Nie znoszę lunaparków. Od jazdy na karuzeli dostaję zawrotów
głowy, na sam widok kolejki górskiej przypomina mi się pewien film
sensacyjny, w którym szaleniec z upodobaniem podkładał ładunki
wybuchowe w amerykańskich wesołych miasteczkach. Wszelkie zamki
strachu nie robią na mnie żadnego wrażenia -za dużo czasu spędziłam w
prawdziwych ossariach i prosektoriach, żeby teraz bać się namalowanego
szkieletu. Nawet jeśli pojawia się niespodziewanie tuż przede mną.
Beczki śmiechu, gabinety luster... Nie potrzebuję takich przyrządów, aby
śmiać się z samej siebie. Strzelnica? No cóż... Chętnie bym sobie
postrzelała. Jest parę osób, których twarze wyobraziłabym sobie, celując
do tarczy. Tylka że - po pierwsze - to żadna frajda naciskać spust broni ze
skrzywioną lufą, a po drugie - przed strzelnicą zawsze kłębi się dziki
tłum. I to mnie natychmiast zniechęca. Wręcz odrzuca. Tak więc, kiedy
moje koleżanki rozpierzchły się po całym terenie, ja, niczym stateczna
matrona, usiadłam na ławce w samym centrum tego pandemonium.
Co im odbiło? Sesja egzaminacyjna w toku, setki rzeczy do
powtórzenia, a one do lunaparku! Rozumiałabym kino, teatr, imprezę, czy
wspólny piknik za miastem... Ale wesołe miasteczko? Stare gropy i
zachciewa im się karuzeli! I ja się na to dałam namówić! Po jaką cholerę
tu przylazłam? Kiedyś weszła między wrony, musisz krakać tak jak one...
Przez pięć lat trzymamy się razem to i teraz. Grupa X w komplecie.
Nawet w lunaparku..., myślałam, wystawiając twarz do słońca. I w
pewnej chwili, pomimo zamkniętych oczu, całym ciałem poczułam, że
ktoś mi się przygląda. Że zbliża się, siada tuż obok... Znajomy,
ukochany zapach wody po goleniu... I ten głos zbyt długo niesłyszany...
- Dzień dobry, Aniu...
Otworzyłam oczy. Obok mnie siedział Jacek.
- Dzień dobry... - udało mi się wykrztusić z olbrzymim trudem. - Co ty
tutaj robisz?
- Szukałem cię. Musimy przecież porozmawiać. Wiedziałem, że tu
będziesz.
- Wiedziałeś? To ostatnie miejsce, gdzie można mnie szukać. Sama się
zastanawiam, po co tutaj przyszłam? - Czyżby dziewczyny to wszystko
ukartowały? Wspaniałe wariatki!
- No cóż... Po prostu czułem, że tutaj będziesz... Chodź!
- Dokąd? - spytałam zupełnie niepotrzebnie, bo patrząc na niego,
stojącego przede mną, wiedziałam, że pójdę z nim wszędzie. I było to
takie dziwne wrażenie - jednocześnie wspaniałe i przerażające.
Odzyskałam go, powrócił do mnie. I nic innego się nie liczyło.
- Lwiątko, ty drżysz... - zauważył zdumiony, biorąc mnie za rękę. - O
co chodzi? Boisz się?
O tak! Boję się. Boję się ciebie, bo tak naprawdę cię nie znam. Boję się
siebie, bo zawładnąłeś mną całkowicie. Boję się tego, co było, tego, co
jest. Boję się tego, co nastąpi. Boję się, ponieważ odmieniłeś moje życie.
Bo sama już nie wiem, jaka jestem. Czego mogę się spodziewać po tobie,
po sobie. Boję się, bo nie wiem, czy znów nie prowadzisz ze mną jakiejś
gry. Nie wiem, czego ode mnie chcesz. Nie wiem, co o mnie myślisz. Nie
wiem, dlaczego wróciłeś. Na jak długo. Boję się, ale nawet za cenę tego
strachu nie potrafię się ciebie wyrzec. Żadnej chwili z tobą. Nawet tej
ostatniej. A przecież wiem, że mnie skrzywdzisz...
- Nie. To nic - powiedziałam, wstając z ławki. Jeździliśmy na
„Parasolach", „Łańcuchach", „Diabelskim
Młynie". Nie czułam zawrotów głowy, nawet nie docierało do
mnie, że jesteśmy na karuzeli. Jacek wciąż trzymał mnie za rękę.
Milczał. Ja także. I oboje byliśmy jacyś smutni.
Skąd w nas ten smutek?, myślałam w wagoniku kolejki górskiej, z
obojętnością znosząc zarówno zawrotną prędkość, jak i wrzaski innych
pasażerów. Przecież znów jesteśmy razem. Blisko siebie. Milczymy. Nie
musimy nic sobie wyjaśniać. Wiemy, że tamto nie miało znaczenia. Ani
ta druga Anka, ani Dominika. Jest tak, jakby nie było żadnego rozstania,
żadnej rozmowy w ogrodzie botanicznym. Pożegnalnego pocałunku
przed twoim blokiem. Jeśli tylko chcesz, zapomnę. Dla ciebie potrafię
nawet to! Nie będę... Już nie pamiętam! Byliśmy i jesteśmy we dwoje.
Tylko my. Razem. Czyż to nie jest cudowne? I tylko, proszę, daj mi znak,
że to rozumiesz... Spójrz na mnie tymi szarymi, zimnymi oczyma...
Proszę...
Przed wejściem na tor przeszkód wpadliśmy na Tośkę z jakimś
facetem.
- Żaba! Wróciliście do siebie? Tak się cieszę! Pozwól, że ci
przedstawię...
Nie dosłyszałam imienia, nawet nie spojrzałam na twarz jej
towarzysza. Poczułam tylko, że dłoń Jacka wysuwa się z mojej,
zobaczyłam, że on oddala się ode mnie tym swoim charakterystycznym
krokiem, wchodzi na pierwszą przeszkodę i wiedziałam, że lada moment
zniknie mi z oczu.
- Nie teraz Tośka! Nie mogę... Nie teraz! - Porzuciłam ją zdumioną na
środku alejki i pobiegłam za Jackiem. Po chwili stałam przed przeszkodą,
którą on już pokonał. Była to belka o szerokości około pięciu
centymetrów, długości blisko dziesięciu metrów, gęsto podparta czymś w
rodzaju wsporników. Pod nią bajorko.
- Jacek! - krzyknęłam rozpaczliwie. Stanął. Odwrócił się. - Dlaczego
mi to robisz? Dlaczego znów odchodzisz? Przed czym uciekasz? Czemu,
do cholery, nie chcesz być ze mną?
Popatrzył na mnie. Nawet z tej odległości wyraźnie widziałam, że jego
stalowoszare oczy nie zmieniły wyrazu. Jak za-
wsze były chłodne. Rozciągnął usta w dziwnym uśmiechu, wyciągnął
w moim kierunku obie ręce i zupełnie bez emocji powiedział jedno,
jedyne słowo
- Chodź.
Spojrzałam na niego, potem na tę przeklętą dechę, wreszcie na swoje
buty na wysokim obcasie. To zupełne szaleństwo!, pomyślałam i z
determinacją krok po kroku zaczęłam iść po belce. Do niego. Dla niego.
Wbrew sobie. Na przekór wszystkiemu.
-Jacku! Spójrz! Idę do ciebie! Znów się śmieję, pięknieję dla ciebie,
przy tobie. Mogę wszystko! Nawet utlenić się na blond! Jeśli tego chcesz.
Będę twoją blondynką tak, jak jestem twoją kobietą. Tak, jak ty jesteś
moją miłością. Kocham cię. Pragnę. I już niczego nie wstydzę się
powiedzieć! Słyszysz? -krzyczałam, śmiałam się, płakałam. A on wciąż
stał bez ruchu. Nie drgnął nawet, kiedy rozległ się ten dziwny dzwonek, a
moje obcasy zsunęły się z deski. Straciłam równowagę, poczułam, że
spadam...
Jezu Chryste! Cóż za straszliwie męczący sen - powiedziałam na głos,
wyciszając szalejący budzik. A potem w łazience ze zdumieniem
stwierdziłam, że mam zupełnie świeże ślady łez na policzkach.
- Gorzej by było, jakbym śniła, że jestem w toalecie... -mruknęłam
niezadowolona i wlazłam pod prysznic. Zupełnie rozbudzona wypiłam
kawę, zjadłam śniadanie, wyprasowałam bawełnianą koszulkę, zrobiłam
sobie delikatny makijaż, wbiłam się w ukochane szorty, z westchnieniem
zebrałam skrypty do wielkiej torby... jednym słowem - zaczęłam kolejny
dzień ostatniej, dyplomowej sesji na Akademii Medycznej.
Prowadziłam spokojnie, nie przekraczając przepisowej
sześćdziesiątki. Nie musiałam się spieszyć. Z Justyną umówiłam się na
dziesiątą. Miałam duży zapas czasu, a patrzenie na
obcych ludzi, którzy, prawdopodobnie, nie mieli na głowach żadnych
egzaminów, sprawiało mi jakąś masochistyczną przyjemność.
Jeszcze tylko te dwa. Ortodoncja i protetyka. Później słodkie
nieróbstwo i Mazury z Tośką. Będziemy pływać na kajakach, brzechtać
się w Śniardwach, opalać na tym rozkosznie przygrzewającym słoneczku.
Oj, dziś też będzie niezła patelnia... Jezu! Żelazko! Czy ja wyłączyłam
żelazko? Chyba tak. A jeśli nie? Nie należy kończyć studenckiego życia
bez dachu nad głową.
Prawdę mówiąc, podobne wątpliwości zdarzały mi się nagminnie.
Pewne czynności powtarzane po wielokroć stają się do tego stopnia
mechaniczne, że mózg ich nie rejestruje. Zwykle bagatelizowałam
niepokoje tego rodzaju i nie wracałam w panice do domu, aby sprawdzać,
czy wyłączyłam gaz, zakręciłam wodę, względnie zamknęłam
mieszkanie na klucz. Wierzyłam w magię nawyków. Tym razem jednak
zawróciłam i znacznie szybciej pojechałam do domu. Nie czekałam na
windę, tylko biegnąc po schodach, pokonałam trzy kondygnacje.
- Robi się ze mnie przewrażliwiona paranoiczka! - uznałam na widok
wyłączonego z gniazdka żelazka, stygnącego na parapecie w kuchni. I
wtedy zadzwonił telefon. Spojrzałam na zegarek - prawie kwadrans po
dziesiątej. Pewnie Justyna. Dziwi się, czemu się spóźniam...
- Słucham?
- Dzień dobry. Mówi Mateusz. Czy mogę rozmawiać z Anią? -
Usłyszałam zupełnie obcy męski głos.
- Przy telefonie...
- Miło mi... Chciałaś, żebym zatelefonował, więc dzwonię...
- Przepraszam, ale to chyba jakaś pomyłka...
- Ania?
- Owszem, ale to raczej przypadkowa zbieżność imion. -Kończ
gościu, bo się spieszę! Justyna już sobie pewnie wymyśliła jakąś
katastrofę z moim udziałem...
- Nie sądzę... Czy to numer... - po czym wyrecytował mój numer
telefonu stacjonarnego. Zastrzeżony, dodam.
- Numer się zgadza, ale...
- Aniu, nie wygłupiaj się! Znalazłem twoją kartkę. Mam ją tutaj przed
sobą. Pomyłka jest wykluczona.
- Jaką kartkę? - spytałam nieco ostrzej, bo zaczęła mnie już złościć ta
rozmowa.
- Kartkę od ciebie. „Zadzwoń do mnie. Ania. Mój telefon..." Kartka
jest nawet efektowna... Jeśli to ma pomóc... Jest z kremowego,
kredowego papieru, a w górnym lewym rogu ma taki mały kwiatek. Nie
pamiętam, jak się nazywa...
- Szarotka... - wyrwało mi się bezwiednie. Facet opisywał z detalami
kartkę z mojego notesu!
Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że notes został
wydrukowany w warszawskiej firmie poligraficznej należącej do mojego
ojca. Stanowił prototyp reklamówki jakiejś wytwórni kosmetyków z
Holandii. Inwestorzy początkowo chcieli czegoś oryginalnego, innego,
dlatego zwrócili się do polskiej firmy. Przy realizacji jednak stanowczo
zażądali zmiany szarotki na tulipan i w rezultacie powstała cała seria
papierowych gadżetów z czarnym tulipanem. Notes z szarotką dostałam
od ojca. Świadomość, że istnieje tylko jeden taki egzemplarz, sprawiała
mi dziką satysfakcję. Zresztą był naprawdę ładny. Jego kartek używałam
raczej jako wizytówek, nie marnowałam na zwykłe zapiski. I nagle obcy
facet ma moją „Szarotkę", w dodatku z moim numerem telefonu!
