mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Thorne Nicola - Imperium szampana tom II

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Thorne Nicola - Imperium szampana tom II.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 343 stron)

NICOLA THORNE IMPERIUM SZAMPANA na podstawie oryginalnego pomysłu Francois dAulan TOM DRUGI Przełożył: Konrad Witkowski MITEL 1992

14 Tam oto na biurku, na szczycie całego pliku korespondencji, który czekał, aż Edith go posortuje dla mademoiselle, leżał ten list. Adresowany do Sandry Desmond odręcznym pismem, z wyraźnym dopiskiem u góry koperty: „Poufne. Bardzo pilne." Edith coraz więcej czasu spędzała w klinice, wywiązały się jakieś komplikacje, nierzadkie ponoć w przypadkach ciąży w tak późnym wieku. Lekarze zalecali jej dużo odpoczynku. Przychodzi­ ła do biura tylko na parę godzin dziennie a Agnes przygotowywała się z zapałem do objęcia nowego stanowiska. Już wkrótce miała stać się pełnoprawną użytkowniczką pięknego, antycznego biurka z różanego drewna, ustawionego w strategicznym punkcie, tuż u drzwi gabinetu jednej z najważniejszych osób w świecie interesów — prezesa Grupy Desmonda. Siedziała tam właśnie teraz, z dłońmi ułożonymi płasko na blacie tego biurka, mając przed sobą plik korespondencji. — ...„Poufne. Bardzo pilne"... Obracała list na wszystkie strony, powąchała nawet kopertę, jakby łudziła się, że zapach może zdradzi jej nadawcę. Na stemplu była nazwa Burges - dużego miasta w prowincji Berry. Kto mieszkał w Burges? Agnes nie wiedziała... Była już gotowa odłożyć list z powrotem, gdy przypomniała sobie spojrzenie Zaca. Prosił ją, by dostarczała mu wszelkich poufnych informacji o Sandrze, obiecywał, że rodzina Desmondów wynagrodzi jej to i nie tylko rodzinia... Wciąż wpatrywała się w tę kopertę. Była dopiero ósma rano i przynajmniej przez pół godziny nikt nie powinien jej przeszkodzić. Mademoiselle miała poprzedniego dnia spotkanie w Reims i spę-

dzała noc w Tourville. Ostatnio coraz więcej czasu zabierały jej sprawy wytwórni szampana. Zbliżał się ważny m o m e n t mieszania win i przygotowania ,,cuvee " — zaczynu z zeszłorocznych zbiorów - do drugiej fermentacji. Jak pilna studentka Sandra chciała nauczyć się jak najwięcej zanim zwołane zostanie posiedzenie Komisji Kiperskiej, która zbadać miała smak i walory poszczegól­ nych gatunków i ustalić skład mieszanki, rokującej otrzymanie rocznika szampana o jak najlepszych właściwościach. W końcu szampan był rdzeniem firmy Desmondów, synonimem luksusu i pierwszorzędnej jakości. Znak firmy mógł widnieć na wielu różnych towarach: narzędziach, samolotach, czasopismach, doku­ mentach bankowych, ale dla większości ludzi w świecie kojarzył się on tylko z jednym - z podniecającym, musującym trunkiem wytwarzanym tylko w jednej prowincji Francji, nieco na p o ł u ­ dniowy wschód od Paryża. Mademoiselle była pilną studentką i ku jej zadowoleniu powiedziano jej, że ma dobry smak. Nie chciała pozwolić, by personel mógł łatwo ją zwieść albo oszukać, zresztą dawała wszystkim do zrozumienia, że zależy jej na tym, by mówiono jej zawsze prawdę, nawet niemiłą. Oznajmiła to i Agnes, a ta uznała to za zapowiedź obdarzenia jej wielkim zaufaniem. Rene Latour spędzał z Sandrą całe godziny na próbowaniu win najrozmaitszych gatunków i roczników. Musiał uczciwie przyznać, że jak na osobę początkującą, była doskonała. Tak więc Sandra spędzała teraz wiele czasu w Reims, a Agnes przejmowała coraz bardziej kontrolę nad biurem w Paryżu. Agnes G u y o n była dziewczyną ambitną i uczyła się równie szybko jak Sandra. Oczywiście nie rozpoznawania roczników wina i sposobów mieszania szampana, ale sprawnego kierowania działa­ lnością dużego biura, gdzie wszystko musiało iść jak w zegarku. Mademoiselle nie tolerowała opieszałości, niekompetencji lub małej wydajności, nie darowała nigdy niepunktualności, czy p o ­ wtarzających się błędów w pracy. Pracowała ciężko, ale też wymagała tego samego od innych. Spośród dziewcząt wybieranych z hali maszyn do pracy w osobis­ tym sekretariacie mademoiselle, połowa nie pozostawała tam

nawet tygodnia. Poziom wiedzy i umiejętności, który wystarczał maszynistce, okazywał się o wiele za niski, by pracować dla mademoiselle, jak ją już powszechnie nazywano we wszystkich filiach Grupy: Mademoiselle, w domyśle przez duże M. I oto ona, Agnes, została wytypowana spośród tych wszyst­ kich dziewcząt, na stanowisko osobistej sekretarki, tej tak wymaga­ jącej kobiety. Nigdy nie śmiała o tym marzyć, nawet gdy pracowała już w sekretariacie. Za parę dni to biurko będzie całkowicie w jej władaniu... Jeszcze raz obejrzała list. Prawdopodobnie dałoby się ot­ worzyć kopertę nożem, nie była sklejona zbyt m o c n o . Jeśli byłoby tam coś ciekawego, mogłaby zrobić fotokopię i odłożyć ponownie zaklejony list na biurko. Ale musiałaby bardzo się spieszyć, Edith miała wrócić o k o ł o dziewiątej, a jedno było pewne — Edith jej nie lubiła. Nie p o d o b a ł się jej awans Agnes i potrafiła uczynić jej życie w biurze uciążliwym. Nie była dla niej miła, nie pomagała jej w niczym, robiła dla niej tylko t o , co naprawdę musiała. Ale Agnes była bardzo pilna i d o k ł a d n a , nie było łatwo przyłapać ją na błędzie. P o n a d t o mademoiselle spostrzegła, że Edith nie ułatwia życia swojej następczyni i zaczęła jakby wspierać Agnes. Po prawdzie Agnes bardzo polubiła swoją szefową, szanowała ją i podziwiała jej zdolności i wiedzę, nawet jeśli nie była ona prawdziwym członkiem rodziny Desmondów. Nie można było nie podziwiać kobiety tak pięknej, młodej, a przy tym mającej w ręku taką władzę, kobiety, która była w pełni kompetentna, a przy tym tak grzeczna i uprzejma dla wszystkich. Umożliwiła Edith korzys­ tanie z porady jej prywatnego, drogiego lekarza, codziennie odsyłała ją do d o m u którymś ze służbowych samochodów firmy. Oczywiście byli ludzie, którzy nie lubili Sandry, zazwyczaj ci, których poświęcenie w pracy lub kwalifikacje pozostawiały cokol­ wiek do życzenia. Ale większość lubiła ją i podziwiała. Do tych ostatnich należeli ci wszyscy, którzy potrafili pracować tak ciężko jak ona, i byli tak jak ona ambitni. Podział ten przebiegał poprzez wszystkie piętra organizacyjne firmy, występował także wśród kadry kierowników.

