powiedział Latour kręcąc nosem. - Musimy trochę dosłodzić rezerwowe wina - mówił Charles, a inni, starsi, zgodzili się z nim. Dla Sandry większość tych uwag, wypowiadanych w technicznym żargonie, była zupełnie niezrozu m i a ł a . Niektóre z mieszanek przygotowanych przez Latoura smakowały nieszczególnie, nie miały w ogóle cech dobrego wina. Zapewne Latour wiedział, że staną się nim po procesie drugiej fermentacji. Przed każdym z obecnych leżała kartka papieru podzielona na kolumny. - Czy mamy coś na tym zapisywać? - spytała Sandra. - Wiem, że to strasznie głupie pytanie - d o d a ł a . *• Nie całkiem, jest pani przecież tu po raz pierwszy, nie może pani od razu wiedzieć wszystkiego—powiedział Charles uprzejmym tonem. - Och, gdyby tu była Belle, z łatwością zrobiłaby ze mnie idiotkę. — Księżna od urodzenia zdobywała wiedzę o szampanie i winach — uśmiechnął się Latour - Pani, mademoiselle, nie może jeszcze dysponować tak rozległą wiedzą jak ona, jeszcze nie, ale zapewniam panią, dzień, w którym pani ją doścignie pod tym względem, nie jest odległy. — Och, niech pan tak nie mówi - Sandra zaśmiała się zażenowana, ale widać było, że komplement sprawił jej przyjem ność. Na twarzach zgromadzonych wokół stołu mężczyzn d o strzegła wyraz aprobaty. Wydawało się, że przeciwnie niż rodzina Desmondów, ich personel, zawodowi „champenois", akceptowali ją. Claire pozostała w d o m u zapewne ze względu na chorobę swojej teściowej. A Tim? - pomyślała z drżeniem, podnosząc kolejną szklankę i poruszając nią tam i z powrotem w pobliżu nosa, by lepiej wyczuć subtelny aromat wina. Jaki smak miał Tim? Nie widziała ani jego, ani Belle od czasu tak przykro zakończonego
pobytu w Burg-Farnbach. Również Zaca spotykała ostatnimi czasy tylko przelotnie, co ją zresztą bardzo martwiło, uważała, że tego rodzaju człowieka powinno się mieć stale na oku. W ostatnim okresie wszystkie weekendy spędzała w Tourville jedynie w towa rzystwie' lady Elizabeth. Poza spędzanymi w milczeniu i pełnymi napięcia godzinami posiłków, każda z nich przebywała głównie w swoim pokoju. O k r e s t e n był j a k b y j a k ą ś dziurą w życiu Sandry, dziurą, dzięki Bogu, całkowicie wypełnioną pracą. Oczywiście chciałaby napraw dę, nie tylko z przybranego nazwiska, należeć do rodziny Desmon- dów, chciałaby czuć się mile widziana w Tourville. Zamiast tego spotykało ją lodowato chłodne przyjęcie ze strony lady Elizabeth. Co innego wujek Henri i ciocia Sophie. W Marsanne zawsze była serdecznie witanym gościem. Ale teraz oboje bawili w Kahfornii. Aromat, bukiet, barwa... zapisywała na leżącym przed nią arkuszu swoją opinię o próbowanych, coraz to nowych mieszan kach. Oczywiście była to jej osobista, jak najbardziej subiektywna opinia. Czuła się trochę jak na jakimś egzaminie, chwilami miała ochotę zajrzeć przez ramię do arkusza swojego sąsiada. Wreszcie jeden z ekspertów, Marcel, podniósł kolejną szklan kę pokazując wszystkim przejrzystość i piękną barwę zawartego w niej płynu: - Oto wino z zeszłego roku. Składa się na nie jedenaście różnych gatunków z okolic Montaigne de Reims i siedemnaście z Cote de Blancs. To była bardzo dobra mieszanka. — T r u d n o będzie w tym roku stworzyć lepszą — Sandra wzięła szklankę i spróbowała jej potwierdzając jej doskonałą jakość. Potem, z wielkim namaszczeniem, jakby był księdzem odprawiają cym mszę, Rene Latour postawił przed nią trzy szklanki. - O t o są trzy mieszanki, które proponujemy, a pani, m a d e m o - iselle, musi wybrać najlepszą z nich, ewentualnie polecając ją zmodyfikować. Sandra brała każdą ze szklanek, wdychała zapach podziwiając różne bukiety, smakowała. Wreszcie wskazała jedną z nich. — Ta wydaje mi się - jakby to określić - pełniejsza? Sądzę, że powinna przynieść większe zyski niż pozostałe.
