mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Ulatowska Maria - Sosnówka 3 - Rodzina z Sosnówki

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Ulatowska Maria - Sosnówka 3 - Rodzina z Sosnówki.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 50 osób, 48 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 252 stron)

Z mieszkańcami Sosnówki zaprzyjaźniłam się już dawno – znam ich od czasów Sosnowego dziedzictwa. Życie Towiańskich, Koniecznych, Bartczaków, Markowskich – choć nie zawsze łatwe – jest bliskie mojemu sercu. O takich książkach mówiło się kiedyś „saga rodzinna”, „klechda domowa”. Cykl o Sosnówce pasuje do tego nurtu. Wpisuje się w to, co w takich historiach najciekawsze – w kontekst społeczno-historyczny. Bo bohaterowie opowieści Marii Ulatowskiej to ludzie zanurzeni w narrację codzienności. Zauważyłam nawet pewną prawidłowość – gdy media prześcigają się w doniesieniach o okrucieństwach współczesnego życia, tym chętniej wracam do świata Anki Towiańskiej i jej bliskich. Wracam do ich prostych i jasnych reguł, zasad, do losów – niewolnych od trosk, ale przeplatających się z radościami. Maria Ulatowska splata wątki, krzyżuje losy, wydarzenia sprzed ponad półwiecza zakotwicza w teraźniejszości. Martwi tylko jedno – autorka uprzedziła, że to już ostatnie spotkanie z Sosnówką, bo „nawet najsympatyczniejszy bohater może zanudzić”. Oświadczam – mnie żaden z mieszkańców Sosnówki nie zanudził! A jeśli to rzeczywiście pożegnanie – będę za każdym z nich tęsknić. Anna Dmowska, „Claudia” Bohaterowie Marii Ulatowskiej potrafią znaleźć się niespodziewanie (i to nie tylko obecnie, ale i w dalekiej przeszłości) na ostrym życiowym zakręcie, choć noszą w sobie nierzadko mroczne tajemnice, to jednak z Sosnówki wyjadą szczęśliwi, pogodzeni z sobą, z życiem. Być może właśnie w tkwiącym w tych powieściach optymizmie tkwi fenomen ich popularności. Wcześniej czy później (ale nigdy nie za późno!) bohaterom udaje się wyjść na prostą, odzyskać wiarę, obudzić nadzieję, znaleźć miłość. I tworzyć wielką szczęśliwą Rodzinę z Sosnówki. A nawet gdyby bohaterka Marii Ulatowskiej „nie wierzyła w zbiegi okoliczności. Nie wierzyła też w szczęśliwe zakończenia. W zasadzie w nic już nie wierzyła”, to jednak nadzieja umiera ostatnia. Nadzieja Wiesi, nadzieja Joanny, nadzieja Janusza, ale też nadzieja Marzeny i Bartka... Są takie książki, w których chciałoby się choć na krótko zamieszkać, by znaleźć spokój, szczęście, sens – jak w Rodzinie z Sosnówki. Trudno więc uwierzyć, by kochający tę pisarkę czytelnicy pozwolili Jej nie wracać do Sosnówki. I najwdzięczniejszej z wdzięcznych... Szyszki! Dorota Koman, Polskie Radio

Copyright © Maria Ulatowska, 2015 Projekt serii Olga Reszelska Projekt okładki Ewa Wójcik Zdjęcie na okładce © coloursinmylife/Shutterstock.com Redaktor prowadzący Anna Derengowska Redakcja Ewa Witan Korekta Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-8069-499-6 Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

Mojemu mężowi, ZYGMUNTOWI – to On mnie nauczył kochać ludzi

Rodzina! Rodzina! Rodzina, ach, rodzina! Rodzina nie cieszy, nie cieszy, gdy jest Lecz kiedy jej ni ma – samotnyś jak pies! Jeremi Przybora W tej książce rodzina cieszy, bo jest…

Przewodnik po Rodzinie z Sosnówki Konieczni Jacek (1971) – Anna (1974), z domu Towiańska, Florek (2003), syn Jacka z pierwszego małżeństwa, Anisia (2011), córka Jacka i Anny Wiesława Wołyńska (1932) – Janusz Słodkowski (1909–1956); Włodzimierz, ich syn (1956–1997). Wiesia – przyszywana rodzina Anny Towiańskiej i Bogusia Malczewskiego Bartczakowie Dyzio (1952) – Irenka (1948); przyjaciele, współmieszkańcy, przyszywana rodzina Anny Towiańskiej Malczewscy Boguś (1940) – Janina (1945); przyszywana rodzina Wiesi Wołyńskiej i Anny Towiańskiej Lipieńscy Konstanty (1921–1976) – Jolanta (1925–1980), ich adoptowany syn, Włodek (1956–1997) – Danuta (1956–1988), syn Włodka i Danuty, Janusz (1977) – Bożena (1978–2005), syn Janusza i Bożeny, Robert (2005) Markowscy Joanna (1972) – Norbert (1971); rozwód w 2002 r., syn Joanny i Norberta, Marcin (1998), córka Joanny i Norberta, Magdalena (2000), rodzice Joanny – Antoni (1939) i Krystyna (1940) Witkowscy Lewiccy Bartek (1972) – Marzena (1976); przyjaciele rodziny Koniecznych

Wstęp Niektórzy z czytelników znają już, być może, moje wcześniejsze powieści: Sosnowe dziedzictwo, Pensjonat Sosnówka, Domek nad morzem, Kamienica przy Kruczej1. Większość postaci występujących na kartach książki, którą trzymają Państwo teraz w ręku, rozpoczęła swoje życie właśnie w tamtych historiach. Ich dalsze losy poznacie w tej części mojej „Sosnówki”; mam nadzieję, że części ostatniej, zdaję sobie bowiem sprawę, że nawet najsympatyczniejszy bohater może zanudzić, jeśli pojawia się w nadmiarze. To stwierdzenie nie dotyczy jedynie suczki Szyszki. 1 Wszystkie ukazały się w wydawnictwie Prószyński Media.