Agnes obserwowała, jak Sandra zaczynała powoli odsuwać niektórych z nich od pewnych spraw. Jednak to straszna myśl — otworzyć Ust przeznaczony dla osoby, którą się podziwia, z zamiarem przekazania jego treści człowiekowi, który jej nienawidzi. Poza tym było to niebezpieczne. N o , a jeśli nawet Zac myśli, że rychło wróci na stanowisko Prezesa G r u p y , to o n a , Agnes, nie bardzo w to wierzy. Lojalność wobec nazwiska Desmondów, z jakiego niby powodu? To tylko praca. Poza tym to przecież mademoiselle, nie Z a c , d a ł a jej życiową szansę. Zostawiła już list na biurku i miała się zająć otwieraniem i porządkowaniem pozostałej korespondencji, gdy przypomniała sobie obietnice, jakie dawał jej Zac odprowadzając ją do taksówki z baru w hotelu Maurice. Zac był atrakcyjnym, bogatym i wpływo­ wym mężczyzną. U boku właściwego mężczyzny, w odpowiednich okolicznościach mogą zajść rzeczy, o których dziewczyna urodzo­ na w niezamożnej górniczej rodzinie nie śmiała nawet myśleć. Każdy wiedział o matce mademoiselle, m a d a m e O'Neill, którą wielu pracowników biura pamiętało i wspominało z mieszaniną przerażenia i lęku. Oto jej córka odziedziczyła całe imperium, a ona sama miała zapewniony komfort i bezpieczeństwo do końca swoich dni. Agnes otworzyła list za pomocą noża do papieru, przebiegła szybko oczami treść listu i westchnęła głęboko. Gdyby pan Zac m ó g ł to zobaczyć... Spojrzała na zegarek. Było j u ż znacznie później niż myślała, ale wciąż jeszcze powinna zdążyć zrobić kopię listu. Wstała zza biurka i poszła w kąt pokoju, gdzie stała fotokopiarka ale właśnie w tym momencie usłyszała szum windy w korytarzu i odgłos otwieranych drzwi. Jednym skokiem znalazła się ponownie przy biurku i wsunęła list wraz z kopertą do swojej torebki. Gdy Edith wkroczyła do pokoju, znacznie wcześniej, niż m o ż n a się było jej spodziewać, Agnes przywołała na twarz spokojną, niewinną minę i dosłownie w ostatnim momencie zwolniła miejsce przy biurku Edith.

To było naprawdę niesamowite: leżeć w łóżku Livio, w jego pokoju na poddaszu nad warsztatem i nie słyszeć hałasu maszyne­ rii. Nocą było tu bardzo, ale to bardzo cicho. Gdy kochali się, słychać było dosłownie każdy oddech, każde westchnienie, wręcz każde poruszenie ciała. Ich ponowne spotkania były czystym szaleństwem, były wręcz niebezpieczne. W chwili słabości, po tym, jak poroniła, dała słowo Zacowi, że nigdy już nie spotka się z Livio i złamała je zaraz po powrocie do Paryża. Wpadła z powrotem w jego ramiona, gdzie znajdowała t o , czego nigdy nie mogła otrzymać od Zaca: miłość, współczucie, tkliwość, może nawet przyjaźń? Livio, po jej powrocie, był także innym mężczyzną. Jej ciężkie przejścia były dla niego szokiem, t o , jak ją potraktował jej własny mąż, fakt, że niemal nie postradała życia nosząc w łonie jego dziecko, zmienił jego stosunek do niej. Nie myślał, że kiedykolwiek ją jeszcze zobaczy, a kiedy to się stało zrozumiał, że teraz nie pragnie już ani jej ciała ani jej pieniędzy — pragnie jej. Dopiero teraz kochał ją naprawdę. W ciszy nocy znajdowali czas, by porozmawiać o łączącym ich uczuciu. Teraz spotykali się tylko nocą, by ukryć się przed wścibskim wzrokiem pracowników warsztatu. Wiedzieli, że ktoś ich szpiegował, ale nie mieli pojęcia kto, ani w jaki sposób a więc nie mogli ufać nikomu. T a r a wolała nie myśleć, co spotkałoby ją tym razem ze strony Zaca, gdyby ten dowiedział się, że nadal jest niewierna. Poprzednio straciła dziecko, teraz być może straciłaby życie, ona albo Livio... Nie miała wątpliwości, że poślubiła gwałtownego człowieka. On, który zawsze, jak jej się zdawało, był na krawędzi między zdrowiem psychicznym a szaleństwem, teraz, po pojawieniu się w jego życiu Sandry, przekroczył tę granicę, była o tym szczerze przekonana. Wiedziała, że jedyną myślą, jedyną pasją, która go w tej chwili ożywiała było usunąć Sandrę. Doświadczywszy jego gwałtownej bezwzględności, nie wątpiła, że pewnego dnia uda mu się to osiągnąć, niezależnie od tego, jakich środków będzie musiał użyć. Zac zawsze łatwo wpadał w gniew i był wtedy niepoczytalny i straszny. Nigdy nie miał zbyt wielu osobistych przyjaciół. Po

prawdzie Tara nie mogła przypomnieć sobie w ogóle nikogo, kogo jej mąż mógłby nazwać prawdziwym przyjacielem. Otoczony był wazeliniarzami i potakiwaczami, którzy znaleźli się w jego otocze­ niu nie dlatego, że go lubili, ale dlatego, że liczyli na korzyści, jakie mogą uzyskać. Swoją drogą, ona przecież także wyszła za niego z podobnych powodów i właściwie można by powiedzieć, że dostała t o , na co zasłużyła. Po latach małżeństwa zaczęła bać się męża, ale również znienawidziła go. Te dwa uczucia jakby równoważyły się, stępiały się nawzajem. Strach przed nim nie powstrzymał jej przed spotyka­ niem kochanka, kiedy tylko tego pragnęła, nie powstrzymał jej w przeszłości przed posiadaniem tylu innych kochanków. Tara, zawsze świadoma swego arystokratycznego pochodzenia, uczepiła się idei, że jest czymś lepszym niż Zac i wszyscy Desmondowie. O n a , księżniczka Falconetti, potomkini rodu, który był wielki i potężny we Włoszech jeszcze przed Renesansem. A Desmondowie? Gdy jeden z Falconettich był papieskim szambelanem — przodkowie Desmondów byli co najwyżej zwykłymi piechurami w armii Napoleona. Livio stęknął i podniósł głowę, pytając: — Która godzina? — Już czas na mnie, muszę iść - powiedziała, choć on zwrócił się ku niej i wiedziała, że jej pożąda. Ten krótki epizod miłosny kończący ich spotkania był często najlepszą cząstką wszystkiego... ale dziś naprawdę nie było czasu. — Dochodzi dziesiąta — powiedziała. — A o n , co mu powiedziałaś? Że niby gdzie jesteś? — Z moją przyjaciółką, Giną Heurte. Jej mąż spędza całe życie na pracy, a ona ma mnóstwo wolnego czasu. Powiedziałam, że idziemy do kina. Film skończy się za p ó ł godziny - powiedziała jeszcze raz zerkając na zegarek. — A wiesz przynajmniej jaki film miałyście oglądać? — Och, tak... Wszystko przewidziałam... — m a m r o t a ł a niewy­ raźnie, gdyż jego usta zaczęły szukać jej warg i wkrótce opadła znowu na ł ó ż k o .

