Królowałeś, o Panie,
a kto inny władał!
Adam Naruszewicz
Wstęp
Polki bywały carycami i kochankami rosyjskich carów. Uwodziły wszechwładnych
carskich faworytów z właściwą sobie znajomością miłosnej sztuki. Szły po trupach, żeby
osiągnąć swój cel. Bez drżenia i strachu zabijały swoje nieślubne dzieci, jeśli to sprzyjało
przychylności władcy bądź jego faworytowi. Dla osiągnięcia celu pluły na normy etyczne.
Zdobywały względy i łaski Aleksandra I, Mikołaja I, wielkiego księcia Konstantego.
Co na to ich mężowie „rogacze”? Pokornie znosili zdrady żon, bowiem zdradzały ich
małżonki „prestiżowo” – z carem lub wysoko postawioną rosyjską osobistością. Przecież to
wielką łaskę im okazano, jeśli małżonka lub córka przespała się z carem lub jego możnym
poddanym!
Katarzyna Wielka dość pobłażliwie odnosiła się do Polek. A nawet je lubiła, lecz tylko te,
które dobrze służyły jej interesom. I stąd się brała taka ogromna liczba Polek – honorowych dam
pałacowych. Lecz bezlitośnie poniewierała tymi, które nie okazywały aprobaty jej imperatorskim
planom po zawojowaniu Polski. Te skutecznie niszczyła, konfiskując ich mienie i pozbawiając
praw obywatelskich. Lecz Polek do więzień nie wtrącała i na Sybir nie zsyłała. Od tego był
Mikołaj I.
Mimo iż miała kochanka Polaka, Stanisława Augusta Poniatowskiego, z którym miała
córkę i którego wbrew oporom polskich magnatów uczyniła polskim królem, to Polaków nie
lubiła za ich wolnościowy duch i niepokorność.
Polakom zabierała synów, żeby zrobić z nich adiutantów swych wnuków Aleksandra
i Konstantego, a córki, żeby uczynić ich frejlinami na swym dworze w Petersburgu.
Jej rządy przy pomocy kija i marchewki dały zdumiewające wyniki: kochano ją
i nienawidzono. Kochały osoby obłaskawiane, nienawidziły represjonowane.
Polskim kochankom swoich faworytów darowała majątki, rozdawała ordery i złote
tabakierki obsypane brylantami oraz własne portrety. Nazywała je swoimi przyjaciółkami,
zapraszała na bale w Carskim Siole i stopniowo przeobrażała je w swoje służki. Była chytrą
i mądrą bestią o dużej znajomości kobiecej psychiki. Nieskończenie uprzejma, zawsze z miłym
uśmiechem na ustach, bez trudu łamała ludzkie serca w jednym celu: służcie mi i bądźcie
szczęśliwe, lecz w takim zakresie, jaki ja wyznaczę.
Czasami nie udawało jej się zawładnąć Polkami. Różnie bywało. Lecz one zawsze
i wszędzie były obok niej, chociaż o wielu sprawach caryca nie dowiedziała się nigdy. Choćby
o tym, że jej ukochany wnuk Aleksander, przyszły rosyjski car, na długo związał się z Polką,
Marią Naryszkin z Czetwertyńskich, której ojciec Antoni Stanisław, targowiczanin, zginął
powieszony na słupie latarni w Warszawie. Aleksander spłodzi z nią dzieci i będzie to najbardziej
głęboka i trudna miłość tego niepoprawnego erotomana, mającego setki kochanek. Także jej
drugi wnuk, Wielki Książę Konstanty, dla którego wydarła Turcji Krym i Gruzję, żeby dać mu
cały dawny chanat krymski, ożeni się z miłości z polską szlachcianką Joanną Grudzińską i dla
niej wyrzeknie się tronu rosyjskiego. A jej ukochany i wszechmocny faworyt Grigorij Potiomkin,
przez trzy lata, do swej śmierci, będzie namiętnym kochankiem księżnej Zofii Witt-Potockiej,
byłej stambulskiej prostytutki, która odbierze ogromne posiadłości podczas insurekcji
kościuszkowskiej dzieciom Potockiego, dzięki wstawiennictwu i protekcji drugiego swego
kochanka, możnego Mikołaja Nowosilcowa, sprawującego z rozkazu cara najwyższą władzę
w Polsce. Także tego, że jej faworyt najukochańszy i już ostatni, Płaton Zubow, umrze nękany
przez żonę Polkę, Teklę primo voto Walentynowicz, która po raz drugi wyjdzie za mąż za
Rosjanina Uwarowa i umrze straszną śmiercią, w wyniku skrętu jelit zachłysnąwszy się własnym
kałem. Drugi jej faworyt, świadczący carycy seksualne usługi i przebywający w Polsce, Walerian
Zubow, młodszy brat Płatona, również ożeni się z Polką i również jego małżeństwo będzie
nieszczęśliwe.
Nie dowie się nigdy Katarzyna Wielka, z jaką ogromną desperacją, graniczącą
z fanatyzmem i obłędem będą Polki wraz z mężami i kochankami walczyć o wolność
i niepodległość swojej ojczyzny, o odrodzenie własnego państwa, które Katarzyna Wielka
wymazała z mapy Europy, podzieliwszy się polskimi ziemiami z Austrią i Prusami. Nie dowie
się tego, z jaką żałosną, a zarazem heroiczną desperacją będą Polki, idąc do łóżka z Francuzami,
zabiegając o to, by ich ojczyzna miała znów prawo zwać się Rzeczpospolitą i jak będą
okłamywane i zwiedzone przez swoich niewdzięcznych kochanków. O tym wszystkim i o wielu
innych rzeczach opowiada ta książka. Jej autorka nie unika zaglądania do alkowy. Bo przecież
sekrety są jednym z elementów ludzkiego życia i to wcale nie najbłahszym. Czyż nie, Drogi
Czytelniku?
Elwira Watała
Potoccy
Polski król August III Sas miał dwie pasje: operę i polowanie. Polował nie tradycyjnie,
nie w lesie, a z lufcika pałacowego okienka. Rozłożą słudzy przed oknem królewskiego pałacu
rzędami kawałki mięsa – wołowinę i koninę, psy z klatek wypuszczą, August z lufcika celuje
i oto już drugi dziesiątek psów leży w zakrwawionym śniegu, przebierając zgodnie nóżkami
w przedśmiertnej agonii. Co za ubaw!
Wkrótce bezpańskich psów poczęło brakować w Rzeczpospolitej i szlachta musiała
zabrać się do nowego biznesu – hodowli psów. Interes kwitł na całego, ceny na psy podskoczyły
w górę, naród się bogacił i dziękował saskiemu królowi, źle mówiącemu po polsku, że tak łatwo
i skutecznie zlikwidował w kraju bezrobocie.
A opera? O, król był koneserem w tej dziedzinie sztuki, własnych muzyków przy dworze
trzymał, a gdy jego dworacy nie kwapili się do udziału w koncertach operowej muzyki, to
królewscy grenadierzy wyruszali do Ogrodu Saskiego i zapędzali gapowatych przechodniów do
królewskiego pałacu na koncerty muzyczne, rozkazując, aby głośno nie chrapali i żwawo bili
brawa. Śpiochów nie represjonowano. Nie były to już neronowskie czasy, kiedy rzymscy
legioniści drzemiących widzów lali pasem gdzie popadło, bo mieli czelność zasnąć, gdy cesarz
z lirą w ręku na scenie śpiewał kuplety.
Opera i polowanie – to zaiste królewskie zajęcia. Szkoda, że Katarzyna Wielka opery nie
lubiła, gdyby tak było, łączyłaby ją z Augustem III nie tylko nacja. Zresztą różnic też sporo było.
August III był cnotliwy. On żony nie zdradzał. W zupełności mu wystarczała. A królowa Maria
Józefa Habsburżanka, córka cesarza Józefa I Habsburga, w podzięce za mężowską wierność, co
roku mu dziecko rodziła. Lecz gdy jedenaste dziecko świat ujrzało, pierwszy królewski minister,
Aleksander Józef Sułkowski, nie wytrzymał i jęknął: „Już byście lepiej, Wasza Królewska Mość,
metresę sobie wzięli, aliści taniej to państwo kosztować będzie niż wasze dzieci”. Usłyszawszy
taką bluźnierczą mowę pana Sułkowskiego, który namawiał swego władcę do pogwałcenia
świętych obowiązków małżeńskich i jawnej rozpusty, Maria Józefa zakipiała gniewem
i bezczelnego ministra z dworu wygnała. Ubzdurał sobie bowiem ten zuchwalec dziecioróbstwo
królewskie hamować i ich seksualną przyjemność ograniczać! Na miejsce Sułkowskiego
zaproszony został Henryk von Brühl, delikatny i miły człowieczek, bez zmrużenia oka witający
każdą kolejną ciążę królowej.
I tak oto cicho i spokojnie, bez specjalnych ekscesów i nawet bez wojen specjalnych
rządził August III, nie nauczywszy się gadać po polsku przez niemal trzydzieści lat swego
panowania, gdy stało się nieszczęście. Zmarła żona króla, ukochana Maria Józefa. A bez niej
August III jak bez rąk. Jak mu żyć i panować, jeśli jego doradczynię i przewodniczkę wszystkich
poczynań Pan Bóg do nieba zabrał?
Jeszcze z innego powodu męczy się August III, i to dość delikatnego: jak on ma teraz
z seksem sobie radzić? W czasie wieloletniego cnotliwego małżeńskiego pożycia król
przyzwyczaił się tylko do jednego ciała kobiecego – własnej żony. I cóż to, ma teraz
przyzwyczajenie zmieniać? Ministrowie jeden drugiemu do uszka szepczą, że dobrze by było
królowi kochankę podsunąć, a on od nich jak od much natrętnych się opędza, rozpuście
niechętny. Tu i prostytutka nie pomoże, chociaż król Henryk IV uważał, że to panaceum na
wszystkie męskie dolegliwości i woził swego nieślubnego syna do prostytutki Pauliny, aby jego
homoseksualną patologię kobiecym ciałem leczyć. Kuracja miała przebieg pomyślny, lecz nie
została zakończona, bo w trakcie ostatniej sesji król został zabity, a niedoleczony Vandóme
został na całe życie homoseksualistą, epatując wersalski dwór Ludwika XIV zamiłowaniem do
gołych dup swych oficerów. Dworzanie w trosce o seksualne zdrowie Augusta III zaczęli mu
nagminnie damy przyprowadzać, a damy te, że niby to jest im gorąco, rozbierają się. Król
skonfundowany, ręką macha – zabierzcie je stąd. U Augusta III, pomnego przeszłości swej
rodziny, swoisty refleks się wyrobił. Jego ojciec, August II, postanowiwszy oczarować pruskiego
króla Fryderyka Wilhelma I, a przy okazji i syfilisem go zarazić, podsunął mu nagą dziewczynę
cudnej piękności. Gdy obcy królowie spacerowali po drezdeńskim pałacu, nagle w jednej z sal
rozsunęła się zasłona: na sofie leżała naga dziewczyna. Fryderyk Wilhelm aluzję zrozumiał
i z dzikim wrzaskiem to zdarzenie skwitował: „Jak Pan śmie leźć do mnie z taką rozpustą!”.
No i przyjaźń królów się skończyła.
Słowem, Drogi Czytelniku, śpi August III jak idiota sam i seksualnym niedosytem się
męczy. A to przecież prosta droga do onanizmu, no nie? „Seksualne zdrowie króla to sprawa
państwowej wagi” – mawiała markiza Pompadour, sprowadzając znudzonemu Ludwikowi XV
młode dziewczynki do „Jeleniego Parku”. I oto w trosce o seksualne zdrowie króla minister
Brühl zaczął działać zdecydowanie, ale delikatnie. Postanowił ze swej córki, Amalii, uczynić
królewską sekretarkę i pomału przyzwyczaić cnotliwego króla do obecności osoby płci żeńskiej.
Powiedział córce Amalii: „Nie działaj nachalnie”. Takie postępowanie jest dobre wobec
ordynarnego francuskiego króla Ludwika XI, którego każda dama mogła uwieść. Wystarczyło
tylko, czatując w ciemnym korytarzu, króla przyłapać, zadrzeć spódnicę i podwiązkę mu
pokazać. Augusta III podwiązkami nie wzruszysz. To nie angielski król Jerzy I, który z tej
intymnej części damskiej toalety, skądinąd dość niechętnie demonstrowanej, order uczynił.
Brühl doskonale rozumiał, że August III, zanim do łoża z damą się wgramoli, zechce jej
duszę poznać. Czuła ona czy nie? Amalia była mądrą i rezolutną dziewczyną. Ona biegu
wydarzeń nie przyśpieszała, tylko spokojnie zaczęła, zamiast ojca, przynosić królowi papiery do
podpisu. Swego kobiecego „ja” nie eksponowała, tak że król przez długi czas nie wiedział, że
jego sekretarz to kobieta. A gdy wreszcie się o tym dowiedział, spojrzał na Amalię, tak jak się na
kobietę spogląda. Bardzo mu się spodobała, bowiem była wykształcona i swobodnie po
francusku mogła rozprawiać o Wolterze i Rousseau. Wkrótce Amalia stała się kochanką króla
i sprawy w polskim królestwie potoczyły się żwawiej.
Oto Katarzyna II doczekać się nie może, kiedy wreszcie wykituje August III, żeby swego
kandydata na tronie Polski posadzić: albo Augusta Czartoryskiego, albo jego syna, Adama
Kazimierza, albo swego kochanka Stanisława Augusta Poniatowskiego.
Kręcą się polscy magnaci tam i z powrotem, z Warszawy do Petersburga, z Petersburga
do Warszawy i nawet z Wilna wielki awanturnik, bogaty magnat Karol Radziwiłł, swój głos
podaje. I jemu korona polska się marzy, widzicie go! No i wykrakali! W 1763 roku król
August III umiera. 17 października jego starszy syn przez kuriera śle Katarzynie Wielkiej
depeszę: „Straciłem, Wasza Wysokość, króla, tkliwego ojca. Mam nadzieję, Wasza Wysokość, iż
Pani podzieli ze mną rozpacz, jak i moją nadzieję na polski tron. W ręce Pani swój los składam”.
Przeczytawszy tę depeszę, Katarzyna II natychmiast zebrała radę ministrów z jednym
punktem porządku dziennego: być czy nie być królem Polski synowi Augusta III? Okazało się, że
nie być, bowiem ministrowie rosyjscy zgłosili swe veto, decydując, że tym razem polskim królem
powinien być Polak, z dynastii Piastów, lecz z charakteru nie bardzo samodzielny. Ktoś, kto
byłby dozgonnie wdzięczny matuszce carycy, że uczyniła go królem i pozwoli jak marionetką
sobą kierować. Do tej roli nie bardzo pasowali dumni Czartoryscy, ojciec August i syn Adam
Kazimierz – zbyt byli niezależni i niepokorni.
Ale Katarzyna II jeszcze nie wyjawiła sekretu, kogo ona chce na polski tron. Kandydatura
Sasa odpadła sama przez się, gdyż Karol, syn Augusta III, zdążył przez ten czas umrzeć na ospę.
Aliści i bez niego pretendentów jest dużo. Czartoryscy, i Poniatowscy, i Karol Radziwiłł
z Wilna, i Michał Kazimierz Ogiński, który nie tylko na klarnecie dobrze grał i polonezy
i mazurki komponował, lecz czasami także marzył, by koronę na swą piękną głowę nałożyć.
I nawet Potocki, syn Franciszka z Ukrainy, i nawet, o zgrozo, polski ekskról,
osiemdziesięciosześcioletni Stanisław Leszczyński z dalekiej Lotaryngii swój nieśmiały głos
podaje. Lecz francuski król, Ludwik XV, szybko zapał swego teścia ostudził, powiedziawszy:
„Siedzielibyście, papo, ze swoim prawie dziewięćdziesięcioletnim wiekiem cicho i między króle
nie leźli. Bardziej wam pasuje szlafrok niż korona i wieczory przy kominku niż szumne
audiencje”. Maria Leszczyńska, jego córka i żona Ludwika XV, która zawsze była powolna
mężowi, słowa jego przyjęła dosłownie: wyhaftowała ojcu szlafrok w królewskie lilie i wysłała
do Lotaryngii jako podarek. A że był on ciepły i grubo watowany, Stanisław Leszczyński odział
się w niego i spalił się doszczętnie. O nie, to nie jest ironia, Drogi Czytelniku. Szlafrok zajął się
ogniem od iskry kominkowej, gdy staruszek zdrzemnął się po sutym obiedzie. Tak więc
zawładnięcie polską koronę od strony Francji już nie groziło.
Amalia Brühl po śmierci Augusta III szybko wyszła za mąż za polskiego magnata ze
znakomitego rodu, Michała Mniszcha, z rodziny tych Mniszchów, z których wywodziła się
Maryna Mniszchówna, przez kilka tygodni caryca rosyjska. Tragiczny był jej los. Obu jej
mężów, Dymitra I i Dymitra II, bestialsko zabito, a czteroletniego syna dorosłą śmiercią ukarano:
powieszono go na Placu Czerwonym. Marynę aresztowano, do Kołomieńskiej wieży, co
niedaleko Moskwy, wrzucono i nakazano być szczęśliwą. Ale jakie to może być szczęście?
Zmarła biedna ze zgryzoty i teraz co wieczór strażnicy w czarnych skórach drżą, bo co noc słyszą
drobne kroczki Maryny stąpającej po kamiennych schodach: tup, tup – to dusza jej się męczy.
I jak w takiej zgryzocie kawiarnię otwierać? – zastanawiają się sponsorzy.
Amalia Mniszech bardzo szczyciła się tym, że związała się ze znanym szlacheckim rodem
i postanowiła swój ogromny polityczny talent z braku laku wykorzystać na drobne intrygi –
wydać za mąż swą córkę Józefinę za najbogatszego polskiego magnata Stanisława Szczęsnego
Potockiego, który choć bardzo młody, też pretendował do polskiej korony.
Młodzieniec ów w obecności ojca drżał jak osika, a przed matką jeszcze gorzej: lal
w portki. Oto do czego doprowadzała młodzieńca wychowawcza srogość rodziców. Notabene,
mama tego biedaka, Anna Potocka, zbytnio syna nie terroryzowała, gnębiła raczej swoje służki,
nad którymi sadystycznie się znęcała. Rosyjską księżną Kozłowską znasz, Drogi Czytelniku.
Pisaliśmy o niej w poprzedniej książce, jak okładała swe służki pełnym zadziorów kijem, żeby
potem z sadystyczną namiętnością z ich ciał igłą wyciągać drzazgi. Nieco inaczej postępowała
Anna Potocka. Po nocach nie spała, śledząc swe służące, które biegały do kochanków. Gdy
którąś z nich złapała na gorącym uczynku, nakazywała, aby przyprowadzano ją rano do stajni.
Tam odbywała się cielesna egzekucja: Anna Potocka z lubością zadzierała im spódnice i okładała
biczem po gołych pośladkach, a oczy błyszczały jej wtedy jak podczas orgazmu.
Swego syna, najbogatszego młodzieńca w Polsce, Anna Potocka ożenić zamierzała
z bogatą i zacną szlachcianką, a nawet z księżniczką królewskiej krwi. A ten fajtłapa, ten
niedorajda, wszystkie plany rodziców zniweczył z Gertrudą Komorowską. Uczynił to raczej nie
z miłości, tylko z obowiązku, gdy jej brzuch zmajstrował. Ze łzami w oczach błagał księdza
udzielającego im ślubu, żeby wszystko trzymał w ścisłym sekrecie, bo nie daj Boże, żeby o tym
dowiedzieli się rodzice. „Tatuś mnie zabije, a mama przeklnie” – błagał księdza. Prawie się nie
pomylił. Zachować tajemnicę na Wołyniu nie było sposobu. Tam przecież każdy wie nie tylko
o tym, kto z kim się ożenił, ale nawet, jakie przepiórki u sąsiada na obiad się pieką.
Nie będziemy Czytelnikowi zabierać czasu na opisywanie tego, jak, ojciec Stanisława
Szczęsnego – dowiedziawszy się o mezaliansie – syna za czuprynę targał i niemal łysym nie
uczynił i jakie inkwizytorskie tortury wymyślała matka, żeby osłodzić gorycz porażki i ukoić ból
swego rozczarowanego serca.
Roztropniejszą i rozumniejszą od wszystkich okazała się Amalia Mniszech. Wymyśliła
plan wyjścia z patowej sytuacji. Gertrudę Komorowską trzeba porwać, do klasztoru wrzucić,
zacząć rozwodowy proces, obwiniając Komorowskich o przymuszenie do ożenku syna Potockich
ze swoją córką, wykorzystując w tym celu jej ciężarny stan.
Potoccy uchwycili się tego planu jak deski ratunku. Stanisława Szczęsnego, skruszonego
za granicę wysłać postanowiono i on uroniwszy ostatnią łezkę skruchy i chowając za pazuchę
miniaturę z portretem Gertrudy, szybko umknął do Wenecji i Paryża, by tam rozkoszować się
Luwrem i Wersalem, a mama z tatą, pod dowództwem Amalii Mniszech, przystąpili do realizacji
planu. Najemnym bandytom wyraźnie zostało powiedziane: Gertrudy nie dusić, tylko trochę
postraszyć. Ale ci nadgorliwcy, żadnego umiaru nie znając, udusili ją i z poczuciem dobrze
wykonanego obowiązku jej trupa do rzeki wrzucili. Otrzymawszy sowite honorarium, umknęli
w siną dal i wszelki ślad po nich zaginął. A trup wiosną wypłynął i w Rzeczypospolitej szum się
podniósł: Potoccy zamordowali szlachciankę Gertrudę Komorowską. Naturalnie śledztwo, sąd,
zawierucha! Z nerwów Amalia Mniszech zmarła, nie doczekawszy się zaszczytu bycia teściową
Stanisława Szczęsnego Potockiego i nie zdążywszy swej córki Józefiny za mąż za niego wydać.
W końcu sprawę w swoje ręce wzięła „praczka Potockich”, jak ją nazywano, czyli Katarzyna
Kossakowska. Zapłaciła ogromną kwotę Komorowskim. Miecz Damoklesa udało się zatrzymać.
Rodzice Gertrudy, otrzymawszy ogromne odszkodowanie, sprawiedliwości szukać zaprzestali i,
zamówiwszy ostatnią mszę za pokój duszy swojej córki, udali się do dawnych włości, szczęśliwi,
że weszli do grona bogatej szlachty. Wkrótce z powodu załamania nerwowego zmarła Anna
Potocka, a według innej wersji zakończyła życie samobójstwem, gnębiona wyrzutami sumienia
z powodu swoich złodziejstw. Nie będziemy rozdzierać szat i zagłębiać się w psychologiczną
głębię wyrzutów sumienia zbrodniarzy i morderczyń. W różny sposób objawia się ich poczucie
winy. Neronowi zabita przez niego matka Agrypina jako upiór po nocach się zjawiała, spać mu
nie pozwalając. Po nocach u Izabeli, „Wilczycy z Francji”, która rozprawiła się ze swym mężem
Edwardem II, homoseksualistą, w okrutny sposób, wsuwając mu w anus rozżarzony pręt żelazny,
pojawiał się zamordowany mąż, z pretensjami. Już nie mówmy o tym, jakie nocne katusze znosił
francuski król Karol IX po Nocy św. Bartłomieja, podczas której dwadzieścia tysięcy hugenotów
zostało zabitych. Mimo wszystko nikt z tych zbrodniarzy nie skończył jako samobójca z powodu
wyrzutów sumienia. Polka, Anna Potocka, była pionierką pod tym względem.
Po upływie dziewięciu miesięcy od śmierci żony i ojciec Stanisława Szczęsnego
Potockiego nogi wyciągnął. Został Szczęsny okrągłym sierotką, lecz wcale nie biednym,
a przeciwnie, najbogatszym człowiekiem w Polsce. Majątek jego był olbrzymi: trzy miliony
złotych rocznego dochodu, trzy i pół miliona hektarów żyznej ziemi, co sama, bez nawożenia,
rodzi, dziesiątki miast i miasteczek, setki wiosek. W takiej obfitości bogactwa mógłby
niedoświadczony młodzieniec się pogubić, głupstw narobić, a co gorsza, majątek swój w karty
przegrać. Do tego postanowiła nie dopuścić jego narzeczona, Józefina Mniszchówna, jak kurz
zeszłoroczny „zdmuchnąwszy” z Tulczyna rój natrętnych szlachcianek, oferujące siebie
możnemu Potockiemu, i sama za niego za mąż wyszła. „Niedokończone dzieło naszych rodziców
dokończymy” – powiedziała niewiasta twardo i zaciągnęła Szczęsnego do ołtarza.
Z Mniszchówny przeobraziła się w ponętną i bogatą księżnę Potocką. Wielka szelma była z tej
Józefiny. Wkrótce wkupi się w laski rosyjskiej carycy i nawet dorobi się na petersburskim
dworze stanowiska honorowej damy Katarzyny Wielkiej.
Talentów ta Józefinka miała co niemiara. Czegóż to ona nie umiała! Nie było takiej
dziedziny sztuki, w której by nie wiodła prymu. Muzyka – proszę bardzo, Józefina na harfie
i klawikordzie gra. Plastyka – proszę bardzo, Józefina akwarelki gwaszem maluje nie gorzej od
francuskiej królowej Marii Leszczyńskiej. Lecz prawdziwą jej pasją była poezja. Tu ona as
pełnokrwisty.
