Magdzie i Julii – za wytrwałość,
bezwarunkową miłość, cierpliwość
i wiarę we mnie.
Za najpiękniejszą Przyjaźń.
BGF – całe moje życie.
Rozdział pierwszy
Nie chcę być dotykiem, którego nikt nie czuje
Halo?! Jest tu ktoś? Gdzie ja jestem?! Dlaczego tu
jest tak zimno, a ja jestem w mojej najlepszej sukience?
Czy ktoś mnie porwał? Boże, nie, nie pozwól, żeby tak
było. Będą mnie teraz katować, a mama nie ma
pieniędzy na zapłacenie za mnie okupu. Ależ ja głupia!
Jestem porwana i myślę o tym, że nie będzie na mnie
pieniędzy. Idiotka!
Ale, zaraz, zaraz. Przeanalizujmy, gdzie ja jestem.
Siedzę na zimnej jak lód posadzce z brudnej cegły.
Przede mną ciemność, za mną ciemność. Nie wiem, to
chyba korytarz. Dość długi, wąski. O matko!, ale się
przestraszyłam – coś skapnęło. To woda, leje się z tyłu.
Czyli że gdzieś tutaj muszą być rury kanalizacyjne, albo
jakieś inne. Dlaczego ja nigdy nie słuchałam nauczycieli
na lekcjach. No dobrze, muszę wstać – przynajmniej
mnie nikt nie związał. Podnoszę się, dotykam ręką
bocznych ścian, są zimne i obślizgłe. Okej, stoję, ale nie
wiem na jak długo; czuję, że jestem słaba. Strasznie
słaba, nogi mi się trzęsą i ręce są takie... takie
bezwładne. Okropność. Muszę teraz iść, szybko, ale
jednocześnie być czujną. Jak wrócę do domu, to pan od
PO będzie ze mnie dumny. Idę, woda ciągle kapie, idę
strasznie powoli, chociaż miałam iść szybko, a tunel
zdaje się nie mieć końca. Teraz dla odmiany zrobiło się
duszno. Ludzie, jak mi gorąco. Chcę pić, muszę, chociaż
kropelkę, ale już nic nie kapie. Jakieś fatum. Może się
cofnę. Tak, cofnęłabym się, gdyby jakaś siła mi to
umożliwiła, ale nie pozwala. Wiatr... wieje silny wiatr i...
Ałł... upadłam, tak strasznie boli mnie biodro. Znowu
chłód, jakaś szybka zmiana klimatu. Muszę gdzieś
kiedyś dojść. Po prostu muszę. Nie wstanę, tak boli.
– Halo! – krzyczę. – Czy jest tu ktoś?! Potrzebuję
pomocy! Proszę, pomóżcie mi! – już się drę. Ale nikt nie
odpowiada. To znaczy odpowiada mi moje własne echo
odbijające się od ścian tego cholernego tunelu. Dobra,
nie to nie, sama sobie poradzę. Żeby chociaż te ściany
miały poręcz, a one są obślizgłe, zimne i w ogóle jakieś
takie dziwne.
Idę już kolejną godzinę i nic tu nie ma, nic. Nikt
mnie nie goni, nikt nie krzyczy, nikt nic nie mówi.
Nawet robaka żadnego nie ma, mogłabym z nim
przynajmniej pogadać. A prawa klimatu szlag trafił.
Tutaj są wszystkie pory roku w jednej chwili. Muszę
usiąść i chyba się poryczę zaraz. Tak, nie mam na nic
siły. Nie mam!
– Boże, za co mnie tak krzywdzisz?! – pytam, jakby
ktoś miał mi odpowiedzieć. Jedna łza gromadzi się
w oku, a w nosie czuję słodkie gryzienie. Jest jej coraz
więcej, zaraz wybuchnie jak bomba. I wreszcie bach!,
spływa po moim policzku, ale jest dziwnie ciężka i trwa
to wieczność. O, kolejna, i jeszcze jedna. Boże, jak mi
się chce płakać.
– Chcę do domu! Do domu! – ukrywam twarz
w kolanach, przytulam się do samej siebie. – Chcę się
przytulić do mamy i powiedzieć jej, jak mi źle. Chcę
dotknąć jej delikatnej twarzy i poczuć, że jestem
bezpieczna. Mogłabym być nawet ślepa, ale chcę
dotknąć mojej mamy. Poczuć mandarynkowy zapach jej
włosów, które pachną Grecją – czuję na sobie krople
światła. Podnoszę głowę. Światło! Światło, po ośmiu
godzinach szukania mam światło. Wstaję bardzo szybko.
Biegnę, tak strasznie szybko biegnę. Jednak to światło
oddala się ode mnie.
– Hej! Halo! Zaczekajcie, błagam, zaczekajcie na
mnie! – krzyczę z całej siły. Aż mnie płuca bolą. Za
jakie grzechy muszę się tak drzeć?! Staję, a światło już
się nie oddala, tak jakby mnie słyszało. Nie oddala się,
ale robi zupełnie co innego, przybliża. Czuję na sobie
tylko wiatr, silny podmuch wiatru. Mrużę oczy, włosy
mam rozwiane. Światło jest takie przyjemne, takie...
słodkie. Ma zapach mamy i nie boję się go. Jak mogę bać
się najbliższych? Nagle jest przede mą, zakurzyło się
trochę, ale otwieram oczy. Stoję przed ogromną bramą.
Cała jest ze złota! Cała, rozumiecie? Ale to nie jest taka
zwykła brama, to brama do ogrodu. O mateńko, jaki on
piękny. Podchodzę do bramy i palcami lekko dotykam
jej krat. Są delikatne, tak jakby to wcale nie były kraty,
ale dłonie mamy. Moje odczucia są głupie.
– Przepraszam, czy ktoś mógłby mnie tutaj wpuścić?
– pytam. Cisza. – Przepraszam! Jest tu ktoś? – krzyczę.
Słyszę chrapanie, spuszczam głowę, widzę przed sobą
maleńkie dziecko, które okryte jedynie szalikiem śpi
sobie w najlepsze na małej poduszeczce. Dotykam go,
jest takie zimne, a na szyi ma klucz. Delikatnie zdejmuję
go z szyi dzieciątka, otwieram wielką bramę, a potem
oddaję go właścicielowi i ostrożnie biorę dziecko na
ręce. Chłopiec jest taki malutki, taki zimny. Wyrodna
matka go tu zostawiła. Ja ich w ogóle nie rozumiem, jak
tak można.
– Jak spotkam twoją mamę, obiecuję, że się jej
dostanie za to, że o mało nie umarłeś z zimna, głodu
i cholera wie, czego jeszcze – przytulam do siebie malca
i dopiero teraz zauważam ten wielki ogród. Jesteśmy
sami. Samiutcy. A ogród? Cudowny, piękny, taki...
realny. Prawdziwy, nie jakiś tam sztuczny, że wszystko
cacy glacy i w ogóle. Ale taki swój. O, wiem, wolny.
Tak, jest wolny, sam w sobie. O matko, ile ma krzaków
róż, a ile niezapominajek i stokrotek. Przede mną
wodospad i wielka góra. Boję się, że to jakiś większy
park, to znaczy krajobrazowy. No tak, zgadza się góra,
z której leci wodospad, kwiaty też, ale gdzie są
zwierzęta?
Maleńki ssie kciuka, biedactwo. Jest głodny.
– Przepraszam – mówi ktoś z tyłu. Odwracam się
i widzę wysokiego, starszego mężczyznę z idealną brodą,
ubranego w biały garnitur. Ma niebieskie, wielkie
i spokojne oczy. Nie boję się jego osoby, raczej jego
reakcji.
– Kim pan jest? To pan mnie tu ściągnął? Tak? A ten
malec? Może mnie pan odwieźć do domu? Chcę do
domu, słyszy pan? Do domu! Zabieram to maleństwo. A,
i jeszcze coś, jak mnie pan dotknie, to będzie pan zbierał
swoje kości odtąd do końca tego cudownego ogrodu,
jasne? – naskoczyłam na niego. Nie przestraszył się
mnie, nie podchodzi. Tylko tak spokojnie stoi. O co ci
chodzi człowieku, co? Jakiś nienormalny albo coś.
Odwracam się na pięcie i chcę iść.
– Dlaczego tak źle o mnie myślisz? – zapytał nagle.
– Co pan ma na myśli?
– Przed chwileczką pomyślałaś, że jestem
nienormalny. Nie boisz się mojej osoby, ale mojej
reakcji. Masz rację, stoję spokojnie tylko dlatego, że taką
mam naturę. I odpowiadam na pytania, sama tu przyszłaś
– powiedział spokojnie. Chyba muszę się czegoś
przytrzymać. Skąd on wie, o czym myślę? Boże, skąd?
– Skąd pan wie, o czym myślę?
– Po prostu wiem, czy mógłbym dostać klucz? Chcę
zamknąć ogród – zapytał. Po moim trupie. Cholera,
zapomniałam, że zna moje myśli. – Ja wiem, że raczej
nie jesteś mi przychylna, ale nie przeklinaj tutaj
i niestety, ale ty jesteś trupem.
– Co pan powiedział? – na pewno się przesłyszałam.
Patrzy. No i co dalej? Doskonale wiesz, co myślę, zdaję
sobie z tego sprawę, ale nie chcę byś wiedział.
Szczególnie teraz. Masz mnie natychmiast odesłać do
domu, jasne?
