mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 546
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 774

Vaughn Carrie - Kitty Norville 3 - Wakacyjne noce Kitty

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :906.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Vaughn Carrie - Kitty Norville 3 - Wakacyjne noce Kitty.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 215 stron)

1 Carrie Vaughn Wakacyjne noce Kitty Przekład Agnieszka Kabala Amber

2 Rozdział 1 Biegnie dla radości biegania, bo może biec; jej kroki się wydłużają, każdy sus to pokonane kolejne cztery metry. Pysk ma otwarty, by smakować ostre mroźne powietrze. Jest przełom miesiąca, rosnący księżyc maluje nocne niebo srebrem, rozświetla plamy śniegu rozrzucone po lesie. To jeszcze nie całkiem pełnia - rzadka chwila, kiedy może być wolna przed czasem - jej zwierzęca natura nie ma powodu trzymać jej w zamknięciu. Jest sama, ale jest wolna, więc biegnie. Zwietrzywszy trop, gwałtownie skręca ze ścieżki i truchta z nosem przy ziemi. Świeży ślad zwierzyny. Mnóstwo jej tutaj, w dziczy. Zapach płonie w zimowym powietrzu. Zaczyna tropić, chwytając oddech rozdętymi nozdrzami, szukając spojrzeniem najdrobniejszego ruchu. Głód ściska jej żołądek, gna ją dalej. Od zapachu ślina napływa jej do pyska. Przyzwyczaiła się do samotnych polowań. Musi uważać, nie wolno jej ryzykować. Ledwie dotyka ziemi, gotowa skoczyć naprzód, gotowa pognać w jedną czy drugą stronę, poruszając się bezszelestnie po leśnym poszyciu. Zapach - piżmo, sierść i ekskrementy - jest coraz intensywniejszy, przeszywa mózg. Wszystkie jej zmysły krzyczą. Już blisko, bliżej, podkrada się jak myśliwy... Królik wyskakuje ze spróchniałego pnia porośniętego krzakami. A ona jest gotowa - nie widząc go i nie słysząc, wie, że on tam jest, jego obecność wypełnia umysł łowcy W chwili kiedy królik rzuca się do ucieczki, ona skacze, przygważdża go do ziemi i zatapia kły w jego karku, zaciskając szczęki, rozrywa go. Królik nie

3 zdążył pisnąć. Ona pije krew płynącą z rozszarpanej szyi, pożera mięso, zanim krew ostygnie. Jego ciepło i życie wypełniają jej brzuch, rozświetlają duszę, więc przerywa jatkę, by zawyć z radości zwycięstwa... Drgnęłam, jakbym śniła o spadaniu, i nagle się zbudziłam. Gwałtownie odetchnęłam - jeszcze się nie rozbudziłam, wciąż spadałam we śnie, i musiałam sobie powiedzieć, że jestem bezpieczna, że nie uderzę za chwilę o ziemię. Zacisnęłam odruchowo dłonie, ale nie chwyciłam prześcieradła ani poduszki. Rozkruszyłam palcami garść zeszłorocznych suchych liści. Usiadłam powoli, podrapałam się po głowie i przygładziłam splątane jasne włosy. Czułam pod sobą twardą ziemię. Nie byłam w łóżku, nie byłam w domu, w którym mieszkałam od dwóch miesięcy. Leżałam w jamie wygrzebanej w ziemi, wyścielonej liśćmi i mchem, osłoniętej zwisającymi gałęziami sosen. W lesie, w ocienionych miejscach, bielił się zmrożony śnieg. Powietrze było zimne, ostre. Mój oddech zmieniał się w parę. Byłam naga, w ustach czułam smak krwi. Do diabła. Znów to zrobiłam. Mnóstwo ludzi marzy o tym, by ich zdjęcie pojawiło się na okładkach czasopism. To jeden z wyznaczników sławy, bogactwa albo przynajmniej pięciu minut chwały. I wielu ludzi rzeczywiście znajduje swoje zdjęcie na okładkach czasopism. Pytanie tylko: Czy jesteś na okładce magazynu mody, masz na sobie ciuch od najlepszego projektanta i wyglądasz bajecznie? Czy jesteś na okładce „Time'a", rozczochrana i osłupiała, z podpisem: „Czy to jest twarz potwora?" i „Czy ty jesteś w niebezpieczeństwie?" Zgadnijcie, co mnie się trafiło. Dom, który wynajmowałam - a właściwie chata, dwu-pokojowy domek letniskowy, który łączyła ze światem gruntowa droga i telewizja satelitarna - był na tyle daleko od miasta i głównej szosy, że nawet nie zawracałam sobie głowy ubieraniem się na drogę powrotną. Zresztą i tak bym nie mogła: zapomniałam przygotować sobie ubranie. Bo i po co miałabym to robić, skoro nie planowałam, że się przemienię i pójdę biegać? Nie miałam wyjścia, musiałam wracać na golasa. Czułam się lepiej, kiedy tak szłam naga; w mroźnym powietrzu dostałam gęsiej skórki. Czułam się jakby czystsza. Bardziej wolna. Nie przejmowałam się - nie szłam ścieżką, a tego lasu nie przecinały żadne szlaki turystyczne. Byłam pewna, że nikt mnie nie zobaczy w tej oddalonej od cywilizacji i ukrytej w górach części Lasu Państwowego San Isabel w południowym Kolorado. Właśnie tego chciałam.

4 Chciałam oderwać się od wszystkiego. Minus był taki, że kiedy się oderwałam, coraz mniej łączyło mnie ze światem ludzi. Nie miałam zbyt wielu powodów, żeby pozostawać w ludzkim ciele. Gdybym się martwiła, że ktoś zobaczy mnie nago, pewnie w ogóle bym się nie przemieniła. Pełnia księżyca nie jest jedyną porą, kiedy likantropy mogą zmieniać postać; możemy się przemieniać, kiedy nam się podoba. Słyszałam o wilkołakach, które zmieniały się w wilki, pędziły do lasu i nigdy nie wracały. Nie chciałam, żeby mnie się coś takiego przydarzyło. Ale to się stawało przerażająco łatwe: zmienić się w wilka i popędzić do lasu, niezależnie od fazy księżyca. Miałam pisać książkę. Po tym wszystkim, co się wydarzyło w moim życiu przez ostatnie dwa lata - zaczęłam prowadzić własny program radiowy, przyznałam się na antenie do wilkołactwa i przekonałam ludzi, żeby mi uwierzyli, zeznawałam przed komisją senacką i wzbudziłam 0 wiele większe zainteresowanie mediów, niżbym chciała, choć przecież powinnam była się tego spodziewać - miałam dość materiału na książkę, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wspomnienia czy coś w tym rodzaju. W każdym razie duże wydawnictwo uznało, że mam dość materiału, i zaproponowało mi dość pieniędzy, żebym mogła sobie zrobić wolne w radiu i poświęcić się pisaniu. Byłam celebrytką dnia i wszyscy chcieliśmy spieniężyć moją sławę, dopóki trwała. Sprzedanie się brzmiało tak kusząco. Skompilowałam ze dwanaście odcinków audycji Nocna Godzina - Największe Hity. Można je było wyemitować beze mnie, żeby program nie schodził z anteny nawet pod moją nieobecność. Miał utrzymać zainteresowanie słuchaczy, utrzymać moje nazwisko na fali, a może nawet przyciągnąć nowych fanów. Planowałam zrobić coś takiego jak ten gość z książki Walden1 - odciąć się od społeczeństwa, żeby móc skuteczniej myśleć. Uciec od napięć życia, uwolnić się i spokojnie zastanawiać się nad głębokimi filozoficznymi kwestiami, które bez wątpienia zajmą mi umysł, kiedy zacznę pisać swoje arcydzieło. Problem w tym, że można uciec od społeczeństwa 1 nauczyć się być samowystarczalnym, jak zalecał Thoreau. Wypiąć się na wyścig szczurów. Ale nie można uciec od siebie, własnych wątpliwości czy własnego sumienia. Nie wiedziałam nawet, jak zacząć tę książkę. Miałam całe sterty nabazgrolonych notatek i ani jednej dokończonej strony. Na papierze wszystko brzmiało tak niewiarygodnie. Ale serio, od czego miałam 1 Henry David Thoreau, Walden, czyli życie w lesie. Thoreau opisuje w książce 2 lata, 2 miesiące i 2 dni, jakie spędził nad stawem Walden w zupełnej dziczy. Książka stała się sztandarowym manifestem krytyków cywilizacji i postępu (przyp. tłum.).