W Tulczynie, który był jej siedzibą, odbywają się polityczne dysputy i filozoficzne
wieczory. Tu się znają na Wolterze i Rousseau, tu na muzycznych wieczorach śpiewają najlepsi
włoscy kastraci i zachwycają swym kunsztem najlepsze operowe śpiewaczki świata. Wszystkich
gościnnie przyjmuje Tulczyn, zwłaszcza że przewodzi temu wszystkiemu urocza gospodyni,
Józefina Potocka. Jej poezja, chętnie demonstrowana przed gośćmi, to przecież arcydzieło
klasyki. Mąż zazdrości żonie i również ślęczy nad wierszami, lecz jego wypociny bywalcy
Tulczyna przyjmują bez entuzjazmu, a nawet naśmiewają się z nich. On dąsa się, obraża, i już nie
rywalizuje z żoną w artystycznych talentach. On po prostu żyje je, pije zresztą dość
umiarkowanie, czyta gazety, po trosze interesuje się polityką, a jeśli kto powie, że jeszcze
i płodzi dzieci, ten myli się z kretesem, bowiem z jedenaściorga zrodzonych przez Józefinę dzieci
tylko troje jest ojcostwa Stanisława Szczęsnego.
Leży biedak w bezsenną noc i rozmyśla – które dzieci i są jego, a które kochanków żony?
Wniosek jest mało budujący. Z gromadki obejmującej Jerzego, Stanisława, Jarosława,
Włodzimierza, Pelagię, Luizę, Wiktorię, Różę, Konstancję i Idalię tylko Jerzy, Pelagia i Luiza są
jego dziećmi. Pozostałe to bastardy, które Stanisław Szczęsny musiał uznać za swoje,
wychowywać i kochać jak własne dzieci, co szczególnie było dla niego przykre i nieprzyjemne.
Lecz jak przeciwstawić się nieumiarkowanemu temperamentowi żony? Przecież ona, jeżdżąc za
granicę i nabawiając się tam ciąży, rodzić zawsze przyjeżdżała do Tulczyna. Co za oryginalny
patriotyzm! No i jak udowodnić, że dzieci to bachory? Przecież badań DNA jeszcze wtedy nie
było. Obecnie żadna kurewka od odpowiedzialności się nie wywinie i mężowi bachora nie
przypisze. A dawniej? Całkowita anarchia w porodach!
Cierpi Stanisław Szczęsny Potocki, rozpustą żony gnębiony, nieraz ją stłucze, bo trudno
przecież z tak rozgałęzionymi wielkimi rogami chodzić, ona do nóg mu pada i o wybaczenie
prosi, a potem znów wyjeżdża za granicę! No bo taka już jest natura Józefiny Potockiej. Dla niej
seks to sprawa życia i śmierci. Nawet umrzeć może, jeśli nie przyhołubi w swym łożu kolejnego
urodziwego kochanka, dworzanina carskiego albo jego adiutanta. Nimfomanki to przecież
niewolnice własnej chuci. Czyż my nie wiemy, jak męczyła się Katarzyna Wielka z powodu
swego niepospolitego temperamentu, nawet instytucję faworytów wprowadziła jako organ
państwowy. Czyż nie wiemy jak z nadmiaru chuci wyślizgiwała się z królewskiego łoża
Messalina, żona Klaudiusza, żeby w burdelu nocą oddawać się piętnastu mężczyznom naraz, jak
biegała po rzymskich ulicach rozszalała Julia, córka Oktawiana Augusta, żeby podłapać
kolejnego przechodnia i w krzaki go zataszczyć. Otwarcie matrony się łajdaczyły. A Józefina to
czyniła skrycie, za granicą, oczu i uszu mężowi nie raniąc, więc mógłby wybaczyć żonie te jej
małe psotki. A Stanisław Szczęsny Potocki już nie chce wybaczać, on nie Adam Kazimierz
Czartoryski, który ciągle wybacza żonie kolejne zdrady i kolejnych bastardów. On chce brać
z żoną rozwód. I chociaż feldmarszałek Suworow odradzał mu ten krok: „Stanisławie, masz
jedenaścioro dzieci, jaki tu może być rozwód” – myśli tylko o tym, żeby definitywnie rozstać się
z Józefiną. Coś tam napomyka swej żonie, że i on ma kochankę i nawet troje spłodzonych z nią
dzieci rośnie. Józefina o żadnym rozwodzie słuchać nie chce. Ona po prostu proponuje życie
w separacji nieoficjalnej i bez głośnych skandali. Skandale jej nie są potrzebne, bowiem cieszy
się ogromnymi łaskami Katarzyny Wielkiej, której stała się honorową frejliną. Lecz idzie na
ustępstwa: „Gdy będę w Wiedniu lub w Petersburgu, twoja kochanka może przebywać
w Tulczynie” – proponuje wielkodusznie mężowi. Biedny Tulczyn! Gdyby był żywą istotą,
zawyłby ze zgrozy. Słudzy nie wiedzą, kto tu jest prawdziwą gospodynią: czy ta prawowita żona,
która rzadko tu przebywa, czy ta piękna czarnooka Greczynka, która prawie się tu zadomowiła?
Zofia Witt, lak kochanka się nazywała, jak prawdziwa macocha przyjmuje latem w Tulczynie
dzieci Stanisława Szczęsnego Potockiego i nakazuje im nazywać siebie mamą. Dzieci
przyjeżdżały, macochy nie cierpiały i zawiadamiały rodzoną matkę, jak swojsko czuje się w ich
pałacu ta uzurpatorka, kochanka tatusia.
Gdy dziatki trochę podrosły i córki w wieku dwunastu lat zaczęły za mąż wychodzić,
a synowie w wieku czternastu lat żenić się, ich „mamą” na ślubnym kobiercu była nie rodzona
matka, a Zofia Witt.
Józefina wszakże z kochanką się nie pogodziła. Jak lwica walczyła o swoje prawa,
czyniąc to małpimi sposobami: mizdrzeniem się i podlizywaniem. Na ordynarne listy męża
domagającego się rozwodu odpowiadała z anielską dobrocią i chrześcijańską pokorą. Życzy
kochanemu mężowi zdrowia, przekazuje pocałunki i po zdrowienia od dzieci, informuje, jakie to
głębokie ukłony Kochanemu tatusiowi ślą w podzięce za alimenty i podarunki. Słowem,
postępuje według rosyjskiego przysłowia: „Napluj nań, ona to wytrze i powie, że to boża rosa”.
Wszystko, byleby nie było rozwodu!
Kochankowie Józefiny zmieniali się jak londyńska pogoda. Byli różnych rang i maści:
blondyni, bruneci; dzieci również rodziły się różne, albo z kruczoczarnymi włosami, albo
z białymi jak albinosy. Najbardziej znaczącym był ostatni kochanek Józefiny, Etienne-François
de Choiseul, znakomitość, która niemało namieszała w historii: pierwszy minister Ludwika XV,
przyjaciel serdeczny markizy de Pompadour i zajadły wróg hrabiny du Barry. Gdy ta
wszechwładna królewska metresa wykurzyła de Choiseula z Wersalu i Paryża, i zabrała mu
stanowisko pierwszego ministra, on przyjechał do Petersburga, gdzie go z otwartymi ramionami
przyjęła Katarzyna Wielka. Caryca zawsze bardzo gościnnie przyjmowała cudzoziemskich
banitów. Uczyniła go nie tylko tajnym radcą rosyjskiego dworu, lecz i dyrektorem Akademii
Sztuk Pięknych. Caryca ceniła mądrość i erudycję w ludziach bez względu na to, czy byli
Rosjanami, czy obcokrajowcami.
I oto były minister Francji i były ośmioletni ambasador francuski w Stambule stał się
kochankiem Józefiny Potockiej, która niebawem zaszła z nim w ciążę. To będzie jej czternaste
dziecko. Trochę wstyd było tej ponad czterdziestoletniej niewieście stawać się po raz kolejny
matką, bo wiek predysponował ją już do roli babci. Postanowiła dokonać aborcji, nie mówiąc
o tym swemu kochankowi. Między jej czterdziestopięcioletnim kochankiem i dwudziestoletnim
synem Jerzym bezustannie iskrzy. Kłócą się o wszystko, nie krępując się obecnością matki
i kochanki. Józefina już przyzwyczaiła się do tych awantur i nie wsłuchuje się w treść tych
słownych przepychanek, lecz pewnego razu padło w nich nazwisko Zofii Witt i to przykuło jej
uwagę. Jej syn Jerzy i jej kochanek de Choiseul kłócili się o tę właśnie osobę. Jerzy wymawiał
kochankowi swej matki, że on, pozostawiwszy żonę w paryskim więzieniu, naraził ją na śmierć
na gilotynie, a sam uprawia miłość z jego matką i nawet zrobił jej dziecko. A de Choiseul swoje
argumentował: czyż Jerzy nie pragnie odbić ojcu jego kochanki, Zofii Witt, i w tym celu tak
często i tak długo w Tulczynie przebywa. Z dalszej kłótni Józefina wywnioskowała, że obydwaj
spali z Zofią Witt; de Choiseul czynił to we Francji i Stambule, a Jerzy w Tulczynie.
Jak rozjątrzona tygrysica podbiega Józefina do de Choiseula i wypinając swój ogromny
brzuch, krzyczy, domagając się wyjaśnień. „Mów prawdę matkę!” – wrzeszczy do kochanka.
„Prawda matka” okazała się w miarę i prozaiczna, i romantyczna. Po prostu de Choiseul, znawca
i koneser greckiej kultury i autor siedmiu tomów na ten temat, spotkał w Paryżu, w Wersalu,
cudzoziemkę niebywałej piękności. Była nią żona majora polskiej twierdzy w Kamieńcu
Podolskim, Zofia Witt, z pochodzenia Greczynka. Sentyment do ulubionego kraju wziął górę nad
miłością do żony oraz ośmiorga dzieci i de Choiseul uczynił Zofię swą kochanką. Jak udawało
się zakochanym męża Zofii okłamywać i randki sobie wyznaczać, tego nie wiemy. Józefina
w ferworze oburzenia również w szczegóły nie wnikała. De Choiseul zapewniał Józefinę, że ich
miłość ograniczyła się tylko do kilku nocy, nic więcej. Lecz za kilka lat, w 1787 roku, gdy de
Choiseul z łaskawej woli markizy Pompadour stał się francuskim ambasadorem w Stambule,
znowu spotkał Zofię Witt, która przyjechała tam z tajną misją od swego kochanka i faworyta
Katarzyny Wielkiej, Potiomkina. Spotkanie powtórzyło się w aureoli romantycznego uniesienia,
godnego Parysa uwielbiającego swą Helenę.
Oficjalna wersja przyjazdu Zofii Witt do Stambułu głosiła, że przybyła tam odwiedzić
swą matkę. Przypłynęła z Chersonia na statku „Katarzyna Wielka”. Zamierzała swój pobyt
w Stambule zachować w tajemnicy, bowiem słusznie nie chciała afiszować się w stolicy Turcji,
gdzie przez szereg lat była prostytutką. Mogli ją zobaczyć i poznać byli klienci. A teraz była
szanowaną osobą, której rączki całował polski król Stanisław August Poniatowski i austriacki
cesarz Józef II, i nawet srogi dziadek, Fryderyk Wielki pruski, lepiej więc nie wywoływać wilka
z lasu. Lecz oprzeć się czarowi de Choiseula Zofia Witt nie potrafiła.
On, zapłonąwszy miłosnym uczuciem, jak źrebak, któremu pod ogon nalano spirytusu,
wgłębiać się w skomplikowane położenie Zofii Witt nie chciał. Po prostu, pochwycił ją
w objęcia, jak Marek Antoniusz Kleopatrę, wsadził do gondoli z siedemdziesięciu wioślarzami
i popłynął do swej podmiejskiej willi na brzegu Bosforu, z dala od ośmiorga dzieci i zazdrosnej
żony. Idylla trwała osiem dni. I były to dni przepojone szczęściem i miłością. Słowikom
akompaniowała orkiestra, obiady jadano na plaży, omywanej ciepłymi morskimi falami,
a księżyc na niebie nocnym był tak idealnie duży i czysty, że chciało się płakać z zachwytu.
No nie, tak romantycznie pan de Choiseul tego spotkania z Zofią Witt nie opisywał, on to
utrwalił w swej pamięci, mówił o nim monosylabami, a jeśli padały zdania, to skrajnie
lakoniczne z jednym podmiotem i orzeczeniem, żeby nie obrazić uczuć zadziornej kochanki.
Przecież niedługo ma rodzić. Józefina zestawiła daty. Maj 1787 roku. Czy tobie, Drogi
Czytelniku, coś to mówi? Zapewne nic. A dla Józefiny to była znamienna data. W maju tego roku
gościła w swym Tulczynie polskiego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, który wracał ze
spotkania z Katarzyną Wielką. Gościł w Tulczynie przez całe cztery dni, mroczny i ponury,
w kiepskim humorze; spotkanie z Katarzyną po dwudziestopięcioletniej rozłące nie udało się.
Cały czas Poniatowski wzdychał, omal nie płakał i wysiłki Józefiny, by rozweselić króla, spełzły
na niczym. Nie interesowały go ani sztuczne ognie, ani bale, ani nawet dworskie dziewki, piękne
chłopki z grubymi warkoczami grubości męskiej pięści i w wyszywanych koszulach. Stanisław
August Poniatowski przez trzy miesiące przygotowywał się do spotkania z Katarzyną Wielką,
wydał trzy miliony rubli na przygotowania, a spotkanie z carycą trwało zaledwie trzydzieści
minut. Nie pozostała Katarzyna Wielka ani na balu urządzonym przez polskiego króla, ani na
pokazie sztucznych ogni. Pośpiesznie wręczyła ekskochankowi Order św. Andrzeja i szpadę
wysadzaną diamentami, pocałowała go w czoło na do widzenia i adieu, spieszyła się na spotkanie
z austriackim cesarzem Józefem II, które miało dotyczyć nowych rozbiorów Polski. Starania
Stanisława Augusta Poniatowskiego, który chciał przekonać rosyjską carycę, żeby pozwoliła
Polsce uczestniczyć w wojnie tureckiej, nie odniosły skutku. Caryca nie chciała z nikim dzielić
się łupem i ziemiami. Stanisław August Poniatowski był bardzo zmieszany i nie potrafił wydobyć
z siebie wcześniej przygotowanej mowy, wzdychał i oddawał się dawnym wspomnieniom,
przerażony destrukcyjnym wpływem czasu. Z czarującej księżnej Katarzyna przeobraziła się
w pucołowatą, tęgą matronę, z obwisłymi policzkami i chorymi nogami. Jego była kochanka
zapewne takiego samego zdania była o Poniatowskim, bowiem zobaczywszy go, wyszeptała:
„Jak on się zmienił!”. W głosie jej był smutek. No tak, z trudem poznawała w tym
przygarbionym, posiwiałym starszym panu dawnego Stasia smukłego jak krymski cyprys.
Na czwarty dzień pobytu króla w Tulczynie Józefinie udało się nieco rozproszyć ponury nastrój
gościa. Ze swoistej „śpiączki” obudziły króla wystrzały z armat oddane na jego cześć, tak
donośne, że popękały okienne szyby w pałacu i król musiał spać pod moskitierą. Z Tulczyna
wyjeżdżał król trochę uspokojony, lecz nader smutny: ciężko mu było ze świadomością, iż utracił
względy rosyjskiej carycy.
Oto już trzy lata, jak de Choiseul jest kochankiem Józefiny. Koteria carycy pogodziła się
z tym faktem i gdy Józefina uczęszczała wraz z de Choiseulem na carskie bale, przyjmowano ich
jak męża i żonę.
A Stanisław Szczęsny Potocki, podsycany naleganiami swej kochanki, Zofii Witt,
nieustannie domaga się od żony rozwodu. Znudziło się to Józefinie i w 1798 roku dała mu
rozwód. Był to całkowity triumf stambulskiej prostytutki, która zdążyła już być żoną majora
Józefa Witta, urodzić mu dwoje dzieci, być kochanką Grigorija Potiomkina i spłodzić z Potockim
troje bastardów.
No, teraz ta szelma, Greczynka o mglistym spojrzeniu wschodniej niewolnicy, pokaże
wszystkim gdzie pieprz rośnie. Będzie miała dwóch mężów, dziesiątki kochanków, a wśród nich
znamienitego Mikołaja Nowosilcowa. Jej wisienki z tulczyńskiego sadu w wiklinowych koszach
będą wysyłane do stołu polskiego króla i Stanisław August Poniatowski będzie mówił swym
gościom na czwartkowych obiadach: „Częstujcie się, panowie, te wiśnie są zerwane
najpiękniejszą rączką na świecie”. Piękną rączkę Zofii Witt-Potockiej będzie całował rosyjski car
Aleksander I, chętnie przebywający w jej Tulczynie, ona zaś będzie posyłała swe córki, Olgę
i Zofię, do loża rosyjskiego cara, a on odwdzięczy się Zofii tym, że wyda jej córki za swoich
generałów. Wielkie światowe życie na nich czeka na rosyjskim i paryskim dworze.
Jej, Zofii Witt-Potockiej, genialnej awanturnicy, morze po kolana. Może wszystko,
dopóki ręka boskiej sprawiedliwości jej nie dotknie i umrze dziko, strasznie na raka macicy,
roztaczając wokół nieznośny odór. Pod tym względem los ją zrównał z królowymi – Anną
Austriaczką i polską Barbarą Radziwiłłówną. Strudzony organ, długo służący swej właścicielce
w osiąganiu niecnych celów, dotknęła kara boska.
Ale i Józefina nie pożyje długo. W tym samym roku, którym zgodziła się na rozwód,
umiera tragicznie, bowiem zleciła przeprowadzenie aborcji, będąc w bardzo zaawansowanej
ciąży, włoskiemu lekarzowi Bartolozziemu. Wiedziała, że ryzykuje życiem, lecz nie mogła prze
zwyciężyć wstydu stania się matką w wieku prawie pięćdziesięciu lat. A może uczyniła to
z zazdrości, pełna nienawiści do Zofii Witt, która zabrała jej nie tylko męża, lecz spędzała upojne
miłosne noce z jej ostatnim kochankiem? Zmarła z upływu krwi po aborcji.
Stanisław Szczęsny Potocki niespecjalnie rozpaczał z powodu śmierci żony. Nawet na jej
pogrzeb do Petersburga nie pojechał, tylko posłał tam swego zarządcę, Adama Moszczeńskiego.
Jego zadanie było jasne. Nie tylko uczestniczenie w imieniu Potockiego w pogrzebie, lecz,
poszperanie i odszukanie testamentu Józefiny, oraz konfiskata jej rodzinnych klejnotów. No cóż,
sentyment sentymentem, a interesy interesami. Potocki dawno już wyrósł z tego wieku, gdy
wszystkimi jego poczynaniami dyrygowali rodzice. Teraz on stał się twardy jak stal i nauczył się
praktycyzmu. Jego niedoszła teściowa, Amalia Mniszech, byłaby teraz z niego zadowolona.
„Galaretka” Staś, wahający się i niezdecydowany, znikł na zawsze. Adam Moszczeński zadanie
swego chlebodawcy wykonał tylko połowicznie. To znaczy poszperał w gabinecie Józefiny, lecz
ani testamentu, ani drogocenności nie znalazł. Odnalazł w paskudnej ołowianej szkatułce… stare,
śmierdzące, rozdarte koronki. „Cuchnęły bardzo” – listownie zawiadomił on Potockiego. No cóż,
Józefina wiedziała, co robi: w zamian za swoje nieudane dwudziestoletnie małżeńskie pożycie
pozostawiła mężowi w spadku swoje długi i śmierdzące koronki.
Rozbity wazon miłości.
Oleńka Ogińska
Wazon stał na kominku w głównym salonie i przedstawiał żałosny widok: szarosina
gliniana skorupa, na której czas zatarł rysunek, pozostawiając tylko wyblakły fresk w kształcie
fallusa. Lecz wazonem tym chlubiono się i był wzniesiony na piedestał najcenniejszych rzeczy
familii Czartoryskich, bowiem fama głosiła, iż pochodzi z pierwszego wieku przed naszą erą,
a jego właścicielką była sama Kleopatra.
Stanisław Szczęsny Potocki, mimo starań, nie stał się polskim królem, lecz jego
polityczna działalność w epoce Katarzyny Wielkiej była bardzo burzliwa. Został wodzem
Targowicy, która zaprzedała Katarzynie II Polskę i przyczyniła się do jej rozbioru.
Był też drugi kandydat na polskiego króla, Michał Kazimierz Ogiński, litewski magnat,
parający się z powodzeniem komponowaniem polonezów i mazurków i z wirtuozerią grający na
klarnecie. Zakochał się on w córce znanego magnata, Michała Fryderyka Czartoryskiego,
Aleksandrze, w Oleńce, jak ją nazywano, z wzajemnością, ma się rozumieć. Lecz złączyć się
zakochanym legalnym ślubem nie pozwolono. Ojciec Oleńki, Michał Fryderyk Czartoryski,
apodyktyczny i bezwzględny, wydał ją, zaledwie piętnastoletnią, jeszcze bawiącą się lalkami, za
Michała Antoniego Sapiehę, wtedy trzydziestosiedmioletniego bogatego i ważnego magnata.
Jednak płakała biedna za „starca” za mąż wychodząc. Też mi „starzec”. Lecz w oczach nastolatki
prawie czterdziestoletni mężczyzna to już starzec. Tak to bywa z młodymi. I jeszcze rzewniej
zaszlochała, gdy ujrzała pewien obraz. Stoi na nim Oleńka w rozkosznej koronkowej sukni
ślubnej, z zaczerwienionymi od płaczu oczyma, na ślubnym kobiercu, świeczkę dzierży w rączce
i drga od drżenia ręki płomień, a obok podstarzały pan z rudymi farbowanymi bokobrodami
patrzy nań srogo. Z tyłu zaś ze smutnymi oczami ze złożonymi rękoma stoi jej ukochany, Michał
Kazimierz Ogiński. Tak odebrała Oleńka ten obraz rosyjskiego malarza Pukiriewa, którego
jarmarczna olejna kopia natychmiast powędrowała do jej pokoju, żeby było nad czym łzy lać,
ubolewając nad swym okrutnym losem. Łzy jej jeszcze obficiej się polały, gdy dowiedziała się,
że jej ukochany Michał Ogiński odjechał pełen smutku do Paryża.
Mąż Oleńki, jak i ten srogi pan z obrazu Pukiriewa, okazał się bardzo bezwzględny
i wymagający. A ponieważ miał trudności z seksem, to wszystkie swoje siły tracił na to, żeby
nieco podkształcić Oleńkę. Postanowił uzupełnić jej edukację, wziąwszy na siebie rolę
nauczyciela wszystkich przedmiotów, poczynając od matematyki, a astronomią kończąc,
stawiając jej oceny według pięciopunktowego systemu, od jedynki do piątki. Więcej niż trzy
z minusem nigdy nie udawało się Oleńce otrzymać, bo była uczennicą nieuważną i leniwą. Nie
chciała uczyć się tabliczki mnożenia, wolała myśleć o swym ukochanym Michale Ogińskim,
pięknym jak Apollo Belwederski i smukłym jak cyprys krymski. Bała się o niego. Za dużo jest
przecież pokus w najbardziej rozpustnym mieście świata, w Paryżu. Powiadają, że tam, u Filipa
Orleańskiego, regenta, co to zamiast małoletniego Ludwika XV Francją rządzi, w jego Pałacu
luksemburskim, do którego wpuszczani są polscy szlachcice, takie ohydne orgie kwitną, że damy
uszy sobie zatykały, wysłuchując tych bezeceństw. Tam nagim prostytutkom wkładano do pupci
petardy, tam podawano dania, konsumując je na gołych brzuchach dziewcząt. Czyż nie stąd,
z rozpustnego dworu regenta, wziął się japoński zwyczaj konsumowania sushi, rybnego dania, na
gołych brzuchach gejsz? O, ciężki to chleb: nieruchomo leżeć na stole i nie krzyczeć z bólu, gdy
pijany samuraj szturcha cię pałeczką. Nawet pocić się gejszy w roli półmiska na sushi nie wolno.
A jeszcze powiadają, że w tym Luksemburskim Pałacu chodzi nago po pokojach córka regenta,
księżna du Berry, a sześcioletni przyszły markiz de Sade przez szparkę w drzwiach ją podgląda
i w swej chorej wyobraźni widok ten kontempluje, żeby później całemu światu opowiedzieć, jacy
to ludzie są zboczeni.
Trapi się młodziutka Oleńka jak dorosła kobieta. Nie w głowie jej mądre nauki, którymi
gorliwie faszeruje ją jej mąż. „Pięknej kobiecie niepotrzebne jest wykształcenie” – kokieteryjnie
oświadcza Oleńka mężowi, a w duchu myśli: „A żebyś zdechł, stary dziadu, jak najszybciej”.
I bluźnierczo w dzień i w nocy modli się za pokój duszy swego męża. Wykrakała. Zmarł
honorową śmiercią, rażony apopleksją, od której zwykle królowie umierają, tępoty żony nie
wytrzymawszy.
I oto Oleńka została szesnastoletnią wdową! Hurra! z radości do kościoła biegnie
i stupudową świecę zapali za pokój duszy męża.