– Za dużo mówię – powiedział. – Musisz gdzieś ze
mną pójść, ale oddaj mi klucz, muszę zamknąć ogród –
powtórzył. Po czym sam podszedł do mnie i go odebrał.
Maleństwo śpi dalej, przytulam je mocniej. Wielkolud
się oddala. No przecież nie zostanę tu sama, zamknięta.
Idę więc za nim. Idziemy krętymi ścieżkami, które chyba
nie mają końca. Dokąd? Może przestanę się martwić,
gdzie idziemy, tylko pomyślę, jak zdołam nakarmić to
maleństwo.
– Ty, brodaty!
– Mam na imię Piotr.
– Właśnie, Piotr, potrzebuję jedzenie.
– Dla siebie?
– Oszalałeś? Jak mogłabym przełknąć cokolwiek,
skoro niosę na rękach dziecko, tak małe, bezbronne.
Niewinne. Więc? – pytam znowu. Odwraca się do mnie
i podaje butelkę z mlekiem. Przysiadam na kamieniu.
– Chyba zwariowałaś, jeśli myślisz, że się
zatrzymamy.
– Chyba zwariowałeś, jeśli myślisz, że pójdę dalej,
wiedząc, że to biedactwo jest głodne – spojrzałam na
niego. Widzę dziwny blask i zadowolenie. O co ci
chodzi? Maleńki je tak, jakby co najmniej od tygodnia
nikt mu jeść nie dawał. Ślicznie marszczy czoło i ojej...
uśmiecha się do mnie... uśmiecha! Nie oddam cię,
królewiczu, nikomu i nigdy. Wstaję, idziemy dalej.
Mijamy ludzi. Tak, żeby to był spontan, ich jest tu
tysiące, miliony, tryliony. Ludzie... a jeszcze tyle
miejsca. Co to za miasto? Park? Dochodzimy do
wielgachnej kolejki.
– Jak po mięso za komuny. Nie mógłbyś czegoś
zrobić, żeby było szybciej? Ja mam dziecko.
– Na każdego przyjdzie czas – mówi brodaty. Tak, na
mnie też. Ciekawe tylko, kiedy.
No dobra, stać to stać, ale po jaką...
– Ani się waż tego powiedzieć. Tutaj się nie klnie.
– Mógłbyś przestać mi mówić, co myślę? Nie podoba
mi się to wszystko, ufam ci, chociaż nie wiem dlaczego.
Znalazłam się tutaj też nie wiadomo dlaczego. Mam przy
sobie niemowlaka, którego zostawiła jakaś wyrodna
matka, i mam dość tego, że ktoś ciągle narusza moją
prywatność! – wykrzykuję. Patrzy na mnie spokojnie –
nienawidzę tego. Nie dość, że jakiś niedorozwinięty, to
jeszcze... Wrr... Drażni mnie każdy jego gest. Ktoś go
woła, widzę młodego mężczyznę. Całkiem młodego
i całkiem... no całkiem, całkiem. Ma takie kremowe
dłonie. Muszą być delikatne. A oczy, matko! Są zielone.
Wielkie zielone oczy. Wielkie kocie oczy. Ludzie, wody!
Ale zaraz, zaraz. Co on się tak patrzy? Czyżby wiedział,
o czym myślę?
Tak? Wiesz, o czym myślę, to teraz słuchaj – nie gap
się tak, tylko daj mi wody. Podchodzi do mnie
powolnym krokiem i wręcza mi szklankę z wodą. Piję
delikatnie, nie łapczywie. A potem pokazuje mi początek
kolejki, mam wejść teraz, zaraz. Więc wchodzę. Jestem
w małym pokoju. Ściany są z szyb. Naprzeciwko ktoś
siedzi w fotelu. Nie odwraca się, więc korzystam z okazji
i rozglądam się. Stare szafy i wiele książek. Biurko jak
w gabinecie mojego ojca. Co ja tu robię?
– Przepraszam, czy może mi pan wyjaśnić, dlaczego
tu jestem? – pytam. Odwraca się i widzę młodego
mężczyznę z delikatną brodą i długimi włosami. Ma
jasną karnację i wygląda jak ktoś, kto słucha metalu.
– Tak, jesteśmy w stanie wyjaśnić ci, dlaczego tu
jesteś.
– My? – zdziwiłam się, bo w pokoju nie ma nikogo
prócz niego.
– Tak, my – odzywa się potężny głos, odwracam
głowę na wszystkie strony świata, ale nikogo nie ma.
Nikogo, prócz tego tutaj. Brzuchomówca? Siadam
wygodnie w fotelu i tulę malca.
– Kto to jest, przepraszam, „my”?
– Ja i mój syn, i na pewno nie jest brzuchomówcą.
– Jezu, czy wy tutaj wszyscy znacie myśli innych? To
naruszanie praw człowieka i zgłoszę to, obiecuję.
– Jestem Bogiem, nie możesz na mnie donieść –
odzywa się głos. Wybucham niepohamowanym
śmiechem. Facet naprzeciwko patrzy na mnie jak na
kretynkę. Ale po chwili dociera do mnie, że „oni” wcale
się nie śmieją, to znaczy On się nie śmieje. Jak jest z tym
drugim, nie wiem.
– Co wy chcecie mi powiedzieć? – pytam.
– Ile masz lat? – pada pytanie.
– Siedemnaście, a co?
– Już więcej nie będziesz mieć.
– Słucham? – pytam, jakbym nie usłyszała.
A słyszałam dokładnie i czuję się strasznie z tym
wszystkim. Czuję taką cholerną niepewność, że aż boję
się o siebie. O czym oni do mnie mówią? O czym? Co
mają na myśli?
– Umarłaś – mówi głos. Umarłaś, powtarzam,
umarłam... nie mogłam umrzeć. Przecież żyję, jestem.
Zaraz wybuchnę. Chyba im się śni, albo ja jestem
w koszmarze... Maleństwo się niecierpliwi. Cii, szepcę.
Cii, maleńki, nic się nie dzieje.
– Uspokój się – mówi ten widoczny. Jak ja mam się
do niego zwracać? – Normalnie. Jestem synem Boga.
Jestem twoim ojcem, bratem... jestem tobą – mówi. Że
co? Koleś, halo! Ja z wiarą mam tyle wspólnego, że
spowiadam się raz na rok, chodzę do kościoła raz
w miesiącu i w święta, i tyle. Koniec.
– A powinnaś modlić się do nas więcej – mówi głos.
Po chwili ktoś wchodzi. Odwracam się i widzę
najpiękniejszą kobietę świata. A jakie ma oczy!
Troskliwe, pełne nadziei, roześmiane. Są tak podobne do
oczu mojej mamy. A ona? Idealna. Ciało, figura, włosy.
Matko! Gdybym była facetem, pomyślałabym, że się
zakochałam, a tak jestem tylko zafascynowana
idealnością tej kobiety. Podchodzi do mnie i całuje
w czoło. Ej! O co tu chodzi? Jeśli i ona zna moje myśli,
chyba się powieszę. Zły przykład, ponoć nie żyję.
– Cześć, mamo – mówi młody. Syn Boga. Jak ja
mam o nim mówić?!
– Cześć, synku – całuje go kobieta. – O co chodziło,
że mnie tu wezwaliście? – pyta.
– Otóż moja droga, mamy problem. To znaczy my
sami byśmy go rozwiązali, ale ta dziewczyna nie jest
w stanie pojąć, że nie żyje – mówi głos.
– Nie rozumiem – mówi kobieta.
– Mamo, ona nie rozumie, w jakim stanie się
znajduje. Nie wierzyła nigdy i chyba prędko nie wejdzie
na drogę zbawienia. Pomóż nam – otula kobietę. Co tu
się dzieje, czy oni nie widzą, że ja siedzę obok?
– Bardzo przepraszam, że przeszkadzam w tak
ważnej konwersacji, ale ja muszę już wracać do domu.
Wy sobie rozmawiajcie, o czym chcecie, a ja śmigam –
mówię i wstaję. Chyba Bóg się wku... zdenerwował, bo
zawiał silny wiatr, który mnie posadził z powrotem na
czterech literach.
– Kochanie – zaczyna kobieta. – Wiesz, jak rodzi się
kwiat?
– No nasionko, potem badyl, a potem kwiat –
odpowiadam półprzytomna.
– Prawie – śmieje się kobieta. – Kwiat rozkwita, ale
nie każdy ma szansę przetrwać. Człowiek czasem je
zrywa, idąc na spacer, bezczelnie wyrywa je
z korzeniami i one są w szoku. Nie są w stanie określić,
co się z nimi dzieje. Podobnie ty teraz, umarłaś i nawet
nie pamiętasz, kiedy i jak. Ktoś wyrwał cię jak kwiat po
drodze i umarłaś. A tym kimś chyba był mój syn – mówi,
patrząc na niego. Paranoja! Oni zwariowali, naćpali się!
To niemożliwe!
– Chce mi pani powiedzieć, że pani syn, ten, który
tutaj stoi, był tak głupi i odebrał mi życie? – mówię.
– To nie ja i nie mój ojciec, a po za tym grzeczniej! –
domaga się nerwowo mężczyzna.
– Nie denerwuj się, ona robi to nieświadome – mówi
kobieta.
– Co nieświadomie, co nieświadomie? Wszystko, co
mówię, mówię świadomie. Naćpaliście się czegoś.
