mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 546
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 774

Vaughn Carrie - Kitty Norville 2 - Kitty i Nocny Waszyngton

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Vaughn Carrie - Kitty Norville 2 - Kitty i Nocny Waszyngton.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 111 stron)

1 Carrie Vaughn Kitty i nocny Waszyngton Przekład Marta Czub Amber

2 Rozdział 1 J est z nami Beth z Tampy. Witaj. - Cześć, Kitty, dziękuję, że możemy porozmawiać. - Nie ma sprawy. - Mam pytanie, które chciałam zadać już od dłuższego czasu. Myślisz, że Drakula jeszcze żyje? Oparłam się o podłokietnik i wbiłam wzrok w mikrofon. - Drakula. Ten z książki? Postać literacka? Beth z Tampy była podekscytowana i jak najbardziej poważna. - Tak. To chyba najsławniejszy wampir. Był tak potężny, że nie chce mi się wierzyć, że Van Helsing i cała reszta tak po prostu go wykończyli. Starałam się być miła. - Ale tak było. To tylko książka, Beth. Fikcja literacka. To postacie z książki. - Ale sama co tydzień przekonujesz wszystkich, że wampiry i wilkołaki istnieją naprawdę. Taka książka na pewno została napisana na podstawie jakichś prawdziwych wydarzeń. Może ten ktoś w rzeczywistości nie nazywał się Drakula, ale Bram Stoker musiał wzorować się na jakimś prawdziwym wampirze, nie wydaje ci się? Nie ciekawi cię, kim był ten wampir? Stoker mógł spotkać prawdziwego wampira, mógł nawet wzorować się na nim, tworząc Drakulę. Ale jeśli ten wampir wciąż jeszcze istniał, podejrzewałam, że ukrywał się przed całym światem, bo wstydził się, że jest kojarzony z tą książką. - Nawet jeśli naprawdę istnieje wampir, który stał się inspiracją dla Stokera, fabuła książki to fikcja. Twierdzę tak, ponieważ Drakula nie opowiada tak naprawdę ani o wampirach, ani o polowaniach na wampiry, ani o nie- umarłych, ani o niczym takim. Opowiada o wielu innych rzeczach: o seksualności, religii, imperializmie i kseno- fobii. Ale przede wszystkim opowiada o ocaleniu świata za pomocą najwyższej klasy techniki biurowej. - Odczekałam pół sekundy, aż dotrze do niej, co powiedziałam. Uwielbiałam to. - Zastanów się. Robią tam tyle hałasu maszyny do pisania, fonografy, stenografy, to był thriller technologiczny tamtych czasów. Udaje im się wszystko rozwiązać tylko dlatego, że Mina świetnie wprowadza systematyzuje dane. Jak myślisz? - Eee... to chyba przesada. - A czytałaś książkę? - Nie. Ale widziałam wszystkie wersje filmowe! - zakończyła radośnie, jakby to miało ją uratować. Zdusiłam syknięcie. - No dobrze. A która jest twoja ulubiona? - Ta z Keanu Reevesem! - Dlaczego mnie to nie dziwi? - Rozłączyłam ją. -Kontynuujmy. Mamy następnego rozmówcę, jesteś na antenie. - Cześć, Kitty! Słucham cię od dawna, ale dzwonię po raz pierwszy. Cieszę się, że się ze mną połączyłaś. - Żaden problem. Co byś chciał nam powiedzieć? - Mam raczej pytanie. Wiesz może, czy istnieje jakiś związek między wilkołakami a futrzakami? Na monitorze było napisane, że facet ma pytanie dotyczące likantropii i alternatywnych stylów życia. Realizator przeprowadzający selekcję telefonów był naprawdę świetny w mówieniu ogólnikami. Wiedziałam, że ten temat w końcu wypłynie. Chyba i tak udało mi się go długo unikać. No dobra. Moi słuchacze oczekiwali szczerości. - Wiesz, że prowadzę tę audycję już prawie rok i nikt jeszcze nie poruszył tematu futrzaków? Dziękuję, że spo- niewierałeś resztki mojej godności. - Nie musisz być taka... - Słuchaj, mówiąc poważnie, nie mam zielonego pojęcia. To dwie zupełnie różne rzeczy: likantropia to choroba. Futrzastość to... upodobanie. Co, jak przypuszczam, oznacza, że można być jednocześnie i tym, i tym. Ale kiedy mówisz o futrzakach, masz na myśli ludzi, którzy lubią kreskówki z dwunożnymi liskami, czy ludzi, którzy prze- bierają się za zwierzęta? Może niektórzy z tych, co dzwonią z pytaniem, jak zostać wilkołakiem, są akurat futrza- kami i uważają, że wilkołactwo to następny logiczny krok. Ile znanych mi likantropów jest futrzakami? Zwykle nie pytam o to ludzi. Rozumiesz, że to dość skomplikowane? - No tak. Ale zastanawiam się, czy jeśli ktoś naprawdę jest przekonany, że powinien należeć, no wiesz, do zu- pełnie innego gatunku - tak jak niektórzy mężczyźni są naprawdę przekonani, że powinni być kobietami, więc ro- bią sobie operację zmiany płci - nie sądzisz, że miałoby to sens, że... - Nie. Nie, to nie ma sensu. A powiedz, czy ty sądzisz, że powinieneś należeć do zupełnie innego gatunku? Westchnął głęboko, co zwykle poprzedzało jakieś mroczne wyznanie, które z kolei stanowiło główną atrakcję większości moich audycji.

3 - Co jakiś czas śni mi się, że jestem alpaką. Wzdrygnęłam się lekko, pewna, że się przesłyszałam. -Słucham? - Alpaką. Ciągle mi się śni, że jestem alpaką. Jestem w Andach, wysoko w górach. W dolinie widnieją ruiny wielkiego inkaskiego miasta. Wszystko jest soczyście zielone. - Równie dobrze mógł opisywać zdjęcia z któregoś numeru „National Geographic". - A trawa jest taka smaczna. No dobrze, tego chyba jednak nie było w „National Geographic". - Aha... to ciekawe. - Chciałbym tam kiedyś pojechać. Zobaczyć na własne oczy Andy. Czy... czy kiedykolwiek spotkałaś się z al- pakołakiem? Roześmiałabym się, gdyby to nie było przygnębiające. - Nie, nie spotkałam się. Wszystkie tego typu istoty, o jakich słyszałam, to drapieżniki, więc nie wydaje mi się, żeby to było prawdopodobne. - Aha - westchnął. - A myślisz, że mogłem być alpaką w poprzednim życiu? - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Przykro mi, że nie mogę ci pomóc. Naprawdę mam nadzieję, że kiedyś znajdziesz odpowiedzi na swoje pytania. Myślę, że dobrze by było, gdybyś pojechał w Andy. - Moim zdaniem wyjazd w świat zawsze dobrze robi. - Dzięki za telefon. Nie miałam pojęcia, w jakim kierunku potoczy się audycja po czymś takim. Wybrałam któreś z połączeń na chybił trafił. - Następny rozmówca, o czym chciałbyś porozmawiać? - Cześć, Kitty. Ee, dzięki. Ja... chyba mam problem. -To był mężczyzna. Mówił znużonym tenorem. Zawsze uważnie słuchałam ludzi, którzy robili wrażenie zmęczonych; ich problemy były zwykle poważne. - Zobaczmy więc, co da się z tym zrobić. Co się dzieje? - Wszystko się zaczęło, kiedy w mieście zjawiło się łych dwóch, wilkołak i wampir. Są parą. - Tych dwóch. To mężczyźni, tak? - Tak. - I chodzi o... - Nic z tych rzeczy. Ale zjawił się łowca wampirów, chyba wynajęła go kobieta, która wcześniej służyła wam- pirowi. - To jego służąca nie podróżowała razem z nim? - Nie, rzucił ją i uciekł z wilkołakiem. Nie mogło być gorzej. Ponieważ chciałam zachęcić go do mówienia, dodałam: - I? - Zjawił się drugi wilkołak, samica alfa tamtego wilkołaka. Wilkołak był z nią, zanim się związał z wampirem. Chciała, żeby do siebie wrócili, bo wilki łączą się w pary na całe życie i tak dalej, ale on nie chciał mieć z nią nic wspólnego, więc wynajął tego samego łowcę, żeby ją zlikwidował... - Czy ten łowca nie nazywał się przypadkiem Cor-mac? - Znałam pewnego Cormaca polującego na wampiry i wilkołaki, i wszystko to do niego pasowało. - Nie. Uf! - Tak tylko pytam. A potem zrobiło się jeszcze bardziej beznadziejnie. Kiedy już myślałam, że to ostatnia komplikacja zagmatwanej, nadnaturalnej opery mydlanej rozgrywającej się w tym mieście, mój rozmówca dodał jeszcze jeden szczegół. W końcu wykrztusiłam z siebie: - A jaka jest twoja rola w tym wszystkim? Mężczyzna westchnął ciężko. - Służę miejscowemu mistrzowi wampirów. Mam przekazywać wszystkim wiadomości. „Powiedz, żeby wynieśli się z miasta". „Poinformuj swojego mistrza, że tego nie zrobimy!" „Powiedz łowcy, że zapłacimy mu za anulowanie kontraktu!" „Powiedz mu, że się zabiję, jeśli do mnie nie wróci!" I tak bez końca! A ja chciałbym tylko wiedzieć... Może chciał tylko się wygadać. Po to tu byłam. Może nie poprosi, żebym znalazła wyjście z tego dramatu. Oby. - Tak? - Czemu nie możemy się dogadać? Oj. To jedna z tych nocy. - To pytanie za milion dolarów. Wiesz co? Olej ich. Zachowują się samolubnie, mieszając cię w to wszystko. Niech sami przekazują sobie swoje wiadomości. - Nie-nie mogę tego zrobić. - Owszem, możesz. Muszą wreszcie zrozumieć, że to absurd.

4 - No tak. Mówiłem im, ale... - Ale co? - Chyba już się przyzwyczaiłem do tego, że robię to, co mi każą. - To może powinieneś nauczyć się mówić „nie". Kiedy będą zaskoczeni twoją odmową, powiesz im, że to dla ich dobra. Ułatwiasz im tylko całą sprawę. - Może... - Jeśli zaczną ze sobą rozmawiać, na pewno rozwiążą część swoich problemów, zgodzisz się ze mną? - Albo skoczą sobie do gardeł. Nie do końca są ludźmi, jak wiesz. Odetchnęłam głęboko, starając się, żeby w mojej głowie nie usłyszał tonu frustracji. - Być może jestem jedyną osobą w całym świecie nadnaturalnych, która myśli w ten sposób, ale nie uważam, żeby to miało jakiekolwiek znaczenie. Beznadziejne zachowanie to wciąż beznadziejne zachowanie, a uleganie przykrym instynktom nie rozwiązuje sprawy. Tak więc po-stuw na swoim, jasne? - Jasne - odpowiedział, nie do końca przekonany. - Zadzwoń później i powiedz, jak poszło. - Dzięki, Kitty. Realizator dał mi sygnał ostrzegawczy: pomachał do innie zza szyby reżyserki, pokazał na zegarek i zrobił taki ruch, jakby podcinał sobie gardło. Hm, może chciał mi dać coś do zrozumienia. Westchnęłam i nachyliłam się do mikrofonu. - Przykro mi, kochani, ale to by było tyle w tym tygodniu. Dziękuję za wspólnie spędzone godziny i zachęcam do słuchania audycji w przyszłym tygodniu. Będę rozmawiać z liderem punkmetalowej kapeli Plaga Szarańczy, który twierdzi, że ich basista został opętany przez demona i właśnie w tym tkwi tajemnica ich sukcesu. Słuchaliście Nocnej Godziny. Była z wami Kitty Norville, Głos Nocy. Zgasła lampka sygnalizująca, że jestem na antenie, i rozległ się dżingiel na zakończenie programu z wyciem wilka w tle - z moim wyciem. Ściągnęłam słuchawki i przeczesałam palcami blond włosy, mając nadzieję, że nie są zbyt przyklepane. Realizator nazywał się Jim Jakiśtam. Zapomniałam jego nazwiska. A raczej nie starałam się nawet go zapa- miętać. W przyszłym tygodniu będę już w innej radiostacji z innymi ludźmi. Do tej pory audycje były nadawane z Denver. Ale miesiąc temu musiałam wyjechać z miasta. A raczej zostałam z niego wypędzona. Zależy, kogo spytać o zdanie. Zamiast znaleźć sobie nową siedzibę, postanowiłam podróżować. Dzięki temu unikałam konfliktów z miejsco- wymi i trudniej mnie było wytropić. Słuchaczom nie robiło to żadnej różnicy. W tym tygodniu byłam w Flagstaff. Oparłam się o drzwi prowadzące do reżyserki i uśmiechnęłam, żeby podziękować Jimowi. Jak większość gości, którzy utknęli na nocnej zmianie przy konsoli, był niewiarygodnie młody; studencik, pewnie stażysta, a w najlepszym razie jakiś młodszy realizator. Pocił się. Nie spodziewał się, że będzie musiał obsłużyć tyle telefonów w trakcie nocnej audycji. Większość moich wiernych słuchaczy kładła się późno spać. Podał mi słuchawkę telefonu. Odezwałam się do niej: - Cześć, Matt. Matt obsługiwał konsolę, kiedy byłam w Denver. Teraz nadzorował miejscową ekipę. Bez niego nie dałabym sobie rady. - Cześć, Kitty. Wygląda na to, że to koniec. - Dobrze poszło? - Jak dla mnie świetnie. - Zawsze tak mówisz - odparłam trochę marudnie. - A co mam mówić? Trzymasz poziom. - Dzięki. Chyba. - Jutro pełnia, tak? Dasz sobie radę? Miło, że pamiętał, a jeszcze milej, że się o mnie martwił, ale nie chciałam o tym rozmawiać. Matt nie był jednym z nas. - Tak, znalazłam fajne miejsce. - Uważaj na siebie, Kitty. - Dzięki. Dokończyłam to, co miałam zrobić w studiu, i wróciłam do hotelu, żeby się przespać. Zamknęłam drzwi i wywiesiłam tabliczkę „Nie przeszkadzać". Oczywiście nie mogłam zasnąć. Przyzwyczaiłam się już do nocnego trybu życia. Często kładłam się dopiero rano, a budziłam się w południe. Teraz, kiedy byłam sama, było mi łatwiej. Nikt do mnie nie wpadał; nikt nie spotykał się ze mną na lunch. Byłam tylko ja, droga i audycja raz w tygodniu. I jaki* odludny las raz w miesiącu. Samotne życie. Następny wieczór miałam zajęty. Pełnie księżyca za-WN/.C były zajęte. Kilka dni temu znalazłam sobie miejsce: szlak na odludziu, na końcu drogi gruntowej, gdzieś w głębi parku narodowego. Mogłam zostawić samochód przy zakręcie pod jakimś drzewem. Prawdziwe wilki nie zapuszczały się luk daleko na południe, więc jedynym problemem mogły być wilkołaki, które zdążyły zająć już ten teren. Całe