A Ogiński, dowiedziawszy się, że Oleńka została! wdową, już mknie na Litwę do swej
ukochanej. A potem leją się te same łzy, tylko z innej przyczyny: to Oleńka błaga ojca, żeby
zezwolił jej za mąż za Ogińskiego wyjść, nie czekając końca żałoby.
Hańbę, osąd ludzki można przeboleć, gorzej, kiedy miłość może uciec. „Inaczej umrę,
tatko – szepcze, obejmując kolana ojca – albo ze sobą skończę” – dodaje j i w jej wilgotnych
niebieskich oczach płonie zdecydowanie. I ojciec, kanclerz litewski Michał Fryderyk
Czartoryski, ręką machnął, co tam plotki, życie córki mu jest droższe od ludzkiego osądu,
pozwolił więc jej, nie czekając na koniec żałoby, za mąż za Michała Ogińskiego wyjść.
Na Litwie się śmiali: młoda, szesnastoletnia wdowa po sześciu tygodniach od śmierci męża za
mąż ponownie się wydała. Spełniło się najskrytsze marzenie Oleńki, jest żoną Michała
Ogińskiego.
Był rok 1761. Michał Ogiński jest faworytem polskiego króla Augusta III. Za dwa lata
król umrze i sytuacja Ogińskiego znacznie się pogorszy. A obecnie otrzymuje on od króla wielce
szczodry dar: kilka wiosek i aż sześć miasteczek z „duszami” tam zamieszkałymi.
Młodzi, zakochani w sobie, zaczęli żyć szczęśliwym rodzinnym życiem. Wydawało się,
że nic nie zmąci tej idyllicznej sielanki. Mąż na klarnecie gra, żona obok siedzi, haftuje, bez
znudzenia muzyki męża słuchając. Cicho i spokojnie w litewskim majątku. Czasami sąsiedzi
przyjadą, wówczas uczta, krzątanina, zabijanie wołów, setek kur, indyków, gęsi. Coś się warzy,
coś się smaży, coś kipi. Oleńka radosna po dworze biega, wszędzie nadążając i znajdując
chwilkę, żeby w niebo spojrzeć i w głębokiej podzięce do Boga się zwrócić: „Dziękuję ci, Boże,
że jestem tak szczęśliwa!”. I emanowała takimi tęczowymi skowronkami, że jej siostry
w zazdrości się chmurzyły, a matka wzdychała: „Nie zapeszyć tego szczęścia takim absolutnym
zadowoleniem z życia. Szczęście jest kruche jak ten przedpotopowy wazon z czasów Kleopatry,
co na kominku stoi. Wystarczy niewielki wstrząs i w drzazgi się rozleci, a odłamków potem nie
skleisz”.
Po śmierci Augusta III, kiedy to cała Polska krzątała się w poszukiwaniu elekta na
nowego króla polskiego, zajmował się tym i Michał Czartoryski, teść Michała Ogińskiego,
myśląc o kandydaturze swego zięcia. Postanowił działać nietradycyjnymi sposobami, pomijając
administracyjną mitręgę, przez pierwszą osobę, przez Katarzynę Wielką. „Jedź, zięciu, do
Petersburga i staraj się o względy rosyjskiej carycy. – W czymże jesteś gorszy od Grigorija
Orłowa?” – mówi do Ogińskiego. Teść uważnie obejrzał figurę zięcia w obcisłych łosiowych
rajtuzach i z zadowoleniem chrząknął. Imponujące uwypuklenie w dolnej części spodni
zapowiadało powodzenie na dworze rosyjskiej carycy.
Unikając niepotrzebnych dociekań, łez i domysłów, postanowił Ogiński, wraz z teściem,
Oleńki na razie w swoje plany nie wtajemniczać, wymigując się oświadczeniem, że jadą do
Petersburga w celu przedstawienia Oleńki rosyjskiej carycy, która chętnie robiła z polskich dam
swoje frejliny. I oto Ogińscy są w Petersburgu. Tu Michał Ogiński szuka okazji, żeby być
przedstawionym Katarzynie Wielkiej. Choć matuszka caryca jest uprzejma w stosunku do
obcokrajowców i chętnie gości ich na swoich balach, ale podejść do niej nieproszonym byłoby
przecież szczytem nietaktu. Za to można było nie tylko kopniaka w tyłek zarobić, i z pałacowych
schodów zlecieć, ale i na Sybir trafić.
Ogiński zaczyna szukać potężnego mecenasa, sponsora, jak obecnie się mówi. Trzeba
było skorzystać z protekcji jakiegoś znanego awanturnika w rodzaju Cagliostra czy Casanovy,
którzy wiecznie obijali się na monarszych dworach. Lecz dopiero co Cagliostro został haniebnie
z Rosji wydalony: ubzdurał on sobie rosyjskim arystokratom nie tylko młodość i potencję
przywracać za pomocą pigułek własnego autorstwa, lecz jeszcze i ich umierające dzieci leczyć,
zastępując je kupionymi u chłopów zdrowymi dziećmi. Gdy ta głośna afera wyszła na jaw,
Katarzyna II wezwała Cagliostra i jego żonę Serafinę do siebie i powiedziała: „Ja, oczywiście,
cenię wasz szatański talent, lecz tak się złożyło, że on koliduje z moją filozofią życiową. Inny
naród ogłupiajcie, nie moich Rosjan. Oto daję wam dwadzieścia tysięcy rubli i do widzenia,
szukajcie innej krainy, która będzie podatna na wasze machinacje”. Jak niepyszni uciekali
małżonkowie Cagliostro do „innej krainy”, a była nią Rzeczpospolita. Na Casanovę również nie
można było liczyć. On dopiero co przebywał w Polsce, narobił tam wiele szumu, pojedynkując
się z hetmanem Franciszkiem Ksawerym Branickim, ożenionym z Aleksandrą Engelhardówną,
siostrzenicą Grzegorza Potiomkina, a według innej wersji z nieślubną córką Katarzyny Wielkiej,
i również został z tej krainy niechlubnie wygnany.
Ogiński poszukał sobie innego sponsora. Okazał się nim baron Osten, którego
arystokratyczny rodowód otwierał mu drzwi do wszystkich salonów Petersburga, także do salonu
carycy. Baron Osten byłby się zgodził prezentować Ogińskiego na rosyjskim dworze, lecz
zaistniała pewna malutka trudność. Rzecz w tym, że baron Osten, przepraszam, człowiek
o nietypowej seksualnej orientami, czyli po prostu homoseksualista, nie miał zamiaru
sponsorować Ogińskiego bezpłatnie. Tym bardziej, że czuł słabość do pięknych młodzieńców,
a urodziwy Michał Ogiński jak najbardziej przypadł mu do gustu. Baron Osten zgodził się pomóc
Ogińskiemu, lecz pod warunkiem, że ten będzie dzielił z nim jego miłosne uczucia. Nie nam,
Drogi Czytelniku, sądzić o tym, co czuje, jakie męki cierpi normalny człowiek zmuszony do
homoseksualnego aktu, może i pluł, może na wymioty go brało, lecz, jak się mówi, cel uświęca
środki i wkrótce Ogiński został przedstawiony rosyjskiej carycy. Oto już błyszczy na balach i ma
tam duże powodzenie. Oleńka nie rozumie męża, który uczęszcza na te bale sam, pozostawiając
ją w domu. Niby to miała stać się frejliną Katarzyny Wielkiej, ale jak nią się stanie, jeśli mąż nie
bierze jej ze sobą do pałacu carycy i ciągle każe siedzieć w domu?
Nie podoba się Oleńce Petersburg. Tu smętnie, mroczno i nudno, i wszystko nie jak
u ludzi. „Tu mieszkają barbarzyńcy” – zawyrokowała Oleńka, kiedy zobaczyła na głównej ulicy
Petersburga, na Newskim prospekcie, jak pewien jegomość wyszedł z karety i zaczął okładać
woźnicę knutem, gdzie popadło, a ten tylko zakrywał pokrwawioną twarz rękoma i mamrotał:
„Zawiniłem, wasza jasność, przepraszam pokornie”.
Widziała też Oleńka, jak młodą dziewczynę z rozczochranymi włosami i obnażoną piersią
wiedli na publiczną chłostę za jakieś drobne przewinienie.
Przeraża Oleńkę anomalia Petersburga, gdy noc w dzień się przeobraża i to się nazywa
romantycznie „białe noce”. W takie białe noce zasnąć nie sposób, boji wiem w tym półmroku
wszystko wygląda złowieszczej i tajemniczo, błądzą zjawy i cienie i nie wiadomo, czy to są
duchy, czy wytwory chorej wyobraźni. A mąż tańczy baluje, egoista jeden, o młodej żonie
zapominając z kretesem.
Caryca, dowiedziawszy się, że Ogiński to ten polski kompozytor, którego polonezy
i mazurki z powodzeniem tańczą nie tylko w Rosji, lecz nawet w Paryżu przyjęła go bardzo
serdecznie. Zatańczyła z nim w pierwszej parze walca (nogi carycy spuchną znacznie później)
i jakby tym dała znak dworakom, że go można przyjmować w petersburskich salonach.
Zaproszenia na obiady i bale posypały się ze wszystkich stron. Caryca rozkazała
wicekanclerzowi Golicynowi, aby wpuszczał Ogińskiego na jej intymne wieczory w Małym
Ermitażu, na które mieli wstęp tylko nieliczni i szczególnie zaprzyjaźnieni z carycą.
O tym Małym Ermitażu krążyły złowieszcze plotki Szeptano o tym, jakie tam rozpustne
orgie się odbywają. O tym, że caryca, nimfomanka pierwszej klasy, nie może utrzymać w ryzach
swej chuci i że zmienia kochanków jak balowe rękawiczki.
Lecz oficjalnie wszystko wyglądało nader przyzwoicie, caryca miała swoich faworytów,
ale do zboczeń w jej obecności nie dochodziło. Ale to, co działo się w Małym Ermitażu,
pobudzało wyobraźnię i wielu obcokrajowców wierzyło w ohydne plotki, że bawi się tam caryca
nie tylko z Walerianem Zubowem i jego młodym kolegą Denisowem, ale i zoofilia jest jej
nieobca, Oświadczam autorytatywnie, Drogi Czytelniku, że to są tylko plotki. Autorka uważnie
przestudiowała materiały archiwach moskiewskich i petersburskich i gwarantuje ze takiego
rozpasania tam nie było. Nie czuła caryca pociągu do źrebaków i nie nakładano im ochronnych
futerałów na penisy w celu zmniejszenia penetracji, jak twierdzi angielska pisarka i psycholog,
pani Ackerman.
Lecz igraszki rozwiązłe i pieszczoty nieprzyzwoite były czymś naturalnym w Małym
Ermitażu. A gdzie ich nie było? Może w „Jelenim Parku” Ludwika XV, dokąd sprowadzano
specjalnie hodowane dziewięcioletnie dziewczynki dla królewskich igraszek, a gdy podrosły,
zmuszano je, aby zaspokajały chuci wiecznie znudzonego króla.
Bez wątpienia caryca była bardzo zadowolona z Michała Ogińskiego, skoro nagle
otrzymał on od niej Order św. Andrzeja. „A ten order to za co?” – zdumiewali się niedomyślni
dworzanie. W rosyjskim wojsku Ogiński nie służył, dla Rosji niczym się nie zasłużył, królestwa
swego nie zdradzał i tak od razu dano mu order? A co, czy monarchowie muszą tłumaczyć się
przed dworakami. czemu im nieraz przychodzą do głowy takie fantazyjne myśli, żeby
cudzoziemcowi za nic rosyjskie ordery wręczać? No, może to był kaprys monarszy. Nasz
Stanisław August Poniatowski wprost zasypywał faworytów Katarzyny Wielkiej polskimi
orderami Orla Białego i Świętego Stanisława, zmuszając mennicę, wobec mnogości takich
faworytów, do wytężonej pracy.
Wniebowzięty wręcz z powodu łaski carycy i pełen tęczowych nadziei, oczekiwał Michał
Ogiński dnia, kiedy to caryca ogłosi jego nominację na polskiego króla.
Ambitnych planów swego męża Oleńka nie podzielała Ona, jak każda zazdrosna kobieta,
płacze i przeklina rosyjską carycę, która wniosła destabilizację w jej dotychczasowe spokojne
życie z mężem. Płacze coraz częściej i filozoficzne sentencje wygłasza: „Z carycami nie walczę”.
Naturalnie, że nie walczy. Każdej innej kobiecie, która jej męża usiłowałaby zabrać, Oleńka by
oczy wydrapała, żywcem ze skóry obdarła, lecz co zrobić carycy? I nic już nie pozostawało
biednej Oleńce, jak po nocach płakać, a w dzień rzucać się przez okno. Okno było na pierwszym
piętrze, lecz piętra w petersburskich domach dość wysokie i pod nimi nie zawsze rosły krzaki
mógł być i bruk kamienny. Mąż Oleńki, w obawie przed samobójczą śmiercią żony, zawsze
starał się ją podczas biegu ku oknu pochwycić i do upadku nie dopuścić, naśladując w tym
względzie angielskiego króla Karola I który wciąż toczył z żoną (on był protestantem, ona
wojującą katoliczką) rodzinne kłótnie. I gdy żona Karola I Henrietta, rzucała się z okien swego
pałacu, mąż w obawie przed kompromitacją (na dole słudzy mogli ujrzeć pantalony królowej)
zawsze ją chwytał i stawiał na twarde nogi.
Ale pewnego razu Michał Ogiński, rozzłoszczony szczególnie uszczypliwością
zazdrosnej żony i jej awanturami, nie usiłował jej pochwycić i poleciała nasza Oleńka w dół na
petersburski bruk. Specjalnego spustoszenia ten upadek w organizmie Oleńki nie dokonał,
wszystkiego dwa połamane żebra i złamana ręka, lecz obraza wyryła głęboką szramę w jej duszy.
Oleńka śmiertelnie obraziła się na męża. A w tym samym czasie, gdy ona, szokując
petersburskich przechodniów, leciała w dół, w dalekim Słonimiu pękł drogocenny wazon
Kleopatry.
Tymczasem Ogiński dowiaduje się, że caryca już dokonała wyboru polskiego króla i nie
Michał Ogiński nim się okazał. Jest nim ekskochanek Katarzyny Wielkiej, Stanisław Antoni
Poniatowski. „Antoś” – jak familiarnie nazywał Ogiński swego kuzyna. Skąd się on wziął, ten
Antoś, parobek z opowiadań klasyków?
Stanisław Antoni Poniatowski urodził się 17 stycznia 1732 roku w Wołczynie, w rodzinie
mazowieckiego wojewody Stanisława Poniatowskiego i jego żony Kon stancji z Czartoryskich.
Był szóstym dzieckiem; miał jeszcze trzech braci i dwie siostry. Jego brat Kazimierz był starszy
od Stanisława o całych jedenaście lat. W sumie było w tej rodzinie ośmioro dzieci; dwoje zmarło
w wieku niemowlęcym.
W 1732 roku zmarł polski król August II i tron polski objął jego syn August III, z dynastii
saskiej. W 1748 roku szesnastoletni Stanisław Antoni wyjeżdża za granicę, hołdując szlacheckiej
modzie pobierania tam edukacji i przyswajania ogłady. Piękny młodzieniec, wysoki, zgrabny
i elegancki od razu został przyjęty na zagraniczne salony i zgodnie z dyktatem mody corocznie
spędzał urlop „u wód”. Tam, w okolicach Berlina, zapoznał się z brytyjskim dyplomatą,
Charlesem Williamsem, który miał czterdzieści dwa lata i uważał się za romantycznego.
W Anglii w obiegu były jednak nie jego sentymentalne wiersze, lecz satyryczna poezja,
pisana jadowitym piórem. Charles Hanbury Williams miał homoseksualne skłonności, więc
poznawszy Poniatowskiego, zaprzyjaźnił się z nim i zaczął mu wszędzie towarzyszyć, i to nie
jako platoniczny przyjaciel, ale jako zakochany wielbiciel o wyraźnych gejowskich inklinacjach.
Młody Poniatowski, który nie odczuwał pociągu do mężczyzn, znalazł się w dwuznacznym
położeniu: z jednej strony przyjaźń Williamsa była mu bardzo potrzebna, bo otwierała drzwi do
najwytworniejszych arystokratycznych salonów i pomagała wejść do grona modnej złotej
młodzieży, z drugiej strony coraz to trudniej było zachować w stosunkach z dyplomatą pozory
przyjaźni. Williams bowiem pragnął uczynić Poniatowskiego swym kochankiem. W Paryżu
Poniatowski stał się bywalcem salonów madame Geoffrin, która całe życie pozostawała z nim
w przyjaznych stosunkach, i nawet kiedy Poniatowski został polskim królem, gościła w jego
zamku królewskim w Warszawie. Był on też upragnionym gościem w salonie markizy
Rambouillet, najbardziej znaczącym literackim salonie tych czasów, gdzie często przebywali
Wolter i Rousseau. Pani Geoffrin, znawczyni sztuki, pomagała Stanisławowi w nabywaniu
cennych obrazów na aukcjach i wielce go podkształciła w znajomości malarstwa. Sir Williams
nie odstępuje jednak Poniatowskiego. W 1758 roku wspólnie spędzają lato w Wiedniu, ich
stosunki stają się bardzo bliskie, a dyplomata, starszy od Poniatowskiego o dziewiętnaście lat,
pozwala swemu protegowanemu Stasiowi zwracać się do siebie po imieniu. Dwór wiedeński
oszołomił Poniatowskiego swym przepychem i sztywną etykietą, być może nawet przysłaniającą
przepych i etykietę paryskiego Wersalu. Stanisław zaczyna szukać intymnych kontaktów
z damami, czym wywołuje ogromne niezadowolenie sir Williamsa. Na tym tle zaczynają się
między nimi kłótnie. Niejednokrotnie dyplomata płacze i cierpi z powodu niestałości uczuć
swego pupilka, a może i z tego powodu, że w żadnym wypadku nie udaje mu się zachęcić Stasia
do homoseksualnych praktyk. Poniatowski zaczyna grać w karty i zazwyczaj przegrywa.
A ponieważ płacić musi sir Williams, zależność Stasia od angielskiego dyplomaty wciąż wzrasta.
Mimo wszystko udawało mu się spotykać z kobietami. W Wiedniu, po raz drugi, jeśli nie liczyć
młodziutkiej dziewczyny, Elżbiety Grabowskiej, poważnie się zakochał. Wybranką była
Austriaczka, Anela Kotulińska, którą Poniatowski poznał na dworze Wiktorii, córki angielskiej
królowej.
Prawdopodobnie zaimponowało Poniatowskiemu to, że Anela była ekskochanką
austriackiego cesarza, Franciszka I. Sir Williams zrobił wszystko, żeby rozdzielić zakochanych.
Nawet zwrócił się o pomoc do rodziców Poniatowskiego i dosłownie zaczął zasypywać ich
listami, w których kreślił ponurą wizję przyszłości tego związku. „Wasz syn będzie
skompromitowany i do końca życia nieszczęśliwy – pisał do rodziców Poniatowskiego – jeśli
zwiąże się z taką rozwiązłą i o złej reputacji kobietą, jaką jest Kotulińska, która nie pod jednym
chłopem już leżała”. Jak widzimy, nie troszczył się sir Williams o wykwintność leksyki, gdy
w rachubę wchodziło dążenie do wyrwania Stasia z objęć kochanki.
Rodzice, pochodzący z rozpustnej Litwy, gdzie swoboda obyczajów była jakby wpisana
w status życia, poczynając od czasów Barbary Radziwiłłówny, być może nie zlękli się tego, że
wybranka ich syna jest rozpustna, lecz ich nastraszyło to, że jest ona z biednego szlacheckiego
rodu i nawet w żyłach jej babki czy prababki nie było ani kropli błękitnej krwi. A rodzice
zamierzali ożenić swego ukochanego Stasia tylko z księżniczką, w najgorszym wypadku
z hrabianką. I oto ojciec Stasia śle do Wialnia groźny list: „Nie godzi się tobie, świetnemu
szlachcicowi, zadawać się z niewiastą biednego rodu i zjadać resztki z cudzego stołu” (tu papa
aluzyjnie nawiązał do plotek, o których dowiedział się z listu sir Williamsa, że Kotulińska była
kochanką austriackiego cesarza). Tatuś domagał się natychmiastowego powrotu marnotrawnego
syna do Polski. Syn nie mógł nie usłuchać ojca, był zmuszony podporządkować się jego woli,
więc ucałowawszy na pożegnanie ukochaną, Stanisław Anto ni Poniatowski w 1752 roku
powraca do ojczyzny. Naturalnie, że z nim jest sir Williams, którego uczucia do Stasia wcale nie
zmalały, lecz odwrotnie, wzrosły. Kariera Poniatowskiego, choć z trudem, choć żółwim tempem,
lecz pnie się do góry. I oto on już jest litewskim stolnikiem i posłem na sejm.
Stosunki z sir Williamsem są bardzo trudne i jeśli oceniać je według szkolnego systemu
ocen w pięciostopniowej skali, to ocenić je trzeba na trzy z minusem. Panowie kłócą się i godzą,
rozstają się i znowu są razem. Trzeba być nie lada psychologiem, żeby ocenić należycie
i obiektywnie te wzloty i upadki w ich wzajemnych stosunkach. Szczególnie temperatura uczuć
rośnie u sir Williamsa, gdy rozdzierają go sprzeczne emocje. Łzy, rozpacz, kłótnie, pogodzenia,
melancholia, euforia, do diabla z tymi homoseksualnymi namiętnościami, bardziej nawet
złożonymi niż w relacjach kobieta–mężczyzna. Obecnie, gdy homoseksualizm przestał być
tematem tabu i już nie jest traktowany jako choroba psychiczna, w każdym razie tak było
w dawnym ZSRR, gdy każdy homoseksualista niezmiennie lądował w szpitalu psychiatrycznym
na równi z dysydentami-pisarzami. Zapewne doczekamy się godziwej monografii na ten temat,
przeznaczonej nie tylko dla wąskiego grona specjalistów, lecz dla szerokiego odbiorcy, gdzie
nam wyjaśnią wreszcie, co jest czarne, a co jest białe i co to za zjawisko, a także czy aby słusznie
geje urządzający wiece równości obrzucani są zgniłymi jajami. Na chłopski rozum przecież żyć
każdy chce i każdy chce się poczuć człowiekiem, jak w programie Kuby Wojewódzkiego, który
z werwą i emfazą przekształcił hasło: „Człowiek, to brzmi dumnie” na: „Gej, to brzmi dumnie”.
Bardzo bym chciała wiedzieć, Drogi Czytelniku, czy jest to dobrze czy źle, gdy mężczyznę
trawią nieokiełznane uczucia do osób tej samej płci. Lecz stop! O królowej Krystynie,
niepoprawnej lesbijce, i Jakubie I, zadeklarowanym homoseksualiście, poczytacie sobie w innych
książkach.
Sir Charles Williams wierzył w świetlaną przyszłość swego przyjaciela. Oto jego list doń
z 8 stycznia 1755 roku: „Chociaż jeszcze nie otrzymałem od Ciebie listu, nie mogę powstrzymać
się od zapewnienia Ciebie o swej tkliwej i delikatnej, serdecznej przyjaźni. Zaufaj mi, Stasiu!
Jestem pewien, że oddałbyś wszystkie swoje pieniądze, które masz w tym momencie, żeby
spotkać się ze mną i pobyć chociaż ze dwie godziny sam na sam w moim pokoju. Wierz mi, że
widzę w Tobie swego politycznego syna i zawsze będę wszystkiego Ciebie uczył. Już dziś
Ci mówię, że zostaniesz bardzo sławną osobistością w swym kraju”.
No, wydaje się, że stosunki Stasia z sir Williamsem weszły w fazę stabilizacji i spokoju.
Ucichły histerie, sir Williams bardziej pobłażliwym okiem patrzy na stosunki Siusia z kobietami.
Już demonstracyjnie nie trzaska drzwiami i nie ucieka w siną dal, jak to było w Londynie, gdy,
rozgniewany, zostawił Stasia ze swoją małżonką i odjechał na kilka dni do swej wiejskiej
posiadłości. Biedna żona nie wiedziała, jak odnieść się do Stanisława, czy uwodzić go, bo jest
kobietą, czy głaskać go po główce, jako pocieszycielka, kochanka swego męża?
Sir Charles Williams w miarę możliwości dość często przebywa w Polsce, obaj się
spotykają, a jeśli sir Williams przebywa w Londynie, to tam przyjeżdża Poniatowski.
W 1755 roku angielski król Jerzy II zrozumiał wreszcie, jaką miernotą jest Dickens (nie
pisarz, Charles, lecz Melchior-Guy Dickens), jego ambasador w Petersburgu, i odwołał go,
mianując na jego miejsce sir Williamsa. Staś również wyraził chęć wyjazdu do Petersburga. I oto
już sir Williams, załatwiwszy mu posadę swego osobistego sekretarza, jedzie z nim do stolicy
Rosji. Zaczyna się petersburski okres życia Stanisława Poniatowskiego. Jest to okres wyjątkowo
barwny, z bajecznym finałem: Staś zostaje polskim królem, będąc uprzednio kochankiem
wielkiej księżnej Katarzyny Aleksiejewnej, żony siostrzeńca carycy Elżbiety, Piotra III, wkrótce
Katarzyny II Wielkiej. Dziwne są stosunki między młodymi małżonkami. Żona o dwie głowy
przewyższała swego męża w intelekcie. O jakiej więc rodzinnej harmonii tu można mówić? Mąż
po nocach przychodził do żony, pijany, szturchając ją w bok, opowiadając o swych kochankach,
o czym Katarzyna pisze w swych wspomnieniach.