Znacie moje myśli, jesteście dziwni. Mówicie, że
umarłam, ale ja nie mogłam umrzeć. Słyszycie?! Nie
mogłam! Byłam, jestem okazem zdrowia. Każdy wam to
powie! Hanka, Tomek, mama, tata. Nawet Alina
z maturalnej, która mnie nie znosi! Każdy. Co wy
myślicie? Co? – rozryczałam się na całego, a ze mną
maleństwo. Płakałam długo. Strasznie długo. A oni się
patrzą i patrzą. Co ja jestem? Okaz w zoo? A dajcie mi
spokój. Tulę maleństwo. Przestaje płakać. Ale mnie
samej leją się łzy. Chcę się przytulić do mamy. I nagle
podchodzi do mnie ona. Siada na poręczy fotela
i przytula. Pachnie... niezapominajkami. Delikatnymi,
niebieskimi. Czuję się bezpieczna. Ni stąd, ni zowąd
czuję mandarynki. Mama! Mamusiu, krzyczę, mamusiu,
łkam.
Nie wiem, ile tam byłam. Nie pamiętam. Nie
pamiętam, jak długo przytulałam się do niej. Wiem, że
gdy się obudziłam, leżałam w wygodnym łóżku, ale obok
nie było malca. Otwieram szeroko oczy! Gdzie on jest?
Rozglądam się, chmury! Widzę chmury, chmury?! Teraz
chyba ja coś połknęłam. Matko, śpię na chmurach?
Posiadam drzwi, szafę, lustro, komodę, biurko, książki,
zeszyty, ubrania i śpię na chmurze! To jakiś absurd!
Jestem bezradna. Wstaję bardzo szybko i chyba lewą
nogą, ponieważ jestem wściekła. Okropnie wściekła.
Bardzo szybko zdejmuję ich rzeczy i wskakuję w swoje.
Wybiegam z pokoju i co widzę? Cały hol pokoi. Calutki
i czuję się jeszcze bardziej zagubiona niż zwykle.
Przebiegam przez ten hol i czuję, jakbym już tu była...
Wiem! Byłam, ale w tunelu. O nie, moi drodzy, tak się
bawić nie będziemy, tym razem podejdę was sprytem,
a nie... głupotą. Biegnę i ukazuje mi się klatka schodowa.
Najzwyklejsza w świecie klatka schodowa, tylko trochę
bardziej zadbana. Idę na dół, a schodów są miliony, już
jestem spocona jak szczur. Ale udaje mi się wyjść
z tego... no właśnie, wychodzę na ulicę. Chodnik, czuję
się jak w domu, tylko w innej części miasta. A przede
mną stoją drapacze chmur i to nie jeden, nie dwa, ale
tysiące. Więcej wam powiem, miliony. Ja też takim
byłam. Gwałtownie się odwracam i wpadam na kogoś.
Czuję na stopach mnóstwo książek, ciężkich.
– Bardzo przepraszam, ale nie widziałam... –
dotykam książki i podnoszę wzrok. Widzę tego samego
kolesia co wczoraj. Tego samego, który podał mi wodę.
Odgarniam włosy. Nie myśl, nie myśl, nie myśl,
powtarzam w myślach. Nie myślę, jak mogę nie myśleć,
skoro muszę. Przecież nie palnę żadnej głupoty przy
nim.
– O to nie musisz się martwić – mówi głosem Jamesa
Bonda. Świetnie, już palnęłam, no i? Co dalej,
myślicielu? – Ja myślę, że nic, ewentualnie możemy iść
na kawę – odpowiada rezolutnie. Co za
niepohamowany... dobra, nieważne.
– Mam prośbę, wyłącz ten chrzaniony program do
czytania w myślach i zacznij ze mną rozmawiać jak
człowiek – mówię poważnie, po czym czuję ostre ukłucie
w ręce.
– Bolało? – pyta.
– Nie, swędziało. Oczywiście, że bolało... To twoja
sprawka, tak?
– Nie, Boga. Zapamiętaj sobie, że tutaj przeklinać nie
wolno – odpowiada spokojnie. Jego głos mnie powala.
– Dobra, mądralo, zaprowadź mnie do Niego, bo
mam interes – mówię poważnie. Patrzy na mnie, jakbym
urwała się z księżyca.
– Wczoraj z nim rozmawiałaś – mówi. Wczoraj to ja
byłam pod wpływem silnego wstrząsu. Więc jak będzie?
– Dobra, chłopie, nie denerwuj mnie i zaprowadź do
kogokolwiek, bo ja muszę wracać do domu.
– Do domu wrócisz w każdej chwili, za tobą przecież
stoi. Więc nie rozumiem, czego jeszcze chcesz.
– Wytłumaczenia. Nie chcesz mnie zaprowadzić, to
sama sobie poradzę – oświadczam i ruszam. Doskonale
wiem, że lezie za mną jak ta sierota niemota. No idzie,
ale się nie odezwie. Pewnie ma rację, nic nie mówi.
Ludzie, ale ileż można iść, mijać wciąż te same bloki,
ludzi, tysiące ludzi i nie znajdować celu? Dobra, kolego,
koniec zabawy.
– Albo mnie zaprowadzisz po dobroci, albo użyję siły
– mówię groźnie, odwracając się. Patrzy, gapi się, jakby
mnie nie widział nigdy wcześniej.
– Słuchaj, ale po co ty chcesz tam iść? – staję jak
wryta. Bystry to on nie jest. Ale damy radę.
– Chłopcze, ja tu trafiłam przez przypadek.
Rozumiesz? Nawet nie wiem, gdzie jestem. Gdzie
jestem? Co to za miasto?
– Nie wiesz? – patrzy na mnie szeroko otwartymi
oczami. Kurde, trafił mi się taki, któremu trzeba
powtarzać. Nie, nie wiem. – Jesteś w niebie – mówi,
a mnie jeszcze bardziej uginają się kolana. Co on
powiedział? W niebie? Zaraz poukładamy każdy
szczegół po kolei. Wczoraj jakaś trójka, no dobra,
dwójka, bo tamten to chyba za wielkiego brata robił,
próbowała mnie przekonać, że umarłam. Dzisiaj ten
bystrzak mówi, że jestem w niebie. Chyba mdleję! Czy
jest na sali lekarz? Idiotka, uspokój się i znajdź ten pokój
wielkiego brata, dowiedz się wszystkiego, wracaj do
domu i zapomnij o całej sprawie.
– Słuchaj, okej, no jestem, pogodziłam się z tym,
a teraz zaprowadź mnie do tego... no waszego szefa.
Muszę z nim pogadać – patrzę na niego. Już nic nie
mówi, tylko prowadzi. Wreszcie. Ale on gna, jestem
jeszcze bardziej spocona niż wczoraj. Ale nieważne,
nawet nie zwracam uwagi na to, co mijam. Prawie. Teraz
widzę megakolejkę i wcale nie jest mi do śmiechu.
Stajemy na samym końcu.
– Chciałaś, to masz, teraz sobie poczekasz – mówi do
mnie i chce odejść.
– Coś ty powiedział? Zostawiasz mnie na końcu
kolejki, która nie ma końca? O nie, wracaj natychmiast!
– i ciągnę go za rękę. Patrzę na początek kolejki. Jeśli
oni myślą, że będę tu czekała, to się grubo mylą. Ciągnę
chłopaka za rękę i idę schodami w górę. Wygląda to dość
komicznie, ale co zrobić, kiedy on nie chce iść.
Zachowuje się jak osioł. No ale mniejsza. Jesteśmy na
tysięcznym schodku i wiem, że za mną stoi wielgachna
kolejka, tysięczna dokładnie. Ktoś właśnie wychodzi.
Starsza kobieta podtrzymująca się laską. Jest szczęśliwa.
Jak można być szczęśliwym? Czuć od niej spokój.
Spokój, radość i coś, czego nie da się wyjaśnić. Patrzy na
mnie, ma jasne oczy. Tak jakby nigdy się nie zestarzały.
Oczy dziecka. Ktoś z tyłu krzyczy.
– Tośka! – odwracam się, biegnie facet. Młody
i bardzo, bardzo przystojny. Biegnie i łapie kobietę
w ramiona, i co się dzieje? Kobieta w jego ramionach
młodnieje. Normalnie jest śliczna. Ma kasztanowe
włosy, delikatną skórę, te same oczy i bije od niej to
samo dziwne uczucie.
– Czekałam całe życie, żeby się z tobą spotkać –
mówi. Ma lekki głos. Tulą się do siebie i całują. – Całe
życie, i znowu jesteśmy razem – dokłada i trzymając się
w objęciach, idą w dół. Moja szczęka opadła na samą...
na chmurę, odbiła się od niej i chlasnęła mnie tak
mocno, że poczułam wszystkie zęby, plus te jeszcze nie
wyrośnięte. Tak, to pewnie telereklama. Więc zbieram
się w sobie, dość przedstawienia, chcę wejść do środka,
ale ktoś trzyma moją rękę.
To on.
– Czego znowu?
– Nie możesz tam wejść – mówi.
– Bo?
– Bo trzeba stać w kolejce – odpowiada inteligentnie.
– Wczoraj wystarczająco się nastałam, napłakałam
i teraz nikt nie jest w stanie mnie powstrzymać przed
wejściem, ale jeśli chcesz, możesz wejść ze mną –
mówię. Patrzy się. Zaraz go walnę, jak Boga kocham. –
Co się patrzysz?