Teraz wtrącił się Charles, potem Rene zaczął mówić pod niesionym głosem, Sandra mimo starań, by jak najwięcej zro zumieć, zagubiła się w ich technicznym żargonie. Rozumiała tylko, że dyskutowali nad trudnym problemem technicznym: jaki gatunek drożdży i w jakiej ilości należy wprowadzić, aby tę właśnie mieszankę, przemienić w możliwie doskonały szampan. Kwas węglowy wytworzony w procesie fermentacji, uwięziony w butelce, był przyczyną powstawania pęcherzykcw piany — tej esencji dobrego szampana. Ilość cukru w winie i w dodanych potem roztworach, określała późniejsze stężenie kwasu węglowego, a więc i t o , jak pienił się otrzymany szampan. Właściwy skład dodawa nych roztworów określano przy pomocy precyzyjnego modelu matematycznego, wspieranego jednak wyczuciem i smakiem eks pertów. Dyskusja stawała się coraz bardziej ożywiona, nawet któraś ze szklanek została przypadkiem wylana na stół, za co jeden z eksper tów dostał ostrą reprymendę od tak zazwyczaj oszczędnego w słowach Latoura. Wreszcie Rene położył przed Sandrą gotowy dokument. Teraz wszyscy ponownie zasiedli za stołem, a Latour powiedział uroczyście: - Oto propozycja wyboru. To będzie praktycznie pani wybór, jako prezesa firmy. Myślę, że to będzie dobry rocznik. Jeśli pani podpisze, zapraszamy na górę, na skromny lunch. - Chętnie skorzystam i myślę, że wszyscy się przyłączą... - powiedziała Sandra z uśmiechem składając swój podpis na protokole. Latour przez cały czas trzymał dokument oburącz, jakby z troską powierzał jej ukochane dziecko, tak zresztą było, w pewnym sensie. Atmosfera napięcia zniknęła natychmiast, gdy przeszli do sali na górze na lunch. Latour był w doskonałym humorze i chwalił podwładnych za p o m o c w dokonaniu wyboru. Sandra, również zadowolona, przyglądała się zebranym. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie ma nikogo z Desmondów. - Czy lady Elizabeth nigdy nie bierze udziału w posiedzeniach Komisji? Albo pan Timothee czy hrabina de Saint-Aignan?