Piotr III był infantylny, nawet po ślubie nie przestał bawić się ołowianymi żołnierzykami,
a także wieszał myszy na własnoręcznie zbudowanych maleńkich szubienicach. A gdy jakaś
myszka cudem wymigiwała się od egzekucji, uciekając do szczeliny w podłodze, Piotr kazał
sługom ją łapać i złościł się, mówiąc: „Ja tu taką wspaniałą, elegancką szubieniczkę
wystrugałem, a te niedorajdy głupiej myszki złapać nie mogą, i rządź tu takimi durniami
w Rosji!”. No bo przecież cesarzowa Elżbieta jego właśnie uczyniła swym następcą tronu.
Katarzyna Wielka, Niemka, rodowita szczecinianka, czuła się bardzo samotnie
w Petersburgu. Mąż jej nie kochał, ona go również, mężowska ciotka Elżbieta Piotrowna jej nie
dowierzała i ciągle wietrzyła podstęp, urządzane przez nią rozrywki, rubaszne i ordynarne, nie
interesowały Katarzyny. Całymi dniami siedziała w swoim pokoju i oddawała się lekturze
zachodnich i starożytnych myślicieli. Była niezwykle wykształcona, znała kilka języków, parała
się literaturą i udowodniła później, że w tym zakresie posiada talent, napisała kilka sztuk
teatralnych, bajek i libretto do opery. Naturalnie, że będąc osamotniona, zainteresowała się
inteligentnym, pięknym, wykształconym polskim kawalerem, jakim wówczas był Stanisław
Poniatowski, o nienagannych manierach, galant o nader sympatycznym podejściu do dam. Oboje
zakochali się w sobie. Poniatowski zaczął potajemnie spotykać się z wielką księżną Katarzyna
Aleksiejewną w jej pokojach. Na czatach na klatce schodowej stał zazwyczaj przyjaciel
Stanisława, Franciszek Ksawery Branicki.
Sam Poniatowski tak o tym pisze w swych wspomnieniach: „Przebrawszy się za muzyka
czy fryzjera, ja co noc po kuchennych schodach skradałem się do apartamentów Katarzyny II.
Pewnego razu, powracając nad ranem, byłem zatrzymany przez straż pałacową i mnie powiedli
do Piotra III. «Cóżeś ty robił o tak wczesnej porze w sypialni mojej żony»” – srogo zapytał mnie
Piotr. Ja milczałem”. Z dalszego ciągu wnioskujemy, że jako prawdziwy dżentelmen Poniatowski
nie mógł wydać swej kochanki, nawet gdyby go torturowali i powiedli na kaźń. Tak postępują
prawdziwi rycerze. Historia zna wiele takich przykładów. Kochanek Małgorzaty Burgundzkiej
zjadł swój język w obawie, że nie wytrzyma okrutnych tortur i wyjawi imię swej kochanki, bądź
co bądź, żony francuskiego króla. Lecz stosowanie tak drastycznych środków wobec
Poniatowskiego okazało się niepotrzebne. Katarzyna poszła do kochanki swego męża, Elżbiety
Woroncowej, i poprosiła ją o pomoc. Nazywano ją „Karczmarką”, bowiem była to wulgarna,
brzydka kobieta o niezwykle obfitych kształtach, której śmierdziało z ust, lecz Piotr ją uwielbiał,
chyba w myśl przysłowia: „Miłość jest zła, pokochasz i kozła”. Woroncowa przekonała Piotra, że
w ich interesie jest darować tę zdradę i wybaczyć Poniatowskiemu. Dzięki temu będą mogli
spotykać się bez przeszkód. Istotnie, po tym fakcie Elżbieta Woroncowa zamieszkała w pokojach
Piotra i stała się jego oficjalną metresą. Poniatowski kontynuuje swe opowiadanie: „«Szalony
jesteś – powiedział do mnie Piotr – żeś od razu mi tego nie wyznał». I śmiejąc się, dodał, że ani
myśli być zazdrosny. Potem poszedł do pokoju swej żony, wyciągnął ją z łóżka i nie dając jej
czasu, żeby mogła odziać pończochy i buciki, pozwalając tylko narzucić szlafrok, w takim stanie
przyprowadził ją do mnie i mówi: «No, chyba tym razem jesteś ze mnie zadowolona». I wszyscy
we czworo usiedliśmy do kolacji” [może do śniadania? – E.W.]. Od tej pory Poniatowski mógł
bez przeszkód odwiedzać po nocach Katarzynę i bardzo często kochankowie wspólnie z Piotrem
i Woroncową we czworo jedli kolację, po czym Piotr mówił: „No, a teraz dziatki moje, ja nie
jestem już wam potrzebny” – i każdy szedł do swego pokoju. Młode małżeństwo, Katarzyna
i Piotr, mieszkali w twierdzy Oranienbaum, która znajdowała się w odległości kilku kilometrów
od pałacu Elżbiety Piotrowny, i ona nie od razu dowiedziała się o tej sielankowej idylli. Wkrótce
Katarzyna zaszła w ciążę z Poniatowskim i urodziła córkę Annę.
Cesarzowa Elżbieta Piotrowna, nie wnikając w istotę ojcostwa swej wnuczki, posłała
Katarzynie sześćdziesiąt tysięcy rubli nagrody (za syna Pawła zapłaciła sto tysięcy), lecz
przestraszyła się skandalu. Poniatowskiemu w delikatnej formie zaproponowano oddalenie się
z Petersburga i on, już zupełnie wolny od wpływu sir Williamisa i po uszy zakochany
w Katarzynie, wyjeżdża do Iniski. Z Warszawy jeszcze kilka razy będzie pisał do ukochanej,
natarczywie prosząc ją o zezwolenie na przyjazd do Petersburga, lecz za każdym razem
Katarzyna będzie, wymigiwać się od konkretnej odpowiedzi, aż w ostatnim liście do
Poniatowskiego napisze krótko i kategorycznie – nie! Ona ma już innych kochanków, urodziła
syna Pawła (którego ojcem był prawdopodobnie Sałtykow). Dowie się także Poniatowski, że jego
córka Anna zmarła w tajemniczych okolicznościach, a raczej wiadomo, w jakich – bastardy
carów zawsze w porę umierały. Tak w Rosji było od wieków.
Lecz Katarzyna nie zapomniała o swym kochanku l gdy stała się rosyjską carycą,
zabiwszy przy pomocy Grigorija i Aleksieja Orłowów swego męża Piotra III, po śmierci
Augusta III uczyniła Poniatowskiego polskim królem.
Koronacja Poniatowskiego odbyła się 25 listopada 1764 roku w kolegiacie pw. Świętego
Jana Chrzciciela w Warszawie przy udziale rosyjskiego wojska.
O tym wszystkim Michał Ogiński dowiedział się, będąc w Petersburgu. Cóż ma więc
robić w rosyjskiej stolicy? Korona polskiego króla umknęła Ogińskiemu sprzed nosa. Odtąd
stanie się opozycjonistą w stosunku do Katarzyny II. Zacznie walczyć przeciwko niej
w Konfederacji Barskiej, pobity przez wojska rosyjskie pod wodzą Aleksandra Suworowa
w bitwie pod Stołowiczem, ucieknie za granicę.
Na pożegnanie Ogińscy nieco uszczypnęli ze swego kuzyna, Antoniego, który w mig
przeobraził się w bardziej nobliwego Augusta. Posłali mu do Warszawy gra tulacyjną depeszę,
adresowaną na imię ANTONIEGO Poniatowskiego, polskiego króla. Możliwe, że Poniatowski
zrozumiał, że do grona jego wrogów dołączy również Michał Kazimierz Ogiński.
* * *
Katarzyna Wielka nie była zadowolona ze swego posła w Warszawie, Hermana Karla von
Keyserlinga sześćdziesięcioletniego suchego staruszka, o zacięciu raczej uczonego niż
dyplomaty. Ten cherlawy hrabia z Kurlandii był dyrektorem Petersburskiej Akademii Sztuk
i Nauk, zanim w 1733 roku został mianowany przez cesarzową Elżbietę rosyjskim ambasadorem
w Polsce. Bardzo dobrze znał króla Stanisława Augusta Poniatowskiego bowiem gdy tamten miał
siedemnaście lat, uczył go filozofii. Następnie od 1746 Keyserling był posłem w Berlinie,
a w 1749 roku znowu został ambasadorem w Warszawie. Po raz trzeci wysłała go Katarzyna II
jako ambasadora do Warszawy, był nim do 1752 roku, nie będąc pewna, czy dobrze wykona
swoje zadanie po ujarzmieniu niepokornych magnatów, Keyserling bowiem zbytnio „skumał się”
z Polakami i przyjmował ogromne łapówki od familii Czartoryskich. Mimo iż sama Katarzyna
Wielka wręczyła mu na łapówki ogromną kwotę miliona rubli w złocie, nie była pewna jego
całkowitej lojalności wobec siebie. Keyserling łapówki wręczał niezgrabnie, nie tym osobom,
którym należało, a i przywłaszczył sobie owych rubli niemało. Katarzyna II postanowiła odwołać
posła, lecz działała bardzo mądrze i ostrożnie, Posłała mu rzekomo do pomocy ambasadora
Mikołaja Repnina, człowieka zdecydowanego i ordynarnego Ten z Polakami się nie patyczkował,
wszystko wziął w swoje ręce i działał według wskazówek carycy. Nie sposób było go przekupić.
Czartoryscy, mający ogromne względy u rosyjskiego posła, bardzo się tym zaniepokoili
A Repnin tylko czekał na sprzyjającą okoliczność, kiedy wreszcie ostatecznie wykurzy
Keyserlinga. Lecz żadne intrygi na nic się zdały. Keyserling dwa dni po koronacji Stanisława
Poniatowskiego zmarł. Gospodarzem Warszawy i całej Polski staje się Mikołaj Wasiljewicz
Repnin, rosyjski niedźwiedź, jak go nazywano nie tylko ze względu na jego ogromną siłę
fizyczną, lecz także ze względu na rubaszność, ordynarność manier i niepatyczkowanie się
z Polakami. W sejmie krzyczał na posłów jak na swoich chłopów pańszczyźnianych. Potrafił na
sędziwego senatora wrzasnąć: „Siadaj pan, bo niczego nie rozumiesz”. Od początku przyjął pozę
udzielnego władcy samodzielnego księstwa. Wtedy dopiero Polacy pożałowali cichego
i grzecznego Keyserlinga, chętnie biorącego łapówki i postępującego według zasady: „Sam żyj
i innym żyć daj”. Repnin nikomu spokojnie żyć nie dawał, ani królowi, ani magnatom, skrzętnie
i z gorliwością pokornego i wiernego sługi wykonując wszystkie zalecenia Katarzyny Wielkiej.
Gdy przyjechał do Polski, miał dwadzieścia dziewięć lat. Chlubił się swym rodowodem.
Wywodził się bowiem z książąt czernichowskich. Był żonaty z Natalią Kurakiną, córką
Aleksandra Kurakina i Katarzyny Paniny. Natalia była dumna, że jest siostrzenicą Nikity
Panina – pierwszego ministra Katarzyny II i wychowawcy jej syna, Pawła. Do Warszawy Repnin
swej żony nie wziął, pozostawił ją wraz z dziećmi w Petersburgu.
Rubaszny i ordynarny, z kałmuckimi wystającymi kośćmi policzkowymi i wąskimi
tatarskimi oczami, o śniadej cerze, przypominał zdrowego chłopa rosyjskiego o ogromnej sile
fizycznej. Miał swoistą, egzotyczną osobowość i nie sposób było nie zauważać jego
„rosyjskości” mimo jego wykształcenia i nienagannej francuszczyzny. Działał energicznie,
stanowczo i nie przebierając w środkach – szantażem, przekupstwem, groźbą, tylko nie
pochlebstwem. Był prostolinijny i po swojemu uczciwy. Trzeźwo oceniał sytuację, posiadał
błyskotliwy umysł i wydaje się, że nic nie było dla niego niemożliwe. Zorganizował
w Warszawie rozległą siatkę szpiegowską. Cały pałac królewski był pod jego kontrolą. Nawet
jeden z sekretarzy Stanisława Augusta Poniatowskiego, Christian Friese, był na usługach
Repnina, codziennie donosząc o wszystkim, co dzieje się w pałacu królewskim. Choć król
wiedział o tym, jednak nie reagował na to bezczelne, otwarte szpiegostwo. Wobec króla Repnin
był bezceremonialny do takiego stopnia, że gdy spóźniał się na operę i przychodził na koniec
pierwszego aktu, nie bacząc, iż w loży znajduje się król, dawał znak ręką i orkiestra musiała
powtarzać wszystko od początku, poczynając od uwertury. To Repnin decydował, o której
godzinie i w jakiej sali królewskiej mają rozpocząć się tańce, król nie miał nic do gadania.
Pewnego razu przy karcianym stole toczyła się rozmowa o tym, kto kim by został, jeśliby nie
byłby tym, kim jest. Król ze smutkiem powiedział: „Nie wiem, przecież niczego nie umiem”.
– „Umiesz, Wasza Królewska mość – zaprzeczył Repnin – pięknie tańczyć, mógłbyś być
tancmistrzem”.
Poseł angielski, James Harris, zapisał w swym pamiętniku: „Ambasador Rosji Repnin
wydaje rozkazy z wyniosłością, wypełniane są one z pokorą. Otóż jak nisko upadły swobody tej
sławnej Rzeczypospolitej Polskiej, skoro książę Repnin większą rolę odgrywa w Warszawie niż
król”. Repin w swych cotygodniowych raportach szczegółowo donosił Katarzynie II o polskich
sprawach. To właśnie od niego caryca dowiedziała się o knowaniach Czartoryskich, wrogów
króla, z przebywającym w Warszawie Kasprem von Saldernem (późniejszym posłom rosyjskim
w Warszawie), który był przy ręku Nikity Panina. To właśnie za jego pośrednictwem, za plecami
Repina, próbowali nawiązać kontakt z petersburskim dworem. Skończyło się na tym, że Panin
i Czartoryscy doznali niełaski ze strony carycy.
Od razu po swym przybyciu z Petersburga Repnin przybrał wobec króla ton ostry
i bezwzględny, szantażując Poniatowskiego, iż jeśli nie będzie powolny rozkazom u matuszki
carycy, to ona, posadziwszy go na tron siłą Misyjskiego oręża, tak samo łatwo może go z tego
tronu przegnać. W ciągłym lęku i niepewności żył polski król, nie mając żadnej samodzielności,
nawet w drobnych poczynaniach. Rozpoczętych na początku panowania reform musiał zaniechać
i wykonywać tylko to, czego od niego żądała caryca. Czego chciała Katarzyna II? Po pierwsze,
chciała, żeby Polacy byli posłusznymi jej woli obywatelami, po drugie, żeby w sejmie było
zachowane liberum veto, dziwaczna zasada ustrojowa, w mysi której nawet jeden poseł mógł
zniweczyć każdą decyzję sejmu, bo wystarczyło tylko przecież wstać i powiedzieć: „nie zgadzam
się”, po trzecie, chciała równouprawnienia dysydentów, to znaczy zrównania w prawach
z katolikami obywateli innych wyznań, głównie prawosławnych i protestantów. Repnin, mając
dobre rozeznanie w polskiej polityce i nastrojach społecznych, przekonywał Katarzynę Wielką,
że to na razie nie przejdzie, że z tego powodu mogą powstać w Rzeczypospolitej krwawe
zamieszki, że jeszcze za wcześnie na taki krok. Katarzyna z bólem serca musiała ustąpić
i przyznać rację swemu posłowi, lecz nigdy tego zamiaru nie zaniechała i trzymała go
w zanadrzu.
I oto w 1767 roku rozpoczął się sejm, który wszedł do historii jako sejm „repninowski”.
Cztery karety, zaprzężone w sześć koni z ozdobnymi strusimi piórami na grzbietach,
wjechały przed gmach sejmowych obrad. To przyjechał Mikołaj Wasiljewicz Repnin. Sala była
pełna przybyłych z całego kraju posłów. Każdy odświętnie ubrany w kaftan suto zdobiony
drogocennymi kamieniami. Repnin, na nikogo nie zwracając uwagi, ledwie kłaniając się
magnatom, szybko przeszedł przez salę i usiadł, ku zdziwieniu wszystkich posłów, obok
królewskiego tronu, na miejscu, które nie było przeznaczone dla obcokrajowców. Zaczął
przemawiać, nawet nie zdjąwszy kapelusza. Lekko go tylko uniósł, gdy wymawiał imię
Katarzyny II. Kategorycznym tonem rozkazał posłom głosować za zachowaniem liberum veto.
Niektórzy z nich się wahali, inni stawiali warunek: detronizację Stanisława Augusta
Poniatowskiego. „Nie może nami rządzić słabe cielę!” – krzyczano, nawiązując do herbu rodziny
Poniatowskich – Ciołek.
Repnin zachowywał się ordynarnie i tak, jakby to on był marszałkiem sejmu. Mimo iż
uchwały o równouprawnieniu dysydentów nie udało się przeprowadzić, Repnin dał odczuć
wszystkim posłom, że to on jest wszechmocnym gospodarzem, a wobec tych, którzy mu się nie
podporządkowują, zastosuje represje. Jak obiecał, tak wkrótce uczynił, dopuściwszy się
bezprecedensowego bezprawia aresztując czterech senatorów: biskupa krakowskiego Kajetana
Sołtyka, biskupa kijowskiego Józefa Andrzeja Załuskiego, hetmana polnego koronnego Wacława
Rzewuskiego i jego syna Seweryna. Biskup Sołtyk, liczący wówczas pięćdziesiąt dwa lata, był
zwolennikiem saskiej dynastii, występował zarówno przeciwko Czartoryskim, jak i przeciwko
królowi. Bronił polskiej niezależności, występując w sejmie z ostrymi mowami, a ponieważ
posiadał talent oratorski, miał wielu zwolenników. Wkrótce stanął na czele otwartej opozycji
wobec Katarzyny II i króla. Wokół niego zaczęły gromadzić się antyrosyjskie siły, popularność
biskupa rosła z każdym dniem. Naturalnie, to nie mogło się podobać Repninowi. W obawie, iż
Sołtyk może zniweczyć wszystko, co dotychczas udało się Repninowi przeprowadzić w sejmie,
zdecydował się na ostateczny krok – aresztowanie. Wprawdzie najpierw usiłował dojść z nim do
porozumienia, oświadczając Sołtykowi o wdzięczności carycy, również w wymiarze
materialnym, jeśli nie będzie przeszkadzał w jej poczynaniach. Sołtyk na żadne układy nie
poszedł, pogardliwie wzruszył ramionami z. jeszcze większą zawziętością kontynuował swoje
dzieło, a jego mowy w sejmie stawały się coraz to jadowitsze. Zrozumiawszy, że nie da się
dogadać z Sołtykiem, Repnin 13 października 1767 roku postanowił go aresztować. Kiedy
późnym wieczorem biskup powracał do domu, zobaczył u swych wejściowych drzwi generała
Igelströma, który wówczas był na służbie u Repnina, i kilku rosyjskich żołnierzy. Zrozumiawszy
w czym rzecz, biskup nie wszedł do swojej rezydencji, lecz szybko się wycofał do domu swego
przyjaciela Mniszcha. Jednak o północy rosyjscy żołnierze z Igelströmem na czele wdarli się do
domu Mniszcha i aresztowali biskupa. Wsadzono go do karety, zamknięto jej drzwi i odjechano.
Józef Pułaski, starosta warecki, oburzony porwaniem i uprowadzeniem do Rosji czterech
senatorów, poszedł do Repnina i zaczął w ostrym tonie wyrażać swój protest. Chamski Repnin
chwycił Pułaskiego za kark, odwrócił, kopiąc w tyłek, wypchnął go z pokoju, i zrzucił ze
schodów swego pałacu. Pułaski tak znienawidził Repnina, że włączył się bez wahania w szeregi
konfederatów barskich, aby z bronią w ręku walczyć przeciwko Rosjanom, zmazując doznaną
hańbę.
Najpierw aresztowanych senatorów trzymano w Wilnie, potem przetransportowano ich do
Smoleńska, aż wreszcie wylądowali w Kałudze. Stąd wyjdą na wolność dopiero po pięciu latach.
W Warszawie będzie już wtedy nowy ambasador, który będzie kontynuował politykę Repnina –
kija i marchewki. Marchewki trochę, kija więcej. W 1773 roku biskup Sołtyk wraca do kraju
witany jako bohater narodowy. Panie obsypywały go kwiatami, całowały jego ręce. Lecz Sołtyk
na zesłaniu jakby trochę zwariował, bo dziwne zaczęły być jego postępki. Woził po Warszawie
w karocy swoją gołą kochankę i demonstracyjnie grzał swe ręce na jej piersiach. Z biegiem czasu
zupełnie postradał zmysły. Zmarł w 1788 roku.
Wacław Rzewuski i jego syn Seweryn także ulegli metamorfozie. Po powrocie z Kaługi
obaj rychło zmienili swą orientację polityczną. Stali się lojalni w stosunku do Katarzyny
Wielkiej, a Seweryn Rzewuski będzie nawet niebawem jednym z przywódców targowiczan.
Katarzyna pochwaliła Repnina za działalność w sejmie, zwłaszcza za liberum veto, które
zostało zachowane. Kraj znalazł się pod okupacją wojsk rosyjskich. Repnin energicznie działa.
Gromadzi swych zwolenników. W jego imieniu Hawryła Podolski jeździł do magnackich
rezydencji i namawiał do popierania Repnina.
Regularnie, dwa razy w tygodniu, Repnin donosił Katarzynie II o wszystkim, co się
działo w Polsce, szczególnie koncentrując się na nazwiskach opozycjonistów, Zawiadomił
Katarzynę II, że Stanisław Lubomirski, marszałek sejmu, nosi się z zamiarem detronizacji króla
i zajęcia jego miejsca. Katarzyna odpowiedziała skrajnie jadowitą depeszą: „Siodło nie utrzyma
się na krowie”.
Nie wiadomo, w jakim momencie u Katarzyny Wielkiej dojrzała myśl, aby dokonać
pierwszego rozbioru Polski, wykorzystując niezgodę polskich magnatów.
Ambasador polski w Petersburgu, Augustyn Deboli, przez kilka tygodni informował
Poniatowskiego o zamiarach rosyjskiej carycy dotyczących rozbioru Polski. Król tę informację
potraktował nader lekkomyślnie, nie wierząc ambasadorowi i uważając jego raport za spekulację
polityczną.
Stosunki z rosyjskim ambasadorem Repninem stawały się coraz to poprawniejsze od tego
czasu, gdy król wyraził cichą zgodę na uwięzienie niewygodnych senatorów. Ten wstydliwy fakt
ze swej biografii Poniatowski całkowicie pominie w swych obszernych pamiętnikach, niemniej
jednak świadectwa naocznych świadków mówią, że ów barbarzyński akt uwięzienia polskich
senatorów odbył się za zgodą króla.
Komarzewski, kamerdyner króla, wyznał: „Gdy posłów aresztowano, Repnin wysłał do
Poniatowskiego swego oficera, Lizena. Ich rozmowa była krótka: «Wzięci?» – spytał król.
– «Tak, Wasza Wysokość, są aresztowani – odpowiedział oficer»”.
Niezbyt podoba się Repninowi dwór króla Stasia. Uważa, iż król otoczył się
nieodpowiednimi ludźmi, różnymi szarlatanami i aferzystami. W jakimś stopniu, jak dowiemy
się z dalszej naszej narracji, Repnin miał rację. Katarzynie Wielkiej donosi: „Dwór króla składa
się z ludzi nie najlepiej wybranych, jakimi na nieszczęście król lubi się otaczać”. A któż to taki?
Dwór królewski, to, co prawda, nie Wersal, lecz jest dość liczny – trzysta osób na
codziennej służbie przy majestacie, dwudziestu czterech paziów (w Wersalu stu pięćdziesięciu),
osiemnastu szambelanów, pięciu kamerjunkrów, dwunastu dworaków, marszałek dworu
(niezmienny Kicki, żonaty z siostrą metresy króla, Grabowskiej), kamerdyner – Ryx, kucharz –
Tremo. Ryx jest kimś w rodzaju Constanta Napoleona. To człowiek posiadający niezwykły spryt
i znajomość psychiki ludzkiej. No i wreszcie dochodzimy do tych szarlatanów, którzy tak
denerwowali Repnina – do Corticellego i Manuzziego, ciekawe typy dla psychologa,
analizującego cynizm ludzkiej duszy, połączony z serwilizmem na wysoką skalę.
Lebel był kuplerem Ludwika XV, Corticelli – kuplerem Stanisława Augusta
Poniatowskiego. Jeździł do Wiednia specjalnie, żeby przywozić stamtąd ładne dzieweczki do
królewskiego łoża. Józef II, cesarz austriacki, któremu Corticelli przywiózł w imieniu Stanisława
Augusta Poniatowskiego jakąś informację, skwitował jego przyjazd takimi oto słowy: „Czy król
polski nie mógł nikogo innego do mnie przysłać, jak tylko swego kuplera?”.
Garbaty i zniekształcony chorobą weneryczną Corticelli był szczególnie odrażający dla
Repnina, lecz nie po — trafił wpłynąć na króla, żeby pozbył się tej kreatury, dumnie siebie
nazywającej „przyjacielem monarchy”. Stanisław August bardzo był przywiązany do swego
rajfura.