5 zacząć? Od „urodziłam się..." i szczegółowego opisu dwudziestu lut absolutnie nieciekawego życia? Czy zacząć od ataku, który uczynił mnie wilkołakiem? Tamta noc była strasznie skomplikowana i wydawała się bardzo drastycznym początkiem czegoś, co ostatecznie miało być optymistyczną opowieścią. Mam zacząć od przesłuchań w senacie? Ale w takim razie jak wyjaśnię cały ten pasztet, przez który się tam znalazłam? Rozbierałam się więc do naga, zmieniałam w wilka i ganiałam po lesie, żeby uniknąć tego pytania. I choć z całych sił próbowałam się trzymać swojej ludzkiej natury, tak było łatwiej. Najbliższym skupiskiem ludzkim, które można by uznać za miasto, był Walsenburg oddalony od mojej chaty o jakieś pięćdziesiąt kilometrów, i w zasadzie trudno byłoby o nim dużo więcej powiedzieć. Miejsce praktycznie przestało się rozwijać już w latach sześćdziesiątych. Główną ulicą była stanowa szosa biegnąca na przestrzał i tuż za miastem łącząca się z międzystanówką. Wzdłuż niej stały staromodne ceglane budynki. Wiele z nich miało jeszcze pierwotne szyldy rodzinnych przedsiębiorstw, sklepów żelaznych, barów i tym podobnych przybytków. Niektóre okna i drzwi zabito deskami. Pomnik stojący naprzeciwko budynku sądu okręgowego składał hołd górnikom, którzy zasiedlili ten region. Od południowego zachodu widać było Spanish Peaks - bliźniacze szczyty wznoszące się jakieś dwa tysiące metrów nad równiną. Wokół nich rozciągały się ogromne połacie dzikiego, odludnego lasu. Następnego popołudnia pojechałam do miasta, żeby spotkać się z moim prawnikiem, Benem O'Tarrellem, w barze przy autostradzie. Nie chciał się zapuszczać w dzicz Kolorado dalej niż do Walsenburga. Zauważyłam jego samochód zaparkowany przy drodze i stanęłam za nim. Ben zajął boks niedaleko drzwi. Jadł już hamburgera i frytki. Ten facet nigdy się nie bawił w ceremonie. - Cześć. - Zajęłam miejsce naprzeciw. Sięgnął po coś, co leżało na siedzeniu obok niego, i rzucił to na laminowany blat przed moim nosem: stosik poczty adresowanej do mnie, przekazanej na jego ręce. Starałam się przepuszczać przez niego tyle kontaktów, ile się dało. Podobało mi się, że służy mi jako filtr. To była część planu „Walden". Było tam kilka czasopism, trochę nieokreślonych kopert, wnioski o karty kredytowe. Zaczęłam je przeglądać. - U mnie wszystko dobrze, dzięki. A co u ciebie? -rzuciłam cierpko. Ben był po trzydziestce i nie przywiązywał wielkiej wagi do wyglądu. Zawsze sprawiał wrażenie, jakby się golił poprzedniego dnia, a kasztanowate włosy miał wiecznie rozczochrane. Nosił szarą marynarkę od garnituru, ale kołnierzyk koszuli miał rozpięty i nigdzie nie było widać śladu krawata.

6 Widziałam, że zaciska zęby, choć udawał, że się uśmiecha. - Owszem, jechałem do ciebie taki kawał, ale nie spodziewaj się, że będę miły. - Nawet nie śmiałam o tym marzyć. Zamówiłam u kelnerki napój gazowany i hamburgera, a tymczasem Ben położył na stole aktówkę i wyciągnął z niej pliki dokumentów. Potrzebował mojego podpisu w milionie różnych miejsc. Ale to miało swoje dobre strony: te wszystkie papiery oznaczały, że jestem beneficjentką kilku hojnych, pozasądowych ugód, wiążących się z fiaskiem, jakim okazała się moja wycieczka do Waszyngtonu zeszłej jesieni. Kto by pomyślał, że bycie porwaną i wystawioną na pośmiewisko w telewizji może się okazać tak lukratywne? Musiałam też podpisać zeznania w dwóch sprawach kryminalnych. Przyznaję, że to było przyjemne. - Dostajesz dwadzieścia procent - powiedziałam. -Powinieneś skakać z radości. - Jeszcze ciągle nie zdecydowałem, czy reprezentowanie pierwszej na świecie celebrytki wilkołaka jest tego warte. Dostajesz bardzo dziwne telefony, wiesz o tym? - A jak myślisz, dlaczego podaję ludziom twój numer, a nie mój? Odebrał ode mnie dokumenty, sprawdził je jeszcze raz, złożył razem i schował do aktówki. - Masz szczęście, że jestem takim miłym facetem. - Mój bohater. - Oparłam podbródek na dłoniach i zatrzepotałam rzęsami. Jego parsknięcie powiedziało mi, jak poważnie mnie traktuje. Uśmiechnęłam się szerzej. - Jeszcze jedno - odezwał się, wciąż przekładając papiery w teczce i unikając patrzenia na mnie. - Dzwonił twój wydawca. Chce wiedzieć, jak ci idzie z książką. Formalnie miałam podpisaną umowę. Formalnie miałam termin. Nie powinnam musieć się martwić o takie rzeczy, kiedy próbowałam udowodnić samej sobie, że jestem samowystarczalna, żyjąc prostym życiem na łonie natury. - Idzie, idzie, poszła - mruknęłam. Złożył dłonie na blacie. - Jest chociaż połowa? Jedna czwarta? Wbiłam wzrok w punkt na najdalszej ścianie i zacisnęłam usta. - Powiedz mi, że chociaż zaczęłaś. Westchnęłam. - Myślę o tym, naprawdę. - Wiesz, że w twojej sytuacji rozsądnie byłoby wynająć ghostwritera. Albo przynajmniej znaleźć współautora. Ludzie robią to bez przerwy. - Nie. Robiłam specjalizację z angielskiego. Powinnam być w stanie sklecić kilka zdań. - Kitty...

7 Zamknęłam oczy i uciszyłam go niecierpliwym gestem. Nie mówił mi niczego, czego sama bym nie wiedziała. - Popracuję nad nią. Chcę nad nią pracować. Sklecę coś, co będziesz mógł im pokazać, żeby byli zadowoleni. Wyraz jego twarzy nie do końca można było nazwać uśmiechem. - Okej. Wyprostowałam się i zaczęłam udawać, że nie rozmawialiśmy o książce, której nie pisałam. - Zrobiłeś coś z tą pindą? Oderwał oczy od jedzenia i posłał mi wściekłe spojrzenie. - Nie ma podstaw, żeby ją pozwać. Żadnego naruszenia praw autorskich, znaku firmowego, nic. - Przecież ona ukradła mi program! Pinda. Nazywała siebie Ariel, Kapłanka Nocy, i jakieś trzy miesiące temu zaczęła prowadzić radiową audycję 0nadnaturalnych sprawach. Zupełnie jak ja. Kiedyś. - Ukradła pomysł - powiedział spokojnie Ben. - I nic poza tym. To się zdarza bez przerwy. Dobrze wiesz, że jeśli jakaś sieć puszcza serial medyczny, który jest hitem, w następnym sezonie wszystkie sieci puszczają seriale medyczne, bo uważają, że widzowie tego chcą. Nie da się pozwać za coś takiego. To musiało się stać wcześniej czy później. - Ale ona jest okropna. Jej program to stek sensacyjnych bzdur! - Więc rób to lepiej - odparł. - Wróć na antenę. Pobij ją w notowaniach. To jedyne, co możesz zrobić. - Nie mogę. Potrzebuję trochę wolnego. - Oklapłam 1oparłam się o ściankę boksu. Przez chwilę bełtał frytką keczup na talerzu. - Z punktu widzenia słuchacza to wygląda jak rezygnacja. Odwróciłam oczy. Porównywałam się do Thoreau, bo w jego wydaniu ucieczka do lasu wydawała się taka szlachetna. Mimo wszystko była to ucieczka. Ben mówił dalej. - Im dłużej cię nie ma, tym bardziej wygląda na to, że ludzie z Waszyngtonu, chcący cię udupić, wygrali. - Masz rację - odparłam cicho. - Wiem, że masz rację. Ale po prostu nie przychodzi mi do głowy nic, o czym mogłabym mówić. - Więc na jakiej podstawie sądzisz, że zdołasz napisać książkę?

