mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Ulatowska Maria i Skowroński Jacek - Pokój dla artysty

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :4.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Ulatowska Maria i Skowroński Jacek - Pokój dla artysty.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 357 stron)

Duchy przeszłości bywają straszniejsze od... duchów Co ma wspólnego pierwszomajowy pochód sprzed ponad czterdziestu lat z drogocenną figurką z epoki Han, kurzącą się wśród innych klamotów w domu Ewy, scenarzystki Mrocznej serii, czy z pamiętnikiem starego pisarza, rezydenta założonego przez Martę i Jaszę Domu Pracy Twórczej ? Czy śmierć kolejnych gości to nieszczęśliwy zbieg okoliczności czy zaplanowane z zimną krwią zbrodnie? A może nad starym domem w Nałęczowie - którym wszyscy są zafascynowani - ciąży jakieś fatum? Co wciąga w lekturę Pokoju dla artysty ? Sięgająca lat sie- demdziesiątych zagadka kryminalna czy intrygi snute przez gości Domu Pracy Twórczej, niewolnych od „dobrze skrywanej zawiści”? Galeria barwnych postaci wynajmujących pokoje dla artystów śmieszy i przeraża. Maria Ulatowska i Jacek Skowroński z poczuciem humoru (czasem nawet czarnym!), szczyptą ironii, odrobiną sarkazmu, ale i sympatią, portretują współczesnych artystów - kto zechce, może szukać pierwowzorów. Duet Ulatowska-Skowroński w znakomitej formie! Tajemnica goni tajemnicę... A rozwiązanie - zaskakuje aż do bólu. A może i do łez? Nie dajmy się jednak zwieść pozorom; obok znakomitych wątków kryminalnych Autorzy proponują nam świetną — na miarę ich Autorki - powieść obyczajową. Skłaniają do zastanowienia się nad rolą przypadku w naszym życiu, nad grą pozorów, siłą uczuć i ceną, jaką przychodzi czasem płacić za marzenia (tak, tak! warto marzyć... ale ostrożnie!). Dorota Koman

Copyright © Maria Ulatowska, Jacek Skowroński, 2015 Projekt okładki Agata Wawryniuk, Robert Sienicki/Firma Belego Zdjęcie na okładce © Lorado/iStockphoto.com Redaktor prowadzący Anna Derengowska Redakcja Ewa Witan Korekta Małgorzata Denys Łamanie Alicja Rudnik ISBN 978-83-8069-072-1 Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia POZKAL Spółka z o.o. 88-100 Inowrocław, ul. Cegielna 10-12

Nigdy do dzisiaj, o wieczny spokoju, O ciszo śmiertelna, Nie przeczułam tak tęsknie Waszej wspaniałości. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska Chwila depresji

Rozdział 1 Proszę mi mówić Ernest Odkąd Ernest Szramowski pamiętał, dzień Święta Pracy zawsze fundował piękną pogodę. Ponieważ nauczono go, aby odbierać rzeczy takimi, jakie są, nigdy szczególnie się nad tym nie zastanawiał, po prostu wiedział, przyjmował jako coś zupełnie oczywistego, że na pochód nie trzeba zabierać parasola. Gdyby po wyjściu z domu poczuł na twarzy krople deszczu, najpierw wróciłby do mieszkania, żeby włączyć radio i upewnić się, czy aby coś mu się nie pokręciło z datami. Jeśli byłby typem człowieka skłonnego do refleksji, zapewne zastanowiłby się nad przedziwnym zrządzeniem losu wyświadczającego taką przysługę partii, która na pewno nie miała żadnych względów u Opatrzności. Ale nigdy nie zaprzątał sobie tym głowy. Zwłaszcza że ostatni raz był w kościele przy okazji własnych chrzcin, na co z oczywistych względów nie miał wpływu. Jednak odkąd mógł samodzielnie decydować o sobie, ani razu nie przyjął komunii, nie ukląkł przed konfesjonałem, nie rzucił grosza na tacę. Od wielu lat nie przekroczył progu świątyni. Może tak było lepiej - nie tylko dla niego — gdyż po wysłuchaniu jego wyznań niejeden kapłan miałby ogromne problemy nie tylko z wyznaczeniem odpowiedniej pokuty, lecz i z dochowaniem tajemnicy spowiedzi. Sumienie posiada tę zaskakującą właściwość, że jednemu dostarcza alibi dla dowolnego czynu, uzasadniając wszystko z nadzwyczajną łatwością, innemu zaś nie da zasnąć, gdy odwrócił wzrok, napotkawszy żebrzącego o przygarnięcie psiaka. Szramowski nigdy nie cierpiał na bezsenność. Tamtego dnia świeciło słońce, lekki wiatr poruszał rozwieszonymi gdzie tylko się dało flagami oraz trans- parentami, pełnymi wzniosłych sloganów o jedności w