– Dlatego że nie przestrzegasz porządku, niszczysz
dawno ułożoną harmonię. Jakbyś wcale nie była stąd.
Jakbyś nie miała serca, kobieto, może ty jesteś wysłana
z piekła?
– Wiesz co, zachowaj te chore teorie dla siebie. Nie
wiem, skąd jestem. Wiem, że muszę to jak najszybciej
wyjaśnić. Nie gadaj mi tu dyrdymałów o zasadach,
teoriach i normach, bo ja zawsze miałam je gdzieś
i robiłam to, co chciałam. A to, że jestem... nie u siebie,
to nie znaczy, że będę czegokolwiek przestrzegać, a jeśli
powstrzymasz mnie od wejścia, to będziesz zbierał swoje
kości po całym swoim królestwie, jasne? – pytam. Nie
odzywa się nic, chyba potraktowałam go trochę zbyt
ostro, ale sam tego chciał. Więc wchodzę, a on za mną.
Nikogo nie ma. Fotel odwrócony do okna, idę szybko
i przekręcam go, nie ma nikogo. Rozglądam się po
pokoju w poszukiwaniu kamer, głośników lub osób
trzecich. Ale nikogo nie ma.
– Przepraszam, nie mogłem jej powstrzymać – mówi
chłopak. Odwracam się do niego i patrzę jak na
nienormalnego.
– Do kogo ty mówisz?
– Do mnie – mówi potężny głos, skaczę na sam jego
dźwięk. Ale mnie przestraszył. – Dlaczego weszłaś,
skoro kazano ci stać w kolejce? – pyta. Siadam w fotelu,
ale miękki.
– Dlatego, że chcę się wreszcie dowiedzieć, po jaką
cholerę mnie tu trzymacie, co tutaj robię, jak się tu
znalazłam i kiedy mogę wrócić do domu? – wyrzucam
jednym tchem. Chłopak przytakuje i wychodzi. Czuję się
nieswojo. Kiedy był, czułam się taka bezpieczna. Cisza,
głucha cisza. Ciekawe, jak długo będę tak siedziała.
– Tyle, ile będzie trzeba. Posłuchaj mnie, dobrze?
Umarłaś, nie wiem dlaczego, bo ja twojej duszy nie
potrzebowałem. Umarłaś z niewiadomego powodu i teraz
to wyjaśniam.
– Skoro mnie nie potrzebujesz, to możesz mnie
odesłać z powrotem – podsuwam.
– Nie, tak się nie da – słychać rozbawiony głos. Nie
wiem, co w tym śmiesznego. – Jesteś tutaj przez
pomyłkę i tylko czas może wyjaśnić to wszystko.
– Jesteś Bogiem, więc wiesz wszystko, nie
rozumiem, dlaczego nie wiesz nic na temat mojej duszy.
– Wiem, ale nie chcę tego tak rozwiązywać.
– Ale skoro wiesz, to dlaczego nic nie mówisz.
Musisz się tak łami... urządzać łamigłówki, żeby
zdenerwować innych?
– Nie, nie rozumiesz. Chcę, żebyś to ty doszła do
tego, dlaczego umarłaś.
– Chyba jesteś śmieszny – mówię.
– Nie. Usiądź wygodnie, coś ci pokażę – mówi,
a przede mną robi się ciemno. I nagle widzę jasność.
Cholerną jasność. Stoję, już nie siedzę i widzę ludzi
w kitlach. Lekarzy. Kręcą się, biegają, ale nie zauważają
mnie. Słyszę głos kobiety. Znajomy. Leży na kozetce
w białej piżamie. A nad nią stoi lekarz.
– Przyj! – drze się, a kobieta krzyczy jeszcze
głośniej. Podchodzę do niej. To przecież moja mama.
Moja mamusia. Mamo! To ja, widzisz mnie? Dotykam
jej włosów, ale nic nie czuję, ona też nie. Po kilku
minutach lekarz krzyczy, że widzi główkę. A po
następnych stwierdza:
– Urodziła pani piękną dziewczynkę! – Co? Mamo,
nie było mnie raptem dzień, a ty już masz dziecko?
Lekarz podaje mamie dziewczynkę. Jest śliczna,
maleńka. Moja siostrzyczka. A mama ją tuli z każdej
strony, obejmuje i całuje. Lekarze zabierają ją i myją.
I nagle łup... obraz się przestawia. Jak w kinie. Mama
jest już wypoczęta i karmi małą. Przychodzi mężczyzna.
Postawny, przystojny. To przecież tata. Całuje mamę
i wręcza jej kwiaty. Róże, a ona tak nie lubi róż... Chyba
jednak zmieniła zdanie, bo dziś jest szczęśliwa, że je
dostała. Siadam na łóżku i przyglądam się im. Są
szczęśliwi, a ja jestem obok.
– Rodzice czekają, aż pozwolisz im wejść – mówi
tata.
– Nie, proszę. Chcę się wami nacieszyć – mówi
mama. Bardzo dobrze. Dziadkowie są strasznie czuli. No
wiecie, puci, puci, bobasku i takie tam. Mama spogląda
na tatę. Matko, jak oni się kochają.
– Jak ją nazwiemy? – pyta tata. – Ja myślę, że
powinna mieć na imię Agata. Takie proste. – Mama
patrzy na maleństwo.
– Nazwiemy ją... Nastka – mówi. Piękne imię, co!?
Przecież ja się tak nazywam. Mamo, zapomniałaś? –
Nastka, bo urodziła się w najpiękniejszym dniu, w jakim
mogła się urodzić. W moim ulubionym dniu. Nastuniu,
przyszłaś na świat 20 czerwca 1990 roku i jesteś
najpiękniejszym dzieckiem, jakie widziałam – mówi,
całując mnie. To przecież ja. Ja mam na imię Anastazja,
dla wszystkich Nastka, i urodziłam się 20 czerwca 1990.
To ja! Ja! Nikt inny. Hu... muszę głęboko odetchnąć. Coś
nie tego. Nie w porządku. I obraz przeskakuje na to, jak
byłam chrzczona, jak dorastałam. A potem ni stąd, ni
zowąd jest taki myk. Mama urodziła Lolkę, moją siostrę,
i ja zamykam się w pokoju, kiedy wraz z tatą
przyjeżdżają do domu. Patrzę na nich wszystkich
szczęśliwych, a sama mam pięć lat. I ze łzami w oczach
wbiegam na górę. Nikt nie przychodzi, dopiero pod
wieczór mama zagląda do pokoju. Świetnie, mogła
pomyśleć o tym wcześniej. Leżę na łóżku i płaczę.
Mama obejmuje mnie, ale ja ją odtrącam, choć wiem, co
ona czuje. Czuję smutek, czuję się opuszczona.
– Kochanie, dlaczego nie jesteś z nami na dole?
Czekaliśmy, ale nie przychodziłaś – mówi spokojnie.
– Nie chcę was! Nie chcę jej! Zabierajcie się wszyscy
z mojego pokoju, oddajcie mnie do domu dziecka. Nie
chcę już być z wami – krzyczę. Mama czuje rozpacz
i niczego nie rozumie. No nie dziwię się.
– Dlaczego tak mówisz? – pyta ze łzami w oczach
i czuje, że źle zrobiła, zostawiając mnie na cały wieczór.
– Bo tak. Nie przyszłaś do mnie, nie zauważyłaś. Nie
kochasz mnie i tata też mnie nie kocha. Nikt mnie nie
chce. A to wasze nowe dziecko zapakujcie! – krzyczę.
Boże, skąd ja znam takie słowa? Mama jest bezradna,
przytula mnie i leży. Ależ byłam głupia. Do pokoju
wchodzi tata. Patrzy na nas i wiem, że jego serce jest
przerażone. Siada na drugim końcu i podnosi nas obie.
– Nastko, wiesz, że bardzo cię kochamy, prawda? –
zaczyna. No nie, zacznie się teraz monolog trwający całą
wieczność. – Wiesz, że jesteś naszym ukochanym
dzieckiem i nic nie jest w stanie tego zmienić. To, że na
świat przyszła Lola, nie znaczy, że ty zostaniesz
odsunięta na drugi plan. Oboje z mamą kochamy cię
miłością wyjątkową i wiesz, dlaczego. Jesteś naszym
promykiem, pierwszym dzieckiem i nie bylibyśmy
w stanie przestać cię kochać. Lola jest dla ciebie
prezentem. Żebyś mogła nauczyć się życia, rozumiesz?
Postanowiliśmy z mamą, że ci ją damy, żebyś nauczyła
się zajmować maleństwem, żebyś pomagała mamie
i była z nami w każdej chwili. Była dla nas pomocą.
Wielką pomocą.
– Zostawiliście mnie na cały wieczór – drę się
znowu. Jaka ja byłam okropna!
– Nie my ciebie, a ty nas – mówi mama. Jest
rozgoryczona. Właśnie widzę, jak patrzy na mnie i na
tatę. Widzę i zastanawiam się, dlaczego ją tak kochałam.
Takie pytanie zawsze chodziło mi po głowie. Ponieważ
to ona darzyła nas miłością większą niż ja z tatą i Lolą
razem wzięci. Była gotowa pójść za nas w ogień, byle by
nam się nic nie stało.
– Ale wy mnie nie chcecie, będziecie się teraz
bardziej przejmować nią niż mną, i dziadkowie też.