8 Ben stanowczo miał za dużo racji jak na jeden dzień. Nie odpowiedziałam, a on nie naciskał. Pozwolił mi zapłacić rachunek. Wyszliśmy na ulicę. - Jedziesz prosto do Denver? - spytałam. - Nie. Jadę do Farmington spotkać się z Cormakiem. Chce, żebym mu pomógł przy robocie. Robota. W przypadku Cormaca oznaczało to coś paskudnego. Polował na wilkołaki - tylko te, które sprawiały kłopoty, jak mnie zapewniał - i od czasu do czasu trafił na boku jakiegoś wampira. Tylko dlatego, że mógł. Farmington w Nowym Meksyku leżało kolejne trzysta kilometrów na południowy zachód stąd. - Dla mnie przyjechałeś tylko do Walsenburga, ale dla Cormaca pojedziesz do Farmington? - Cormac to rodzina - odparł. Wciąż nie miałam wszystkich danych na ten temat i często zadawałam sobie pytanie, jak to się stało, że wplątałam się w znajomość z tymi dwoma. Poznałam Bena, kiedy Cormac go do mnie skierował. I co mi odbiło, żeby przyjmować porady na temat prawników od łowcy wilkołaków? Nie mogłam narzekać: obydwaj wyciągali mnie z kłopotów przy niejednej okazji. Ben chyba nie miał żadnego moralnego dylematu w związku z tym, że jego klientami są jednocześnie wilkołak i łowca. Ale czy prawnicy w ogóle byli zdolni do moralnych dylematów? - Uważaj na siebie - powiedziałam. - Spokojnie - odparł z uśmiechem. - Ja tylko prowadzę samochód i wyciągam go z aresztu za kaucją. To on lubi żyć niebezpiecznie. Otworzył drzwiczki granatowego sedana, rzucił aktówkę na przedni fotel pasażera i usiadł za kierownicą. Machając do mnie, odbił od krawężnika i wyjechał na szosę. Wracając do chaty, zatrzymałam się w jeszcze mniejszym miasteczku o nazwie Clay, populacji - trzysta dwadzieścia, wysokości - dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt pięć metrów nad poziomem morza. Pyszniło się stacją benzynową ze sklepem wielobranżowym na doczepkę, pensjonatem typu bed and breakfast, podrzędnym sklepem ze sprzętem turystycznym, stuletnim kamiennym kościołem - i niczym więcej. W wielobranżowym Clay Country Storę sprzedawali najlepsze domowe ciastka czekoladowe po tej stronie Wielkiego Działu Wodnego. Nie mogłam się oprzeć pokusie. Sznurek dzwonków wiszących na klamce zabrzęczał, kiedy weszłam. Facet za kasą spojrzał na mnie, zmarszczył brwi i sięgnął pod ladę. Wyciągnął strzelbę. Nie mówiąc ani słowa, wycelował we mnie. Tak, miejscowi mnie znali. Dzięki Internetowi i całodobowym stacjom informacyjnym nie mogłam być anonimowa nawet na takim zadupiu. Uniosłam ręce i szłam dalej.

9 - Cześć, Joe. Chcę tylko mleko i ciastka i już mnie nie ma. - Kitty? To ty? - Głowa kobiety wychynęła zza rzędu półek pełnych butelek oleju samochodowego i skrobaczek do szyb. Była mniej więcej w wieku Joego, czyli po pięćdziesiątce. Siwiejące włosy ściągnęła w kucyk, który wiecznie podskakiwał. I gdzie Joe krzywo patrzył, tam jej oczy się rozjaśniały. - Cześć, Alice - odparłam z uśmiechem. - Joe, odłóż to, ile razy mam ci mówić? - Nie mogę ryzykować - powiedział. Zignorowałam go. Niektórych bitew nie da się wygrać. Za pierwszym razem, kiedy to zrobił - gdy weszłam do sklepu i rozpoznał mnie jako wilkołaka z telewizji - byłam strasznie dumna, że nie spanikowałam. Stanęłam tylko z podniesionymi rękami i spytałam: „Masz w tym srebrne kule?" Spojrzał na mnie, potem na strzelbę i zmarszczył ze złością brwi. Kiedy przyszłam następnym razem, oświadczył: „Dzisiaj mam srebrne". Obeszłam półki do miejsca, gdzie była Alice i gdzie Joe i jego strzelba nie mogliby mnie tak łatwo namierzyć. - Przepraszam - powiedziała Alice. Ustawiała na półce puszki zupy. - Któregoś dnia mu to schowam. Gdybyś się zapowiedziała telefonicznie, wymyśliłabym mu coś do roboty, żeby się go stąd pozbyć. - Nie przejmuj się. Dopóki nie zrobię czegoś groźnego, nic mi nie będzie, prawda? - Nie żebym była przyzwyczajona do tego, że ludzie patrzą na mnie, wesołą blondynkę przed trzydziestką, i myślą: krwiożerczy wilkołak. Przewróciła oczami. - A co ty byś mogła zrobić groźnego? Przysięgam, ten facet żyje we własnym małym świecie. Tak, w świecie, w którym właściciele sklepów trzymają giwery pod ladą, a ich żony ustawiają na kasie rządek uzdrawiających kryształów. Miała też krzyżyk przybity nad drzwiami wejściowymi i więcej kryształów zawieszonych w oknach.Każde z nich miało własne środki ochrony. Nie odkryłam jeszcze, czy moje wilkołactwo naprawdę nie przeszkadza niektórym ludziom, czy po prostu w to nie wierzą. Podejrzewałam, że tak właśnie jest z Alice. Tak jak moja mama, traktowała to trochę jak dziwaczny klub, do którego wstąpiłam. Po pełni księżyca zadawała mi pytania w rodzaju: „Dobrze się bawiłaś, kochanie?" Kiedy przez całe życie się w coś nie wierzy, trudno to potem przeskoczyć. - Jakim cudem ciągle jesteście małżeństwem? Spojrzała na mnie z ukosa, uśmiechnęła się cierpko i nie odpowiedziała. Ale oczy jej błyszczały. No dobra, nie miałam zamiaru ciągnąć tematu.

10 Alice nabiła na kasę moje zakupy, a Joe dalej się gapił znad swojej strzelby. Musiałam myśleć o sobie jako o ambasadorze dobrej woli - nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, nie rzucać drwiących uwag. Próbowałam mu pokazać, że chociaż jestem potworem, to nie jestem... cóż, potworem. Zapłaciłam i Alice podała mi brązową papierową torbę. - Dzięki - powiedziałam. - Nie ma za co. I dzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebować. Moja nonszalancja miała swoje granice. Nie byłam w stanie odwrócić się plecami do Joego i jego strzelby, więc podeszłam tyłem do drzwi, sięgnęłam za siebie, żeby je otworzyć, i wymknęłam się na dwór przy akompaniamencie dzwonków. Drzwi zamykały się za mną, kiedy usłyszałam głos Alice: - Joe, na miłość boską, odłóż to wreszcie! O tak, życie w małej górskiej społeczności. Nie ma nic piękniejszego. Rozdział 2 Frontowa połowa mojej chaty mieściła salon i kuchnię, a sypialnia i łazienka znajdowały się z tyłu. Obie części oddzielała tylko półścianka, dzięki czemu cały dom miał dostęp do jedynego źródła ciepła: opalanego drewnem piecyka w salonie. Podgrzewacz do wody działał na propan, wszystko inne było zasilane elektrycznością. Podtrzymywałam ogień w piecyku, żeby zima nie weszła mi do domu. Na tej wysokości nie było zbyt dużo śniegu, ale i tak było cholernie zimno, szczególnie w nocy. W salonie znajdowało się także moje biurko, czy raczej niewielki stół, na którym leżał laptop i kilka książek: słownik, zmiętolony egzemplarz dzieła Thoreau. Pod stolikiem upchnęłam dwa pudła z kolejną porcją książek i zestawem płyt CD. Całe swoje dorosłe życie pracowałam w radiu -musiałam mieć coś do psucia ciszy. Biurko stało pod dużym oknem wychodzącym na werandę i polanę, na której stawiałam samochód. Dalej już tylko las i brązowa ziemia wspinały się w górę po zboczu, ku błękitnemu niebu. Spędziłam wiele godzin, siedząc przy biurku i gapiąc się za okno na ten widok. Powinnam się przynajmniej wysilić i znaleźć jakieś miejsce z piękną górską panoramą, która zajmowałaby mnie podczas długich okresów bezczynności.