budowaniu socjalistycznej ojczyzny i umacnianiu przewodniej roli partii. Ernest Szramowski włożył białą koszulę, do niej krawat i najlepszą marynarkę z setki. W końcu nie codziennie jest Pierwszy Maja, a on nawet normalnie nie znosił prezentować się jak pierwszy lepszy łapserdak. W tramwaju uśmiechnął się do eleganckiej kobiety, która skasowała bilet, choć tego dnia nie było takiej konieczności, gdyż w Święto Pracy kontrolerzy również mieli wolne. Mimo całej wyniosłości jedynej słusznej władzy ona też dbała o wizerunek wśród obywateli, toteż zatroszczyła się, by niepotrzebnymi szykanami nie zepsuć podniosłego nastroju. Ktoś pragnący wziąć udział w manife- stacji poparcia nie powinien myśleć o sprawach tak przyziemnych jak kupno biletu, gdy kioski Ruchu były przeważnie zamknięte. Wprawdzie zdecydowana większość na pierwszomajowym pochodzie nie manifestowała niczego więcej poza pragnieniem chwilowej ucieczki od szarej rzeczywistości, jednak władza konsekwentnie ignorowała ów fakt. Z perspektywy trybuny honorowej radość tłumu musiała wyglądać niezwykle budująco. Następnego dnia władza zamknie się w gabinetach, by jedynie od czasu do czasu pojawić się w Dzienniku Telewizyjnym lub na zdjęciu w „Trybunie Ludu”. A za rok znów zafunduje obywatelom darmowe chorągiewki, krzepiące uśmiechy i wzniosłe przemówienia dla pokrzepienia serc. Mogło zabraknąć funduszy na sznurek do snopowiązałek, ale na igrzyska nie zabrakło nigdy. Tramwaj wjechał na most Śląsko-Dąbrowski. Szramowski przyglądał się z okna dzikiemu brzegowi Wisły, na którym nieliczni jeszcze mieszkańcy Warszawy urządzali sobie majówkę. Można i tak spędzić świąteczny dzień, lecz on czuł pewien rodzaj pogardy dla motłochu z jego przyziemnymi uciechami. Nie po to się ustanawia święta państwowe, żeby ludzie moczyli nogi w wodzie, a potem na kocyku zajadali przyniesioną z domów wałówkę. Ernest odbierał to niemal jako osobistą zniewagę. Po drugiej stronie rzeki powoli rosły mury odbudowywanego Zamku Królewskiego. Budowlańcy dobrze się spisywali, widać już było kształt gmachu, puste tego dnia

rusztowania przypominały, ile wysiłku i potu kosztowało owo przedsięwzięcie. Mieszkańcy stolicy mają z czego być dumni. Tylko motłoch na brzegu rzeki tego nie rozumie... — Przepraszam, może pan wie, która jest godzina? Tramwaj zdążył ruszyć z przystanku przy placu Zamkowym i zagłębił się w tunel Trasy W-Z, nim Szramowski się zorientował, że to jemu zadano pytanie. Zerknął na kobietę, której chciało się w takim dniu kasować bilet, odsunął palcem mankiet koszuli i dłuższą chwilę spoglądał na tarczę radzieckiego poljota. — Co mu jest... — Potrząsnął dłonią, uniósł zegarek do ucha i zmarszczył brwi. Tę markę utworzono na cześć pierwszego lotu człowieka w kosmos i czasomierz nigdy go dotąd nie zawiódł. — Przykro mi, ale nie chodzi. Musiałem zapomnieć wieczorem nakręcić. Czasem jestem roztargniony, ale zaraz spytamy kogoś... — Nic nie szkodzi, to nie takie ważne. Boję się tylko, czy nie jestem spóźniona. Wie pan, mój zakład pracy ma zbiórkę o dziesiątej trzydzieści, jeśli nie zdążę, nikt nie będzie specjalnie na mnie czekał. Nieznajoma mogła liczyć sobie ze trzydzieści pięć lat albo trochę więcej, bo staranny makijaż oraz trwała ondulacja, która zapewne zdołałaby się oprzeć początkowej fazie sztormu, utrudniały dokładną ocenę wieku. Granatowa garsonka z jasną bluzką wyglądała szykownie, umieszczając jej właścicielkę dosyć wysoko w ocenie Szramowskiego. — Kobieta zawsze ma prawo odrobinę się spóźnić. Niektórzy powiedzieliby nawet, że to obowiązek. — Wszystko zależy od okoliczności... — Wyraz jej twarzy świadczył, że doceniła szarmanckie zachowanie towarzysza przejażdżki. — Ale ja naprawdę nie znoszę się spóźniać! Wolę przyjść za wcześnie niż za późno. — Rozumiem — odpowiedział poważnie. — To tak jak ja. Na szczęście nikt na mnie nie czeka. Nieznajoma musnęła szybkim spojrzeniem jego prawą rękę, natychmiast odwracając wzrok. Ach, te kobiety, pomyślał Ernest, udając, że niczego nie zauważył. Cóż, sam przecież

sprowokował jej reakcję, bo ostatnia uwaga zabrzmiała nieco dwuznacznie. Brak obrączki nie musiał w końcu niczego oznaczać. Ale mógł. A już na pewno nie mówił niczego o posiadaniu lub braku dzieci. Ernest miał syna, Macieja, lecz stosunki między nimi były dość... niespójne, powiedzmy. Sam nie wiedział, dlaczego teraz o nim pomyślał. Może powodem było wnikliwe spojrzenie tej obcej kobiety, która patrzyła nań, jakby chciała — musiała? — wiedzieć o nim wszystko, natychmiast. W pojeździe panował umiarkowany tłok, przez porozsuwane okna dolatywała muzyka, będąca pierwszym sygnałem panującej na trasie pochodu atmosfery festynu. Z porozmieszczanych wzdłuż Marszałkowskiej megafonów co rusz rozlegał się głos spikera. Żadnemu z dwójki przygodnych znajomych nie przyszło do głowy spytać innego pasażera o godzinę. — Pan nie z Warszawy? — Skąd pani to przyszło do głowy? — Znikąd — rzuciła lekkim tonem. — Zauważyłam tylko, że uważnie się pan wszystkiemu przygląda. — Lubię to miasto — nie odpowiedział wprost. Ale przyznał w duchu, że zainteresowanie kobiety sprawia mu przyjemność. Kiedy tramwaj dojechał do przystanku i drzwi otworzyły się z chrzęstem, większość pasażerów ruszyła do wyjścia. Szramowski również zamierzał włączyć się do pochodu przy placu Dzierżyńskiego. Kiedy wysiedli, nieznajoma spojrzała na drugą stronę ulicy i roześmiała się swobodnie. Wędrując za jej wzrokiem, Ernest zobaczył doskonale znaną warszawiakom fasadę baru mlecznego o wdzięcznej nazwie „Gruba Kaśka”. — Chyba już wiem, jak pani na imię... — Po twarzy mężczyzny błąkał się domyślny uśmiech. — Przyłapał mnie pan. Mam jedynie nadzieję, że ta nazwa nie okaże się prorocza... Szramowski dyskretnie ocenił figurę nowej znajoma). W jego opinii nic nie wskazywało, by ta kobieta kiedykolwiek miała się przemienić w tęgą matronę. Przynajmniej długo nie, jeśli