Wszyscy będą teraz bardziej kochać ją – znowu wpadam
w histerię. Jakbym mogła, to bym sobie przylała.
Zdrowo!
– Posłuchaj mnie – zaczyna mama. – Jesteś dla nas
wyjątkowa. Liczymy na ciebie i na to, że nam pomożesz
we wszystkim. Jesteś naszym promykiem i nikt nie jest
w stanie cię zastąpić. Tak bardzo cię kochamy, że już
Ewa Waluk Życzenie
Redakcja: Monika Pasek Korekta: Olga Rudnicka Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska Skład: Monika Burakiewicz © Ewa Waluk i Novae Res s.c. 2014 Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res. Wydanie pierwsze ISBN 978-83-7722-734-3 NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE al. Zwycięstwa 96 / 98, 81-451 Gdynia tel.: 58 698 21 61, e-mail: sekretariat@novaeres.pl, http://novaeres.pl Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl. Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni. Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com
Magdzie i Julii – za wytrwałość, bezwarunkową miłość, cierpliwość i wiarę we mnie. Za najpiękniejszą Przyjaźń. BGF – całe moje życie.
Rozdział pierwszy Nie chcę być dotykiem, którego nikt nie czuje Halo?! Jest tu ktoś? Gdzie ja jestem?! Dlaczego tu jest tak zimno, a ja jestem w mojej najlepszej sukience? Czy ktoś mnie porwał? Boże, nie, nie pozwól, żeby tak było. Będą mnie teraz katować, a mama nie ma pieniędzy na zapłacenie za mnie okupu. Ależ ja głupia! Jestem porwana i myślę o tym, że nie będzie na mnie pieniędzy. Idiotka! Ale, zaraz, zaraz. Przeanalizujmy, gdzie ja jestem. Siedzę na zimnej jak lód posadzce z brudnej cegły. Przede mną ciemność, za mną ciemność. Nie wiem, to chyba korytarz. Dość długi, wąski. O matko!, ale się przestraszyłam – coś skapnęło. To woda, leje się z tyłu. Czyli że gdzieś tutaj muszą być rury kanalizacyjne, albo jakieś inne. Dlaczego ja nigdy nie słuchałam nauczycieli na lekcjach. No dobrze, muszę wstać – przynajmniej mnie nikt nie związał. Podnoszę się, dotykam ręką bocznych ścian, są zimne i obślizgłe. Okej, stoję, ale nie wiem na jak długo; czuję, że jestem słaba. Strasznie słaba, nogi mi się trzęsą i ręce są takie... takie bezwładne. Okropność. Muszę teraz iść, szybko, ale jednocześnie być czujną. Jak wrócę do domu, to pan od PO będzie ze mnie dumny. Idę, woda ciągle kapie, idę strasznie powoli, chociaż miałam iść szybko, a tunel
zdaje się nie mieć końca. Teraz dla odmiany zrobiło się duszno. Ludzie, jak mi gorąco. Chcę pić, muszę, chociaż kropelkę, ale już nic nie kapie. Jakieś fatum. Może się cofnę. Tak, cofnęłabym się, gdyby jakaś siła mi to umożliwiła, ale nie pozwala. Wiatr... wieje silny wiatr i... Ałł... upadłam, tak strasznie boli mnie biodro. Znowu chłód, jakaś szybka zmiana klimatu. Muszę gdzieś kiedyś dojść. Po prostu muszę. Nie wstanę, tak boli. – Halo! – krzyczę. – Czy jest tu ktoś?! Potrzebuję pomocy! Proszę, pomóżcie mi! – już się drę. Ale nikt nie odpowiada. To znaczy odpowiada mi moje własne echo odbijające się od ścian tego cholernego tunelu. Dobra, nie to nie, sama sobie poradzę. Żeby chociaż te ściany miały poręcz, a one są obślizgłe, zimne i w ogóle jakieś takie dziwne. Idę już kolejną godzinę i nic tu nie ma, nic. Nikt mnie nie goni, nikt nie krzyczy, nikt nic nie mówi. Nawet robaka żadnego nie ma, mogłabym z nim przynajmniej pogadać. A prawa klimatu szlag trafił. Tutaj są wszystkie pory roku w jednej chwili. Muszę usiąść i chyba się poryczę zaraz. Tak, nie mam na nic siły. Nie mam! – Boże, za co mnie tak krzywdzisz?! – pytam, jakby ktoś miał mi odpowiedzieć. Jedna łza gromadzi się w oku, a w nosie czuję słodkie gryzienie. Jest jej coraz więcej, zaraz wybuchnie jak bomba. I wreszcie bach!, spływa po moim policzku, ale jest dziwnie ciężka i trwa to wieczność. O, kolejna, i jeszcze jedna. Boże, jak mi
się chce płakać. – Chcę do domu! Do domu! – ukrywam twarz w kolanach, przytulam się do samej siebie. – Chcę się przytulić do mamy i powiedzieć jej, jak mi źle. Chcę dotknąć jej delikatnej twarzy i poczuć, że jestem bezpieczna. Mogłabym być nawet ślepa, ale chcę dotknąć mojej mamy. Poczuć mandarynkowy zapach jej włosów, które pachną Grecją – czuję na sobie krople światła. Podnoszę głowę. Światło! Światło, po ośmiu godzinach szukania mam światło. Wstaję bardzo szybko. Biegnę, tak strasznie szybko biegnę. Jednak to światło oddala się ode mnie. – Hej! Halo! Zaczekajcie, błagam, zaczekajcie na mnie! – krzyczę z całej siły. Aż mnie płuca bolą. Za jakie grzechy muszę się tak drzeć?! Staję, a światło już się nie oddala, tak jakby mnie słyszało. Nie oddala się, ale robi zupełnie co innego, przybliża. Czuję na sobie tylko wiatr, silny podmuch wiatru. Mrużę oczy, włosy mam rozwiane. Światło jest takie przyjemne, takie... słodkie. Ma zapach mamy i nie boję się go. Jak mogę bać się najbliższych? Nagle jest przede mą, zakurzyło się trochę, ale otwieram oczy. Stoję przed ogromną bramą. Cała jest ze złota! Cała, rozumiecie? Ale to nie jest taka zwykła brama, to brama do ogrodu. O mateńko, jaki on piękny. Podchodzę do bramy i palcami lekko dotykam jej krat. Są delikatne, tak jakby to wcale nie były kraty, ale dłonie mamy. Moje odczucia są głupie. – Przepraszam, czy ktoś mógłby mnie tutaj wpuścić?
– pytam. Cisza. – Przepraszam! Jest tu ktoś? – krzyczę. Słyszę chrapanie, spuszczam głowę, widzę przed sobą maleńkie dziecko, które okryte jedynie szalikiem śpi sobie w najlepsze na małej poduszeczce. Dotykam go, jest takie zimne, a na szyi ma klucz. Delikatnie zdejmuję go z szyi dzieciątka, otwieram wielką bramę, a potem oddaję go właścicielowi i ostrożnie biorę dziecko na ręce. Chłopiec jest taki malutki, taki zimny. Wyrodna matka go tu zostawiła. Ja ich w ogóle nie rozumiem, jak tak można. – Jak spotkam twoją mamę, obiecuję, że się jej dostanie za to, że o mało nie umarłeś z zimna, głodu i cholera wie, czego jeszcze – przytulam do siebie malca i dopiero teraz zauważam ten wielki ogród. Jesteśmy sami. Samiutcy. A ogród? Cudowny, piękny, taki... realny. Prawdziwy, nie jakiś tam sztuczny, że wszystko cacy glacy i w ogóle. Ale taki swój. O, wiem, wolny. Tak, jest wolny, sam w sobie. O matko, ile ma krzaków róż, a ile niezapominajek i stokrotek. Przede mną wodospad i wielka góra. Boję się, że to jakiś większy park, to znaczy krajobrazowy. No tak, zgadza się góra, z której leci wodospad, kwiaty też, ale gdzie są zwierzęta? Maleńki ssie kciuka, biedactwo. Jest głodny. – Przepraszam – mówi ktoś z tyłu. Odwracam się i widzę wysokiego, starszego mężczyznę z idealną brodą, ubranego w biały garnitur. Ma niebieskie, wielkie i spokojne oczy. Nie boję się jego osoby, raczej jego