- Cieszę się, że prezentację mamy za sobą! - podsumował z wyraźną
ulgą. - Możemy wreszcie porozmawiać normalnie.
- Chwileczkę... - Ktoś tu się bawi moim kosztem. Niech no ja dorwę
tego ktosia. - Od kogo dostałeś tę kartkę?
- Od ciebie. Niestety nie bezpośrednio z twoich rąk...
- A z czyich? - wpadłam mu natychmiast w słowo.
- Z niczyich! Znalazłem ją za wycieraczką na przedniej szybie mojego
samochodu. Tam, gdzie ją włożyłaś - powiedział i wydawało mi się, że
wyczuwam pewną irytację w jego głosie.
Coś mi tu nie gra. To znaczy wszystko mi tutaj nie gra, ale skąd mam
to absurdalne wrażenie, że jemu też ktoś zrobił idiotyczny dowcip?
- Słuchaj Aniu - zaczął po chwili - nie wiem, o co ci chodzi. Może
zmieniłaś nagle zdanie, chciałaś mnie poznać, a teraz już nie chcesz, ale
taka rozmowa nie ma sensu i nie jest miła. Ani dla mnie, ani chyba dla
ciebie. Lepiej będzie, jak ją skończymy...
- Zaczekaj! - krzyknęłam prawie, bo musiałam rozwikłać tę tajemnicę.
-Tak?
- Rozmowa na zasadzie odbijania piłeczki pingpongowej rzeczywiście
nie ma sensu. Natomiast nie lubię, kiedy ktoś dostarcza nieznanym mi
osobom mój numer telefonu. Nie mam pojęcia, kim jesteś. Na oczy nie
widziałam twojego samochodu. Nie mówiąc już o wkładaniu
czegokolwiek za wycieraczkę. Nie zawieram znajomości w taki sposób. I
gdyby nie pewien drobiazg, sama odłożyłabym słuchawkę, bo nie mam
czasu ani ochoty na żarty tego rodzaju. Jednak ze względu na ten
szczególik zamierzam sprawę wyjaśnić. Są dwie możliwości - jedna, że
ktoś z moich byłych znajomych podpuścił cię do tych wygłupów i macie
dziką radochę. Jeśli tak, bądź łaskaw się rozłączyć. I druga - że ktoś z
moich byłych znajomych włożył kartkę za twoją wycieraczkę, kpiąc
sobie w ten sposób zarówno ze mnie, jak i z ciebie. W takiej sytuacji liczę,
że sam będziesz chciał się dowiedzieć, kto jest tym dowcipnisiem.
Po drugiej stronie drutu było zupełnie cicho. Zaczęłam nerwowo
skubać stojącą obok aparatu paprotkę. Czekałam w idio-
tycznym napięciu na decyzję człowieka, o którym nic nie wiedziałam,
jakby od tego miało zależeć coś, cholera wie, jak ważnego.
- Aniu?
- Słucham?
- Wierzę, że to nie ty. I przepraszam, jeżeli ta rozmowa sprawiła ci
przykrość. - Jego głos brzmiał zupełnie poważnie i jakoś tak
sympatycznie.
- Nie ma sprawy. Rozumiem, że skoro nadal jesteś na linii, to zachodzi
druga z wymienionych przeze mnie możliwości?
- Daję ci uroczyste słowo honoru, że naprawdę znalazłem tę karteczkę
za wycieraczką. Uczyń, z łaski swojej, założenie, że cię nie okłamuję.
- Uczynię! - zapewniłam prawie wesoło, bo spodobała mi się ta
żartobliwa składnia.
- Słuchaj, wydaje mi się, że w twoim logicznym wywodzie jest pewna
luka. Istnieje jeszcze minimum jeden wariant.
- Tak? - Zastanowiłam się przez chwilę, jakież to inne rozwiązanie
mogłam pominąć. Nic rozsądnego nie przychodziło mi do głowy.
- Mógłbym cię przecież znać z widzenia. Mogłaś mi się podobać.
Zdobyłem bliżej nieokreślonymi kanałami twój telefon, a całą tę historię
wymyśliłem, żeby mieć pretekst do zawarcia znajomości...
- To brzmi nawet sensownie, ale...
- Ale cała koncepcja rozbija się o tę śliczną kartkę, prawda?
- Pochodzi z mojego notesu i mogę cię zapewnić, że drugi taki nie
istnieje. Czy możesz mi powiedzieć dokładnie, gdzie i kiedy znalazłeś
„Szarotkę"?
- Zostawiam samochód na parkingu strzeżonym na Kuso-cińskiego
przy pawilonie „Chemii". Paręset metrów od swojego bloku. Ty też
mieszkasz na Retkini, sądząc po numerze telefonu, prawda?
-Tak.
- Wiesz, który to parking?
- Tak. Znam go... - Mało tego! Sama na nim trzymam samochód!
- Znalazłem ją wczoraj, ale mogła tkwić za wycieraczką ponad
tydzień. Nie korzystałem ostatnio z auta. Przygotowuję projekt na
egzamin. Studiuję architekturę. Pierwszy rok.
- Ja stomatologię. Piąty.
- O! To już końcówka?
- Tak. Sesja dyplomowa... O matko! Mateusz, strasznie cię
przepraszam, ale przez tę aferę zupełnie zapomniałam. Na dziesiątą
powinnam być u koleżanki, mamy razem wkuwać. Ona mnie chyba
zabije.
- Za to zapamiętałaś moje imię. To miłe... Czy nie będziesz miała nic
przeciwko temu, abym jeszcze zadzwonił do ciebie? Musimy przecież
wyjaśnić tę sprawę...
- Proszę bardzo - zgodziłam się uprzejmie. - Podać ci swój numer
telefonu?
- Nie! Dziękuję! Mam go przed sobą. Na „Szarotce"... Cześć.
- Hej...
Do Justyny dojechałam po dwunastu minutach, bijąc rekord trasy.
- Czyś ty oszalała? Wiesz, która godzina? Nie wiedziałam, czy
dzwonić na policję, czy na pogotowie! - darła się już w drzwiach.
- Logiczniej było zacząć od telefonu do mnie...
- Dzwoniłam chyba milion razy! Zajęte i zajęte! A komórka
wyłączona!
- Czyli, że żyję i wiszę na słuchawce, nie?
- Albo jest źle odłożona! Wariatka!
- Dobra, Justyś... Wielkie sorry... - zaczęłam ugodowo, bo wyglądała
na naprawdę zdenerwowaną. - Zaraz ci wszystko wyjaśnię...
Gadałaś tyle czasu z kompletnie obcym człowiekiem? Z facetem? Ty?
- Wytrzeszczyła oczy, kiedy skończyłam relację.
- Tak. Cóż w tym dziwnego?
- Dobre sobie! Kto to mówi!
- Możesz wyrażać się ściślej?
- Ja ciebie chwilami nie poznaję... - powiedziała z pewnym wahaniem,
przyglądając mi się uważnie. - Zrobiłaś się jakaś swobodniejsza, bardziej
kontaktowa, przystępna... Na luzie... To świetnie! Cieszę się... Bo
wcześniej...
- Wcześniej cię to cieszyło, bo byłam zakochana, szczęśliwa z
Jackiem - dopomogłam jej litościwie. - A teraz cały ten mój luz wydaje ci
się nienaturalny. I jesteś poważnie zaniepokojona, czy przypadkiem nie
udaję.
- Dokładnie! - przyznała z ulgą.
- Tak trudno powiedzieć wprost? Chodzicie wszyscy wokół mnie, jak
dookoła śmierdzącego jajka. Ważycie każde słowo. To idiotyczne... Nie
zaliczam się do mimoz i mam skórę godną hipopotama.
- Hipopotama możesz sobie darować! Nikt inteligentny w to nie
uwierzy!
- Uważaj z tą inteligencją. U kobiet ostatnio wyszła z mody.
- Jeden idiota wiosny nie czyni! - wrzasnęła wściekła, że powołuję się
na poglądy Jacka.
- Wyszło ci ciekawe przysłowie. Moje uznanie. A tak zupełnie
poważnie... Justyś, oczywiście, że bolało mnie to rozstanie. Ale
przysięgam ci, że niczego nie udaję. I spokojnie możemy rozmawiać o
Jacku. Nie musisz skwapliwie unikać tego tematu. Zawsze twierdziłaś,
zresztą nie ty jedna, że jestem
dziwna... Czemu teraz zdumiewa cię moja reakcja? Wolałabyś, żebym
rozpaczała?
- Nie o to chodzi, Anka. Słuchaj, ty jesteś kompletnie wyciszona!
Kapujesz? Zwykle wściekałaś się o byle głupotę, a teraz nic! Żartujesz
sobie, wygłupiasz się, ale absolutnie nic cię nie wkurza!
- Tęsknisz za dawną choleryczką?
- Tak! Słowo daję, tak! - oświadczyła z taką mocą, że mnie to
zastanowiło.
Czy ja rzeczywiście sobie czegoś nie wmawiam? Może nieświadomie
kumuluję w sobie wszelkie negatywne reakcje? To by wyjaśniało te sny,
które mnie ostatnio dręczą...
- Mogę cię jedynie zapewnić, że niczego nie robię na pokaz... A tak w
ogóle... Czy wy trochę nie przesadzacie obie z Tośką? Rozpinacie mi nad
głową jakiś parasol ochronny, po kilka razy na dobę sprawdzacie, co robię
i wciąż czuję się w obowiązku tłumaczyć wam, że nic mi nie jest. To się
robi dość nudne.
- Ale cię nie wkurza, prawda?
- Dlaczego miałyby mnie złościć namacalne dowody, że komuś na
mnie zależy? Rozumiem, że w taki sposób wyrażacie troskę o moją
skromną osobę. Dzięki. Doceniam to, ale naprawdę nie musicie się
martwić o mnie. Jest OK. A jeśli, podkreślam, JEŚLI, zacznę się łamać,
poproszę którąś z was o wycieranie łez szlafrokiem.
- Dlaczego szlafrokiem?
- Bo ręcznik może się okazać za mały. Cóż chcesz, moja droga... Taki
zawód miłosny...
- Żebyś wiedziała, jak czasem mnie wkurza ta twoja ironia!
- „Skończyło się, miało wiecznie trwać..."
- Anka!
- Dobra, dobra... A teraz proponuję, żebyśmy zajęły się ortodoncją.
Egzamin za dwa dni, a my tracimy czas na roztrząsanie problemów, które
nie istnieją... Co mamy pierwsze w rozpisce?
- „Historyczne metody pomiarów rozwoju twarzoczaszki". I dwa
nazwiska nie do wymówienia.
- To ich nie wymawiaj. Historia ortodoncji dziwnie mnie nie pociąga...
- Mnie też.
- To wal dalej.
- Prawidłowości w poszczególnych okresach rozwojowych...
Uczyłyśmy się solidnie przez parę godzin. Przy obiadokolacji Justyna
wróciła do historii z kartką.
- Jak sądzisz, czyja to sprawka?
- Cóż... Grono osób mających dostęp do notesu jest dość wąskie...
Jeszcze ten parking... To ktoś będący blisko mnie... Bardzo blisko...
- Brzmi jakoś znajomo...
- Owszem. Mike Corleone powiedział coś w tym stylu do swego
doradcy. „Dobiorą się do mnie przez kogoś stojącego blisko mnie". O ile
dobrze pamiętam. A wczoraj razem oglądałyśmy „Ojca chrzestnego".
Zresztą, my też prowadziłyśmy podobną rozmowę a propos listu od
Jadzi... - dodałam wolniutko, ze zdumieniem obserwując, jak Justyna
gwałtownie oblewa się pąsem.
List dostałam ponad trzy miesiące wcześniej. Mój związek z Jackiem
był w okresie rozkwitu. Szczęście i miłość wypełniały wówczas cały mój
świat. Któregoś lutowego dnia znalazłam w skrzynce kopertę z
obłoczkami i Myszką Miki. Nadawca podpisał się CDN. Sądziłam, że to
jakiś „Łańcuszek św. Antoniego", albo coś w tym rodzaju, ale się
myliłam. Koperta zawierała list, który ze względu zarówno na treść, jak i
formę pozwolę sobie przytoczyć w całości, zachowując oryginalną
pisownię
„Łuć 1.1. 1971 kohana Aniu!
W pierszyh slowah Mego listu pozdrawiam cięl mile i serdecznie.