nawet w przyszłości. Stali przed przejściem dla pieszych, czekając na zielone światło. Dama w garsonce pomachała komuś ze stojącej obok baru grupki ludzi. — Jednak się nie spóźniłam. Przeszli po pasach; po drugiej stronie kobieta zwolniła kroku, obracając lekko głowę w kierunku swojego towarzysza. — W takim razie, skoro już wiem, jak pani na imię... — Szarmanckim gestem ujął jej dłoń i złożył pocałunek. — Proszę mi mówić Ernest. Nie lubił swego imienia, lecz nie na tyle, by się z nim kryć. Zresztą o ile był w stanie to ocenić, podobało się kobietom, które dotąd poznawał. — Ernest Szramowski — dodał jeszcze nazwisko. Z nazwiska był dumny, jego zdaniem brzmiało świetnie. — Milo mi było pana spotkać. — Mogę więc liczyć, że jeszcze się zobaczymy? — Być może... — Użycie w odpowiedzi nazwy popularnych perfum na pewno nie było zamierzone. W przeciwieństwie do obietnicy kryjącej się w odpowiedzi. Na moment spojrzała mu w oczy, po czym znów roześmiała się swobodnie. — Z czego się pani śmieje, ze mnie? Pokręciła prędko głową i powiedziała, zniżając konspiracyjnie głos: — Koleżanki z biura bacznie nas obserwują... — Niepokoiły się pewnie pani nieobecnością — zauważył niefrasobliwie Ernest. — Na pewno... A teraz aż umierają z ciekawości. — Jeszcze bardziej zwolniła kroku. — Strach pomyśleć, ile jutro będzie w biurze gadania! Nie zauważył w jej głosie szczególnej obawy. Już prędzej satysfakcję. Coś mu szeptało, że ta przypadkowo nawiązana znajomość nie musi się zakończyć tu i teraz. — Czyli naraziłem panią na plotki? — Szramowski przybrał skruszoną minę, jednak kąciki ust drgały mu wesoło. — Wypadałoby jakoś odkupić winę. — Co pan proponuje?

— Plotki żyją tak długo, aż staną się faktem. Bo potem temat przestaje już być tak ciekawy. — Nie wiem, czy dobrze pana rozumiem... — Ale jej ton świadczył, że rozumiała doskonale. Kobiety rzadko czegoś nie rozumieją, choć nie zawsze pragną się do tego przyznać. Mężczyzna nie pojmie takich niuansów. — Koło południa będę w Łazienkach. Pokręcę się trochę w okolicach pomnika Chopina. Moglibyśmy pójść potem na kawę albo na lody. Lubi pani czekoladowe? — Widzę, że swobodnie dysponuje pan swoim czasem. — A pani? W odpowiedzi posłała mu spojrzenie, z którego nie potrafił wyczytać tyle, ile by chciał, i po chwili wmieszała się w tłumek witających ją wylewnie koleżanek. Szramowskiemu nie umknęły zaintrygowane spojrzenia, które dyskretnie go oceniały. A Katarzyna, jeśli naprawdę tak miała na imię, zdawała się już zupełnie o nim nie pamiętać. Może tak to właśnie miało wyglądać, jeśli zważyć na dyskretne aluzje przeplatające się w ich wcześniejszej rozmowie. A może tylko wykorzystała okazję do przerwania czegoś, co jeszcze nawet nie zasługiwało na miano flirtu? Wiele kobiet lubi się przejrzeć w męskich oczach, nawet pomarzyć sobie o czymś więcej, zostawiając sprawy otwarte. Wolą powiedzieć: „być może” niż „na pewno”... Wszystko wyjaśni się za dwie godziny w Łazienkach. Ciekawe, czy w ogóle przyjdzie. Oraz czy będzie sama. Ernest Szramowski wolnym krokiem oddalił się w stronę placu Dzierżyńskiego. Obejrzał się raz i drugi, lecz nie potrafił już dostrzec nowej znajomej pod Grubą Kaśką. Napływające ze wszystkich stron ludzkie strumyki zlewały się w okolicach pomnika, skąd zwartym tłumem ciągnęły Marszałkowską w stronę placu Defilad. Szramowski zawsze przychodził sam, powodowany jedynie wewnętrzną potrzebą, toteż nawet nie był pewien, gdzie zaczyna się pochód. Może zresztą nie było takiego ściśle określonego miejsca? Pracownicy fabryk i biur zbierali się w umówionych miejscach, wraz z rodzinami i przyjaciółmi, a kto zamierzał spontanicznie przyłączyć się do

manifestacji, mógł to uczynić w dowolnym miejscu. Orkiestra dęta grała marszowe rytmy przez megafony, spiker z entuzjazmem informował, jakiego zakładu pracy delegacja przechodzi akurat przed trybuną honorową. Początkowo pochód ruszył nierównym tempem, zatrzymując się co kilkanaście metrów, aż nabrał płynności, uczestnicy wyrównali krok, dając się ponieść wspólnej fali. Odświętnie umundurowani milicjanci i funkcjonariusze ORMO, rozsta- wieni wzdłuż trasy przemarszu, pilnowali porządku, choć w istocie nie byli potrzebni. Tłum rządził się swoimi prawami, sam pilnował ładu, niesiony wspólnym entuzjazmem, najbar- dziej ciesząc się z bycia razem, z pięknej pogody, muzyki i dnia wolnego od pracy. Bo dla wszystkich zgromadzonych tu ludzi było to prawdziwe święto. Podszyte wszechobecną ideologią, co nie miało jednak znaczenia. Skocznych melodii nie nuci się dla jakiegoś wyższego przesłania, tylko dlatego, że są radosne! Pochód przeciął Świętokrzyską i było już widać zarys trybuny z dostojnikami państwowymi. Szturmówki, spoczywające dotąd na ramionach, zaczęły unosić się wyżej, powiewając radośnie na wietrze; muzyka, gwar i zachrypły, lecz wciąż pełen zapału głos spikera zlewały się w jeden koncert, rozpisany na tak wiele instrumentów i tonów, że nawet fałszywe nuty nie drażniły uszu. — To idzie młodzież, młodzież! — skandował spiker. — A teraz przed nami wspaniali robotnicy z Huty War- szawa. .. — brzmiało w głośnikach, choć chyba nikt tego nie słuchał. Szramowski był wysokim mężczyzną, jego głowa górowała nad innymi, gdy wraz z tłumem zbliżał się do trybuny. Pierwszy sekretarz, a obok niego członkowie Biura Politycznego unosili ręce w geście braterskiego pozdrowienia, uśmiechnięci, dumni z narodu, któremu przewodzą. Ernest pomachał dłonią w stronę dygnitarzy, wydawało mu się nawet, że pochwycił przelotne spojrzenie najwyższego dostojnika, i w tym samym momencie przeszyło mu plecy ostre ukłucie bólu. Zrobił jeszcze kilka chwiejnych kroków, potrąci! kogoś, wpadając jednocześnie na jakąś kobietę, obraz ludzkiej