5 popołudnie chodziłam po okolicy, obserwowałam i węszyłam. Dałam miejscowym okazję, żeby mnie zobaczyli, żeby nie byli zaskoczeni moją obecnością. W powietrzu unosiły się tylko zwykłe zapachy lasu: jelenie, lisy, króliki. Dobre miejsce do polowania. Wyglądało na to, że mam je tylko dla siebie. Na kilka godzin przed północą zaparkowałam auto na końcu szlaku, w miejscu, którego nie było widać z drogi. Nie chciałam zdradzać, że tu jestem. Nie chciałam, żeby ktokolwiek - a zwłaszcza policja - zaczął tu węszyć. Nie chciałam też, żeby w promieniu najbliższych kilometrów znalazł się ktoś, komu mogłabym zrobić krzywdę. Już to robiłam. To była moja druga pełnia na własną rękę, jako samotnika. Za pierwszym razem wszystko przebiegło spokojnie, tyle że obudziłam się na kilka godzin przed świtem, o kilka godzin za wcześnie, trzęsąc się z zimna i ze strachu, bo nie pamiętałam, skąd się wzięłam naga w środku lasu. Coś takiego nigdy się nie zdarzało, kiedy miałam przy sobie innych, którzy mi o tym przypominali. Czułam się tak, jakbym miała w brzuchu bryłę lodu. Nigdy nie przywyknę. Kiedyś miałam swoją watahę. Byłam otoczona przyjaciółmi, ludźmi, którym ufałam i którzy mnie chronili. Wilczyca nie powinna biegać sama. Dasz sobie radę. Potrafisz się o siebie zatroszczyć. Siedziałam w samochodzie, zacisnęłam ręce na kierownicy i zamknęłam mocno oczy, żeby się nie rozpłakać. Miałam swój głos. Swój wewnętrzny monolog, będący jakby częścią mojej świadomości. Pocieszał mnie, mówił, że nie jestem szalona, upominał, kiedy zachowywałam się głupio, zapewniał, że nic mi nie będzie, kiedy zaczynałam w siebie wątpić. Brzmiał jak głos mojego najlepszego przyjaciela TJ-a. Sześć tygodni temu TJ zginął, bo stanął w mojej obronie. Zabił go samiec alfa z naszej watahy, a ja musiałam wyjechać z Denver, żeby mnie też nie zamordo- wał. Zawsze, kiedy dopadały mnie wątpliwości, słyszałam głos TJ-a, który mówił, że dam sobie radę. Jego śmierć dziwnie we mnie zapadła. Przez pierwszy tydzień czy dwa sądziłam, że całkiem nieźle sobie radzę. Myślałam jasno i parłam naprzód. Ludzie nazywają ten etap wyparciem. A potem zobaczyłam na autostradzie parę na motorze: żadne z nich nie miało kasku, wiatr targał jasne włosy dziewczyny, która wtulała się w skórzaną kurtkę chłopaka. Dokładnie tak jak ja, gdy jeździłam z TJ-em. Otworzyła się pustka, którą po sobie zostawił. Zaczęłam strasznie płakać i musiałam jak najszybciej zjechać z autostrady. Byłam później wyprana z wszelkich uczuć. Żyłam życiem, które nie należało do mnie. Miałam wrażenie, że ta nowa rzeczywistość, która przypadła mi w udziale, zawsze tak wyglądała, więc czy mi się to podobało, czy nie, musiałam się dostosować. Wcześniej miałam mieszkanie, watahę i najlepszego przyjaciela. Ale tamto już przeminęło. Zamknęłam samochód, włożyłam kluczyki do kieszeni dżinsów, zostawiłam za sobą parking i wyznaczony szlak i zanurzyłam się w las. Noc była jasna i przejrzysta. Każdy podmuch powietrza, każdy zapach, był wyraźny. Nabrzmiały księżyc zalewający wszystko światłem przesuwał się nad drzewami na horyzoncie. Dotykał mnlo, czułam, jak jego światło muska moją skórę. Na rękach wyskoczyła mi gęsia skórka. Gdzieś w środku szamotało się moje zwierzę, co jednocześnie mnie upajało i przyprawiało o mdłości. Gdy już myślałam, że nie wytrzymam, wyłaniała się ze mnie wilczyca. Oddychałam powoli i miarowo. Wypuszczałam ją z siebie, kiedy tego chciałam, ani chwili wcześniej. Las był srebrzysty, drzewa mroczne. Opadłe liście szeleściły pod nogami zwierząt, które wyszły nocą na żer. Zignorowałam te odgłosy otaczającego mnie życia. Ściągnęłam podkoszulek, poczułam, jak księżyc muska mi skórę. Schowałam ubrania do zagłębienia uformowanego między przewróconym drzewem a jakimś głazem. Było tam wystarczająco dużo miejsca, żeby położyć się spać, kiedy będzie po wszystkim. Cofnęłam się naga, czując dreszcze na ciele. Mogłam to zrobić sama. Nic mi nie będzie. Zaczęłam odliczać od pięciu wstecz... „Jeden" było już wyciem wilka. Rozdział 2 Zwierzę, królik, wydaje pojedynczy pisk i nieruchomieje. Usta wypełnia krew, pali jak ogień. To życie, radość, ekstaza, energia srebrnego światła... Kiedy zamieniałam się w wilczycę, czułam się tak, jakbym się upiła, za to następnego dnia zdecydowanie byłam na kacu. - Nie mam czasu... - Powiedz szczerze, jakie jest prawdopodobieństwo, że nie właduję się w kłopoty, kiedy tylko otworzę usta? Przecież za każdym razem, kiedy mówię coś, co ich wkurza, słyszę gadkę o tym, że Kongres to „potępia". Nie lepiej, żebyś ze mną był, niż żebyś musiał wyciągnąć mnie z więzienia za to, że zwymyślam kogoś ważnego? Westchnął głosem męczennika. - Racja. Zwycięstwo! - Dzięki, Ben. Naprawdę to doceniam. Kiedy mamy tam być?

6 - Za dwa tygodnie. A ja akurat jechałam w złym kierunku. - Czy dojadę z Barstow na czas? - Co ty, do cholery, robisz w Barstow? - Jadę? Ben prychnął poirytowany i się rozłączył. A więc wybieram się do Waszyngtonu. W ostatnim czasie praktycznie nie rozstawałam się z telefonem. Bywało, że całymi dniami z nikim nie rozma- wiałam, no chyba że składałam zamówienie i nieustannie powtarzałam, że nie chcę frytek. Zamieniałam się w jedną z tych osób, co to chodzą wszędzie z zestawem bezprzewodowym przy uchu. Czasem zapominałam nawet, że go mam. Pojechałam do Los Angeles, nagrałam dwie audycje, przeprowadziłam wywiad z zespołem - w mojej obecności nie zjawił się żaden demon, ale zagrali tak jazgotliwy death metal, że miałam ochotę wyjść z siebie. Został mi jakiś tydzień na dojazd na Wschodnie Wybrzeże. Byłam w drodze, kiedy zadzwoniłam do doktora Paula Flemminga, który kierował Centrum Biologii Parana- luralnej. Jeszcze miesiąc temu była to tajna organizacja badawcza, poufne laboratorium zgłębiające dziedzinę, 0której istnieniu nie miały pojęcia postronne osoby Potem Flemming wystąpił na konferencji prasowej i wszystko ujrzało światło dzienne. Uważał, że nadszedł czas, by ujawnić, czym się zajmuje centrum, żeby oficjalnie uznać wampiry, wilkołaki i parę innych nocnych straszydeł. Jestem przekonana, że po części przyczyniła się do tego moja audycja. Ludzie zaczęli już w to wierzyć i akceptować. Próbowałam z nim porozmawiać, ale zawsze włączała się poczta głosowa. Jeśli będę ponawiać próby, w końcu będzie miał dość wiadomości zostawianych przeze mnie 1 się odezwie. Albo zastrzeże numer. Telefon dzwonił. I dzwonił. W głowie układałam następną wersję wiadomości - proszę oddzwonić, musimy porozmawiać, obiecuję, że pana nie pogryzę. Nagle ktoś odebrał. - Halo? Samochód gwałtownie skręcił; byłam tak zaskoczona, że prawie wypuściłam z rąk kierownicę. - Halo? Doktor Flemming? Po chwili ciszy odpowiedział: - Kitty Norville. Jak miło, że pani dzwoni. Mówił uprzejmym głosem, jakby liczył na miłą pogawędkę, jakby nie łączyła nas przeszłość. Nie ujdzie mu to na sucho. - Naprawdę muszę z panem porozmawiać. Przez pół roku dzwonił pan do mnie anonimowo, podrzucał wska- zówki dotyczące pańskiej pracy i sugerował, żebym panu pomogła, nie podając żadnych szczegółów... I wreszcie wystąpił pan publicznie; o mało nie spadłam z krzesła, gdy usłyszałam pański głos w radiu. A potem cisza. Żadnego telefonu, jak kamień w wodę. Wie pan, że wezwano mnie do senatu w związku z tą pańską puszką Pandory, którą pan otworzył. Może i jest w tym jakiś cel, ale co chce pan osiągnąć? - Chcę, żeby centrum zachowało dofinansowanie -odparł. Przynajmniej odpowiedział szczerze. Mogłam sobie wyobrazić, co się wydarzyło: centrum jako tajna organizacja badawcza otrzymywało pieniądze pod stołem lub też pod przykrywką jakiejś innej działalności. Młody, przed- siębiorczy kongresmen musiał zauważyć, że znikają większe sumy i wszczął dochodzenie. A może Flemming od początku zamierzał ujawnić jego istnienie i ogłosić światu swoją pracę, a senat mu w tym pomoże. Szkoda tylko, że mnie nie uprzedził. - A więc robi to pan dla dobra centrum. - Dokładnie - stwierdził. - Ale przede wszystkim musi okazać się użyteczne, a to nie zawsze takie oczywiste. Przykro mi, że ciągną panią na przesłuchanie. - Zupełnie niepotrzebnie - odparłam lekko. - Będzie zabawnie. Już nie mogę się doczekać. Ale wołałabym się z panem spotkać i usłyszeć pańską wersję wydarzeń. - Nie ma o czym mówić. - Proszę się więc zgodzić. Jestem nieziemsko ciekawa. - Tylko spokojnie, tylko spokojnie... - A może prze- prowadzę z panem wywiad w radiu? Zyska pan rozgłos. - Nie jestem pewny, czy to najlepszy pomysł. Dobrze, że jechałam przez Teksas, żadnych zakrętów i przeszkód, w które można wjechać. Flemming całkowicie mnie absorbował. - To może być dla pana jedyna okazja, poza przesłuchaniem, żeby przedstawić swój punkt widzenia, powie- dzieć, dlaczego przeprowadza pan te badania i po co panu dofinansowanie. Nigdy nie należy lekceważyć opinii publicznej. - Ma pani dar przekonywania. - Staram się. - Zapalam innych swoim entuzjazmem. Na tym polegał trik. Czułam się jak w reklamie. Flemming się zawahał; dałam mu czas do namysłu. Po chwili się odezwał: - Proszę do mnie zadzwonić, jak dojedzie pani do Waszyngtonu.

7 Każda odpowiedź, która nie była odmowna, była zwycięstwem. - Proszę obiecać, że odbierze pan telefon. - Odbiorę. - Dziękuję. Szybkie obliczenia - następny program w piątek, za cztery dni. Dam radę dojechać do stolicy. Mogłabym zapro- sić Flemminga do audycji jeszcze przed przesłuchaniami. Czas na następny telefon, tym razem do Matta. - Matt? Możesz ustawić na ten tydzień audycję w Waszyngtonie? Przez całe lata nie wyjeżdżałam z miasta, w którym mieszkałam, a tym bardziej nie przemierzałam kraju sa- mochodem. Nie chciałam zostawiać miejsca, w którym czułam się dobrze i bezpiecznie. Prościej było pozwolić, żeby zajęła się mną wataha i mój samiec alfa, i popaść w stagnację. Potem zaczęły się audycje i zorientowałam się, że stąpam po coraz cieńszym lodzie. Musiało dojść do tego, do czego dochodziło wśród dzikich wilków, a co przejęły też likantropy - młoda wilczyca zaczęła piąć się w hierarchii, testując granice wytrzymałości pozostałych członków stada. W każdej chwili mogła rzucić wyzwanie samemu przywódcy, a jeśliby go pokonała, sama zostałaby samicą alfa. Nie byłam do tego zdolna. Rzuciłam wyzwanie, ale nie potrafiłam stać się przywódcą. Wyjechałam z miasta. Od tego czasu byłam właściwie bezdomna. Stałam się samotną, błąkającą się wilczycą. Ale nie było tak źle. Wypiłam kawę, przez co byłam lekko podenerwowana, ale przynajmniej nie chciało mi się spać i mogłam pro- wadzić. Przed wyjazdem z Denver nigdy tego nie robiłam. A teraz jechałam sama autem przez wiele godzin. Powietrze na zewnątrz było tak gorące, że asfalt wydawał się gotować, a krajobraz się rozmywał. Dawało mi to dziwne poczucie siły. Nie musiałam nikogo słuchać, mogłam się zatrzymać i jeść, kiedy miałam ochotę, i nikt nie kwestionował moich decyzji. Po drodze udawałam turystkę. Zatrzymywałam się w przypadkowych miasteczkach, kierując się brązowymi znakami na drodze oznaczającymi ciekawe miejsca. Zjeżdżałam na drugorzędne drogi. Oglądałam pola bitwy z czasów wojny secesyjnej i wielkie gipsowe kurczaki. Może po przesłuchaniu wyznaczę sobie jakiś szalony cel: poprowadzę audycję ze stolicy każdego stanu, każdego tygodnia będę w innym mieście. Mogłabym przekonać producentów, żeby zapłacili mi za wycieczkę na Hawaje. O tak. Matt wybrał rozgłośnię w Arlington w Wirginii. Dotarłam tam w piątek po południu. Na ostatnią chwilę; au- dycja miała być nadawana na żywo w piątki wieczorem. Na szczęście Flemming zgodził się wystąpić w programie. Biuro i studio nagraniowe - niski ceglany budynek z lat pięćdziesiątych z modernistycznym stalowym logo - mieściły się na przedmieściach w parku porośniętym dużymi, gęstymi drzewami. Wnętrze za szklanymi drzwiami wahadłowymi przypominało inne radiostacje, które odwiedziłam: było zagracone, ale czyste. Pracowali tu szcze- rzy ludzie, którzy w nawale obowiązków nie mieli czasu /.ująć się żółknącym fikusem w kącie. Przy biurku zarzu- conym pocztą siedziała recepcjonistka. Rozmawiała przez Iclefon. Podeszłam i uśmiechnęłam się do niej. Miałam nudzieję, że wypadło to przyjaźnie i naturalnie. W ciele ciągle czułam szum opon. Kobieta wyciągnęła rękę i na- kazała mi poczekać. - Nie obchodzi mnie, co ci powiedział, Grace. On cię zdradza. Tak... tak. No widzisz, sama dobrze wiesz. Kto pracuje do dwudziestej trzeciej? Agenci ubezpieczeniowi nie mają nocnych zmian. Jak sobie chcesz, możesz mnie nie słuchać, ale jak znajdziesz czarne koronkowe majtki w schowku w samochodzie, to nie przybiegaj do mnie z płaczem. Mogłam trafić gorzej i prowadzić audycję o problemach w związkach. Kobieta odłożyła słuchawkę i uśmiechnęła się do mnie słodko, jakby nigdy nic. - W czym mogę pomóc? W ręce trzymałam zwiniętą kartkę z nazwiskiem dyrektorki rozgłośni. - Jestem umówiona z Liz Morgan. - Chyba wyszła, ale muszę sprawdzić. - Bawiła się chwilę telefonem, próbując dzwonić do kolejnych pomieszczeń. Chciałam jej powiedzieć, że zdrzemnę się w aucie, zanim dyrektorka nie wróci. - Nie wiem. Spytam. - Podniosła głowę i spojrzała na mnie przenikliwie. - Czy mogę spytać o pani nazwisko? - Kitty Norville. Mam dziś prowadzić audycję. Uniesione brwi świadczyły, że już o mnie słyszała. Nie spuszczała ze mnie wzroku, udzielając komuś odpowiedzi. - Mówi, że nazywa się Kitty Norville... zgadza się... tak myślę. Dobrze. - Odłożyła słuchawkę. - Wes jest zastępcą kierownika. Chce z panią porozmawiać. Ostatnie drzwi po prawej. - Wskazała w głąb korytarza. Czułam, że odprowadza mnie wzrokiem. Jakiś czas temu wyznałam na antenie w ogólnokrajowym programie radiowym, że jestem wilkołakiem. Słuchacze zrozumieli to w różny sposób: że jestem wilkołakiem albo że zwario- wałam. Albo jeszcze gorzej, że to chwyt reklamowy żerujący na łatwowierności i przesądach słuchaczy. Każda z tych możliwości uzasadniała to intensywne wgapianie się we mnie. Doszłam do ostatnich drzwi, które były otwarte. W pokoju musiały pracować dwie osoby o skrajnie różnych osobowościach, o czym świadczył porządek na biurkach, a raczej jego brak. Przy jednym z nich, tym bardziej