11 Kiedy zapadł zmrok, pogłębiając kolor nieba do nasyconego odcienia granatu, stopniowo przechodzącego w ciemność, wiedziałam, że zmarnowałam kolejny dzień i nie napisałam ani jednego sensownego słowa. Ale była sobota i miałam inne rozrywki. Bardzo późno, blisko północy, włączyłam radio. Pora na Ariel, Kapłankę Nocy. Skuliłam się na kanapie z puchatą poduszką i piwem. Strona główna internetowej witryny Ariel, Kapłanki Nocy była czarna, z malinowymi literami i wielkim zdjęciem autorki. Ariel wydawała się dość młoda, może w moim wieku, czyli około dwudziestu pięciu lat. Miała bladą skórę, cerę gładką jak porcelanowa lalka, ufarbowane na czarno włosy spływające bujnymi lokami na ramiona i plecy i obwiedzione czarną kredką błękitne oczy. Tak błękitne, że to musiały być soczewki. Wyglądała, jakby siedziała w studiu radiowym, ale z jakiegoś powodu stół przed nią był nakryty czerwonym aksamitem. Sugestywnie udrapowana na tymże aksamicie, w czarnej, satynowej sukni odsłaniającej spory kawał dekoltu, przechylała się do mikrofonu, jakby zamierzała go wylizać. Na szyi miała pentagram na łańcuszku, srebrne anchy w uszach i kryształowy kolczyk w nosie. W czterech rogach ekranu łopotały skrzydłami animowane nietoperze. A gdyby tego jeszcze było mało, żeby doprowadzić mnie do szału, piosenką przewodnią jej programu było Bela Lugosi's Dead zespołu Bauhaus. Po kilku taktach na antenie pojawiała się gospodyni we własnej osobie. Jej głos był niski i seksowny, każda femme fatale z film noir mogłaby jej pozazdrościć. - Pozdrawiam was, moi towarzysze podróży po mroku. Pora odsunąć zasłonę między światami. Pozwólcie, żebym ja, Ariel, Kapłanka Nocy, była waszą przewodniczką, kiedy będziemy badać sekrety, tajemnice i ciemne zakamarki tego, co nieznane. Och, dajcież spokój. - Wampiry - mówiła dalej, przeciągając słowo i wypowiadając je z udawanym brytyjskim akcentem. - Czy są ofiarami choroby, jak chcieliby nas przekonać niektórzy tak zwani eksperci? Czy może zostali wybrani, by służyć jako nieśmiertelni ambasadorzy przeszłości? Czy ich nieśmiertelność jest tylko anomalią biologiczną, czy też mistycznym powołaniem? Jest ze mną w studiu bardzo wyjątkowy gość. Zgodził się opuścić swój azyl, by z nami dziś porozmawiać. Gustaf jest wampirycznym mistrzem jednego z dużych amerykańskich miast. Prosiłby nie mówić którego, gdyż nie chce się narażać na niebezpieczeństwo. Przecież to oczywiste, że nie powie, które to miasto. Wydęłam lekko wargi. Ja nigdy nie miałam w swoim programie wampirycznego mistrza. Jeśli ten Gustaf rzeczywiście był mistrzem. I wampirem.

12 - Gustafie, dziękuję, że jesteś tu dziś z nami. - Cała przyjemność po mojej stronie. - Gustaf miał niski, melodyjny głos. Sprawiał wrażenie, jakby lada chwila miał wybuchnąć śmiechem z jakiegoś żartu, którym się nie podzieli. Brzmiał bardzo tajemniczo. - Hm, no jasne - zamruczała Ariel. - Powiedz, Gustafie, kiedy zostałeś wampirem? - W roku 1438. To stało się w tej części Europy, którą dziś ludzie nazywają Holandią. Bardzo dobry czas i doskonałe miejsce do życia. Handel, sztuka, muzyka... tyle się działo. Byłem młodym człowiekiem, pełnym pomysłów na przyszłość, pełnym radości. Aż spotkałem... ją. Ach, ona. Standardowa mroczna dama, nieodzowna do nocnych sprawek. Była cudowna, bardziej inteligentna i światowa niż jakakolwiek inna znana mu kobieta. Bardziej genialna, bardziej atrakcyjna, bardziej wszystko. Zwaliła go z nóg, bla, bla, bla, i oto on, sześćset lat później, a przez cały ten czas prowadzili ze sobą grę miłości i nienawiści, żywcem zaczerpniętą z taniego romansidła. Była to całkiem niezła opowieść, pełna grozy i suspensu. Siedząc sama w leśnej chacie, przy piecyku na drewno, z wiatrem szumiącym między sosnami za oknem, powinnam się trząść jak osika. Chętnie nastraszyłabym Ariel na serio. To podsunęło mi pomysł. Naprawdę fatalny pomysł. Wzięłam komórkę ze stolika. Wybrałam numer, który denerwujący głos Ariel wyrył mi w pamięci. - Studio programu Ariel, Kapłanki Nocy - powiedział jakiś mężczyzna. Zwyczajny, zupełnie nietajemniczy. - Dobry wieczór - odparłam. Boże, to nie był sygnał zajętej linii. Rozmawiałam z kimś. Czyżbym naprawdę miała trafić na antenę? - Możesz mi powiedzieć, jak masz na imię i skąd dzwonisz? Cholera, nie przemyślałam tego. - Eee, tak, jestem... Sue. I dzwonię z... Albuquerque. - I o czym chcesz mówić? O czym to ja chciałam mówić? Miałam pustkę w mózgu. Czy to samo się działo, kiedy ludzie dzwonili do mojego programu? Moja niewyparzona gęba przejęła inicjatywę. - Chciałabym porozmawiać z Ariel o strachu - powiedziałam. - Boisz się wampirów? - spytał mężczyzna. - Pewnie. - W porządku, w takim razie wyłącz radio, bardzo proszę, i poczekaj chwilę.

13 Dupa. Dwie dupy. Wyłączyłam radio. Zamiast muzyczki puścili mi w słuchawce program Ariel, żebym niczego nie straciła. Gustaf mówił o tym, jak to wampiryzm siłą rzeczy nobilituje dotkniętych nim ludzi. - Wampir zaczyna się czuć pewnego rodzaju opiekunem ludzkości. Oczywiście my, wampiry, jesteśmy potężniejszymi istotami. Ale od was, ludzi, zależy nasze przetrwanie. Tak jak człowiek nauczył się, że nie może bez konsekwencji wycinać lasów deszczowych czy niszczyć oceanów, tak też my nie możemy bezkarnie zdominować ludzi. Co z pewnością bylibyśmy w stanie zrobić, gdybyśmy nie byli tak świadomi. Więc ludzie byli tylko stadem zagrożonych małp? Czy Ink? Nie, wampiry nigdy nie byłyby w stanie przejąć rządów nad światem, bo przy takim ego były stanowczo zbyt zajęte własnymi tyłkami. Wreszcie Ariel wygłosiła zdanie, na które czekałam: - No dobrze, drodzy słuchacze, otwieram linię telefoniczną. Macie jakieś pytanie do Gustafa, a może chcecie skomentować jego słowa? Oto wasza szansa. Strasznie chciałam, żeby Ariel wpuściła mnie na antenę, ponieważ mogłabym wtedy wyśmiać bzdury, które opowiadał ten facet. Ale przyjęła inną rozmowę. Przemówiła jakaś rozpaczliwie pozbawiona godności kobieta. - Och, Ariel, dziękuję ci, i bardzo dziękuję Gustafowi, że z nami porozmawiał. Nie masz pojęcia, ile to dla mnie znaczy, słyszeć tak starą i mądrą istotę. - No już, już, moja droga, cała przyjemność po mojej stronie - odparł łaskawie Gustaf. - Nie rozumiem, dlaczego wy, wampiry, nie udzielacie się bardziej. Tyle widzieliście, macie takie doświadczenie. Wiele moglibyśmy się od was nauczyć. I myślę, że świat byłby lepszym miejscem, gdyby wampiry mogły nam przewodzić... Ariel weszła jej w słowo. - Więc mówisz, że twoim zdaniem wampiry byłyby dobrymi przywódcami świata? - Oczywiście! Widziały, jak rodzą się i upadają narody. Lepiej niż ktokolwiek inny wiedzą, co się sprawdza, a co nie. Byłyby najlepszymi monarchami. Cudownie. Cholerna rojalistka. Och, ale bym nagadała tej kobiecie, gdyby to była moja audycja... Ariel była irytująco dyplomatyczna. - Słyszę, że wyznajesz tradycyjne wartości. I chyba rozumiem, dlaczego podobają ci się wiecznie młode wampiry.