ciżby zafalował mu przed oczyma, gdy padał na ziemię. Przeraźliwy ból rozlewał się po klatce piersiowej, jakby przyciśniętej do serca dłoni wyrosły nagle szpony. Ostatnim wysiłkiem obrócił głowę, pragnąc zrozumieć, gdzie jest i co się stało. To chyba zawał, dlatego tak trudno mu oddychać... Słyszał muzykę i tupot nóg, ból minął tak nagle, jak się pojawił. Sekundę później ogarnęła go ciemność. Ktoś krzyknął, parę osób zatrzymało się nad leżącym mężczyzną, ale pochód szedł dalej, orkiestra dęta grała, powiewały flagi. Stojący na chodniku milicjant dostrzegł dziwne zamieszanie i zaczął się przeciskać w stronę miejsca wypadku. Bo to musiał być wypadek, co roku zdarzało się wiele omdleń z upału albo emocji, to zupełnie naturalne podczas tak wielkiego zgromadzenia. Sierżant Brzuszczak wiedział, co robić, musiał jedynie sprawdzić, czy wystarczy ocucić delikwenta i odprowadzić na bok, czy jednak trzeba będzie wezwać karetkę pogotowia. Należy interweniować szybko i skutecznie, ponieważ wypadek zdarzył się w wyjątkowo niefor- tunnym miejscu, przed samą trybuną honorową. Nic nie miało prawa zakłócić uroczystości! Kiedy sierżant rozsunął stojących najbliżej miejsca zdarzenia gapiów, poczuł, jak uginają się pod nim nogi. Z pleców leżącego na asfalcie mężczyzny sterczała rękojeść noża. Drżącą dłonią sięgnął po krótkofalówkę i złożył meldunek. Musiał dwukrotnie powtórzyć komunikat, gdyż dyżurnemu w komendzie w głowie się nie mieściło, że do czegoś takiego mogło dojść na pochodzie pierwszomajowym. Zadał jeszcze parę pytań, by się upewnić, że nie zaszła pomyłka, sierżant nie jest pijany i żaden krótkofalowiec amator nie robi sobie dowcipów, podłączywszy się pod milicyjną częstotliwość. Wreszcie uwierzył, otrząsnął się i natychmiast ogłosił alarm, mobilizując rozmieszczonych w pobliżu placu Defilad funkcjonariuszy. Po kilku zaledwie minutach do sierżanta Brzuszczaka dołączyło paru milicjantów po cywilnemu, dwóch znał z widzenia, pozostali nawet nie musieli wyciągać legitymacji. Swój zawsze pozna swego. Otoczyli ciasno zwłoki

mężczyzny, a po chwili pojawili się sanitariusze z noszami. Kiedy zabierano zabitego, jeden z milicjantów narzucił mu na plecy własną marynarkę, zakrywając sterczącą rękojeść noża. Inni prowadzili na bok gapiów, którym ciekawość kazała zatrzymać się obok miejsca zbrodni. Czekały ich potem długie przesłuchania na komendzie, dokładne prześwietlanie ży- ciorysów oraz znajomości, choć mało prawdopodobne było, by wśród nich znajdował się świadek lub sprawca morderstwa. Ale milicja nie mogła pozwolić sobie na żadne zaniedbanie, wiadome było, że właśnie to śledztwo wzbudzi zainteresowanie najwyższych czynników władzy. Dla dokonania zabójstwa istniało przecież mnóstwo znacznie lepszych miejsc od pochodu pierwszomajowego. I to przed główną trybuną! Mieli do czynienia z prowokacją. Kwadrans później do pozdrawiającego tłum pierwszego sekretarza zbliżył się niepozorny mężczyzna w szarej marynarce. Nikt go nie zatrzymywał, nikogo nie zdziwiło jego pojawienie się na trybunie. Pierwszy sekretarz, nie zmieniając pogodnego wyrazu twarzy, wysłuchał krótkiej informacji. Następnie zamienił parę słów z otaczającymi go dostojnikami, ostatni raz pozdrowił tłum i opuścił trybunę. Zbliżało się południe. W parku Łazienkowskim pod pomnikiem Chopina jak zawsze kręciło się wielu spacerowiczów. Tego dnia nawet więcej niż zwykle, gdyż warszawiacy po przejściu trasy pierwszomajowej manifestacji lubili zajrzeć do parku, by zjeść lody w Pałacyku na Wodzie albo pokarmić kulkami chleba ogromne karpie pływające w parkowym stawie. Katarzyna Fajna od dłuższego czasu kręciła się obok pomnika Chopina, żałując, że akurat tego dnia zapomniała zegarka. Spytała kogoś o godzinę i usiadła na ławce. Nie miała zwyczaju czekać na mężczyzn, zwłaszcza przy pierwszej randce — bo chyba mężczyzna poznany w tramwaju właśnie to jej zaproponował — jednak ładna pogoda i dobry nastrój sprawiły, że postanowiła odrobinę