reakcji. – Kim pan jest? To pan mnie tu ściągnął? Tak? A ten malec? Może mnie pan odwieźć do domu? Chcę do domu, słyszy pan? Do domu! Zabieram to maleństwo. A, i jeszcze coś, jak mnie pan dotknie, to będzie pan zbierał swoje kości odtąd do końca tego cudownego ogrodu, jasne? – naskoczyłam na niego. Nie przestraszył się mnie, nie podchodzi. Tylko tak spokojnie stoi. O co ci chodzi człowieku, co? Jakiś nienormalny albo coś. Odwracam się na pięcie i chcę iść. – Dlaczego tak źle o mnie myślisz? – zapytał nagle. – Co pan ma na myśli? – Przed chwileczką pomyślałaś, że jestem nienormalny. Nie boisz się mojej osoby, ale mojej reakcji. Masz rację, stoję spokojnie tylko dlatego, że taką mam naturę. I odpowiadam na pytania, sama tu przyszłaś – powiedział spokojnie. Chyba muszę się czegoś przytrzymać. Skąd on wie, o czym myślę? Boże, skąd? – Skąd pan wie, o czym myślę? – Po prostu wiem, czy mógłbym dostać klucz? Chcę zamknąć ogród – zapytał. Po moim trupie. Cholera, zapomniałam, że zna moje myśli. – Ja wiem, że raczej nie jesteś mi przychylna, ale nie przeklinaj tutaj i niestety, ale ty jesteś trupem. – Co pan powiedział? – na pewno się przesłyszałam. Patrzy. No i co dalej? Doskonale wiesz, co myślę, zdaję sobie z tego sprawę, ale nie chcę byś wiedział. Szczególnie teraz. Masz mnie natychmiast odesłać do
domu, jasne? – Za dużo mówię – powiedział. – Musisz gdzieś ze mną pójść, ale oddaj mi klucz, muszę zamknąć ogród – powtórzył. Po czym sam podszedł do mnie i go odebrał. Maleństwo śpi dalej, przytulam je mocniej. Wielkolud się oddala. No przecież nie zostanę tu sama, zamknięta. Idę więc za nim. Idziemy krętymi ścieżkami, które chyba nie mają końca. Dokąd? Może przestanę się martwić, gdzie idziemy, tylko pomyślę, jak zdołam nakarmić to maleństwo. – Ty, brodaty! – Mam na imię Piotr. – Właśnie, Piotr, potrzebuję jedzenie. – Dla siebie? – Oszalałeś? Jak mogłabym przełknąć cokolwiek, skoro niosę na rękach dziecko, tak małe, bezbronne. Niewinne. Więc? – pytam znowu. Odwraca się do mnie i podaje butelkę z mlekiem. Przysiadam na kamieniu. – Chyba zwariowałaś, jeśli myślisz, że się zatrzymamy. – Chyba zwariowałeś, jeśli myślisz, że pójdę dalej, wiedząc, że to biedactwo jest głodne – spojrzałam na niego. Widzę dziwny blask i zadowolenie. O co ci chodzi? Maleńki je tak, jakby co najmniej od tygodnia nikt mu jeść nie dawał. Ślicznie marszczy czoło i ojej... uśmiecha się do mnie... uśmiecha! Nie oddam cię, królewiczu, nikomu i nigdy. Wstaję, idziemy dalej. Mijamy ludzi. Tak, żeby to był spontan, ich jest tu
tysiące, miliony, tryliony. Ludzie... a jeszcze tyle miejsca. Co to za miasto? Park? Dochodzimy do wielgachnej kolejki. – Jak po mięso za komuny. Nie mógłbyś czegoś zrobić, żeby było szybciej? Ja mam dziecko. – Na każdego przyjdzie czas – mówi brodaty. Tak, na mnie też. Ciekawe tylko, kiedy. No dobra, stać to stać, ale po jaką... – Ani się waż tego powiedzieć. Tutaj się nie klnie. – Mógłbyś przestać mi mówić, co myślę? Nie podoba mi się to wszystko, ufam ci, chociaż nie wiem dlaczego. Znalazłam się tutaj też nie wiadomo dlaczego. Mam przy sobie niemowlaka, którego zostawiła jakaś wyrodna matka, i mam dość tego, że ktoś ciągle narusza moją prywatność! – wykrzykuję. Patrzy na mnie spokojnie – nienawidzę tego. Nie dość, że jakiś niedorozwinięty, to jeszcze... Wrr... Drażni mnie każdy jego gest. Ktoś go woła, widzę młodego mężczyznę. Całkiem młodego i całkiem... no całkiem, całkiem. Ma takie kremowe dłonie. Muszą być delikatne. A oczy, matko! Są zielone. Wielkie zielone oczy. Wielkie kocie oczy. Ludzie, wody! Ale zaraz, zaraz. Co on się tak patrzy? Czyżby wiedział, o czym myślę? Tak? Wiesz, o czym myślę, to teraz słuchaj – nie gap się tak, tylko daj mi wody. Podchodzi do mnie powolnym krokiem i wręcza mi szklankę z wodą. Piję delikatnie, nie łapczywie. A potem pokazuje mi początek kolejki, mam wejść teraz, zaraz. Więc wchodzę. Jestem
w małym pokoju. Ściany są z szyb. Naprzeciwko ktoś siedzi w fotelu. Nie odwraca się, więc korzystam z okazji i rozglądam się. Stare szafy i wiele książek. Biurko jak w gabinecie mojego ojca. Co ja tu robię? – Przepraszam, czy może mi pan wyjaśnić, dlaczego tu jestem? – pytam. Odwraca się i widzę młodego mężczyznę z delikatną brodą i długimi włosami. Ma jasną karnację i wygląda jak ktoś, kto słucha metalu. – Tak, jesteśmy w stanie wyjaśnić ci, dlaczego tu jesteś. – My? – zdziwiłam się, bo w pokoju nie ma nikogo prócz niego. – Tak, my – odzywa się potężny głos, odwracam głowę na wszystkie strony świata, ale nikogo nie ma. Nikogo, prócz tego tutaj. Brzuchomówca? Siadam wygodnie w fotelu i tulę malca. – Kto to jest, przepraszam, „my”? – Ja i mój syn, i na pewno nie jest brzuchomówcą. – Jezu, czy wy tutaj wszyscy znacie myśli innych? To naruszanie praw człowieka i zgłoszę to, obiecuję. – Jestem Bogiem, nie możesz na mnie donieść – odzywa się głos. Wybucham niepohamowanym śmiechem. Facet naprzeciwko patrzy na mnie jak na kretynkę. Ale po chwili dociera do mnie, że „oni” wcale się nie śmieją, to znaczy On się nie śmieje. Jak jest z tym drugim, nie wiem. – Co wy chcecie mi powiedzieć? – pytam. – Ile masz lat? – pada pytanie.
– Siedemnaście, a co? – Już więcej nie będziesz mieć. – Słucham? – pytam, jakbym nie usłyszała. A słyszałam dokładnie i czuję się strasznie z tym wszystkim. Czuję taką cholerną niepewność, że aż boję się o siebie. O czym oni do mnie mówią? O czym? Co mają na myśli? – Umarłaś – mówi głos. Umarłaś, powtarzam, umarłam... nie mogłam umrzeć. Przecież żyję, jestem. Zaraz wybuchnę. Chyba im się śni, albo ja jestem w koszmarze... Maleństwo się niecierpliwi. Cii, szepcę. Cii, maleńki, nic się nie dzieje. – Uspokój się – mówi ten widoczny. Jak ja mam się do niego zwracać? – Normalnie. Jestem synem Boga. Jestem twoim ojcem, bratem... jestem tobą – mówi. Że co? Koleś, halo! Ja z wiarą mam tyle wspólnego, że spowiadam się raz na rok, chodzę do kościoła raz w miesiącu i w święta, i tyle. Koniec. – A powinnaś modlić się do nas więcej – mówi głos. Po chwili ktoś wchodzi. Odwracam się i widzę najpiękniejszą kobietę świata. A jakie ma oczy! Troskliwe, pełne nadziei, roześmiane. Są tak podobne do oczu mojej mamy. A ona? Idealna. Ciało, figura, włosy. Matko! Gdybym była facetem, pomyślałabym, że się zakochałam, a tak jestem tylko zafascynowana idealnością tej kobiety. Podchodzi do mnie i całuje w czoło. Ej! O co tu chodzi? Jeśli i ona zna moje myśli, chyba się powieszę. Zły przykład, ponoć nie żyję.