8 zawalonym papierami, siedział mężczyzna. Na mój widok podniósł się i podszedł do mnie. Na monitorze widniał na wpół rozłożony pasjans. Mężczyzna tak gwałtownie wyciągnął rękę na powitanie, że o mało co nie usunęłam mu się z drogi. Miał dwa- dzieścia kilka lat, przyklapnięte włosy i szeroki uśmiech, który najprawdopodobniej nigdy nie znikał mu z twarzy. Mogłam się założyć, że w college'u był cheerleaderem. - Kitty Norville? Pani jest Kitty Norville? Jestem pani fanem! Witam, nazywam się Wes Brady, strasznie się cie- szę, że pani do nas przyjechała! - Witam. - Pozwoliłam mu uścisnąć rękę. - Dziękuję, że pozwoliliście mi się tu ulokować, mimo że tak późno dałam znać. - Żaden problem. Cała przyjemność po naszej stronie. Proszę usiąść. Tak naprawdę chciałam obejrzeć studio, poznać realizatora, który będzie obsługiwać konsolę podczas audycji, a potem znaleźć sobie jakiś hotel, wziąć prysznic, zjeść kolację. Wes najwyraźniej miał ochotę pogadać. Wskazał mi krzesło w rogu i odsunął drugie od biurka. Odezwał się: - A więc... Zawsze chciałem o to spytać, a skoro już lu jesteś, to... Nastawiłam się na spytki. - Jak to robisz? - Słucham? - Program. Szkolisz słuchaczy? To aktorzy? Są podstawieni? Wszystko jest wyreżyserowane? Ilu macie sce- narzystów? Na początku myślałem, że to jakiś kawał. Ale prowadzisz program od roku i jest świetny! Muszę wie- dzieć, jak to robisz. Równie dobrze mogłabym zacząć walić głową w ścianę. Nachyliłam się konspiracyjnie nad podłokietnikiem plastikowego krzesła w stylu retro. Wes też się pochylił w moją stronę z szeroko otwartymi oczami w nadziei, że zdradzę wszystkie moje sekrety zawodowe. - Może po prostu zostaniesz wieczorem i sam się przekonasz? - Nie daj się prosić, jedna mała wskazówka. - Ale jaką wtedy będziesz mieć z tego przyjemność? -Wstałam. - Słuchaj, miło było cię poznać, ale powinnam już iść. - Ojej, ale dopiero co przyszłaś. Mógłbym cię oprowadzić. Mógłbym... - Nie daje pani spokoju? W drzwiach stała kobieta z założonymi na piersi rękami ubrana w pogniecioną granatową garsonkę, trochę już niemodną, miała czarne, krótkie włosy ułożone na piankę. - Liz Morgan? - zapytałam z nadzieją w głosie. Miałam nadzieję, że nie dostrzeże ulgi na mojej twarzy. - Na- zywam, się Kitty Norville. Mój kolega dzwonił do pani. - Tak. Miło mi poznać. - Na szczęście jej uścisk był pewny i oficjalny. - Wes, masz dla mnie ten raport marke- tingowy? - Eee, nie. Jeszcze nie. Właśnie do niego siadam. Będzie gotowy za godzinę. Już się robi. - Mężczyzna podszedł do swojego biurka i zamknął pasjansa. Liz oprowadziła mnie po stacji i odpowiedziała na wszystkie pytania. A kiedy chciałam wiedzieć, czy Wes za- wsze jest taki nadpobudliwy, uśmiechnęła się pod nosem i odparła, że powinnam go zobaczyć bez leków. Odprowadziła mnie aż do drzwi i poleciła dobry hotel w pobliżu. - Jeszcze raz dziękuję - powiedziałam. - Znalezienie stacji, która puści moją audycję, nie jest łatwe. Pokręciła głową i westchnęła: - Jesteśmy dziesięć kilometrów od Waszyngtonu. Nie przebije pani tego, co się tam wyrabia. Nie chciałam jej wierzyć. Bo jeśli miała rację, już za niedługo sama się o tym przekonam. Wróciłam do radiostacji dwie godziny przed audycją, żeby zaczekać na doktora Paula Flemminga. W tym czasie recepcjonistka zdążyła mi opowiedzieć wszystkie najgorsze historie na temat korków w Waszyngtonie, obwodnicy, metra, co sprawiło, że nabrałam wątpliwości, czy Flemming w ogóle się pojawi. Próbowałam się przekonać, że to żaden problem. Takie sytuacje się zdarzały. To był jeden z uroków audycji na żywo. Musiałam po prostu improwi- zować. To dlatego tak lubiłam telefony. Ktoś zawsze był gotów zrobić z siebie w radiu idiotę. W końcu Ivy poszła do domu, więc przynajmniej skończyły się ponure opowieści. Liz i Wes zostali, żeby posłuchać audycji. Chodziłam po korytarzu w tę i z powrotem. Zły nawyk. Zły nawyk wilczycy. Ale pozwoliłam jej na to - miała się czym zająć i to ją uspokajało. Stres sprawiał, że zaczynała się denerwować. To znaczy ja zaczynałam się denerwować. Piętnaście minut przed rozpoczęciem programu jakiś mężczyzna uchylił szklane drzwi i zajrzał do środka. Za- trzymałam się. - Doktor Flemming? Wyprostował się, wszedł do środka i kiwnął głową. Kamień spadł mi z serca. - Jestem Kitty, dziękuję, że pan przyszedł.

9 Inaczej go sobie wyobrażałam. Sądząc po głosie i sposobie, w jaki mówił, spodziewałam się raczej chłodnego i wytwornego jegomościa o krótko ściętych włosach. Uwodziciela. On natomiast wyglądał na szalonego naukowca. Miał na sobie sztruksową marynarkę, brązowe spodnie i jasnobrązowe włosy, które wymagały natychmiastowego strzyżenia. Miał pociągłą bladą twarz, sińce pod oczami i jakieś czterdzieści kilka lat. Spokojnym głosem, który znałam z kilku rozmów telefonicznych, powiedział: - Nie tak sobie panią wyobrażałem. Zaskoczył mnie. - A jak? - Chyba myślałem, że jest pani starsza. Bardziej doświadczona. - Nie wiedziałam, czy to miał być komplement, czy po prostu stwierdzał fakty. - Wiek nie ma nic wspólnego z doświadczeniem, doktorze. - Co on mógł o tym wiedzieć? - Proszę za mną, pokażę panu studio. Przedstawiłam mu wszystkich. Chciałam, żeby poczuł się swobodnie, bo wyglądał na zdenerwowanego. Wodził wzrokiem i przyglądał się pracownikom, jakby starał się ich wszystkich zapamiętać. Nie byłam pewna, czy to kwestia jego natury naukowca, czy raczej rządowych powiązań. Usiadł sztywno na krześle, które mu podsunęłam. Ten facet stresował się chyba nawet u siebie w domu. A może jednak był rozluźniony i zawsze zachowywał się w ten sposób? Pokazałam mu słuchawki i mikrofon, wzięłam własny sprzęt i usiadłam wygodnie na krześle, nareszcie w swoim żywiole. Dźwiękowiec zaczął za szybą odliczanie i rozległy się pierwsze uderzenia gitary w piosence przewodniej audycji -BadMoon Rising zespołu Credence Clearwater Revival. Nie miało znaczenia, w ilu różnych radiostacjach prowadziłam audycję - ten moment był zawsze taki sam: był mój. Miałam mikrofon, kontrolowałam sytuację i dopóki paliła się lampka sygnalizująca, że jesteśmy na antenie, to ja rozdawałam karty. Oczywiście do czasu, dopóki coś się nie pochrzaniło. Zwykle początek przebiegał bez przeszkód. - Dobry wieczór. Witajcie w Nocnej Godzinie, audycji, która nie boi się ciemności i zamieszkujących ją istot. Kitty Norville, wasza przemiła gospodyni. Jest dziś ze mną wyjątkowy gość, doktor Paul Flemming, który miesiąc temu zwołał konferencję prasową. Obwieścił na niej, że nauka uznała istnienie nadnaturalnych ras ludzkich, które dotychczas były uznawane za mi- tyczne. Chodzi o wampiry, wilkołaki, o ludzi takich jak ja. Doktor Flemming uzyskał dyplom magistra na Columbii, a doktorat z epidemiologii na Uniwersytecie Johna Hopkinsa, przez ostatnie pięć lat kierował Centrum Biologii Paranaturalnej. Witam pana, doktorze. - Dobry wieczór - odparł w miarę spokojnie, mimo że siedział na samym brzegu krzesła, jakby był gotowy do ucieczki, kiedy zaczną się trudności. - Centrum Biologii Paranaturalnej. Czy nie minę się z prawdą, stwierdzając, że to dotowana przez rząd orga- nizacja badająca istoty, które określi! pan mianem alternatywnych ras człowieka? Takie jak wampiry, wilkołaki i całą resztę? - W dużym uproszczeniu tak. Charakter badań nie był od początku jasno sprecyzowany. - Nie mógł pan powiedzieć wprost: „Dajcie mi pieniądze na wilkołaki", prawda? - No nie - odparł, uśmiechając się do mnie słabo. - A więc był to tajny rządowy program badawczy. - Nie wiem, czy posunąłbym się aż do takiego stwierdzenia. Nie chcę tworzyć żadnej teorii spiskowej. Odkrycia centrum zawsze były jawne. - Ale przedstawiano je w bardzo zawoalowany sposób. Kaczej nie ujawniono opinii publicznej obszarów badań. Myślałam, że jako członek zespołu badawczego będzie chciał pan ogłosić wyniki swoich odkryć dużo szybciej. - To nie takie proste. Gdybyśmy za wcześnie zwrócili na siebie uwagę, moglibyśmy spotkać się z ogromną krytyką. Musieliśmy mieć pewne dowody i nadzieję na wsparcie społeczeństwa. W przeciwnym razie zostalibyśmy zepchnięci na margines nauki. - Pańskim zdaniem to oczywiście praca naukowa. - Wszelkie wątpliwości najlepiej rozwiązywać metodami naukowymi. Osobiście byłam raczej zwolenniczką postmodernistycznej analizy literackiej. - Co skłoniło pana do tego, żeby podejść naukowo do tematu, który większość ludzi skłonna jest uznać za wy- twór legend i ludzkiej wyobraźni? - Mnóstwo legend ma w sobie ziarno prawdy. W wielu przypadkach opierają się nawet najbardziej sceptycznym umysłom. Na przykład fakt, że król Artur naprawdę istniał. Ile poważnych badań historycznych i archeologicznych zostało zapoczątkowanych przez literaturę arturiań-ską? Legendy o wampirach i istotach zmiennokształtnych funkcjonują na całym świecie, a mnie zawsze zdumiewało ich podobieństwo. Postanowiłem po prostu to zbadać. - Czytałam kiedyś książkę o tym, że wiele mitów związanych z wampirami mogło powstać na skutek

prymitywnych obrządków pogrzebowych i zabobonów: nabrzmiałe ciała wysuwające się z płytkich grobów z kro- plami krwi wokół ust, jakby wróciły z żeru. Albo legendy o wilkołakach, które wiązano z autentycznymi dolegliwo- ściami, takimi jak nadmierny porost włosów lub zaburzenia umysłowe wywołujące napady wściekłości i zacho- wania animalistyczne. Do tego właśnie prowadzą zwykle badania naukowe: do racjonalizacji. Co kazało panu my- śleć, że coś się za tym wszystkim kryje? - Liczyłam na jakąś osobistą anegdotę. Że jako dzieciak wdał się w bójkę z człowiekiem-dingo i to zmieniło go na zawsze albo coś w tym stylu. - Chyba zawsze lubiłem zagadki - odpowiedział. - Ale na lekarza zawsze czeka mnóstwo wyzwań. Takich jak lekarstwo na raka lub jakąś inną śmiertelną cho- robę. - Może chciałem wkroczyć na nowy teren? - Ale czemu teraz? Czemu zwołał pan w zeszłym miesiącu tę konferencję prasową? Czemu zwrócił pan uwagę na swoje badania w tym momencie, a nie wcześniej? Wzruszył ramionami i zaczął się wyraźnie niecierpliwić - wiercić na krześle. Przeszył mnie lekki dreszcz: trafiłam? Wprawiłam go w zakłopotanie? A może tylko chciał wygodniej usiąść. - W idealnej sytuacji raport zostałby opublikowany w szanowanym czasopiśmie, a wszystkie nasze odkrycia zostałyby upublicznione. Ale ten świat nie zawsze jest idealny. Kongresmeni zaczęli się nami interesować, a skoro mają pytania, muszę na nie odpowiedzieć. Chciałem, żeby wszyscy wiedzieli, że ten projekt to żadna tajemnica. Mógł mnie oszukiwać. Ale powstrzymałam się i nie powiedziałam tego na głos. Lepiej nie zrażać do siebie je- dynego źródła informacji. - Co pan chce osiągnąć za pomocą centrum? - Poszerzyć granice wiedzy. A po co się robi badania naukowe? - Żeby szukać prawdy. - Wszyscy do tego dążymy, nieprawdaż? - Z mojego doświadczenia wynika, że ten temat wzbudza bardzo silne emocje. Ludzie albo żarliwie wierzą w istnienie wampirów, albo nie. Albo są szczerze przekonani, że wampiry są złe, albo że to ofiary rzadkiej choroby. Czy takie zachowania mają wpływ na pańskie badania? - Podchodzimy do tematu bardzo rzeczowo. Uznajemy tylko fakty. - A więc gdybym spytała, w co pan wierzy... - Chyba pani wie, w co wierzę: badam określone choroby. Zaczęliśmy się powtarzać. I przynudzać. Powinnam była się domyślić, że Flemming nie będzie idealnym roz- mówcą. Za każdym razem, kiedy z nim rozmawiałam, mówił wymijająco. Naprawdę będę musiała się postarać, że- by coś z niego wyciągnąć. - Jak się pan czuł, kiedy po raz pierwszy patrzył pan w oczy wilkołakowi? Aż do tego momentu ani razu na mnie nie spojrzał. Co nie było niczym dziwnym, bo w studiu było wystarczają- co dużo rzeczy, które mogły rozpraszać uwagą: pokrętła, lampki i przyciski. A goście zwykle patrzyli na to, do cze- go mówili, czyli na gąbkę wokół mikrofonu. Flemming zerknął na mnie, a ja odwzajemniłam jego spojrzenie, unosząc pytająco brwi. Gapił się na mnie spod zmrużonych powiek dociekliwym, badawczym wzrokiem. Jakby widział mnie po raz pierwszy albo zobaczył mnie w nowym świetle. Jakbym zamieniła się nagle w jednego z jego pacjentów, a on oceniał mnie w kontekście zebra- nych statystyk. Rzucał mi swoim zachowaniem wyzwanie. Pachniał wyłącznie człowiekiem, trochę potem, a trochę wełnianą marynarką, nie było w nim nic nadnaturalnego. Nagle poczułam, że mam ochotę warknąć ostrzegawczo. - Nie rozumiem, jakie to ma znaczenie? - zapytał nerwowo. - Nie ma żadnego, ale to audycja rozrywkowa. Jestem ciekawa. To może przejdźmy do faktów. Kiedy po raz pierwszy spojrzał pan w oczy wilkołakowi? - Chyba jakieś piętnaście lat temu. - To było, zanim zaczął pan pracę w Centrum Biologii Paranaturalnej? - Tak. Odbywałem właśnie staż w laboratorium diagnostycznym w Nowym Jorku. Dostaliśmy nietypową próbkę krwi ofiary wypadku drogowego. Raport z izby przyjęć był przerażający: zmiażdżona klatka piersiowa, zapadnięte płuca, uszkodzone organy wewnętrzne. Ten mężczyzna w ogóle nie miał prawa przeżyć, a jednak prze- żył. Jakimś cudem go poskładali. Miałem przebadać krew pod kątem obecności substancji chemicznych i poziomu alkoholu. Niczego nie znalazłem, ale liczba białych krwinek była nietypowo wysoka, a poszkodowany nie miał ob- jawów żadnej innej choroby czy infekcji. Następnego dnia poszedłem na OIOM zobaczyć pacjenta i pobrać krew, żeby sprawdzić, co mogło wywołać taką anomalię. Chory został przeniesiony na normalny oddział, bo dwa dni po wypadku siadał, odłączono go od respiratora i od tlenu, jakby mial zwykłe wstrząśnienie mózgu. Pamiętam, że spojrzałem na jego kartę, potem na niego i zaniemówiłem. A on się po prostu uśmiechnął. Wydawało mi się, że chce, żebym zgadł, co się właściwie stało. Wtedy nie wiedziałem, kim był, ale nigdy nie zapomnę wyrazu jego oczu. On jedyny nie był zszokowany faktem, że przeżył. Nigdy nie zapomnę jego spojrzenia. Uświadomiło mi, że mimo mojej wiedzy, mimo studiów i wszystkich umiejętności istniała rzeczywistość, o której nie miałem pojęcia.

