mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Ward John - Los Kamienia 1 - Sekret alchemika

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :815.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Ward John - Los Kamienia 1 - Sekret alchemika.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 296 stron)

John Ward SEKRET ALCHEMIKA L O S K A M I E N I A C Z Ę Ś Ć I Opowieść o literaturze i magii Z angielskiego przełożyła Agnieszka Fulińska

Tytuł oryginału THE SECRET OF THE ALCHEMIST Projekt okładki Ewa Łukasik Ilustracja na okładce Seuerme Pineaux Redakcja Jacek Ring Korekta Dorota Wojciechowska Agata Bołdok THE SECRET OF THE ALCHEMIST Original English language edition Copyright © 2002 by John Ward and Studio 9 Books/Robert Dovies. All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media Sp. z o.o., 2005 Świat Książki Warszawa 2005 Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanie DK Druk i oprawa Wrocławska Drukarnia Naukowa SA ISBN 83-7391-576-1 Nr 4826

Z serdecznymi podziękowaniami dla GALE, która otworzyła drzwi, i BOBA, który mi zaufał. Jestem szczególnie wdzięczny za pomoc i wsparcie żonie Paulinie i dzieciom: Kate, Lucy, Fergusowi i Patrickowi, bez których ta książka by nie powstała.

Spis treści Spis treści..............................................................................................5 1.............................................................................................................7 Przyjaźń z Piekła rodem........................................................................7 2...........................................................................................................17 Artysta i jego warsztat.........................................................................17 Nieprzyjemne interludium..........................................................24 3...........................................................................................................28 Wenecka wyprawa na ryby.................................................................28 4...........................................................................................................36 Nazajutrz.............................................................................................36 5...........................................................................................................42 Mały nocny gość.................................................................................42 6...........................................................................................................50 Kradzież w biały dzień........................................................................50 Paskudne interludium.................................................................66 7...........................................................................................................69 Puste miasto........................................................................................69 8...........................................................................................................85 Dante wyjaśnia....................................................................................85 9...........................................................................................................92 Królestwo Niebieskie..........................................................................92 10.........................................................................................................99 Złapani!...............................................................................................99

Diaboliczne interludium w weneckiej kawiarni.......................102 Fragmenty weneckiego popołudnia..........................................104 11.......................................................................................................108 Zamieszanie w sądzie........................................................................108 12.......................................................................................................127 Niespodziewane wsparcie.................................................................127 Dedukcyjne interludium...........................................................131 13.......................................................................................................133 Pośpieszna ewakuacja.......................................................................133 14.......................................................................................................142 Silk House.........................................................................................142 15.......................................................................................................150 Sekret Alchemika..............................................................................150 16.......................................................................................................155 Podróże..............................................................................................155 17.......................................................................................................160 L’heure bleue.....................................................................................160 18.......................................................................................................169 Forza, Ulisse!....................................................................................169 19.......................................................................................................175 Cień w ogrodzie................................................................................175

1 Przyjaźń z Piekła rodem Nad wielką kamienną bramą widniał napis: Lasciate ogni speranza voi ch’entrate Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją1 - pomyślał Jake Giacometti. Niezbyt zachęcające słowa. Chłopiec, który stał właśnie na scenie, najwyraźniej wziął je sobie do serca. Był to wysoki, tyczkowaty młodzieniec, wyglądający jak zrobiony z tworzywa, które wcześniej rozciągano na gorąco. Wrażenie to potęgował przyciasny kostium, spod którego wystawały nadgarstki i kostki. Młody człowiek miał ponadto okropny zwyczaj wykręcania rąk w czasie mówienia, a wyraz twarzy sugerował, że jej właściciel lada moment wybuchnie płaczem. Może istotnie, pomyślał Jake. Chłopcu nie udał się występ: jąkał się i powtarzał słowa, robił przerwy, szwankowały tempo i wysokość głosu. Z miejsca za kulisami Jake widział połowę jurorów, usadowionych przy długim stole, nad którym ogromny transparent obwieszczał wielkimi literami XXV Doroczny Międzynarodowy Konkurs im. Dantego Alighieri 1 Przekład Adama Mickiewicza. Wszystkie pozostałe cytaty z Boskiej Komedii Dantego w przekładzie Edwarda Porębowicza