– Cześć, mamo – mówi młody. Syn Boga. Jak ja mam o nim mówić?! – Cześć, synku – całuje go kobieta. – O co chodziło, że mnie tu wezwaliście? – pyta. – Otóż moja droga, mamy problem. To znaczy my sami byśmy go rozwiązali, ale ta dziewczyna nie jest w stanie pojąć, że nie żyje – mówi głos. – Nie rozumiem – mówi kobieta. – Mamo, ona nie rozumie, w jakim stanie się znajduje. Nie wierzyła nigdy i chyba prędko nie wejdzie na drogę zbawienia. Pomóż nam – otula kobietę. Co tu się dzieje, czy oni nie widzą, że ja siedzę obok? – Bardzo przepraszam, że przeszkadzam w tak ważnej konwersacji, ale ja muszę już wracać do domu. Wy sobie rozmawiajcie, o czym chcecie, a ja śmigam – mówię i wstaję. Chyba Bóg się wku... zdenerwował, bo zawiał silny wiatr, który mnie posadził z powrotem na czterech literach. – Kochanie – zaczyna kobieta. – Wiesz, jak rodzi się kwiat? – No nasionko, potem badyl, a potem kwiat – odpowiadam półprzytomna. – Prawie – śmieje się kobieta. – Kwiat rozkwita, ale nie każdy ma szansę przetrwać. Człowiek czasem je zrywa, idąc na spacer, bezczelnie wyrywa je z korzeniami i one są w szoku. Nie są w stanie określić, co się z nimi dzieje. Podobnie ty teraz, umarłaś i nawet nie pamiętasz, kiedy i jak. Ktoś wyrwał cię jak kwiat po
drodze i umarłaś. A tym kimś chyba był mój syn – mówi, patrząc na niego. Paranoja! Oni zwariowali, naćpali się! To niemożliwe! – Chce mi pani powiedzieć, że pani syn, ten, który tutaj stoi, był tak głupi i odebrał mi życie? – mówię. – To nie ja i nie mój ojciec, a po za tym grzeczniej! – domaga się nerwowo mężczyzna. – Nie denerwuj się, ona robi to nieświadome – mówi kobieta. – Co nieświadomie, co nieświadomie? Wszystko, co mówię, mówię świadomie. Naćpaliście się czegoś. Znacie moje myśli, jesteście dziwni. Mówicie, że umarłam, ale ja nie mogłam umrzeć. Słyszycie?! Nie mogłam! Byłam, jestem okazem zdrowia. Każdy wam to powie! Hanka, Tomek, mama, tata. Nawet Alina z maturalnej, która mnie nie znosi! Każdy. Co wy myślicie? Co? – rozryczałam się na całego, a ze mną maleństwo. Płakałam długo. Strasznie długo. A oni się patrzą i patrzą. Co ja jestem? Okaz w zoo? A dajcie mi spokój. Tulę maleństwo. Przestaje płakać. Ale mnie samej leją się łzy. Chcę się przytulić do mamy. I nagle podchodzi do mnie ona. Siada na poręczy fotela i przytula. Pachnie... niezapominajkami. Delikatnymi, niebieskimi. Czuję się bezpieczna. Ni stąd, ni zowąd czuję mandarynki. Mama! Mamusiu, krzyczę, mamusiu, łkam. Nie wiem, ile tam byłam. Nie pamiętam. Nie pamiętam, jak długo przytulałam się do niej. Wiem, że
gdy się obudziłam, leżałam w wygodnym łóżku, ale obok nie było malca. Otwieram szeroko oczy! Gdzie on jest? Rozglądam się, chmury! Widzę chmury, chmury?! Teraz chyba ja coś połknęłam. Matko, śpię na chmurach? Posiadam drzwi, szafę, lustro, komodę, biurko, książki, zeszyty, ubrania i śpię na chmurze! To jakiś absurd! Jestem bezradna. Wstaję bardzo szybko i chyba lewą nogą, ponieważ jestem wściekła. Okropnie wściekła. Bardzo szybko zdejmuję ich rzeczy i wskakuję w swoje. Wybiegam z pokoju i co widzę? Cały hol pokoi. Calutki i czuję się jeszcze bardziej zagubiona niż zwykle. Przebiegam przez ten hol i czuję, jakbym już tu była... Wiem! Byłam, ale w tunelu. O nie, moi drodzy, tak się bawić nie będziemy, tym razem podejdę was sprytem, a nie... głupotą. Biegnę i ukazuje mi się klatka schodowa. Najzwyklejsza w świecie klatka schodowa, tylko trochę bardziej zadbana. Idę na dół, a schodów są miliony, już jestem spocona jak szczur. Ale udaje mi się wyjść z tego... no właśnie, wychodzę na ulicę. Chodnik, czuję się jak w domu, tylko w innej części miasta. A przede mną stoją drapacze chmur i to nie jeden, nie dwa, ale tysiące. Więcej wam powiem, miliony. Ja też takim byłam. Gwałtownie się odwracam i wpadam na kogoś. Czuję na stopach mnóstwo książek, ciężkich. – Bardzo przepraszam, ale nie widziałam... – dotykam książki i podnoszę wzrok. Widzę tego samego kolesia co wczoraj. Tego samego, który podał mi wodę. Odgarniam włosy. Nie myśl, nie myśl, nie myśl,
powtarzam w myślach. Nie myślę, jak mogę nie myśleć, skoro muszę. Przecież nie palnę żadnej głupoty przy nim. – O to nie musisz się martwić – mówi głosem Jamesa Bonda. Świetnie, już palnęłam, no i? Co dalej, myślicielu? – Ja myślę, że nic, ewentualnie możemy iść na kawę – odpowiada rezolutnie. Co za niepohamowany... dobra, nieważne. – Mam prośbę, wyłącz ten chrzaniony program do czytania w myślach i zacznij ze mną rozmawiać jak człowiek – mówię poważnie, po czym czuję ostre ukłucie w ręce. – Bolało? – pyta. – Nie, swędziało. Oczywiście, że bolało... To twoja sprawka, tak? – Nie, Boga. Zapamiętaj sobie, że tutaj przeklinać nie wolno – odpowiada spokojnie. Jego głos mnie powala. – Dobra, mądralo, zaprowadź mnie do Niego, bo mam interes – mówię poważnie. Patrzy na mnie, jakbym urwała się z księżyca. – Wczoraj z nim rozmawiałaś – mówi. Wczoraj to ja byłam pod wpływem silnego wstrząsu. Więc jak będzie? – Dobra, chłopie, nie denerwuj mnie i zaprowadź do kogokolwiek, bo ja muszę wracać do domu. – Do domu wrócisz w każdej chwili, za tobą przecież stoi. Więc nie rozumiem, czego jeszcze chcesz. – Wytłumaczenia. Nie chcesz mnie zaprowadzić, to sama sobie poradzę – oświadczam i ruszam. Doskonale
wiem, że lezie za mną jak ta sierota niemota. No idzie, ale się nie odezwie. Pewnie ma rację, nic nie mówi. Ludzie, ale ileż można iść, mijać wciąż te same bloki, ludzi, tysiące ludzi i nie znajdować celu? Dobra, kolego, koniec zabawy. – Albo mnie zaprowadzisz po dobroci, albo użyję siły – mówię groźnie, odwracając się. Patrzy, gapi się, jakby mnie nie widział nigdy wcześniej. – Słuchaj, ale po co ty chcesz tam iść? – staję jak wryta. Bystry to on nie jest. Ale damy radę. – Chłopcze, ja tu trafiłam przez przypadek. Rozumiesz? Nawet nie wiem, gdzie jestem. Gdzie jestem? Co to za miasto? – Nie wiesz? – patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Kurde, trafił mi się taki, któremu trzeba powtarzać. Nie, nie wiem. – Jesteś w niebie – mówi, a mnie jeszcze bardziej uginają się kolana. Co on powiedział? W niebie? Zaraz poukładamy każdy szczegół po kolei. Wczoraj jakaś trójka, no dobra, dwójka, bo tamten to chyba za wielkiego brata robił, próbowała mnie przekonać, że umarłam. Dzisiaj ten bystrzak mówi, że jestem w niebie. Chyba mdleję! Czy jest na sali lekarz? Idiotka, uspokój się i znajdź ten pokój wielkiego brata, dowiedz się wszystkiego, wracaj do domu i zapomnij o całej sprawie. – Słuchaj, okej, no jestem, pogodziłam się z tym, a teraz zaprowadź mnie do tego... no waszego szefa. Muszę z nim pogadać – patrzę na niego. Już nic nie
mówi, tylko prowadzi. Wreszcie. Ale on gna, jestem jeszcze bardziej spocona niż wczoraj. Ale nieważne, nawet nie zwracam uwagi na to, co mijam. Prawie. Teraz widzę megakolejkę i wcale nie jest mi do śmiechu. Stajemy na samym końcu. – Chciałaś, to masz, teraz sobie poczekasz – mówi do mnie i chce odejść. – Coś ty powiedział? Zostawiasz mnie na końcu kolejki, która nie ma końca? O nie, wracaj natychmiast! – i ciągnę go za rękę. Patrzę na początek kolejki. Jeśli oni myślą, że będę tu czekała, to się grubo mylą. Ciągnę chłopaka za rękę i idę schodami w górę. Wygląda to dość komicznie, ale co zrobić, kiedy on nie chce iść. Zachowuje się jak osioł. No ale mniejsza. Jesteśmy na tysięcznym schodku i wiem, że za mną stoi wielgachna kolejka, tysięczna dokładnie. Ktoś właśnie wychodzi. Starsza kobieta podtrzymująca się laską. Jest szczęśliwa. Jak można być szczęśliwym? Czuć od niej spokój. Spokój, radość i coś, czego nie da się wyjaśnić. Patrzy na mnie, ma jasne oczy. Tak jakby nigdy się nie zestarzały. Oczy dziecka. Ktoś z tyłu krzyczy. – Tośka! – odwracam się, biegnie facet. Młody i bardzo, bardzo przystojny. Biegnie i łapie kobietę w ramiona, i co się dzieje? Kobieta w jego ramionach młodnieje. Normalnie jest śliczna. Ma kasztanowe włosy, delikatną skórę, te same oczy i bije od niej to samo dziwne uczucie. – Czekałam całe życie, żeby się z tobą spotkać –
mówi. Ma lekki głos. Tulą się do siebie i całują. – Całe życie, i znowu jesteśmy razem – dokłada i trzymając się w objęciach, idą w dół. Moja szczęka opadła na samą... na chmurę, odbiła się od niej i chlasnęła mnie tak mocno, że poczułam wszystkie zęby, plus te jeszcze nie wyrośnięte. Tak, to pewnie telereklama. Więc zbieram się w sobie, dość przedstawienia, chcę wejść do środka, ale ktoś trzyma moją rękę. To on. – Czego znowu? – Nie możesz tam wejść – mówi. – Bo? – Bo trzeba stać w kolejce – odpowiada inteligentnie. – Wczoraj wystarczająco się nastałam, napłakałam i teraz nikt nie jest w stanie mnie powstrzymać przed wejściem, ale jeśli chcesz, możesz wejść ze mną – mówię. Patrzy się. Zaraz go walnę, jak Boga kocham. – Co się patrzysz? – Dlatego że nie przestrzegasz porządku, niszczysz dawno ułożoną harmonię. Jakbyś wcale nie była stąd. Jakbyś nie miała serca, kobieto, może ty jesteś wysłana z piekła? – Wiesz co, zachowaj te chore teorie dla siebie. Nie wiem, skąd jestem. Wiem, że muszę to jak najszybciej wyjaśnić. Nie gadaj mi tu dyrdymałów o zasadach, teoriach i normach, bo ja zawsze miałam je gdzieś i robiłam to, co chciałam. A to, że jestem... nie u siebie, to nie znaczy, że będę czegokolwiek przestrzegać, a jeśli
powstrzymasz mnie od wejścia, to będziesz zbierał swoje kości po całym swoim królestwie, jasne? – pytam. Nie odzywa się nic, chyba potraktowałam go trochę zbyt ostro, ale sam tego chciał. Więc wchodzę, a on za mną. Nikogo nie ma. Fotel odwrócony do okna, idę szybko i przekręcam go, nie ma nikogo. Rozglądam się po pokoju w poszukiwaniu kamer, głośników lub osób trzecich. Ale nikogo nie ma. – Przepraszam, nie mogłem jej powstrzymać – mówi chłopak. Odwracam się do niego i patrzę jak na nienormalnego. – Do kogo ty mówisz? – Do mnie – mówi potężny głos, skaczę na sam jego dźwięk. Ale mnie przestraszył. – Dlaczego weszłaś, skoro kazano ci stać w kolejce? – pyta. Siadam w fotelu, ale miękki. – Dlatego, że chcę się wreszcie dowiedzieć, po jaką cholerę mnie tu trzymacie, co tutaj robię, jak się tu znalazłam i kiedy mogę wrócić do domu? – wyrzucam jednym tchem. Chłopak przytakuje i wychodzi. Czuję się nieswojo. Kiedy był, czułam się taka bezpieczna. Cisza, głucha cisza. Ciekawe, jak długo będę tak siedziała. – Tyle, ile będzie trzeba. Posłuchaj mnie, dobrze? Umarłaś, nie wiem dlaczego, bo ja twojej duszy nie potrzebowałem. Umarłaś z niewiadomego powodu i teraz to wyjaśniam. – Skoro mnie nie potrzebujesz, to możesz mnie odesłać z powrotem – podsuwam.