- A następnym razem, kiedy zobaczył pan taki wzrok... - Wyzwanie, by udowodnił swoją dominację, dokładnie takie, jakie sama przed chwilą mu rzuciłam, rozpoznał go pan. - Właśnie. - Czy dowiedział się pan o nim czegoś więcej? Czy powiedział panu, kim był? - Nie. Następnego dnia wypisał się ze szpitala. Nie był ubezpieczony, więc nie mogłem go namierzyć. Pewnie uważał, że nie jest mu potrzebne. Widziałam umierające wilkołaki. W tym celu wystarczyło tylko wyrwać im serce, odrąbać głowę lub zatruć srebrem. - Chciał się pan dowiedzieć, jak to możliwe, że przeżył. Dlaczego jego rany tak szybko się zagoiły. - Oczywiście. - Czy do tego zmierzają pańskie badania? Wspominał pan kiedyś o lekarstwie. - Każdy naukowiec badający jakąś chorobę chce znaleźć na nią antidotum. Ale my jesteśmy dopiero w połowie drogi. To zajmie jeszcze trochę czasu, a ja nie chcę rozbudzać żadnych nadziei. - Jak blisko tego fenomenu pan jest? Spotkałam się już z mnóstwem najróżniejszych teorii na temat ich przy- czyn, od uszkodzonego DNA po rozchwianą gospodarkę hormonalną. - W tym właśnie rzecz, najciekawszą cechą tych przemian jest to, że nie przypominają żadnej znanej nam choroby. Owszem, są zaraźliwe, ale zamiast prowadzić do uszkodzeń lub osłabienia, tak naprawdę wzmacniają chorego. W przypadku wampiryzmu choroba zapewnia niemal nieśmiertelność, wywołując przy tym stosunkowo mało szkodliwe skutki uboczne. Potrzeba picia ludzkiej krwi to mało szkodliwy skutek uboczny? Flemming ciągnął dalej. - Byłoby fantastycznie odkryć, jak to się dzieje. - Mówi pan o zastosowaniach medycznych. Znów się zawahał, złożył ręce na stole, starając się pohamować emocje. - Jak już mówiłem, nie chciałbym rozbudzać żadnych nadziei. Ledwie musnęliśmy tę dziedzinę badań. Miałam przeczucie, że więcej z niego nie wyciągnę. - No dobrze, uruchomię teraz nasze linie telefoniczne. Jeśli macie jakieś pytania do naszego gościa... Wytrzeszczył oczy, jakbym właśnie wyjęła pistolet i wycelowała w niego. Musiał przecież wiedzieć, że pozwolę słuchaczom zadawać pytania. Kręcąc głową, powiedział: - Wolałbym nie odpowiadać na pytania słuchaczy. Czyżbyśmy mieli problem? - Ja też jestem słuchaczem - odparłam. - Na moje pytania pan odpowiedział. - Nie, nie w ten sposób. - Zdjął słuchawki i odsunął krzesło od stołu. - Przykro mi. Liz, Wes i dźwiękowiec patrzyli bezradnie przez szybę, jak Flemming się prostuje i wybiega ze studia. - Doktorze, proszę zaczekać... - Podniosłam się za nim. Za kogo ten drań się uważa, że tak po prostu mnie zostawia? Poczułam szarpnięcie kabla od moich słuchawek. Audycja, nie mogłam porzucać audycji. Cholera. Usiadłam z powrotem na krześle. Musiałam szybko coś powiedzieć, żeby pokryć ciszę. - Przepraszam, wygląda na to, że doktor Flemming musiał pilnie wyjść i nie będzie mógł odpowiedzieć na wasze pytania. Ale ja jestem z wami i mogę już odebrać pierwszy telefon. Halo, Brancy z Portland... Przesłuchanie w senacie miało się zacząć w poniedziałek, ale pojechałam do Waszyngtonu już w sobotę wieczorem. Miałam zarezerwowany hotel niedaleko Kapitolu, w odległości spaceru od wielu atrakcji turystycz- nych. Nigdy wcześniej nie byłam w stolicy. Nie widziałam powodu, żeby nie zamienić sobie tej wizyty w małe wakacje. Chciałam zobaczyć Instytut Smithsona. Trudno mi było kierować, koncentrować się na drodze i szukać pomnika Lincolna. Sprawdziłam na mapie; musiał być gdzieś blisko. Nie byłam pewna nawet tego, czy patrzę w dobrą stronę. Słońce zachodziło i rzucało na miasto pomarańczową poświatę zasnutą smogiem. Wyglądało na to, że zwiedzanie będzie musiało zaczekać do jutra. Samochody przede mną zwolniły. Jeden ze słynnych korków Ivy, sobota, nie sobota. Byłam pod wrażeniem. Nagle zobaczyłam mrugające czerwone i niebieskie światła. Może jakiś wypadek. Sunące przede mną samochody stanęły. Najważniejsze to zachować spokój. Nigdzie mi się nie spieszyło. Włączyłam radio w nadziei, że znajdę coś fajnego. Mogę sobie umilić oczekiwanie, bębniąc w kierownicę. Pomarańczowe odblaskowe pachołki zwęziły trzy pasy do jednego. Przede mną droga była zabarykadowana. Na poboczu stały dwa radiowozy. Czterech policjantów z latarkami w rękach sprawdzało samochody i tablice reje- stracyjne, zadając kierowcom pytania i zerkając na pasażerów. Kontrola. W tych okolicach to chyba nic dziwnego. Nie słyszałam o żadnym alarmie antyterrorystycznym ani o podjętych środkach ostrożności. Można było mieć jed- nak pewność, że władze i tak nic nie powiedzą na temat prawdziwego zagrożenia.

Nadeszła moja kolej. Do samochodu podeszło dwóch policjantów, każdy z innej strony, świecąc latarkami na tablice rejestracyjne, do środka, a wreszcie na mnie. Opuściłam szybę. - Mogę prosić o dokumenty? Przez chwilę grzebałam w plecaku, a potem pokazałam im prawo jazdy. Uśmiechnęłam się uprzejmie. - Czy może pani zjechać na pobocze? - Policjant wskazał na miejsce za barierkami. Nie oddał mi prawa jazdy. Żołądek mi się ścisnął. Chyba każdy tak ma, kiedy zatrzymuje go policja, bez względu na to, czy jest winny, czy nie. Ja byłam pewna swojej niewinności. - A w czym problem, panie władzo? - To chyba najbardziej wytarty frazes, jaki kiedykolwiek wyszedł z moich ust. W filmach tylko winni tak mówią. - Proszę po prostu zjechać na bok, za moment do pani podejdziemy. Patrzyłam, jak policjanci usuwają barierki, zdejmują pachołki i przywracają znów normalny ruch. Blokada na drodze spełniła swoje zadanie. Najwyraźniej znaleźli to, czego szukali: mnie. Nie chciało mi się wierzyć, że to wszystko z mojego powodu. Naprawdę nie uważałam, żebym stanowiła ja- kiekolwiek zagrożenie. Musiało chodzić o coś innego. Znalazłam telefon komórkowy i wybrałam numer Bena. Trzymałam palec nad zielonym przyciskiem i patrzy- łam. Z przeciwnej strony nadjechał ciemny sedan, zawrócił na pasie rozdzielającym jezdnie, przeciął trzy pasy i stanął na poboczu tuż przede mną. Kierowca wykonał manewr tak sprawnie, że zajęło mu to dosłownie chwilę, a opony nawet nie zapiszczały. Z samochodu wysiadło dwóch mężczyzn. Mieli na so-hie ciemne garnitury i krawaty, wyglądali schludnie i elegancko. Byli postawni, szerocy w barach, pewni siebie. Jasna dupa. Autentyczni, najprawdziwsi faceci w czerni. To chyba jakiś żart. Policjant podał kierowcy sedana moje prawo jazdy i wskazał na mnie. Nieświadomie wbiłam się mocniej w fotel, jakbym chciała przecisnąć się przez podłogę. Powinnam była zadzwonić do Bena, ale czekałam na rozwój wydarzeń. To na pewno było jakieś nieporozumienie. Faceci w czerni podeszli sztywnym krokiem. Tak naprawdę zachowywali się najzupełniej spokojnie i normalnie, tylko moja wyobraźnia płatała mi figle. Wilczyca we mnie chciała warknąć. I uciekać stąd w cholerę. Ciągle byłam w samochodzie, ciągle mogłam odjechać - tak samo jak policja. Czekałam. Tym razem musiałam słuchać swojej ludzkiej natury. Najpierw myśl, potem rób. Grzeczna dziewczynka. Tak właśnie powiedziałby mi TJ, gdyby tu ze mną był. Może nawet podrapałby mnie za uchem. Trochę mi ulżyło. Mężczyźni zatrzymali się przy moim oknie, zajrzeli do środka i zmierzyli mnie wzrokiem. Rozszerzyły mi się płatki nosa; odetchnęłam. Ludzie, to byli zwykli ludzie. W ich żyłach płynęła ciepła krew, więc nie byli wampirami. Nie byli też likantropami, które miały specyficzny piżmowy, dziki zapach, którego nie dało się zamaskować. Tuż pod powierzchnią ich skóry znajdowało się futro. Można je było dostrzec, jeśli wiedziało się, czego szukać. Ale zachowywali się dziwnie. Na ich widok skuliłam ramiona, a włosy na szyi stanęły mi dęba - zjeżyłam się. Złapałam za kierownicę, aż pobielały mi kłykcie. Spojrzałam mężczyźnie w oczy. Nie mogłam okazać słabości. On pierwszy spuścił wzrok. Oddal mi prawo jazdy. - Pani Norville? Alette, mistrzyni wampirów, oferuje swoją gościnę. Czy będzie pani uprzejma wysiąść z samo- chodu? Patrzyłam na nich z niedowierzaniem i poczułam w ciele falę adrenaliny, która sprawiła, że moje mięśnie zrobiły się jak z gumy. Wraz z tą falą zniknął strach, ale za to poczułam, że jestem wściekła. Naprawdę wściekła. - Mistrzyni wampirów? Wampirzyca? - powiedziałam i zrozumiałam, co od nich wyczułam. Nie byli wampirami, ale trochę nimi pachnieli. Ludzcy słudzy, którzy spędzali wśród wampirów zbyt dużo czasu. Byli zbyt bladzi. - Tak. Miło jej, że odwiedziła pani jej miasto i chciałaby panią poznać. - Jej miasto? To stolica Stanów Zjednoczonych, a ona nazywa ją swoim miastem? - Ale z drugiej strony, czego innego się spodziewać po wampirze? Facet w czerni wydął wargi i wziął głęboki oddech, jakby chciał się opanować. Pewnie miał rozkaz zachować się uprzejmie. - Czy przyjmie pani zaproszenie? - A czemu miałabym to zrobić? - Alette obawia się o pani bezpieczeństwo. Nie wie pani, jak wygląda sytuacja w mieście wśród ludzi pani ga- tunku. Nie ma pani żadnej ochrony. Alette chce pani zapewnić bezpieczeństwo. - Skąd wiedziała, że przyjeżdżam? - To jej miasto.

Zastanawiałam się, co chciała uzyskać, zapewniając mi bezpieczeństwo, bo na pewno nie proponowałaby mi swojej opieki z czystej dobroci swojego nieumarłego serca. Zastanawiałam się również, jak dokładnie wyglądała sytuacja w mieście, skoro samotna wilczyca mogła znaleźć się w niebezpieczeństwie. Znaczyłoby to, że był lu samiec alfa, który nie lubił obcych na swoim terenie. A w tym momencie żądny krwi wilkołak alfa przerażał mnie znacznie bardziej niż wampir. - No dobrze - powiedziałam. - Proszę w takim razie ze mną, zawiozę panią do niej. - A co z moim samochodem? - Kochałam swoje auto. Zjeździliśmy razem cały kraj. - I z rezerwacją w hotelu? - Pozwoliliśmy sobie odwołać pani rezerwację. Tomodstawi pani samochód pod dom. Przechowamy go podczas pani pobytu w mieście. Darmowy parking w Waszyngtonie, pani Norville. Takich rzeczy nie odrzuca się lekką ręką. Tak naprawdę zabrzmiało to jak oferta, której w ogóle nie wolno odrzucić. Odłożyłam telefon i wysiadłam z samochodu. Drugi z mężczyzn w czerni, Tom, wsunął się za kierownicę, kiedy tylko zwolniłam miejsce. Spojrzałam tęsknie na mojego niezawodnego hatchbacka, jakbym nie miała go już nigdy zobaczyć. Wsiadłam do sedana i powiedziałam: - Rozumiem, że mistrzyni ma w kieszeni waszyngtońską policję i może zarządzić blokadę drogi na głównej ar- terii tylko po to, żeby odszukać jedną osobę. - Na to wygląda - odparł. - Wie pan, mogła po prostu zadzwonić. Rzucił mi spojrzenie z ukosa, a ja przewróciłam oczami. Mówiliśmy o wampirzycy. Chodziło o rozmach. Jako pasażer mogłam przynajmniej swobodnie podziwiać ulice Waszyngtonu. Kiedy upewniłam się już, że Tom jedzie za nami moim samochodem, oparłam się o deskę rozdzielczą i zaczęłam wyglądać przez przednią szybę. - Jak pan się nazywa? - spytałam. Po chwili ciszy powiedział: - Bradley. Tom i Bradley. Nie bardzo pasowało to do złowieszczych facetów w czerni. - A więc, Bradleyu, gdzie jest pomnik Waszyngtona? - Z tej strony go nie widać. Oparłam się i westchnęłam, nie starając się nawet ukryć rozczarowania. To strasznie frustrujące być tak blisko jednego z najważniejszych pomników narodowych i nie móc go zobaczyć. Bradley zerknął na mnie. Odezwał się z rozbawieniem: - Proszę dać mi chwilkę, a zawrócę. - Włączył kierunkowskaz i skręcił ostro w prawo. Zaraz, czy on starał się być miły? W Kolorado zawsze wiedziałam, gdzie jestem, a moim drogowskazem było niebo i góry na zachodzie. Po prostu potrzebowałam punktów orientacyjnych w przestrzeni. Tutaj, tak jak w większości miejsc na wschodzie kraju, czułam się klaustrofobicznie. Wszędzie rosły drzewa, zasłaniając horyzont. Nawet jesienią, kiedy opadły już liście, drzewa tworzyły zaporę, a żeby zobaczyć niebo, trzeba było zadrzeć wysoko głowę. Skręciliśmy, a Bradley odezwał się uprzejmym głosem przewodnika oprowadzającego turystów: - Zbliżamy się do słynnego parku National Mail. Poprawej ma pani pomnik Waszyngtona. Przycisnęłam twarz do szyby. Poczułam lekkie łaskotanie w brzuchu jak wtedy, gdy widziałam jakąś sławę. Wszystko wyglądało jak na zdjęciach, tyle że było większe. Wysoki obelisk był podświetlony, a reflektory rzucały na niego pomarańczową poświatę. Na samym środku długiego trawnika znajdował się pomnik Waszyngtona, który stał samotnie w ciemności. - Wow. - Patrzyłam na niego, dopóki nie zniknął tuż za rogiem. Teraz jechaliśmy w stronę autostrady, następnie skręciliśmy na zachód, aż dotarliśmy do domów w George- town, jak poinformował mnie Bradley. Nawet w ciemności widziałam, że okolica jest przyjemna i stara. Przy obsadzonych drzewami ulicach znajdowały się murowane domy z żaluzjowymi okiennicami, doniczkami w oknach, malowanymi drzwiami i ozdobnymi ogrodzeniami z kutego żelaza od frontu. Niedaleko wznosił się Uniwersytet Georgetown. Bradley skręcił w jakąś uliczkę, u potem na brukowany podjazd, na tyle szeroki, że mogło się na nim zmieścić kilka samochodów. Moje auto już tam stało. Nie miałam pojęcia, gdzie się znalazłam, dopóki nie weszliśmy po schodach do domu. To mnie zaskoczyło. Większość wampirów, nawet będących głowami rodów i miast, urządzała swoje domy pod ziemią, w ten sposób chroniąc się przed morderczym światłem słonecznym. Ale Bradley i Tom zaprowadzili mnie korytarzem do salonu. Wampirzyca przyjmowała w pokoju z oknami - zasłoniętymi ciężkimi brokatowymi zasłonami, niemniej oknami. Wnętrze było zagracone, ale z każdego kąta wyłaniał się przepych: meble, szezlongi i tapicerowane fotele, ma- honiowe kredensy, stoły i stoliczki, z których część była nakryta koronkowymi obrusami, a na innych stały lampy, zarówno olejowe, jak i elektryczne. Za szklanymi witrynami ustawiono porcelanę, a na gzymsie kominka srebrną zastawę do herbaty. Drewnianą podłogę wyściełały perskie dywany. Wszystkie lampy były zapalone, ale dawały delikatne światło, spowijając pokój ciepłą miodową poświatą. Wśród innych dekoracji znajdowały się obrazy, niewielkie portrety, kilka czarno-białych fotografii. Na wszystkich widać było twarze. Zastanawiałam się, kogo przedstawiają.