nagiąć narzucone sobie zasady. Tym bardziej że Ernest był w typie mężczyzny, jaki zawsze jej się podobał. Wysoki i szczupły, o śmiałym, choć nie aroganckim spojrzeniu, roztaczał aurę pewności siebie, lecz nie narzucał się jak inni, tokujący od początku wyłącznie o sobie. Właściwie, poza imieniem, niczego o sobie nie powiedział. Zaproponował jedynie spotkanie, pozostawiając decyzję całkowicie w jej rękach. Tak, zdecydowanie był w jej typie. Czemu go jeszcze nie ma, coś go zatrzymało czy...? Nie jest zbyt późno, sam przecież powiedział: koło południa... Katarzyna wstała, przespacerowała się wolno wokół pomnika, a potem odeszła kawałek alejką, ale nie tak daleko, by stracić z oczu miejsce umówionej randki. No nie, nie przesadzajmy z nadawaniem znaczenia zwykłym sytuacjom. To będzie po prostu spotkanie, rozmowa i nic więcej. Miała nadzieję, że zobaczy go pierwsza, idącego spiesznym krokiem i rozglądającego się niespokojnie, z wypisanym na twarzy poczuciem winy. Zerwała z krzewu gałązkę z ledwie rozwiniętymi listkami i zaczęła obrywać je po kolei. Przyjdzie, nie przyjdzie, przyjdzie, nie... Przyjdzie! Ernest, rzadko spotykane imię, brzmi trochę szorstko, ale ładnie. I męsko. Ernest nie przyszedł.

Rozdział 2 Chciałabyś zamieszkać w czymś takim? Jechali i jechali. Remonty torów sprawiały, że pociąg wlókł się z prędkością roweru. W dodatku Marta nie lubiła jeździć koleją, podróż zaczęła już jej się dłużyć. — Opowiedz mi coś — poprosiła Jaszę. — Może o swojej ostatniej książce? Żadnego pisarza nie trzeba szczególnie zachęcać do takich zwierzeń, sama doskonale to wiedziała po sobie. Problem tylko w tym, że on nigdy nie zadawał jej podobnych pytań. Dobra, nieważne, i tak przed kilkoma dniami skończyła i oddała wydawcy swoją książkę. Nie musiała więc o niej opowiadać, nie musiała prosić o radę, komentarze, sugestie. Zresztą nigdy tego nie robiła. Ale Jasza mógłby okazać cień zainteresowania... Poznała go chyba dwa lata temu na jakichś targach książki. A właściwie już po targach, gdy w spontanicznie uformowanej grupie poszli na piwo. Od tego czasu widywali się — nie za często, nie za rzadko — zawsze w gronie przyjaciół. Chociaż „przyjaciół” — to za dużo powiedziane. W gronie znajomych brzmiało trafniej, choć w tej grupie były i zaczątki przyjaźni. Częściej jednak dobrze skrywanej zawiści. Słońce prześwitywało przez szyby, krajobrazy migały za oknem, lecz Marta nagle przestała zwracać na nie uwagę. Patrzyła na Jaszę. Miał jasne, długie włosy, prawie do ramion. Zawsze rozwichrzone, podwijały mu się na końcach jak dziewczynie. Ale nic dziewczęcego w nim nie było. Wysoki, szerokie ramiona, długie nogi, twarz z charakterystycznymi zmarszczkami, blizna na policzku. Do tego lekko skrzywiony nos. — Nie cierpię opowiadać swoich książek — mruknął teraz,

ale Marta nie dała się zwieść. Chciał, żeby zaczęła nalegać. Wyciągnęła rękę i obwiodła palcem zarys jego warg. Jasza był tak zdziwiony, że zastygł w bezruchu i na moment przestał oddychać. — Zawsze miałam na to ochotę — powiedziała jakby do siebie. Spojrzał na nią z nieodgadnioną miną, nie zrobił jednak tego, czego oczekiwała. Nie zbliżył tych swoich przeklętych ust, nie pocałował jej, nawet delikatnie i żartobliwie. Zerknął na zegarek i zauważył dość obojętnie: — Będziemy sporo przed czasem. — Nie przeszkadza mi to. Znasz Nałęczów? — zapytała Marta, wyglądając przez okno. — Nigdy tam jeszcze nie byłem. Anka mogła zorganizować to spotkanie autorskie gdzieś bliżej, najlepiej w Warszawie. Kto tam w ogóle przyjdzie? — Nie marudź, my przyjdziemy. — Wzruszyła ramionami. — A przedtem pokażę ci kilka fajnych zakątków. Chyba że wolisz usiąść w jakiejś knajpce przy piwku? Widziała, że Jasza ma na końcu języka ciętą ripostę, lecz w tym samym momencie do przedziału wetknął głowę jakiś spocony grubas. Zauważywszy, że tylko dwa miejsca są zajęte, zawołał w głąb wagonu. Po chwili sprawdziły się najgorsze przewidywania Marty. Dosiadła się do nich czwórka nowych pasażerów, w dodatku rozgadanych, niechlujnych i równie spoconych jak grubas. O pogawędce nie było już mowy, toteż pół godziny później z prawdziwą ulgą opuścili pociąg. Taksówką dotarli do centrum Nałęczowa, bo dworzec kolejowy był na uboczu — dobrze, że w ogóle był — i zaczęli wędrówkę po urokliwych uliczkach. Obydwoje lubili spacery, a Nałęczów jest piękny, dużo tu starych willi, każda z nich ma jakiś czar i wdzięk, niektóre nawet duszę. Pogoda była świetna, szli więc leniwie, prawie nie rozmawiając, aż raptem Marta spostrzegła, że jej towarzysz został z tyłu i wpatruje się w jedną z posesji po drugiej stronie ulicy.