Rozdział 1 lipiec 1997 Babcia Małgosia chodziła po całym domu, sprawdzając, czy coś gdzieś nie zostało. Wczoraj skończyła pucowanie okien i szorowanie podłóg. – Ostatni raz to robię. – Odpędzała Janusza, który chciał pomagać i perswadował, że przecież ona nie musi tego robić, bo dom i tak już został sprzedany. – Niech sami sobie posprzątają – mówił, zły na los, który spowodował, że odtąd dom nie będzie już siedzibą Lipieńskich. – Musiałem go sprzedać, prawda? Patrzył na babcię, pragnąc, żeby go pocieszyła i utwierdziła w przekonaniu, iż w istocie nie było innego rozwiązania. Bo tak naprawdę to bardzo, bardzo żałował. Dom był stary, niefunkcjonalny, absolutnie do remontu i modernizacji. Janusz nie mógł go sobie zostawić. Nie dałby rady go utrzymać, a poza tym taki dom nie był mu potrzebny. Młody Lipieński nie miał innego wyjścia. Ale był to jego dom, dom jego rodziny. Mieszkali tu dziadkowie, rodzice, wreszcie on sam. Tyle lat. – Nie pozwolę, żeby ktokolwiek oglądał kurz w tym domu. Dopóki jeszcze mam klucze. – Pani Małgorzata krzątała się i po raz setny przecierała wszystkie kąty. – Jesteś pewny, że chcesz zostawić te meble? – Z czułością głaskała irchową szmatką stary rzeźbiony kredens i brzuchatą szafę. – Babciu, a co z nimi zrobię? Widziałaś przecież moje mieszkanie w Warszawie, więc wiesz, że już nic więcej tam się nie zmieści. Dobrze, że upchnąłem jakoś tę gdańską bibliotekę. – A byłeś na strychu? – przypomniała mu pani Małgorzata. Janusz pokręcił głową. Nie był na strychu. Ale przecież tam nic nie ma. Jakieś kuchenne graty, których mama nie chciała wyrzucić, bo stanowiły dla niej pamiątki. Skrzynia ze starymi firankami, pewnie już zjedzonymi przez mole lub myszy. Też „pamiątki”. No przecież nie może tego wszystkiego zabrać, bo niby gdzie? Kufer z… A właśnie, co jest w tym kufrze? Nie pamiętał. A może nigdy do niego nie zaglądał? Bo co mogłoby się znajdować w takim starym, zakurzonym, poobijanym kufrze? Nagle poczuł, że koniecznie musi tam zajrzeć. Gdyby tego nie zrobił, mógłby sobie wyobrażać, że w owym kufrze były… złote monety na przykład. Albo pamiętniki pradziadka, które można by wydać. Ołowiane żołnierzyki, które schowa dla swojego

syna; na pewno będzie go miał, kiedyś… A może stare obligacje, które raptem okażą się wypłacalne. Czy też zasuszone bulwy czarnego tulipana. Cokolwiek tam było, musiał to zobaczyć. – Nie, babciu, nie byłem na strychu – powiedział. – Ale już tam idę. W kufrze nie było prawie nic. Poza jakimś pakunkiem owiniętym w lniany woreczek. Delikatnie rozwinął płótno i ujrzał metalową skrzynkę, zamkniętą na kłódkę. – No, to sobie obejrzałem rodowe skarby – powiedział na głos. Pociągnął za kłódkę, ale trzymała mocno i oczywiście wieko się nie otworzyło. Zerknął jeszcze raz do kufra, jednak nic więcej w nim nie było. Otworzył więc skrzynię z firankami, pogrzebał między koronkami, ale nie wyczuł nic, co przypominałoby klucz. Potrząsnął tą skrzynią, nie zagrzechotało. Zajrzał do bielonego – teraz poszarzałego i spękanego – kuchennego kredensu, wysunął po kolei wszystkie szuflady i dokładnie obejrzał każdą półkę. Otworzył małą drewnianą szafkę – były w niej jakieś zardzewiałe narzędzia, lecz żadnego klucza nie znalazł. Obejrzał regał z pustymi słoikami i duży kuchenny stół z wysuwaną szufladą. Pusto. Rzucił okiem pod spód, myśląc, że może coś zostało przyklejone pod blatem. Nic. Ponownie zajrzał do szafki z narzędziami i wyszukał coś, czym można by podważyć skobel. Spróbował raz, a potem jeszcze mocniej i jeszcze… Coś chrupnęło i ucho z kłódką odpadło od skrzynki. Otworzywszy wieko skrzynki, Janusz ujrzał kilka kopert, ale na strychu było już ciemno, a nie miał latarki. Zaraz, chwileczkę, przecież tu powinno być światło, pomyślał, i rzeczywiście, znalazł kontakt. Błysnęła marna żarówka pod sufitem; światła dawała ledwo, ledwo, ale coś było widać. Z osłupieniem wpatrywał się w papiery. Wynikało z nich, że… nie jest prawdziwym Lipieńskim. Jako że jego ojciec nie był tak naprawdę Lipieńskim. Ojciec został adoptowany. Poza dokumentami adopcyjnymi Janusz znalazł tam jeszcze opis spotkania babci z pewną kobietą z Bydgoszczy; jakiś czas mieszkała u niej biologiczna matka jego ojca. – Moja babka – powiedział głośno. I głośno wymówił jej nazwisko. Był tam jeszcze testament babci Jolanty. Nie tej biologicznej, oczywiście. Babci Lipieńskiej. Z testamentu wynikało tylko, że dom jest własnością Lipieńskich, co zresztą i tak było jasne nawet bez testamentu. Wrócił do rozważania swojej „lipieńskości”. I doszedł do wniosku, że jednak jest Lipieńskim. On i jego ojciec też. Zniósł skrzyneczkę na dół. – Babciu, czy wiedziałaś o… Opowiedział Małgorzacie, co znalazł w kufrze, pokazując dokument po dokumencie. Nie wiedziała. Aż zbladła, ale po chwili się opanowała.

– Wiesz co, Januszku? – Wstała z kuchennego krzesła; kuchenne szafki, stół i krzesła zostawały w domu. – Nie mam pojęcia, czy twój tata o tym wiedział. Jeśli nie – to widocznie tak postanowili jego rodzice. Prawdziwi rodzice, synku, ci, którzy go wychowali od malusieńkiego niemowlaczka. A jeśli tak, to sam fakt, iż chyba w ogóle nie zajrzał do kufra na strychu, świadczy o tym, iż cała ta historia mało go obchodziła. Z pewnością nie szukał biologicznej matki, bo gdyby tak było, z pewnością bym o tym wiedziała. Z pewnością? – powtórzył w myślach Janusz, ale nie skomentował słów Małgorzaty. Pieczołowicie owinął skrzynkę w płócienną szmatkę i zaniósł do samochodu. Może kiedyś odszuka swoją biologiczną babcię. O ile jeszcze żyje, rzecz jasna. Nie będzie to jednak priorytetem dla niego. Uściskał babcię Małgosię (ale namnożyło mi się tych babć, pomyślał) i pojechał do Warszawy. Dom miał od jutra przejść w obce ręce i Janusz nie chciał przy tym być, Małgorzata obiecała, że się wszystkim zajmie.