Wystrój mnie nie zaskoczył. Wampiry żyły setki lat; zwykle zbierały wszystko latami. Jeśli pokój przypominał mi wiktoriański salon, to pewnie dlatego, że pochodził z tej epoki. Podobnie jak jego mieszkanka. Kobieta odłożyła na stolik książkę i podniosła się z fotela, który stał w głębi salonu, w pobliżu biblioteczki. Nieznajoma była blada, zimna i martwa. Serce już dawno przestało jej bić. Oczywiście nie byłam w stanie stwierdzić, ile tak naprawdę ma lat. Wyglądała na jakieś trzydzieści, była w pełnym rozkwicie. Ciemne włosy ściągnięte w kok na karku, okrągła twarz, ostro zarysowane wargi, ciemne badawcze spojrzenie. Była ubrana w garsonkę w kolorze wina z krótkim dopasowanym żakietem i rozkloszowaną spódnicą do połowy łydki - wyglądała kobieco i przypominała Ingrid Bergman lub Grace Kelly. Nagle do mnie dotarło, że nie pochodziła z epoki wiktoriańskiej. Była starsza, znacznie starsza. Jej wzrok wyrażał pogardę dla mijających wieków. Dla tak starych wampirów jak ona chwila obecna była jedynie krótkim przystankiem. Najstarszy wampir, którego poznałam, miał około trzystu lat. Nie mogłam o to spytać, bo to by było niegrzeczne, a ta kobieta na pewno była starsza. Niczego nie pragnęłam bardziej niż ją o to zapytać. Skoro weszła z butami w moje życie, ja też mogłam okazać niezadowolenie. Ale tym razem się powstrzymałam. - Katherine Norville? - Przechyliła pytająco głowę. Mówiła z cudownym brytyjskim akcentem. - Uhm, Kitty. Tak. - Jestem Alette. Witaj w moim mieście. Ciągle miałam ochotę się spierać o słówko „moje", ale gospodyni zmuszała mnie do milczenia. Nie podobało mi się to uczucie. - Bradley, Tom, jakieś trudności? - Żadnych - odparł Bradley. - Dziękuję, to wszystko. Mężczyźni się skłonili - dostojnie niczym najlepsi kamerdynerzy czy lokaje. Patrzyłam, jak idą przez drzwi do drugiej części domu. - Mam nadzieję, że dobrze cię traktowali. - Tak. Tylko po co ta blokada na drodze? Trochę mnie lo zdenerwowało. - Nie sądziłam, żebym była w stanie jej uciec. Czego ona tak naprawdę ode mnie chciała? - Nie będę za to przepraszać. To było konieczne. - Dlaczego? - spytałam. - Prowadzę audycję, mój numer telefonu można znaleźć na stronie. Mogła pani za- dzwonić. - Nie chciałam, żebyś mi odmówiła. Zaczęłam chodzić po pokoju. Ominęłam kosztowny fotel i znalazłam się na wolnej przestrzeni wzdłuż brzegu dywanu. Alette przyglądała się mi. Była elegancka i władcza, a ja nie mogłam pozbyć się wrażenia, że z pobłaża- niem patrzy na mój wybuch. - Wiesz, że jeśli będziesz mnie przetrzymywać wbrew mojej woli, mam do kogo zadzwonić, nie muszę się na to godzić. - Katherine. Kitty. Bądź tak dobra i usiądź, porozmawiamy kulturalnie. Obawiam się, że obecnie istnieje ryzyko, iż ulegniesz swojej drugiej naturze. Chodzenie w tę i z powrotem było typowo atawistycznym zachowaniem wilka. Poruszałam się jak zwierzę w klatce, nie odrywając wzroku od Alette. Zatrzymałam się posłusznie i usiadłam na wskazanym przez nią fotelu. Wzięłam głęboki oddech i uspokoiłam się. Wampirzyca usiadła obok, na brzegu kanapy. - Potrafię się kontrolować - dodałam urażona. - Nie wątpię. Ale mam świadomość, że znalazłaś się w obcym otoczeniu i w potencjalnie niebezpiecznej sytu- acji. Lepiej cię nie denerwować. Starając się zachować spokój, zapytałam: - Po co mnie tu sprowadziłaś? Skrzyżowała nogi, a jedną rękę oparła o poręcz kanapy, wyglądała niczym wyrzeźbiona w marmurze. Równie dobrze mogła być księżną, jedną z tych dumnych szlachcianek z portretu Gainsborougha, otuloną w jedwab i dia- menty, patrzącą z wyższością. Skrzywiła się ze złością. - Tutejsze wilkołaki są dzikie i pozbawione manier. Mogą cię uznać za łatwy cel, któremu można rzucić wy- zwanie i który można zdominować. Nie ma wśród nich samca alfa, który by nad nimi panował. Podczas swojego pobytu będziesz miała wystarczająco dużo na głowie, nie sądzę, żebyś chciała się martwić jeszcze i o to. Miała rację. Ale mogłam się założyć, że chodziło o coś jeszcze. Z tego, co słyszałam, wilkołaki były zawsze albo sługami wampirów, albo ich rywalami. W najlepszym razie zawierały niełatwy rozejm, jeśli musiały żyć obok siebie. Nie chciałam nawet myśleć, co by się stało, gdyby nie udało im się dogadać. Czasem czułam się straszną ignorant-ką. Moja dawna wataha, mój dawny samiec alfa nie nauczył mnie zbyt dużo o świecie. Przy nich potrafiłam jedynie podkulić ogon. A potem sama musiałam się o siebie troszczyć.

- A ty? - drążyłam temat. - Co z tego będziesz miała? Po raz pierwszy słabo się uśmiechnęła. - Moja droga, twoje przesłuchanie w senacie to pierwsze od wieków takie wydarzenie, kiedy ktoś z nas, wampir czy likantrop, został wezwany przez rząd. Wygląda na to, że zostałaś autorytetem w tej dziedzinie. Pokręciłam głową i chciało mi się śmiać. - Nigdy się nie uważałam za autorytet... - Tak czy inaczej, zwraca się do ciebie wiele osób. A teraz robią to również senatorowie. A kiedy wystąpisz w senacie, zrobisz to pośrednio również w moim imieniu. Nie chciałam takiego autorytetu. Nie chciałam takiej odpowiedzialności. Zanim zdążyłam zaprzeczyć, ciągnęła dalej. - Sprowadziłam cię, żeby cię ocenić. Żeby sprawdzić, czyim interesom służysz. Po czyjej staniesz stronie, kiedy będziesz zeznawać przed komisją w senacie. Czyżby chciała wiedzieć, jakie są moje poglądy polityczne? Kto pociągał za sznurki, tak jak to było w jej świecie. Nie uwierzy, jak jej powiem. - Służę własnym interesom - stwierdziłam. - Porzuciłam watahę. Nie mam żadnych innych powiązań. Nie jestem pewna, czy w ogóle mam jeszcze jakichkolwiek przyjaciół. Mam tylko siebie. I swoją audycję. Wskaźniki stuchalności i wyniki finansowe. Nic poza tym. Byłam pewna, że mi nie uwierzyła. Zmrużyła oczy, wyglądała na lekko rozbawioną. Jakby nie obchodziło jej, co powiem, bo i tak w końcu sama dojdzie do prawdy. Ma na to czas. - Przypuszczam - odezwała się w końcu - że dzięki temu jesteś mniej podatna na korupcję niż inni. Prawdziwi kapitaliści są zadziwiająco przewidywalni. Ale słuchałam twojej audycji i kryje się za tym coś więcej. - Jeśli słuchałaś mojej audycji, to mnie znasz. Bo nic się za nią nie kryje. Jestem wyszczekana i zrobiłam z tego użytek. To wszystko. - Być może masz rację. Odwróciłam głowę, bo przyglądała mi się badawczo, szukając czegoś, co mogło jej zdradzić, kim naprawdę by- łam. Legendy mówią, że wampiry potrafią urzec człowieka spojrzeniem. W ten sposób wabią swoje ofiary, które odsłaniają przed nimi szyje i żyły. Nie miałam żadnych powiązań. I chciałam, żeby tak pozostało. Alette powiedziała: - Jeśli mówisz prawdę i niczego nie ukrywasz, będę zaszczycona, gdy przyjmiesz gościnę w moim domu, który, jak muszę z dumą stwierdzić, należy do jednych z najwspanialszych w mieście. Przyjmę. Wiedziałam, że ją przyjmę, prawdopodobnie na cały pobyt tutaj. Może dlatego, że pokój był ładny i wygodny, może dlatego, że w jej obecności włosy nie stawały mi dęba. Sposób, w jaki wypowiadała słowo „gościna", miał w sobie coś z dawnych czasów: to było coś więcej niż I oferta posiłku i schronienia na noc. To był wyraz dumy i honoru. Moja odmowa by ją obraziła. - Dziękuję. - Starałam się mówić uprzejmie, choć czułam się niepewnie. Alette wstała. Automatycznie podniosłam się za nią, wygładzając dżinsy i zastanawiając się, czy powinnam sprawić sobie jakieś lepsze ubrania. - Witaj w Waszyngtonie. - Podała mi rękę, zwykły gest, który przyjęłam z wdzięcznością, mimo że jej skóra była zimna jak lód. - Przeznaczyłam dla ciebie pokój na drugim piętrze. Mam nadzieję, że ci się spodoba. Emma cię do niego zaprowadzi. Kuchnia również jest do twojej dyspozycji. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, powiedz Emmie, a ona już o to zadba. - W pokoju zjawiła się młoda kobieta, przywołana jakimś tajemnym sygnałem, zrozumiałym tylko dla niej. Była człowiekiem, żywym i pełnym energii. Rzeczywiście gościnność jak za dawnych czasów. Alette miała pokojówki. - Mam tylko prośbę, żebyś informowała mnie za każdym razem, kiedy będziesz chciała wyjść z domu. Zaoferowałam ci swoją opiekę i chciałabym tego dopilnować. Zabrzmiało to niemal jak wyzwanie: czy będę w stanie stąd wyjść, nie powiadamiając jej o tym? Jak zareagu- je, jeśli spróbuję to zrobić? A co, jeśli w mieście rzeczywiście znajdowały się żarłoczne wilkołaki czyhające na okazję, żeby mnie dopaść? Ib był twardy orzech do zgryzienia. - Dobrze - zgodziłam się niezobowiązująco, a wampirzyca spojrzała na mnie sceptycznie. - Wybacz, proszę, mam inne zobowiązania. Dobranoc. Zostawiła mnie z Emmą przy wąskich krętych schodach. - Tędy. - Kobieta się uśmiechnęła i uniosła rękę. Niekiedy służący czekali, aż ich mistrzowie wprowadzą ich w świat nieumarłych. Czasem byli to normalni ludzie, choć zakres ich obowiązków wykraczał zwykle poza ścieranie kurzu z mebli. Zerknęłam na skórę szyi znad kołnierzyka bluzki w poszukiwaniu charakterystycznych blizn, starych miejsc po ugryzieniu. Niczego takiego nie znalazłam. Weszłyśmy po schodach do wąskiego korytarza. Tuteż ściany były ozdobione zdjęciami i portretami w ramkach. Przedstawiały osoby z różnych czasów, z różnych wieków; na każdym mijanym portrecie widać było inne fryzury, ubrania, postawę. Czy Alette miała jakąś obsesję na tym punkcie? - Mogę ci zadać pytanie? - Jasne - odpowiedziała Emma. Miała pewnie koło dziewiętnastu lat. Cholera, równie dobrze mogłaby stu- diować.

Musiałam ją o to spytać. - Wiesz, kim ona jest? Uśmiechnęła się cierpko i odwróciła wzrok. - Moja rodzina pracuje dla niej od wielu pokoleń. Dwieście lat temu przybyliśmy tu za nią z Anglii. Zawsze była dla nas dobra. - Otworzyła drzwi na końcu korytarza, po czym spojrzała na mnie. - Powinnaś wiedzieć lepiej niż ktokolwiek inny, że nie każdy z nich jest zły. Nie mogłam zaprzeczyć. Moja torba podróżna znajdowała się już w sypialni. Była tu też łazienka z brązowymi kurkami przy umywalce i prysznicu. Może to wcale nie taki zły pomysł. Może nawet pozwolę się porozpieszczać. Emma pokazała mi telefon przy drzwiach, nowoczesne udogodnienie w zabytkowym domu. - Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebować. Poprosiłam o kanapkę. A potem poszłam spać. Sen był dobry. Sen oznaczał, że nie musiałam się zastanawiać, gdzie w tej chwili byli pozostali członkowie klanu Alette, bo przecież nie mogła rządzić swoim imperium w pojedynkę. Rozdział 3 Alette chciała znać moje plany. Zamierzałam nawet powiedzieć jej o nich, ale kiedy się obudziłam, było już jasno, więc i tak nie znalazłabym jej w pobliżu. Zostawiłam więc wiadomość. Napisałam ją na kartce z notatnika i położyłam na stoliku w salonie. Nie było to z mojej strony całkiem uczciwe. Tom i Bradley na pewno byli na miejscu. Alette oczekiwała pewnie, że powiadomię któregoś z nich. Załatwiliby mi wycieczkę po mieście z prywatnym szoferem - przyjemną, pewną, bezpieczną. Złapałam już za klamkę od drzwi wyjściowych, kiedy usłyszałam za sobą kroki na schodach. - Panno Norville! - To była Emma. Brązowe włosy upięła niedbale w kok, ubrana była w dżinsy i obszerną bluzę. Wyglądała jeszcze młodziej niż poprzedniego wieczoru. - Wychodzi pani? Odsunęłam się od drzwi z poczuciem winy. Proszę mi mówić Kitty. Chciałam tylko wyjrzeć na yrwnątrz, żeby zobaczyć, jaka jest pogoda. - Nie uwierzy. Na ramieniu miałam plecak. - Alette każe ci pracować w niedzielę? - Nie, nie. Pozwala mi się uczyć w bibliotece na pię-lizc. To ostatni moment, żeby przygotować się na jutrzejsze zajęcia. Szłam właśnie do kuchni po coś do jedzenia. Rany, ona naprawdę studiowała. - Jesteś na Georgetown? - Na Uniwersytecie Jerzego Waszyngtona. - Opierała nie o barierkę i uśmiechała się miło. - Jadłaś śniadanie? Chcesz, żebym ci coś przygotowała? - Nie, dzięki, nie trzeba. - Chciałam wyjść. Bez urazy. Poruszyłam się niespokojnie. Zaległa niezręczna cisza. Nikogo nie oszukam. Przekonałam nawet samą siebie, że jeśli zostawię samochód na podjeździe z tyłu domu i skorzystam z transportu publicznego, wszyscy pomyślą, że długo śpię albo coś w tym stylu. W końcu westchnęła i dodała: - Nie mogę zabronić ci wyjść. Ale Alette nie będzie zadowolona, kiedy się dowie, że wyszłaś sama. Jakoś nie wpędzało mnie to w poczucie winy. - Będziesz miała kłopoty, jeśli się wymknę? - Nie. Alette nie wpada w złość z byle powodu. Ale sprawisz jej zawód. A nikt nie lubił sprawiać jej zawodu. - Niedługo wrócę. Chcę się tylko rozejrzeć. Będę przed wieczorem, zanim się zdąży obudzić. - Baw się dobrze - rzuciła zdawkowo Emma. Zniknęła w drzwiach do kuchni na tyłach domu. Czułam się jak zdrajca. Ale i tak wyszłam. Słynne waszyngtońskie metro nie docierało aż tak daleko, ale między Georgetown a najbliższą stacją metra kursował autobus. W ciągu pół godziny byłam w samym centrum. I zamieniłam się w turystkę. Nie byłam w stanie odwiedzić wszystkiego w ciągu jednego dnia. Pewnie nie udałoby mi się zobaczyć wszystkiego w ciągu tygodnia, jeśli uwzględnić muzea. Na szczęście było mnóstwo firm, które za drobną sumę oferowały zwiedzanie miasta autobusem wycieczkowym, połączone z wykładem. Dlatego mogłam wejść do każdego muzeum, które sobie zaplanowałam. Widziałam nawet Biały Dom! Cały ranek i część popołudnia biegałam jak szalona i zaliczałam kolejne atrakcje. Byłam jednak ostrożna i przyglądałam się twarzom wokół mnie. Ale otaczali mnie tylko turyści. Nie było wśród nich żadnych likantropów. Nie żebym była w stanie wyczuć jakiegoś w tym tłumie. Gdzieś jednak musiały być. Z chęcią natknęłabym się na jakąś przyjazną duszę, której mogłabym postawić kawę i spytać, co tak naprawdę się tu dzieje.