Dziękóje ci bardzo za list, który otrzymałam w 1970 i tszymam do tej pory
i tszymać będę. U Nasz nic ciekawego. Zima jeszcze trfa. Mruz po kolana
śniek dwadzieście stipni. Na-tymkończę ten opserny opis i proszę o szypki
odpis, żdu otwie-ta kak sołowiej Ijeta.
Jadzia
P. S. Pozdruf jocka. Wysyłam ci 150 dorarów na nowe ałto".
W kopercie prócz listu były trzy banknoty po pięćdziesiąt starych
złotych. Zielone, jak na „dorary" przystało...
Oczywiście owa kuriozalna epistoła wzbudziła żywe zainteresowanie
- moje i osób, którym ją pokazałam. Ryczeliśmy ze śmiechu - Tośka,
Jacek, cała X grupa, usiłując rozwikłać zagadkę. Łamaliśmy sobie głowy,
zgadując, kto może być dowcipnisiem. Bez rezultatów - autor pozostał
nieznany. I nagle po ponad trzech miesiącach, patrząc na milczącą,
zupełnie czerwoną już Justynę, poczułam się jak myśliwy na tropie.
- Tak się zastanawiam... Może to tajemniczy CDN znów daje znać o
sobie? - powiedziałam trochę prowokacyjnie i zupełnie szczerze
dodałam: - Mam poczucie jakiegoś niespełnienia w związku z tym listem.
Odszukałam pocztę, na którą trafił, ustaliłam obszar Łodzi, z którego
mógł być wysłany, przeprowadziłam prawie policyjne dochodzenie i
guzik! Może nigdy się nie dowiem, kto za tym stał...
- No dobra! - Justyna energicznym puknięciem w blat zakończyła
swoją walkę wewnętrzną. - W tej sytuacji ci powiem. Jadzia to my z Izą.
Ja dyktowałam, ona pisała...
- O szelmy! Jędze! Pomyśleć tylko, że od was zaczęłam całe śledztwo.
Byłaś tak zdumiona, kiedy zatelefonowałam, że aż
mi się łyso zrobiło. Pomyślałam sobie „Ma na głowie Jasia, a ja ją
podejrzewam o głupoty". Gratuluję zimnej krwi. Roztrząsałyśmy to tyle
razy i nawet ci powieka nie drgnęła!
- Słuchaj, ale z tą kartką nie mam nic wspólnego! - zastrzegła.
- Ejże? Może to miała być malutka prowokacja? Obliczona na
wywołanie złości, za którą tak u mnie tęsknisz?
- Anka, to nie jest zabawne! - Poderwała się z krzesła. - Nigdy... Ja...
Słowo...
- Dobra, dobra... - uspokoiłam ją gestem. - Przecież się wygłupiam.
Drobna zemsta za Jadzię. Wiem, że to nie ty. Nawet przez chwilę nie
podejrzewałam, że te dwa liściki mają jednego autora. Różnica
poziomów. List był zabawny, ot niefrasobliwy żarcik, który nikogo nie
krzywdzi. Ale kartka z moim telefonem na obcym samochodzie to coś,
czego nie zamierzam ani tolerować, ani puścić płazem. W dodatku już
wiem, kto za tym stoi.
-Kto?
- Jeśli powiem wprost, uznasz, że oszalałam. Ograniczę się do
wyliczenia faktów. Notes mam od kilku miesięcy. Nigdzie go nie noszę, a
nie zauważyłam, żeby sam wykazywał jakieś zdolności do poruszania się.
Zbyt intensywnego życia towarzyskiego nie prowadzę. Sama wiesz. Ty,
Tośka, Paweł...
- Chyba nie sądzisz, że to on? A Tośka jest szalona, ale czegoś takiego
by ci nie zrobiła! - broniła zaciekle swego męża i mojej przyjaciółki.
- Oczywiście, że nie. Wyliczałam ci po prostu osoby bywające u mnie.
O, jeszcze ojciec nocował jakieś dwa tygodnie temu. Wyobrażasz go
sobie w tej roli? No właśnie. Ja też raczej nie. Przykro mi, Justyś, ale jest
tylko jedno rozwiązanie.
Patrzyła na mnie z uwagą. Czułam, że już wie, o kogo chodzi i jedynie
absurdalność takiej możliwości powstrzymuje ją od nazwania
dowcipnisia po imieniu.
- A parking? - spytała z pewną nadzieją.
- Był tam ze mną setki razy.
- Ale... Po jaką cholerę?
- Nie pytaj mnie o to. - Wzruszyłam ramionami. - Nie wiem. I nie
sądzę, żebyśmy kiedykolwiek się dowiedziały, co chciał tym osiągnąć.
- Paweł ma rację! Temu skurwielowi należy się porządne mordobicie!
- zakończyła rozmowę. A te słowa, pełne szczerej nienawiści, dotyczyły
obiektu mojej niedawno pogrzebanej miłości - Jacka.
Kompletnie wyciszona. Takiego sformułowania użyła Justyna,
zaniepokojona moim dziwnym, jej zdaniem, zachowaniem. Przywykłam
do opinii, że jestem choleryczką. Było w tym sporo prawdy. Odkąd
pamiętam, wkurzałam się często. O drobiazgi. O sprawy poważne. Na
równi złościło mnie, że nie mogę kupić na przykład adidasów, bo nie ma
mojego rozmiaru, jak i niesprawiedliwa ocena. To, że kłócą się rodzice
i to, że hałasują dzieci sąsiadów. I tłok w środkach komunikacji
miejskiej... Najbardziej zaś własna bezsilność, bezradność wobec tego
wszystkiego.
Studia, jak to studia, dostarczają stresów różnego rodzaju. Strach
przed zaliczeniem, panika w czasie sesji. Guzik prawda, że się człowiek
przyzwyczaja! Jasne - inaczej zdaje się na pierwszym roku, w inny
sposób przeżywa egzaminy na dalszych latach. Ale to nigdy nie
przechodzi zupełnie ulgowo. Nie zamierzam się czepiać kogokolwiek o
strach przed zaliczeniem. Traktuję to jak sprawę nierozerwalnie związaną
ze zdawaniem. Używając określenia medycznego - fizjologiczną. Za to
kompletną patologią było trzymanie studentów w ciasnym holu przez
cztery i pół godziny. W takich warunkach czekaliśmy na egzamin z
fizjologii. Ponad dwieście osób w oszklonym łączniku między
budynkami WAM i halą sportową. Na dworze żar, prawie trzydzieści
stopni, a my zamknięci, stłoczeni, zdenerwowani, spoceni, bez
możliwości wyjścia, nawet usiąść się w tym akwarium nie dało. Kilka
otwartych okienek nie popra-
wiało sytuacji, woda płynęła po szybach. Dobrze, że nikt z nas nie
cierpiał na klaustrofobię, bo mogło być wesoło. Wkurzyłam się wtedy
tak, że mogłabym udusić szanownego profesora, który zafundował nam tę
rozrywkę. Prawdę mówiąc, do dziś, po latach (fizjologię zdawaliśmy na
drugim roku) nie mogę spokojnie patrzeć na budynki sportowe WAM, a
pana profesora chętnie wsadziłabym do ciasnej przeszklonej budki
telefonicznej starego typu w jakiś upalny dzień. Niechby sam poczuł, co
to znaczy. I w sumie nigdy nie pogodziłam się z tym, że student nie dla
wszystkich jest człowiekiem. Że nie każdy z asystentów uznaje jego
prawo do choroby, snu, gorszego humoru czy samopoczucia. Nie tylko
asystentów zresztą. Panie w rektoracie ignorujące kompletnie
interesantów, bo właśnie zajęte są rozwiązywaniem krzyżówki.
Bibliotekarki odmawiające wypożyczenia skryptów - „Wy umiecie tylko
niszczyć". Sekretarki w poszczególnych zakładach - „Pani przyjdzie
jutro. Pani indeks gdzieś się zawieruszył". Codzienność. Normalka. To
denerwowało wszystkich, nie tylko mnie. Inni przyjmowali to jak zło
konieczne. Ja byłam stale podminowana. Szczególnie na czwartym roku,
kiedy zaczęliśmy przyjmować pacjentów w Instytucie Stomatologii. Po
narzędzia, wodę destylowaną, amalgamat biegało się do boksu. A panie
„asystentki" w nim urzędujące traktowały nas z nieskrywaną wrogością.
Poproszenie o cokolwiek kwitowane było niechętnym spojrzeniem,
złośliwą uwagą, bardzo często brakiem jakiejkolwiek reakcji. Jakby
człowieka nie było. A przecież na tym polegała ich praca! I w pewnym
sensie nam ją zawdzięczały. Gdyby nie było studentów, nie byłoby
Instytutu oraz kilkuset etatów. Proste, prawda? Kiedyś popędziłam do
boksu po amalgamat. Poprosiłam o niego spokojnie. Panie nic. Zero
reakcji. Po kolejnym powtórzeniu (zdecydowanie głośniej i nieco mniej
uprzejmie) swej supliki usłyszałam:
- Właśnie usiadłam!
- To może sama zrobię? - zaproponowałam, w pełni świa-
doma, że pacjent lada moment zamknie usta i zaślini ubytek, co
zniweczy znaczną część mojej dotychczasowej pracy.
-Jeszcze czego! Zachciewa się... - Jakby uruchomienie amalgamatorki
totalnie przekraczało możliwości mojej inteligencji. Żądane wypełnienie
otrzymałam mniej więcej po kwadransie i nadawało się tylko do kosza.
Gdzie tu sens? Logika?
Każdą kolejną fazę pracy należało pokazać asystentowi. Założenie
całkiem słuszne - na czwartym roku nasze doświadczenie kliniczne było
bliskie zeru, a zrobić pacjentowi krzywdę wcale nie jest trudno. Nawalała
organizacja. Asystent mający pod opieką po siedmiu, ośmiu studentów
przez całe ćwiczenia nieustannie biegał od fotela do fotela. Do każdego
powinien podejść minimum dziesięć razy, przy założeniu, że dana faza
pracy nie wymagała poprawek. Licząc na każde podejście pięć minut, na
jednego studenta musiał poświęcić około godziny. Zajęcia trwały trzy...
Szlag mnie trafiał, gdy czekałam na asystenta kwadrans, dwa, czasem
dłużej, bo utknął przy innym fotelu. Gotowało się we mnie, że zamiast
leczyć zęby, większość czasu marnuję na jałowe siedzenie, zmianę
wałków. Wkurzał fakt, że jeden ubytek zajmuje mi dwa tygodnie, bo
asystent nie ma kiedy sprawdzić prawidłowości założenia podkładu, w
związku z czym jestem zmuszona odraczać wypełnienie ostateczne,
ładując do zęba fleczer. Podziwiałam jedynie samozaparcie pacjentów,
siedzących cierpliwie z otwartą buzią przez tyle godzin...
Prawdziwą lekcją opanowania były zajęcia z pedodoncji. Wrzaski,
ryki i płacze słyszalne chyba w promieniu kilometra, natężenie hałasu
przekraczające wytrzymałość błon bębenkowych normalnego człowieka.
A możliwości akustyczne dziecięcych gardeł są nieograniczone! Do tego
wyczyny na fotelu przynoszące zaszczyt sprawności fizycznej naszego
dorastającego pokolenia. Uniki zgoła bokserskie, nagłe odwracanie
główki, zjeżdżanie z fotela, zwijanie się w kłębuszek, gwałtowne wyrzuty
ramion, energiczne wykopy nóżek... Wszystko, aby
nie otworzyć buzi. A kiedy to już się stało, zawsze można próbować
odgryźć palec dentyście, niech wie, że dzieci mają silne ząbki! No i jak
zmusić takiego małego obywatela, aby siedział spokojnie przez całe
zajęcia? By czekał, aż asystent obejrzy kolejną fazę pracy studenta?
Przyznam, że chciałabym zobaczyć magika, który by tego dokonał!
Mimo wszystko starałam się zachowywać olimpijski spokój.
Powtarzałam sobie, że dzieci po prostu się boją i to strach przed bólem
powoduje takie ekscesy. Jak inni studenci wygadywałam bzdury typu
„Trzeba wyjąć robaczka. O już wychodzi! Jeszcze tylko ogonek!".
Dostawałam rozbieżnego zeza, jednym okiem patrząc na dzieciaka,
drugim szukając asystenta, który zaliczy założone wypełnienie. Jedno
dziecko zapamiętam do końca życia. Możliwe zresztą, że ono mnie także.