Kiedy Marta się cofnęła, ujął ją bez słowa za rękę i pociągnął za sobą. W zapuszczonym ogrodzie, pełnym wysokich drzew, dało się dostrzec kontury jakiegoś starego domostwa. Zbliżając się, zauważali coraz więcej szczegółów przypominającej dworek budowli z wieżyczkami, łukowo sklepionymi oknami, ozdobionej balkonami z metalowymi wspornikami i balustradami. Popękane, obłażące tynki i wybite szyby nie odbierały willi przedziwnego uroku. Otaczały ją wielkie drzewa z gęstymi liśćmi, porastające całą działkę, której wielkości nie dało się stamtąd ocenić. Wiał lekki wiatr, gałęzie drzew kołysały się z szumem. Marta usłyszała ciche kliknięcia aparatu fotograficznego Jaszy. — Chciałabyś zamieszkać w czymś takim? Wpatrywała się w dom, jak gdyby w ogóle nie usłyszała pytania. Było przecież retoryczne, rzucone ot tak, na wiatr, pod wpływem chwili. W jednej z nielicznych ocalałych szyb w oknie na piętrze błysnął odbity promień słońca. Marta wyobraziła sobie długie korytarze ze skrzypiącymi przy każdym kroku deskami, wiodące na wieżyczkę kręte schodki i niemal poczuła zapach dębowej boazerii. — W takim domu muszą być duchy — usłyszała własny głos. — Nie pozwoliłyby, by ktoś obcy zakłócił im spokój. — Myślę, że prędzej żywi mieliby coś przeciw temu. —Jasza wskazał palcem przytwierdzoną do ogrodzenia tabliczkę z nazwą firmy ochroniarskiej. — To miejsce ma swoją tajemnicę, musi mieć. — Marta odsunęła się kawałek, aby lepiej ogarnąć wzrokiem wysokie okna, gdyż wydało jej się, że dostrzegła tam jakiś ruch. — Na pewno kogoś tu zamordowano. — Niewykluczone. — Jasza powiedział to zupełnie poważnym tonem. — Taki dom musi mieć swoją historię i właściciela. Na pewno jest wart fortunę. — To czemu niszczeje, jakby wszyscy spadkobiercy umarli, a w urzędach poginęły dokumenty własności? — Pewnie można by to sprawdzić. Tylko nie wiem po co.

Marta zapatrzyła się w głąb zaniedbanego ogrodu, przypominającego trochę park. — Robiłam już wiele rzeczy, nie wiedząc właściwie po co. — Ja też. Następnego dnia Jasza wstawił zdjęcia dworku na Facebooka. Nie wyjaśnił, gdzie i w jakich okolicznościach zostały wykonane. Napisał tylko, nie pytając nawet Marty o pozwolenie, że zamierzają kupić tę ruinę, wyremontować i stworzyć tam schronienie dla przyjaciół artystów, do którego wstęp będzie miał każdy, kto nie boi się duchów. Zrobił to pod wpływem impulsu, bez namysłu i głębszych intencji, powodowany jedynie pragnieniem podzielenia się emocjami z innymi. I zachowania fotografii dworku, które uważał za nad- zwyczaj udane. Nie zdawał sobie sprawy, że uruchomi najprawdziwszą lawinę. Zdjęcia budynku otrzymały wprost nieprawdopodobną liczbę komentarzy. Znajomi oraz kompletnie obcy ludzie byli oczarowani, wypytywali, co to za dom, gdzie się znajduje, czyja to własność. Dosłownie prześcigali się w wyrażaniu opinii. Ktoś napisał, że potrafi tynkować ściany, inny, że zna się na stolarce. Pewna kobieta chciała wszystkim gotować, już od teraz, natychmiast. Każdy coś tam oferował. Jedna z bardzo znanych autorek oświadczyła nawet, że zapisuje się na kurs masażu i chce pracować w Domu. Bowiem ta willa natychmiast stała się Domem. Dwóch architektów zgłosiło się z poradami. Oraz nieznajomy prawnik, który oferował się uruchomić fundację dla sfinansowania przedsięwzięcia. On również chciał pomoc bezinteresownie. I nikt nie wyraził wątpliwości, jakby kompletnie nikomu nie przyszło do głowy, że to jedynie obliczona na zyskanie odrobiny popularności blaga... Jasza siedział po ciemku w swojej kawalerce na czwartym piętrze bloku bez windy. Czasem wydawało mu się, że gdyby rozłożył szeroko ręce, dotknąłby ścian. To jego lokum nie było aż tak mikroskopijne, nawet miało mały balkonik, jednak on zawsze marzył, aby zamieszkać w domu. Prawdziwym, o ceglanych ścianach, z piwnicą, wielką

kuchnią na dole i sypialnią na poddaszu. Najlepiej, gdyby ów dom stał w głębi ogrodu ze starymi drzewami i sadzawką, w której pływałyby karpie. Ale co do tego się nie upierał. Chciał po prostu mieć więcej miejsca do pracy, dużo przestrzeni i swobody. Umiałby nawet własnoręcznie zrobić niewielki remont oraz wykonać większość mebli, gdyby tylko posiadał materiały i narzędzia. Tyle że nie miał po co tego robić. Na klatce schodowej rozległy się czyjeś kroki, gdyż cienkie drzwi nie tłumiły dostatecznie odgłosów. Jasza sięgnął po omacku ręką do przycisku nocnej lampki, ale nie zapalił światła. Kroki ucichły po chwili, usłyszał jeszcze brzęk kluczy i głośne trzaśnięcie drzwi u sąsiada. Od paru dni myślał o domu w Nałęczowie. Rzucona żartem do Marty uwaga o jego kupieniu, potem to całe zamieszanie na Facebooku sprawiły, że nawet nie zauważył, kiedy sam zaczął się zastanawiać, czy ten pomysł w istocie jest całkowicie nierealny. Obracał go w głowie, zapomniał o pisaniu, z coraz większym zdumieniem i przejęciem odbierał prywatne wiado- mości ze słowami wsparcia dla inicjatywy stworzenia Domu Pracy Twórczej i radami, jak zabrać się do tego przedsięwzięcia. Ile warta jest jego kawalerka? Gdyby jeszcze Marta sprzedała swoje mieszkanie... "Nie, kompletny absurd! Dom jest wielki, wymaga remontu, potrzebowaliby więcej niż te marne kilkaset tysięcy, które mogliby uzyskać na spółkę, pozbywając się zarazem całego dorobku życia. O ile w ogóle jest do sprzedania. Znajomi i nieznajomi, którzy widzieli wpis na Facebooku, podsuwali pomysły wzięcia kredytu albo założenia fundacji, lecz tego Jasza nawet nie próbował rozważać. Nie, to zupełnie bez sensu. Nie pozbędą się przecież ni z tego, ni z owego własnych mieszkań, by ulokować pieniądze w tak niepewnej inwestycji. Chyba żeby... Uniósł się z fotela, włączył lampkę nocną i podszedł do biurka wpasowanego w róg ciasnego pokoju. W drugiej szufladzie od góry trzymał kilka wrzoścowych fajek, puszki z grubo ciętym tytoniem i przybory do nabijania. Wybrał ulubioną angielską mieszankę i wrócił na fotel, dopiero gdy starannie nabił fajkę o