„Droga Sandro - brzmiał list—Pewnie zdziwisz się, że piszę do ciebie w taki sposób, ale mam ci tyle do powiedzenia. Czuję, że jesteś zagrożona ze strony mojej rodziny, a ponie­ waż cię lubię i jest mi cię żal, chcę ostrzec cię przed nimi, a szczególnie przed Timem. Z tego, co usłyszałam po Twoim nagłym wyjeździe z Burg-Farnbach wnioskuję, że mogło zajść coś pomiędzy wami i że ty prawdopodobnie mu ufasz. Proszę cię, nie rób tego. On, Zac i Belle są w zmowie i mają przed sobą tylko jeden cel — wydziedziczyć cię. Wiesz Sandro, moje życie nie jest szczęśliwe. Przeszłość, to smutne wydarzenia, a moje małżeństwo nie jest udane. Mój mąż nie może dać mi dzieci, które być może, nadałyby mojemu życiu pewien sens. Jednakże, jakie by nie były moje niedole, nie chciałabym, żebyś była unieszczęśłiwiona w jakikolwiek sposób przez rodzinę Desmondów, która i bez tego unieszczęśliwiła już bardzo wielu ludzi. Jeśli chciałabyś wiedzieć więcej, skontaktuj się ze mną bezpośrednio, ale błagam, dyskretnie. Postaram się przyjechać w najbliższym czasie do Tourville, myślę, że tam mogłybyśmy spotkać się w tajemnicy. Na razie moja teściowa ma grypę i z tego powodu musiałam zostać w domu, dlatego zdecydowałam się napisać do Ciebie. Bardzo oddana C. de St.-A." — Też coś, „ C . de St.-A."! Czy ona myśli, że to utrudni komuś rozszyfrowanie autorki listu? Myślisz, że trzeba to traktować jako anonim? — Nikt prócz Sandry nie miał tego widzieć — powiedział Z a c . -1 tylko dzięki tej Agnes wiemy, jaki miły upominek sprawiła n a m nasza m a ł a siostrzyczka. — M a ł a żmija! - warknęła Belle. - Pamiętasz, jak w dziecińst­ wie nazywaliśmy ją padalcem? Snuła się po kątach i po korytarzach zawsze zastraszona. Była z tyłu za nami, kiedy rozmawialiśmy w lesie, w dniu, kiedy Sandra opuściła zamek. Nie zwróciłam wtedy na nią uwagi. Pomyśleć, że nasza własna siostra wydaje nas wrogowi...

- Osobiście wcale mnie to nie zaskoczyło — powiedział Z a c . - Ale dzięki Bogu, że Agnes zdobyła ten list, inaczej cała reszta naszego planu wzięłaby w ł e b . - To i tak może upaść, Tim wcale nie jest chętny, żeby to kontynuować. - Zrobi to - uśmiechnął się Z a c . - Obiecałem m u , że połączone banki Franco-Belges i Desmond ufundują puchar i dużą nagrodę pieniężną w jego ulubionych zawodach w zjeździe narciar­ skim, w Verbiers, w przyszłym roku, oczywiście pod warunkiem, że zachowa się tak, jak tego chcemy. Poza tym on też czasem potrzebuje ode mnie małego wsparcia finansowego... - Naprawdę? - Belle spojrzała zdziwiona. — Nie wiedziałam, że masz jeszcze jakieś środki. - Och, sprawy nie stoją aż tak źle — odpowiedział jej popijając łyk porto z trzymanej w ręce szklanki — Philippe de Lassale nie jest aż tak przenikliwy jak obawiałem się z początku, poza tym myślę, że jest pod wrażeniem Sandry i nazwiska Desmondów. - Zdumiewasz mnie - roześmiała się Belle. - Co jest rzeczywiście zdumiewające, to t o , jakie ona robi wrażenie na ludziach. Nawet taki bystry facet jak Rene Latour dał się jej omotać i mówi, że nie spotkał dotąd nikogo, kto tak szybko się uczy i kto w tak krótkim czasie rozwinął tak doskonały smak. Jest mądra i dlatego taka niebezpieczna. Wstał i podszedł do wiszącego na ścianie oryginalnego p ł ó t n a Watteau. Kupił je jeszcze Georges Desmond i podarował Zacowi z intencją, by ten z kolei p r z e k a z a ł je j a k o d a r dla L u w r u . J e d n a k ż e Zac nie był chyba zdolny do bezinteresownego daru na rzecz społeczeństwa. Zawiesił obraz w swoim prywatnym mieszkaniu i nie miał zamiaru nigdzie go oddawać, zwłaszcza teraz, gdy tak wiele cennych przedmiotów musiał zwrócić do Tourville i do biur przy placu d'Etoile. Powoli uzupełniał kolekcję antyków dokonu­ jąc zakupów na aukcjach i w antykwariatach wielu miast w całej Europie. Kosztowało to oczywiście mnóstwo pieniędzy i Zac wiedział, że istnieje tylko jeden sposób, by mógł zaspokoić swoją żądzę posiadania drogocennych przedmiotów, swoje pragnienie życia w atmosferze zbytku. Musiał uzyskać dostęp do niemal

nieograniczonych funduszy Grupy Desmonda. Oczywiście musiał­ by m ó c przelewać znaczną część dochodów Grupy na własne konta, zamiast je inwestować lub korzystnie lokować. Aby to było możliwe, musiał zostać prezesem Grupy. Poszedł do siostry i usiadł tuż przy niej, przysuwając jeszcze krzesło tak, by żadne ciekawskie ucho za drzwiami nie m o g ł o usłyszeć ani słowa z tego, co mówił. — Posłuchaj - zaczął półgłosem. — Ta sprawa z Timem może nie wyjść. Ma jeszcze raz spróbować na Karaibach, ale kto wie, czy ona przyjmie zaproszenie po tym, co było w czasie świąt? — Powiedziała Carlowi, że pojedzie - odszepnęła Belle. — Chciała być uprzejma. Wątpię, czy pojedzie naprawdę. — Nie będzie wiedziała, że Tim także tam będzie. — N i e , to jest jednak niepewne, m a m o wiele lepszy plan. Wziął sobie cygaro i zapalił je z miną człowieka, który spędził dzień na ciężkiej, uczciwej pracy. — To wiąże się z poniedziałkowym posiedzeniem Komisji Kiperskiej. — Tak, wiem, będę tam oczywiście. W sobotę wracam z Burg-Farnbach tym razem bez Carla, za to przywiozę Constan- tine'a. — Nie, nie, moja droga - powiedział Zac kładąc rękę na jej dłoni - właśnie o to mi chodzi, żebyś nie przyjeżdżała. — Dlaczego? — spytała ze zdumieniem. — M a m najlepszy smak w całej rodzinie, a może i w organizacji chyba, żeby brać pod uwagę ten, jak mówisz, „nadzwyczajny" smak Irlandki. Czemu miałabym być pozbawiona tego ostatniego przywileju? — Nie, nie o to chodzi, niczego nie rozumiesz - Zac zniżył głos jeszcze bardziej - wyjaśnię ci... Tara, wróciwszy do d o m u , z przestrachem spojrzała na wiszący w hallu zegar. Słyszała głosy w salonie i uznała, że byłoby niegrzecznie nie przywitać się z Belle. Z a p u k a ł a do drzwi i nim Zac zdążył odpowiedzieć, weszła, rozcierając jeszcze zmarznięte ręce. — C h ł o d n o ? — spytała Belle uśmiechając się do niej.