pod spodem zaś widniało mniejszym drukiem w kilku językach zorganizowany dzięki wsparciu Wydziału Kultury i Edukacji Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego Nad transparentem wisiał gigantyczny plakat przedstawiający profil mężczyzny w czymś, co wyglądało jak hełm albo zimowa czapka zrobiona z szalika. Twarz była poważna i wyniosła, z zaciśniętymi ustami, wydatnym patrycjuszowskim nosem i wysuniętą szczęką kojarzącą się nieodparcie z dziadkiem do orzechów. Napis pod portretem głosił: Dante Alighieri 1265-1321 Co ja tu robię? - to pytanie Jake zadał sobie nie po raz pierwszy. Pomysł był z gatunku tych, które wydają się świetne na samym początku: pięć dni we Florencji, z dala od rodziców, jako reprezentant Szkocji... To ostatnie zadecydowało, choć po prawdzie był jedynym wystarczająco zbzikowanym człowiekiem w Szkocji (a raczej wśród tej niewielkiej grupki zamieszkałych tam Włochów, którzy słyszeli o konkursie), żeby mieć ochotę recytować obcojęzyczną średniowieczną poezję przed tłumem nieznajomych. Tyczkowaty chłopak, porzuciwszy wszelką nadzieję (a rzut okiem na jury wystarczał, by się przekonać, że nie bez powodu), brnął

rozpaczliwie dalej. Wybrał fragment, w którym Dante - na samym początku wycieczki z przewodnikiem po Piekle w Boskiej Komedii - o mało co nie kończy wędrówki na brzegu Acheronu: gdy tylko wsiada do łodzi, ciężar jego żywego ciała sprawia, że łódź zaczyna się zanurzać, a piekielny przewoźnik Charon chce go wyrzucić. Pomaga dopiero interwencja Wergiliusza, przewodnika Dantego, a dokładniej - przemowa o znajomościach na wysokich szczeblach i specjalnych zezwoleniach. Jake zaczął marzyć o tym, żeby Charon okazał się nieugięty i uparł się przewozić wyłącznie dusze zmarłych - nie byłoby wtedy poematu, a on nie musiałby siedem stuleci później stać za kulisami, trzęsąc się z nerwów w oczekiwaniu na swoją kolejkę. Niemniej występował na scenie dostatecznie wiele razy, by wiedzieć doskonale, że zawsze tak właśnie czuje się w tym momencie, aczkolwiek wolałby zapewne, żeby przed nim występował ktoś choć trochę bardziej inspirujący - porażka bywa zaraźliwa w tego rodzaju grach. Miał nadzieję, że dziewczyna stojąca koło niego - następna w kolejce - będzie lepsza. Zerknął w jej kierunku i ze zdziwieniem zauważył, że śledzi bardzo uważnie występ chłopca. Z zaciśniętymi pięściami recytowała bezgłośnie słowa, które on powinien wypowiedzieć - jakby była trenerem trzymającym kciuki za niezbyt zdolnego zawodnika. Z całą pewnością znacznie lepiej znała ten fragment tekstu. Przy każdej pomyłce zaciskała zęby i potrząsała gniewnie głową. Zaskakująco ładna, w taki surowy sposób, pomyślał Jake, aczkolwiek zupełnie nie