październik – listopad – grudzień 2010 Rozdział 2 Bum, puff, bum, bum. Wiesia złapała oddech. Serce znowu wskoczyło na swoje miejsce, zaraz po tym, jak się urwało, wpadło do żołądka, a stamtąd do gardła. To nie było nic nowego, takie sensacje miała od wielu lat, już się do tego przyzwyczaiła. Lekarze zdiagnozowali u niej WPW2. Ostatnio jednak coraz częściej odczuwała takie nietypowe kołatania serca. Cóż, trzeba w końcu iść na tę, przekładaną od miesięcy, wizytę u kardiologa, uznała zniesmaczona. Czego, jak czego, ale wizyt u lekarzy pani docent Wołyńska nie znosiła. Ostatni „wyskok” jej serca trwał jednak dłużej niż zazwyczaj i choć tłumaczyła to sobie emocjami wywołanymi ślubem Anny Towiańskiej – swojej przyszywanej siostrzenicy, a może właściwie prawie córki czy też wnuczki, którą uważała za najbliższą krewną – Wiesia wystraszyła się nieco i spróbowała zamówić sobie wizytę u kardiologa. – Dzień dobry, tu Wiesława Wołyńska. Chciałam prosić o wyznaczenie wizyty u pani doktor Kowalczyk. – Kardiologa? – A jest jeszcze u was inna doktor o tym nazwisku? Tak, chodzi mi o kardiologa. Pani doktor Kowalczyk jest kierownikiem przychodni, prawda? Miałam się zgłosić w listopadzie, więc dzwonię. Ta ostatnia informacja nie była prawdą, Wiesia miała się zgłosić w marcu, ale przecież rejestratorka nie będzie tego sprawdzać, bo niby jak? Widocznie jednak to, że pacjentka powołała się na kierownika przychodni i zdecydowana informacja o wizycie w listopadzie podziałały na tyle, że wyznaczono termin listopadowy. To cud. Pani doktor Kowalczyk najpierw nieco nakrzyczała na niesubordynowaną pacjentkę, a potem dała skierowanie na echo serca. Na cito, co znowu Wiesię wystraszyło. I czemu się, głupia, denerwujesz? – tłumaczyła sobie, idąc na to badanie. Przecież najlepiej umrzeć z powodu jakiegoś zawału czy innej awarii serca. Ale – dyskutowała dalej sama z sobą – przecież jeszcze nie teraz. Jeszcze muszę przytulić dziecko Aneczki, niech no tylko się urodzi. Przetrzymam więc wszystkie badania i inne niedogodności, postanowiła dzielnie.

Nie przewidziała jednak, że badanie wykaże znaczne pogorszenie, co zaowocowało wystawieniem skierowania do szpitala. – Proszę pojechać do Anina – zaordynowała doktor Kowalczyk. – Zarejestruje się pani, na miejscu zrobią dodatkowe badania, może trzeba będzie wykonać ablację. Tam są świetni specjaliści. Ablację? Na Wiesię wystąpiły siódme poty i nawet nie spytała, co to takiego. Wzięła skierowanie i, doszczętnie oszołomiona, pojechała do domu. Od razu weszła do Internetu i poczytała sobie co nieco. O, nie! Przez żyłę do serca? Przypalanie? Na żywo? Święci pańscy! – Bogusiu! – dzwoniła do mecenasa Malczewskiego, przyjaciela, przybranego brata, osoby najbliższej. – Mam iść do szpitala. Na ablację – denerwowała się. – I na dodatek muszę to sama załatwić, to znaczy zarejestrować się jakoś w tym Aninie. Pojedziesz ze mną? – prosiła. Boguś zmartwił się na tyle, że nawet nie czekając na dodatkowe objaśnienia, odłożył słuchawkę, wsiadł w samochód i przyjechał na Bielany w niespełna pół godziny. – Bez Jasi przyjechałeś? Puściła cię? – Wiesia pozwoliła sobie na małą złośliwość, cóż, miała przecież chore serce, mogła więc pozwolić sobie na drobną zołzowatość. Okazało się, że Janka, żona Bogusia, leży w łóżku, kaszląc i kichając. – Ale mnie nic nie jest – zapewnił Boguś. – Opowiadaj wszystko po kolei – zażądał. – Co to jest, u licha, ta ablacja? Okazało się, że Wiesia najbardziej jest przerażona tym, iżby musiała sama sobie załatwić cośkolwiek w jakimś szpitalu. – Wiesz przecież, co się dzieje w służbie zdrowia – denerwowała się. – Łatwo mówić „pojedzie pani i się zarejestruje”. – Wiesiu – próbował coś wtrącić jej przyjaciel, ale gdzie tam… – Kolejki kilometrowe stoją, trzeba mieć żelazne zdrowie i nerwy. Ja się do takich przepychanek nie nadaję. A w ogóle skąd raptem ablacja? Do tej pory jakoś wszystko działało. Do arytmii już się przyzwyczaiłam i spokojnie mogę sobie dalej z nią żyć. – Wiesia przekonywała samą siebie. – A może wiesz co? – Boguś wpadł na genialny pomysł. – Może ty idź jeszcze do jakiegoś innego kardiologa? Prywatnie. Pomysł się spodobał. Wiesia włączyła komputer – tak, miała już prawie osiemdziesiąt lat, ale doskonale sobie radziła z bieżącymi cudami techniki – i wyszukała kilku kardiologów przyjmujących w prywatnych spółdzielniach lekarskich. Jeden z nich – no proszę! – pracował nawet w Centrum Kardiologii. – Czy pani zamawia konsultację, czy życzy pani sobie również echo serca? – Miła pani z rejestracji uśmiechnęła się zachęcająco. Różnica w cenie była, owszem, ale Wiesia pomyślała, że niechby już tak wszystko za jednym razem.