- Tak, jest mróz - odpowiedziała Tara. - Chyba nie masz zamiaru jechać dziś do Tourville? Drogi będą oblodzone. - Tak, Belle zostanie na noc — powiedział Zac. - M a m y przecież mnóstwo wolnego miejsca i zawsze cieszymy się, gdy zostajesz . No i pozostało nam jeszcze parę spraw od omówienia - d o d a ł , patrząc na nią znacząco. - D o b r z e , zostanę. - Belle nie trzeba było zbytnio namawiać. - Chciałabym porozmawiać z tobą o interesach - powiedziała Tara, zwracając się do Belle. - Czy coś idzie nie tak? - N i e , nie, skądże. Po prostu ktoś polecił mi nowego projek­ tanta - odparła Tara. - Może jutro popatrzymy na jego prace? - Doskonale - odparła Belle. Zac podszedł do niej proponu­ jąc ponowne napełnienie szklanki. - Co myślisz o tym porterze? - Taki sobie — odparła Belle. - Wiedziałem, że to powiesz, z twoim idealnym smakiem... - Pozwolicie, że pójdę już do łóżka. Dobranoc... — powiedzia­ ła Tara — Twój pokój Belle, ten co zwykle, będzie zaraz gotowy. Do zobaczenia jutro... Belle wstała i objęła Tarę w geście pożegnania. Wyczuła w tym momencie delikatny zapach znanego męskiego kosmetyku. Przez moment zamarła ze zdumieniem w oczach, jak ktoś, kto właśnie odkrył coś zupełnie nieoczekiwanego. Ale Tara, niczego nie podejrzewając, uśmiechała się przyjaźnie. - D o b r a n o c , kochana - powiedziała Belle odwzajemniając ten uśmiech. — A więc jutro porozmawiamy o interesach. Zac odprowadził żonę do drzwi pokoju, potem wybrał sobie nowe cygaro i zajął z . p o w r o t e m swoje miejsce przy k o m i n k u . - Tara wygląda już lepiej, nie sądzisz? — spytał. - Wygląda świetnie. Musisz dobrze się nią opiekować... - O tak, to prawda. Jest śledzona wszędzie, dokądkolwiek idzie. - To konieczne? W końcu przecież dałeś jej ostrzeżenie. - Muszę pilnować, z kim się zadaje. Nie wierzę, żeby była cnotliwa przez resztę życia i me wymagam tego. Ale ona nosi

azwisko Desmond... Przyrzekam ci, jeśli jeszcze choć raz spotka 'ę z tym włoskim R o m e o , to go zabiję — z nienawiścią patrzył na rzwi, którymi wyszła Tara. - Na szczęście wiem, gdzie była ziesiejszego wieczoru: w kinie z Giną H e u r t e , kobietą, która ma k samo wiele wolnego czasu, jak ona. Nie było potrzeby jej ledzić. Belle utkwiła wzrok w ziemię, uznawszy, że nie warto dzielić 'ę z bratem sekretem, który właśnie posiadła. Nie chciała w tej chwili wywoływać na nowo wojny między nimi, były bowiem ważniejsze sprawy. Powiedziała wreszcie do Zaca: — Wróćmy do naszej sprawy. Twój plan, m o n cherie, będzie kosztował firmę nie mniej nie więcej, tylko dwadzieścia milionów dolarów. Czy to rozsądne? — Dwieście milionów minus dwadzieścia milionów - ile to będzie? Ta cała Irlandka u k r a d ł a n a m dwieście milionów, a ty wahasz się poświęcić nędzne dziesięć procent? Zwariowałaś? Belle zamyśliła się na chwilę, a potem kiwnęła głową: — D o b r z e , niech będzie, jeśli myślisz, że to poskutkuje... — Wiem na pewno, że poskutkuje. Dopilnuję wszystkiego osobiście. A swoją drogą mamy jeszcze coś do załatwienia. Musimy dbać o wszystko. - Pokazał jej list Claire do Sandry, wyjmując go z wewnętrznej kieszeni marynarki. - Rozpoczynamy kampanię, której nie możemy przegrać - d o d a ł . Belle uśmiechnęła się i ziewnęła spoglądając na zegarek. — M a m nadzieję, że wynagrodzisz tę małą Agnes - powiedzia­ ł a . - Wydaje mi się, że to sprzymierzeniec, którego nie wolno n a m stracić. — Nie martw się, wynagrodzę ją - powiedział Z a c dopijając resztę porteru ze swojej szklanki. - Rzeczywiście, jej wartość dla nas t r u d n o ocenić. Ona jest jak drewniany koń za murami prawdziwej Troi... Tego lutowego poranka Sandra wcześnie wyjechała z Tourvil- le, udając się do Reims, na posiedzenie Komisji Kiperskiej.

Wybrała drogę prowadzącą wzdłuż brzegu Marny, przez Donery i Marsanne aż do Verneuil i Cumieres i tam dopiero skręciła na autostradę biegnącą wzdłuż granic Szampanii i depar­ tamentu Tardenois. Stąd do Reims było już tylko p ó ł godziny jazdy, przez piękną pagórkowatą okolicę, gdzie prócz pól i lasów, całymi kilometrami ciągnęły się winnice. Ta część Szampanii była najbardziej zniszczona w czasie obu ostatnich wojen. Po drodze mijało się wiele smutnych pamiątek tych zmagań: żołnierskich cmentarzy. Chroniły one szczątki tych, którzy padli po obu stronach frontu: Francuzów, Brytyjczyków, Włochów, Niemców. Gdy minęła właśnie duży cmentarz żołnierzy włoskich, ze szczytu pagórka roztoczył się przed nią rozległy widok na całą dolinę. W oddali widziała we mgle charakterystyczne, nierówne, bliźniacze wieże N o t r e D a m e , katedry w Reims, największej gotyckiej katedry świata. Jej budowa, rozpoczęta jeszcze w dwunastym wieku, trwała trzysta lat! W Reims, które tak bardzo ucierpiało w czasie wojen tego stulecia, katedra była prawdziwym pomnikiem przetrwania. Wjeżdżała już na przedmieścia Reims, powstały tu wielkie nowoczesne dzielnice mieszkalne i zakłady przemysłowe. Remis widziane od tej strony niczym nie różniło się od innych miast przemysłowych w Europie. W centrum co krok spotykało się bardzo stare części zabudowy; ściany, umocnienia, przepiękne domki w wąskich uliczkach, które uniknęły zniszczenia w czasie bombardowań w 1914 i 1940. Większość starego Reims była pieczołowicie odbudowana ze zniszczeń wojennych. To znaczy odbudowano domy i uliczki - myślała Sandra - ale czy cokolwiek mogło przywrócić do życia t a m t o prawdziwe stare Reims sprzed pierwszej wojny światowej? Czy mogły naprawdę wrócić tamte czasy? Samo centrum starego Reims Sandra ominęła, jadąc obwodnicą aż do bulwaru Henry Vesmer, położonego na wzgórzu, pod którym ciągnęły się piwnice. Tu miały swe główne kwatery niemal wszystkie firmy, produkujące znane, wielkie marki szampana. Komisja Kiperska wytwórni Desmonda zbierała się raz w ro­ ku w celu podjęcia chyba najważniejszych decyzji w całym procesie