Rozkoszne dzieciątko było płci żeńskiej. Magdalenka. Pięcioletni
aniołeczek, wychowywany bezstresowo, o czym z punktu poinformowała
mamusia dziewczynki - wyfiokowana damulka aspirująca do wyglądu
żony milionera. Zapisy w karcie leczenia Magdalenki były dość mo-
notonne: „Dziecko nie chce otworzyć buzi". „Nie pozwala na rozpoczęcie
zabiegu". „Bardzo niespokojna". „Uniemożliwia wszelkie zabiegi
lecznicze".... A w dolnym rogu, ołówkiem, życzliwa uwaga: „Gorąco
współczuję kolejnym ofiarom tej..." Nie powiem, żeby te adnotacje
wpłynęły ma mnie budująco.
- Magda, usiądź na fotelu - poprosiłam grzecznie. - Obejrzę twoje
ząbki...
- Nie! - twardo odpowiedziało dzieciątko.
- Trzeba zobaczyć, czy nie ma w nich jakiegoś robaczka...
- Proszę jej nie opowiadać o żadnych robaczkach! - zażądała
mamusia. - Magdalenka jest inteligentna i wie, co to próchnica!
-Ach tak... Magdusiu usiądź, muszę sprawdzić, czy nie masz ubytków
- postanowiłam trzymać się nomenklatury czysto medycznej.
- Nie chce mi się! - odparła rezolutnie.
- Magdusiu, nie zawsze można robić to, co się chce. Jesteś dużą
dziewczynką, niedługo pójdziesz do szkoły...
- Nie pójdę! - Bogu dzięki to już nie mój problem!, pomyślałam sobie
i dalej próbowałam nakłonić gówniarę, żeby usiadła na fotelu. Po kilku
kolejnych nieudanych podejściach zwróciłam się do mamusi.
- Może pani spróbuje?
- Ach, ja jestem zupełnie bezradna! Magdalenka ma silną osobowość,
jeśli czegoś nie chce, to nie zrobi. To kwestia charakteru - oświadczyła mi
z autentyczną dumą w głosie.
- Pani wybaczy, ale nie wiem, co zrobić w sytuacji, kiedy matka nie
daje sobie rady z własnym dzieckiem.
- Co za arogancja! Pani tu jest od tego, żeby dziecku założyć blombę!
- Tak dokładnie powiedziała - „blombę". - Nie od kwestionowania moich
metod wychowawczych!
- Dobrze. Założę dziecku wypełnienie - odparłam lodowato,
rozglądając się po sali za jakąś osobą do pomocy. W drugim końcu
siedział sobie spokojnie Michał, blisko dwumetrowy, ważący ponad sto
kilogramów kolega z grupy VIII. Postura potężna, charakter łagodny jak
łabędzi puch. Kiwnęłam ręką...
- Michałku - poprosiłam, kiedy podszedł do nas - posadź, z łaski
swojej, tę damę na fotelu.
Zanim oburzona mamusia zdążyła wyartykułować chociaż słowo,
Michał uniósł dziewczynkę z podłogi i trzymając ją na odległość
wyprostowanych ramion, aby uniknąć bezpośredniego kontaktu z
wierzgającymi nogami, posadził pacjentkę na właściwym miejscu.
Równie szybko podsunęłam blat z końcówkami i swój stołek tak, żeby
uniemożliwić jej ucieczkę. Pierwszy punkt programu był za nami -
Magdusia została uwięziona na fotelu. Kopała, biła na oślep rękoma,
opracowała nawet coś w rodzaju łuku histerycznego. Mamusia miotała
się dookoła, dzielnie jej sekundując. Nawet przy normalnym hałasie na
pedodoncji moje stanowisko zaczęło przyciągać spojrzenia
obecnych. Nie zwracałam uwagi ani na idiotkę szalejącą za swoimi
plecami, wrzeszczącą coś o gwałceniu praw dziecka, ani na spazmy
Magdusi. Za to natychmiast wykorzystałam fakt, że jak ktoś krzyczy, to
ma otwartą gębę. Nie byłam na tyle głupia, żeby wkładać palec do tej
paszczy. Ostatecznie przez dwadzieścia kilka lat można się do pewnych
rzeczy przywiązać. Ja żywiłam głupi sentyment do swoich palców i
wolałam nie ryzykować pewnego odgryzienia któregokolwiek. Zamiast
tego lewą dłonią wcisnęłam Magdusi jej własny policzek między oba łuki
zębowe. Teraz może gryźć do woli. Mnie bólu nie sprawi, to pewne!,
pomyślałam nieco mściwie i zdecydowanie zbyt wcześnie, bo moment
później zarobiłam potężnego kopa w okolice żołądka. Zgięło mnie
natychmiast. Odruchowo cofnęłam rękę i był to błąd katastrofalny w
skutkach. Magdusia wykonała numer, na jaki nie zdobyło się żadne
dziecko. Mianowicie wbiła się zębami w moje przedramię i to na tyle
silnie, że kiedy je szarpnęłam do góry, wisiała na nim, wczepiona w moje
ciało, niczym wściekły bulterier. Zawyłam z bólu. W głowie błysnęła mi
słodka wizja natychmiastowego uduszenia gówniary. Michał, wciąż
stojący obok, uczynił ruch, jakby chciał jednocześnie strzelić bachorowi
klapsa i osłonić ją przed moją furią. Jak wyjaśnił później, fakt, że
przynajmniej próbuję uwolnić świat od tego potwora, wydawał mu się
absolutnie pewny, absolutnie wytłumaczalny, aczkolwiek, ze względu na
okoliczności, nie do końca pożądany. Ha! Nie docenił mnie! Ponieważ
ukąszona lewa ręka kompletnie mi zdrętwiała i nie nadawała się
chwilowo do żadnych działań, prawą chwyciłam Magdę za pozornie
delikatną łapkę i zbliżyłam do własnych ust.
- Moje zęby są większe i mocniejsze od twoich - wycedziłam wściekle
- Jeśli się nie uspokoisz, przysięgam, że ci oddam. I zaboli cię to bardziej
niż mnie!
I nastąpił cud! Magda zamarła na fotelu, matka obok. Bez żadnych
przeszkód zrobiłam badanie. Dokładnie lege artis
opracowałam i wypełniłam ubytek, decydując się na użycie materiału
światłoutwardzalnego, chociaż wymaga to trochę więcej czasu.
Poinformowałam matkę, że Magda ma jeszcze kilka zębów do leczenia.
Zapisałam małą na kolejną wizytę, starannie wybierając termin, kiedy
mnie w Instytucie nie będzie, po czym zwolniłam nagle ugrzecznionego
potwora. Od wyfiokowanej damulki nie usłyszałam oczywiście ani
„przepraszam", ani „dziękuję", ani nawet „do widzenia", natomiast wpadł
mi ucho fragment wychowawczej tyrady:
- Magdalenko, musisz się nauczyć, że czasem trzeba ulec i nie traci się
przez to dumy. Mamusia też nienawidzi dentystów. To takie
upokarzające, kiedy ktoś zagląda ci w usta i grzebie w nich tymi
strasznymi przyrządami. Ale elegancka kobieta musi mieć ładne zęby. To
kwestia prestiżu, kochanie. Tylko motłoch leczy się na rejonie! A wiesz,
ile prywatnie kosztuje taka blomba laserowa, jaką ona ci założyła? Kupię
ci domek dla Barbie za te pieniążki! A jaka byłaś dzielna!
Oj, żebyś ty sama trafiła kiedyś na mój fotel... - Pomimo wszystko aż
się uśmiechnęłam na myśl o takiej możliwości. Resztę ćwiczeń
przesiedziałam w szatni, paląc papierosy Iwony. Kiedy przyszło do
zaliczenia, podsunęłam asystentowi wypełnioną kartę Magdalenki.
- Czy ja widziałem to wypełnienie? - zdziwił się całkiem sensownie,
bo nie demonstrowałam żadnej fazy pracy nikomu.
- Nie. Za to na sto procent pan je słyszał, doktorze... - odparłam
gorzko.
-Nie mogę zaliczyć czegoś, czego nie widziałem... - Natychmiast
przerwał mu pełen oburzenia gwar moich koleżanek. Zgodnie zaczęły
relacjonować wypadki i protestować przeciwko ewentualnemu
niezaliczeniu mi ćwiczeń. A mnie już było wszystko jedno. Łagodzenie
cudzej furii zwykle wyczerpywało mnie bardziej niż cokolwiek innego.
- No już dobrze, dobrze... - mitygował asystent. - Ja rozu-
miem, że dzieci to trudni pacjenci. Rozumiem, że nie zawsze uda się
pokazać wszystkie etapy pracy. Zaliczę to pani w drodze wyjątku, tylko
postarajcie się, żeby taki proceder nie zdarzał się nagminnie. Jeśli
wyczytacie podobne laurki - stuknął w kartę leczenia Magdy - lub dziecko
będzie wyjątkowo wrogo nastawione, informujcie mnie o tym PRZED
zabiegiem. Jasne? - Jak łatwo się domyślić, jego propozycja spotkała się z
ogólną aprobatą. - Naprawdę tak mocno panią ugryzła? - Bez słowa
odwinęłam rękaw fartucha i pokazałam opuchnięte, zaczynające sinieć
przedramię z dość głębokimi ranami.
- Fiu, fiu! Randki rozbierane ma pani z głowy na trochę... Cholera, a ja
tego widowiska nie widziałem... - dodał z żalem w głosie.
- Panie doktorze! - wtrąciła się wściekła Gośka. - Przed tymi
ćwiczeniami powinno się powtórzyć szczepienia ochronne, a pan się
nabija!
- Na WZW?
- Nie! Na wściekliznę!
- Cóż... Ryzyko zawodowe, koleżanko! A te rany... - zwrócił się do
mnie - niech pani mimo wszystko zdezynfekuje.
Magda niewątpliwie stanowiła przypadek ekstremalny. Zdarzały się
także aniołki, jak dwuletni kajber, który nawet nie drgnął przy zabiegu, a
po zejściu z fotela z uśmiechem oświadczył, że mnie lubi. Rozczulił mnie,
przyznaję. Ale to były dwa przeciwne bieguny zjawiska. Wszystko
znajdujące się pomiędzy nimi stanowiło akustyczny koszmar i
psychiczną gehennę. Dość powiedzieć, że po miesiącu zajęć na
pedodoncji absolutnie wykluczałam świadome macierzyństwo przez
kilka najbliższych lat. A w mojej głowie kołatała się głupia myśl:
„Dziecko - twój wróg". Przynajmniej na fotelu dentystycznym.
Choleryczka... Jeśli nawet, to choleryczka „kontrolowana". Owszem,
byle co mnie wkurzało, ale nie rzucałam się na ludzi z pięściami, ani nie
klęłam jak przysłowiowy szewc. Cho-
ciaż ze skruchą przyznaję - bywało, że miewałam ochotę zrobić jedno
i drugie. W dodatku, rumieniąc się nieco, muszę powiedzieć, że obie
rzeczy mi się przydarzyły. Pierwsza przy okazji napadu. W moim
własnym bloku wsiadł ze mną do windy wyrostek na oko siedemnasto-,
osiemnastoletni. Gdyby to się zdarzyło gdzie indziej, gdyby to nie był
chłopak, tylko dorosły facet, prawdopodobnie zrezygnowałabym z jazdy i
poszła po schodach. Ale taki dzieciak? Może i ja na swój wiek nie wy-
glądam, niemniej wówczas miałam już dwadzieścia trzy lata. Na
szczeniaka nie zwróciłam uwagi. Nie zaświtała mi nawet myśl o
jakimkolwiek zagrożeniu, kiedy wcisnął guzik dziesiątego piętra.
Stanęłam bliżej drzwi, bo miałam wcześniej wysiadać. Tymczasem
zlekceważony gnojek ostro wziął się do dzieła. Ledwie winda ruszyła,
jedną ręką zakrył mi usta, drugą wcisnął pod spódniczkę, jednocześnie
energicznie odciągając mnie od drzwi. „Ożeż ty w tango milonga!" -
ryknęło mi coś w duszy i zaczęła się szamotanina. Postury jestem raczej
nikczemnej, ale na brak sprawności fizycznej nie narzekam. Ostatecznie
ponad sześć lat trenowania piłki ręcznej nie przechodzi bez echa. W
stanie furii moje siły wzrastają wielokrotnie, można się nieźle naciąć.
Groźny przeciwnik to może nieco na wyrost ocena, ale bezwolną ofiarą
cudzej agresji nie byłam i nie będę! W każdym razie ów niedorosły
erotoman nie wzbudził we mnie strachu, a jedynie żądzę mordu. Zanim
winda stanęła na moim piętrze, zdążyłam się uwolnić, kopnąć go w
podbrzusze, dać poprawkę w splot słoneczny, a kiedy zgięty z bólu osunął
się na podłogę, mściwie nadepnęłam mu na dłoń, żałując, że nie mam
metalowych szpilek. I jeszcze mi było mało. Wywlokłam zboczeńca za
włosy na korytarz i dopiero wtedy zaczęłam krzyczeć. Mój wrzask go
chyba otrzeźwił, zresztą pewnie stracił ochotę na jakieś seksualne
wyczyny, bo wyrwał mi się i z ogromnym łomotem runął na schody.