14 -Skoro świat byłby lepszy, gdyby one rządziły, to dlaczego tego nie robią? Dlaczego nie przejmą władzy? Gustaf roześmiał się, wyraźnie ubawiony w ten swój chłodny, protekcjonalny sposób. - Och, oczywiście moglibyśmy, gdybyśmy chcieli. Ale chyba nie zdajesz sobie sprawy, jak nieśmiała jest większość z nas. Nie lubimy jaskrawych świateł jupiterów. Byłabym się nabrała. - Chciałabym przejść do następnej rozmowy. Cześć, Sue, jesteś na antenie - powiedziała Ariel. Sue... to ja. Rany, udało się. Znów byłam na antenie... w pewnym sensie. Ha. No więc... - Cześć, Ariel. Wielkie dzięki, że przyjęłaś mój telefon. - Znałam tę gadkę. Wiedziałam, co mówić, żeby wyjść na fankę. Słyszałam to setki razy z drugiej strony. -Gustafie, nie wydaje mi się, żeby wszystkie wampiry były tak wrażliwe i miłosierne, jak sugerujesz. Czy są przewodnikami chroniącymi lasy deszczowe, czy raczej pasterzami tuczącymi owce na rzeź? Gustaf sapał przez chwilę. - Każdy wampir był kiedyś istotą ludzką. Najlepsi z nas nigdy nie zapomnieli o swoich korzeniach. Nawet jeśli musieli wysysać te korzenie do sucha... - Ale gdyby najgorszym istotom ludzkim dać moc i nieśmiertelność wampira, co byśmy mieli? Trzecią Rzeszę na wieki. Wiesz, dlaczego moim zdaniem wampiry nie przejęły władzy nad światem? Boże, ależ zadzierałam nosa. Nie cierpiałam, kiedy tacy ludzie dzwonili do mojego programu. Cholerne alfy i omegi. - Dlaczego? - spytała Ariel. - Żeby nie psuć sobie image'u. - Image'u? - powtórzyła Ariel. Była ubawiona, co mnie zdenerwowało. - Właśnie tak. Ta poza, to muskanie piórek, te rozwlekłe historie o miłości i uwodzeniu, kiedy prawda jest taka, że nasz Gustaf pewnie jest tylko jakimś zadurzonym dzieciakiem, który został zrobiony w bambuko. Jeśli te wszystkie żałosne, podstępne gierki o dominację, które mają miejsce w dowolnej grupie, trwają i narastają przez kilka wieków, powstaje banda ludzi tak zajętych głaskaniem własnego ego i polerowaniem swojej reputacji, że nigdy nie znajdą w sobie dość motywacji do przejęcia rządów nad światem. Gustaf przemówi! wyniośle: - Spotkałaś kiedyś wampira?

15 - Znam kilku - odparłam. - I są indywidualnościami, tak jak wszyscy inni. I pewnie to jest prawdziwy powód, dla którego nie przejęli władzy nad światem. Nie mogą się dogadać w żadnej sprawie. Czyż nie mam racji, Gustafie? Wtrąciła się Ariel: - Sue, mam wrażenie, że to wszystko trochę cię złości. Dlaczego? Nie spodziewałam się tego pytania. Szczerze mówiąc, myślałam raczej, że teraz przejdzie już do następnego rozmówcy. Ale nie, ona mnie sondowała, co zmuszało mnie do decyzji: odpowiedzieć na jej pytanie czy je olać? Jak zrobić z niej idiotkę, żeby samej na nią nie wyjść? Nagle do mnie dotarło: nie cierpiałam być po tej stronie radia. Ale teraz już nie mogłam się zatrzymać. - Złości? Nie jestem zła. To nie jest złość, tylko sarkazm. - Pytam serio - powiedziała Ariel, nie odpuszczając. -Nasza ostatnia rozmówczyni praktycznie wielbi wampiry. Dlaczego ty jesteś na nie taka wściekła? Bo siedzę w lesie i to jest wyłącznie moja wina. Bo gdzieś po drodze straciłam kontrolę nad swoim życiem.Mum dość stereotypów - powiedziałam. - Nie podoba mi się, że tylu ludzi się nimi kieruje. - Ale nie boisz się wampirów. Twój gniew nie wynika ze strachu. - Nie, nie wynika ze strachu - odparłam, zła na siebie za niepewność w głosie. Doskonale wiedziałam, jak niebezpieczne potrafią być wampiry, szczególnie kiedy natkniesz się na któregoś z nich sam na sam w ciemnym pokoju. Widziałam to na własne oczy. Wręcz cuchnęły niebezpieczeństwem. A ona tu promowała jednego z nich jak jakiegoś cholernego filantropa. - Czego więc się boisz? Przegranej. Bałam się przegranej. Ona miała program, a ja nie. Powinnam jej zadawać trudne pytania. Zamiast tego powiedziałam tylko: - Niczego się nie boję. I rozłączyłam się. Radio było wyłączone, więc w chacie zapanowała cisza. Kusiło mnie, żeby włączyć odbiornik z powrotem i posłuchać, co Ariel powie o mojej nagłej rejteradzie, a także co Gustaf ma jeszcze do powiedzenia na temat wrodzonej szlachetności wampirów. Rzadki przypływ mądrości nie pozwolił mi tego zrobić. Ariel i Gustaf mogli się nawzajem zagadać na śmierć. Zamachnęłam się, żeby cisnąć telefonem, ale, o dziwo, powstrzymałam się. Byłam zbyt zmęczona, żeby nim rzucać. Ha. Kim ona była, żeby oskarżać mnie o to, że się boję? Była babką, która ma program w radiu, ot co.

16 Nie mogłam spać. Pławiłam się w samozadowoleniu z potężnego ciosu, który zadałam konkurencji. Hm, z potężnego ciosu czy zwykłego głupiego dowcipu? Byłam jak dzieciak, który rzuca kamieniami w nawiedzony dom. Ariel nawet się przeze mnie nie zająknęła. Następnym razem pójdzie mi lepiej. Prawda była taka, że upadłam naprawdę nisko: anonimowe telefony, po których przychodziły ataki bezsenności. Biegać. Pozwól mi pobiegać. Niepokój przerodził się w potrzebę. Wilczyca nie spała i nie chciała się uciszyć. Chodźmy, chodźmy... Nie. Ostatnim razem też tak było: nie mogłam spać, a nocny las wzywał. Wiedziałam, że bieganie na czterech łapach przez parę godzin wykończy mnie do tego stopnia, że zasnę jak kamień. No i obudziłam się goła w lesie, wściekła na siebie, że do tego dopuściłam. To ja tu rządziłam, do cholery, a nie druga strona mojej natury. Położyłam się w spodniach od dresu i koszulce na ramiączkach. Powietrze było suche od żaru i przesiąknięte zapachem popiołu z piecyka. Nie było mi zimno, ale opatuliłam się w koce, owijając się w nie po samą szyję. Naciągnęłam poduszkę na głowę. Musiałam zasnąć. I może nawet udało mi się na minutę czy dwie. Może nawet śniłam, ale nie pamiętałam o czym. Pamiętałam tylko, że szamotałam się w wacie, usiłowałam wydrapać sobie drogę spośród gąszczu włókien, bo coś było nie tak, jakiś zapach w powietrzu, nieokreślony dźwięk, który nie miał racji bytu. Powinnam słyszeć tylko wiatr w koronach drzew, od czasu do czasu trzask suchego drewna w piecyku, ale do moich uszu dobiegło coś innego... szeleszczące liście, kroki. Śniłam o skokach wilczycy, biegnącej po suchych liściach w lesie. Poluje i jest w tym bardzo dobra. Prawie włazi na królika, zanim ten rzuca się do ucieczki. Ma czas przebiec tylko krok, zanim ona dopada go, gryzie, a królik wydaje śmiertelny krzyk... Krzyk królika był strasznym, piskliwym, wykręcającym wnętrzności, przypominającym gwizd czajnika skrzeczeniem; ten dźwięk nie miał prawa się wydobyć z tak uroczego, puchatego stworzonka. Poderwałam się z łomoczącym sercem, cała w nerwach. Hałas trwał ledwie sekundę, potem zapanowała cisza. Dobiegł tuż spod moich drzwi. Wstrzymałam oddech i nasłuchiwałam: wiatr wśród drzew, syk głowni w piecyku. Odrzuciłam koce i wstałam z łóżka.