Wychodziłam z Muzeum Historii Amerykańskiej, kiedy zadzwonił telefon. Aż się wzdrygnęłam. Wsunęłam aparat do kieszeni dżinsów i zapomniałam o nim. Odebrałam. - Kitty? - Ben? Gdzie jesteś? - W hotelu. A ty? - Prawnik przyleciał dziś rano do miasta nocnym lotem. Zarezerwowaliśmy pokoje w tym samym hotelu, w tym, do którego wczoraj nie dotarłam. - Długa historia. Musimy się spotkać. - Jem późny lunch. Możesz przyjechać? Zamówię ci stek. - Ale krwisty. Dzięki. Do zobaczenia za kilka minut. Po tylu godzinach spędzonych na ulicach Waszyngtonu zdawało mi się, że mam wystarczająco dobrą orientację, żeby znaleźć hotel, i z zadowoleniem stwierdziłam, że się nie mylę. Dobrze znać wszystkie drogi ucieczki. Hotel znajdował się o kilka przecznic od Kapitolu, niedaleko budynku, w którym miało się odbyć przesłuchanie. Ben podał mi numer swojego pokoju, więc poszłam prosto do niego i zapukałam do drzwi. Otworzył mi i wrócił do stołu, na którym stała taca przyniesiona przez pokojówkę. - Domyślam się, że to na mój koszt - stwierdziłam, zamykając za sobą drzwi. Uśmiechnął się. Ben nie przykładał specjalnej wagi do wyglądu. Miał na sobie rozchełstaną koszulę, spod której widać było biały podkoszulek. Miał około trzydziestki, wyglądał trochę niechlujnie. Miał zmierzwione mysioszare włosy i lekkie zakola. Na łóżku leżała otwarta aktówka, z której wystawał stos papierów i czasopism prawniczych. Może nie było tego po nim widać, ale naprawdę ciężko pracował. - Miałeś dobrą podróż? - zapytałam. - Tak. Świetną. Wyglądasz, jakbyś przebiegła przez całe miasto. Pewnie nie prezentowałam się zbyt świeżo ze spoconymi włosami przyklejonymi do twarzy. Lato minęło, ale jesień była ciepła, a w powietrzu unosiła się lepka wilgoć. Nie zastanawiałam się nawet nad tym, jakie odległości zdążyłam pokonać. Większość turystów uznałaby pewnie, że zwariowałam, skoro starałam się zobaczyć wszystko w ciągu jednego dnia. Ale ja nawet się nie zmęczyłam. Tobyła jedna z tych chwil, doceniałam to, że jestem wilkołakiem. Mogłam tak biegać godzinami. - To miejsce jest niesamowite - stwierdziłam. - Byłam w Muzeum Lotnictwa, żeby zobaczyć Flyera Wrighta. W Muzeum Historii Naturalnej, gdzie obejrzałam diament Hope i dinozaury, i w Muzeum Historii Amerykańskiej, żeby przyjrzeć się fladze. Jest tam też sweter pana Rogersa, wiedziałeś? A przynajmniej jeden z nich, bo miał ich pewnie ze sto. To chyba najcenniejsze kulturowo półtora kilometra kwadratowego w całych Stanach. - Udało mi się zaliczyć główne atrakcje w największych muzeach. Nie wiedziałam, czy w tym tygodniu znajdę jeszcze czas na zwiedzanie. Ben uśmiechał się kpiąco. - No co? - jęknęłam urażona. - Pewnie miałaś łzy w oczach, gdy zobaczyłaś flagę, co? A byłaś kiedyś na cmentarzu w Arlington? Widziałaś grób Kennedy'ego? Rzeczywiście się rozkleiłam. Ale nie zamierzałam się do tego przyznać. - Jeszcze nie. Chciałam się tam wybrać jutro po przesłuchaniu. - Założę się, że się wzruszysz. Weź chusteczki. Nadąsałam się. - Nie nabijaj się ze mnie. - A czemu nie? Jesteś sentymentalna. Nie miałem o tym pojęcia. - No jestem. I co z tego? A ty niby nie? - Jestem prawnikiem - powiedział bez zastanowienia. Przeszedł prosto do rzeczy. - Wiesz, kto przewodniczy komisji, przed którą zeznajesz? Nie wiedziałam. Miałam na głowie audycję, wywiad z Flemmingiem, podróż. To Ben miał się zająć całą resztą, tak? - Nie. - Nie będziesz zachwycona. Nie mogło być aż tak źle. - No kto? - Joseph Duke. Jęknęłam. Senator Joseph Duke był reakcjonistą, który uwielbiał urządzać sobie polowania na czarownice. Do- słownie. W świecie, w którym wszyscy nadal sądzili, że to wymysł bajkopisarzy, Duke żarliwie wierzył w czarownice, wampiry, wilkołaki. Postawił sobie za cel ostrzec cały świat przed niebezpieczeństwem, jakie stanowiły. Głęboko religijna grupa wyborców zapewniała mu stołek. Był moim gościem w programie kilka tygodni temu. Obiecał, że będzie się modlił za moją duszę. Nie powinno mnie to dziwić. Pewnie uznał, że przesłuchania to świetna okazja, żeby pokazać światu, że miał rację. - Mogło być gorzej - odparłam z nadzieją.

- Tak. Mogłabyś być wilkołakiem-komunistą. - Wskazał ręką krzesło naprzeciwko. Na stole leżał na talerzu niemal surowy stek. Usiadłam, choć nie bardzo miałam apetyt. - A ty masz dla mnie jakieś rewelacje? Powiedziałam mu wszystko. Nie chciałam, żeby zabrzmiało to aż tak źle. Ale on i tak spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: Zwariowałaś? - Waszyngtońska mistrzyni wampirów postanowiła cię ugościć? Nie muszę ci chyba mówić, że coś tu śmierdzi? - Wiem. Ale nie jest tak źle. - Kitty. To wampirzyca. - Tak, a ja jestem zniewolonym wilkołakiem. Kapuję. - Słuchaj, wymyślili te przesłuchania w ostatniej chwili. Nie udało mi się dowiedzieć, jaki jest harmonogram zeznań świadków. Raczej nie wezwą cię jutro. Myślę, że przez dwa dni będą maglować Flemminga. Powinniśmy tam być, żeby zobaczyć, jak to wygląda. Oswoić się trochę z miejscem. Nie zaszkodzi też się dowiedzieć, co ma do powiedzenia Flemming. Przekonać się, czy udziela senatorom tak samo wymijających odpowiedzi jak mnie. - Co wiemy o Flemmingu? - spytałam Bena. - Tylko tyle, co podawali w wiadomościach. Jest lekarzem, prowadzi jakieś mocno pokręcone badania. Ty pew- nie orientujesz się lepiej. - Wiem o jego badaniach, o pracy w centrum. Ale nie wiem nic o nim samym. Wspomniał, że odbywał staż w Nowym Jorku. Myślisz, że możesz się czegoś o nim dowiedzieć? - Zobaczę, co da się zrobić. - Sięgnął po stertę papierów na łóżku, zgarnął ją i podał mi. - To twoja poczta z ostatnich dwóch tygodni. Masz tu dwa zaproszenia, które mogą cię zainteresować. Chyba rozniosła się wieść, że przyjeżdżasz. Najwyraźniej znalazłaś się na jakiejś liście adresowej osób związanych z mediami. No ładnie. Wszyscy wiedzą, że tu jestem. Nawet ludzie, których w ogóle nie znałam. Chyba powinna mnie cieszyć taka sława. - Po co ktoś miałby mi przysyłać jakieś zaproszenie? - Najwidoczniej jest o tobie głośno - stwierdził zdawkowo. - Zrobiłaś się popularna. Cholera. To jeszcze gorzej niż być autorytetem. Trzymałam w ręce trzy listy w grubych ozdobnych kopertach w kolorze kremowym i perłowoszarym. Otworzyłam je, jedząc. W jednym znajdowało się zaproszenie na koktajl do kongresmena z Kolorado. Wyborcze lizusostwo. Odłożyłam kartkę z niesmakiem. Drugie informowało o wykładzie sponsorowanym przez Ligę Kobiet. Odezwały się we mnie uśpione skłonności feministyczne z okresu studiów. Trzecie było na wernisaż w Hirshhorn, muzeum sztuki współczesnej, które stanowiło część Instytutu Smith- sona. Obowiązują stroje formalne. Pełna kultura i szpan. Francja elegancja. W takich miejscach pojawiali się chyba ciekawi ludzie. Z pewnością to zdecydowanie lepsze niż wieczór w domu Alette. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz byłam na prawdziwej imprezie. Będę musiała kupić sukienkę. I buty. I miałam na to tylko kilka godzin. - Muszę lecieć. - Wepchnęłam pocztę do plecaka i podeszłam do drzwi. - Widzimy się jutro. - Kitty. - Wbił we mnie wzrok. Do tej pory patrzył głównie w talerz, kończąc jedzenie. Zmusił mnie, żebym też na niego spojrzała. - Nie muszę ci chyba mówić, żebyś na siebie uważała, co? Zamurowało mnie. - Rany. Bo jeszcze sobie pomyślę, że ci naprawdę zależy. - Muszę dbać o stałe źródło dochodów. - Uśmiechnął się pod nosem. Przewróciłam oczami i wyszłam, zastanawiając się, co mogłoby pójść nie tak? Nigdy dotychczas nie miałam małej czarnej. A każda dziewczyna powinna sobie sprawić przed trzydziestką ta- ką kieckę. Teraz już ją miałam. Wróciłam do Alette po zmierzchu, na godzinę przed wernisażem. Wampirzyca wyszła do holu, jakby na mnie czekała. Moje zapewnienia, że nie dowie się, iż wyszłam, legły w gruzach. Skrzyżowała na piersi ręce. - Wolałabym, żebyś poszła z Bradleyem lub Tomem. Stałam przed nią jak skruszona nastolatka, która wróciła do domu po wyznaczonej godzinie, z przerzuconym plecakiem i plastikowym pokrowcem na ubrania z butiku. Wzruszyłam ramionami, starając się uśmiechnąć. - Nie chciałam robić nikomu kłopotów. Jej wzrok powiedział mi, że to kiepska wymówka. Zlekceważyłam jej gościnność. - Byłaś na zakupach? - spytała i wskazała na pokrowiec. Nie puści mnie na wernisaż w muzeum. Będzie chciała, żebym została w domu. Ale przecież kręciłam się cały dzień po mieście. I nie wyczułam żadnych likantropów. Co więcej, nie wytropiły mnie żadne wilkołaki z nadmier- nie rozwiniętym instynktem terytorialnym. Ale tłumaczenie i tak nie miało sensu. Po tym, co zrobiłam, znacznie trudniej będzie mi się wymknąć. Naprawdę nie miałam zamiaru się tłumaczyć.

- Tak. Kupiłam sukienkę. Dostałam zaproszenie na wernisaż w Hirshhorn. - Wsunęłam rękę do plecaka, zna- lazłam zaproszenie. - Brzmi interesująco, zaczyna się za godzinę i naprawdę chciałabym tam iść. To było idiotyczne. Nie musiałam prosić o zgodę na wyjście od czasów ogólniaka. Nie, nieprawda. Stale się spowiadałam Carlowi, samcowi alfa z mojej watahy. Lubił kontrolować swoje młode i nie cierpiał, kiedy bawiłam się bez niego. Myślałam, że mam to już za sobą. Wyprostowałam ramiona, starając się wyglądać bardziej dostojnie. Alette przyjrzała się zaproszeniu, a potem mnie. - Ta sukienka. Mogę zobaczyć? Odsłoniłam folię i przystawiłam wieszak do ramion. Sukienka była z czarnego jedwabiu ze sznureczkowymi ramiączkami i opinała się akurat tam, gdzie trzeba. Dół był krótki, ale nie przesadnie. Musiałam przecież swobod- nie siadać i wstawać. Znalazłam też na wyprzedaży zabójczo wysokie szpilki. Alette pomacała tkaninę i zrobiła krok w tył, żeby ocenić całość. - Hm. Pełna prostota. Ładny krój. Myślę, że się nada. Jakbym potrzebowała potwierdzenia. - Idę się przebrać - zakomunikowałam, wchodząc na schody. Nie zatrzymała mnie. Po przejściu kilku stopni resztę pokonałam biegiem. Zamknęłam za sobą drzwi do pokoju i w tej samej chwili zadzwoniła moja komórka. Wygrzebałam ją z kieszeni i spojrzałam na wyświetlacz - mama. Zapomniałam, że dziś była niedziela. Mama dzwoniła w każdą niedzielę. - Cześć, mamo. - Cześć, Kitty. Gdzie jesteś w tym tygodniu? - W jej głosie słychać było niemy wyrzut. Prosiła, żebym dzwoniła do niej zawsze, kiedy dojadę w nowe miejsce, żeby wiedziała, że żyję. Ale ponieważ prawie co tydzień byłam gdzie indziej, wydawało mi się, że nie ma sensu informować ją na bieżąco o moich planach. Zwykle o tym zapominałam. - W Waszyngtonie. Nagle się zainteresowała. - Naprawdę? To fantastycznie. Widziałaś już coś? Na szczęście mogłam odpowiedzieć twierdząco i przez minutę czy dwie o tym porozmawiać. Wydawała się zawiedziona, kiedy oznajmiłam, że nie robiłam zdjęć. - Wyślę ci kartkę - obiecałam. - Słuchaj, mamo? Bardzo mi przykro, ale nie mam teraz czasu rozmawiać. Zaraz wychodzę. - Tak? - Typowo matczyne pytanie. Poddałam się. Głupio mi było, że tak szybko ją spławiam. - W jednym z muzeów jest wernisaż. Zapowiada się interesująco. - Idziesz sama? Nie miałam pojęcia, jak to robiła, zawsze udawało jej się zadać pytanie w taki sposób, że od razu wiedziałam, iż coś innego ma na myśli. Ale znałyśmy się na tyle dobrze, że zgadywałam, o co jej chodzi. - Tak, sama - westchnęłam. - Nie jestem tu wystarczająco długo, żeby umawiać się na randki. - No ale znasz tyle osób, muszę czasami zapytać. Martwi mnie, że ciągle jesteś sama. To nie była odpowiednia pora, żeby mówić jej, że zatrzymałam się u wampirzycy. - Nic mi nie jest, mamo. Słowo. - W porządku, wierzę. Zadzwoń, zanim wyjedziesz, okej? Zapamiętać, zapamiętać. - Postaram się. - Kocham cię. - Ja też cię kocham, mamo. W końcu wzięłam prysznic i się przebrałam. Przez następnych pięć minut ćwiczyłam chodzenie w nowych bu- tach. W końcu byłam gotowa, żeby zejść na dół. Alette czekała w holu przy schodach. Może w ogóle się stamtąd nie ruszyła, tyle że teraz nie była sama. Skoń- czyła coś mówić do swojego towarzysza i odwróciła się do mnie. Osobą, do której się zwracała, był mężczyzna w ciemnoszarym garniturze, który ze skrzyżowanymi ramionami opierał się o drzwi do salonu. Nie był to ani Bradley, ani Tom. Miał około dwudziestu pięciu lat, był niższy, miał podbródek z dołkiem, sterczące brązowe włosy i kpiący wyraz twarzy. Przyglądał mi się z namysłem, znacząco przesuwając wzrokiem po moim ciele. Zaczął od kostek i powoli podążał ku górze. Kiedy spojrzał mi w oczy, uśmiechnął się z jeszcze większą kpiną. Czuć było od niego chłodem, a w jego piersi nie biło serce. No pięknie, wampir, a do tego snob. Kiedy zeszłam na dół, spytałam cicho: - Kto to? Alette podniosła rękę, żeby go przedstawić. - To Leo. Pójdzie z tobą na wernisaż. Przyzwoitka. Cudownie. Nie ma co, wampir przyzwo- itka. Wręcz bosko. - Wiesz, jestem pewna, że sobie poradzę. Zerknęła na mnie spod uniesionych brwi spojrzeniem typowym dla rodzica, mówiącym: „Dopóki mieszkasz pod moim dachem, masz się stosować do moich zasad".