w jego typie. Tak jakby istniało coś takiego jak twój typ, upomniał go sarkastyczny jak zawsze wewnętrzny sędzia. Kogo chcesz oszukać, panie Królu Świata po raz pierwszy Sam na Wyprawie? Tyczkowaty chłopak wreszcie skończył - publiczność nagrodziła go rzęsistymi brawami, wyrażając w ten sposób ulgę, ale członkowie jury siedzieli z wzrokiem utkwionym w stole. Chłopiec natychmiast uciekł ze sceny, mimo że miał tam pozostać, żeby powitać kolejnego zawodnika w geście międzynarodowej przyjaźni. Jake odwrócił się ku dziewczynie; miał nadzieję, że nie przejęła się tym złamaniem protokołu - takie drobiazgi potrafią nieźle wybić z rytmu. Dotknął lekko jej ramienia, chcąc jej dodać odwagi, ale odwróciła się wściekle, spoglądając, jakby zamierzała go spoliczkować. Na widok ręki wyciągniętej w przyjaznym geście, najwyraźniej jednak zmieniła zdanie: najpierw wyglądała na zaskoczoną, potem z poważną miną ujęła jego dłoń. Dopiero gdy Jake wyszeptał: „powodzenia”, pozwoliła sobie na cień niepewnego uśmiechu. Helen De Havilland weszła na scenę nieoczekiwanie ucieszona gestem Jake’a. Nie była przyzwyczajona do spontanicznego okazywania uczuć, zwłaszcza ze strony całkiem obcych osób - wśród jej bliskich obowiązywała chłodna rezerwa. Przez moment przypomniała sobie, że nie zawsze tak było, ale nie miała czasu zatrzymać się na tej myśli, ponieważ oto znalazła się w świetle reflektorów, ukłoniła się jurorom i zaczęła:

Nessun maggior dolore che ricordarsi del tempo felice nella miseria... (Nie ma dotkliwszej boleści niźli dni szczęścia wspominać w niedoli...) Były to słowa, które przywykła uważać za własne: wiedziała doskonale, co znaczą. Niepokój o występ dziewczyny opuścił stojącego za kulisami Jake’a w chwili, gdy wypowiedziała pierwsze słowa: mówiła pewnie, pięknym, czystym głosem. Rozpoznał fragment o Paolu i Francesce i uśmiechnął się ze zrozumieniem, ponieważ nagle dotarły do niego wszystkie erotyczne niuanse tej opowieści - aczkolwiek głównie dzięki temu, że nauczyciel włoskiego mu je kiedyś wyjaśnił. Subtelności nie były najsilniejszą stroną Jake’a. Recytacja dziewczyny była wspaniała, pełna uczucia. Jake nieomal widział na własne oczy nieszczęsną parę: śliczną Francescę da Rimini i Paola, przystojnego młodszego brata jej okropnego męża. Oto niewinnie czytają razem książkę - opowieść o szlachetnym Lancelocie i jego zakazanej miłości do Ginewry, żony króla. Każde z nich rozmyśla o kochankach z opowieści i o własnej sytuacji. Są samotni we dwoje i tak blisko siebie, że ich ciała niemal się stykają... I gdy kochankowie w powieści się całują, oni przez przypadek podnoszą wzrok w tym samym momencie i każde z nich widzi w oczach drugiego tę samą myśl. Na ich twarzach pojawia się rumieniec, „drżąc przywierają do swych ust”, i jak delikatnie ujmuje to Dante:

Quel giorno piú non vi leggemo avante (W ten dzień jużeśmy nie czytali więcej) Gdy Helen skończyła, nastał moment ciszy, po czym teatr rozbrzmiał kaskadą entuzjastycznych braw. Na twarzach jurorów malował się zachwyt; również oni wstali i zaczęli klaskać. Przewodniczący jury, starszy siwowłosy mężczyzna w kolorowej chustce pod szyją i ze srebrną gwiazdką jakiegoś odznaczenia państwowego w klapie, skinął na dziewczynę, żeby podeszła, i pochyliwszy się nad stołem, uścisnął ją serdecznie, całując w policzki i wylewnie ściskając ręce. Chwilę trwało, zanim wszystko się uspokoiło i Jake mógł wyjść na scenę. Jak zwykle trema ulotniła się w chwili, gdy wyszedł zza kulis. Dziewczyna stała przed nim, skupił więc wzrok na niej, kierując się w stronę oświetlonego reflektorem miejsca. Była odmieniona - promieniała, jak gdyby przyjęła w siebie żar publiczności i pozwoliła mu rozgorzeć ogniem we własnym wnętrzu. Wyciągnęła ręce do Jake’a w geście zaproszenia i objęła go niczym dawno niewidzianego przyjaciela, przyciskając policzek do jego twarzy, aż poczuł zapach jej włosów. „Powodzenia” - szepnęła, muskając ustami jego ucho. Jake recytował jak w natchnieniu, jakby stał się Odyseuszem, wielkim bohaterem greckim, i nie stał już na scenie, ale na pokładzie statku, wygłaszając słowa zachęty do załogi: Bracia! - mówiłem - śród hazardów tyla