Manuzzi, włóczęga i oszust, nazywający siebie, nie wiadomo z jakich powodów
i całkowicie bezprawnie, „hrabią”, wyręczał króla w ciężkich chwilach, na przykład wtedy, kiedy
trzeba było spiesznie wydać za mąż kolejną kochankę Stanisława Augusta, która zaszła z nim
w ciążę. Taką właśnie ofiarą była Jadwiga, starościna opeska.
Był jeszcze szuler, gracz fałszywy, „Pomidorek”, czyli Włoch Tomatis, kupczący
wdziękami swej małżonki i ochoczo dzielący się nimi z królem, czerpiąc z tego dla siebie
niemałe profity. Był przedsiębiorcą teatralnym, który nieźle zadomowił się w Warszawie,
kupując Królikarnię i urządzając tam pałac z oranżerią i mnóstwem tajemniczych altanek
służących do uprawiania rozpusty. Za szulerstwo polscy szlachcice chcieli go nawet powiesić,
lecz uratowały go wdzięki żony, wobec której król był nieobojętny.
Takie oto rzeczy działy się w Warszawie, kiedy w Siedlcach Oleńka Ogińska poczęła
Królowałeś, o Panie, a kto inny władał! Adam Naruszewicz
Wstęp Polki bywały carycami i kochankami rosyjskich carów. Uwodziły wszechwładnych carskich faworytów z właściwą sobie znajomością miłosnej sztuki. Szły po trupach, żeby osiągnąć swój cel. Bez drżenia i strachu zabijały swoje nieślubne dzieci, jeśli to sprzyjało przychylności władcy bądź jego faworytowi. Dla osiągnięcia celu pluły na normy etyczne. Zdobywały względy i łaski Aleksandra I, Mikołaja I, wielkiego księcia Konstantego. Co na to ich mężowie „rogacze”? Pokornie znosili zdrady żon, bowiem zdradzały ich małżonki „prestiżowo” – z carem lub wysoko postawioną rosyjską osobistością. Przecież to wielką łaskę im okazano, jeśli małżonka lub córka przespała się z carem lub jego możnym poddanym! Katarzyna Wielka dość pobłażliwie odnosiła się do Polek. A nawet je lubiła, lecz tylko te, które dobrze służyły jej interesom. I stąd się brała taka ogromna liczba Polek – honorowych dam pałacowych. Lecz bezlitośnie poniewierała tymi, które nie okazywały aprobaty jej imperatorskim planom po zawojowaniu Polski. Te skutecznie niszczyła, konfiskując ich mienie i pozbawiając praw obywatelskich. Lecz Polek do więzień nie wtrącała i na Sybir nie zsyłała. Od tego był Mikołaj I. Mimo iż miała kochanka Polaka, Stanisława Augusta Poniatowskiego, z którym miała córkę i którego wbrew oporom polskich magnatów uczyniła polskim królem, to Polaków nie lubiła za ich wolnościowy duch i niepokorność. Polakom zabierała synów, żeby zrobić z nich adiutantów swych wnuków Aleksandra i Konstantego, a córki, żeby uczynić ich frejlinami na swym dworze w Petersburgu. Jej rządy przy pomocy kija i marchewki dały zdumiewające wyniki: kochano ją i nienawidzono. Kochały osoby obłaskawiane, nienawidziły represjonowane. Polskim kochankom swoich faworytów darowała majątki, rozdawała ordery i złote tabakierki obsypane brylantami oraz własne portrety. Nazywała je swoimi przyjaciółkami, zapraszała na bale w Carskim Siole i stopniowo przeobrażała je w swoje służki. Była chytrą i mądrą bestią o dużej znajomości kobiecej psychiki. Nieskończenie uprzejma, zawsze z miłym uśmiechem na ustach, bez trudu łamała ludzkie serca w jednym celu: służcie mi i bądźcie szczęśliwe, lecz w takim zakresie, jaki ja wyznaczę. Czasami nie udawało jej się zawładnąć Polkami. Różnie bywało. Lecz one zawsze i wszędzie były obok niej, chociaż o wielu sprawach caryca nie dowiedziała się nigdy. Choćby o tym, że jej ukochany wnuk Aleksander, przyszły rosyjski car, na długo związał się z Polką, Marią Naryszkin z Czetwertyńskich, której ojciec Antoni Stanisław, targowiczanin, zginął powieszony na słupie latarni w Warszawie. Aleksander spłodzi z nią dzieci i będzie to najbardziej głęboka i trudna miłość tego niepoprawnego erotomana, mającego setki kochanek. Także jej drugi wnuk, Wielki Książę Konstanty, dla którego wydarła Turcji Krym i Gruzję, żeby dać mu cały dawny chanat krymski, ożeni się z miłości z polską szlachcianką Joanną Grudzińską i dla niej wyrzeknie się tronu rosyjskiego. A jej ukochany i wszechmocny faworyt Grigorij Potiomkin, przez trzy lata, do swej śmierci, będzie namiętnym kochankiem księżnej Zofii Witt-Potockiej, byłej stambulskiej prostytutki, która odbierze ogromne posiadłości podczas insurekcji kościuszkowskiej dzieciom Potockiego, dzięki wstawiennictwu i protekcji drugiego swego kochanka, możnego Mikołaja Nowosilcowa, sprawującego z rozkazu cara najwyższą władzę w Polsce. Także tego, że jej faworyt najukochańszy i już ostatni, Płaton Zubow, umrze nękany przez żonę Polkę, Teklę primo voto Walentynowicz, która po raz drugi wyjdzie za mąż za
Rosjanina Uwarowa i umrze straszną śmiercią, w wyniku skrętu jelit zachłysnąwszy się własnym kałem. Drugi jej faworyt, świadczący carycy seksualne usługi i przebywający w Polsce, Walerian Zubow, młodszy brat Płatona, również ożeni się z Polką i również jego małżeństwo będzie nieszczęśliwe. Nie dowie się nigdy Katarzyna Wielka, z jaką ogromną desperacją, graniczącą z fanatyzmem i obłędem będą Polki wraz z mężami i kochankami walczyć o wolność i niepodległość swojej ojczyzny, o odrodzenie własnego państwa, które Katarzyna Wielka wymazała z mapy Europy, podzieliwszy się polskimi ziemiami z Austrią i Prusami. Nie dowie się tego, z jaką żałosną, a zarazem heroiczną desperacją będą Polki, idąc do łóżka z Francuzami, zabiegając o to, by ich ojczyzna miała znów prawo zwać się Rzeczpospolitą i jak będą okłamywane i zwiedzone przez swoich niewdzięcznych kochanków. O tym wszystkim i o wielu innych rzeczach opowiada ta książka. Jej autorka nie unika zaglądania do alkowy. Bo przecież sekrety są jednym z elementów ludzkiego życia i to wcale nie najbłahszym. Czyż nie, Drogi Czytelniku? Elwira Watała
Potoccy Polski król August III Sas miał dwie pasje: operę i polowanie. Polował nie tradycyjnie, nie w lesie, a z lufcika pałacowego okienka. Rozłożą słudzy przed oknem królewskiego pałacu rzędami kawałki mięsa – wołowinę i koninę, psy z klatek wypuszczą, August z lufcika celuje i oto już drugi dziesiątek psów leży w zakrwawionym śniegu, przebierając zgodnie nóżkami w przedśmiertnej agonii. Co za ubaw! Wkrótce bezpańskich psów poczęło brakować w Rzeczpospolitej i szlachta musiała zabrać się do nowego biznesu – hodowli psów. Interes kwitł na całego, ceny na psy podskoczyły w górę, naród się bogacił i dziękował saskiemu królowi, źle mówiącemu po polsku, że tak łatwo i skutecznie zlikwidował w kraju bezrobocie. A opera? O, król był koneserem w tej dziedzinie sztuki, własnych muzyków przy dworze trzymał, a gdy jego dworacy nie kwapili się do udziału w koncertach operowej muzyki, to królewscy grenadierzy wyruszali do Ogrodu Saskiego i zapędzali gapowatych przechodniów do królewskiego pałacu na koncerty muzyczne, rozkazując, aby głośno nie chrapali i żwawo bili brawa. Śpiochów nie represjonowano. Nie były to już neronowskie czasy, kiedy rzymscy legioniści drzemiących widzów lali pasem gdzie popadło, bo mieli czelność zasnąć, gdy cesarz z lirą w ręku na scenie śpiewał kuplety. Opera i polowanie – to zaiste królewskie zajęcia. Szkoda, że Katarzyna Wielka opery nie lubiła, gdyby tak było, łączyłaby ją z Augustem III nie tylko nacja. Zresztą różnic też sporo było. August III był cnotliwy. On żony nie zdradzał. W zupełności mu wystarczała. A królowa Maria Józefa Habsburżanka, córka cesarza Józefa I Habsburga, w podzięce za mężowską wierność, co roku mu dziecko rodziła. Lecz gdy jedenaste dziecko świat ujrzało, pierwszy królewski minister, Aleksander Józef Sułkowski, nie wytrzymał i jęknął: „Już byście lepiej, Wasza Królewska Mość, metresę sobie wzięli, aliści taniej to państwo kosztować będzie niż wasze dzieci”. Usłyszawszy taką bluźnierczą mowę pana Sułkowskiego, który namawiał swego władcę do pogwałcenia świętych obowiązków małżeńskich i jawnej rozpusty, Maria Józefa zakipiała gniewem i bezczelnego ministra z dworu wygnała. Ubzdurał sobie bowiem ten zuchwalec dziecioróbstwo królewskie hamować i ich seksualną przyjemność ograniczać! Na miejsce Sułkowskiego zaproszony został Henryk von Brühl, delikatny i miły człowieczek, bez zmrużenia oka witający każdą kolejną ciążę królowej. I tak oto cicho i spokojnie, bez specjalnych ekscesów i nawet bez wojen specjalnych rządził August III, nie nauczywszy się gadać po polsku przez niemal trzydzieści lat swego panowania, gdy stało się nieszczęście. Zmarła żona króla, ukochana Maria Józefa. A bez niej August III jak bez rąk. Jak mu żyć i panować, jeśli jego doradczynię i przewodniczkę wszystkich poczynań Pan Bóg do nieba zabrał? Jeszcze z innego powodu męczy się August III, i to dość delikatnego: jak on ma teraz z seksem sobie radzić? W czasie wieloletniego cnotliwego małżeńskiego pożycia król przyzwyczaił się tylko do jednego ciała kobiecego – własnej żony. I cóż to, ma teraz przyzwyczajenie zmieniać? Ministrowie jeden drugiemu do uszka szepczą, że dobrze by było królowi kochankę podsunąć, a on od nich jak od much natrętnych się opędza, rozpuście niechętny. Tu i prostytutka nie pomoże, chociaż król Henryk IV uważał, że to panaceum na wszystkie męskie dolegliwości i woził swego nieślubnego syna do prostytutki Pauliny, aby jego homoseksualną patologię kobiecym ciałem leczyć. Kuracja miała przebieg pomyślny, lecz nie została zakończona, bo w trakcie ostatniej sesji król został zabity, a niedoleczony Vandóme
został na całe życie homoseksualistą, epatując wersalski dwór Ludwika XIV zamiłowaniem do gołych dup swych oficerów. Dworzanie w trosce o seksualne zdrowie Augusta III zaczęli mu nagminnie damy przyprowadzać, a damy te, że niby to jest im gorąco, rozbierają się. Król skonfundowany, ręką macha – zabierzcie je stąd. U Augusta III, pomnego przeszłości swej rodziny, swoisty refleks się wyrobił. Jego ojciec, August II, postanowiwszy oczarować pruskiego króla Fryderyka Wilhelma I, a przy okazji i syfilisem go zarazić, podsunął mu nagą dziewczynę cudnej piękności. Gdy obcy królowie spacerowali po drezdeńskim pałacu, nagle w jednej z sal rozsunęła się zasłona: na sofie leżała naga dziewczyna. Fryderyk Wilhelm aluzję zrozumiał i z dzikim wrzaskiem to zdarzenie skwitował: „Jak Pan śmie leźć do mnie z taką rozpustą!”. No i przyjaźń królów się skończyła. Słowem, Drogi Czytelniku, śpi August III jak idiota sam i seksualnym niedosytem się męczy. A to przecież prosta droga do onanizmu, no nie? „Seksualne zdrowie króla to sprawa państwowej wagi” – mawiała markiza Pompadour, sprowadzając znudzonemu Ludwikowi XV młode dziewczynki do „Jeleniego Parku”. I oto w trosce o seksualne zdrowie króla minister Brühl zaczął działać zdecydowanie, ale delikatnie. Postanowił ze swej córki, Amalii, uczynić królewską sekretarkę i pomału przyzwyczaić cnotliwego króla do obecności osoby płci żeńskiej. Powiedział córce Amalii: „Nie działaj nachalnie”. Takie postępowanie jest dobre wobec ordynarnego francuskiego króla Ludwika XI, którego każda dama mogła uwieść. Wystarczyło tylko, czatując w ciemnym korytarzu, króla przyłapać, zadrzeć spódnicę i podwiązkę mu pokazać. Augusta III podwiązkami nie wzruszysz. To nie angielski król Jerzy I, który z tej intymnej części damskiej toalety, skądinąd dość niechętnie demonstrowanej, order uczynił. Brühl doskonale rozumiał, że August III, zanim do łoża z damą się wgramoli, zechce jej duszę poznać. Czuła ona czy nie? Amalia była mądrą i rezolutną dziewczyną. Ona biegu wydarzeń nie przyśpieszała, tylko spokojnie zaczęła, zamiast ojca, przynosić królowi papiery do podpisu. Swego kobiecego „ja” nie eksponowała, tak że król przez długi czas nie wiedział, że jego sekretarz to kobieta. A gdy wreszcie się o tym dowiedział, spojrzał na Amalię, tak jak się na kobietę spogląda. Bardzo mu się spodobała, bowiem była wykształcona i swobodnie po francusku mogła rozprawiać o Wolterze i Rousseau. Wkrótce Amalia stała się kochanką króla i sprawy w polskim królestwie potoczyły się żwawiej. Oto Katarzyna II doczekać się nie może, kiedy wreszcie wykituje August III, żeby swego kandydata na tronie Polski posadzić: albo Augusta Czartoryskiego, albo jego syna, Adama Kazimierza, albo swego kochanka Stanisława Augusta Poniatowskiego. Kręcą się polscy magnaci tam i z powrotem, z Warszawy do Petersburga, z Petersburga do Warszawy i nawet z Wilna wielki awanturnik, bogaty magnat Karol Radziwiłł, swój głos podaje. I jemu korona polska się marzy, widzicie go! No i wykrakali! W 1763 roku król August III umiera. 17 października jego starszy syn przez kuriera śle Katarzynie Wielkiej depeszę: „Straciłem, Wasza Wysokość, króla, tkliwego ojca. Mam nadzieję, Wasza Wysokość, iż Pani podzieli ze mną rozpacz, jak i moją nadzieję na polski tron. W ręce Pani swój los składam”. Przeczytawszy tę depeszę, Katarzyna II natychmiast zebrała radę ministrów z jednym punktem porządku dziennego: być czy nie być królem Polski synowi Augusta III? Okazało się, że nie być, bowiem ministrowie rosyjscy zgłosili swe veto, decydując, że tym razem polskim królem powinien być Polak, z dynastii Piastów, lecz z charakteru nie bardzo samodzielny. Ktoś, kto byłby dozgonnie wdzięczny matuszce carycy, że uczyniła go królem i pozwoli jak marionetką sobą kierować. Do tej roli nie bardzo pasowali dumni Czartoryscy, ojciec August i syn Adam Kazimierz – zbyt byli niezależni i niepokorni. Ale Katarzyna II jeszcze nie wyjawiła sekretu, kogo ona chce na polski tron. Kandydatura Sasa odpadła sama przez się, gdyż Karol, syn Augusta III, zdążył przez ten czas umrzeć na ospę.
Aliści i bez niego pretendentów jest dużo. Czartoryscy, i Poniatowscy, i Karol Radziwiłł z Wilna, i Michał Kazimierz Ogiński, który nie tylko na klarnecie dobrze grał i polonezy i mazurki komponował, lecz czasami także marzył, by koronę na swą piękną głowę nałożyć. I nawet Potocki, syn Franciszka z Ukrainy, i nawet, o zgrozo, polski ekskról, osiemdziesięciosześcioletni Stanisław Leszczyński z dalekiej Lotaryngii swój nieśmiały głos podaje. Lecz francuski król, Ludwik XV, szybko zapał swego teścia ostudził, powiedziawszy: „Siedzielibyście, papo, ze swoim prawie dziewięćdziesięcioletnim wiekiem cicho i między króle nie leźli. Bardziej wam pasuje szlafrok niż korona i wieczory przy kominku niż szumne audiencje”. Maria Leszczyńska, jego córka i żona Ludwika XV, która zawsze była powolna mężowi, słowa jego przyjęła dosłownie: wyhaftowała ojcu szlafrok w królewskie lilie i wysłała do Lotaryngii jako podarek. A że był on ciepły i grubo watowany, Stanisław Leszczyński odział się w niego i spalił się doszczętnie. O nie, to nie jest ironia, Drogi Czytelniku. Szlafrok zajął się ogniem od iskry kominkowej, gdy staruszek zdrzemnął się po sutym obiedzie. Tak więc zawładnięcie polską koronę od strony Francji już nie groziło. Amalia Brühl po śmierci Augusta III szybko wyszła za mąż za polskiego magnata ze znakomitego rodu, Michała Mniszcha, z rodziny tych Mniszchów, z których wywodziła się Maryna Mniszchówna, przez kilka tygodni caryca rosyjska. Tragiczny był jej los. Obu jej mężów, Dymitra I i Dymitra II, bestialsko zabito, a czteroletniego syna dorosłą śmiercią ukarano: powieszono go na Placu Czerwonym. Marynę aresztowano, do Kołomieńskiej wieży, co niedaleko Moskwy, wrzucono i nakazano być szczęśliwą. Ale jakie to może być szczęście? Zmarła biedna ze zgryzoty i teraz co wieczór strażnicy w czarnych skórach drżą, bo co noc słyszą drobne kroczki Maryny stąpającej po kamiennych schodach: tup, tup – to dusza jej się męczy. I jak w takiej zgryzocie kawiarnię otwierać? – zastanawiają się sponsorzy. Amalia Mniszech bardzo szczyciła się tym, że związała się ze znanym szlacheckim rodem i postanowiła swój ogromny polityczny talent z braku laku wykorzystać na drobne intrygi – wydać za mąż swą córkę Józefinę za najbogatszego polskiego magnata Stanisława Szczęsnego Potockiego, który choć bardzo młody, też pretendował do polskiej korony. Młodzieniec ów w obecności ojca drżał jak osika, a przed matką jeszcze gorzej: lal w portki. Oto do czego doprowadzała młodzieńca wychowawcza srogość rodziców. Notabene, mama tego biedaka, Anna Potocka, zbytnio syna nie terroryzowała, gnębiła raczej swoje służki, nad którymi sadystycznie się znęcała. Rosyjską księżną Kozłowską znasz, Drogi Czytelniku. Pisaliśmy o niej w poprzedniej książce, jak okładała swe służki pełnym zadziorów kijem, żeby potem z sadystyczną namiętnością z ich ciał igłą wyciągać drzazgi. Nieco inaczej postępowała Anna Potocka. Po nocach nie spała, śledząc swe służące, które biegały do kochanków. Gdy którąś z nich złapała na gorącym uczynku, nakazywała, aby przyprowadzano ją rano do stajni. Tam odbywała się cielesna egzekucja: Anna Potocka z lubością zadzierała im spódnice i okładała biczem po gołych pośladkach, a oczy błyszczały jej wtedy jak podczas orgazmu. Swego syna, najbogatszego młodzieńca w Polsce, Anna Potocka ożenić zamierzała z bogatą i zacną szlachcianką, a nawet z księżniczką królewskiej krwi. A ten fajtłapa, ten niedorajda, wszystkie plany rodziców zniweczył z Gertrudą Komorowską. Uczynił to raczej nie z miłości, tylko z obowiązku, gdy jej brzuch zmajstrował. Ze łzami w oczach błagał księdza udzielającego im ślubu, żeby wszystko trzymał w ścisłym sekrecie, bo nie daj Boże, żeby o tym dowiedzieli się rodzice. „Tatuś mnie zabije, a mama przeklnie” – błagał księdza. Prawie się nie pomylił. Zachować tajemnicę na Wołyniu nie było sposobu. Tam przecież każdy wie nie tylko o tym, kto z kim się ożenił, ale nawet, jakie przepiórki u sąsiada na obiad się pieką. Nie będziemy Czytelnikowi zabierać czasu na opisywanie tego, jak, ojciec Stanisława Szczęsnego – dowiedziawszy się o mezaliansie – syna za czuprynę targał i niemal łysym nie