17 Stąpając boso, cicho po drewnianej podłodze, przeszłam do pokoju od frontu. Moje serce nie chciało zwolnić. Może będziemy musiały uciekać, może będziemy musiały walczyć. Zwinęłam palce, czując zaczątki pazurów. Gdybym musiała, mogłam się przemienić w wilczycę. Mogłam walczyć. Przez chwilę patrzyłam w okno, czekając na jakieś poruszenie, cień. Widziałam tylko drzewa po drugiej stronie polany, ciemne kształty obrzeżone srebrnym światłem księżyca. Zrobiłam powolny wdech, mając nadzieję, że wywącham niebezpieczeństwo, ale zapach piecyka zdominował powietrze w pomieszczeniu. Dotknęłam klamki u drzwi. Powinnam odwlec to do rana. Należało poczekać na światło słońca, na bezpieczeństwo. Ale coś krzyknęło na mojej werandzie. Może mi się przyśniło. Otworzyłam drzwi. No i był tam, rozciągnięty przede mną. Uderzył mnie odór krwi i żółci. Śmierdział, jakby został wypatroszony. Królik leżał jak długi, z głową odgiętą do tyłu, z futerkiem na gardle i brzuchu - ciemnym, posklejanym i porwanym. Ale sądząc po zapachu, powinien leżeć w kałuży krwi. W ogóle nie pachniał jak królik - czułam tylko flaki i śmierć. Nos mnie swędział, nozdrza drżały. Ja - wilczyca -czułam krew, tę gęstą, z samego wnętrza zwierzęcia, które umarło od głębokich ran. Wiedziałam, jaki to zapach, bo sama zadawałam królikom takie rany. Krew była tutaj, tyle że nie przy króliku. Otworzyłam drzwi odrobinę szerzej i spojrzałam na nie. Ktoś krwią namalował na nich krzyż. Rozdział 3 Nie wróciłam do łóżka. Zamiast tego dorzuciłam kilka polan do piecyka, pogrzebałam w ogniu, aż buchnęło gorącem, opatuliłam się kocem i zwinęłam w kłębek na kanapie. Nie wiedziałam, co martwiło mnie bardziej: to, że ktoś wymalował mi krwią krzyż na drzwiach, czy to, że nie miałam pojęcia, kto to zrobił. Po przedśmiertnym krzyku królika niczego nie widziałam ani nie słyszałam. Nie poczułam nawet śladu zapachu miętówki. Co więcej, nie pamiętałam, czy krzyk królika tylko mi się przyśnił, czy słyszałam go naprawdę. Czy był rzeczywisty i przedarł się do mojego snu, czy wymyśliła go moja podświadomość. Tak czy inaczej, wyglądało na to, że ktoś zabił królika, wysmarował krwią drzwi, a potem zniknął.

18 Gdy tylko zrobiło się jasno, zadzwoniłam na policję. Dwie godziny później siedziałam po turecku na werandzie - na samym końcu, aby być jak najdalej od truchła - i obserwowałam szeryfa okręgowego i jednego z jego zastępców, którzy dokonywali oględzin drzwi, werandy, martwego królika i podjazdu. Szeryf Avery Marks był mężczyzną w średnim wieku i wyglądał na zmęczonego. Miał przerzedzone brązowe włosy, świeży mundur, a na nim wielką kurtkę z futrzanym kapturem. Jego czynności polegały na staniu na werandzie i przyglądaniu się przez pięć minut drzwiom, następnie na przykucnięciu przy króliku i wpatrywaniu się w niego przez kolejne pięć minut, w końcu na staniu na ziemi z rękami na biodrach i patrzeniu na całokształt przez około dziesięciu minut. Jego zastępca, brodaty facet po trzydziestce, chodził wokół chaty i po polanie przed nią, gapił się na ziemię, robił zdjęcia i pisał coś w notesie. - Niczego pani nie słyszała? - spytał Marks po raz trzeci. - Wydawało mi się, że usłyszałam pisk królika - odparłam. - Ale jeszcze spałam. Albo byłam w półśnie. Dokładnie nie pamiętam. - Mówi pani, że nie pamięta, czy coś słyszała? - Wydawał się sfrustrowany moimi odpowiedziami i nie dziwiłam mu się. - Wydawało mi się, że coś słyszałam. - Która to była godzina, mniej więcej? - Nie wiem. Nie patrzyłam na zegarek. Pokiwał mądrze głową. Nie mam pojęcia, jaką informację mogła mu dać moja odpowiedź. - Na moje oko wygląda to na jakiś głupi kawał -stwierdził. Kawał? Nie był śmieszny. Ani trochę. - Czy ktoś stąd mógłby uznać coś takiego za śmieszne? - Pani Norville, przykro mi o tym mówić, ale jest pani na tyle znana, że może pani być obiektem tego rodzaju wybryków. Doprawdy? - W takim razie co ma pan zamiar z tym zrobić? - Proszę mieć otwarte oczy. Jeśli zobaczy pani coś podejrzanego, kogoś, kto się tu kręci, proszę dać mi znać. - Ma pan zamiar zrobić cokolwiek?

19 Zmarszczył brwi i zmierzył mnie protekcjonalnym spojrzeniem, jakie eksperci rezerwują dla nieoświeconych. - Popytam w okolicy, posprawdzam parę rzeczy. To jest mała społeczność. Coś w końcu wyjdzie na jaw. - Odwrócił się w stronę swojego sumiennego zastępcy. - Hej, Ted, tylko na pewno zrób zdjęcia tych śladów opon. - Wskazywał na odciski wychodzące spod kół mojego samochodu. Facet nie napawał mnie nadzieją. - Jak... jak mam to posprzątać? - spytałam. Chwała Bogu, że była zima. Smród nie stał się jeszcze nieznośny i nie było much. Wzruszył ramionami. - Zmyć wężem? Pochować królika? Czułam się, jakbym gadała ze ścianą. W domu zadzwoniła komórka; słyszałam ją z werandy. - Przepraszam, powinnam odebrać. - Proszę to zrobić. Dam pani znać, jak się czegoś dowiem. Marks i jego zastępca ruszyli do samochodu, zostawiając mnie samą z tą jatką. Kiedy zniknęli, poczułam dziwną ulgę. Ominęłam królika, przeszłam przez drzwi, nie dotykając krwi, i wzięłam telefon. Identyfikacja numeru wskazywała, że to mama. Jej cotygodniowy telefon. Mogła wybrać bardziej odpowiedni moment. Ale, o dziwo, zdałam sobie nagle sprawę, że bardzo chcę ją usłyszeć. - Cześć - powiedziałam. Mój głos brzmiał płaczliwie. Mama pewnie pozna, że coś jest nie tak. - Cześć Kitty. Tu mama. Jak się masz? Gdybym jej powiedziała, co się wydarzyło, byłaby przerażona. Potem upierałaby się, żebym przyjechała pomieszkać z nią i tatą, gdzie byłabym bezpieczna. A przecież nie mogłam tego zrobić. Miesiąc temu musiałam się tłumaczyć milion razy, dlaczego nie przyjadę na Boże Narodzenie. Nie miałam wyboru: wataha z Denver mnie wygnała. Gdybym wróciła, a oni by się o tym dowiedzieli, mogłabym mieć problem z ponownym wyjazdem. Nie bez kłótni. Wielkiej walki. A mama ciągle mi truła. - Mieszkamy w Aurorze - powiedziała. - Aurora to nie Denver, na pewno by zrozumieli. Właściwie miała rację, Aurora to przedmieścia, ale w pojęciu watahy wszystko w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów liczyło się jako Denver. Muszę się postarać, żeby rozmowa była krótka. Bez wielu kłamstw. Cholera. - Bywało lepiej. - Co się dzieje?