Zaszli na świata podwieczorne skraje... Publiczność nie istniała; zamiast niej widział oddanych towarzyszy, z którymi dzielił tyle przygód; widział, jak gromadzą się ponownie wokół niego, postarzali, czujący na plecach oddech śmierci; widział, jak w ich oczach zapalają się iskierki, gdy opowiada im o swoim najnowszym planie, o ostatecznej przygodzie, o podróży poza granice świata, aż do samego Raju. Pędzili teraz na zachód przez nieopisane oceany, dostrzegli przed sobą - w oddali, jak przez mgłę - górę wyższą od wszystkich, jakie kiedykolwiek oglądali, znaleźli się już blisko ostatecznej przystani i załoga radowała się... w tym momencie rozpętała się burza i zatopiła okręty - „z przeznaczeń Sądu”. Niezły jest, pomyślała Helen. Zatrzymała się za sceną nie tyle, żeby słuchać, ile żeby przyjrzeć się publiczności, aczkolwiek wiedziała, że to bezcelowe. Jego oczywiście tam nie będzie, upomniała samą siebie, ale nadal przebiegała wzrokiem po twarzach obecnych. Prawdopodobieństwo, że ojciec przyjedzie aż z Londynu, żeby ją zobaczyć, było znikome, wiedziała o tym doskonale. Przede wszystkim skąd miałby wiedzieć, że startuje w tym konkursie? Mógł zadzwonić do ciotek, podpowiadała optymistycznie usposobiona cząstka jej osobowości, aczkolwiek to również było mało prawdopodobne, jako że jej ciotki stróże - starsze siostry mamy - nie lubiły ojca i nie ufały mu, uważając go (nie bez powodu, musiała przyznać Helen) za oszusta i łowcę posagów.

Mógł jednak zadzwonić w sprawie kolekcji, upierała się, gdyż pragnęła za wszelką cenę wynaleźć jakiś powód, który sprowadziłby go tu dziś wieczór. W czasie krótkiego małżeństwa z matką Helen (obecnie przebywała w Ameryce, przerzucała się z kolejnych małżeństw na terapie w najróżniejszych drogich klinikach) wykonał niezłą robotę, katalogując rozliczne skarby rodzinne pozostające w ukryciu sejfów bankowych w Genewie. Zorganizował nawet kilka wystaw, ozdabiając gołe ściany i pełne przeciągów korytarze straszliwych châteaux, w których jej rodzina mieszkała w swym szwajcarskim odosobnieniu. Helen określała te posiadłości mianem „mauzoleów”. Wystawy te rodzina potępiała jako „niewyobrażalnie prostackie”, dopóki nie okazało się, że przynoszą wymierne zyski i poprawiają społeczny status rodziny, która w związku z tym postanowiła pozwolić Geraldowi De Havilland zachować w życiu jego córki skromną pozycję konsultanta z dziedziny sztuki i organizatora wystaw. Ciotki, aczkolwiek były niepoprawnymi snobkami, znały wartość dobrego kupca. A zatem, rozmyślała Helen, mógł zadzwonić do ciotek w sprawie kolekcji, a one mogły mu powiedzieć, że ona jest w tej chwili we Florencji, no a on mógł po prostu wpaść, żeby się z nią zobaczyć. Nie, nie wpadłby, poprawiła się, prawdomówna nawet w marzeniach. Kochała swojego ojca, ale nie miała złudzeń co do jego wartości jako rodzica. Wiedziała doskonale, do jakiego stopnia jest nieodpowiedzialny i nieuważny... ale przynajmniej był żywym