– Również echo serca – zdecydowała. Wizytę wyznaczono na pojutrze i, niestety, ponownie zasugerowano ablację. Pan doktor zareagował jednak pozytywnie na nieśmiałą prośbę Wiesi, która wyrażona została w pytaniu, czyby pan doktor osobiście, skoro pracuje przecież w Centrum Kardiologii, nie zechciał jakoś zarejestrować tam jej, swojej obecnej pacjentki. – Bo ja, panie doktorze, śmiertelnie boję się tych wszystkich panienek w okienkach i od razu robi mi się słabo, więc… – Więc dobrze – roześmiał się pan doktor – zrobię to. Wypisał skierowanie do szpitala, zanotował niezbędne dane Wiesławy Wołyńskiej, rocznik tysiąc dziewięćset trzydziesty drugi, i obiecał dać znać, na kiedy zostanie zapisana. – Ale jeszcze jedno, panie doktorze… – Wiesia, szczęśliwa, że jej tak dobrze poszło, miała następną prośbę. – Czy to jest naprawdę bardzo pilna sprawa? Bo jeśli nie, to chciałabym prosić o termin wiosną lub latem. Nie lubię zimy, zawsze marznę, nawet przy najlepiej grzejących kaloryferach, więc… – zawiesiła głos i spoglądała prosząco. – Ach, te pani „więc” – mruknął pan doktor. – Zobaczę, co da się zrobić. Myślę, że do wiosny raczej pani nie umrze, przynajmniej z powodu wady serca – zażartował, ale tak serio to wiedział, iż nawet po znajomości jakiś szybszy termin niż wiosenny byłby prawie niemożliwy. No, chyba że pacjentce zagrażałaby natychmiastowa śmierć, a w tym przypadku tak nie było. Po kilku dniach Wiesię zawiadomiono, że ma się stawić w Aninie dwunastego maja dwa tysiące jedenastego roku. No dobrze, co ma być, to będzie, Wiesia zapisała sobie termin na kartce. Kartkę przylepiła do podstawy monitora; przy komputerze siadywała codziennie, więc nie zapomni. Choć tak naprawdę pamięć miała świetną. Najlepszą z całej rodziny. Szczyciła się tym bardzo. A teraz musi się przygotować na odwiedziny Marzeny Koźmińskiej, czyli przyjaciółki Anny. Anna Towiańska-Konieczna, właścicielka Sosnówki, przyjaźniła się z Marzeną od samego początku swojego pobytu na kujawskiej ziemi. A dla Wiesi – czyli Wiesławy Wołyńskiej – wszystkie przyjaciółki Anny były prawie siostrzenicami, sama tak o nich mawiała. Zaprosiła więc Marzenę na swoje Bielany i cieszyła się bardzo z tej wizyty. Wiesia, pani już osiemdziesięcioletnia, energii i wigoru miała jeszcze wiele, zdrowie nie dokuczało jej za bardzo, poza tą jakąś, chyba nieprawdziwą, awarią serca. Cały czas sama dawała sobie ze wszystkim radę, niekiedy tylko korzystając z pomocy przyjaciela, przyszywanego brata, Bogusława Malczewskiego, który co tydzień pomagał jej przy większych zakupach. Boguś, młodszy o osiem lat, również trzymał się świetnie, ku niezmiernej radości Anny, ich najbliższej krewnej. Prawie

krewnej, bo spokrewnieni byli tylko z własnej woli i może nieco przez wspólne losy. Postanowili być rodziną i byli nią, mocniejszą i bardziej trwałą niż wiele prawdziwszych rodzin. Wiesia zaprosiła Marzenę, bo kawiarnia prowadzona przez panią Koźmińską miała przejść na kilka dni w ręce Jacka, męża Anny. Kujawiance – tak nazywała się kawiarnia, niezbędne było solidne odnowienie. – Najlepiej byłoby, gdybyś zniknęła stąd na czas remontu. Może przeniesiesz się do pensjonatu? – zaproponował szef ekipy Koniecczaków. – A może przyjedziesz do Warszawy? – odezwała się Wiesia, która usłyszała, co powiedział, jako że rozmowa toczyła się na przyjęciu weselnym Anny i Jacka. Marzena przyjechała, ale wizyta okazała się mało udana. Po pierwsze – młoda kobieta tęskniła do Bartka, który niedawno podjął decyzję o stałym osiedleniu się w Towianach, przy czym, jak oznajmił, na taką właśnie decyzję wpływ miała znajomość z Marzeną. Główny wpływ. Po drugie – nie zaplanowano żadnych atrakcji, nie działo się nic ekscytującego, gospodyni tym razem zawiodła. Dlaczego? Otóż Wiesia się bała… 2 Zespół Wolffa, Parkinsona, White’a – wrodzone zaburzenie przewodzenia impulsu elektrycznego w sercu.

Rozdział 3 Tak, Wiesia się bała. Wyczytała wprawdzie w Internecie, że ablacja jest w zasadzie zabiegiem bezpiecznym, jednak było jeszcze to „w zasadzie”. Bo cóż, czasami występują powikłania. Zabieg przecież inwazyjny, a opisy tego, jak i co, powodowały u pani docent napady paniki. Ale cóż, jak trzeba to trzeba, podda się owej ablacji z godnością. Wynegocjowany termin wiosenny, późniejszy, potrzebny był Wiesi wcale nie dlatego, że nie lubiła zimowego chłodu. Nie, po prostu chciała pozałatwiać różne rzeczy. Na wypadek śmierci, bo całkiem poważnie liczyła się z taką ewentualnością. No więc – po pierwsze – sporządzić testament. Tak, i to szybko, do Wiesi dotarło bowiem, że ablacja ablacją, a tak naprawdę to przecież ona ma już prawie osiemdziesiąt lat. Kiedy to się stało? Przecież jeszcze tak niedawno mieszkała przy Kruczej. Jeszcze tak niedawno przeżywała… a, dobrze, teraz nie będzie wspominać, co przeżywała. Pewne wspomnienia najchętniej w ogóle usunęłaby z pamięci, ale było to niewykonalne. Niekiedy koszmary z przeszłości dopadały ją nocami i nie mogła sobie z nimi poradzić. Mimo że minęło już tyle lat. Przeszło pół wieku. Dobrze, więc najpierw testament. Niewiele miała, w zasadzie tylko mieszkanie. Ale wiedziała, komu chce je zostawić, oczywiście Aneczce. Bez testamentu jednak nie byłoby to możliwe, bo Anna Towiańska, a właściwie Towiańska-Konieczna, nie była przecież w ogóle z nią spokrewniona, choć bliższej osoby Wiesia nie miała. Owszem, jest jeszcze Boguś, ale on sobie poradzi bez jej mieszkania, to pewne. Anna też poradziłaby sobie bez tego mieszkania, komuś jednak należało je zapisać, bo myśl o tym, że mieszkanie, z braku spadkobierców, trafiłoby w ręce rządu czy innej tam władzy ludowej bądź demokratycznej, przyprawiała Wiesię o gwałtowne palpitacje serca. A tych, szczególnie przed ablacją, powinna unikać. I tak bardzo się martwiła, że na skutek wszelkich niesprawiedliwych przepisów Anna będzie musiała zapłacić duży podatek od spadku. Było to jednak nieuniknione, chociaż stanowiły rodzinę. Państwo, niestety, takich więzów serca nie uznawało i z pewnością wyciągnie chciwe szpony po podatek. Skarbowy. Trudno. Wiesia wymyśliła więc, że wycofa z banku wszystkie oszczędności – a trochę się tego przez te lata pracy uzbierało – zakupi dolary lub euro (poradzi się