rodukcyjnym szampana. Chodziło mianowicie o ustalenie p r o p o - cji, w jakich mają być zmieszane różne gatunki młodego wina z owoców zebranych ostatniej jesieni. Od września sok otrzymany z kolejnych etapów wyciskania spoczywał w wielkich kadziach przechodząc proces pierwszej fermentacji. Kadzie te stały nie w piwnicach, ale w specjalnych pomieszczeniach na powierzchni ziemi, w ściśle kontrolowanej temperaturze. Mistrz nadzorujący fermentację d b a ł , by przebiegała ona równomiernie. Sandra wielo­ krotnie oglądała przebieg całego procesu. Lekcja, jaką odebrała w czasie winobrania sprawiła, że teraz nie próbowała niczego usprawniać na siłę. Zresztą nowe metody były przez cały czas badane i stopniowo wprowadzane do produkcji, zwłaszcza przez te firmy, które były własnością wielkich, międzynarodowych kor­ poracji. Desmond Champagne nie należał wprawdzie do między­ narodowej korporacji, ale był bardzo dużym przedsiębiorstwem z ogromnymi rezerwami finansowymi, które w każdej chwili mogły być przeznaczone na modernizację metod produkcji. Gdy zanieczyszczenia i osady opadły już na d n o kadzi, przepompowywano fermentujący sok do nowej, czystej kadzi, zaś osady, mające kolor i konsystencję m u ł u , sprzedawano jako surowiec do wyrobu spirytusu. Czyste wino fermentowało jeszcze przez parę tygodni, a na­ stępnie spuszczano je znowu, aby usunąć resztę osadu i przewiet­ rzyć sok. W Desmond Champagne operacja ta przeprowadzana była zazwyczaj tuż przed Bożym Narodzeniem. Potem ogromne kadzie z winem odpoczywały w idealnym spokoju przez kilka tygodni. Dla głównego piwniczego Rene Latoura tygodnie te były okresem najbardziej wytężonej pracy w ciągu całego roku. Musiał on w tym czasie nieustannie badać smak wina w poszczególnych kadziach, by wyrobić sobie zdanie o tym, które z nich zawierają surowiec, nadający się na najlepszy szampan, które na nieco gorszy, zwykły oraz które partie najkorzystniej będzie zmieszać z winem z poprzednich roczników i w jakiej proporcji to uczynić. Rene Latour pracował w Desmond Champagne od osiemnas­ tego roku życia, gdy z wyróżnieniem ukończył szkołę w Reims. Jego

ojciec był zwykłym piwniczym w tej samej wytwórni, przez całe lata pracował w podziemiach przenosząc i obracając beczki i butelki. Tak jak kolejni Desmondowie przekazywali swym potomkom umiłowanie do wytwórni szampana, stary Pere Latour wpoił swemu jedynemu synowi umiłowanie swojego zawodu, który uważał za rodzaj powołania. Rene był naturalnie oczkiem w głowie rodziców. Nauczyciele namawiali go, by wstąpił na uniwersytet, ale on chciał pracować przy wytwarzaniu szampana. Jak wszyscy, rozpoczął pracę w piwnicach od przenoszenia kadzi i beczek z winem. Rene lubił Zaca, gdyż kiedy tylko się spotykali, roz­ mawiali zawsze i wyłącznie o tej jednej rzeczy, którą kochali obaj: o szampanie. Rene nie wiedział właściwie nic o przykrym charak­ terze Zaca i nie interesowało go to. Wystarczyło mu, że syn jego szefa, jest doskonałym znawcą win i że uczęszczał do tej samej szkoły winiarzy w Monpellier, co on sam. Jak wszyscy, Rene zakładał, że Zac odziedziczy stanowisko prezesa firmy po ojcu. Objęcie tego stanowiska przez tę obcą kobietę było dla niego początkowo szokiem, ale był przecież lojalnym pracownikiem firmy i t a k s a m o j a k Pierre, m a j o r d o m u s z Tourville, uważał, że jest winien posłuszeństwo i pełną lojalność osobie, która decyduje o jego pensji i dobrobycie jego rodziny. Czy była to kobieta, czy mężczyzna, nie miało to w końcu aż takiego znaczenia. Kobieta kierująca samodzielnie wytwórnią szampana, nie była w tych stronach niczym niezwykłym, tyle że do tej pory kobiety te zazwyczaj niejako „wrodziły się" albo też „wżeniły" w ten szam­ pański interes. R e n e musiał też uczciwie przyznać, że mademoiselle 0 ' N e i l l do swych licznych zalet i zdolności, którymi mogła pochwalić się już poprzednio, teraz dodała jeszcze jedną: wyjątkową, doprawdy, wiedzę o szampanie i jego produkcji. Coraz więcej czasu spędzała w Reims. Nocowała wtedy w Tourville, tak, że mogła łatwo być w wytwórni o każdej porze, gdy tylko działo się tam coś godnego uwagi. T e g o lutowego d n i a S a n d r a siedziała za długim stołem w ultra­ nowoczesnym laboratorium Rene w Reims jako członek Komisji Kiperskiej. C z u ł a się tu j u ż j a k u siebie w d o m u . Nosiła biały kitel, oodobnie jak pozostali uczestnicy zebrania, i przyglądała się

szklankom ze złocistym płynem, który wkrótce przemienić się miał w mieszankę - cuvee - surowiec do produkcji tego rocznika szampana, który oznaczać będzie pierwszy rok jej panowania. Chciałaby oczywiście, żeby to był dobry rocznik. Latour spojrzał na wiszący na ścianie zegar i powiedział do Sandry: — Chyba możemy zaczynać, mademoiselle. Ta spojrzała na niego zdziwiona i rozejrzała się wokół. Wszystkie miejsca przy stole były zajęte. - Ale gdzie jest pan Desmond i księżna von Burg-Farnbach? Przecież oni też należą do Komisji. Nie sądzę, żebyśmy mogli zacząć bez nich... Latour wzruszył ramionami i poprawił swoje pince-nez: - Jak mnie poinformowano, pan Zac nie może opuścić d o m u z powodu ataku ciężkiej grypy. Dzwonił do mnie zaledwie przed paroma minutami, przepraszając, że nie może przybyć. Księżna natomiast w ogóle nie przyjechała jeszcze z Burg- F a r n b a c h , być może zatrzymała ją zła pogoda. - Z a t e m musimy przełożyć nasze spotkanie — powiedziała Sandra. - Ja sama w żadnym wypadku nie mogę być uważana za eksperta w tak ważnej sprawie. Nie mogę sama odpowiadać za wino. - N i e musi p a n i s a m a p o d e j m o w a ć żadnej decyzji — zwrócił się do niej jeden z ekspertów. - Ma pani jedynie wysłuchać rad pana Latoura i naszych. Pomagaliśmy mu przez ostatnich kilka tygodni w sporządzeniu mieszanek, naszym zdaniem najlepszych. Sfor­ mułowaliśmy już naszą opinię. Oczywiście, zdanie pana Zaca lub księżny byłoby ważne, ale... - wzruszył ramionami nie kończąc zdania. - W takim razie, to co innego - odetchnęła Sandra. - Jeśli to ma być tylko postawienie kropki nad i... - W pewnym sensie, tylko w pewnym sensie... - powiedział drugi, młody ekspert. Pamiętała, że miał na imię Charles. - Jednakże - powiedział Rene - musimy spróbować wszyst­ kich przygotowanych przez nas mieszanek. Są one w tych szklan­ kach na stole. Nie chcę brać osobiście odpowiedzialności za decyzję, chociaż to ja wybrałem właśnie te mieszanki j a k o najlepsze.