— Och nie, mademoiselle — Latour stanowczo potrząsnął głową. - Z m a r ł y pan Desmond k ł a d ł nacisk na t o , aby w tych posiedzeniach brali udział tylko prawdziwi eksperci. — Ale ja nie jestem żadnym ekspertem — zaprotestowała. — Tak, mademoiselle, ale jest pani spadkobierczynią p a n a Desmonda i jego obowiązki spadają na panią, czy pani tego chce czy nie. Wydaje mi się, że dobrze wywiązała się pani z tego zadania. W każdym razie musi pani być obecna, bo oficjalnie jest to pani wybór — spojrzał na nią poważnie, choć z przyjaznym uśmiechem. - Jeśli coś z tegorocznym winem byłoby nie tak, to będzie pani musiała wziąć na siebie całą odpowiedzialność. — O Boże, nie zdawałam sobie z tego sprawy - jęknęła Sandra. — Podpisała pani „ o r d r e de tirage" — instrukcję mieszania wina, która będzie teraz wprowadzona do komputera i dokładnie wykonana. — Z a t e m wszystko w p o r z ą d k u — roześmiała się S a n d r a . — Jeśli to jest skomputeryzowane, to nie m a m się czego obawiać. Wszystkim dopisywały humory i to nie z p o w o d u doskonałego posiłku, który p o d a n o , a przynajmniej, nie przede wszystkim dlatego. O t o wybrano mieszankę, wiadomo już było jak najlepiej przeprowadzić fermentację i wkrótce ten proces miał się rozpocząć. Dzisiejsza decyzja była jakby kulminacją tajemnego cyklu, który rozpoczynał się co roku wiosną od zakwitnięcia krzewów winoro śli. Sandra stała w pobliżu drzwi i chyba tylko ona usłyszała w pewnym momencie energiczne pukanie. Odwróciła się, ale drzwi właśnie otworzyły się same i zajrzała przez nie Antoinette, pełniąca tu, w Reims, funkcje jej osobistej sekretarki. — Pilna rozmowa telefoniczna do pani, mademoiselle, z Ame ryki! Sandra momentalnie poczuła ukłucie lęku, zupełnie niewy tłumaczalnie, bo przecież rozmowy z Ameryką w sprawach in teresów zdarzały się bardzo często i o najróżniejszych porach dnia. — Przepraszam - powiedziała i przeszła za Antoinette do biura. Jej gabinet był tuż obok. - Halo?— powiedziała, przyciskając silnie do ucha podaną sobie słuchawkę.
- Sandra! - głos Henri Pipera brzmiał tak wyraźnie, jakby mówił on z sąsiedniego pokoju i doskonale można było wyczuć w nim napięcie. - Sandra, przepraszam, że przeszkadzam ci w czasie posiedzenia Komisji Kiperskiej, wiem jakie to ważne. — Nie szkodzi - odpowiedziała - Już właściwie skończyliśmy. Mamy już tegoroczne ,,cuvee". — Musiałem ci przerwać, bo to bardzo pilne — ton jego głosu znowu wywołał w niej przestrach. — M a m dla ciebie złe nowiny, obawiam się, że będziesz musiała tu zaraz przyjechać. Chodzi o Boba. M i a ł wypadek... — Nie żyje?! - mrożący krew w żyłach lęk, który przeszył ją momentalnie, zmusił ją do wypowiedzenia tego strasznego pytania. - Żyje, nie bój się. Ale znaleziono go na dnie basenu i tylko cudem przeżył. Jest w ciężkim stanie. - Zaraz wyjeżdżam, jak tylko zdołam ściągnąć mojego pilota. Czy. na pewno niczego przede mną nie ukrywasz? — Nie, słowo h o n o r u . To było coś w rodzaju przyjęcia, powiedzmy prywatki. Były oczywiście napoje wyskokowe. W każ dym razie żyje i przyjdzie do siebie. Ale w tej chwili chyba bardzo cię potrzebuje, Sandro. - Ruszam natychmiast - powiedziała i pożegnawszy Pipera zaczęła od razu wydawać gorączkowe instrukcje sekretarkom. Sprawy, które rozgrywały się tego przedpołudnia — oddaliły się jakby i zatarły w jej umyśle.
15 Bob leżał w bezruchu na białym, szpitalnym łóżku, z oban dażowaną głową, z nogą na wyciągu i wężami kroplówek pod łączonymi do ramienia. Wyglądał, jakby był umierający, a jednak lekarze powiedzieli jej, zaraz po przybyciu do szpitala, że jego stan znacznie się poprawił. Wyszedł już ze stanu śpiączki, tej głębokiej utraty świadomości, która bardzo niepokoiła lekarzy przez cały ten okres, gdy Sandra podróżowała przez Atlantyk. Teraz, po podaniu odpowiednich leków, spał już niemal dobę. Gdy Sandra ujęła jego dłoń, w y d a ł o się jej, że odpowiedział lekkim uściskiem. P o t e m jego powieki drgnęły i otworzył oczy, by natychmiast je zamknąć, gdy tylko ujrzał, że siostra jest przy nim. - Pewnie myśli, że jest w niebie - zażartował towarzyszący jej młody lekarz. Już sam ten fakt, że stać go było na takie żarty, poprawiał nastrój Sandry. Zdjęła płaszcz i usiadła na krześle podsuniętym jej przez troskliwą pielęgniarkę. Za nią stał Henri. - Rzeczywiście wygląda lepiej - powiedział. - Przedtem nie miał nawet śladu rumieńców i ledwo oddychał. - Dzięki Bogu, że byliście tu z Sophie, kiedy to się stało... Henri położył dłoń na jej ramieniu i trwali tak przez pewien czas w milczeniu, wsłuchani w cichy, spokojny oddech Boba i w odgłosy aparatury mierzącej i podtrzymującej jego funkcje życiowe. Znacznie później tego dnia siedzieli w długim, niskim pokoju na ranczo Piperów, położonym w samym środku doliny Sonoma.