– Nie, tak się nie da – słychać rozbawiony głos. Nie wiem, co w tym śmiesznego. – Jesteś tutaj przez pomyłkę i tylko czas może wyjaśnić to wszystko. – Jesteś Bogiem, więc wiesz wszystko, nie rozumiem, dlaczego nie wiesz nic na temat mojej duszy. – Wiem, ale nie chcę tego tak rozwiązywać. – Ale skoro wiesz, to dlaczego nic nie mówisz. Musisz się tak łami... urządzać łamigłówki, żeby zdenerwować innych? – Nie, nie rozumiesz. Chcę, żebyś to ty doszła do tego, dlaczego umarłaś. – Chyba jesteś śmieszny – mówię. – Nie. Usiądź wygodnie, coś ci pokażę – mówi, a przede mną robi się ciemno. I nagle widzę jasność. Cholerną jasność. Stoję, już nie siedzę i widzę ludzi w kitlach. Lekarzy. Kręcą się, biegają, ale nie zauważają mnie. Słyszę głos kobiety. Znajomy. Leży na kozetce w białej piżamie. A nad nią stoi lekarz. – Przyj! – drze się, a kobieta krzyczy jeszcze głośniej. Podchodzę do niej. To przecież moja mama. Moja mamusia. Mamo! To ja, widzisz mnie? Dotykam jej włosów, ale nic nie czuję, ona też nie. Po kilku minutach lekarz krzyczy, że widzi główkę. A po następnych stwierdza: – Urodziła pani piękną dziewczynkę! – Co? Mamo, nie było mnie raptem dzień, a ty już masz dziecko? Lekarz podaje mamie dziewczynkę. Jest śliczna, maleńka. Moja siostrzyczka. A mama ją tuli z każdej
strony, obejmuje i całuje. Lekarze zabierają ją i myją. I nagle łup... obraz się przestawia. Jak w kinie. Mama jest już wypoczęta i karmi małą. Przychodzi mężczyzna. Postawny, przystojny. To przecież tata. Całuje mamę i wręcza jej kwiaty. Róże, a ona tak nie lubi róż... Chyba jednak zmieniła zdanie, bo dziś jest szczęśliwa, że je dostała. Siadam na łóżku i przyglądam się im. Są szczęśliwi, a ja jestem obok. – Rodzice czekają, aż pozwolisz im wejść – mówi tata. – Nie, proszę. Chcę się wami nacieszyć – mówi mama. Bardzo dobrze. Dziadkowie są strasznie czuli. No wiecie, puci, puci, bobasku i takie tam. Mama spogląda na tatę. Matko, jak oni się kochają. – Jak ją nazwiemy? – pyta tata. – Ja myślę, że powinna mieć na imię Agata. Takie proste. – Mama patrzy na maleństwo. – Nazwiemy ją... Nastka – mówi. Piękne imię, co!? Przecież ja się tak nazywam. Mamo, zapomniałaś? – Nastka, bo urodziła się w najpiękniejszym dniu, w jakim mogła się urodzić. W moim ulubionym dniu. Nastuniu, przyszłaś na świat 20 czerwca 1990 roku i jesteś najpiękniejszym dzieckiem, jakie widziałam – mówi, całując mnie. To przecież ja. Ja mam na imię Anastazja, dla wszystkich Nastka, i urodziłam się 20 czerwca 1990. To ja! Ja! Nikt inny. Hu... muszę głęboko odetchnąć. Coś nie tego. Nie w porządku. I obraz przeskakuje na to, jak byłam chrzczona, jak dorastałam. A potem ni stąd, ni
zowąd jest taki myk. Mama urodziła Lolkę, moją siostrę, i ja zamykam się w pokoju, kiedy wraz z tatą przyjeżdżają do domu. Patrzę na nich wszystkich szczęśliwych, a sama mam pięć lat. I ze łzami w oczach wbiegam na górę. Nikt nie przychodzi, dopiero pod wieczór mama zagląda do pokoju. Świetnie, mogła pomyśleć o tym wcześniej. Leżę na łóżku i płaczę. Mama obejmuje mnie, ale ja ją odtrącam, choć wiem, co ona czuje. Czuję smutek, czuję się opuszczona. – Kochanie, dlaczego nie jesteś z nami na dole? Czekaliśmy, ale nie przychodziłaś – mówi spokojnie. – Nie chcę was! Nie chcę jej! Zabierajcie się wszyscy z mojego pokoju, oddajcie mnie do domu dziecka. Nie chcę już być z wami – krzyczę. Mama czuje rozpacz i niczego nie rozumie. No nie dziwię się. – Dlaczego tak mówisz? – pyta ze łzami w oczach i czuje, że źle zrobiła, zostawiając mnie na cały wieczór. – Bo tak. Nie przyszłaś do mnie, nie zauważyłaś. Nie kochasz mnie i tata też mnie nie kocha. Nikt mnie nie chce. A to wasze nowe dziecko zapakujcie! – krzyczę. Boże, skąd ja znam takie słowa? Mama jest bezradna, przytula mnie i leży. Ależ byłam głupia. Do pokoju wchodzi tata. Patrzy na nas i wiem, że jego serce jest przerażone. Siada na drugim końcu i podnosi nas obie. – Nastko, wiesz, że bardzo cię kochamy, prawda? – zaczyna. No nie, zacznie się teraz monolog trwający całą wieczność. – Wiesz, że jesteś naszym ukochanym dzieckiem i nic nie jest w stanie tego zmienić. To, że na
świat przyszła Lola, nie znaczy, że ty zostaniesz odsunięta na drugi plan. Oboje z mamą kochamy cię miłością wyjątkową i wiesz, dlaczego. Jesteś naszym promykiem, pierwszym dzieckiem i nie bylibyśmy w stanie przestać cię kochać. Lola jest dla ciebie prezentem. Żebyś mogła nauczyć się życia, rozumiesz? Postanowiliśmy z mamą, że ci ją damy, żebyś nauczyła się zajmować maleństwem, żebyś pomagała mamie i była z nami w każdej chwili. Była dla nas pomocą. Wielką pomocą. – Zostawiliście mnie na cały wieczór – drę się znowu. Jaka ja byłam okropna! – Nie my ciebie, a ty nas – mówi mama. Jest rozgoryczona. Właśnie widzę, jak patrzy na mnie i na tatę. Widzę i zastanawiam się, dlaczego ją tak kochałam. Takie pytanie zawsze chodziło mi po głowie. Ponieważ to ona darzyła nas miłością większą niż ja z tatą i Lolą razem wzięci. Była gotowa pójść za nas w ogień, byle by nam się nic nie stało. – Ale wy mnie nie chcecie, będziecie się teraz bardziej przejmować nią niż mną, i dziadkowie też. Wszyscy będą teraz bardziej kochać ją – znowu wpadam w histerię. Jakbym mogła, to bym sobie przylała. Zdrowo! – Posłuchaj mnie – zaczyna mama. – Jesteś dla nas wyjątkowa. Liczymy na ciebie i na to, że nam pomożesz we wszystkim. Jesteś naszym promykiem i nikt nie jest w stanie cię zastąpić. Tak bardzo cię kochamy, że już