Kiedy wybudzony ze snu sąsiad otworzył drzwi, stałam przed win-
dą ze zdobycznym skalpem napastnika w dłoni. Sytuacja była
oczywista - kobieta krzyczy, ktoś ucieka. Sąsiad tak, jak stał, w
pantoflach i piżamie, podjął pościg. A do mnie dotarło, że gdyby nie
element zaskoczenia moim, bądź co bądź atakiem, sprawa mogła mieć
przykre konsekwencje. W możliwość gwałtu mimo wszystko nie
wierzyłam, ale kilku celnych ciosów ze strony wyrostka zapewne nie
zaliczyłabym do miłych przeżyć.
Słowami niecenzuralnymi zbytnio nie szafuję, lecz zdarza mi się ich
używać. Czasami jeden wyraz potrafi rozładować złość... Nie pochwalam
przesady w tym względzie, choć muszę przyznać, że zdarzył mi się raz
swoisty popis oratorski też na czwartym roku. Jakiś ten rok był feralny.
Najpierw rozwód rodziców i ich wyjazd, nerwówa na studiach i
kompletny zastój w życiu osobistym. Kumulowały się we mnie te
wszystkie emocje no i...
Kłopoty parkingowe to bolączka każdego dużego miasta, Łódź nie jest
wyjątkiem. Kulturalni ludzie stawiają samochody tak, aby jeszcze ktoś
inny mógł skorzystać z miejsca. Już rano, kiedy zostawiałam Trolla przed
Instytutem, na parkingu był tłok. Zaparkowałam więc mniej więcej pół
metra od zderzaka pięknego mercedesa i beztrosko poszłam na zajęcia. Po
południu, gdy obie z Justyną nieludzko głodne dopadłyśmy do mego
malucha, okazało się, że z wyjazdem będą kłopoty. Dziesięć centymetrów
od przedniego zderzaka stał żuk. Razem z zapasem, który dzięki Bogu,
zostawiłam sobie rano - sześćdziesiąt centymetrów pola manewrowego.
W żuku siedział kierowca. Poprosiłam, żeby na chwilkę odjechał.
Zaśmiał się i odmówił. Włączyła się Justyna, także bez skutku. Patrzyłam
na ćwoka za kierownicą, na swój zablokowany samochód i coś zaczęło
we mnie narastać. A ten wychylił się jeszcze z kabiny i wrzasnął:
- Jak kto nie umi jeździć, to się nie pcha za kierownik! Dzieci wam
rodzić, brudy prać, a nie... Gówniarstwo za kółkiem, tfu!
Ziętara Anna Bajerom wbrew
Nie znoszę lunaparków. Od jazdy na karuzeli dostaję zawrotów głowy, na sam widok kolejki górskiej przypomina mi się pewien film sensacyjny, w którym szaleniec z upodobaniem podkładał ładunki wybuchowe w amerykańskich wesołych miasteczkach. Wszelkie zamki strachu nie robią na mnie żadnego wrażenia -za dużo czasu spędziłam w prawdziwych ossariach i prosektoriach, żeby teraz bać się namalowanego szkieletu. Nawet jeśli pojawia się niespodziewanie tuż przede mną. Beczki śmiechu, gabinety luster... Nie potrzebuję takich przyrządów, aby śmiać się z samej siebie. Strzelnica? No cóż... Chętnie bym sobie postrzelała. Jest parę osób, których twarze wyobraziłabym sobie, celując do tarczy. Tylka że - po pierwsze - to żadna frajda naciskać spust broni ze skrzywioną lufą, a po drugie - przed strzelnicą zawsze kłębi się dziki tłum. I to mnie natychmiast zniechęca. Wręcz odrzuca. Tak więc, kiedy moje koleżanki rozpierzchły się po całym terenie, ja, niczym stateczna matrona, usiadłam na ławce w samym centrum tego pandemonium. Co im odbiło? Sesja egzaminacyjna w toku, setki rzeczy do powtórzenia, a one do lunaparku! Rozumiałabym kino, teatr, imprezę, czy wspólny piknik za miastem... Ale wesołe miasteczko? Stare gropy i zachciewa im się karuzeli! I ja się na to dałam namówić! Po jaką cholerę tu przylazłam? Kiedyś weszła między wrony, musisz krakać tak jak one... Przez pięć lat trzymamy się razem to i teraz. Grupa X w komplecie. Nawet w lunaparku..., myślałam, wystawiając twarz do słońca. I w pewnej chwili, pomimo zamkniętych oczu, całym ciałem poczułam, że
ktoś mi się przygląda. Że zbliża się, siada tuż obok... Znajomy, ukochany zapach wody po goleniu... I ten głos zbyt długo niesłyszany... - Dzień dobry, Aniu... Otworzyłam oczy. Obok mnie siedział Jacek. - Dzień dobry... - udało mi się wykrztusić z olbrzymim trudem. - Co ty tutaj robisz? - Szukałem cię. Musimy przecież porozmawiać. Wiedziałem, że tu będziesz. - Wiedziałeś? To ostatnie miejsce, gdzie można mnie szukać. Sama się zastanawiam, po co tutaj przyszłam? - Czyżby dziewczyny to wszystko ukartowały? Wspaniałe wariatki! - No cóż... Po prostu czułem, że tutaj będziesz... Chodź! - Dokąd? - spytałam zupełnie niepotrzebnie, bo patrząc na niego, stojącego przede mną, wiedziałam, że pójdę z nim wszędzie. I było to takie dziwne wrażenie - jednocześnie wspaniałe i przerażające. Odzyskałam go, powrócił do mnie. I nic innego się nie liczyło. - Lwiątko, ty drżysz... - zauważył zdumiony, biorąc mnie za rękę. - O co chodzi? Boisz się? O tak! Boję się. Boję się ciebie, bo tak naprawdę cię nie znam. Boję się siebie, bo zawładnąłeś mną całkowicie. Boję się tego, co było, tego, co jest. Boję się tego, co nastąpi. Boję się, ponieważ odmieniłeś moje życie. Bo sama już nie wiem, jaka jestem. Czego mogę się spodziewać po tobie, po sobie. Boję się, bo nie wiem, czy znów nie prowadzisz ze mną jakiejś gry. Nie wiem, czego ode mnie chcesz. Nie wiem, co o mnie myślisz. Nie wiem, dlaczego wróciłeś. Na jak długo. Boję się, ale nawet za cenę tego strachu nie potrafię się ciebie wyrzec. Żadnej chwili z tobą. Nawet tej ostatniej. A przecież wiem, że mnie skrzywdzisz... - Nie. To nic - powiedziałam, wstając z ławki. Jeździliśmy na „Parasolach", „Łańcuchach", „Diabelskim Młynie". Nie czułam zawrotów głowy, nawet nie docierało do
mnie, że jesteśmy na karuzeli. Jacek wciąż trzymał mnie za rękę. Milczał. Ja także. I oboje byliśmy jacyś smutni. Skąd w nas ten smutek?, myślałam w wagoniku kolejki górskiej, z obojętnością znosząc zarówno zawrotną prędkość, jak i wrzaski innych pasażerów. Przecież znów jesteśmy razem. Blisko siebie. Milczymy. Nie musimy nic sobie wyjaśniać. Wiemy, że tamto nie miało znaczenia. Ani ta druga Anka, ani Dominika. Jest tak, jakby nie było żadnego rozstania, żadnej rozmowy w ogrodzie botanicznym. Pożegnalnego pocałunku przed twoim blokiem. Jeśli tylko chcesz, zapomnę. Dla ciebie potrafię nawet to! Nie będę... Już nie pamiętam! Byliśmy i jesteśmy we dwoje. Tylko my. Razem. Czyż to nie jest cudowne? I tylko, proszę, daj mi znak, że to rozumiesz... Spójrz na mnie tymi szarymi, zimnymi oczyma... Proszę... Przed wejściem na tor przeszkód wpadliśmy na Tośkę z jakimś facetem. - Żaba! Wróciliście do siebie? Tak się cieszę! Pozwól, że ci przedstawię... Nie dosłyszałam imienia, nawet nie spojrzałam na twarz jej towarzysza. Poczułam tylko, że dłoń Jacka wysuwa się z mojej, zobaczyłam, że on oddala się ode mnie tym swoim charakterystycznym krokiem, wchodzi na pierwszą przeszkodę i wiedziałam, że lada moment zniknie mi z oczu. - Nie teraz Tośka! Nie mogę... Nie teraz! - Porzuciłam ją zdumioną na środku alejki i pobiegłam za Jackiem. Po chwili stałam przed przeszkodą, którą on już pokonał. Była to belka o szerokości około pięciu centymetrów, długości blisko dziesięciu metrów, gęsto podparta czymś w rodzaju wsporników. Pod nią bajorko. - Jacek! - krzyknęłam rozpaczliwie. Stanął. Odwrócił się. - Dlaczego mi to robisz? Dlaczego znów odchodzisz? Przed czym uciekasz? Czemu, do cholery, nie chcesz być ze mną? Popatrzył na mnie. Nawet z tej odległości wyraźnie widziałam, że jego stalowoszare oczy nie zmieniły wyrazu. Jak za-
wsze były chłodne. Rozciągnął usta w dziwnym uśmiechu, wyciągnął w moim kierunku obie ręce i zupełnie bez emocji powiedział jedno, jedyne słowo - Chodź. Spojrzałam na niego, potem na tę przeklętą dechę, wreszcie na swoje buty na wysokim obcasie. To zupełne szaleństwo!, pomyślałam i z determinacją krok po kroku zaczęłam iść po belce. Do niego. Dla niego. Wbrew sobie. Na przekór wszystkiemu. -Jacku! Spójrz! Idę do ciebie! Znów się śmieję, pięknieję dla ciebie, przy tobie. Mogę wszystko! Nawet utlenić się na blond! Jeśli tego chcesz. Będę twoją blondynką tak, jak jestem twoją kobietą. Tak, jak ty jesteś moją miłością. Kocham cię. Pragnę. I już niczego nie wstydzę się powiedzieć! Słyszysz? -krzyczałam, śmiałam się, płakałam. A on wciąż stał bez ruchu. Nie drgnął nawet, kiedy rozległ się ten dziwny dzwonek, a moje obcasy zsunęły się z deski. Straciłam równowagę, poczułam, że spadam... Jezu Chryste! Cóż za straszliwie męczący sen - powiedziałam na głos, wyciszając szalejący budzik. A potem w łazience ze zdumieniem stwierdziłam, że mam zupełnie świeże ślady łez na policzkach. - Gorzej by było, jakbym śniła, że jestem w toalecie... -mruknęłam niezadowolona i wlazłam pod prysznic. Zupełnie rozbudzona wypiłam kawę, zjadłam śniadanie, wyprasowałam bawełnianą koszulkę, zrobiłam sobie delikatny makijaż, wbiłam się w ukochane szorty, z westchnieniem zebrałam skrypty do wielkiej torby... jednym słowem - zaczęłam kolejny dzień ostatniej, dyplomowej sesji na Akademii Medycznej. Prowadziłam spokojnie, nie przekraczając przepisowej sześćdziesiątki. Nie musiałam się spieszyć. Z Justyną umówiłam się na dziesiątą. Miałam duży zapas czasu, a patrzenie na
obcych ludzi, którzy, prawdopodobnie, nie mieli na głowach żadnych egzaminów, sprawiało mi jakąś masochistyczną przyjemność. Jeszcze tylko te dwa. Ortodoncja i protetyka. Później słodkie nieróbstwo i Mazury z Tośką. Będziemy pływać na kajakach, brzechtać się w Śniardwach, opalać na tym rozkosznie przygrzewającym słoneczku. Oj, dziś też będzie niezła patelnia... Jezu! Żelazko! Czy ja wyłączyłam żelazko? Chyba tak. A jeśli nie? Nie należy kończyć studenckiego życia bez dachu nad głową. Prawdę mówiąc, podobne wątpliwości zdarzały mi się nagminnie. Pewne czynności powtarzane po wielokroć stają się do tego stopnia mechaniczne, że mózg ich nie rejestruje. Zwykle bagatelizowałam niepokoje tego rodzaju i nie wracałam w panice do domu, aby sprawdzać, czy wyłączyłam gaz, zakręciłam wodę, względnie zamknęłam mieszkanie na klucz. Wierzyłam w magię nawyków. Tym razem jednak zawróciłam i znacznie szybciej pojechałam do domu. Nie czekałam na windę, tylko biegnąc po schodach, pokonałam trzy kondygnacje. - Robi się ze mnie przewrażliwiona paranoiczka! - uznałam na widok wyłączonego z gniazdka żelazka, stygnącego na parapecie w kuchni. I wtedy zadzwonił telefon. Spojrzałam na zegarek - prawie kwadrans po dziesiątej. Pewnie Justyna. Dziwi się, czemu się spóźniam... - Słucham? - Dzień dobry. Mówi Mateusz. Czy mogę rozmawiać z Anią? - Usłyszałam zupełnie obcy męski głos. - Przy telefonie... - Miło mi... Chciałaś, żebym zatelefonował, więc dzwonię... - Przepraszam, ale to chyba jakaś pomyłka... - Ania? - Owszem, ale to raczej przypadkowa zbieżność imion. -Kończ gościu, bo się spieszę! Justyna już sobie pewnie wymyśliła jakąś katastrofę z moim udziałem...