S a n d r a była zmęczona. Spędziła n o c z P i p e r a m i , p o t e m jeszcze raz rozmawiała z lekarzami opiekującymi się Bobem. Powinna teraz pojechać do swego d o m u w Beverly Hills, ale świadomie opóźniała wyjazd. - Chciałabyś pewnie wiedzieć, co tam się właściwie wydarzyło — zagadnął Henri, stając przed nią. — Właśnie w tej sprawie chciał z tobą porozmawiać policjant, zresztą bardzo uprzejmy. P o prosiłem go, żeby przyjechał tutaj. Powinien niedługo już być... - Policja?... - wystraszyła się Sandra, ale Henri przerwał jej podniesieniem d ł o n i . - Nie ma powodu do obaw. Policja rutynowo bada wszystkie tego rodzaju wydarzenia i nie ma wątpliwości, że to był wypadek. Ale myślę, że powinienem cię ostrzec - oni badają pewne poważ niejsze aspekty tej sprawy. - Co masz na myśli, u licha? - Sandra przeżyła w ciągu ostatnich paru miesięcy wiele trudnych chwil i sądziła, że jest dość odporna na uderzenia złego losu, ale Bob, to było co innego, to ktoś najbliższy, najbardziej kochany na świecie. Nic, co kiedykolwiek przeżyła, nie m o g ł o się r ó w n a ć z szokiem, k t ó r y p o r a z i ł ją w chwili, gdy dowiedziała się o wypadku brata. Wiadomość ta wstrząsnęła nią tym bardziej, że czuła się za niego odpowiedzialna. Opuściła go dla swoich osobistych celów, podobnie, jak kiedyś ich matka pozostawiła ich oboje własnemu losowi. To prawda, Bob miał już niemal dwadzieścia lat, niemniej jednak... - Jest pewna niepokojąca sprawa, którą policja będzie bardzo zainteresowana, zwłaszcza teraz, kiedy wiadomo, że Bob wyjdzie z tego. - Chcesz powiedzieć, że ktoś go tam jednak wepchnął celowo? - N i e , nic z tych rzeczy. To był splot nieszczęśliwych okolicz ności. Bob natychmiast poszedł na d n o i minęło trochę czasu, nim w ciemności zorientowano się, co się stało. Sandra zakryła oczy dłonią. Doskonale mogła sobie wyob razić tę scenę: przepiękna noc kalifornijska, inkrustowana odleg łymi śwatłami Los Angeles i Hollywood, wesoła impreza na dziedzińcu wokół basenu, przyrządzanie barbecue, głośna muzyka, pewnie trochę alkoholu...