człowiekiem, co trudno powiedzieć o ciotkach. Tak samo nigdy nie były młode - w wieku czterdziestu pięciu lat zostały stworzone z fiszbinów i kółek zębatych jakąś opatentowaną metodą. No ale przecież ojciec mógł po prostu odwiedzić Florencję, ponieważ był tu ten sklep na Via Gabriele, niedaleko stąd, prowadzony przez partnera w interesach - jak on się nazywał? Na pewno nie po włosku... Warlock? Nie, Orloc, tak, oczywiście, Victor Orloc... Ojciec mógłby przyjechać, żeby się z nim spotkać, i mógł zadzwonić do ciotek, a one by mu powiedziały, że ona jest tutaj, no a on zobaczyłby na ulicy plakat, przypomniał sobie i... Gromkie oklaski przerwały tok jej myśli - chłopak skończył recytację. Helen porzuciła marzenia i przyłączyła się do braw. Po konkursie spotkali się ponownie w długiej kolejce nagrodzonych, oczekujących z wymuszoną cierpliwością, aż powolny wiekowy dygnitarz wręczy im dyplomy, medale i nagrody. Wymieniali spojrzenia pełne rozbawionego znudzenia, przewracania oczami i wykrzywiania ust. Gdy wreszcie pozwolono im iść do sali z poczęstunkiem, odbyło się to tak, jakby woda przerwała tamę. Puściły wreszcie nerwy trzymane na wodzy podczas występów i przedłużającej się ceremonii wręczania nagród, co objawiło się wielkim upustem emocji. Zapanowała atmosfera powszechnej przyjaźni: uczestnicy łączyli się w małe grupki, podawali sobie talerze z jedzeniem i szklanki z napojami, śmiejąc się przy tym i żartując w najróżniejszych językach.

Nawet Helen, która bała się rówieśników i z reguły trzymała się od nich z dala, dała się ponieść ogólnemu nastrojowi radości. Rozpoznała w chłopcu stojącym tuż koło niej tego, który recytował fragment o Odyseuszu, więc pozdrowiła go grzecznie po włosku: - Buona sera, Ulisse, come sta? Jake przypomniał sobie, że Helen występowała jako Francesca da Rimini, więc odpowiedział uprzejmie: - Sto bene, grazie Francesca, e lei? Ha parlato molto bene. - Grazie tanto, anche lei. Gdy doszli do przedstawiania się, Jake powiedział, że nazywa się „Giacomo Giacometti”, na co oczy Helen rozbłysły i zalała go potokiem włoskiego - tak szybko, że niewiele mógł zrozumieć. Odłożył więc talerz i szklankę (jakoś łatwiej mówiło mu się po włosku z pustymi rękami) i zaczął tłumaczyć, że bynajmniej nie jest Włochem, tylko Szkotem z Glasgow. Tłumaczenie nie szło mu zbyt dobrze, po części ze względu na ograniczone słownictwo, a po części dlatego, że nagle zrobiło się głośno: w innej części sali trwała żywiołowa zabawa. Niespodziewanie został popchnięty od tyłu z taką siłą, że przewrócił się na ziemię, a tłum tymczasem rozsunął się, tak że gdy Jake usiadł, znalazł się na otwartej przestrzeni. Nad nim stał znacznie wyższy chłopak, ale wydawał się zajęty nie tyle Jakiem, ile czymś, co działo się po drugiej stronie sali. - Tutaj, tutaj, Alessandro! - zawołał po włosku.