uczynił i jakie inkwizytorskie tortury wymyślała matka, żeby osłodzić gorycz porażki i ukoić ból swego rozczarowanego serca. Roztropniejszą i rozumniejszą od wszystkich okazała się Amalia Mniszech. Wymyśliła plan wyjścia z patowej sytuacji. Gertrudę Komorowską trzeba porwać, do klasztoru wrzucić, zacząć rozwodowy proces, obwiniając Komorowskich o przymuszenie do ożenku syna Potockich ze swoją córką, wykorzystując w tym celu jej ciężarny stan. Potoccy uchwycili się tego planu jak deski ratunku. Stanisława Szczęsnego, skruszonego za granicę wysłać postanowiono i on uroniwszy ostatnią łezkę skruchy i chowając za pazuchę miniaturę z portretem Gertrudy, szybko umknął do Wenecji i Paryża, by tam rozkoszować się Luwrem i Wersalem, a mama z tatą, pod dowództwem Amalii Mniszech, przystąpili do realizacji planu. Najemnym bandytom wyraźnie zostało powiedziane: Gertrudy nie dusić, tylko trochę postraszyć. Ale ci nadgorliwcy, żadnego umiaru nie znając, udusili ją i z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku jej trupa do rzeki wrzucili. Otrzymawszy sowite honorarium, umknęli w siną dal i wszelki ślad po nich zaginął. A trup wiosną wypłynął i w Rzeczypospolitej szum się podniósł: Potoccy zamordowali szlachciankę Gertrudę Komorowską. Naturalnie śledztwo, sąd, zawierucha! Z nerwów Amalia Mniszech zmarła, nie doczekawszy się zaszczytu bycia teściową Stanisława Szczęsnego Potockiego i nie zdążywszy swej córki Józefiny za mąż za niego wydać. W końcu sprawę w swoje ręce wzięła „praczka Potockich”, jak ją nazywano, czyli Katarzyna Kossakowska. Zapłaciła ogromną kwotę Komorowskim. Miecz Damoklesa udało się zatrzymać. Rodzice Gertrudy, otrzymawszy ogromne odszkodowanie, sprawiedliwości szukać zaprzestali i, zamówiwszy ostatnią mszę za pokój duszy swojej córki, udali się do dawnych włości, szczęśliwi, że weszli do grona bogatej szlachty. Wkrótce z powodu załamania nerwowego zmarła Anna Potocka, a według innej wersji zakończyła życie samobójstwem, gnębiona wyrzutami sumienia z powodu swoich złodziejstw. Nie będziemy rozdzierać szat i zagłębiać się w psychologiczną głębię wyrzutów sumienia zbrodniarzy i morderczyń. W różny sposób objawia się ich poczucie winy. Neronowi zabita przez niego matka Agrypina jako upiór po nocach się zjawiała, spać mu nie pozwalając. Po nocach u Izabeli, „Wilczycy z Francji”, która rozprawiła się ze swym mężem Edwardem II, homoseksualistą, w okrutny sposób, wsuwając mu w anus rozżarzony pręt żelazny, pojawiał się zamordowany mąż, z pretensjami. Już nie mówmy o tym, jakie nocne katusze znosił francuski król Karol IX po Nocy św. Bartłomieja, podczas której dwadzieścia tysięcy hugenotów zostało zabitych. Mimo wszystko nikt z tych zbrodniarzy nie skończył jako samobójca z powodu wyrzutów sumienia. Polka, Anna Potocka, była pionierką pod tym względem. Po upływie dziewięciu miesięcy od śmierci żony i ojciec Stanisława Szczęsnego Potockiego nogi wyciągnął. Został Szczęsny okrągłym sierotką, lecz wcale nie biednym, a przeciwnie, najbogatszym człowiekiem w Polsce. Majątek jego był olbrzymi: trzy miliony złotych rocznego dochodu, trzy i pół miliona hektarów żyznej ziemi, co sama, bez nawożenia, rodzi, dziesiątki miast i miasteczek, setki wiosek. W takiej obfitości bogactwa mógłby niedoświadczony młodzieniec się pogubić, głupstw narobić, a co gorsza, majątek swój w karty przegrać. Do tego postanowiła nie dopuścić jego narzeczona, Józefina Mniszchówna, jak kurz zeszłoroczny „zdmuchnąwszy” z Tulczyna rój natrętnych szlachcianek, oferujące siebie możnemu Potockiemu, i sama za niego za mąż wyszła. „Niedokończone dzieło naszych rodziców dokończymy” – powiedziała niewiasta twardo i zaciągnęła Szczęsnego do ołtarza. Z Mniszchówny przeobraziła się w ponętną i bogatą księżnę Potocką. Wielka szelma była z tej Józefiny. Wkrótce wkupi się w laski rosyjskiej carycy i nawet dorobi się na petersburskim dworze stanowiska honorowej damy Katarzyny Wielkiej. Talentów ta Józefinka miała co niemiara. Czegóż to ona nie umiała! Nie było takiej dziedziny sztuki, w której by nie wiodła prymu. Muzyka – proszę bardzo, Józefina na harfie
i klawikordzie gra. Plastyka – proszę bardzo, Józefina akwarelki gwaszem maluje nie gorzej od francuskiej królowej Marii Leszczyńskiej. Lecz prawdziwą jej pasją była poezja. Tu ona as pełnokrwisty. W Tulczynie, który był jej siedzibą, odbywają się polityczne dysputy i filozoficzne wieczory. Tu się znają na Wolterze i Rousseau, tu na muzycznych wieczorach śpiewają najlepsi włoscy kastraci i zachwycają swym kunsztem najlepsze operowe śpiewaczki świata. Wszystkich gościnnie przyjmuje Tulczyn, zwłaszcza że przewodzi temu wszystkiemu urocza gospodyni, Józefina Potocka. Jej poezja, chętnie demonstrowana przed gośćmi, to przecież arcydzieło klasyki. Mąż zazdrości żonie i również ślęczy nad wierszami, lecz jego wypociny bywalcy Tulczyna przyjmują bez entuzjazmu, a nawet naśmiewają się z nich. On dąsa się, obraża, i już nie rywalizuje z żoną w artystycznych talentach. On po prostu żyje je, pije zresztą dość umiarkowanie, czyta gazety, po trosze interesuje się polityką, a jeśli kto powie, że jeszcze i płodzi dzieci, ten myli się z kretesem, bowiem z jedenaściorga zrodzonych przez Józefinę dzieci tylko troje jest ojcostwa Stanisława Szczęsnego. Leży biedak w bezsenną noc i rozmyśla – które dzieci i są jego, a które kochanków żony? Wniosek jest mało budujący. Z gromadki obejmującej Jerzego, Stanisława, Jarosława, Włodzimierza, Pelagię, Luizę, Wiktorię, Różę, Konstancję i Idalię tylko Jerzy, Pelagia i Luiza są jego dziećmi. Pozostałe to bastardy, które Stanisław Szczęsny musiał uznać za swoje, wychowywać i kochać jak własne dzieci, co szczególnie było dla niego przykre i nieprzyjemne. Lecz jak przeciwstawić się nieumiarkowanemu temperamentowi żony? Przecież ona, jeżdżąc za granicę i nabawiając się tam ciąży, rodzić zawsze przyjeżdżała do Tulczyna. Co za oryginalny patriotyzm! No i jak udowodnić, że dzieci to bachory? Przecież badań DNA jeszcze wtedy nie było. Obecnie żadna kurewka od odpowiedzialności się nie wywinie i mężowi bachora nie przypisze. A dawniej? Całkowita anarchia w porodach! Cierpi Stanisław Szczęsny Potocki, rozpustą żony gnębiony, nieraz ją stłucze, bo trudno przecież z tak rozgałęzionymi wielkimi rogami chodzić, ona do nóg mu pada i o wybaczenie prosi, a potem znów wyjeżdża za granicę! No bo taka już jest natura Józefiny Potockiej. Dla niej seks to sprawa życia i śmierci. Nawet umrzeć może, jeśli nie przyhołubi w swym łożu kolejnego urodziwego kochanka, dworzanina carskiego albo jego adiutanta. Nimfomanki to przecież niewolnice własnej chuci. Czyż my nie wiemy, jak męczyła się Katarzyna Wielka z powodu swego niepospolitego temperamentu, nawet instytucję faworytów wprowadziła jako organ państwowy. Czyż nie wiemy jak z nadmiaru chuci wyślizgiwała się z królewskiego łoża Messalina, żona Klaudiusza, żeby w burdelu nocą oddawać się piętnastu mężczyznom naraz, jak biegała po rzymskich ulicach rozszalała Julia, córka Oktawiana Augusta, żeby podłapać kolejnego przechodnia i w krzaki go zataszczyć. Otwarcie matrony się łajdaczyły. A Józefina to czyniła skrycie, za granicą, oczu i uszu mężowi nie raniąc, więc mógłby wybaczyć żonie te jej małe psotki. A Stanisław Szczęsny Potocki już nie chce wybaczać, on nie Adam Kazimierz Czartoryski, który ciągle wybacza żonie kolejne zdrady i kolejnych bastardów. On chce brać z żoną rozwód. I chociaż feldmarszałek Suworow odradzał mu ten krok: „Stanisławie, masz jedenaścioro dzieci, jaki tu może być rozwód” – myśli tylko o tym, żeby definitywnie rozstać się z Józefiną. Coś tam napomyka swej żonie, że i on ma kochankę i nawet troje spłodzonych z nią dzieci rośnie. Józefina o żadnym rozwodzie słuchać nie chce. Ona po prostu proponuje życie w separacji nieoficjalnej i bez głośnych skandali. Skandale jej nie są potrzebne, bowiem cieszy się ogromnymi łaskami Katarzyny Wielkiej, której stała się honorową frejliną. Lecz idzie na ustępstwa: „Gdy będę w Wiedniu lub w Petersburgu, twoja kochanka może przebywać w Tulczynie” – proponuje wielkodusznie mężowi. Biedny Tulczyn! Gdyby był żywą istotą, zawyłby ze zgrozy. Słudzy nie wiedzą, kto tu jest prawdziwą gospodynią: czy ta prawowita żona,
która rzadko tu przebywa, czy ta piękna czarnooka Greczynka, która prawie się tu zadomowiła? Zofia Witt, lak kochanka się nazywała, jak prawdziwa macocha przyjmuje latem w Tulczynie dzieci Stanisława Szczęsnego Potockiego i nakazuje im nazywać siebie mamą. Dzieci przyjeżdżały, macochy nie cierpiały i zawiadamiały rodzoną matkę, jak swojsko czuje się w ich pałacu ta uzurpatorka, kochanka tatusia. Gdy dziatki trochę podrosły i córki w wieku dwunastu lat zaczęły za mąż wychodzić, a synowie w wieku czternastu lat żenić się, ich „mamą” na ślubnym kobiercu była nie rodzona matka, a Zofia Witt. Józefina wszakże z kochanką się nie pogodziła. Jak lwica walczyła o swoje prawa, czyniąc to małpimi sposobami: mizdrzeniem się i podlizywaniem. Na ordynarne listy męża domagającego się rozwodu odpowiadała z anielską dobrocią i chrześcijańską pokorą. Życzy kochanemu mężowi zdrowia, przekazuje pocałunki i po zdrowienia od dzieci, informuje, jakie to głębokie ukłony Kochanemu tatusiowi ślą w podzięce za alimenty i podarunki. Słowem, postępuje według rosyjskiego przysłowia: „Napluj nań, ona to wytrze i powie, że to boża rosa”. Wszystko, byleby nie było rozwodu! Kochankowie Józefiny zmieniali się jak londyńska pogoda. Byli różnych rang i maści: blondyni, bruneci; dzieci również rodziły się różne, albo z kruczoczarnymi włosami, albo z białymi jak albinosy. Najbardziej znaczącym był ostatni kochanek Józefiny, Etienne-François de Choiseul, znakomitość, która niemało namieszała w historii: pierwszy minister Ludwika XV, przyjaciel serdeczny markizy de Pompadour i zajadły wróg hrabiny du Barry. Gdy ta wszechwładna królewska metresa wykurzyła de Choiseula z Wersalu i Paryża, i zabrała mu stanowisko pierwszego ministra, on przyjechał do Petersburga, gdzie go z otwartymi ramionami przyjęła Katarzyna Wielka. Caryca zawsze bardzo gościnnie przyjmowała cudzoziemskich banitów. Uczyniła go nie tylko tajnym radcą rosyjskiego dworu, lecz i dyrektorem Akademii Sztuk Pięknych. Caryca ceniła mądrość i erudycję w ludziach bez względu na to, czy byli Rosjanami, czy obcokrajowcami. I oto były minister Francji i były ośmioletni ambasador francuski w Stambule stał się kochankiem Józefiny Potockiej, która niebawem zaszła z nim w ciążę. To będzie jej czternaste dziecko. Trochę wstyd było tej ponad czterdziestoletniej niewieście stawać się po raz kolejny matką, bo wiek predysponował ją już do roli babci. Postanowiła dokonać aborcji, nie mówiąc o tym swemu kochankowi. Między jej czterdziestopięcioletnim kochankiem i dwudziestoletnim synem Jerzym bezustannie iskrzy. Kłócą się o wszystko, nie krępując się obecnością matki i kochanki. Józefina już przyzwyczaiła się do tych awantur i nie wsłuchuje się w treść tych słownych przepychanek, lecz pewnego razu padło w nich nazwisko Zofii Witt i to przykuło jej uwagę. Jej syn Jerzy i jej kochanek de Choiseul kłócili się o tę właśnie osobę. Jerzy wymawiał kochankowi swej matki, że on, pozostawiwszy żonę w paryskim więzieniu, naraził ją na śmierć na gilotynie, a sam uprawia miłość z jego matką i nawet zrobił jej dziecko. A de Choiseul swoje argumentował: czyż Jerzy nie pragnie odbić ojcu jego kochanki, Zofii Witt, i w tym celu tak często i tak długo w Tulczynie przebywa. Z dalszej kłótni Józefina wywnioskowała, że obydwaj spali z Zofią Witt; de Choiseul czynił to we Francji i Stambule, a Jerzy w Tulczynie. Jak rozjątrzona tygrysica podbiega Józefina do de Choiseula i wypinając swój ogromny brzuch, krzyczy, domagając się wyjaśnień. „Mów prawdę matkę!” – wrzeszczy do kochanka. „Prawda matka” okazała się w miarę i prozaiczna, i romantyczna. Po prostu de Choiseul, znawca i koneser greckiej kultury i autor siedmiu tomów na ten temat, spotkał w Paryżu, w Wersalu, cudzoziemkę niebywałej piękności. Była nią żona majora polskiej twierdzy w Kamieńcu Podolskim, Zofia Witt, z pochodzenia Greczynka. Sentyment do ulubionego kraju wziął górę nad miłością do żony oraz ośmiorga dzieci i de Choiseul uczynił Zofię swą kochanką. Jak udawało
się zakochanym męża Zofii okłamywać i randki sobie wyznaczać, tego nie wiemy. Józefina w ferworze oburzenia również w szczegóły nie wnikała. De Choiseul zapewniał Józefinę, że ich miłość ograniczyła się tylko do kilku nocy, nic więcej. Lecz za kilka lat, w 1787 roku, gdy de Choiseul z łaskawej woli markizy Pompadour stał się francuskim ambasadorem w Stambule, znowu spotkał Zofię Witt, która przyjechała tam z tajną misją od swego kochanka i faworyta Katarzyny Wielkiej, Potiomkina. Spotkanie powtórzyło się w aureoli romantycznego uniesienia, godnego Parysa uwielbiającego swą Helenę. Oficjalna wersja przyjazdu Zofii Witt do Stambułu głosiła, że przybyła tam odwiedzić swą matkę. Przypłynęła z Chersonia na statku „Katarzyna Wielka”. Zamierzała swój pobyt w Stambule zachować w tajemnicy, bowiem słusznie nie chciała afiszować się w stolicy Turcji, gdzie przez szereg lat była prostytutką. Mogli ją zobaczyć i poznać byli klienci. A teraz była szanowaną osobą, której rączki całował polski król Stanisław August Poniatowski i austriacki cesarz Józef II, i nawet srogi dziadek, Fryderyk Wielki pruski, lepiej więc nie wywoływać wilka z lasu. Lecz oprzeć się czarowi de Choiseula Zofia Witt nie potrafiła. On, zapłonąwszy miłosnym uczuciem, jak źrebak, któremu pod ogon nalano spirytusu, wgłębiać się w skomplikowane położenie Zofii Witt nie chciał. Po prostu, pochwycił ją w objęcia, jak Marek Antoniusz Kleopatrę, wsadził do gondoli z siedemdziesięciu wioślarzami i popłynął do swej podmiejskiej willi na brzegu Bosforu, z dala od ośmiorga dzieci i zazdrosnej żony. Idylla trwała osiem dni. I były to dni przepojone szczęściem i miłością. Słowikom akompaniowała orkiestra, obiady jadano na plaży, omywanej ciepłymi morskimi falami, a księżyc na niebie nocnym był tak idealnie duży i czysty, że chciało się płakać z zachwytu. No nie, tak romantycznie pan de Choiseul tego spotkania z Zofią Witt nie opisywał, on to utrwalił w swej pamięci, mówił o nim monosylabami, a jeśli padały zdania, to skrajnie lakoniczne z jednym podmiotem i orzeczeniem, żeby nie obrazić uczuć zadziornej kochanki. Przecież niedługo ma rodzić. Józefina zestawiła daty. Maj 1787 roku. Czy tobie, Drogi Czytelniku, coś to mówi? Zapewne nic. A dla Józefiny to była znamienna data. W maju tego roku gościła w swym Tulczynie polskiego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, który wracał ze spotkania z Katarzyną Wielką. Gościł w Tulczynie przez całe cztery dni, mroczny i ponury, w kiepskim humorze; spotkanie z Katarzyną po dwudziestopięcioletniej rozłące nie udało się. Cały czas Poniatowski wzdychał, omal nie płakał i wysiłki Józefiny, by rozweselić króla, spełzły na niczym. Nie interesowały go ani sztuczne ognie, ani bale, ani nawet dworskie dziewki, piękne chłopki z grubymi warkoczami grubości męskiej pięści i w wyszywanych koszulach. Stanisław August Poniatowski przez trzy miesiące przygotowywał się do spotkania z Katarzyną Wielką, wydał trzy miliony rubli na przygotowania, a spotkanie z carycą trwało zaledwie trzydzieści minut. Nie pozostała Katarzyna Wielka ani na balu urządzonym przez polskiego króla, ani na pokazie sztucznych ogni. Pośpiesznie wręczyła ekskochankowi Order św. Andrzeja i szpadę wysadzaną diamentami, pocałowała go w czoło na do widzenia i adieu, spieszyła się na spotkanie z austriackim cesarzem Józefem II, które miało dotyczyć nowych rozbiorów Polski. Starania Stanisława Augusta Poniatowskiego, który chciał przekonać rosyjską carycę, żeby pozwoliła Polsce uczestniczyć w wojnie tureckiej, nie odniosły skutku. Caryca nie chciała z nikim dzielić się łupem i ziemiami. Stanisław August Poniatowski był bardzo zmieszany i nie potrafił wydobyć z siebie wcześniej przygotowanej mowy, wzdychał i oddawał się dawnym wspomnieniom, przerażony destrukcyjnym wpływem czasu. Z czarującej księżnej Katarzyna przeobraziła się w pucołowatą, tęgą matronę, z obwisłymi policzkami i chorymi nogami. Jego była kochanka zapewne takiego samego zdania była o Poniatowskim, bowiem zobaczywszy go, wyszeptała: „Jak on się zmienił!”. W głosie jej był smutek. No tak, z trudem poznawała w tym przygarbionym, posiwiałym starszym panu dawnego Stasia smukłego jak krymski cyprys.
Na czwarty dzień pobytu króla w Tulczynie Józefinie udało się nieco rozproszyć ponury nastrój gościa. Ze swoistej „śpiączki” obudziły króla wystrzały z armat oddane na jego cześć, tak donośne, że popękały okienne szyby w pałacu i król musiał spać pod moskitierą. Z Tulczyna wyjeżdżał król trochę uspokojony, lecz nader smutny: ciężko mu było ze świadomością, iż utracił względy rosyjskiej carycy. Oto już trzy lata, jak de Choiseul jest kochankiem Józefiny. Koteria carycy pogodziła się z tym faktem i gdy Józefina uczęszczała wraz z de Choiseulem na carskie bale, przyjmowano ich jak męża i żonę. A Stanisław Szczęsny Potocki, podsycany naleganiami swej kochanki, Zofii Witt, nieustannie domaga się od żony rozwodu. Znudziło się to Józefinie i w 1798 roku dała mu rozwód. Był to całkowity triumf stambulskiej prostytutki, która zdążyła już być żoną majora Józefa Witta, urodzić mu dwoje dzieci, być kochanką Grigorija Potiomkina i spłodzić z Potockim troje bastardów. No, teraz ta szelma, Greczynka o mglistym spojrzeniu wschodniej niewolnicy, pokaże wszystkim gdzie pieprz rośnie. Będzie miała dwóch mężów, dziesiątki kochanków, a wśród nich znamienitego Mikołaja Nowosilcowa. Jej wisienki z tulczyńskiego sadu w wiklinowych koszach będą wysyłane do stołu polskiego króla i Stanisław August Poniatowski będzie mówił swym gościom na czwartkowych obiadach: „Częstujcie się, panowie, te wiśnie są zerwane najpiękniejszą rączką na świecie”. Piękną rączkę Zofii Witt-Potockiej będzie całował rosyjski car Aleksander I, chętnie przebywający w jej Tulczynie, ona zaś będzie posyłała swe córki, Olgę i Zofię, do loża rosyjskiego cara, a on odwdzięczy się Zofii tym, że wyda jej córki za swoich generałów. Wielkie światowe życie na nich czeka na rosyjskim i paryskim dworze. Jej, Zofii Witt-Potockiej, genialnej awanturnicy, morze po kolana. Może wszystko, dopóki ręka boskiej sprawiedliwości jej nie dotknie i umrze dziko, strasznie na raka macicy, roztaczając wokół nieznośny odór. Pod tym względem los ją zrównał z królowymi – Anną Austriaczką i polską Barbarą Radziwiłłówną. Strudzony organ, długo służący swej właścicielce w osiąganiu niecnych celów, dotknęła kara boska. Ale i Józefina nie pożyje długo. W tym samym roku, którym zgodziła się na rozwód, umiera tragicznie, bowiem zleciła przeprowadzenie aborcji, będąc w bardzo zaawansowanej ciąży, włoskiemu lekarzowi Bartolozziemu. Wiedziała, że ryzykuje życiem, lecz nie mogła prze zwyciężyć wstydu stania się matką w wieku prawie pięćdziesięciu lat. A może uczyniła to z zazdrości, pełna nienawiści do Zofii Witt, która zabrała jej nie tylko męża, lecz spędzała upojne miłosne noce z jej ostatnim kochankiem? Zmarła z upływu krwi po aborcji. Stanisław Szczęsny Potocki niespecjalnie rozpaczał z powodu śmierci żony. Nawet na jej pogrzeb do Petersburga nie pojechał, tylko posłał tam swego zarządcę, Adama Moszczeńskiego. Jego zadanie było jasne. Nie tylko uczestniczenie w imieniu Potockiego w pogrzebie, lecz, poszperanie i odszukanie testamentu Józefiny, oraz konfiskata jej rodzinnych klejnotów. No cóż, sentyment sentymentem, a interesy interesami. Potocki dawno już wyrósł z tego wieku, gdy wszystkimi jego poczynaniami dyrygowali rodzice. Teraz on stał się twardy jak stal i nauczył się praktycyzmu. Jego niedoszła teściowa, Amalia Mniszech, byłaby teraz z niego zadowolona. „Galaretka” Staś, wahający się i niezdecydowany, znikł na zawsze. Adam Moszczeński zadanie swego chlebodawcy wykonał tylko połowicznie. To znaczy poszperał w gabinecie Józefiny, lecz ani testamentu, ani drogocenności nie znalazł. Odnalazł w paskudnej ołowianej szkatułce… stare, śmierdzące, rozdarte koronki. „Cuchnęły bardzo” – listownie zawiadomił on Potockiego. No cóż, Józefina wiedziała, co robi: w zamian za swoje nieudane dwudziestoletnie małżeńskie pożycie pozostawiła mężowi w spadku swoje długi i śmierdzące koronki.