Bogusia) i przechowa ową walutę po prostu w skarpecie. Skarpetę przekaże Annie w tajemnicy przed kochanym państwem, już nie ludowym, aczkolwiek równie pazernym. I wtedy Aneczka będzie miała na podatek, jako że skarpeta w skład spadku nie wejdzie. Napisanie testamentu okazało się więc proste i nie zabrało Wiesi dużo czasu. Wiedziała, jak to zrobić, od czegóż Internet? Pani docent Wołyńska była wprawdzie w wieku, hm, dość zaawansowanym, ale jej umysł funkcjonował lepiej niż u niejednego czterdziestolatka. Biegle posługiwała się komputerem i swobodnie surfowała po sieci. Następna sprawa, którą Wiesia chciała załatwić jak należy, to najbliższa Wigilia i Boże Narodzenie. Może już ostatnie w jej życiu, muszą więc być niezapomniane. – Aniu, kochanie – już trzymała w ręku swoją niezawodną nokię – w tym roku święta urządzam u siebie. Na Bielanach. I już teraz dzwonię, żebyś niczego innego nie planowała. Szczegóły ustalimy wkrótce. – Ależ, Wiesiu, przecież będę miała gości. Pełen pensjonat. – Anna była bliska paniki. O co chodzi? Dlaczego? Co też tej Wiesi przyszło do głowy? Jak z tego wybrnąć? – Nic mnie to nie obchodzi. Przecież dzwonię odpowiednio wcześnie, załatw sobie jakieś zastępstwo. Aha, zapraszam też Irenę i Dyzia, Marzenę, a także tatę Koniecznego. I może jeszcze Czesia, bo średni Koniecczak pewnie u rodziny żony będzie. Zaproszę także Bartka, bo zdaje się, że on i Marzena…? – Wiesiu, jak my wszyscy tam się pomieścimy? Chyba oszalałaś. – Anna ze zdenerwowania nie wiedziała już, co mówi. – Przepraszam, o matko, ale tak mnie zaskoczyłaś. A Bartek i Marzena to owszem. W marcu przyszłego roku ślub. – Tak myślałam. Nie, że w marcu ślub, ale że w ogóle – wygłosiła ten skomplikowany, aczkolwiek bardzo zrozumiały komunikat Wiesia. – A ciebie niech o nic głowa nie boli. Wszystko ustalę. Ty tylko załatw jakieś zastępstwo w pensjonacie. Niech Zdzisiek z Beatką zajmą się gośćmi, przez te kilka dni dadzą sobie radę. – Wiesia nacisnęła czerwony klawisz i zakończyła rozmowę. Gdzie ona ich wszystkich pomieści? Ach, to już miała obmyślone.

Rozdział 4 – Wracaj tu, utrapieńcze jeden! – Zasapana Wiesia biegła po schodach, goniąc Szarika, który uwielbiał takie wyścigi. W odróżnieniu od jego pani, czego zresztą w ogóle nie brał pod uwagę. Gdy tylko udało mu się myknąć za drzwi, najczęściej pędził na górę, na czwarte piętro, do Tarnowskich. Może dlatego, że tam też był kot. Do ich mieszkania nigdy jednak nie wbiegał, może dlatego – jak żartowała Wiesia – że nie mógł dosięgnąć dzwonka. Siedział więc sobie i czekał, aż jego biedna zadyszana pani (starsza pani!) dopadnie go, złapie i zaniesie piętro niżej, do jego własnego domku. Dzisiaj jednak pognał na dół i z drugiego piętra rozległ się miły kobiecy głos: – Witaj, niespodziewany gościu. A czyj ty jesteś, łobuziaku? Nie śmiej mi się tu, poczekaj, poszukamy twojego właściciela. – Właścicielki. Wiesia była już przy drzwiach, w których sympatyczna osoba płci żeńskiej, można by powiedzieć, że młoda, bo dla Wiesi każdy poniżej siedemdziesiątki był młody, a owa nieznajoma z pewnością aż tylu lat nie miała. Nie wyglądała nawet na sześćdziesiąt, ale mniejsza o to; Szarik, ten utrapieniec, przytulał się do jej szyi, trzymała go bowiem na rękach. – Wygląda na bardzo zadowolonego, huncwot jeden. Nie do każdego tak się przytula. Pani musi lubić koty. Wiesia była trochę zirytowana, jednak starannie ukrywała swoją zazdrość o uczucia Szarika. On w zasadzie akceptował tylko Bogusia i rodzinę z Sosnówki. Obcych nie, a tu patrzcie, jak się przytula. – Ale zaraz, zaraz, przecież ja panią znam. Ewa, prawda? Przepraszam, pani Ewa? – Tak, pani Wiesiu, dobrze, że w końcu mnie pani poznała, bo już zaczynałam się martwić, że aż tak się postarzałam. Zapraszam do środka. – Kobieta cofnęła się do mieszkania, wciąż trzymając w objęciach Szarika. – Ja wprawdzie już tu nie mieszkam, ale mogę się tu gospodarzyć. Zaraz wszystko pani opowiem. I popłynęła opowieść o tym, jak to Ewa Brzozowska, a właściwie teraz już Zielińska, choć po drodze jeszcze Gromieniowa, w wyniku różnych zawiłości losu mieszka obecnie w Redłowie, w wymarzonym miejscu, prawie na szczycie klifu orłowskiego.