pękatej główce. Marta śmiała się, szydziła wręcz czasem z jego nałogu, ale cóż to był za nałóg w porównaniu z innymi? Palił jedynie przy specjalnych okazjach, trochę ze snobizmu i żeby dodać sobie artystycznego luzu. A także gdy borykał się z problemami, jakich nie rozwiązywał łyk lub dwa mocniejszego alkoholu. Teraz, otoczony kłębami wonnego dymu, popatrzył na leżący w zasięgu dłoni telefon. To, o czym myślał, nie było zbyt mądre. Ale każdy ma prawo choć raz w życiu popełnić totalną głupotę. Odłożył fajkę i wybrał numer, starannie wciskając klawisze. — Halo... ?! — Zaspany głos w słuchawce uświadomił Jaszy, że minęła już północ. — Kto mi tu, kur... — To ja. — Co za ja, do jasnej cholery?! — Czy to, o czym rozmawialiśmy w zeszłym tygodniu w Kameralnej, jest jeszcze aktualne? — Nie dał rozmówcy dokończyć, licząc, że wystarczająco odświeżył mu pamięć. Nastąpiła chwila ciszy, po której usłyszał pstryknięcie, może włącznika lampki albo zapalniczki. — Tak, jest aktualne. — Zrobię to. — Czemu tak nagłe się zdecydowałeś, coś cię przypiliło? — Zdawało mu się, że w tonie rozmówcy słyszy nutę podejrzliwości. — Kiedy rozmawialiśmy, odmówiłeś bardzo stanowczo... — Od tej pory trochę się wydarzyło. — Co ty nie powiesz, znalazłeś sobie kosztowną kochankę? Na horyzoncie wysokie alimenty? Jasza w milczeniu wysłuchał słabego dowcipu. Najwyraźniej tamten wciąż nie pozbył się wątpliwości. Odparł więc, zanim jego rozmówca miał szansę się rozmyślić: — Widziałeś może na fejsie zdjęcia, które wstawiłem parę dni temu? — Nie, nie miałem okazji. Mam konto, ale rzadko zaglądam. — To zajrzyj teraz, a wszystko zrozumiesz. Chodzi o dom. — Co za dom...?

— Rozmawiamy przez telefon... — Jasza uczynił pauzę, dając do zrozumienia, że sprawa może być omawiana jedynie bezpośrednio i w cztery oczy. — Zajrzyj na fejsa, a wszystko zrozumiesz. — Hmm... oddzwonię. Fajka nie wygasła podczas ich rozmowy, pociągnął kilka razy i odłożył ją z niechęcią. Nagle przestała mu smakować. Może nie oddzwoni? — pomyślał, czując pulsowanie krwi w skroniach. A jeśli nawet, będzie jeszcze czas, żeby się rozmyślić. Kiedy kwadrans później szedł do łazienki, zabrzmiała melodyjka telefonu. Odebrał po czwartym sygnale. — Widziałem. To nie jakiś kit z tym domem, który niby zamierzacie kupić? — Może i nie — rzucił enigmatycznie Jasza. — Wtopicie, bez dwóch zdań. Takie inwestycje w obecnych czasach to istna skarbonka. A raczej studnia bez dna! — Naczelna zasada prowadzenia interesów brzmi: tanio kupić, dobrze sprzedać. — Aaaa... Chyba zaczynam rozumieć. — Głos po drugiej stronie słuchawki brzmiał zupełnie inaczej niż jeszcze chwilę temu. — Czyżby ta jakaś Marta mogła sobie pozwolić na taką fanaberię? Chętnie bym ją poznał. — Raczej nie będzie okazji. — Nie obawiaj się, nie sprzątnę ci takiej partii sprzed nosa. — Tamten zupełnie opacznie zrozumiał słowa Jaszy. — Nie jesteśmy związani, a ona ma mniej pieniędzy ode mnie... — Umilkł, uświadomiwszy sobie, że w ogóle nie musi się tłumaczyć. — Macie układ z konserwatorem zabytków? — Rozmówca nie rezygnował, zapewne węsząc możliwość zrobienia jakiegoś interesu. — Kupicie za bezcen ruinę, a potem okaże się, że nieruchomość zyska na wartości ze względu na zabytkowy charakter? Wchodzę w to. — Nie, ty nie wchodzisz. Rozmawiamy wyłącznie o twojej niedawnej propozycji. Tak czy nie? Nim padła odpowiedź, Jasza znów usłyszał pstryknięcie. To musiała być jednak zapalniczka.