Wyciągnęła do niego rękę. Ujął ją, podniósł do ust i pocałował lekko. Popatrzyli sobie porozumiewawczo w oczy. Alette się odezwała: - To jeden z moich ludzi. Możesz mu zaufać. Ale ja jej nie ufałam. Chciałam zaproponować, że spakuję manatki i znajdę pokój w hotelu, że to się nie uda. Alette w tym czasie obejrzała mnie ze wszystkich stron, przechodząc to z jednej, to z drugiej strony. W końcu powiedziała: - Nie możesz tak wyjść. Zaczekaj chwilę. - Przeszła zaaferowana korytarzem na tył domu, stukając obcasami po drewnianej podłodze. Zastanawiałam się, co było ze mną nie tak. Wszystko pasowało, wszystko leżało jak ulał, pomyślałam. Obejrza- łam się przez ramię, starając się zobaczyć, jak wyglądam z tyłu. Przyczepił mi się gdzieś papier toaletowy? Leo przyglądał mi się z nieskrywanym rozbawieniem. - A więc to ty jesteś tą słynną Kitty Norville. - Takjak Alette mówił z brytyjskim akcentem, tylko nieco lżej, przeciągając sylaby. - Słynną? Nic mi na ten temat nie wiadomo. - Powinno ci to pochlebić. Alette nie zawraca sobie głowy każdym, kto zjawia się na jej terenie. - Czuję się naprawdę zaszczycona. - Zmarszczyłam brwi. Alette wróciła z czymś w ręce. - Typowe - narzekała. - Tyle biegacie po lesie, że zapominacie, jak odpowiednio dobierać dodatki. Przytrzymaj. Otworzyła aksamitne pudełko na biżuterię i wsunęła mi je w dłonie. Następnie ostrożnie wyjęła z niego naszyjnik, diamentową iezkę na złotym łańcuszku. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie żebym miała jakiekol- wiek pojęcie o diamentach, mimo że jeden już dziś oglądałam. Diament był wielkości mojego paznokcia. Rozpuściłam włosy. Układały się falami na moich ramionach. Zaraz po wyjściu na dwór całe się potargają, ale nie miałam pomysłu, co można było z nimi zrobić. Alette stanęła za mną, odsunęła jedną ręką włosy na bok, po czym zapięła naszyjnik na szyi. Diament znalazł się jakieś dwa centymetry poniżej zagłębienia mojego gardła, w połowie drogi między brodą a linią szyi. Idealnie. - Teraz możesz się pokazać publicznie. - Okrążyła mnie, żeby ocenić efekty swoich działań. - To nie srebro. - No raczej. Odgarnęłam włosy na miejsce. - A włosy, wyglądają okej? Wzięła mnie za ręce i się uśmiechnęła. - Wyglądają świetnie, moja droga. Nagle poczułam, że ją lubię. Wprawdzie trochę się bałam, że wypróbuje na mnie wampirze sztuczki, ale to nie było nic z tych rzeczy. Pożyczała mi tylko biżuterię. Jak na wielowiekową wampirzycę był to zaskakująco babski odruch. Leo podał mi ramię, a ja spojrzałam na nie tak, jakbym nie miała pojęcia, do czego służy. Stałam oniemiała, aż poczułam, że zachowuję się niegrzecznie. W ramach przeprosin wsunęłam rękę w zgięcie jego łokcia. Uśmiechnął się do mnie. Wyprostowałam ramiona i spróbowałam wykrzesać z siebie odrobinę godności. Jego ramię było sztyw- ne, a ja nie mogłam zapomnieć o tym, że pod jego skórą nie bije już puls. Alette odprowadziła nas do drzwi, jakbyśmy byli dwójką dzieciaków wybierających się na szkolny bal. Bradley stał przy otwartych tylnych drzwiach sedana zaparkowanego przy krawężniku. Cała ta sytuacja zaczęła się robić absurdalna. Nie wychodząc ze swojej sztywnej roli, jakby to była jakaś gra, Leo pomógł mi wsiąść, skłonił się lekko, a dopiero potem przeszedł na drugą stronę samochodu. Czułam się jak aktorka w drodze na galę oskarową i jak obiekt czyichś żartów, więc siedziałam cicho. Muzeum Hirshhorn wystawiało sztukę współczesną i rzeźbę. Galeria, w której odbywał się wernisaż, była su- rowa - białe ściany, lśniąca podłoga. Wszystko oświetlane reflektorami na szynach. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, stały poustawiane rzeźby i dziwne instalacje multimedialne, a obrazy wisiały pojedynczo z dala od siebie. Trudno było się zorientować, co przedstawiają te dzieła sztuki, jeśli nie przeczytało się opisu. Bielony papier-- mache wystający ze ścian, podłużne przedmioty użytkowe uformowane w kształt krzesła, tego typu rzeczy. Wernisaż urządzono na cześć jednej z artystek, skromnej kobiety w średnim wieku, która stała w kącie sali w otoczeniu wielbicieli. Nie doszłam jeszcze do tego, co było jej dziełem. Nie byłam pewna, czy chcę to wiedzieć, na wypadek, gdyby ktoś kazał mi się na ten temat wypowiedzieć. Jedyne słowa, które przychodziły mi do głowy to: „świetne" lub „wow", co pewnie nie zostałoby zbyt dobrze przyjęte. Zatrzymałam się przy obrazie Jacksona Pollacka, bo go rozpoznałam. A przynajmniej tak mi się wydawało, że poznaję ten zestaw plam. Popatrzyłam na obraz. Leo zachowywał się jak irytujący ochroniarz, choć jego obojętny rozbawiony uśmieszek sprawiał, że tylko ja to dostrzegałam. Wyglądał na wyluzowanego kolesia, którego dziewczyna zaciągnęła na spotkanie ze sztuką. - No więc, Leo - zagadnęłam. - Skąd jesteś?

- Pierwotnie? Z Leeds - odpowiedział. - Nie byłem tam od wieków. Co w ustach wampira mogło oznaczać wszystko. - Kilka dekad? Wiek? Dwa? - Nie chciałbym się odzierać z tajemnicy. - Od jak dawna jesteś z Alette? - Czy to nie jedno i to samo pytanie? Hm, nie dał się nabrać. - Tęsknisz za Leeds? - Co? Czemu miałbym chcieć tam być, skoro mogę być tu i bawić się w twoją niańkę. Zabijcie mnie, a nie dam rady. Odwróciłam się do ściany i udawałam, że go nie ma. Niespecjalnie mi to wyszło, bo był jak skała w strumieniu, zimna i twarda, którą omijało wszystko, co żywe na sali. Bez żadnego wysiłku trzymał się z daleka od tłumów. Zauważyłam, że wpatruje się w jakąś kobietę na drugim końcu sali. Była młoda, miała na sobie eleganckie spodnie i zieloną bluzkę z głębokim dekoltem. Trzymała kieliszek z winem i nieuważnie wodziła palcem po jego krawędzi. Roześmiała się na słowa kobiety stojącej obok niej; podniosła brodę, odsłaniając szczupłą jasną szyję. Leo był uważny, skupiony, a jego wzrok wygłodniały. Wampiry polowały, uwodząc. Pociągała je młodość i piękno, a one same dbały też o to, żeby być atrakcyjne dla innych. Leo był przystojny na ten zawadiacki, anglosaski sposób, ubierał się konserwatywnie, ale elegancko, a przede wszystkim bogato i pewnie od dziesięcioleci ćwiczył sztukę flirtu. Kobieta pomyśli, że trafił ją grom z jasnego nieba i nawet nie będzie wiedziała, co tak naprawdę ją powaliło. - Jeden krok w jej stronę, a ostrzegę ją przed tobą i powiem, żeby trzymała się od ciebie z daleka. Leo w dalszym ciągu starał się uśmiechać, ale jego wzrok wcale nie wyrażał rozbawienia. - Raczej nie jesteś duszą towarzystwa, co? - Nic ci do tego. Podszedł bliżej, a jego oddech musnął moje nagie ramię. - Krew wilkołaków jest wielkim przysmakiem. Może pozwolisz mi spróbować. Też będziesz miała z tego przy- jemność, większą niż sobie wyobrażasz. Przeszył mnie dreszcz, a puls przyspieszył. Cofnęłam się, omal nie potykając się o własne stopy. Działałam in- stynktownie, wilczyca wycofywała się i szykowała do ataku, szukając możliwości ucieczki. Leo się roześmiał. Dokładnie wiedział, jak ze mną postępować. Zamknęłam oczy, wyprostowałam się, wzięłam głęboki wdech i spróbowałam się rozluźnić. Zawstydzające, to pewne. Znajdowałam się na samym skraju, a granica między moimi dwiema osobowościami była bardzo cienka. Wystarczył mały pstryczek, żebym straciła grunt pod nogami. Gdyby bardziej napierał, mogłabym się tu zmienić. - Kretyn - mruknęłam. - Idę do toalety. Za chwilę wracam. - Nie spiesz się, nie spiesz. - Odwrócił się, żeby napastować spojrzeniem kobietę na drugim końcu sali. Ode- szłam. Tak naprawdę wcale nie musiałam iść do łazienki. Oparłam się o wykafelkowaną ścianę i przycisnęłam ręce do policzków, które były czerwone i rozpalone. Pozwoliłam mu na to i teraz byłam wściekła bardziej na siebie niż na rtiego. Lubiłam sobie wyobrażać, że mam nad sobą kontrolę. Odczekałam, aż wyrówna mi się tętno i odzyskam spokój. Przejrzałam się w lustrze, przygładziłam sukienkę i kiwnęłam z zadowoleniem głową. Po prostu będę go ignorować. W drzwiach zderzyłam się z jakimś mężczyzną, który wychodził z męskiej toalety. Szłam ze spuszczoną głową i nie zwracałam na nic uwagi - nie byłam wcale ani tak spokojna, ani tak opanowana, jak mi się zdawało. Straciłam równowagę, a nieznajomy przytrzymał mnie za rękę, żebym się nie przewróciła. Zaczęłam się odsuwać i przepraszać, ale nagle poczułam jego dziki zapach. Zapach futra i pustkowia, otwartej przestrzeni przy pełni księżyca. Wbiłam w mężczyznę wzrok i cała się spięłam. On odwzajemnił moje spojrzenie, nozdrza poruszały mu się, kiedy badał mój zapach. Poczuł mnie równie wy- raźnie, jak ja jego. Był wysoki, miał mocną szczękę, brązowe oczy i ciemne włosy. Byłam gotowa rzucić się do biegu, uciekać od tego, co mogło przerodzić się w wyzwanie. Nie chciałam walczyć. Cofnęłam się, ale nagle na jego ustach pojawił się uśmiech. Jego mina mówiła: „Witaj". On też nie chciał walczyć. - Nie znam cię. Jak się nazywasz? - Mówił z nieokreślonym akcentem, ale jego angielski był perfekcyjny. - Kitty - odparłam. - Szukałam cię. To znaczy nie ciebie konkretnie, ale... - Był likantropem, ale nie wilkiem. Nie potrafiłam rozpoznać tej dziwnej nuty w jego zapachu. - Nie jesteś wilkiem. Uśmiechnął się szerzej. - Jaguarem. - Naprawdę? - W moim głosie słychać było respekt. Ekstra. - Nie miałam pojęcia. - Nie dziwi mnie to. Nazywam się Luis. Pracuję w ambasadzie brazylijskiej. A ty jesteś z wizytą w Waszyngtonie? - Tak. - Znajdowaliśmy się obok sali bankietowej. Obok Lea. Zerknęłam nerwowo w tamtą stronę, spodziewając się, że wampir w każdej chwili nas nakryje. Pociągnęłam Luisa bliżej ściany, jakbyśmy mogli się dzięki temu ukryć.

- Dano mi do zrozumienia, że sytuacja wśród miejscowych likantropów jest mało stabilna. Że jest tu niebezpiecznie dla przyjezdnych. Zmarszczył czoło. - Kto tak powiedział? Byłam tak zdenerwowana, że miałam ochotę zacisnąć ręce w pięści. Miałam tyle pytań, a wcale go nie znałam, nie wiedziałam, jak zareaguje, nie wiedziałam, w co się pakuję. Ale strasznie chciałam uzyskać informacje z drugiej strony. - Alette - wyznałam. Pokręcił głową i zachichotał, choć nie był rozbawiony. - Alette, no tak. Uważa nas za hałastrę. Dlaczego z nią rozmawiałaś? Skrzywiłam się. - To długa historia. - Powinnaś poznać innych z naszego gatunku, wysłuchać ich wersji. Zabiorę cię do nich. Niezależnie od tego, co mówiła ci Alette, będziesz bezpieczna. Dopiero co go poznałam. Nie powinnam mu ufać, ale ciekawość szybko wzięła górę nad ostrożnością. Poza tym poczułam coś jeszcze - ciepły dreszcz, który nie miał nic wspólnego z tym, że byliśmy likantropami. Dalej trzyma- łam go za rękę. Jego ciało znajdowało się blisko mojego, a on był taki przystojny. - Jest pewien problem. Alette przydzieliła mi Lea do opieki. Nie sądzę, żeby mu się to spodobało. Luis wydął wargi, na moment poważniejąc, po czym obejrzał się przez ramię. - To nie problem. Chodź. Wziął mnie za rękę - jego dłoń była ciepła i sucha -i zaczął ciągnąć mnie za róg, do drzwi, przez które kelnerzy wnosili tace z napojami i przekąskami. - Niektóre wampiry od tak dawna żyją jak szlachta, że zapominają o służbie. Nie pomyśli o tym wyjściu - rzucił. Przeszliśmy prostym betonowym korytarzem do drzwi przeciwpożarowych i wyszliśmy na ciemną ulicę. Nikt za nami nie szedł. Przecięliśmy park, w którym nawet wieczorem było sporo osób uprawiających jogging, wyprowadzających psy, spacerujących po kolacji na mieście. Po jakichś dziesięciu minutach zdjęłam szpilki i wzięłam je do ręki. Szliśmy po betonowym chodniku, czułam mrowienie w stopach. Była noc, a ja miałam ochotę pobiegać. Pełnia miała być jednak dopiero za tydzień. Luis zerknął na mnie zmrużonymi oczami i z kpiącym uśmieszkiem, jakby doskonale mnie rozumiał. Potem przejechaliśmy metrem kilka stacji, oddalając się o jakieś półtora kilometra na północ od miejsca, z którego wyruszyliśmy. Luis poprowadził mnie jeszcze ze dwie przecznice, zanim się zatrzymaliśmy. - To tu. Subtelny szyld, srebrne litery na niebieskim tle podświetlone reflektorem głosiły: „Półksiężyc". Przyciemniane szyby nie pozwalały zajrzeć do środka. - Na górze jest marokańska restauracja. Przyzwoita, trochę przydroga, ale nie mów tego Ahmedowi. My idzie- my na dół. I faktycznie minęliśmy ceglane schody prowadzące na górę i zeszliśmy krętymi schodami do drzwi na poziomie ogrodu. - Ahmedowi? - To jego knajpa. Poznasz go, jeśli będzie dziś tutaj. Usłyszałam muzykę. Kiedy Luis otworzył drzwi, dźwięki uderzyły w nas całym swoim bogactwem. Muzyka była grana na żywo, a nie z płyty. Bliskowschodnie bębny, jakiś instrument strunowy i flet. Nie grali żadnej konkretnej melodii, ale raczej robili sobie jam session w tradycyjnych rytmach. Muzyka była radosna, taneczna. Kiedy znalazłam się w środku, zobaczyłam trzech muzyków siedzących na krzesłach niedaleko baru: białego, czarnego i o korzeniach arabskich. Znajdowało się tu wielonarodowe towarzystwo, dobiegały mnie rozmowy w kil- ku różnych językach. Na ścianach wisiały ozdobne maty i chociaż wnętrze wyglądało jak każdy inny bar, w głębi nie było krzeseł, ale wielkie siedziska i poduchy porozkładane wokół niskich stolików. Lampki oliwne i świece służyły za całe oświetlenie. Poczułam zapach curry i wina. Za barem stał chłopak i wycierał szklanki. Zdecydowanie był za młody na serwowanie alkoholu. W pobliżu na stołkach barowych siedziało kilku klientów, przytupując lub kiwając głowami w rytm muzyki. Jakaś kobieta w spódnicy i folkowej bluzce tańczyła taniec brzucha, ale ja miałam zupełnie inne wyobrażenia na ten temat. Jej ruchy były pełne gracji i radości, zupełnie nie w stylu fantazji z Dream of Jeannie. Ciemne włosy zaplotła w warkocz. Frunął za nią przy każdym obrocie, a na jej ustach błąkał się uśmiech. Przy stolikach siedziało jeszcze z tuzin osób i oglądało tancerkę i muzyków. Gawędzili, rozpierali się na podusz- kach, jedli i pili. To była spokojna, przyjemna impreza, coś w rodzaju klubu nocnego, który przyciągał ludzi chcących pogadać i dobrze się poczuć. Wszyscy byli likantropami. Stanęłam, bo nie byłam w stanie się ruszyć ze zdumienia. Od czasów watahy nie widziałam tylu likantropów w jednym miejscu. Te tutaj nie rzucały sobie spojrzeń spode łba, nie próbowały zastraszać innych, wszczynać bójek,