- Nie sądzę... Czy to numer... - po czym wyrecytował mój numer telefonu stacjonarnego. Zastrzeżony, dodam. - Numer się zgadza, ale... - Aniu, nie wygłupiaj się! Znalazłem twoją kartkę. Mam ją tutaj przed sobą. Pomyłka jest wykluczona. - Jaką kartkę? - spytałam nieco ostrzej, bo zaczęła mnie już złościć ta rozmowa. - Kartkę od ciebie. „Zadzwoń do mnie. Ania. Mój telefon..." Kartka jest nawet efektowna... Jeśli to ma pomóc... Jest z kremowego, kredowego papieru, a w górnym lewym rogu ma taki mały kwiatek. Nie pamiętam, jak się nazywa... - Szarotka... - wyrwało mi się bezwiednie. Facet opisywał z detalami kartkę z mojego notesu! Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że notes został wydrukowany w warszawskiej firmie poligraficznej należącej do mojego ojca. Stanowił prototyp reklamówki jakiejś wytwórni kosmetyków z Holandii. Inwestorzy początkowo chcieli czegoś oryginalnego, innego, dlatego zwrócili się do polskiej firmy. Przy realizacji jednak stanowczo zażądali zmiany szarotki na tulipan i w rezultacie powstała cała seria papierowych gadżetów z czarnym tulipanem. Notes z szarotką dostałam od ojca. Świadomość, że istnieje tylko jeden taki egzemplarz, sprawiała mi dziką satysfakcję. Zresztą był naprawdę ładny. Jego kartek używałam raczej jako wizytówek, nie marnowałam na zwykłe zapiski. I nagle obcy facet ma moją „Szarotkę", w dodatku z moim numerem telefonu! - Cieszę się, że prezentację mamy za sobą! - podsumował z wyraźną ulgą. - Możemy wreszcie porozmawiać normalnie. - Chwileczkę... - Ktoś tu się bawi moim kosztem. Niech no ja dorwę tego ktosia. - Od kogo dostałeś tę kartkę? - Od ciebie. Niestety nie bezpośrednio z twoich rąk... - A z czyich? - wpadłam mu natychmiast w słowo.
- Z niczyich! Znalazłem ją za wycieraczką na przedniej szybie mojego samochodu. Tam, gdzie ją włożyłaś - powiedział i wydawało mi się, że wyczuwam pewną irytację w jego głosie. Coś mi tu nie gra. To znaczy wszystko mi tutaj nie gra, ale skąd mam to absurdalne wrażenie, że jemu też ktoś zrobił idiotyczny dowcip? - Słuchaj Aniu - zaczął po chwili - nie wiem, o co ci chodzi. Może zmieniłaś nagle zdanie, chciałaś mnie poznać, a teraz już nie chcesz, ale taka rozmowa nie ma sensu i nie jest miła. Ani dla mnie, ani chyba dla ciebie. Lepiej będzie, jak ją skończymy... - Zaczekaj! - krzyknęłam prawie, bo musiałam rozwikłać tę tajemnicę. -Tak? - Rozmowa na zasadzie odbijania piłeczki pingpongowej rzeczywiście nie ma sensu. Natomiast nie lubię, kiedy ktoś dostarcza nieznanym mi osobom mój numer telefonu. Nie mam pojęcia, kim jesteś. Na oczy nie widziałam twojego samochodu. Nie mówiąc już o wkładaniu czegokolwiek za wycieraczkę. Nie zawieram znajomości w taki sposób. I gdyby nie pewien drobiazg, sama odłożyłabym słuchawkę, bo nie mam czasu ani ochoty na żarty tego rodzaju. Jednak ze względu na ten szczególik zamierzam sprawę wyjaśnić. Są dwie możliwości - jedna, że ktoś z moich byłych znajomych podpuścił cię do tych wygłupów i macie dziką radochę. Jeśli tak, bądź łaskaw się rozłączyć. I druga - że ktoś z moich byłych znajomych włożył kartkę za twoją wycieraczkę, kpiąc sobie w ten sposób zarówno ze mnie, jak i z ciebie. W takiej sytuacji liczę, że sam będziesz chciał się dowiedzieć, kto jest tym dowcipnisiem. Po drugiej stronie drutu było zupełnie cicho. Zaczęłam nerwowo skubać stojącą obok aparatu paprotkę. Czekałam w idio-
tycznym napięciu na decyzję człowieka, o którym nic nie wiedziałam, jakby od tego miało zależeć coś, cholera wie, jak ważnego. - Aniu? - Słucham? - Wierzę, że to nie ty. I przepraszam, jeżeli ta rozmowa sprawiła ci przykrość. - Jego głos brzmiał zupełnie poważnie i jakoś tak sympatycznie. - Nie ma sprawy. Rozumiem, że skoro nadal jesteś na linii, to zachodzi druga z wymienionych przeze mnie możliwości? - Daję ci uroczyste słowo honoru, że naprawdę znalazłem tę karteczkę za wycieraczką. Uczyń, z łaski swojej, założenie, że cię nie okłamuję. - Uczynię! - zapewniłam prawie wesoło, bo spodobała mi się ta żartobliwa składnia. - Słuchaj, wydaje mi się, że w twoim logicznym wywodzie jest pewna luka. Istnieje jeszcze minimum jeden wariant. - Tak? - Zastanowiłam się przez chwilę, jakież to inne rozwiązanie mogłam pominąć. Nic rozsądnego nie przychodziło mi do głowy. - Mógłbym cię przecież znać z widzenia. Mogłaś mi się podobać. Zdobyłem bliżej nieokreślonymi kanałami twój telefon, a całą tę historię wymyśliłem, żeby mieć pretekst do zawarcia znajomości... - To brzmi nawet sensownie, ale... - Ale cała koncepcja rozbija się o tę śliczną kartkę, prawda? - Pochodzi z mojego notesu i mogę cię zapewnić, że drugi taki nie istnieje. Czy możesz mi powiedzieć dokładnie, gdzie i kiedy znalazłeś „Szarotkę"? - Zostawiam samochód na parkingu strzeżonym na Kuso-cińskiego przy pawilonie „Chemii". Paręset metrów od swojego bloku. Ty też mieszkasz na Retkini, sądząc po numerze telefonu, prawda?
-Tak. - Wiesz, który to parking? - Tak. Znam go... - Mało tego! Sama na nim trzymam samochód! - Znalazłem ją wczoraj, ale mogła tkwić za wycieraczką ponad tydzień. Nie korzystałem ostatnio z auta. Przygotowuję projekt na egzamin. Studiuję architekturę. Pierwszy rok. - Ja stomatologię. Piąty. - O! To już końcówka? - Tak. Sesja dyplomowa... O matko! Mateusz, strasznie cię przepraszam, ale przez tę aferę zupełnie zapomniałam. Na dziesiątą powinnam być u koleżanki, mamy razem wkuwać. Ona mnie chyba zabije. - Za to zapamiętałaś moje imię. To miłe... Czy nie będziesz miała nic przeciwko temu, abym jeszcze zadzwonił do ciebie? Musimy przecież wyjaśnić tę sprawę... - Proszę bardzo - zgodziłam się uprzejmie. - Podać ci swój numer telefonu? - Nie! Dziękuję! Mam go przed sobą. Na „Szarotce"... Cześć. - Hej... Do Justyny dojechałam po dwunastu minutach, bijąc rekord trasy. - Czyś ty oszalała? Wiesz, która godzina? Nie wiedziałam, czy dzwonić na policję, czy na pogotowie! - darła się już w drzwiach. - Logiczniej było zacząć od telefonu do mnie... - Dzwoniłam chyba milion razy! Zajęte i zajęte! A komórka wyłączona! - Czyli, że żyję i wiszę na słuchawce, nie? - Albo jest źle odłożona! Wariatka!
- Dobra, Justyś... Wielkie sorry... - zaczęłam ugodowo, bo wyglądała na naprawdę zdenerwowaną. - Zaraz ci wszystko wyjaśnię... Gadałaś tyle czasu z kompletnie obcym człowiekiem? Z facetem? Ty? - Wytrzeszczyła oczy, kiedy skończyłam relację. - Tak. Cóż w tym dziwnego? - Dobre sobie! Kto to mówi! - Możesz wyrażać się ściślej? - Ja ciebie chwilami nie poznaję... - powiedziała z pewnym wahaniem, przyglądając mi się uważnie. - Zrobiłaś się jakaś swobodniejsza, bardziej kontaktowa, przystępna... Na luzie... To świetnie! Cieszę się... Bo wcześniej... - Wcześniej cię to cieszyło, bo byłam zakochana, szczęśliwa z Jackiem - dopomogłam jej litościwie. - A teraz cały ten mój luz wydaje ci się nienaturalny. I jesteś poważnie zaniepokojona, czy przypadkiem nie udaję. - Dokładnie! - przyznała z ulgą. - Tak trudno powiedzieć wprost? Chodzicie wszyscy wokół mnie, jak dookoła śmierdzącego jajka. Ważycie każde słowo. To idiotyczne... Nie zaliczam się do mimoz i mam skórę godną hipopotama. - Hipopotama możesz sobie darować! Nikt inteligentny w to nie uwierzy! - Uważaj z tą inteligencją. U kobiet ostatnio wyszła z mody. - Jeden idiota wiosny nie czyni! - wrzasnęła wściekła, że powołuję się na poglądy Jacka. - Wyszło ci ciekawe przysłowie. Moje uznanie. A tak zupełnie poważnie... Justyś, oczywiście, że bolało mnie to rozstanie. Ale przysięgam ci, że niczego nie udaję. I spokojnie możemy rozmawiać o Jacku. Nie musisz skwapliwie unikać tego tematu. Zawsze twierdziłaś, zresztą nie ty jedna, że jestem
dziwna... Czemu teraz zdumiewa cię moja reakcja? Wolałabyś, żebym rozpaczała? - Nie o to chodzi, Anka. Słuchaj, ty jesteś kompletnie wyciszona! Kapujesz? Zwykle wściekałaś się o byle głupotę, a teraz nic! Żartujesz sobie, wygłupiasz się, ale absolutnie nic cię nie wkurza! - Tęsknisz za dawną choleryczką? - Tak! Słowo daję, tak! - oświadczyła z taką mocą, że mnie to zastanowiło. Czy ja rzeczywiście sobie czegoś nie wmawiam? Może nieświadomie kumuluję w sobie wszelkie negatywne reakcje? To by wyjaśniało te sny, które mnie ostatnio dręczą... - Mogę cię jedynie zapewnić, że niczego nie robię na pokaz... A tak w ogóle... Czy wy trochę nie przesadzacie obie z Tośką? Rozpinacie mi nad głową jakiś parasol ochronny, po kilka razy na dobę sprawdzacie, co robię i wciąż czuję się w obowiązku tłumaczyć wam, że nic mi nie jest. To się robi dość nudne. - Ale cię nie wkurza, prawda? - Dlaczego miałyby mnie złościć namacalne dowody, że komuś na mnie zależy? Rozumiem, że w taki sposób wyrażacie troskę o moją skromną osobę. Dzięki. Doceniam to, ale naprawdę nie musicie się martwić o mnie. Jest OK. A jeśli, podkreślam, JEŚLI, zacznę się łamać, poproszę którąś z was o wycieranie łez szlafrokiem. - Dlaczego szlafrokiem? - Bo ręcznik może się okazać za mały. Cóż chcesz, moja droga... Taki zawód miłosny... - Żebyś wiedziała, jak czasem mnie wkurza ta twoja ironia! - „Skończyło się, miało wiecznie trwać..." - Anka! - Dobra, dobra... A teraz proponuję, żebyśmy zajęły się ortodoncją. Egzamin za dwa dni, a my tracimy czas na roztrząsanie problemów, które nie istnieją... Co mamy pierwsze w rozpisce?