– A to mieszkanie, pani Wiesiu, jest teraz własnością pana Stanisława Szyngwelda, z którym się zamieniliśmy. Pan Stanisław jest bardzo z nami wszystkimi zaprzyjaźniony, do tego stopnia, że przez cały czas ma w obecnie naszym domu swój „rezydencki” pokój, którym może dysponować w dowolny sposób. Czasami przyjeżdżają tam na urlop jego dziewczyny – czyli córka lub któraś z jej przyjaciółek. Ewa postawiła kociaka na kolanach jego prawowitej pani i poszła do kuchni zaparzyć herbatę. Czarną, mocną, bez cukru, zgodnie z życzeniem gościa. Patrząc na Szarika, przypominała sobie własne rozterki przy adopcji Klifa, owczarkopodobnego psiaka, wziętego z gdyńskiego schroniska. Ewa przemieszkała prawie całe życie w Warszawie, ale po przejściu na wcześniejszą emeryturę, wraz z mężem (jeszcze wtedy przyszłym, a tak w ogóle to drugim, gdyż z pierwszym się rozwiodła) przeniosła się, razem z najbliższymi, do niewielkiego domu w Redłowie. A skoro już zaczęły się spełniać jej marzenia, postanowiła spełnić jeszcze jedno i wziąć psa. W wyprawie do schroniska towarzyszył jej pewien taksówkarz, który poszedł z nią, chcąc służyć pomocą przy wyborze psa. – A może ja na panią poczekam? – zaproponował. – Wyłączę licznik, bo jak pani tu przyjechała w takim szlachetnym celu, to chciałbym choć w ten sposób się dołączyć. Ja nie mogę wziąć psa, widzi pani, cały dzień w pracy. Żona też pracuje, dzieciaki na swoim. No, nie ma nikogo w domu. A zwierzak sam w domu nie zdzierży. Ale zwierzęta kocham, bardzo. Wobec takiej propozycji Ewa poprosiła, żeby z nią poszedł. Pomocy przy wyborze psa jednak nie potrzebowała, bo gdy tylko pracownica schroniska wprowadziła do dyżurki pewnego „prawie owczarka niemieckiego”, z jednym oklapniętym uchem (drugie było całkiem owczarkowate), Ewa natychmiast zakochała się w psiaku całym sercem i było po sprawie. Ale pojawił się tam wtedy pewien kociak. Biedny, wystraszony, drżący i nieszczęśliwy. Ktoś go znalazł na peronie jednego z przystanków trójmiejskiej kolejki i przyniósł do schroniska. Kotek wtulał się w każdego, kto tylko zechciał wziąć go na ręce, a pozostawiony sam sobie płakał i żalił się głośno. Pan taksówkarz, towarzyszący Ewie, gdy tylko podano mu malca do chwilowego potrzymania, nie mógł potem się z nim rozstać. Zdecydował, że weźmie kociaka do domu, i już prawie to zrobił, gdy raptem uprzytomnił sobie, że jednak powinien uzgodnić tę decyzję z żoną. Był jednak tak bardzo przekonany, że żona na pewno się zgodzi, iż Ewa z lekkim sercem wyjechała ze schroniska tylko z Klifem – tak bowiem nazwała adoptowanego psiaka. – Chciałam spytać, czy ma pani jakiś kontakt z tym panem, który mówił, że weźmie tego kotka, pamięta pani? – Na drugi dzień po adopcji Klifa zadzwoniła do niej pani Leśniewska, pracownica schroniska. – Oczywiście, że pamiętam – odrzekła Ewa. – W taksówce zapewniał mnie, że

weźmie kociaka, przekona żonę i przyjadą po niego następnego dnia. Czyli powinni być wczoraj, prawda? Nie mam, niestety, do niego telefonu, nie przyszło mi do głowy, żeby wziąć numer. To taksówkarz, on tylko mnie przywiózł. No i odwiózł, rzecz jasna. Może jeszcze przyjadą, wie pani, generalnie ludzie nie są zbyt słowni. Jutro, pojutrze, za trzy dni, dla niektórych to żadna sprawa. Okazało się jednak, że pan taksówkarz w ogóle się nie pojawił. Ewa początkowo chciała natychmiast jechać po kotka. Była pewna, że Klif go zaakceptuje. Nie wiedziała jednak, czy Wiktor, synek jej przybranej córki Karoliny i Adama, nie jest uczulony na kocią sierść, i nie chciała podejmować takiej decyzji bez uzgodnienia z pozostałymi mieszkańcami domku nad morzem. W rezultacie, zajęta przeprowadzką, remontem domu i urządzaniem całej swojej wymarzonej przyszłości, zapomniała o kociaku. Nie zapomniała o nim jednak pani Leśniewska, pracownica schroniska. Dwa miesiące później ponownie zatelefonowała do Ewy z pytaniem, czy rodzina zastanowiła się nad wzięciem kota. – Bo wie pani, ten mały, którego miał wziąć ten taksówkarz, pamięta pani chyba, to cały czas nie znalazł domu. I wciąż tak żałośnie popłakuje. Nawet nazwaliśmy go Beksa, ale sama pani przyzna, że to nie jest miłe imię. Bardzo chciałabym, żeby miał swojego pana, i dzwonię do pani z nadzieją, że… – Bardzo dobrze, że pani zadzwoniła – przerwała jej Ewa. – Ogromnie się cieszę, bo, widzi pani, czułam, jak coś mnie dręczy. I dopiero teraz zrozumiałam, że to ten kociak. Mój… wnuczek… okazało się, że nie jest uczulony na koty. Rozmawialiśmy o tym już chyba miesiąc temu, ale ciągle coś się dzieje i, przyznaję ze wstydem, że zapomniałam. Dziękuję za telefon, jutro przyjeżdżam po kotka, tylko niech go pani nikomu nie odda. – Nie oddam – zaśmiała się pani Leśniewska. – I tak, widzi pani – opowiadała Ewa Wiesi – kociak mieszka u nas, w Redłowie, żyje w wielkiej przyjaźni z naszym psem. Śpią na jednym posłaniu i prawie jedzą z jednej miski. Wiktor, synek córki mojego męża, nawet jest zazdrosny o Reda. Uważa bowiem, że Klif powinien kochać tylko jego. Na szczęście sam też bardzo lubi kociaka, więc cała trójka jakoś się dogaduje. A ja jestem szczęśliwa, że kierowniczka schroniska o mnie pamiętała. – Red to dobre imię – stwierdziła Wiesia. – Pewnie jest rudy, tak? – No właśnie nie. Jest szarobury, ma biały koniuszek pyszczka i śmieszny różowy nosek. Red to od Redłowa, jak Klif od klifu orłowskiego, tacy jesteśmy niezbyt oryginalni, cóż. Tak więc Wiesia wysłuchała historii zwierzaków Ewy Zielińskiej, lecz jej dawna sąsiadka miała jeszcze coś do opowiedzenia. A właściwie to miała prośbę.