walczyć o pozycję w stadzie. Nie płaszczyły się przed przywódcą, który trzymał je w ryzach. Tunie było przywódcy, a przynajmniej ja go nie zauważyłam. - Coś nie tak? - spytał Luis. - Nie, tylko nie spodziewałam się czegoś takiego. Wszyscy razem w jednym miejscu. Porażające. - Czy to znaczy, że zawsze byłaś sama? - Kiedyś miałam watahę. Ale w niczym tego nie przypominała. - Napijesz się czegoś? - spytał. Pewnie by mi się przydało. - Wina. Białego. Tak myślę. Luis z dwoma kieliszkami wina w ręce zaprowadził mnie na tyły klubu, gdzie było względnie spokojnie. Twarz mu się rozjaśniła, kiedy podszedł do niewielkiej grupki zgromadzonej w rogu. - Ahmed! Jesteś. - Luis! - Potężny mężczyzna podniósł się z gracją, o którą go nie podejrzewałam. Zasłonił swoich znajomych, którzy kontynuowali rozmowę. Klepnął Luisa w ramię tak, żeby nie rozlał ani kropli wina. Mówił z lekkim akcentem. - Dobrze cię widzieć, już myślałem, że nas porzuciłeś. - Byłem zajęty. Ahmed odwrócił się do mnie. Miał oliwkową cerę, czarne włosy, ciemny kilkudniowy zarost i spore brzuszysko. Wyglądał rubasznie i jowialnie. Na koszulę i spodnie miał narzuconą luźną jasną szatę, która idealnie pasowała do tego miejsca. Był wilkiem. Wyobraziłam sobie wielkiego, siwego, starego wilka. Ta wizja sprawiła, że miałam ochotę pisnąć z przerażenia i odpowiednio się zachowywać. Powstrzymałam się, żeby nie przycisnąć się do Luisa i nie poszukać przy nim schronienia. Oczy Ahmeda zalśniły, jakby dobrze wiedział, jakie wrażenie robi na innych wilkołakach. - Luis, chyba miałeś dziś szczęście. Witamy, witamy! Podał mi rękę. Przyjęłam ją z wdzięcznością. Kiedy tylko mogłam, starałam się zachowywać normalnie. Nakrył moją dłoń obiema rękami i uśmiechnął się życzliwie. - Z kim mam przyjemność? - Kitty. - Kitty. Kitty Norville? Z Nocnej Godziny? Niech Bóg broni, żeby istniał jakiś inny wilkołak 0imieniu Kitty. Uśmiechnęłam się, głupio zadowolona, że mnie rozpoznał. - Ta właśnie. Luis zagapił się na mnie. - Jesteś tą Kitty? Nic nie mówiłaś. - Jakoś się nie złożyło. Słuchacie mojej audycji? Ahmed wzruszył wymijająco ramionami, a Luis odwrócił wzrok. - Oczywiście, że ją słyszałem - powiedział Ahmed. -Kilka razy. Ale uwierz, mam znajomych, którzy są twoimi wielkimi fanami. Złapałam Luisa pod ramię i wzięłam od niego kieliszek. Wieczór zapowiadał się bardziej interesująco niż jeszcze dwie godziny temu. Tak właściwie to zapowiadał się wręcz rewelacyjnie. - Nie szkodzi. Przywykłam, że ludzie nie przyznają się do tego, że jej słuchają. Usiądźmy, musicie mi o wszyst- kim opowiedzieć. - Rozejrzałam się po sali, po muzykach 1zebranych likantropach. - Doskonały pomysł - zgodził się Ahmed. Zamiana w likantropa następowała zwykle przypadkowo i nie niweczyła wcześniejszych planów. Chęć robienia kariery, pragnienie, by zobaczyć świat, to wszystko nie znikało tak po prostu. Likantropia często to utrudniała, ale ludzie jakoś sobie z tym radzili. Niektórym przychodziło to łatwiej, innym trudniej. Wiele odmian likantropów nie łączyło się w stada, tak jak robiły to zwykle wilkołaki. Ale nawet samotniki miały problem z terytorium. Czasem władzę nad nami przejmowały nasze zwierzęce instynkty, a podróże oznaczały naruszenie czyjejś przestrzeni, zwłaszcza podczas pełni, kiedy instynkty brały nad nami górę. Jak sama się przekonałam, jedyne, czego potrzebował likantrop w podróży, to bezpiecznego miejsca, żeby dokonać przemiany i ruszyć w teren podczas pełni. Waszyngton, siedziba rządu federalnego z mnóstwem ambasad i dwoma większymi uniwersytetami, przyciągał międzynarodowe towarzystwo, do którego należały również likantropy. Półksiężyc zapewniał im bezpieczne miej- sce spotkań. Ahmed wszystko mi wyjaśnił. - Ponieważ sami podróżujemy, wiemy, że nie ma czasu na walkę. Każdego z nas czeka śmierć i byłoby tragedią ją przyspieszać. Mamy lepsze rzeczy do roboty niż ciągłe walki o najmocniejszą pozycję. No i taki tego efekt. Tego typu miejsca istnieją w wielu dużych miastach: w Nowym Jorku, San Francisco, Londynie, Stambule. Gdyby TJ żył w takim miejscu, gdyby Carl bardziej przypominał Ahmeda, gdybyśmy wszyscy umieli postępo- wać w bardziej cywilizowany sposób - za dużo gdybania. Za dużo gdybania, żeby zachować TJ-a przy życiu.

Ahmed pokazał mi kilku klientów: Marian, tancerka, kobieta-szakal z Egiptu, wyemigrowała i pracowała, żeby sprowadzić tu swoją siostrę. Yutaka przy barze był studentem historii z Japonii i człowiekiem-lisem. Muzycy: dwa wilki i tygrys. Ahmed wspomniał również o znajomym, który dziś się nie pojawił, a który zbiegł z Rosji w latach siedemdziesiątych i zmieniał się w niedźwiedzia. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, jak mógł wyglądać człowiek-niedźwiedź. To miejsce to istna menażeria. To również raj, utopia, a przynajmniej jak dla moich niedoświadczonych oczu. Prowadząc program, wysłuchi- wałam mnóstwa różnych historii, ale ludzie dzwonili do mnie tylko z problemami. Docierały do mnie tylko naj- gorsze historie. Nigdy nie słyszałam, jak wygląda czyjeś spokojne życie. Wino mnie rozrzewniło. Otarłam oczy, zanim zaczęły mi płynąć łzy. Luis podał mi czystą serwetkę ze stolika obok. - Wszystko w porządku? - spytał. - Tak. Tylko to tak bardzo różni się od tego, co sama znam. Nigdy nie sądziłam, że to może tak wyglądać. Wszyscy się ze sobą dogadują. Jesteście tacy przyjacielscy. - Cieszę się, że dobrze się wśród nas czujesz. - A twoje doświadczenia. Jakie są? - powiedział Ahmed. Pokręciłam w zamyśleniu głową. Nie byłam pewna, czy potrafię o tym mówić. - Siła. Zazdrość. Mieliśmy samca alfę, który nas chronił. Ale sprawował też nad nami kontrolę. Musiałam wal- czyć o najmniejszy nawet przejaw szacunku, ale w końcu się zbuntowałam. Wszędzie tylko walka i śmierć. Musia- łam wyjechać. Kiedy się tu zjawiłam, Alette wcisnęła mi gadkę o tym, jak to miejscowe likantropy są niebezpieczne i rozbestwione, że będą próbowały mnie skrzywdzić, a ja bez trudu jej uwierzyłam. Ale mnie okłamała. Ahmed pokręcił głową. - Może nie z jej punktu widzenia. Alette nie ufa nam, bo nie ma wśród nas samca alfa, nikogo, z kim mogłaby negocjować czy kogo mogłaby kontrolować. To dlatego mówi, że jesteśmy niebezpieczni. - Tłumaczysz ją? - Poznałem wiele wampirów i myślę, że Alette na swój sposób chce dobrze. Jej największą winą jest arogancja. Słysząc to, musiałam się roześmiać, ale zabrzmiało to gorzko. Zastanawiałam się, czy było już za późno, żeby zrezygnować z gościny u Alette. Mogłabym zostać tu na czas mojego pobytu. Kobieta skończyła tańczyć. Muzycy zagrali teraz coś wolniejszego, łagodną, dyskretną muzykę, eksperymentu- jącą z brzmieniem i harmonią. Wieczór najwyraźniej zbliżał się ku końcowi; kilka osób właśnie wychodziło, macha- jąc na pożegnanie znajomym. Nie chciałam jeszcze, żeby ten wieczór się kończył. Nie chciałam stąd wychodzić. Luis objął mnie ramieniem, dając mi ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Oparłam się i przytuliłam do niego. Z Luisem po jednej stronie i Ahmedem po drugiej spoglądającym łagodnie na swoje królestwo, poczułam się tak, jakbym na nowo odkryła to, co najlepsze w posiadaniu własnej watahy: bezpieczeństwo i ochronę. Przyjaciół, którzy chcieli dać mi ciepło. Tak właśnie się czułam przed śmiercią TJ-a. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś to mnie spotka. Ahmed spojrzał na mnie z zaciśniętymi ustami. - Znasz przypowieść o Danielu, prawda? Wniknęłam w mój półprzytomny umysł. Czułam się jak szczeniak przysypiający na czyichś kolanach. Nie chciałam być zmuszana do myślenia. - O Danielu? - Przypowieść o Danielu w jaskini lwów. - A, o nim? No pewnie - przytaknęłam. To była historia z Biblii. W starożytnej Persji Daniel był prześladowany za wiarę w Boga, został wrzucony do jaskini lwom na pożarcie. Bóg zesłał anioły, żeby przytrzymały paszcze lwów i żeby nieszczęśnik mógł wyjść cało z jaskini. - Tak - powiedział Ahmed. - Wiesz, czemu przeżył? - To opowieść o zaufaniu. Miał go chronić Bóg. Ahmed wzruszył ramionami. - Tak, w pewnym sensie. Ale nie w takim, o jakim myślisz. Widzisz, Daniel sam się ocalił. Porozmawiał z lwami i poprosił, żeby go oszczędziły. Znał ich język, bo był jednym z nich, był człowiekiem-lwem. Zrobiłam wielkie oczy. - Biblia nic nie mówi na ten temat. - Oczywiście, że nie, nie wprost. Ale jeśli się przyjrzeć, wszystko tam jest. Pamiętaj, że to miało miejsce tysiące lat temu. Ludzie i zwierzęta byli wtedy sobie bliżsi. Nie minęło tak wiele czasu od wspólnego życia w raju. A nasz gatunek był pomostem pomiędzy tymi dwoma gatunkami. Daniel wiedział, jaka jest jego rola. Nie bez powodu był częściowo lwem, Bóg miał jakiś cel w tym, żeby go takim stworzyć. Tego właśnie uczymy się od Daniela. Że jest sens w tym, kim jesteśmy, chociaż czasami o tym zapominamy. Daniel jest naszym świętym. To jedna z naj- wspanialszych opowieści. - Nigdy wcześniej nie słyszałam jej w takiej wersji. Ahmed westchnął. - To smutne, że plemiona w tym kraju nie przekazują sobie starych opowieści. Gdybyśmy częściej się spotykali, żeby opowiadać sobie różne historie i wspólnie pić, nie musielibyśmy tyle ze sobą walczyć, prawda? - Co racja, to racja. - Uniosłam mój prawie pusty kieliszek w geście toastu, dopiłam do końca i powiedziałam: - Opowiedz coś jeszcze.

Straciłam poczucie czasu, leżąc tak na satynowych poduszkach w ramionach Luisa, podczas gdy Ahmed opowiadał historie, które znałam, ale w innej wersji, przefiltrowa-ne przez moje doświadczenia: wilkołaka, który patrzył na świat dwiema parami oczu, ludzkimi i zwierzęcymi, i nieustannie musiał stawiać pomosty pomiędzy oboma spojrzeniami. Enkidu z eposu o Gilgameszu był dzikim człowiekiem, który żył jak zwierzę, póki nie został oswojony przez dotyk kobiety. A jeśli nie tylko żył jak zwierzę, ale również nim był? Mimo to znalazł w końcu powód i wybrał cywilizację? Istniały opowieści, które przypominały bajki Ezopa, opowiadały o dobroci okazywanej sobie przez ludzi i zwierzęta, o cierniach wyciąganych z łap lwów, a także greckie i rzymskie mity o bogach i boginiach, którzy potrafili dowolnie zmieniać postać. Ahmed przedstawiał to w taki sposób, jakby nie było to żadne przekleństwo ani choroba, na którą cierpiałam przez ostatnie cztery lata. Był to dar, dzięki któremu stawałam się częścią długiego korowodu świętych i bohate- rów, którzy bez trudu przechodzili z jednej postaci w drugą i traktowali to jak coś dobrego. Nie byłam jeszcze w stanie poczuć wdzięczności za to, co mnie spotkało. To był wypadek, brutalny, krwawy wypadek, a nie żadne błogosławieństwo. Tyle że gdybym nie była wilkołakiem, nie miałabym swojej audycji i towa- rzyszącej jej sławy. Wszystko mi się mieszało. - Czekaj, Marian, nie możesz wyjść bez pożegnania! - zawołał Ahmed do tancerki, która właśnie wychodziła. - Przepraszam - rzucił do nas, po czym poderwał się na nogi i podbiegł do niej, żeby ją zamknąć w niedźwiedzim uścisku. Czy raczej wilczym. Bez znaczenia. Luis skorzystał z okazji i przesunął mi rękę na biodro w geście zachęty. Kiedy uniosłam głowę, żeby na niego zerknąć, odwzajemnił moje spojrzenie. Czułam na policzku jego oddech. Wykręciłam szyję i nachyliłam się odrobinę -jego usta przylgnęły do moich i zaraz potem się odsunęły. Musiałam oblać się rumieńcem od stóp do głów, bo nagle zalała mnie fala gorąca. - Mieszkam niedaleko - szepnął mi do ucha. Poczułam, jak przeciąga się obok mnie, poczułam jego mocne ciało, jego zapach i zapragnęłam ich. Zapragnęłam go- Przycisnęłam do siebie jego rękę i uśmiechnęłam się. Podeszliśmy do Ahmeda, żeby się pożegnać, chociaż czułam się trochę skrępowana, bo miałam wrażenie, że cała płonę. Luis stał bardzo blisko mnie. - Dziękuję za opowieści - powiedziałam. - Za wszystko. - Miałam na myśli to miejsce, schronienie, towarzystwo. - Kitty, cała przyjemność po mojej stronie. Te drzwi są zawsze dla ciebie otwarte. Jesteś tu zawsze mile widziana. Na dworze było chłodno; szliśmy z Luisem ramię w ramię. Miał uroczą kawalerkę z drewnianą podłogą i surowymi ceglanymi ścianami, skąpo umeblowaną, ze zwisają- cymi do podłogi zasłonami. W kuchni była wyspa. Wyglądała na dobrze wyposażoną, wbrew temu, czego można by się spodziewać po typowym kawalerskim mieszkaniu. Jakby Luis nie był już wystarczająco atrakcyjny, to pewnie na dokładkę świetnie gotował. Nie żebym miała okazję aż tak dobrze przyjrzeć się jego mieszkaniu, bo - jak na filmach - zaczęliśmy się całować, zanim jeszcze zamknęły się za nami drzwi. Przycisnął mnie do ściany, a ja owinęłam wokół niego jedną nogę i przyciągnęłam go do siebie. Nie byliśmy w stanie wystarczająco szybko się rozebrać. Czułam mrowienie na całej skórze, na zewnątrz i od środka. Nagle uświadomiłam sobie, że od bardzo dawna nie uprawiałam seksu. Nie mówiąc już o dobrym seksie. To było wieki temu. Jego ręka wędrowała po moim udzie, wsunęła się pod sukienkę, a ja zatrzymałam ją i przycisnęłam do siebie. Zmusiłam go, żeby zwolnił, smakując jego usta, ocierając się o jego ciało. Jego zapach był ostry, czułam jego podnie- cenie, aż wrzał od potu i hormonów. Przysunęłam twarz do jego szyi i głęboko odetchnęłam. Luis zsunął mi z ra- mienia ramiączko sukienki, zbliżył głowę do mojej skóry i zrobił to samo - wziął głęboki wdech. Zachichotałam, bo nie mogłam ustać na własnych nogach; opierałam się na nim całym ciałem. Oddychaliśmy razem. Będzie wspaniale. Dużo później leżeliśmy obok siebie w łóżku, nadzy i rozpaleni. Przysypiałam, otumaniona i oszołomiona szczęściem, kiedy zauważyłam, że materac drży od cichego warkotu. Nie wydawało mi się, żeby Luis chrapał; odgłos był równomierny. Przypominał łóżko do masażu na monety w jakimś tanim hotelu. Podniosłam głowę i rozejrzałam się. Dźwięk dochodził zza moich pleców. Tuż zza moich pleców. Odwróciłam się tak, żeby nie strącić ręki Luisa z mojego biodra. - Luis? Czy ty mruczysz? Warkot ustał, a on mruknął zaspanym głosem: - Hm?