Jake dostrzegł, że kilka osób rzuca do siebie jakimś przedmiotem, jakby grało w rugby, podczas gdy inni usiłują to uniemożliwić - podskakując, by zatrzymać rzucających, albo rzucając się szczupakiem. Większość zgromadzonych wycofała się na bezpieczną odległość, zadowalając się rolą obserwatorów, ale całkiem sporo chłopaków - zwłaszcza tych większych, starszych - brało czynny udział w zabawie. Ktoś wreszcie zwrócił uwagę na okrzyki tego, który przewrócił Jake’a, i z przeciwnej strony sali nadleciała „piłka”, zataczając wysoki łuk. Chłopak stał w napięciu, przyglądając się opadającemu przedmiotowi. Okazja była wyśmienita: Jake skoczył na równe nogi i wyciągnął ręce, żeby przejąć przedmiot. Kibice wznieśli okrzyk podziwu. Chwytając przedmiot, Jake przekonał się, że był to model głowy Dantego, zapewne czyjaś nagroda. Chłopak, którego przechytrzył, rzucił się w jego stronę, ale Jake tylko odskoczył w bok i tamten upadł na ziemię. Ponownie rozległ się okrzyk zachęty - na drodze pojawił się wysoki chłopak, ale Jake wykonał unik i rzucił się w otwartą przestrzeń, ściskając mocno głowę. Inni usiłowali odciąć mu drogę i go przewrócić, ale przemknął z gracją między nimi, po czym posłał głowę w bok, do Helen, która przyglądała się całej scenie z niewyraźną miną, nie do końca przekonana, czy popiera tego typu rozrywki. - Hej, Francesca! Łap! Niewiele myśląc, złapała zręcznie głowę jedną ręką, ale oto przed nią pojawił się chłopak, który przed chwilą się przewrócił.

Wykonała ruch, jakby chciała odrzucić „piłkę” nad jego głową - on oczywiście skoczył wysoko z uniesionymi rękami - ale Helen przykucnęła i pobiegła w bok. - Hej, Francesca! Jake znów znalazł lukę, posłała mu więc głowę, a jej potężny przeciwnik obrócił się i rzucił za „piłką” wraz z innymi chłopakami, usiłując przygwoździć Jake’a. Zrobiło się gorąco, ale Jake był zwinny i szybki, poza tym kolejny z kibiców postanowił przyłączyć się do gry po jego stronie. Helen również starała mu się pomóc - jej nauczycielka gimnastyki nie wierzyłaby własnym oczom na widok nadętej panny De Havilland, która uprawiała wyłącznie sporty takie jak szermierka i tenis, biorącej udział w zaimprowizowanym meczu rugby. Coraz więcej osób dołączało do gry, zachęconych sprawnymi unikami i rzutami Jake’a - i w pewnym momencie gra przestała być zwykłą próbą utrzymania głowy z dala od jej poprzednich właścicieli, i zmieniła się w regularne dążenie do doniesienia zaimprowizowanej „piłki” w oddalony kąt sali, jakby tam znajdowała się bramka. Siły drużyn nie były wyrównane, ale inwencja i fantazja działały na korzyść Jake’a: z łatwością wymykał się większym rywalom, tańcząc i lawirując pomiędzy nimi. Jego styl okazał się zaraźliwy: głowa skakała z ręki do ręki, raz górą, a raz dołem, przekazywana tam i z powrotem i wyłuskiwana ze zwartych i otwartych młynów. Przeciwnicy robili co mogli, ale bez większego powodzenia. Helen biegała razem z pozostałymi, czując dziwną radość, i włączała się aktywnie w uniki i sprytne przejścia.

W końcu przemyślny manewr pozwolił Jake’owi dostać się w pobliże ściany, ale oto nadciągała falanga dobrze zbudowanych przeciwników z zamiarem starcia go na proch. Przez chwilę, która wydała mu się wiecznością, stał na palcach, ważąc głowę w dłoni, jakby nie wiedział, co dalej robić. Falanga zbliżała się, kibice wstrzymali oddech. - Hej, Ulisse, do mnie! - zawołała Helen i zobaczyła, że się odwrócił i dał nura pod ramieniem rywala, by rzucić do niej głowę. Złapała ją w biegu jedną ręką, wymknęła się młócącemu rękami przeciwnikowi i uderzyła trofeum w ścianę, wbijając wydatny nos Dantego w tynk. Rozległy się wielkie brawa, gdy tak stała z rękami wzniesionymi w geście tryumfu, dzierżąc w górze popiersie poety i wyglądając jak dzielna Amazonka, która właśnie pozbawiła wroga głowy. Jake podszedł do niej, dysząc z wysiłku, a ona wykonała skomplikowaną pantomimę, w której zaprezentowała go tłumowi, podnosząc jego rękę niczym sędzia bokserski. Tłum krzyczał i klaskał, a Jake nachylił się i ucałował ją ku uciesze zebranych. Gdy wrzawa umilkła, przyjęcie dobiegło końca, zupełnie jakby na dany znak. Ludzie zaczęli się rozchodzić ku wyjściom. Jakiś starszy chłopak podszedł do Helen upomnieć się o głowę; odchodząc, zmierzwił włosy Jake’a gestem przyjaznej agresji i powiedział po włosku coś, czego Jake do końca nie zrozumiał. - Uff, nie miałbym nic przeciwko świeżemu powietrzu - powiedział Jake.