- „Historyczne metody pomiarów rozwoju twarzoczaszki". I dwa nazwiska nie do wymówienia. - To ich nie wymawiaj. Historia ortodoncji dziwnie mnie nie pociąga... - Mnie też. - To wal dalej. - Prawidłowości w poszczególnych okresach rozwojowych... Uczyłyśmy się solidnie przez parę godzin. Przy obiadokolacji Justyna wróciła do historii z kartką. - Jak sądzisz, czyja to sprawka? - Cóż... Grono osób mających dostęp do notesu jest dość wąskie... Jeszcze ten parking... To ktoś będący blisko mnie... Bardzo blisko... - Brzmi jakoś znajomo... - Owszem. Mike Corleone powiedział coś w tym stylu do swego doradcy. „Dobiorą się do mnie przez kogoś stojącego blisko mnie". O ile dobrze pamiętam. A wczoraj razem oglądałyśmy „Ojca chrzestnego". Zresztą, my też prowadziłyśmy podobną rozmowę a propos listu od Jadzi... - dodałam wolniutko, ze zdumieniem obserwując, jak Justyna gwałtownie oblewa się pąsem. List dostałam ponad trzy miesiące wcześniej. Mój związek z Jackiem był w okresie rozkwitu. Szczęście i miłość wypełniały wówczas cały mój świat. Któregoś lutowego dnia znalazłam w skrzynce kopertę z obłoczkami i Myszką Miki. Nadawca podpisał się CDN. Sądziłam, że to jakiś „Łańcuszek św. Antoniego", albo coś w tym rodzaju, ale się myliłam. Koperta zawierała list, który ze względu zarówno na treść, jak i formę pozwolę sobie przytoczyć w całości, zachowując oryginalną pisownię
„Łuć 1.1. 1971 kohana Aniu! W pierszyh slowah Mego listu pozdrawiam cięl mile i serdecznie. Dziękóje ci bardzo za list, który otrzymałam w 1970 i tszymam do tej pory i tszymać będę. U Nasz nic ciekawego. Zima jeszcze trfa. Mruz po kolana śniek dwadzieście stipni. Na-tymkończę ten opserny opis i proszę o szypki odpis, żdu otwie-ta kak sołowiej Ijeta. Jadzia P. S. Pozdruf jocka. Wysyłam ci 150 dorarów na nowe ałto". W kopercie prócz listu były trzy banknoty po pięćdziesiąt starych złotych. Zielone, jak na „dorary" przystało... Oczywiście owa kuriozalna epistoła wzbudziła żywe zainteresowanie - moje i osób, którym ją pokazałam. Ryczeliśmy ze śmiechu - Tośka, Jacek, cała X grupa, usiłując rozwikłać zagadkę. Łamaliśmy sobie głowy, zgadując, kto może być dowcipnisiem. Bez rezultatów - autor pozostał nieznany. I nagle po ponad trzech miesiącach, patrząc na milczącą, zupełnie czerwoną już Justynę, poczułam się jak myśliwy na tropie. - Tak się zastanawiam... Może to tajemniczy CDN znów daje znać o sobie? - powiedziałam trochę prowokacyjnie i zupełnie szczerze dodałam: - Mam poczucie jakiegoś niespełnienia w związku z tym listem. Odszukałam pocztę, na którą trafił, ustaliłam obszar Łodzi, z którego mógł być wysłany, przeprowadziłam prawie policyjne dochodzenie i guzik! Może nigdy się nie dowiem, kto za tym stał... - No dobra! - Justyna energicznym puknięciem w blat zakończyła swoją walkę wewnętrzną. - W tej sytuacji ci powiem. Jadzia to my z Izą. Ja dyktowałam, ona pisała... - O szelmy! Jędze! Pomyśleć tylko, że od was zaczęłam całe śledztwo. Byłaś tak zdumiona, kiedy zatelefonowałam, że aż
mi się łyso zrobiło. Pomyślałam sobie „Ma na głowie Jasia, a ja ją podejrzewam o głupoty". Gratuluję zimnej krwi. Roztrząsałyśmy to tyle razy i nawet ci powieka nie drgnęła! - Słuchaj, ale z tą kartką nie mam nic wspólnego! - zastrzegła. - Ejże? Może to miała być malutka prowokacja? Obliczona na wywołanie złości, za którą tak u mnie tęsknisz? - Anka, to nie jest zabawne! - Poderwała się z krzesła. - Nigdy... Ja... Słowo... - Dobra, dobra... - uspokoiłam ją gestem. - Przecież się wygłupiam. Drobna zemsta za Jadzię. Wiem, że to nie ty. Nawet przez chwilę nie podejrzewałam, że te dwa liściki mają jednego autora. Różnica poziomów. List był zabawny, ot niefrasobliwy żarcik, który nikogo nie krzywdzi. Ale kartka z moim telefonem na obcym samochodzie to coś, czego nie zamierzam ani tolerować, ani puścić płazem. W dodatku już wiem, kto za tym stoi. -Kto? - Jeśli powiem wprost, uznasz, że oszalałam. Ograniczę się do wyliczenia faktów. Notes mam od kilku miesięcy. Nigdzie go nie noszę, a nie zauważyłam, żeby sam wykazywał jakieś zdolności do poruszania się. Zbyt intensywnego życia towarzyskiego nie prowadzę. Sama wiesz. Ty, Tośka, Paweł... - Chyba nie sądzisz, że to on? A Tośka jest szalona, ale czegoś takiego by ci nie zrobiła! - broniła zaciekle swego męża i mojej przyjaciółki. - Oczywiście, że nie. Wyliczałam ci po prostu osoby bywające u mnie. O, jeszcze ojciec nocował jakieś dwa tygodnie temu. Wyobrażasz go sobie w tej roli? No właśnie. Ja też raczej nie. Przykro mi, Justyś, ale jest tylko jedno rozwiązanie. Patrzyła na mnie z uwagą. Czułam, że już wie, o kogo chodzi i jedynie absurdalność takiej możliwości powstrzymuje ją od nazwania dowcipnisia po imieniu. - A parking? - spytała z pewną nadzieją. - Był tam ze mną setki razy.
- Ale... Po jaką cholerę? - Nie pytaj mnie o to. - Wzruszyłam ramionami. - Nie wiem. I nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek się dowiedziały, co chciał tym osiągnąć. - Paweł ma rację! Temu skurwielowi należy się porządne mordobicie! - zakończyła rozmowę. A te słowa, pełne szczerej nienawiści, dotyczyły obiektu mojej niedawno pogrzebanej miłości - Jacka. Kompletnie wyciszona. Takiego sformułowania użyła Justyna, zaniepokojona moim dziwnym, jej zdaniem, zachowaniem. Przywykłam do opinii, że jestem choleryczką. Było w tym sporo prawdy. Odkąd pamiętam, wkurzałam się często. O drobiazgi. O sprawy poważne. Na równi złościło mnie, że nie mogę kupić na przykład adidasów, bo nie ma mojego rozmiaru, jak i niesprawiedliwa ocena. To, że kłócą się rodzice i to, że hałasują dzieci sąsiadów. I tłok w środkach komunikacji miejskiej... Najbardziej zaś własna bezsilność, bezradność wobec tego wszystkiego. Studia, jak to studia, dostarczają stresów różnego rodzaju. Strach przed zaliczeniem, panika w czasie sesji. Guzik prawda, że się człowiek przyzwyczaja! Jasne - inaczej zdaje się na pierwszym roku, w inny sposób przeżywa egzaminy na dalszych latach. Ale to nigdy nie przechodzi zupełnie ulgowo. Nie zamierzam się czepiać kogokolwiek o strach przed zaliczeniem. Traktuję to jak sprawę nierozerwalnie związaną ze zdawaniem. Używając określenia medycznego - fizjologiczną. Za to kompletną patologią było trzymanie studentów w ciasnym holu przez cztery i pół godziny. W takich warunkach czekaliśmy na egzamin z fizjologii. Ponad dwieście osób w oszklonym łączniku między budynkami WAM i halą sportową. Na dworze żar, prawie trzydzieści stopni, a my zamknięci, stłoczeni, zdenerwowani, spoceni, bez możliwości wyjścia, nawet usiąść się w tym akwarium nie dało. Kilka otwartych okienek nie popra-
wiało sytuacji, woda płynęła po szybach. Dobrze, że nikt z nas nie cierpiał na klaustrofobię, bo mogło być wesoło. Wkurzyłam się wtedy tak, że mogłabym udusić szanownego profesora, który zafundował nam tę rozrywkę. Prawdę mówiąc, do dziś, po latach (fizjologię zdawaliśmy na drugim roku) nie mogę spokojnie patrzeć na budynki sportowe WAM, a pana profesora chętnie wsadziłabym do ciasnej przeszklonej budki telefonicznej starego typu w jakiś upalny dzień. Niechby sam poczuł, co to znaczy. I w sumie nigdy nie pogodziłam się z tym, że student nie dla wszystkich jest człowiekiem. Że nie każdy z asystentów uznaje jego prawo do choroby, snu, gorszego humoru czy samopoczucia. Nie tylko asystentów zresztą. Panie w rektoracie ignorujące kompletnie interesantów, bo właśnie zajęte są rozwiązywaniem krzyżówki. Bibliotekarki odmawiające wypożyczenia skryptów - „Wy umiecie tylko niszczyć". Sekretarki w poszczególnych zakładach - „Pani przyjdzie jutro. Pani indeks gdzieś się zawieruszył". Codzienność. Normalka. To denerwowało wszystkich, nie tylko mnie. Inni przyjmowali to jak zło konieczne. Ja byłam stale podminowana. Szczególnie na czwartym roku, kiedy zaczęliśmy przyjmować pacjentów w Instytucie Stomatologii. Po narzędzia, wodę destylowaną, amalgamat biegało się do boksu. A panie „asystentki" w nim urzędujące traktowały nas z nieskrywaną wrogością. Poproszenie o cokolwiek kwitowane było niechętnym spojrzeniem, złośliwą uwagą, bardzo często brakiem jakiejkolwiek reakcji. Jakby człowieka nie było. A przecież na tym polegała ich praca! I w pewnym sensie nam ją zawdzięczały. Gdyby nie było studentów, nie byłoby Instytutu oraz kilkuset etatów. Proste, prawda? Kiedyś popędziłam do boksu po amalgamat. Poprosiłam o niego spokojnie. Panie nic. Zero reakcji. Po kolejnym powtórzeniu (zdecydowanie głośniej i nieco mniej uprzejmie) swej supliki usłyszałam: - Właśnie usiadłam! - To może sama zrobię? - zaproponowałam, w pełni świa-
doma, że pacjent lada moment zamknie usta i zaślini ubytek, co zniweczy znaczną część mojej dotychczasowej pracy. -Jeszcze czego! Zachciewa się... - Jakby uruchomienie amalgamatorki totalnie przekraczało możliwości mojej inteligencji. Żądane wypełnienie otrzymałam mniej więcej po kwadransie i nadawało się tylko do kosza. Gdzie tu sens? Logika? Każdą kolejną fazę pracy należało pokazać asystentowi. Założenie całkiem słuszne - na czwartym roku nasze doświadczenie kliniczne było bliskie zeru, a zrobić pacjentowi krzywdę wcale nie jest trudno. Nawalała organizacja. Asystent mający pod opieką po siedmiu, ośmiu studentów przez całe ćwiczenia nieustannie biegał od fotela do fotela. Do każdego powinien podejść minimum dziesięć razy, przy założeniu, że dana faza pracy nie wymagała poprawek. Licząc na każde podejście pięć minut, na jednego studenta musiał poświęcić około godziny. Zajęcia trwały trzy... Szlag mnie trafiał, gdy czekałam na asystenta kwadrans, dwa, czasem dłużej, bo utknął przy innym fotelu. Gotowało się we mnie, że zamiast leczyć zęby, większość czasu marnuję na jałowe siedzenie, zmianę wałków. Wkurzał fakt, że jeden ubytek zajmuje mi dwa tygodnie, bo asystent nie ma kiedy sprawdzić prawidłowości założenia podkładu, w związku z czym jestem zmuszona odraczać wypełnienie ostateczne, ładując do zęba fleczer. Podziwiałam jedynie samozaparcie pacjentów, siedzących cierpliwie z otwartą buzią przez tyle godzin... Prawdziwą lekcją opanowania były zajęcia z pedodoncji. Wrzaski, ryki i płacze słyszalne chyba w promieniu kilometra, natężenie hałasu przekraczające wytrzymałość błon bębenkowych normalnego człowieka. A możliwości akustyczne dziecięcych gardeł są nieograniczone! Do tego wyczyny na fotelu przynoszące zaszczyt sprawności fizycznej naszego dorastającego pokolenia. Uniki zgoła bokserskie, nagłe odwracanie główki, zjeżdżanie z fotela, zwijanie się w kłębuszek, gwałtowne wyrzuty ramion, energiczne wykopy nóżek... Wszystko, aby
nie otworzyć buzi. A kiedy to już się stało, zawsze można próbować odgryźć palec dentyście, niech wie, że dzieci mają silne ząbki! No i jak zmusić takiego małego obywatela, aby siedział spokojnie przez całe zajęcia? By czekał, aż asystent obejrzy kolejną fazę pracy studenta? Przyznam, że chciałabym zobaczyć magika, który by tego dokonał! Mimo wszystko starałam się zachowywać olimpijski spokój. Powtarzałam sobie, że dzieci po prostu się boją i to strach przed bólem powoduje takie ekscesy. Jak inni studenci wygadywałam bzdury typu „Trzeba wyjąć robaczka. O już wychodzi! Jeszcze tylko ogonek!". Dostawałam rozbieżnego zeza, jednym okiem patrząc na dzieciaka, drugim szukając asystenta, który zaliczy założone wypełnienie. Jedno dziecko zapamiętam do końca życia. Możliwe zresztą, że ono mnie także. Rozkoszne dzieciątko było płci żeńskiej. Magdalenka. Pięcioletni aniołeczek, wychowywany bezstresowo, o czym z punktu poinformowała mamusia dziewczynki - wyfiokowana damulka aspirująca do wyglądu żony milionera. Zapisy w karcie leczenia Magdalenki były dość mo- notonne: „Dziecko nie chce otworzyć buzi". „Nie pozwala na rozpoczęcie zabiegu". „Bardzo niespokojna". „Uniemożliwia wszelkie zabiegi lecznicze".... A w dolnym rogu, ołówkiem, życzliwa uwaga: „Gorąco współczuję kolejnym ofiarom tej..." Nie powiem, żeby te adnotacje wpłynęły ma mnie budująco. - Magda, usiądź na fotelu - poprosiłam grzecznie. - Obejrzę twoje ząbki... - Nie! - twardo odpowiedziało dzieciątko. - Trzeba zobaczyć, czy nie ma w nich jakiegoś robaczka... - Proszę jej nie opowiadać o żadnych robaczkach! - zażądała mamusia. - Magdalenka jest inteligentna i wie, co to próchnica! -Ach tak... Magdusiu usiądź, muszę sprawdzić, czy nie masz ubytków - postanowiłam trzymać się nomenklatury czysto medycznej. - Nie chce mi się! - odparła rezolutnie.