20 - Książka nie idzie mi tak dobrze, jak bym chciała. Zaczynam myśleć, że ten przyjazd tutaj, ta ucieczka od wszystkiego, mogły być błędem. - Jeśli potrzebujesz dachu nad głową, zawsze możesz zostać u nas, jak długo zechcesz. Znowu się zaczyna. - Nie, nie trzeba. Może po prostu mam zły dzień. Zły tydzień? Miesiąc? - A jak tam inne sprawy? Jeździłaś na nartach? Nie miałam absolutnie nic do powiedzenia. A przynajmniej nic, o czym mogłabym rozmawiać, nie wpadając w histerię. - Nie, właściwie nawet nie myślałam o nartach. Wszystko jest w porządku, naprawdę. A co słychać u ciebie? Jak tam wszyscy? Mama zaczęła powtarzać plotki. O wszystkich, włączając w to ją, tatę, moją starszą siostrę Cheryl, jej męża i dwójkę ich dzieci, modelową rodzinę z przedmieścia. Tematy dotyczyły polityki biurowej, osiągnięć w tenisie, pierwszych kroków, pierwszych słów, kto gdzie poszedł na kolację, którzy z kuzynostwa wpakowali się w jakie kłopoty i kto z ciotecznych babć i stryjecznych dziadków trafił do szpitala. Nigdy nie mogłam dojść do końca, kto jest kim. Ale brzmiało to zwyczajnie, a mama wydawała się szczęśliwa, więc mój strach trochę zbladł. Dzięki niej nie traciłam kontaktu z rzeczywistością, stąpałam po ziemi. Może i wyemigrowałam do lasu, ale ciągle miałam rodzinę, a mama dzwoniła jak w zegarku, co niedzielę. Skończyła rozmowę, wymuszając na mnie obietnicę, że będę na siebie uważać i zadzwonię, gdybym czegokolwiek potrzebowała. Obiecałam, jak co tydzień. Nieważne, w jakich byłam tarapatach i co zostało wybebeszone na mojej werandzie - wszystko było jak zwykle. Po tej rozmowie poczułam się trochę bardziej na siłach, żeby poradzić sobie z sytuacją. Zmyć, powiedział szeryf Marks. Poszłam po wiadro wody i szczotkę. I worek na śmieci. Przez kilka następnych nocy w ogóle nie spałam. Nasłuchiwałam kroków, odgłosów kolejnego zwierzęcia zarzynanego pod frontowymi drzwiami. Niepokój mnie dobijał. Ludzka cywilizacja z dnia na dzień stawała się coraz mniej atrakcyjna. W ciągu dnia już nawet nie próbowałam wypocić choćby kilku stron wspomnień. Nawet nie włączałam komputera. Siedziałam na kanapie i gapiłam się przez okno na las. Mogłabym tam pójść i już nigdy nie wrócić. To byłoby takie łatwe. W środku kolejnej bezsennej nocy coś usłyszałam. Usiadłam z łomoczącym sercem, zastanawiając się, co się dzieje i jak mam zareagować. Ale to nie były kroki na werandzie. Nic nie krzyczało. Usłyszałam

21 chrzęst żwiru, dźwięk pojazdu toczącego się po drodze prowadzącej do chaty. Poczułam ucisk w gardle, miałam ochotę warknąć. Ktoś naruszał moje terytorium. Wstałam i wyjrzałam przez okno. Na polanę wpadł jeep, o wiele za szybko; gdy hamował, lekko go zarzuciło. Moje ramiona spięły się, palce podwinęły, chcąc się zmienić w pazury. Podeszłam do drzwi, otworzyłam je na tyle szeroko, żeby móc stanąć w progu, i spojrzałam gniewnie. Gdyby intruz rzucił mi wyzwanie, mogłam się z nim zmierzyć. Ale znałam tego jeepa i mężczyznę wysiadającego z niego po stronie kierowcy. Był po trzydziestce, z kasztanowatymi włosami i wąsem; miał na sobie skórzaną kurtkę, czarny T-shirt i dżinsy, i rewolwer w kaburze przy pasku. Cormac, łowca wilkołaków. Nigdy nie widziałam go tak spanikowanego. Nawet stąd mogłam dostrzec, że za szybko oddycha, i czułam, że jest spocony jak mysz. Opierając się o maskę, obszedł jeepa od przodu i krzyknął: - Norville! - Odszedł kilka kroków od samochodu, gapiąc się na mnie wściekłym wzrokiem... rzucając mi wyzwanie; wilczyca we mnie nie mogła tego spojrzenia odczytać inaczej. Głos miał zachrypnięty. - Norville, chodź tutaj. Potrzebuję twojej pomocy. - Wskazał jeepa, jakby to miało wszystko wyjaśnić. Nie odezwałam się. Byłam zbyt osłupiała. I bardzo nieufna. Wyglądał, jakby chciał się na mnie rzucić, zaatakować z dzikim wrzaskiem. Wiedziałam, że gdyby chciał, mógłby mnie zabić. Nie ruszyłam się. - Norville... Kitty, Jezu, co z tobą? Pokręciłam głową. Trwałam w jakimś wilczym transie. To było tak dziwaczne, że nie mogłam dojść do siebie. Spytałam podejrzliwie: - Co ci się stało? Cierpienie wykrzywiło jego twarz. - Chodzi o Bena. Został pogryziony. - Pogryziony? - Wiadomość walnęła mnie w brzuch i posłała dreszcz wzdłuż kręgosłupa. - Wilkołak - powiedział, wypluwając z siebie to słowo. - Został zarażony. Rozdział 4

22 Podbiegłam do jeepa. Cormac poprowadził mnie do drzwiczek pasażera i otworzył je. Ben siedział na fotelu, rozluźniony, z głową opadającą na bok... nieprzytomny. Jego koszula po prawej stronie była zalana krwią. Materiał został rozdarty na ramieniu, a skóra pod nim była poszarpana. Ślady zębów wskazywały, w którym miejscu wilk zacisnął szczęki na jego barku. Obok widniała druga rana - jeszcze bardziej poszarpany kawał mięsa wyrwany koło bicepsa - miejsce, w którym bestia zatopiła zęby i szarpnęła. Ślady ugryzień były też widoczne na przedramieniu. Musiał osłaniać się ręką. Wszystkie rany przestały krwawić, były zalepione zaschniętą krwią i zaczynały się tworzyć na nich grube, czarne strupy. Cormac ich nie opatrzył, a mimo to zaczynały się już goić. Nie byłoby tak, gdyby ran nie zadał wilkołak. Gdyby Ben nie został zarażony likantropią. Zakryłam dłonią usta i po prostu się gapiłam, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. - Nie wiedziałem, co robić - powiedział Cormac. -Musisz mu pomóc. Surrealistyczne mrowienie, wrzenie krwi w żyłach zaczęło zastępować odrętwienie. - Zanieśmy go do domu. Dotknęłam jego szyi - puls mu wariował, jakby biegł, a nie siedział bezwładnie na fotelu przez pięć godzin jazdy. Musnęłam jego policzek. Skóra Bena płonęła od gorączki. Spodziewałam się tego, bo sama przez to przeszłam. Śmierdział intensywnie, słono, jak choroba i strach. Poruszył głową, zacisnął powieki. Wydał z siebie dźwięk, półprzytomne stęknięcie, odwrócił głowę w stronę mojej dłoni i głęboko odetchnął. Jego ciało zesztywniało, nagle się prostując; przycisnął głowę do zagłówka i otworzył oczy. - Nie. - Gwałtownie chwycił powietrze i zaczął walczyć, odpychając mnie od siebie, rzucając się w panice. Zaczynał mieć wyostrzony węch. Pachniałam inaczej i jego zmysły mówiły mu o niebezpieczeństwie. Złapałam Bena za jedno ramię, Cormac za drugie, i wyciągnęliśmy go z jeepa. Chwyciłam go pod pachę i próbowałam podeprzeć, ale on przeniósł ciężar ciała i szarpnął się do tyłu, próbując uciec. Zaparłam się, podtrzymując go w pionie; jakimś cudem udało mi się go nie puścić. Cormac trzymał go mocno i z zaciętą miną wlókł przyjaciela w stronę chaty. Ben miał otwarte oczy; z przerażeniem gapił się na cienie, wspomnienia wciąż targały jego nerwy. Wreszcie spojrzał prosto na Cormaca. - Zabij mnie - powiedział przez zaciśnięte zęby. - Powinieneś mnie zabić.