Helen poczuła, że musi być czerwona na twarzy. - Ja też. Chodź, za tą zasłoną jest wyjście. Jake, który był praworządnym chłopcem, dostrzegł, że było to wyjście przeciwpożarowe, oznakowane jako „awaryjne”, ale Helen w obecnym nastroju nie zamierzała się przejmować takimi drobiazgami. Czuła się fantastycznie; otworzyła drzwi gestem królowej wychodzącej z pałacu i Jake posłusznie za nią poszedł. Znaleźli się na stalowej platformie, z której po jednej stronie schodziły stopnie wiodące na ulicę, po drugiej zaś biegła w górę drabinka. - Chodźmy na dach. Helen zaczęła się wspinać, zanim Jake zdążył zareagować. Czuł na policzkach chłód wieczoru - w powietrzu unosił się zapach magii. Czemu nie? Wzruszył ramionami i wszedł na drabinkę. Niebo nad nimi było pełne gwiazd. Poniżej rozłożyło się miasto z oświetlonymi zabytkami. - Patrz, kopuła Brunelleschiego - powiedziała Helen. - Wieżę obok projektował Giotto. A to wieża Arnolfa na Signorii - widzisz, ta bardzo wysoka i cienka. To chyba mój absolutnie ukochany budynek. Tam jest Uffizi... wiesz, ta galeria sztuki. Stamtąd biegnie korytarz aż do Ponte Vecchio. Uwielbiam Florencję. - Ja jestem tu po raz pierwszy. - Mówiłeś, że gdzie mieszkasz? - W Glasgow. W Szkocji. - Opowiedz mi o tym - zażądała.

Jake opowiedział. Umiał opisywać, umiał też robić do tego miny; Helen miała wrażenie, że widzi cały klan Giacomettich zgromadzony przy niedzielnym stole i mówiący jeden przez drugiego. - Chybaby mi się to podobało. - Nie wiem... bywa bardzo głośno. Nic dziwnego, że Nonna jest głucha - po ponad dziewięćdziesięciu latach słuchania tego wszystkiego. - Lubię hałas - oznajmiła Helen ku własnemu zaskoczeniu. - Hałas, ruch i życie! - I grę w rugby głową Dantego - dodał Jake. Helen roześmiała się smutno. - Trochę mi z tego powodu głupio. - Coś ty! Było super! - Tak, ale... to coś... Och, i tak nie zrozumiesz. - Spróbuj. - No wiesz... brak szacunku. - Brak szacunku? - parsknął Jake. - Widzisz? Mówiłam, że nie zrozumiesz - odwarknęła. - Myśl sobie, co chcesz - powiedział. - Dantemu to raczej obojętne, nie? Po siedmiuset latach! - Nie o to chodzi. Po prostu dla mnie on był zawsze, no, kimś w rodzaju osobistego bohatera. Odkąd byłam małą dziewczynką. - Dość dziwaczny bohater. - Tak myślisz? Może więc to ci się spodoba: bohater, którego misją jest wyprawa do podziemnego miasta, gdzie więzi się i okropnie