Zawsze aktualny prezes Grupy podpisuje końcowy p r o t o k ó ł , będący obowiązującą potem instrukcją sporządzania mieszanek. P o d a ł jej pierwszą szklankę, a ona wzięła ją, powąchała, wypiła łyk, rozprowadziła płyn wokół warg smakując... — Pinot Noir ma w tym roku dużo taniny - powiedział Latour kręcąc nosem. - Musimy trochę dosłodzić rezerwowe wina - mówił Charles, a inni, starsi, zgodzili się z nim. Dla Sandry większość tych uwag, wypowiadanych w technicznym żargonie, była zupełnie niezrozu­ m i a ł a . Niektóre z mieszanek przygotowanych przez Latoura smakowały nieszczególnie, nie miały w ogóle cech dobrego wina. Zapewne Latour wiedział, że staną się nim po procesie drugiej fermentacji. Przed każdym z obecnych leżała kartka papieru podzielona na kolumny. - Czy mamy coś na tym zapisywać? - spytała Sandra. - Wiem, że to strasznie głupie pytanie - d o d a ł a . *• Nie całkiem, jest pani przecież tu po raz pierwszy, nie może pani od razu wiedzieć wszystkiego—powiedział Charles uprzejmym tonem. - Och, gdyby tu była Belle, z łatwością zrobiłaby ze mnie idiotkę. — Księżna od urodzenia zdobywała wiedzę o szampanie i winach — uśmiechnął się Latour - Pani, mademoiselle, nie może jeszcze dysponować tak rozległą wiedzą jak ona, jeszcze nie, ale zapewniam panią, dzień, w którym pani ją doścignie pod tym względem, nie jest odległy. — Och, niech pan tak nie mówi - Sandra zaśmiała się zażenowana, ale widać było, że komplement sprawił jej przyjem­ ność. Na twarzach zgromadzonych wokół stołu mężczyzn d o ­ strzegła wyraz aprobaty. Wydawało się, że przeciwnie niż rodzina Desmondów, ich personel, zawodowi „champenois", akceptowali ją. Claire pozostała w d o m u zapewne ze względu na chorobę swojej teściowej. A Tim? - pomyślała z drżeniem, podnosząc kolejną szklankę i poruszając nią tam i z powrotem w pobliżu nosa, by lepiej wyczuć subtelny aromat wina. Jaki smak miał Tim? Nie widziała ani jego, ani Belle od czasu tak przykro zakończonego

pobytu w Burg-Farnbach. Również Zaca spotykała ostatnimi czasy tylko przelotnie, co ją zresztą bardzo martwiło, uważała, że tego rodzaju człowieka powinno się mieć stale na oku. W ostatnim okresie wszystkie weekendy spędzała w Tourville jedynie w towa­ rzystwie' lady Elizabeth. Poza spędzanymi w milczeniu i pełnymi napięcia godzinami posiłków, każda z nich przebywała głównie w swoim pokoju. O k r e s t e n był j a k b y j a k ą ś dziurą w życiu Sandry, dziurą, dzięki Bogu, całkowicie wypełnioną pracą. Oczywiście chciałaby napraw­ dę, nie tylko z przybranego nazwiska, należeć do rodziny Desmon- dów, chciałaby czuć się mile widziana w Tourville. Zamiast tego spotykało ją lodowato chłodne przyjęcie ze strony lady Elizabeth. Co innego wujek Henri i ciocia Sophie. W Marsanne zawsze była serdecznie witanym gościem. Ale teraz oboje bawili w Kahfornii. Aromat, bukiet, barwa... zapisywała na leżącym przed nią arkuszu swoją opinię o próbowanych, coraz to nowych mieszan­ kach. Oczywiście była to jej osobista, jak najbardziej subiektywna opinia. Czuła się trochę jak na jakimś egzaminie, chwilami miała ochotę zajrzeć przez ramię do arkusza swojego sąsiada. Wreszcie jeden z ekspertów, Marcel, podniósł kolejną szklan­ kę pokazując wszystkim przejrzystość i piękną barwę zawartego w niej płynu: - Oto wino z zeszłego roku. Składa się na nie jedenaście różnych gatunków z okolic Montaigne de Reims i siedemnaście z Cote de Blancs. To była bardzo dobra mieszanka. — T r u d n o będzie w tym roku stworzyć lepszą — Sandra wzięła szklankę i spróbowała jej potwierdzając jej doskonałą jakość. Potem, z wielkim namaszczeniem, jakby był księdzem odprawiają­ cym mszę, Rene Latour postawił przed nią trzy szklanki. - O t o są trzy mieszanki, które proponujemy, a pani, m a d e m o - iselle, musi wybrać najlepszą z nich, ewentualnie polecając ją zmodyfikować. Sandra brała każdą ze szklanek, wdychała zapach podziwiając różne bukiety, smakowała. Wreszcie wskazała jedną z nich. — Ta wydaje mi się - jakby to określić - pełniejsza? Sądzę, że powinna przynieść większe zyski niż pozostałe.