— Narkotyki kochana, wiadomo z pewnością, że były tam narkotyki - powiedziała cicho Sophie. — O Boże! - zawołała tylko. Powinna była się domyśleć. Przecież głównie dlatego bała się opuścić Kalifornię: wiedziała, że Bob od czasu do czasu palił trawkę. Dobrze zdawała sobie sprawę z rozpowszechnienia marihuany, kokainy i innych nielegalnych środków w miasteczkach uniwersyteckich USA. Bob twierdził, że trawka jest nieszkodliwa, ale przez cały czas niepokoiło ją t o . Dostępność narkotyków w Ameryce przerażała ją. Ilekroć jednak poruszała z nim ten temat, zażarcie bronił poglądu, że użycie łagodnych narkotyków jest zupełnie nieszkodliwe. Nadużywanie alkoholu jest znacznie gorsze - mówił. Ale wypić czasem także lubił... Alkohol i „ p r o c h y " . — O Boże! — wyszeptała znowu. M ł o d y porucznik policji w Los Angeles znał doskonale ten problem. Nie był żonaty, ale miał młodsze rodzeństwo, być może zresztą palił sam? Nosił cywilne ubranie i wydawało się, że dobrze znał Piperów. Rozsiedli się wygodnie wokół płonącego na kominku ognia, mężczyźni pili piwo. Policjant czuł się jak w d o m u . Wyglądało to na zupełnie prywatną, towarzyską rozmowę. - Nie ma mowy o pociąganiu kogokolwiek do odpowiedzial ności. Jest jednak coś, o czym powinna pani wiedzieć, p a n n o OTMeill - mówił policjant. - Jeśli podczas pani nieobecności w pani domu będą nadal odbywały się tego typu przyjęcia, może mieć pani poważne kłopoty. Jak wiem, zajmuje pani wysokie stanowisko... - Nie to martwi mnie najbardziej — przerwała mu Sandra. - Niepokoję się o Boba, który mieszka tu sam i jest poddany takim wpływom. - Prawdę mówiąc, niewiele może pani na to poradzić - powie dział. - Tych rzeczy jest teraz p e ł n o wokół, chociaż ostro z nimi walczymy. Wiemy, że tamtej nocy była „trawka", a pewnie jeszcze i inne specyfiki, myślę, że kokaina, ale nie możemy tego udowodnić. Wyczuwam to „ n a nosa", ale naszych odczuć nie możemy przed stawić w sądzie zamiast dowodów, bo w przeciwnym razie sprawy
przybrałyby dla pani brata wręcz groźny obrót. Ktoś dokładnie wyczyścił cały dom po tym, jak zabrano go do szpitala. Osobiście nie radziłbym tej sprawy lekceważyć — spojrzał na Sandrę z nacis kiem. — Myślę też o pani odpowiedzialności, w końcu jest to pani dom. Odpowiedzialność, czy naprawdę wciąż musi to słyszeć? Nie dalej, jak parę dni temu była mowa o jej odpowiedzialności za przygotowanie „cuvee", teraz po przejechaniu połowy świata, znowu słyszy to słowo, które odbija się echem w jej czaszce, powraca z regularnością nocnej zmory... - D o b r z e , zabiorę Boba ze sobą do Francji, gdy tylko poczuje się lepiej — powiedziała, p a t r z ą c porucznikowi p r o s t o w oczy. — Nie traktuję swoich obowiązków lekko i dziękuję panu za ostrzeżenie. Tak, zamknę d o m , a Boba nakłonię, żeby pojechał ze mną. - Myślisz, że ci się uda? - powątpiewał Henri. - Sama wiesz, jak trudno Boba do czegoś zmusić. - To proste. Powiem mu, że jeśli się nie zgodzi, to policja pociągnie go do odpowiedzialności - Sandra spojrzała po kolei na wszystkich obecnych, sama zdumiona tym, co właśnie powiedziała. Tej nocy, leżąc już w łóżku, Henri szeptał do żony, że Sandra stała się twarda i nieczuła. - Jeszcze rok temu nigdy by czegoś takiego nie powiedziała - m a m r o t a ł . - Pamiętasz, jak to powiedziała? „ Z a m k n ę dom, niech policja pociągnie go do odpowiedzialności, jeśli nie zgodzi się pojechać..." - To nie jest nieczułość, to po prostu zdecydowanie - broniła jej Sophie. Henri Piper pomyślał jednak, że nigdy nie poślubiłby takiej kobiety jak Sandra, niezależnie od tego, jak bardzo by ją podziwiał. K o c h a ł natomiast i szanował swoją żonę i zawsze z uwagą przyjmował wszystko, co mówiła. - Zdecydowanie, mówisz. Być może... - mruknął, zasypiając.