23 Cormac, podtrzymując Bena pod ramię, niemal dźwignął go z ziemi, kiedy wchodziliśmy po schodkach na werandę. - Cormac! - fuknął Ben twardym głosem, przypominającym warknięcie. - Zabij mnie. W kółko to powtarzał. Pchnęłam ramieniem uchylone drzwi. - Do sypialni, tam, z tyłu. Ben szamotał się słabiej; albo się zmęczył, albo znowu stracił przytomność. Weszliśmy do sypialni i wciągnęliśmy go na łóżko. Zaczął się wić i szlochać. Szloch przeszedł w krzyk, u potem urósł do regularnego wrzasku. Jego ciało wyginało się w łuk i dygotało, dręczone atakiem. Przytrzymywałam go za ramiona, leżąc na nim całym ciężarem ciała, a Cormac przygniatał jego nogi. Przesunęłam dłonie, żeby przytrzymać go za głowę i sprawić, by na mnie spojrzał. Jego twarz płonęła, była mokra od potu. - Ben! Ćśś, spokojnie, spokojnie - mruczałam, próbując zachować zimną krew, mówić kojącym tonem, ale sama miałam serce w gardle. W końcu uchwyciłam jego spojrzenie. Otworzył szerzej oczy i spojrzał na mnie; nie odwrócił wzroku. Wyciszył się. - Ben, nic ci nie będzie. Wszystko w porządku. Uspokój się. Powtarzałam te słowa automatycznie, bez wiary; nie wiem, dlaczego się spodziewałam, że mu pomogą. - Kitty. - Skrzywił się, wzdrygnął; wyglądał, jakby znów miał zacząć krzyczeć. - Proszę cię, Ben, proszę, uspokój się. Zamknął oczy, odwrócił głowę... i wreszcie się rozluźnił, jakby zalała go fala ukojenia. Przestał się szamotać. - Co się stało? - spytał Cormac. Oddech Bena był płytki i szybki, a serce wciąż gnało jak szalone. Odgarnęłam mu z czoła mokre, zlepione włosy i odwróciłam jego głowę z powrotem twarzą do mnie. Nie zareagował na mój dotyk. - Stracił przytomność - odparłam z westchnieniem. Cormac powoli rozluźnił uchwyt na nogach Bena i usiadł na brzegu łóżka. Ben się nie ruszył, nawet nie drgnął. Wyglądał na chorego, wypompowanego, był zbyt blady na tle szarej kołdry, włosy miał mokre, koszulę zakrwawioną. Przywykłam widzieć go w roli skupionego, zdeterminowanego, opanowanego prawnika. Kogoś zupełnie innego niż teraz. To ja zawsze wzywałam go na pomoc.

24 Jak do tego doszło, do diabła? Nie spytałam o to Cormaca, jeszcze nie. Łowca wilkołaków wyglądał na ogłuszonego, kiedy gapił się na wyciągnięte ciało Bena. Przyciskał płasko dłonie do swoich ud. Mój Boże, czy one się trzęsły? Rozpięłam koszulę Bena i zdjęłam ją z niego, delikatnie odrywając materiał w miejscach, gdzie zaschnięta krew przylepiła ją do skóry. Poziom adrenaliny spadał, a moje członki stawały się wiotkie jak papierowe chusteczki. Łamiącym się głosem spytałam: - O czym on mówił? Dlaczego chciał, żebyś go zabił? Cormac? Mężczyzna przemówił cicho, dziwnym, monotonnym głosem wypranym z emocji. - Umówiliśmy się. Kiedy byliśmy dzieciakami. To było głupie; zrobiliśmy tak tylko dlatego, że coś takiego nie mogło się nigdy zdarzyć. Gdyby któryś z nas został ugryziony, drugi miał go zabić. Rzecz w tym, że... - Cormac zaśmiał się gorzko. - Wiedziałem, że gdyby to mnie się przytrafiło, Ben nie umiałby dotrzymać obietnicy. Nie martwiłem się, bo wiedziałem, że sam mógłbym się bez problemu zastrzelić. Ale Ben... to było dla niego. Bo on nie miałby dość ikry, żeby się samemu zabić. Gdyby to przydarzyło się jemu, ja miałem się tym zająć. To ja jestem tym twardym. Jestem strzelcem. Ale nie mogłem tego zrobić. Przyłożyłem mu strzelbę do głowy i nie mogłem. Zaczął wrzeszczeć na całe gardło, a ja musiałem go ogłuszyć, żeby zmusić go do zostania w jeepie. Widziałam tę scenę w wyobraźni: Cormac trzyma palec na spuście, napina go coraz mocniej i mocniej, i w końcu odwraca się z grymasem na twarzy. Teraz też się krzywił. Głos mi drżał, nawet kiedy szeptałam. - Cieszę się, że go nie zastrzeliłeś. - On nie. - Ale będzie. - Przywiozłem go do ciebie, bo pomyślałem, że jesteś wilkołakiem i dajesz sobie nieźle radę. Gdyby on mógł być luki jak ty, to byłoby w porządku. Może z nim też będzie okej. - Będzie okej, Cormac. Ben bez koszuli wydawał się jeszcze bledszy, bardziej bezbronny. Połowa jego ramienia była pogryziona, pokryła strupami. Jego klatka piersiowa poruszała się zbyt szybko, łapał płytkie, gwałtowne wdechy. - Powinniśmy to oczyścić - powiedziałam. - Będzie nieprzytomny jeszcze przez jakiś czas. Może nawet parę dni. - Skąd wiesz? - spytał Cormac.

25 - Tak było ze mną. Byłam chora przez wiele dni. Cormac... - Wstałam i podeszłam do niego, wyciągając niepewnie ręce, bo wyglądał, jakby za chwilę miał pęknąć, eksplodować albo roznieść pokój na strzępy. Był sprężony jak kot, który szykuje się do skoku na mysz. W kaburze na pasku ciągle miał rewolwer. Musiałam coś zrobić, żeby przestał patrzeć na Bena. Dotknęłam jego ramienia. Gdy nie podskoczył, nie wzdrygnął się ani mnie nie uderzył, położyłam mu rękę na ramieniu i ścisnęłam. Nakrył moją dłoń swoją i też ją uścisnął, a potem wstał i wyszedł z pokoju, znikając we frontowej części domu. Nie słyszałam otwierania drzwi wejściowych, więc nie wyszedł. Nie miałam teraz czasu się o niego martwić. Uzbrojona w namoczoną myjkę i suchy ręcznik, zmyłam krew. Wszystkie rany, ślady zębów i rozdarcia skóry, zamknęły się. Wyglądały jak tygodniowe strupy, wysuszone, z różowymi obwódkami. Jego skóra była śliska od potu; wytarłam go tak dobrze, jak się dało. Po półgodzinie oddech Bena zwolnił i wydawało się, że zapadł w normalny sen. Szok powoli ustępował. Wyglądało na to, że żadna rana nie jest zakażona. Likantropia nie pozwalała mu chorować. Nie mógł umrzeć, a przynajmniej nie od kilku ugryzień. Zdjęłam mu buty i przykryłam go zapasowym kocem. Jeszcze raz odgarnęłam włosy z jego twarzy. Na razie nie mogłam zrobić nic więcej. Znalazłam Cormaca w kuchni. Stał oparty o blat i gapił się za okno nad zlewem. Słońce już wstało. Linia drzew wyraźnie odcinała się od bladego nieba. Ale Cormac raczej nie podziwiał widoków. Zajęłam się ekspresem do kawy, hałasując bardziej niż potrzeba. Tego wszystkiego było dla mnie za wiele. Cormac ukazał mi obraz siebie i Bena w dzieciństwie, prowadzących rozmowy o wilkołakach, a dzieci nie zajmowały się takimi sprawami. A przynajmniej nie na serio. Nie na poważnie. Zawsze podejrzewałam, że Cormac balansuje na granicy choroby psychicznej, ale Ben myślał trzeźwo, był prawnikiem. Zawsze mnie dziwiło, że przyjmuje mój świat - wilkołaki, wampiry, życie jak w horrorze klasy B - tak z marszu, bez mrugnięcia okiem. Byłam mu za to wdzięczna, ale jego reakcja mnie zastanawiała. Jak długo on żył w takim świecie? On i Cormac? Cholera, nic nie wiedziałam o tych facetach. Wcisnęłam guzik, zapaliła się lampka i ekspres zaczął wesoło bulgotać. Oparłam się biodrem o szafki kuchenne i przyglądałam się Cormacowi, który wciąż się nie poruszył. Minutę później zapach świeżej kawy uderzył mnie w nos. - Jesteś głodny? - spytałam w końcu. - Mam trochę płatków, chyba. Kilka jajek, bekon. - Nie.