Teraz wtrącił się Charles, potem Rene zaczął mówić pod­ niesionym głosem, Sandra mimo starań, by jak najwięcej zro­ zumieć, zagubiła się w ich technicznym żargonie. Rozumiała tylko, że dyskutowali nad trudnym problemem technicznym: jaki gatunek drożdży i w jakiej ilości należy wprowadzić, aby tę właśnie mieszankę, przemienić w możliwie doskonały szampan. Kwas węglowy wytworzony w procesie fermentacji, uwięziony w butelce, był przyczyną powstawania pęcherzykcw piany — tej esencji dobrego szampana. Ilość cukru w winie i w dodanych potem roztworach, określała późniejsze stężenie kwasu węglowego, a więc i t o , jak pienił się otrzymany szampan. Właściwy skład dodawa­ nych roztworów określano przy pomocy precyzyjnego modelu matematycznego, wspieranego jednak wyczuciem i smakiem eks­ pertów. Dyskusja stawała się coraz bardziej ożywiona, nawet któraś ze szklanek została przypadkiem wylana na stół, za co jeden z eksper­ tów dostał ostrą reprymendę od tak zazwyczaj oszczędnego w słowach Latoura. Wreszcie Rene położył przed Sandrą gotowy dokument. Teraz wszyscy ponownie zasiedli za stołem, a Latour powiedział uroczyście: - Oto propozycja wyboru. To będzie praktycznie pani wybór, jako prezesa firmy. Myślę, że to będzie dobry rocznik. Jeśli pani podpisze, zapraszamy na górę, na skromny lunch. - Chętnie skorzystam i myślę, że wszyscy się przyłączą... - powiedziała Sandra z uśmiechem składając swój podpis na protokole. Latour przez cały czas trzymał dokument oburącz, jakby z troską powierzał jej ukochane dziecko, tak zresztą było, w pewnym sensie. Atmosfera napięcia zniknęła natychmiast, gdy przeszli do sali na górze na lunch. Latour był w doskonałym humorze i chwalił podwładnych za p o m o c w dokonaniu wyboru. Sandra, również zadowolona, przyglądała się zebranym. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nie ma nikogo z Desmondów. - Czy lady Elizabeth nigdy nie bierze udziału w posiedzeniach Komisji? Albo pan Timothee czy hrabina de Saint-Aignan?

— Och nie, mademoiselle — Latour stanowczo potrząsnął głową. - Z m a r ł y pan Desmond k ł a d ł nacisk na t o , aby w tych posiedzeniach brali udział tylko prawdziwi eksperci. — Ale ja nie jestem żadnym ekspertem — zaprotestowała. — Tak, mademoiselle, ale jest pani spadkobierczynią p a n a Desmonda i jego obowiązki spadają na panią, czy pani tego chce czy nie. Wydaje mi się, że dobrze wywiązała się pani z tego zadania. W każdym razie musi pani być obecna, bo oficjalnie jest to pani wybór — spojrzał na nią poważnie, choć z przyjaznym uśmiechem. - Jeśli coś z tegorocznym winem byłoby nie tak, to będzie pani musiała wziąć na siebie całą odpowiedzialność. — O Boże, nie zdawałam sobie z tego sprawy - jęknęła Sandra. — Podpisała pani „ o r d r e de tirage" — instrukcję mieszania wina, która będzie teraz wprowadzona do komputera i dokładnie wykonana. — Z a t e m wszystko w p o r z ą d k u — roześmiała się S a n d r a . — Jeśli to jest skomputeryzowane, to nie m a m się czego obawiać. Wszystkim dopisywały humory i to nie z p o w o d u doskonałego posiłku, który p o d a n o , a przynajmniej, nie przede wszystkim dlatego. O t o wybrano mieszankę, wiadomo już było jak najlepiej przeprowadzić fermentację i wkrótce ten proces miał się rozpocząć. Dzisiejsza decyzja była jakby kulminacją tajemnego cyklu, który rozpoczynał się co roku wiosną od zakwitnięcia krzewów winoro­ śli. Sandra stała w pobliżu drzwi i chyba tylko ona usłyszała w pewnym momencie energiczne pukanie. Odwróciła się, ale drzwi właśnie otworzyły się same i zajrzała przez nie Antoinette, pełniąca tu, w Reims, funkcje jej osobistej sekretarki. — Pilna rozmowa telefoniczna do pani, mademoiselle, z Ame­ ryki! Sandra momentalnie poczuła ukłucie lęku, zupełnie niewy­ tłumaczalnie, bo przecież rozmowy z Ameryką w sprawach in­ teresów zdarzały się bardzo często i o najróżniejszych porach dnia. — Przepraszam - powiedziała i przeszła za Antoinette do biura. Jej gabinet był tuż obok. - Halo?— powiedziała, przyciskając silnie do ucha podaną sobie słuchawkę.

- Sandra! - głos Henri Pipera brzmiał tak wyraźnie, jakby mówił on z sąsiedniego pokoju i doskonale można było wyczuć w nim napięcie. - Sandra, przepraszam, że przeszkadzam ci w czasie posiedzenia Komisji Kiperskiej, wiem jakie to ważne. — Nie szkodzi - odpowiedziała - Już właściwie skończyliśmy. Mamy już tegoroczne ,,cuvee". — Musiałem ci przerwać, bo to bardzo pilne — ton jego głosu znowu wywołał w niej przestrach. — M a m dla ciebie złe nowiny, obawiam się, że będziesz musiała tu zaraz przyjechać. Chodzi o Boba. M i a ł wypadek... — Nie żyje?! - mrożący krew w żyłach lęk, który przeszył ją momentalnie, zmusił ją do wypowiedzenia tego strasznego pytania. - Żyje, nie bój się. Ale znaleziono go na dnie basenu i tylko cudem przeżył. Jest w ciężkim stanie. - Zaraz wyjeżdżam, jak tylko zdołam ściągnąć mojego pilota. Czy. na pewno niczego przede mną nie ukrywasz? — Nie, słowo h o n o r u . To było coś w rodzaju przyjęcia, powiedzmy prywatki. Były oczywiście napoje wyskokowe. W każ­ dym razie żyje i przyjdzie do siebie. Ale w tej chwili chyba bardzo cię potrzebuje, Sandro. - Ruszam natychmiast - powiedziała i pożegnawszy Pipera zaczęła od razu wydawać gorączkowe instrukcje sekretarkom. Sprawy, które rozgrywały się tego przedpołudnia — oddaliły się jakby i zatarły w jej umyśle.

15 Bob leżał w bezruchu na białym, szpitalnym łóżku, z oban­ dażowaną głową, z nogą na wyciągu i wężami kroplówek pod­ łączonymi do ramienia. Wyglądał, jakby był umierający, a jednak lekarze powiedzieli jej, zaraz po przybyciu do szpitala, że jego stan znacznie się poprawił. Wyszedł już ze stanu śpiączki, tej głębokiej utraty świadomości, która bardzo niepokoiła lekarzy przez cały ten okres, gdy Sandra podróżowała przez Atlantyk. Teraz, po podaniu odpowiednich leków, spał już niemal dobę. Gdy Sandra ujęła jego dłoń, w y d a ł o się jej, że odpowiedział lekkim uściskiem. P o t e m jego powieki drgnęły i otworzył oczy, by natychmiast je zamknąć, gdy tylko ujrzał, że siostra jest przy nim. - Pewnie myśli, że jest w niebie - zażartował towarzyszący jej młody lekarz. Już sam ten fakt, że stać go było na takie żarty, poprawiał nastrój Sandry. Zdjęła płaszcz i usiadła na krześle podsuniętym jej przez troskliwą pielęgniarkę. Za nią stał Henri. - Rzeczywiście wygląda lepiej - powiedział. - Przedtem nie miał nawet śladu rumieńców i ledwo oddychał. - Dzięki Bogu, że byliście tu z Sophie, kiedy to się stało... Henri położył dłoń na jej ramieniu i trwali tak przez pewien czas w milczeniu, wsłuchani w cichy, spokojny oddech Boba i w odgłosy aparatury mierzącej i podtrzymującej jego funkcje życiowe. Znacznie później tego dnia siedzieli w długim, niskim pokoju na ranczo Piperów, położonym w samym środku doliny Sonoma.