Rozbity wazon miłości. Oleńka Ogińska Wazon stał na kominku w głównym salonie i przedstawiał żałosny widok: szarosina gliniana skorupa, na której czas zatarł rysunek, pozostawiając tylko wyblakły fresk w kształcie fallusa. Lecz wazonem tym chlubiono się i był wzniesiony na piedestał najcenniejszych rzeczy familii Czartoryskich, bowiem fama głosiła, iż pochodzi z pierwszego wieku przed naszą erą, a jego właścicielką była sama Kleopatra. Stanisław Szczęsny Potocki, mimo starań, nie stał się polskim królem, lecz jego polityczna działalność w epoce Katarzyny Wielkiej była bardzo burzliwa. Został wodzem Targowicy, która zaprzedała Katarzynie II Polskę i przyczyniła się do jej rozbioru. Był też drugi kandydat na polskiego króla, Michał Kazimierz Ogiński, litewski magnat, parający się z powodzeniem komponowaniem polonezów i mazurków i z wirtuozerią grający na klarnecie. Zakochał się on w córce znanego magnata, Michała Fryderyka Czartoryskiego, Aleksandrze, w Oleńce, jak ją nazywano, z wzajemnością, ma się rozumieć. Lecz złączyć się zakochanym legalnym ślubem nie pozwolono. Ojciec Oleńki, Michał Fryderyk Czartoryski, apodyktyczny i bezwzględny, wydał ją, zaledwie piętnastoletnią, jeszcze bawiącą się lalkami, za Michała Antoniego Sapiehę, wtedy trzydziestosiedmioletniego bogatego i ważnego magnata. Jednak płakała biedna za „starca” za mąż wychodząc. Też mi „starzec”. Lecz w oczach nastolatki prawie czterdziestoletni mężczyzna to już starzec. Tak to bywa z młodymi. I jeszcze rzewniej zaszlochała, gdy ujrzała pewien obraz. Stoi na nim Oleńka w rozkosznej koronkowej sukni ślubnej, z zaczerwienionymi od płaczu oczyma, na ślubnym kobiercu, świeczkę dzierży w rączce i drga od drżenia ręki płomień, a obok podstarzały pan z rudymi farbowanymi bokobrodami patrzy nań srogo. Z tyłu zaś ze smutnymi oczami ze złożonymi rękoma stoi jej ukochany, Michał Kazimierz Ogiński. Tak odebrała Oleńka ten obraz rosyjskiego malarza Pukiriewa, którego jarmarczna olejna kopia natychmiast powędrowała do jej pokoju, żeby było nad czym łzy lać, ubolewając nad swym okrutnym losem. Łzy jej jeszcze obficiej się polały, gdy dowiedziała się, że jej ukochany Michał Ogiński odjechał pełen smutku do Paryża. Mąż Oleńki, jak i ten srogi pan z obrazu Pukiriewa, okazał się bardzo bezwzględny i wymagający. A ponieważ miał trudności z seksem, to wszystkie swoje siły tracił na to, żeby nieco podkształcić Oleńkę. Postanowił uzupełnić jej edukację, wziąwszy na siebie rolę nauczyciela wszystkich przedmiotów, poczynając od matematyki, a astronomią kończąc, stawiając jej oceny według pięciopunktowego systemu, od jedynki do piątki. Więcej niż trzy z minusem nigdy nie udawało się Oleńce otrzymać, bo była uczennicą nieuważną i leniwą. Nie chciała uczyć się tabliczki mnożenia, wolała myśleć o swym ukochanym Michale Ogińskim, pięknym jak Apollo Belwederski i smukłym jak cyprys krymski. Bała się o niego. Za dużo jest przecież pokus w najbardziej rozpustnym mieście świata, w Paryżu. Powiadają, że tam, u Filipa Orleańskiego, regenta, co to zamiast małoletniego Ludwika XV Francją rządzi, w jego Pałacu luksemburskim, do którego wpuszczani są polscy szlachcice, takie ohydne orgie kwitną, że damy uszy sobie zatykały, wysłuchując tych bezeceństw. Tam nagim prostytutkom wkładano do pupci petardy, tam podawano dania, konsumując je na gołych brzuchach dziewcząt. Czyż nie stąd, z rozpustnego dworu regenta, wziął się japoński zwyczaj konsumowania sushi, rybnego dania, na gołych brzuchach gejsz? O, ciężki to chleb: nieruchomo leżeć na stole i nie krzyczeć z bólu, gdy
pijany samuraj szturcha cię pałeczką. Nawet pocić się gejszy w roli półmiska na sushi nie wolno. A jeszcze powiadają, że w tym Luksemburskim Pałacu chodzi nago po pokojach córka regenta, księżna du Berry, a sześcioletni przyszły markiz de Sade przez szparkę w drzwiach ją podgląda i w swej chorej wyobraźni widok ten kontempluje, żeby później całemu światu opowiedzieć, jacy to ludzie są zboczeni. Trapi się młodziutka Oleńka jak dorosła kobieta. Nie w głowie jej mądre nauki, którymi gorliwie faszeruje ją jej mąż. „Pięknej kobiecie niepotrzebne jest wykształcenie” – kokieteryjnie oświadcza Oleńka mężowi, a w duchu myśli: „A żebyś zdechł, stary dziadu, jak najszybciej”. I bluźnierczo w dzień i w nocy modli się za pokój duszy swego męża. Wykrakała. Zmarł honorową śmiercią, rażony apopleksją, od której zwykle królowie umierają, tępoty żony nie wytrzymawszy. I oto Oleńka została szesnastoletnią wdową! Hurra! z radości do kościoła biegnie i stupudową świecę zapali za pokój duszy męża. A Ogiński, dowiedziawszy się, że Oleńka została! wdową, już mknie na Litwę do swej ukochanej. A potem leją się te same łzy, tylko z innej przyczyny: to Oleńka błaga ojca, żeby zezwolił jej za mąż za Ogińskiego wyjść, nie czekając końca żałoby. Hańbę, osąd ludzki można przeboleć, gorzej, kiedy miłość może uciec. „Inaczej umrę, tatko – szepcze, obejmując kolana ojca – albo ze sobą skończę” – dodaje j i w jej wilgotnych niebieskich oczach płonie zdecydowanie. I ojciec, kanclerz litewski Michał Fryderyk Czartoryski, ręką machnął, co tam plotki, życie córki mu jest droższe od ludzkiego osądu, pozwolił więc jej, nie czekając na koniec żałoby, za mąż za Michała Ogińskiego wyjść. Na Litwie się śmiali: młoda, szesnastoletnia wdowa po sześciu tygodniach od śmierci męża za mąż ponownie się wydała. Spełniło się najskrytsze marzenie Oleńki, jest żoną Michała Ogińskiego. Był rok 1761. Michał Ogiński jest faworytem polskiego króla Augusta III. Za dwa lata król umrze i sytuacja Ogińskiego znacznie się pogorszy. A obecnie otrzymuje on od króla wielce szczodry dar: kilka wiosek i aż sześć miasteczek z „duszami” tam zamieszkałymi. Młodzi, zakochani w sobie, zaczęli żyć szczęśliwym rodzinnym życiem. Wydawało się, że nic nie zmąci tej idyllicznej sielanki. Mąż na klarnecie gra, żona obok siedzi, haftuje, bez znudzenia muzyki męża słuchając. Cicho i spokojnie w litewskim majątku. Czasami sąsiedzi przyjadą, wówczas uczta, krzątanina, zabijanie wołów, setek kur, indyków, gęsi. Coś się warzy, coś się smaży, coś kipi. Oleńka radosna po dworze biega, wszędzie nadążając i znajdując chwilkę, żeby w niebo spojrzeć i w głębokiej podzięce do Boga się zwrócić: „Dziękuję ci, Boże, że jestem tak szczęśliwa!”. I emanowała takimi tęczowymi skowronkami, że jej siostry w zazdrości się chmurzyły, a matka wzdychała: „Nie zapeszyć tego szczęścia takim absolutnym zadowoleniem z życia. Szczęście jest kruche jak ten przedpotopowy wazon z czasów Kleopatry, co na kominku stoi. Wystarczy niewielki wstrząs i w drzazgi się rozleci, a odłamków potem nie skleisz”. Po śmierci Augusta III, kiedy to cała Polska krzątała się w poszukiwaniu elekta na nowego króla polskiego, zajmował się tym i Michał Czartoryski, teść Michała Ogińskiego, myśląc o kandydaturze swego zięcia. Postanowił działać nietradycyjnymi sposobami, pomijając administracyjną mitręgę, przez pierwszą osobę, przez Katarzynę Wielką. „Jedź, zięciu, do Petersburga i staraj się o względy rosyjskiej carycy. – W czymże jesteś gorszy od Grigorija Orłowa?” – mówi do Ogińskiego. Teść uważnie obejrzał figurę zięcia w obcisłych łosiowych rajtuzach i z zadowoleniem chrząknął. Imponujące uwypuklenie w dolnej części spodni zapowiadało powodzenie na dworze rosyjskiej carycy. Unikając niepotrzebnych dociekań, łez i domysłów, postanowił Ogiński, wraz z teściem,
Oleńki na razie w swoje plany nie wtajemniczać, wymigując się oświadczeniem, że jadą do Petersburga w celu przedstawienia Oleńki rosyjskiej carycy, która chętnie robiła z polskich dam swoje frejliny. I oto Ogińscy są w Petersburgu. Tu Michał Ogiński szuka okazji, żeby być przedstawionym Katarzynie Wielkiej. Choć matuszka caryca jest uprzejma w stosunku do obcokrajowców i chętnie gości ich na swoich balach, ale podejść do niej nieproszonym byłoby przecież szczytem nietaktu. Za to można było nie tylko kopniaka w tyłek zarobić, i z pałacowych schodów zlecieć, ale i na Sybir trafić. Ogiński zaczyna szukać potężnego mecenasa, sponsora, jak obecnie się mówi. Trzeba było skorzystać z protekcji jakiegoś znanego awanturnika w rodzaju Cagliostra czy Casanovy, którzy wiecznie obijali się na monarszych dworach. Lecz dopiero co Cagliostro został haniebnie z Rosji wydalony: ubzdurał on sobie rosyjskim arystokratom nie tylko młodość i potencję przywracać za pomocą pigułek własnego autorstwa, lecz jeszcze i ich umierające dzieci leczyć, zastępując je kupionymi u chłopów zdrowymi dziećmi. Gdy ta głośna afera wyszła na jaw, Katarzyna II wezwała Cagliostra i jego żonę Serafinę do siebie i powiedziała: „Ja, oczywiście, cenię wasz szatański talent, lecz tak się złożyło, że on koliduje z moją filozofią życiową. Inny naród ogłupiajcie, nie moich Rosjan. Oto daję wam dwadzieścia tysięcy rubli i do widzenia, szukajcie innej krainy, która będzie podatna na wasze machinacje”. Jak niepyszni uciekali małżonkowie Cagliostro do „innej krainy”, a była nią Rzeczpospolita. Na Casanovę również nie można było liczyć. On dopiero co przebywał w Polsce, narobił tam wiele szumu, pojedynkując się z hetmanem Franciszkiem Ksawerym Branickim, ożenionym z Aleksandrą Engelhardówną, siostrzenicą Grzegorza Potiomkina, a według innej wersji z nieślubną córką Katarzyny Wielkiej, i również został z tej krainy niechlubnie wygnany. Ogiński poszukał sobie innego sponsora. Okazał się nim baron Osten, którego arystokratyczny rodowód otwierał mu drzwi do wszystkich salonów Petersburga, także do salonu carycy. Baron Osten byłby się zgodził prezentować Ogińskiego na rosyjskim dworze, lecz zaistniała pewna malutka trudność. Rzecz w tym, że baron Osten, przepraszam, człowiek o nietypowej seksualnej orientami, czyli po prostu homoseksualista, nie miał zamiaru sponsorować Ogińskiego bezpłatnie. Tym bardziej, że czuł słabość do pięknych młodzieńców, a urodziwy Michał Ogiński jak najbardziej przypadł mu do gustu. Baron Osten zgodził się pomóc Ogińskiemu, lecz pod warunkiem, że ten będzie dzielił z nim jego miłosne uczucia. Nie nam, Drogi Czytelniku, sądzić o tym, co czuje, jakie męki cierpi normalny człowiek zmuszony do homoseksualnego aktu, może i pluł, może na wymioty go brało, lecz, jak się mówi, cel uświęca środki i wkrótce Ogiński został przedstawiony rosyjskiej carycy. Oto już błyszczy na balach i ma tam duże powodzenie. Oleńka nie rozumie męża, który uczęszcza na te bale sam, pozostawiając ją w domu. Niby to miała stać się frejliną Katarzyny Wielkiej, ale jak nią się stanie, jeśli mąż nie bierze jej ze sobą do pałacu carycy i ciągle każe siedzieć w domu? Nie podoba się Oleńce Petersburg. Tu smętnie, mroczno i nudno, i wszystko nie jak u ludzi. „Tu mieszkają barbarzyńcy” – zawyrokowała Oleńka, kiedy zobaczyła na głównej ulicy Petersburga, na Newskim prospekcie, jak pewien jegomość wyszedł z karety i zaczął okładać woźnicę knutem, gdzie popadło, a ten tylko zakrywał pokrwawioną twarz rękoma i mamrotał: „Zawiniłem, wasza jasność, przepraszam pokornie”. Widziała też Oleńka, jak młodą dziewczynę z rozczochranymi włosami i obnażoną piersią wiedli na publiczną chłostę za jakieś drobne przewinienie. Przeraża Oleńkę anomalia Petersburga, gdy noc w dzień się przeobraża i to się nazywa romantycznie „białe noce”. W takie białe noce zasnąć nie sposób, boji wiem w tym półmroku wszystko wygląda złowieszczej i tajemniczo, błądzą zjawy i cienie i nie wiadomo, czy to są duchy, czy wytwory chorej wyobraźni. A mąż tańczy baluje, egoista jeden, o młodej żonie
zapominając z kretesem. Caryca, dowiedziawszy się, że Ogiński to ten polski kompozytor, którego polonezy i mazurki z powodzeniem tańczą nie tylko w Rosji, lecz nawet w Paryżu przyjęła go bardzo serdecznie. Zatańczyła z nim w pierwszej parze walca (nogi carycy spuchną znacznie później) i jakby tym dała znak dworakom, że go można przyjmować w petersburskich salonach. Zaproszenia na obiady i bale posypały się ze wszystkich stron. Caryca rozkazała wicekanclerzowi Golicynowi, aby wpuszczał Ogińskiego na jej intymne wieczory w Małym Ermitażu, na które mieli wstęp tylko nieliczni i szczególnie zaprzyjaźnieni z carycą. O tym Małym Ermitażu krążyły złowieszcze plotki Szeptano o tym, jakie tam rozpustne orgie się odbywają. O tym, że caryca, nimfomanka pierwszej klasy, nie może utrzymać w ryzach swej chuci i że zmienia kochanków jak balowe rękawiczki. Lecz oficjalnie wszystko wyglądało nader przyzwoicie, caryca miała swoich faworytów, ale do zboczeń w jej obecności nie dochodziło. Ale to, co działo się w Małym Ermitażu, pobudzało wyobraźnię i wielu obcokrajowców wierzyło w ohydne plotki, że bawi się tam caryca nie tylko z Walerianem Zubowem i jego młodym kolegą Denisowem, ale i zoofilia jest jej nieobca, Oświadczam autorytatywnie, Drogi Czytelniku, że to są tylko plotki. Autorka uważnie przestudiowała materiały archiwach moskiewskich i petersburskich i gwarantuje ze takiego rozpasania tam nie było. Nie czuła caryca pociągu do źrebaków i nie nakładano im ochronnych futerałów na penisy w celu zmniejszenia penetracji, jak twierdzi angielska pisarka i psycholog, pani Ackerman. Lecz igraszki rozwiązłe i pieszczoty nieprzyzwoite były czymś naturalnym w Małym Ermitażu. A gdzie ich nie było? Może w „Jelenim Parku” Ludwika XV, dokąd sprowadzano specjalnie hodowane dziewięcioletnie dziewczynki dla królewskich igraszek, a gdy podrosły, zmuszano je, aby zaspokajały chuci wiecznie znudzonego króla. Bez wątpienia caryca była bardzo zadowolona z Michała Ogińskiego, skoro nagle otrzymał on od niej Order św. Andrzeja. „A ten order to za co?” – zdumiewali się niedomyślni dworzanie. W rosyjskim wojsku Ogiński nie służył, dla Rosji niczym się nie zasłużył, królestwa swego nie zdradzał i tak od razu dano mu order? A co, czy monarchowie muszą tłumaczyć się przed dworakami. czemu im nieraz przychodzą do głowy takie fantazyjne myśli, żeby cudzoziemcowi za nic rosyjskie ordery wręczać? No, może to był kaprys monarszy. Nasz Stanisław August Poniatowski wprost zasypywał faworytów Katarzyny Wielkiej polskimi orderami Orla Białego i Świętego Stanisława, zmuszając mennicę, wobec mnogości takich faworytów, do wytężonej pracy. Wniebowzięty wręcz z powodu łaski carycy i pełen tęczowych nadziei, oczekiwał Michał Ogiński dnia, kiedy to caryca ogłosi jego nominację na polskiego króla. Ambitnych planów swego męża Oleńka nie podzielała Ona, jak każda zazdrosna kobieta, płacze i przeklina rosyjską carycę, która wniosła destabilizację w jej dotychczasowe spokojne życie z mężem. Płacze coraz częściej i filozoficzne sentencje wygłasza: „Z carycami nie walczę”. Naturalnie, że nie walczy. Każdej innej kobiecie, która jej męża usiłowałaby zabrać, Oleńka by oczy wydrapała, żywcem ze skóry obdarła, lecz co zrobić carycy? I nic już nie pozostawało biednej Oleńce, jak po nocach płakać, a w dzień rzucać się przez okno. Okno było na pierwszym piętrze, lecz piętra w petersburskich domach dość wysokie i pod nimi nie zawsze rosły krzaki mógł być i bruk kamienny. Mąż Oleńki, w obawie przed samobójczą śmiercią żony, zawsze starał się ją podczas biegu ku oknu pochwycić i do upadku nie dopuścić, naśladując w tym względzie angielskiego króla Karola I który wciąż toczył z żoną (on był protestantem, ona wojującą katoliczką) rodzinne kłótnie. I gdy żona Karola I Henrietta, rzucała się z okien swego pałacu, mąż w obawie przed kompromitacją (na dole słudzy mogli ujrzeć pantalony królowej)
zawsze ją chwytał i stawiał na twarde nogi. Ale pewnego razu Michał Ogiński, rozzłoszczony szczególnie uszczypliwością zazdrosnej żony i jej awanturami, nie usiłował jej pochwycić i poleciała nasza Oleńka w dół na petersburski bruk. Specjalnego spustoszenia ten upadek w organizmie Oleńki nie dokonał, wszystkiego dwa połamane żebra i złamana ręka, lecz obraza wyryła głęboką szramę w jej duszy. Oleńka śmiertelnie obraziła się na męża. A w tym samym czasie, gdy ona, szokując petersburskich przechodniów, leciała w dół, w dalekim Słonimiu pękł drogocenny wazon Kleopatry. Tymczasem Ogiński dowiaduje się, że caryca już dokonała wyboru polskiego króla i nie Michał Ogiński nim się okazał. Jest nim ekskochanek Katarzyny Wielkiej, Stanisław Antoni Poniatowski. „Antoś” – jak familiarnie nazywał Ogiński swego kuzyna. Skąd się on wziął, ten Antoś, parobek z opowiadań klasyków? Stanisław Antoni Poniatowski urodził się 17 stycznia 1732 roku w Wołczynie, w rodzinie mazowieckiego wojewody Stanisława Poniatowskiego i jego żony Kon stancji z Czartoryskich. Był szóstym dzieckiem; miał jeszcze trzech braci i dwie siostry. Jego brat Kazimierz był starszy od Stanisława o całych jedenaście lat. W sumie było w tej rodzinie ośmioro dzieci; dwoje zmarło w wieku niemowlęcym. W 1732 roku zmarł polski król August II i tron polski objął jego syn August III, z dynastii saskiej. W 1748 roku szesnastoletni Stanisław Antoni wyjeżdża za granicę, hołdując szlacheckiej modzie pobierania tam edukacji i przyswajania ogłady. Piękny młodzieniec, wysoki, zgrabny i elegancki od razu został przyjęty na zagraniczne salony i zgodnie z dyktatem mody corocznie spędzał urlop „u wód”. Tam, w okolicach Berlina, zapoznał się z brytyjskim dyplomatą, Charlesem Williamsem, który miał czterdzieści dwa lata i uważał się za romantycznego. W Anglii w obiegu były jednak nie jego sentymentalne wiersze, lecz satyryczna poezja, pisana jadowitym piórem. Charles Hanbury Williams miał homoseksualne skłonności, więc poznawszy Poniatowskiego, zaprzyjaźnił się z nim i zaczął mu wszędzie towarzyszyć, i to nie jako platoniczny przyjaciel, ale jako zakochany wielbiciel o wyraźnych gejowskich inklinacjach. Młody Poniatowski, który nie odczuwał pociągu do mężczyzn, znalazł się w dwuznacznym położeniu: z jednej strony przyjaźń Williamsa była mu bardzo potrzebna, bo otwierała drzwi do najwytworniejszych arystokratycznych salonów i pomagała wejść do grona modnej złotej młodzieży, z drugiej strony coraz to trudniej było zachować w stosunkach z dyplomatą pozory przyjaźni. Williams bowiem pragnął uczynić Poniatowskiego swym kochankiem. W Paryżu Poniatowski stał się bywalcem salonów madame Geoffrin, która całe życie pozostawała z nim w przyjaznych stosunkach, i nawet kiedy Poniatowski został polskim królem, gościła w jego zamku królewskim w Warszawie. Był on też upragnionym gościem w salonie markizy Rambouillet, najbardziej znaczącym literackim salonie tych czasów, gdzie często przebywali Wolter i Rousseau. Pani Geoffrin, znawczyni sztuki, pomagała Stanisławowi w nabywaniu cennych obrazów na aukcjach i wielce go podkształciła w znajomości malarstwa. Sir Williams nie odstępuje jednak Poniatowskiego. W 1758 roku wspólnie spędzają lato w Wiedniu, ich stosunki stają się bardzo bliskie, a dyplomata, starszy od Poniatowskiego o dziewiętnaście lat, pozwala swemu protegowanemu Stasiowi zwracać się do siebie po imieniu. Dwór wiedeński oszołomił Poniatowskiego swym przepychem i sztywną etykietą, być może nawet przysłaniającą przepych i etykietę paryskiego Wersalu. Stanisław zaczyna szukać intymnych kontaktów z damami, czym wywołuje ogromne niezadowolenie sir Williamsa. Na tym tle zaczynają się między nimi kłótnie. Niejednokrotnie dyplomata płacze i cierpi z powodu niestałości uczuć swego pupilka, a może i z tego powodu, że w żadnym wypadku nie udaje mu się zachęcić Stasia do homoseksualnych praktyk. Poniatowski zaczyna grać w karty i zazwyczaj przegrywa.
A ponieważ płacić musi sir Williams, zależność Stasia od angielskiego dyplomaty wciąż wzrasta. Mimo wszystko udawało mu się spotykać z kobietami. W Wiedniu, po raz drugi, jeśli nie liczyć młodziutkiej dziewczyny, Elżbiety Grabowskiej, poważnie się zakochał. Wybranką była Austriaczka, Anela Kotulińska, którą Poniatowski poznał na dworze Wiktorii, córki angielskiej królowej. Prawdopodobnie zaimponowało Poniatowskiemu to, że Anela była ekskochanką austriackiego cesarza, Franciszka I. Sir Williams zrobił wszystko, żeby rozdzielić zakochanych. Nawet zwrócił się o pomoc do rodziców Poniatowskiego i dosłownie zaczął zasypywać ich listami, w których kreślił ponurą wizję przyszłości tego związku. „Wasz syn będzie skompromitowany i do końca życia nieszczęśliwy – pisał do rodziców Poniatowskiego – jeśli zwiąże się z taką rozwiązłą i o złej reputacji kobietą, jaką jest Kotulińska, która nie pod jednym chłopem już leżała”. Jak widzimy, nie troszczył się sir Williams o wykwintność leksyki, gdy w rachubę wchodziło dążenie do wyrwania Stasia z objęć kochanki. Rodzice, pochodzący z rozpustnej Litwy, gdzie swoboda obyczajów była jakby wpisana w status życia, poczynając od czasów Barbary Radziwiłłówny, być może nie zlękli się tego, że wybranka ich syna jest rozpustna, lecz ich nastraszyło to, że jest ona z biednego szlacheckiego rodu i nawet w żyłach jej babki czy prababki nie było ani kropli błękitnej krwi. A rodzice zamierzali ożenić swego ukochanego Stasia tylko z księżniczką, w najgorszym wypadku z hrabianką. I oto ojciec Stasia śle do Wialnia groźny list: „Nie godzi się tobie, świetnemu szlachcicowi, zadawać się z niewiastą biednego rodu i zjadać resztki z cudzego stołu” (tu papa aluzyjnie nawiązał do plotek, o których dowiedział się z listu sir Williamsa, że Kotulińska była kochanką austriackiego cesarza). Tatuś domagał się natychmiastowego powrotu marnotrawnego syna do Polski. Syn nie mógł nie usłuchać ojca, był zmuszony podporządkować się jego woli, więc ucałowawszy na pożegnanie ukochaną, Stanisław Anto ni Poniatowski w 1752 roku powraca do ojczyzny. Naturalnie, że z nim jest sir Williams, którego uczucia do Stasia wcale nie zmalały, lecz odwrotnie, wzrosły. Kariera Poniatowskiego, choć z trudem, choć żółwim tempem, lecz pnie się do góry. I oto on już jest litewskim stolnikiem i posłem na sejm. Stosunki z sir Williamsem są bardzo trudne i jeśli oceniać je według szkolnego systemu ocen w pięciostopniowej skali, to ocenić je trzeba na trzy z minusem. Panowie kłócą się i godzą, rozstają się i znowu są razem. Trzeba być nie lada psychologiem, żeby ocenić należycie i obiektywnie te wzloty i upadki w ich wzajemnych stosunkach. Szczególnie temperatura uczuć rośnie u sir Williamsa, gdy rozdzierają go sprzeczne emocje. Łzy, rozpacz, kłótnie, pogodzenia, melancholia, euforia, do diabla z tymi homoseksualnymi namiętnościami, bardziej nawet złożonymi niż w relacjach kobieta–mężczyzna. Obecnie, gdy homoseksualizm przestał być tematem tabu i już nie jest traktowany jako choroba psychiczna, w każdym razie tak było w dawnym ZSRR, gdy każdy homoseksualista niezmiennie lądował w szpitalu psychiatrycznym na równi z dysydentami-pisarzami. Zapewne doczekamy się godziwej monografii na ten temat, przeznaczonej nie tylko dla wąskiego grona specjalistów, lecz dla szerokiego odbiorcy, gdzie nam wyjaśnią wreszcie, co jest czarne, a co jest białe i co to za zjawisko, a także czy aby słusznie geje urządzający wiece równości obrzucani są zgniłymi jajami. Na chłopski rozum przecież żyć każdy chce i każdy chce się poczuć człowiekiem, jak w programie Kuby Wojewódzkiego, który z werwą i emfazą przekształcił hasło: „Człowiek, to brzmi dumnie” na: „Gej, to brzmi dumnie”. Bardzo bym chciała wiedzieć, Drogi Czytelniku, czy jest to dobrze czy źle, gdy mężczyznę trawią nieokiełznane uczucia do osób tej samej płci. Lecz stop! O królowej Krystynie, niepoprawnej lesbijce, i Jakubie I, zadeklarowanym homoseksualiście, poczytacie sobie w innych książkach. Sir Charles Williams wierzył w świetlaną przyszłość swego przyjaciela. Oto jego list doń