– Pani Wiesiu… – nerwowo skręcała w ręku róg obrusa – widzi pani, jest taka sprawa… No, nie wiem, jak to powiedzieć, właściwie mi głupio. – Kochana! – przerwała jej Wiesia. – Najlepiej wal prosto z mostu. Ja, widzisz, trochę już żyję na tym świecie i mam intuicję do ludzi. Poza tym mój kot cię zaakceptował. Przepraszam, że mówię ci po imieniu, ale przecież jesteśmy – no, tak, byłyśmy, sąsiadkami. Dla mnie sąsiad, szczególnie taki od dawna, to jak rodzina. A wiesz, pamiętam jeszcze twojego tatę. Jerzy, prawda? Zawsze był bardzo grzeczny i szarmancki. Prawdziwie przedwojenny człowiek. Kiedyś mieszkaliście przy Nowogrodzkiej, dobrze sobie przypominam? A ja tylko dwa kroki dalej, na Kruczej. Więc można powiedzieć, że jesteśmy sąsiadkami jeszcze z ubiegłego wieku. To zobowiązuje, a przynajmniej w moim kodeksie honorowym. Mów więc, dziecko, o co chodzi. – To „dziecko” bardzo mnie rozczuliło, pani Wiesiu. Oczywiście, że może pani do mnie mówić po imieniu. Boże! Tatę pani pamięta… – Ewie zwilgotniały oczy. Wstała i poszła do kuchni. Przyniosła bez pytania dwie szklanki świeżej herbaty. – Nie mam nic do herbaty, przepraszam. Ale, jak pani wie, ja tu już nie mieszkam. Przyjechałam, bo nasz Stasio złamał nogę, a właśnie będą tu wymieniać piony kanalizacyjne. W całym domu, u pani też, prawda? Więc ktoś musi być w mieszkaniu, wpuścić tych majstrów, zamknąć za nimi. A potem posprzątać. Córka Stasia nie może się tym zająć, nie ma czasu, zięć też. Ja byłam przez kilka dni w Warszawie, mieliśmy nadzieję, że akurat w tym czasie prace się zakończą. Niestety, nawet się jeszcze nie zaczęły. Ja muszę wracać do Redłowa, no i Stasio – że zacytuję Anię Shirley – wpadł w otchłań rozpaczy. – Anię Shirley! – Wiesia westchnęła. – Teraz chyba nikt już o niej nie czyta. – Podeszła do Ewy i poklepała ją po ramieniu. – Chyba wiem, kochana, o co chodzi. Daj mi te klucze i o nic się nie martw. Majstrów wpuszczę i wypuszczę, a nasza dozorczyni wszystko pięknie tu wysprząta. Zostaw mi parę złotych, no tak ze sto w dwudziestkach i jedną pięćdziesiątkę, i o nic się nie martw. I w ten oto sposób zawiązana, a właściwie nawiązana ponownie sąsiedzka znajomość przekształciła się w prawdziwą przyjaźń. Wiesia z czasem poznała i pana Stasia, który czekał, aż najstarszy wnuk dorośnie na tyle, żeby zostać pełnoprawnym właścicielem bielańskiego mieszkania. – Początkowo myślałem o wynajmie – opowiadał Wiesi. – Ale ktoś mi odradził i zdecydowałem, że nie. Wie pani, z lokatorami to same kłopoty. A tu czynsz niewielki, córka powiedziała, że będzie pokrywać wszystkie opłaty. I mieszkanko czeka sobie spokojnie, aż Michaś dorośnie. Czasami tylko nocuje tu przyjaciółka córki, mieszkająca za granicą, gdy przyjeżdża do Warszawy. Tak więc Wiesia wymyśliła, że w tych dwóch pokojach pana Stanisława spokojnie

zmieszczą się cztery osoby – czyli w jednym Dyzio z Irenką, a w drugim Marzena z Bartkiem. Anna, Jacek i Florek zatrzymają się u niej, Wiesi, a tata Konieczny z Czesiem, czyli swoim synem, bratem Jacka, przenocują w mieszkaniu Bogusia, który sam to zaproponował. On wraz z żoną, Janiną, prześpi te dwie czy trzy noce w kancelarii, czyli w mieszkaniu obok. Stoi tam przecież dwuosobowa wersalka. Pani docent Wołyńska przedstawiła Annie ów sprytny plan, wytrącając jej w ten sposób wszystkie argumenty. Na dodatek miała jeszcze jeden, nie do odparcia. – Wiesz, kochana, że mam mieć tę operację serca. Mogę jej nie przeżyć, taka jest prawda. Dlatego chcę choć raz urządzić w domu święta. Więc mi się nie sprzeciwiaj. O tym, że święta na Bielanach obchodzono razem już nie raz i nie dwa, Wiesia w ogóle nie chciała słuchać. To było kiedyś, dawniej, a teraz jest teraz i koniec dyskusji. Koniec to koniec, sprawa została przesądzona.

Rozdział 5 Anna odłożyła telefon i pogładziła się po brzuchu, już dość sporym. – Anisiu kochana, najprawdopodobniej spędzimy te święta w Warszawie, u babci Wiesi. Nie wykręcę się, wiesz? Mówienie do córeczki stało się już zwyczajem Anny; opowiadała jej, jak minął dzień, a właściwie komentowała wydarzenia, bo przecież Mała Kropeczka przy każdym z nich była. Anna wierzyła święcie, że dziecko w jakiś dziwny sposób widzi i słyszy wszystko, co się dzieje. Wyczytała gdzieś, że takim maleństwom w łonie matki należy włączać muzykę, więc robiła to, kiedy tylko mogła, i starannie dobierała utwory. A skoro takie maleństwa mogą słuchać muzyki, mogą także słyszeć kierowane do nich słowa i widzieć to, na co w danej chwili patrzą ich matki. – Jak to, w Warszawie? – Do kuchni, w której Anna zaglądała do garnków, weszła Irena i usłyszała komunikat skierowany do Anisi. – Cóż, wiesz chyba, że z Wiesią nie ma dyskusji. Przeforsuje wszystko, co tylko zechce. A teraz właśnie ogłosiła przez telefon, że może umrzeć i życzy sobie mieć nas wszystkich u siebie na święta. Wszystkich – czyli ciebie i Dyzia też. I nawet Marzenę z Bartkiem. Oraz tatę Leona z Cześkiem. Rodzinę z Sosnówki w komplecie, tak zadecydowała. – Jak to umrzeć? – Irenka aż się przeżegnała, wyłapując z przekazu Anny fragment, który najbardziej ją poruszył. – Och, mówiłam wam, że Wiesia będzie miała jakiś zabieg kardiologiczny. Uczyniła z tego operację zagrażającą życiu i postanowiła mnie tym szantażować. Dobrze wie, że nie odmówimy, nie rozumiem tylko, po co jej taki ogromny kłopot i urwanie głowy. Ale ona, zdaje się, ma już wszystko opracowane i nawet zaplanowała, kto gdzie będzie nocował. Z góry ci powiem, żebyś się nie denerwowała, ty i Dyzio będziecie spać w tym samym bloku, gdzie mieszka Wiesia, tylko piętro niżej, w mieszkaniu sąsiada, który jej to mieszkanie udostępnia. – O święta Teresko! – Irena popatrzyła na Annę z wielkim zdumieniem, w zasadzie nie wierząc w to, co słyszy. – Ale co z pensjonatem? Z gośćmi? Wiesia nie może chyba… – Wiesia może wszystko. – Właścicielka pensjonatu pokiwała smętnie głową. – Zadbała o wszystkie szczegóły. Postanowiła, że pensjonatem i gośćmi zajmą się