torturuje mnóstwo ludzi. Jego jedynym pomocnikiem może być mieszkaniec, który proponuje, że go poprowadzi. Schodzą coraz głębiej i głębiej pod ziemię, napotykając po drodze najróżniejsze niebezpieczeństwa, i przechytrzają wszystkie te okropne stwory, które usiłują ich powstrzymać, aż wreszcie docierają do zamarzniętego środka miasta, a tam, uwięziony do pasa w lodzie, siedzi ogromny potwór. Nie mogą uciec inaczej, niż zsuwając się po jego ciele, a potem przez dziurę w lodzie na drugą stronę. Jak to ci się podoba? Bardziej w twoim stylu? - Znacznie. Co więcej, mam wrażenie, że widziałem ten film. - Och, nie sądzę, chyba że nazywał się Boska Komedia. Część Pierwsza: Piekło. - Przeszła na wyraźny amerykański akcent. - W Piekle wszyscy usłyszą twój krzyk! Dołącz do superbohatera Dante Alighieriego i jego wiernego pomocnika Wergiliusza, którzy torują sobie drogę przez Piekielne Obszary. - Przykro mi, ale czytałem tylko te kawałki, które wybrali do konkursu - wyznał Jake. - Ale w twoim wykonaniu brzmi to całkiem nieźle - dodał. - To jest cudowne - oznajmiła Helen. - Nie ma lepszej książki! Znów roześmiała się cicho. - Kiedyś nawet zbudowałam model Piekła. Powiedziałam ciotkom, że to dom dla lalek - one zdecydowanie wolą takie zabawy. Pracowałam nad tym całe wieki. Były tam wszystkie kręgi Piekła, wszystkie postacie powycinane z kartonu, no i miniaturki Dantego i

Wergiliusza. Zrobiłam też miniaturkę samej siebie: wyobrażałam sobie, że zawędrowałam do Piekła i zgubiłam się, a Dante mnie ocalił. Urwała, jakby te wspomnienia wprawiły ją w smutek. - Rzecz jasna byłam wtedy młodsza - dodała pospiesznie. Milczała, a Jake wyczuł, że zawstydziły ją te wyznania z dzieciństwa. Siedzieli jak dwójka nowych uczniów w cichym rogu boiska, zaskoczeni własną odwagą w rozmowie. W pewnej chwili nad dachami rozległ się odległy huk nocnego pociągu i melancholijny dźwięk klaksonu. - Ten dźwięk zawsze budzi we mnie dreszcze - powiedział Jake. - Szkoda, że nie ma tu mojego taty - powiedziała w zamyśleniu Helen. - Miał przyjechać? Rozejrzała się, jakby obecność Jake’a ją zdziwiła. - Nie, właściwie nie. Po prostu wyobrażałam sobie, że przyjeżdża. Chodźmy - powiedziała nagle - robi się za zimno.

2 Artysta i jego warsztat Fantazje Helen na temat ojca okazały się przez niezwykły przypadek prawdą. Miała wprawdzie rację, zakładając, że nie było go wśród konkursowej publiczności, niemniej Gerald De Havilland przebywał we Florencji - w sklepie Victora Orloca - mniej więcej wtedy, gdy o tym pomyślała. Co więcej, nie tylko zadzwonił do ciotek, ale odwiedził je osobiście - rzecz niebywała od czasu rozwodu. Odwiedził je w sprawie kolekcji sztuki, a raczej konkretnego obrazu, który obecnie (choć ciotki o tym nie wiedziały) zmierzał ku granicy włoskiej, ukryty w antycznym biureczku. Ukrycie go - biureczko miało mnóstwo tajnych przegródek - było niemal na pewno niepotrzebne. De Havilland zapewne zdołałby przewieźć obraz osobiście przez granicę, ale dziecinne zamiłowanie do podstępów - połączone z brakiem całkowitego zaufania do ludzi, z którymi robił interesy - przekonało go do wyboru takiego sposobu. Znał Victora Orloca dostatecznie długo, żeby wiedzieć, że nie można mu ufać, a człowiekowi, którego reprezentował w tej sprawie, ufał jeszcze mniej. Człowiekiem tym był Aurelian Pounce. De Havilland nigdy go nie spotkał, ale słyszał o nim co nieco. Oficjalnie był marszandem, ale ponoć parał się czarną magią. De Havilland nie wiedział na ten temat wiele, ale zakładał, że tacy ludzie dzielą się na dwa rodzaje: nieszkodliwych świrów, którzy mogą nawet być zabawni