z 8 stycznia 1755 roku: „Chociaż jeszcze nie otrzymałem od Ciebie listu, nie mogę powstrzymać się od zapewnienia Ciebie o swej tkliwej i delikatnej, serdecznej przyjaźni. Zaufaj mi, Stasiu! Jestem pewien, że oddałbyś wszystkie swoje pieniądze, które masz w tym momencie, żeby spotkać się ze mną i pobyć chociaż ze dwie godziny sam na sam w moim pokoju. Wierz mi, że widzę w Tobie swego politycznego syna i zawsze będę wszystkiego Ciebie uczył. Już dziś Ci mówię, że zostaniesz bardzo sławną osobistością w swym kraju”. No, wydaje się, że stosunki Stasia z sir Williamsem weszły w fazę stabilizacji i spokoju. Ucichły histerie, sir Williams bardziej pobłażliwym okiem patrzy na stosunki Siusia z kobietami. Już demonstracyjnie nie trzaska drzwiami i nie ucieka w siną dal, jak to było w Londynie, gdy, rozgniewany, zostawił Stasia ze swoją małżonką i odjechał na kilka dni do swej wiejskiej posiadłości. Biedna żona nie wiedziała, jak odnieść się do Stanisława, czy uwodzić go, bo jest kobietą, czy głaskać go po główce, jako pocieszycielka, kochanka swego męża? Sir Charles Williams w miarę możliwości dość często przebywa w Polsce, obaj się spotykają, a jeśli sir Williams przebywa w Londynie, to tam przyjeżdża Poniatowski. W 1755 roku angielski król Jerzy II zrozumiał wreszcie, jaką miernotą jest Dickens (nie pisarz, Charles, lecz Melchior-Guy Dickens), jego ambasador w Petersburgu, i odwołał go, mianując na jego miejsce sir Williamsa. Staś również wyraził chęć wyjazdu do Petersburga. I oto już sir Williams, załatwiwszy mu posadę swego osobistego sekretarza, jedzie z nim do stolicy Rosji. Zaczyna się petersburski okres życia Stanisława Poniatowskiego. Jest to okres wyjątkowo barwny, z bajecznym finałem: Staś zostaje polskim królem, będąc uprzednio kochankiem wielkiej księżnej Katarzyny Aleksiejewnej, żony siostrzeńca carycy Elżbiety, Piotra III, wkrótce Katarzyny II Wielkiej. Dziwne są stosunki między młodymi małżonkami. Żona o dwie głowy przewyższała swego męża w intelekcie. O jakiej więc rodzinnej harmonii tu można mówić? Mąż po nocach przychodził do żony, pijany, szturchając ją w bok, opowiadając o swych kochankach, o czym Katarzyna pisze w swych wspomnieniach. Piotr III był infantylny, nawet po ślubie nie przestał bawić się ołowianymi żołnierzykami, a także wieszał myszy na własnoręcznie zbudowanych maleńkich szubienicach. A gdy jakaś myszka cudem wymigiwała się od egzekucji, uciekając do szczeliny w podłodze, Piotr kazał sługom ją łapać i złościł się, mówiąc: „Ja tu taką wspaniałą, elegancką szubieniczkę wystrugałem, a te niedorajdy głupiej myszki złapać nie mogą, i rządź tu takimi durniami w Rosji!”. No bo przecież cesarzowa Elżbieta jego właśnie uczyniła swym następcą tronu. Katarzyna Wielka, Niemka, rodowita szczecinianka, czuła się bardzo samotnie w Petersburgu. Mąż jej nie kochał, ona go również, mężowska ciotka Elżbieta Piotrowna jej nie dowierzała i ciągle wietrzyła podstęp, urządzane przez nią rozrywki, rubaszne i ordynarne, nie interesowały Katarzyny. Całymi dniami siedziała w swoim pokoju i oddawała się lekturze zachodnich i starożytnych myślicieli. Była niezwykle wykształcona, znała kilka języków, parała się literaturą i udowodniła później, że w tym zakresie posiada talent, napisała kilka sztuk teatralnych, bajek i libretto do opery. Naturalnie, że będąc osamotniona, zainteresowała się inteligentnym, pięknym, wykształconym polskim kawalerem, jakim wówczas był Stanisław Poniatowski, o nienagannych manierach, galant o nader sympatycznym podejściu do dam. Oboje zakochali się w sobie. Poniatowski zaczął potajemnie spotykać się z wielką księżną Katarzyna Aleksiejewną w jej pokojach. Na czatach na klatce schodowej stał zazwyczaj przyjaciel Stanisława, Franciszek Ksawery Branicki. Sam Poniatowski tak o tym pisze w swych wspomnieniach: „Przebrawszy się za muzyka czy fryzjera, ja co noc po kuchennych schodach skradałem się do apartamentów Katarzyny II. Pewnego razu, powracając nad ranem, byłem zatrzymany przez straż pałacową i mnie powiedli do Piotra III. «Cóżeś ty robił o tak wczesnej porze w sypialni mojej żony»” – srogo zapytał mnie
Piotr. Ja milczałem”. Z dalszego ciągu wnioskujemy, że jako prawdziwy dżentelmen Poniatowski nie mógł wydać swej kochanki, nawet gdyby go torturowali i powiedli na kaźń. Tak postępują prawdziwi rycerze. Historia zna wiele takich przykładów. Kochanek Małgorzaty Burgundzkiej zjadł swój język w obawie, że nie wytrzyma okrutnych tortur i wyjawi imię swej kochanki, bądź co bądź, żony francuskiego króla. Lecz stosowanie tak drastycznych środków wobec Poniatowskiego okazało się niepotrzebne. Katarzyna poszła do kochanki swego męża, Elżbiety Woroncowej, i poprosiła ją o pomoc. Nazywano ją „Karczmarką”, bowiem była to wulgarna, brzydka kobieta o niezwykle obfitych kształtach, której śmierdziało z ust, lecz Piotr ją uwielbiał, chyba w myśl przysłowia: „Miłość jest zła, pokochasz i kozła”. Woroncowa przekonała Piotra, że w ich interesie jest darować tę zdradę i wybaczyć Poniatowskiemu. Dzięki temu będą mogli spotykać się bez przeszkód. Istotnie, po tym fakcie Elżbieta Woroncowa zamieszkała w pokojach Piotra i stała się jego oficjalną metresą. Poniatowski kontynuuje swe opowiadanie: „«Szalony jesteś – powiedział do mnie Piotr – żeś od razu mi tego nie wyznał». I śmiejąc się, dodał, że ani myśli być zazdrosny. Potem poszedł do pokoju swej żony, wyciągnął ją z łóżka i nie dając jej czasu, żeby mogła odziać pończochy i buciki, pozwalając tylko narzucić szlafrok, w takim stanie przyprowadził ją do mnie i mówi: «No, chyba tym razem jesteś ze mnie zadowolona». I wszyscy we czworo usiedliśmy do kolacji” [może do śniadania? – E.W.]. Od tej pory Poniatowski mógł bez przeszkód odwiedzać po nocach Katarzynę i bardzo często kochankowie wspólnie z Piotrem i Woroncową we czworo jedli kolację, po czym Piotr mówił: „No, a teraz dziatki moje, ja nie jestem już wam potrzebny” – i każdy szedł do swego pokoju. Młode małżeństwo, Katarzyna i Piotr, mieszkali w twierdzy Oranienbaum, która znajdowała się w odległości kilku kilometrów od pałacu Elżbiety Piotrowny, i ona nie od razu dowiedziała się o tej sielankowej idylli. Wkrótce Katarzyna zaszła w ciążę z Poniatowskim i urodziła córkę Annę. Cesarzowa Elżbieta Piotrowna, nie wnikając w istotę ojcostwa swej wnuczki, posłała Katarzynie sześćdziesiąt tysięcy rubli nagrody (za syna Pawła zapłaciła sto tysięcy), lecz przestraszyła się skandalu. Poniatowskiemu w delikatnej formie zaproponowano oddalenie się z Petersburga i on, już zupełnie wolny od wpływu sir Williamisa i po uszy zakochany w Katarzynie, wyjeżdża do Iniski. Z Warszawy jeszcze kilka razy będzie pisał do ukochanej, natarczywie prosząc ją o zezwolenie na przyjazd do Petersburga, lecz za każdym razem Katarzyna będzie, wymigiwać się od konkretnej odpowiedzi, aż w ostatnim liście do Poniatowskiego napisze krótko i kategorycznie – nie! Ona ma już innych kochanków, urodziła syna Pawła (którego ojcem był prawdopodobnie Sałtykow). Dowie się także Poniatowski, że jego córka Anna zmarła w tajemniczych okolicznościach, a raczej wiadomo, w jakich – bastardy carów zawsze w porę umierały. Tak w Rosji było od wieków. Lecz Katarzyna nie zapomniała o swym kochanku l gdy stała się rosyjską carycą, zabiwszy przy pomocy Grigorija i Aleksieja Orłowów swego męża Piotra III, po śmierci Augusta III uczyniła Poniatowskiego polskim królem. Koronacja Poniatowskiego odbyła się 25 listopada 1764 roku w kolegiacie pw. Świętego Jana Chrzciciela w Warszawie przy udziale rosyjskiego wojska. O tym wszystkim Michał Ogiński dowiedział się, będąc w Petersburgu. Cóż ma więc robić w rosyjskiej stolicy? Korona polskiego króla umknęła Ogińskiemu sprzed nosa. Odtąd stanie się opozycjonistą w stosunku do Katarzyny II. Zacznie walczyć przeciwko niej w Konfederacji Barskiej, pobity przez wojska rosyjskie pod wodzą Aleksandra Suworowa w bitwie pod Stołowiczem, ucieknie za granicę. Na pożegnanie Ogińscy nieco uszczypnęli ze swego kuzyna, Antoniego, który w mig przeobraził się w bardziej nobliwego Augusta. Posłali mu do Warszawy gra tulacyjną depeszę, adresowaną na imię ANTONIEGO Poniatowskiego, polskiego króla. Możliwe, że Poniatowski
zrozumiał, że do grona jego wrogów dołączy również Michał Kazimierz Ogiński. * * * Katarzyna Wielka nie była zadowolona ze swego posła w Warszawie, Hermana Karla von Keyserlinga sześćdziesięcioletniego suchego staruszka, o zacięciu raczej uczonego niż dyplomaty. Ten cherlawy hrabia z Kurlandii był dyrektorem Petersburskiej Akademii Sztuk i Nauk, zanim w 1733 roku został mianowany przez cesarzową Elżbietę rosyjskim ambasadorem w Polsce. Bardzo dobrze znał króla Stanisława Augusta Poniatowskiego bowiem gdy tamten miał siedemnaście lat, uczył go filozofii. Następnie od 1746 Keyserling był posłem w Berlinie, a w 1749 roku znowu został ambasadorem w Warszawie. Po raz trzeci wysłała go Katarzyna II jako ambasadora do Warszawy, był nim do 1752 roku, nie będąc pewna, czy dobrze wykona swoje zadanie po ujarzmieniu niepokornych magnatów, Keyserling bowiem zbytnio „skumał się” z Polakami i przyjmował ogromne łapówki od familii Czartoryskich. Mimo iż sama Katarzyna Wielka wręczyła mu na łapówki ogromną kwotę miliona rubli w złocie, nie była pewna jego całkowitej lojalności wobec siebie. Keyserling łapówki wręczał niezgrabnie, nie tym osobom, którym należało, a i przywłaszczył sobie owych rubli niemało. Katarzyna II postanowiła odwołać posła, lecz działała bardzo mądrze i ostrożnie, Posłała mu rzekomo do pomocy ambasadora Mikołaja Repnina, człowieka zdecydowanego i ordynarnego Ten z Polakami się nie patyczkował, wszystko wziął w swoje ręce i działał według wskazówek carycy. Nie sposób było go przekupić. Czartoryscy, mający ogromne względy u rosyjskiego posła, bardzo się tym zaniepokoili A Repnin tylko czekał na sprzyjającą okoliczność, kiedy wreszcie ostatecznie wykurzy Keyserlinga. Lecz żadne intrygi na nic się zdały. Keyserling dwa dni po koronacji Stanisława Poniatowskiego zmarł. Gospodarzem Warszawy i całej Polski staje się Mikołaj Wasiljewicz Repnin, rosyjski niedźwiedź, jak go nazywano nie tylko ze względu na jego ogromną siłę fizyczną, lecz także ze względu na rubaszność, ordynarność manier i niepatyczkowanie się z Polakami. W sejmie krzyczał na posłów jak na swoich chłopów pańszczyźnianych. Potrafił na sędziwego senatora wrzasnąć: „Siadaj pan, bo niczego nie rozumiesz”. Od początku przyjął pozę udzielnego władcy samodzielnego księstwa. Wtedy dopiero Polacy pożałowali cichego i grzecznego Keyserlinga, chętnie biorącego łapówki i postępującego według zasady: „Sam żyj i innym żyć daj”. Repnin nikomu spokojnie żyć nie dawał, ani królowi, ani magnatom, skrzętnie i z gorliwością pokornego i wiernego sługi wykonując wszystkie zalecenia Katarzyny Wielkiej. Gdy przyjechał do Polski, miał dwadzieścia dziewięć lat. Chlubił się swym rodowodem. Wywodził się bowiem z książąt czernichowskich. Był żonaty z Natalią Kurakiną, córką Aleksandra Kurakina i Katarzyny Paniny. Natalia była dumna, że jest siostrzenicą Nikity Panina – pierwszego ministra Katarzyny II i wychowawcy jej syna, Pawła. Do Warszawy Repnin swej żony nie wziął, pozostawił ją wraz z dziećmi w Petersburgu. Rubaszny i ordynarny, z kałmuckimi wystającymi kośćmi policzkowymi i wąskimi tatarskimi oczami, o śniadej cerze, przypominał zdrowego chłopa rosyjskiego o ogromnej sile fizycznej. Miał swoistą, egzotyczną osobowość i nie sposób było nie zauważać jego „rosyjskości” mimo jego wykształcenia i nienagannej francuszczyzny. Działał energicznie, stanowczo i nie przebierając w środkach – szantażem, przekupstwem, groźbą, tylko nie pochlebstwem. Był prostolinijny i po swojemu uczciwy. Trzeźwo oceniał sytuację, posiadał błyskotliwy umysł i wydaje się, że nic nie było dla niego niemożliwe. Zorganizował w Warszawie rozległą siatkę szpiegowską. Cały pałac królewski był pod jego kontrolą. Nawet jeden z sekretarzy Stanisława Augusta Poniatowskiego, Christian Friese, był na usługach Repnina, codziennie donosząc o wszystkim, co dzieje się w pałacu królewskim. Choć król wiedział o tym, jednak nie reagował na to bezczelne, otwarte szpiegostwo. Wobec króla Repnin
był bezceremonialny do takiego stopnia, że gdy spóźniał się na operę i przychodził na koniec pierwszego aktu, nie bacząc, iż w loży znajduje się król, dawał znak ręką i orkiestra musiała powtarzać wszystko od początku, poczynając od uwertury. To Repnin decydował, o której godzinie i w jakiej sali królewskiej mają rozpocząć się tańce, król nie miał nic do gadania. Pewnego razu przy karcianym stole toczyła się rozmowa o tym, kto kim by został, jeśliby nie byłby tym, kim jest. Król ze smutkiem powiedział: „Nie wiem, przecież niczego nie umiem”. – „Umiesz, Wasza Królewska mość – zaprzeczył Repnin – pięknie tańczyć, mógłbyś być tancmistrzem”. Poseł angielski, James Harris, zapisał w swym pamiętniku: „Ambasador Rosji Repnin wydaje rozkazy z wyniosłością, wypełniane są one z pokorą. Otóż jak nisko upadły swobody tej sławnej Rzeczypospolitej Polskiej, skoro książę Repnin większą rolę odgrywa w Warszawie niż król”. Repin w swych cotygodniowych raportach szczegółowo donosił Katarzynie II o polskich sprawach. To właśnie od niego caryca dowiedziała się o knowaniach Czartoryskich, wrogów króla, z przebywającym w Warszawie Kasprem von Saldernem (późniejszym posłom rosyjskim w Warszawie), który był przy ręku Nikity Panina. To właśnie za jego pośrednictwem, za plecami Repina, próbowali nawiązać kontakt z petersburskim dworem. Skończyło się na tym, że Panin i Czartoryscy doznali niełaski ze strony carycy. Od razu po swym przybyciu z Petersburga Repnin przybrał wobec króla ton ostry i bezwzględny, szantażując Poniatowskiego, iż jeśli nie będzie powolny rozkazom u matuszki carycy, to ona, posadziwszy go na tron siłą Misyjskiego oręża, tak samo łatwo może go z tego tronu przegnać. W ciągłym lęku i niepewności żył polski król, nie mając żadnej samodzielności, nawet w drobnych poczynaniach. Rozpoczętych na początku panowania reform musiał zaniechać i wykonywać tylko to, czego od niego żądała caryca. Czego chciała Katarzyna II? Po pierwsze, chciała, żeby Polacy byli posłusznymi jej woli obywatelami, po drugie, żeby w sejmie było zachowane liberum veto, dziwaczna zasada ustrojowa, w mysi której nawet jeden poseł mógł zniweczyć każdą decyzję sejmu, bo wystarczyło tylko przecież wstać i powiedzieć: „nie zgadzam się”, po trzecie, chciała równouprawnienia dysydentów, to znaczy zrównania w prawach z katolikami obywateli innych wyznań, głównie prawosławnych i protestantów. Repnin, mając dobre rozeznanie w polskiej polityce i nastrojach społecznych, przekonywał Katarzynę Wielką, że to na razie nie przejdzie, że z tego powodu mogą powstać w Rzeczypospolitej krwawe zamieszki, że jeszcze za wcześnie na taki krok. Katarzyna z bólem serca musiała ustąpić i przyznać rację swemu posłowi, lecz nigdy tego zamiaru nie zaniechała i trzymała go w zanadrzu. I oto w 1767 roku rozpoczął się sejm, który wszedł do historii jako sejm „repninowski”. Cztery karety, zaprzężone w sześć koni z ozdobnymi strusimi piórami na grzbietach, wjechały przed gmach sejmowych obrad. To przyjechał Mikołaj Wasiljewicz Repnin. Sala była pełna przybyłych z całego kraju posłów. Każdy odświętnie ubrany w kaftan suto zdobiony drogocennymi kamieniami. Repnin, na nikogo nie zwracając uwagi, ledwie kłaniając się magnatom, szybko przeszedł przez salę i usiadł, ku zdziwieniu wszystkich posłów, obok królewskiego tronu, na miejscu, które nie było przeznaczone dla obcokrajowców. Zaczął przemawiać, nawet nie zdjąwszy kapelusza. Lekko go tylko uniósł, gdy wymawiał imię Katarzyny II. Kategorycznym tonem rozkazał posłom głosować za zachowaniem liberum veto. Niektórzy z nich się wahali, inni stawiali warunek: detronizację Stanisława Augusta Poniatowskiego. „Nie może nami rządzić słabe cielę!” – krzyczano, nawiązując do herbu rodziny Poniatowskich – Ciołek. Repnin zachowywał się ordynarnie i tak, jakby to on był marszałkiem sejmu. Mimo iż uchwały o równouprawnieniu dysydentów nie udało się przeprowadzić, Repnin dał odczuć
wszystkim posłom, że to on jest wszechmocnym gospodarzem, a wobec tych, którzy mu się nie podporządkowują, zastosuje represje. Jak obiecał, tak wkrótce uczynił, dopuściwszy się bezprecedensowego bezprawia aresztując czterech senatorów: biskupa krakowskiego Kajetana Sołtyka, biskupa kijowskiego Józefa Andrzeja Załuskiego, hetmana polnego koronnego Wacława Rzewuskiego i jego syna Seweryna. Biskup Sołtyk, liczący wówczas pięćdziesiąt dwa lata, był zwolennikiem saskiej dynastii, występował zarówno przeciwko Czartoryskim, jak i przeciwko królowi. Bronił polskiej niezależności, występując w sejmie z ostrymi mowami, a ponieważ posiadał talent oratorski, miał wielu zwolenników. Wkrótce stanął na czele otwartej opozycji wobec Katarzyny II i króla. Wokół niego zaczęły gromadzić się antyrosyjskie siły, popularność biskupa rosła z każdym dniem. Naturalnie, to nie mogło się podobać Repninowi. W obawie, iż Sołtyk może zniweczyć wszystko, co dotychczas udało się Repninowi przeprowadzić w sejmie, zdecydował się na ostateczny krok – aresztowanie. Wprawdzie najpierw usiłował dojść z nim do porozumienia, oświadczając Sołtykowi o wdzięczności carycy, również w wymiarze materialnym, jeśli nie będzie przeszkadzał w jej poczynaniach. Sołtyk na żadne układy nie poszedł, pogardliwie wzruszył ramionami z. jeszcze większą zawziętością kontynuował swoje dzieło, a jego mowy w sejmie stawały się coraz to jadowitsze. Zrozumiawszy, że nie da się dogadać z Sołtykiem, Repnin 13 października 1767 roku postanowił go aresztować. Kiedy późnym wieczorem biskup powracał do domu, zobaczył u swych wejściowych drzwi generała Igelströma, który wówczas był na służbie u Repnina, i kilku rosyjskich żołnierzy. Zrozumiawszy w czym rzecz, biskup nie wszedł do swojej rezydencji, lecz szybko się wycofał do domu swego przyjaciela Mniszcha. Jednak o północy rosyjscy żołnierze z Igelströmem na czele wdarli się do domu Mniszcha i aresztowali biskupa. Wsadzono go do karety, zamknięto jej drzwi i odjechano. Józef Pułaski, starosta warecki, oburzony porwaniem i uprowadzeniem do Rosji czterech senatorów, poszedł do Repnina i zaczął w ostrym tonie wyrażać swój protest. Chamski Repnin chwycił Pułaskiego za kark, odwrócił, kopiąc w tyłek, wypchnął go z pokoju, i zrzucił ze schodów swego pałacu. Pułaski tak znienawidził Repnina, że włączył się bez wahania w szeregi konfederatów barskich, aby z bronią w ręku walczyć przeciwko Rosjanom, zmazując doznaną hańbę. Najpierw aresztowanych senatorów trzymano w Wilnie, potem przetransportowano ich do Smoleńska, aż wreszcie wylądowali w Kałudze. Stąd wyjdą na wolność dopiero po pięciu latach. W Warszawie będzie już wtedy nowy ambasador, który będzie kontynuował politykę Repnina – kija i marchewki. Marchewki trochę, kija więcej. W 1773 roku biskup Sołtyk wraca do kraju witany jako bohater narodowy. Panie obsypywały go kwiatami, całowały jego ręce. Lecz Sołtyk na zesłaniu jakby trochę zwariował, bo dziwne zaczęły być jego postępki. Woził po Warszawie w karocy swoją gołą kochankę i demonstracyjnie grzał swe ręce na jej piersiach. Z biegiem czasu zupełnie postradał zmysły. Zmarł w 1788 roku. Wacław Rzewuski i jego syn Seweryn także ulegli metamorfozie. Po powrocie z Kaługi obaj rychło zmienili swą orientację polityczną. Stali się lojalni w stosunku do Katarzyny Wielkiej, a Seweryn Rzewuski będzie nawet niebawem jednym z przywódców targowiczan. Katarzyna pochwaliła Repnina za działalność w sejmie, zwłaszcza za liberum veto, które zostało zachowane. Kraj znalazł się pod okupacją wojsk rosyjskich. Repnin energicznie działa. Gromadzi swych zwolenników. W jego imieniu Hawryła Podolski jeździł do magnackich rezydencji i namawiał do popierania Repnina. Regularnie, dwa razy w tygodniu, Repnin donosił Katarzynie II o wszystkim, co się działo w Polsce, szczególnie koncentrując się na nazwiskach opozycjonistów, Zawiadomił Katarzynę II, że Stanisław Lubomirski, marszałek sejmu, nosi się z zamiarem detronizacji króla i zajęcia jego miejsca. Katarzyna odpowiedziała skrajnie jadowitą depeszą: „Siodło nie utrzyma
się na krowie”. Nie wiadomo, w jakim momencie u Katarzyny Wielkiej dojrzała myśl, aby dokonać pierwszego rozbioru Polski, wykorzystując niezgodę polskich magnatów. Ambasador polski w Petersburgu, Augustyn Deboli, przez kilka tygodni informował Poniatowskiego o zamiarach rosyjskiej carycy dotyczących rozbioru Polski. Król tę informację potraktował nader lekkomyślnie, nie wierząc ambasadorowi i uważając jego raport za spekulację polityczną. Stosunki z rosyjskim ambasadorem Repninem stawały się coraz to poprawniejsze od tego czasu, gdy król wyraził cichą zgodę na uwięzienie niewygodnych senatorów. Ten wstydliwy fakt ze swej biografii Poniatowski całkowicie pominie w swych obszernych pamiętnikach, niemniej jednak świadectwa naocznych świadków mówią, że ów barbarzyński akt uwięzienia polskich senatorów odbył się za zgodą króla. Komarzewski, kamerdyner króla, wyznał: „Gdy posłów aresztowano, Repnin wysłał do Poniatowskiego swego oficera, Lizena. Ich rozmowa była krótka: «Wzięci?» – spytał król. – «Tak, Wasza Wysokość, są aresztowani – odpowiedział oficer»”. Niezbyt podoba się Repninowi dwór króla Stasia. Uważa, iż król otoczył się nieodpowiednimi ludźmi, różnymi szarlatanami i aferzystami. W jakimś stopniu, jak dowiemy się z dalszej naszej narracji, Repnin miał rację. Katarzynie Wielkiej donosi: „Dwór króla składa się z ludzi nie najlepiej wybranych, jakimi na nieszczęście król lubi się otaczać”. A któż to taki? Dwór królewski, to, co prawda, nie Wersal, lecz jest dość liczny – trzysta osób na codziennej służbie przy majestacie, dwudziestu czterech paziów (w Wersalu stu pięćdziesięciu), osiemnastu szambelanów, pięciu kamerjunkrów, dwunastu dworaków, marszałek dworu (niezmienny Kicki, żonaty z siostrą metresy króla, Grabowskiej), kamerdyner – Ryx, kucharz – Tremo. Ryx jest kimś w rodzaju Constanta Napoleona. To człowiek posiadający niezwykły spryt i znajomość psychiki ludzkiej. No i wreszcie dochodzimy do tych szarlatanów, którzy tak denerwowali Repnina – do Corticellego i Manuzziego, ciekawe typy dla psychologa, analizującego cynizm ludzkiej duszy, połączony z serwilizmem na wysoką skalę. Lebel był kuplerem Ludwika XV, Corticelli – kuplerem Stanisława Augusta Poniatowskiego. Jeździł do Wiednia specjalnie, żeby przywozić stamtąd ładne dzieweczki do królewskiego łoża. Józef II, cesarz austriacki, któremu Corticelli przywiózł w imieniu Stanisława Augusta Poniatowskiego jakąś informację, skwitował jego przyjazd takimi oto słowy: „Czy król polski nie mógł nikogo innego do mnie przysłać, jak tylko swego kuplera?”. Garbaty i zniekształcony chorobą weneryczną Corticelli był szczególnie odrażający dla Repnina, lecz nie po — trafił wpłynąć na króla, żeby pozbył się tej kreatury, dumnie siebie nazywającej „przyjacielem monarchy”. Stanisław August bardzo był przywiązany do swego rajfura. Manuzzi, włóczęga i oszust, nazywający siebie, nie wiadomo z jakich powodów i całkowicie bezprawnie, „hrabią”, wyręczał króla w ciężkich chwilach, na przykład wtedy, kiedy trzeba było spiesznie wydać za mąż kolejną kochankę Stanisława Augusta, która zaszła z nim w ciążę. Taką właśnie ofiarą była Jadwiga, starościna opeska. Był jeszcze szuler, gracz fałszywy, „Pomidorek”, czyli Włoch Tomatis, kupczący wdziękami swej małżonki i ochoczo dzielący się nimi z królem, czerpiąc z tego dla siebie niemałe profity. Był przedsiębiorcą teatralnym, który nieźle zadomowił się w Warszawie, kupując Królikarnię i urządzając tam pałac z oranżerią i mnóstwem tajemniczych altanek służących do uprawiania rozpusty. Za szulerstwo polscy szlachcice chcieli go nawet powiesić, lecz uratowały go wdzięki żony, wobec której król był nieobojętny. Takie oto rzeczy działy się w Warszawie, kiedy w Siedlcach Oleńka Ogińska poczęła