S a n d r a była zmęczona. Spędziła n o c z P i p e r a m i , p o t e m jeszcze raz rozmawiała z lekarzami opiekującymi się Bobem. Powinna teraz pojechać do swego d o m u w Beverly Hills, ale świadomie opóźniała wyjazd. - Chciałabyś pewnie wiedzieć, co tam się właściwie wydarzyło — zagadnął Henri, stając przed nią. — Właśnie w tej sprawie chciał z tobą porozmawiać policjant, zresztą bardzo uprzejmy. P o ­ prosiłem go, żeby przyjechał tutaj. Powinien niedługo już być... - Policja?... - wystraszyła się Sandra, ale Henri przerwał jej podniesieniem d ł o n i . - Nie ma powodu do obaw. Policja rutynowo bada wszystkie tego rodzaju wydarzenia i nie ma wątpliwości, że to był wypadek. Ale myślę, że powinienem cię ostrzec - oni badają pewne poważ­ niejsze aspekty tej sprawy. - Co masz na myśli, u licha? - Sandra przeżyła w ciągu ostatnich paru miesięcy wiele trudnych chwil i sądziła, że jest dość odporna na uderzenia złego losu, ale Bob, to było co innego, to ktoś najbliższy, najbardziej kochany na świecie. Nic, co kiedykolwiek przeżyła, nie m o g ł o się r ó w n a ć z szokiem, k t ó r y p o r a z i ł ją w chwili, gdy dowiedziała się o wypadku brata. Wiadomość ta wstrząsnęła nią tym bardziej, że czuła się za niego odpowiedzialna. Opuściła go dla swoich osobistych celów, podobnie, jak kiedyś ich matka pozostawiła ich oboje własnemu losowi. To prawda, Bob miał już niemal dwadzieścia lat, niemniej jednak... - Jest pewna niepokojąca sprawa, którą policja będzie bardzo zainteresowana, zwłaszcza teraz, kiedy wiadomo, że Bob wyjdzie z tego. - Chcesz powiedzieć, że ktoś go tam jednak wepchnął celowo? - N i e , nic z tych rzeczy. To był splot nieszczęśliwych okolicz­ ności. Bob natychmiast poszedł na d n o i minęło trochę czasu, nim w ciemności zorientowano się, co się stało. Sandra zakryła oczy dłonią. Doskonale mogła sobie wyob­ razić tę scenę: przepiękna noc kalifornijska, inkrustowana odleg­ łymi śwatłami Los Angeles i Hollywood, wesoła impreza na dziedzińcu wokół basenu, przyrządzanie barbecue, głośna muzyka, pewnie trochę alkoholu...

— Narkotyki kochana, wiadomo z pewnością, że były tam narkotyki - powiedziała cicho Sophie. — O Boże! - zawołała tylko. Powinna była się domyśleć. Przecież głównie dlatego bała się opuścić Kalifornię: wiedziała, że Bob od czasu do czasu palił trawkę. Dobrze zdawała sobie sprawę z rozpowszechnienia marihuany, kokainy i innych nielegalnych środków w miasteczkach uniwersyteckich USA. Bob twierdził, że trawka jest nieszkodliwa, ale przez cały czas niepokoiło ją t o . Dostępność narkotyków w Ameryce przerażała ją. Ilekroć jednak poruszała z nim ten temat, zażarcie bronił poglądu, że użycie łagodnych narkotyków jest zupełnie nieszkodliwe. Nadużywanie alkoholu jest znacznie gorsze - mówił. Ale wypić czasem także lubił... Alkohol i „ p r o c h y " . — O Boże! — wyszeptała znowu. M ł o d y porucznik policji w Los Angeles znał doskonale ten problem. Nie był żonaty, ale miał młodsze rodzeństwo, być może zresztą palił sam? Nosił cywilne ubranie i wydawało się, że dobrze znał Piperów. Rozsiedli się wygodnie wokół płonącego na kominku ognia, mężczyźni pili piwo. Policjant czuł się jak w d o m u . Wyglądało to na zupełnie prywatną, towarzyską rozmowę. - Nie ma mowy o pociąganiu kogokolwiek do odpowiedzial­ ności. Jest jednak coś, o czym powinna pani wiedzieć, p a n n o OTMeill - mówił policjant. - Jeśli podczas pani nieobecności w pani domu będą nadal odbywały się tego typu przyjęcia, może mieć pani poważne kłopoty. Jak wiem, zajmuje pani wysokie stanowisko... - Nie to martwi mnie najbardziej — przerwała mu Sandra. - Niepokoję się o Boba, który mieszka tu sam i jest poddany takim wpływom. - Prawdę mówiąc, niewiele może pani na to poradzić - powie­ dział. - Tych rzeczy jest teraz p e ł n o wokół, chociaż ostro z nimi walczymy. Wiemy, że tamtej nocy była „trawka", a pewnie jeszcze i inne specyfiki, myślę, że kokaina, ale nie możemy tego udowodnić. Wyczuwam to „ n a nosa", ale naszych odczuć nie możemy przed­ stawić w sądzie zamiast dowodów, bo w przeciwnym razie sprawy

przybrałyby dla pani brata wręcz groźny obrót. Ktoś dokładnie wyczyścił cały dom po tym, jak zabrano go do szpitala. Osobiście nie radziłbym tej sprawy lekceważyć — spojrzał na Sandrę z nacis­ kiem. — Myślę też o pani odpowiedzialności, w końcu jest to pani dom. Odpowiedzialność, czy naprawdę wciąż musi to słyszeć? Nie dalej, jak parę dni temu była mowa o jej odpowiedzialności za przygotowanie „cuvee", teraz po przejechaniu połowy świata, znowu słyszy to słowo, które odbija się echem w jej czaszce, powraca z regularnością nocnej zmory... - D o b r z e , zabiorę Boba ze sobą do Francji, gdy tylko poczuje się lepiej — powiedziała, p a t r z ą c porucznikowi p r o s t o w oczy. — Nie traktuję swoich obowiązków lekko i dziękuję panu za ostrzeżenie. Tak, zamknę d o m , a Boba nakłonię, żeby pojechał ze mną. - Myślisz, że ci się uda? - powątpiewał Henri. - Sama wiesz, jak trudno Boba do czegoś zmusić. - To proste. Powiem mu, że jeśli się nie zgodzi, to policja pociągnie go do odpowiedzialności - Sandra spojrzała po kolei na wszystkich obecnych, sama zdumiona tym, co właśnie powiedziała. Tej nocy, leżąc już w łóżku, Henri szeptał do żony, że Sandra stała się twarda i nieczuła. - Jeszcze rok temu nigdy by czegoś takiego nie powiedziała - m a m r o t a ł . - Pamiętasz, jak to powiedziała? „ Z a m k n ę dom, niech policja pociągnie go do odpowiedzialności, jeśli nie zgodzi się pojechać..." - To nie jest nieczułość, to po prostu zdecydowanie - broniła jej Sophie. Henri Piper pomyślał jednak, że nigdy nie poślubiłby takiej kobiety jak Sandra, niezależnie od tego, jak bardzo by ją podziwiał. K o c h a ł natomiast i szanował swoją żonę i zawsze z uwagą przyjmował wszystko, co mówiła. - Zdecydowanie, mówisz. Być może... - mruknął, zasypiając.