Zdzisiek z Beatką. Nie zdziwiłabym się, gdyby zaangażowała do pomocy również mecenasa Witkowskiego i jego Krystynę. Anna za bardzo się nie myliła. Mecenasostwo Witkowscy rzeczywiście wpadli Wiesi do głowy, jednak pomyślała o nich tylko jako o ewentualnych gościach. Przypomniało jej się wszakże, że Witkowscy mają przecież córkę (i dwoje wnucząt) w Gdańsku, tak więc rodzina z pewnością spędzi święta razem. Wszystkich już Wiesia zaprosić nie mogła, choć bardzo by chciała. Ach, jakie to beznadziejne, że budowano tu takie małe mieszkania, westchnęła pani docent, której do tej pory te dwa pokoje przy Pruszyńskiego wystarczały aż nadto. Ale też nigdy nie planowała tak wielkiego spotkania. Owszem, nieraz urządzała święta i gościła rodzinę – żyjącą jeszcze wówczas Marysię Mostowską, Bogusia z Jasią, Aneczkę z rodzicami – lecz wtedy po świątecznym przyjęciu każdy szedł do własnego mieszkania. U Wiesi zostawała tylko Marysia, więc żadnego kłopotu nie było. Teraz i tak udało się wszystko wspaniale zaplanować, gości porozmieszczała doskonale, nikt więcej już się jednak nie zmieści. I tak dwanaście osób przy świątecznym stole to mnóstwo luda – gdyby nie to, że można pożyczyć krzesła z mieszkania pana Stanisława, przyjęcie musiałoby się odbyć na stojąco. Przynajmniej byłoby oryginalnie, stwierdziła w myślach Wiesia i zajęła się układaniem menu na Wigilię oraz dni następne. Gotować umiała, choć zbyt często tego nie robiła, bo teraz, dla niej samej, po prostu jej się nie chciało. Jadła gdzieś na mieście albo kupowała gotowe dania, które wystarczyło odgrzać, bądź pichciła sobie jakieś małe przekąski typu placki kartoflane – uwielbiała je! – lub naleśniki. Albo po prostu gotowała makaron świderki i polewała go roztopionym masłem, czasem urozmaicając to danie startym żółtym serem. Teraz jednak okazja była szczególna, goście też, więc i menu musiało być wyszukane; tak, Wiesia się bardzo o to postara. No i prezenty. Należało bardzo starannie je obmyślić, indywidualnie dla każdego z gości. Nawet dla tej jeszcze nienarodzonej kruszynki.

Rozdział 6 Przygotowania do sezonu zimowego trwały. Goście po raz pierwszy mieli przyjechać do Sosnówki w zimie. Choć nie, sezon zimowy to za dużo powiedziane. To miał być tylko jeden turnus, świąteczno-noworoczny. Właściwie to jego pomysłodawczynią była Lidia Jaromirska, inicjatorka i pierwsza prezeska Klubu Dziergających Dzierlatek, założonego w pensjonacie w lecie dwa tysiące dziesiątego roku. Wiktor, jej mąż, jeden z najlepszych i najbardziej zagorzałych wędkarzy, bywających w Sosnówce, podpisał się pod tą propozycją. – Wiem, że tam nie ma szans na łowienie spod lodu – mówił do swojego przyjaciela Bronka Nowickiego. – Ale możemy przecież pojechać nad Gopło. A nawet gdyby nie było warunków do łowienia gdziekolwiek, taki świąteczny pobyt z dala od domu uważam za doskonały pomysł. Choć raz w życiu unikniemy nudnego siedzenia przy rodzinnym stole, zamieniając to na stolik brydżowy. – Dobrze, że Władzia cię nie słyszy – zaśmiał się pan Bronisław. – Nudne siedzenie przy rodzinnym stole? Chyba posiekałaby cię na kawałki. Ale Władysława Nowicka odniosła się do pomysłu z entuzjazmem, czym szalenie zadziwiła małżonka. Tak, właśnie chciała chociaż raz w życiu uciec od rodzinnego stołu i tak, bardzo chętnie pojedzie do Sosnówki. Bardzo polubiła wszystkich mieszkańców pensjonatu, a także stałych gości, do których grona zaliczali się przecież już także państwo Nowiccy. Anna, gdy pani Lidia zadzwoniła do niej ze swoim pomysłem, początkowo w ogóle nie chciała o tym słyszeć. Święta w innym gronie niż rodzinne? Nawet gdyby to byli najmilsi znajomi, jednak święta to uroczystość rodzinna, nie towarzyska. Ale przekonała ją, o dziwo, Irenka. – Wiesz, Aniu, to znakomity pomysł. Przecież rodzina i tak się zjedzie. A my po prostu dostawimy więcej talerzy dla „samotnych wędrowców”. – Zawsze przyda się dodatkowe parę groszy – nieśmiało wtrącił Dyzio, bardzo rozśmieszając tym obie panie. – Od kiedy ty tak liczysz te grosze! – prychnęła żona, która zawsze miała mu za złe, że swoje prace rozdaje prawie za darmo. Nie dlatego, aby jakoś drastycznie brakowało im na życie, tylko dlatego, iż uważała, że obrazy jej męża są warte wielkich pieniędzy. – Wiem tylko jedno – dodała, już nie do niego, lecz do Anny. –