— Wpadnij do mnie jutro do kancelarii. Powiedzmy, o jedenastej? Postaram się mieć wszystko przygotowane. — Będę. — Wcisnął klawisz z symbolem czerwonej słuchawki. Następnie wypił lampkę koniaku. Tylko jedną. Żeby łatwiej zasnąć. Jasza z trudem znalazł miejsce parkingowe na Mar- szałkowskiej. Miał jeszcze dwadzieścia minut do umówionej godziny spotkania, wsunął więc parę monet do parkometru i wrócił do swojego czarnego suzuki, które może i nie zasługiwało na miano terenówki, ale lubił je tak określać. Autko, kupione okazyjnie z drugiej ręki, sprawowało się znakomicie, a najważniejsze, że mało paliło. Honoraria za książki i spotkania autorskie wpływały nieregularnie, toteż każda oszczędność miała swój realny wymiar w postaci odrobiny komfortu psychicznego, gdy wydawca zwlekał z płatnościami. Za pięć jedenasta wszedł do kamienicy z brudnego piaskowca. Drugie drzwi na parterze wiodły do siedziby renomowanej kancelarii adwokackiej. Blondwłosa sekretarka uniosła na jego widok wzrok znad monitora komputera. — Jestem umówiony z mecenasem Friponem. Nie zapytała o nazwisko, tylko prędko przebiegła palcami po klawiaturze. Jasza pomyślał, że kończy pisać wiadomość na Facebooku. — Mecenas czeka, zaprowadzę pana. Obserwując jej nogi w cienkich rajstopach, przypomniał sobie, że poprzednio widział w recepcji rudowłosą dziewczynę o niskim głosie i uwodzicielskim spojrzeniu. Blondynka bez pukania uchyliła obite pikowaną skórą drzwi i wskazała ręką, by wszedł, nawet nie anonsując gościa. — Jak się masz, Jasza, chwali ci się punktualność. — Zza wypolerowanego do połysku mahoniowego biurka uniósł się pucołowaty mężczyzna w eleganckim garniturze. — Kawy? Może coś mocniejszego?

— Dzięki, Robert, ale przyjechałem samochodem. — Uścisnął wypielęgnowaną dłoń kumpla ze szkolnej ławki. — Załatwimy, co trzeba, a napijemy się przy innej okazji. — Słuchaj — prawnik poufale klepnął go w ramię — w kwestii tego domu, mógłbym znaleźć dobrego klienta z zagranicy... — Będę pamiętał. — Nie powiesz nic więcej? — A robiłbyś interesy z kimś, kto za dużo gada? Adwokat z uznaniem przyjął ripostę, wrócił za biurko i pochylił się tak, że nad blatem widać było tylko czubek głowy. Jasza wiedział, że jego kolega ma tam ukryty niewielki sejf do przechowywania szczególnie ważnych dokumentów. — Proszę. — Na nieskazitelnym blacie pojawiła się pojedyncza kartka. — Przygotowałem wszystko rano, przeczytaj; gdybyś chciał coś zmienić, to zaraz się poprawi i wydrukuje. Ale sądzę, że nie będzie takiej potrzeby. Jasza bez słowa przestudiował uważnie dokument. Dwukrotnie. Bardziej po to, by samemu sobie dać jeszcze czas do namysłu, niż z rzeczywistej potrzeby. Krótki tekst zawierał oświadczenie, że wieczorem piątego stycznia tego roku Jasza Stawski spotkał się towarzysko z Andrzejem Stecewskim. Wypili niewielką ilość alkoholu i rozmawiali około trzech godzin na tematy związane z zawodowymi zainteresowaniami pisarza, który zbiera materiały do kolejnej książki. Była to absolutna nieprawda. Stawski nigdy nawet nie widział na oczy Stecewskiego, zamożnego biznesmena o dość zaszarganej reputacji, którego reprezentantem prawnym był kolega. Adwokat zadzwonił jakiś tydzień temu, ni z tego, ni z owego, proponując spotkanie w Kameralnej. Po kilku drinkach złożył Jaszy propozycję, by dostarczył alibi pewnemu klientowi w zamian za pokaźną gratyfikację. Suma robiła wrażenie, jednak pisarz stanowczo odmówił. Nie odczuwał specjalnie braku pieniędzy, miał swój mały świat, w którym czuł się dobrze. Kłopotów nie lubił i nie zamierzał ich sobie stwarzać. Nawet nie podejrzewał, że dość szybko zmieni decyzję.

Prawnik postawił pieczątkę i parafował dokument z miną świadczącą dobitnie, że jego własne konto wzbogaciło się właśnie o sowite honorarium. — Znakomicie, to zamyka sprawę. — Słuchaj... — zaczął Jasza i urwał. — Bez obaw, nic ci nie grozi. — Stary kumpel domyślił się natychmiast, w czym problem. — Nawet gdyby coś poszło nie tak, jesteś czysty, zawsze możesz powiedzieć, że pomyliłeś daty. Włos ci z głowy nie spadnie. — To jakaś grubsza sprawa? — E tam... — Mecenas machnął w powietrzu ręką, jakby odganiał muchę. — Zwykłe zarzuty o malwersację i wręczanie łapówek. Bułka z masłem, prokurator nie ma cienia dowodów, opiera się na zeznaniach konkurencji w interesach, co z oczywistych względów jest mało wiarygodne dla sądu. Możesz być najwyżej wzywany do prokuratury, ale nie sądzę, pewnie nawet nie postawią mu zarzutów. Uprzedź mnie; gdyby coś się działo, to powiem ci dokładnie, co masz mówić. Schował dokument do sejfu, skąd wyjął dość grubą kopertę z szarego papieru. — To dla ciebie. Przelicz. Jasza nie zrobił tego. Schował kopertę do kieszeni, pożegnał się zdawkowo i zamknął za sobą drzwi gabinetu. Wychodząc, nawet nie spojrzał w stronę blondwłosej sekretarki. Dopiero w samochodzie uświadomił sobie, że niepotrzebnie zwierzył się kumplowi z powodów, dla których potrzebował gotówki. Chyba podświadomie pragnął zrobić na nim wrażenie, a teraz obawiał się, że powiedział o kilka słów za dużo. Co i tak nie miało większego znaczenia, gdyż otrzymana kwota to ledwie zadatek sumy, jaka byłaby potrzebna na urzeczywistnienie pomysłu kupna Domu. Jednak nie pokona się żadnej drogi, nie uczyniwszy pierwszego kroku. Pieniądze przeliczył dopiero w domu. Godzinę później zadzwonił do A4arty, żeby zaprosić ją następnego dnia do siebie na kawę. Zgodziła się bardzo chętnie wpaść pod wieczór. Bywała już u niego wielokrotnie, lecz zawsze jej wizyty wiązały