- Magdusiu, nie zawsze można robić to, co się chce. Jesteś dużą dziewczynką, niedługo pójdziesz do szkoły... - Nie pójdę! - Bogu dzięki to już nie mój problem!, pomyślałam sobie i dalej próbowałam nakłonić gówniarę, żeby usiadła na fotelu. Po kilku kolejnych nieudanych podejściach zwróciłam się do mamusi. - Może pani spróbuje? - Ach, ja jestem zupełnie bezradna! Magdalenka ma silną osobowość, jeśli czegoś nie chce, to nie zrobi. To kwestia charakteru - oświadczyła mi z autentyczną dumą w głosie. - Pani wybaczy, ale nie wiem, co zrobić w sytuacji, kiedy matka nie daje sobie rady z własnym dzieckiem. - Co za arogancja! Pani tu jest od tego, żeby dziecku założyć blombę! - Tak dokładnie powiedziała - „blombę". - Nie od kwestionowania moich metod wychowawczych! - Dobrze. Założę dziecku wypełnienie - odparłam lodowato, rozglądając się po sali za jakąś osobą do pomocy. W drugim końcu siedział sobie spokojnie Michał, blisko dwumetrowy, ważący ponad sto kilogramów kolega z grupy VIII. Postura potężna, charakter łagodny jak łabędzi puch. Kiwnęłam ręką... - Michałku - poprosiłam, kiedy podszedł do nas - posadź, z łaski swojej, tę damę na fotelu. Zanim oburzona mamusia zdążyła wyartykułować chociaż słowo, Michał uniósł dziewczynkę z podłogi i trzymając ją na odległość wyprostowanych ramion, aby uniknąć bezpośredniego kontaktu z wierzgającymi nogami, posadził pacjentkę na właściwym miejscu. Równie szybko podsunęłam blat z końcówkami i swój stołek tak, żeby uniemożliwić jej ucieczkę. Pierwszy punkt programu był za nami - Magdusia została uwięziona na fotelu. Kopała, biła na oślep rękoma, opracowała nawet coś w rodzaju łuku histerycznego. Mamusia miotała się dookoła, dzielnie jej sekundując. Nawet przy normalnym hałasie na pedodoncji moje stanowisko zaczęło przyciągać spojrzenia
obecnych. Nie zwracałam uwagi ani na idiotkę szalejącą za swoimi plecami, wrzeszczącą coś o gwałceniu praw dziecka, ani na spazmy Magdusi. Za to natychmiast wykorzystałam fakt, że jak ktoś krzyczy, to ma otwartą gębę. Nie byłam na tyle głupia, żeby wkładać palec do tej paszczy. Ostatecznie przez dwadzieścia kilka lat można się do pewnych rzeczy przywiązać. Ja żywiłam głupi sentyment do swoich palców i wolałam nie ryzykować pewnego odgryzienia któregokolwiek. Zamiast tego lewą dłonią wcisnęłam Magdusi jej własny policzek między oba łuki zębowe. Teraz może gryźć do woli. Mnie bólu nie sprawi, to pewne!, pomyślałam nieco mściwie i zdecydowanie zbyt wcześnie, bo moment później zarobiłam potężnego kopa w okolice żołądka. Zgięło mnie natychmiast. Odruchowo cofnęłam rękę i był to błąd katastrofalny w skutkach. Magdusia wykonała numer, na jaki nie zdobyło się żadne dziecko. Mianowicie wbiła się zębami w moje przedramię i to na tyle silnie, że kiedy je szarpnęłam do góry, wisiała na nim, wczepiona w moje ciało, niczym wściekły bulterier. Zawyłam z bólu. W głowie błysnęła mi słodka wizja natychmiastowego uduszenia gówniary. Michał, wciąż stojący obok, uczynił ruch, jakby chciał jednocześnie strzelić bachorowi klapsa i osłonić ją przed moją furią. Jak wyjaśnił później, fakt, że przynajmniej próbuję uwolnić świat od tego potwora, wydawał mu się absolutnie pewny, absolutnie wytłumaczalny, aczkolwiek, ze względu na okoliczności, nie do końca pożądany. Ha! Nie docenił mnie! Ponieważ ukąszona lewa ręka kompletnie mi zdrętwiała i nie nadawała się chwilowo do żadnych działań, prawą chwyciłam Magdę za pozornie delikatną łapkę i zbliżyłam do własnych ust. - Moje zęby są większe i mocniejsze od twoich - wycedziłam wściekle - Jeśli się nie uspokoisz, przysięgam, że ci oddam. I zaboli cię to bardziej niż mnie! I nastąpił cud! Magda zamarła na fotelu, matka obok. Bez żadnych przeszkód zrobiłam badanie. Dokładnie lege artis
opracowałam i wypełniłam ubytek, decydując się na użycie materiału światłoutwardzalnego, chociaż wymaga to trochę więcej czasu. Poinformowałam matkę, że Magda ma jeszcze kilka zębów do leczenia. Zapisałam małą na kolejną wizytę, starannie wybierając termin, kiedy mnie w Instytucie nie będzie, po czym zwolniłam nagle ugrzecznionego potwora. Od wyfiokowanej damulki nie usłyszałam oczywiście ani „przepraszam", ani „dziękuję", ani nawet „do widzenia", natomiast wpadł mi ucho fragment wychowawczej tyrady: - Magdalenko, musisz się nauczyć, że czasem trzeba ulec i nie traci się przez to dumy. Mamusia też nienawidzi dentystów. To takie upokarzające, kiedy ktoś zagląda ci w usta i grzebie w nich tymi strasznymi przyrządami. Ale elegancka kobieta musi mieć ładne zęby. To kwestia prestiżu, kochanie. Tylko motłoch leczy się na rejonie! A wiesz, ile prywatnie kosztuje taka blomba laserowa, jaką ona ci założyła? Kupię ci domek dla Barbie za te pieniążki! A jaka byłaś dzielna! Oj, żebyś ty sama trafiła kiedyś na mój fotel... - Pomimo wszystko aż się uśmiechnęłam na myśl o takiej możliwości. Resztę ćwiczeń przesiedziałam w szatni, paląc papierosy Iwony. Kiedy przyszło do zaliczenia, podsunęłam asystentowi wypełnioną kartę Magdalenki. - Czy ja widziałem to wypełnienie? - zdziwił się całkiem sensownie, bo nie demonstrowałam żadnej fazy pracy nikomu. - Nie. Za to na sto procent pan je słyszał, doktorze... - odparłam gorzko. -Nie mogę zaliczyć czegoś, czego nie widziałem... - Natychmiast przerwał mu pełen oburzenia gwar moich koleżanek. Zgodnie zaczęły relacjonować wypadki i protestować przeciwko ewentualnemu niezaliczeniu mi ćwiczeń. A mnie już było wszystko jedno. Łagodzenie cudzej furii zwykle wyczerpywało mnie bardziej niż cokolwiek innego. - No już dobrze, dobrze... - mitygował asystent. - Ja rozu-
miem, że dzieci to trudni pacjenci. Rozumiem, że nie zawsze uda się pokazać wszystkie etapy pracy. Zaliczę to pani w drodze wyjątku, tylko postarajcie się, żeby taki proceder nie zdarzał się nagminnie. Jeśli wyczytacie podobne laurki - stuknął w kartę leczenia Magdy - lub dziecko będzie wyjątkowo wrogo nastawione, informujcie mnie o tym PRZED zabiegiem. Jasne? - Jak łatwo się domyślić, jego propozycja spotkała się z ogólną aprobatą. - Naprawdę tak mocno panią ugryzła? - Bez słowa odwinęłam rękaw fartucha i pokazałam opuchnięte, zaczynające sinieć przedramię z dość głębokimi ranami. - Fiu, fiu! Randki rozbierane ma pani z głowy na trochę... Cholera, a ja tego widowiska nie widziałem... - dodał z żalem w głosie. - Panie doktorze! - wtrąciła się wściekła Gośka. - Przed tymi ćwiczeniami powinno się powtórzyć szczepienia ochronne, a pan się nabija! - Na WZW? - Nie! Na wściekliznę! - Cóż... Ryzyko zawodowe, koleżanko! A te rany... - zwrócił się do mnie - niech pani mimo wszystko zdezynfekuje. Magda niewątpliwie stanowiła przypadek ekstremalny. Zdarzały się także aniołki, jak dwuletni kajber, który nawet nie drgnął przy zabiegu, a po zejściu z fotela z uśmiechem oświadczył, że mnie lubi. Rozczulił mnie, przyznaję. Ale to były dwa przeciwne bieguny zjawiska. Wszystko znajdujące się pomiędzy nimi stanowiło akustyczny koszmar i psychiczną gehennę. Dość powiedzieć, że po miesiącu zajęć na pedodoncji absolutnie wykluczałam świadome macierzyństwo przez kilka najbliższych lat. A w mojej głowie kołatała się głupia myśl: „Dziecko - twój wróg". Przynajmniej na fotelu dentystycznym. Choleryczka... Jeśli nawet, to choleryczka „kontrolowana". Owszem, byle co mnie wkurzało, ale nie rzucałam się na ludzi z pięściami, ani nie klęłam jak przysłowiowy szewc. Cho-
ciaż ze skruchą przyznaję - bywało, że miewałam ochotę zrobić jedno i drugie. W dodatku, rumieniąc się nieco, muszę powiedzieć, że obie rzeczy mi się przydarzyły. Pierwsza przy okazji napadu. W moim własnym bloku wsiadł ze mną do windy wyrostek na oko siedemnasto-, osiemnastoletni. Gdyby to się zdarzyło gdzie indziej, gdyby to nie był chłopak, tylko dorosły facet, prawdopodobnie zrezygnowałabym z jazdy i poszła po schodach. Ale taki dzieciak? Może i ja na swój wiek nie wy- glądam, niemniej wówczas miałam już dwadzieścia trzy lata. Na szczeniaka nie zwróciłam uwagi. Nie zaświtała mi nawet myśl o jakimkolwiek zagrożeniu, kiedy wcisnął guzik dziesiątego piętra. Stanęłam bliżej drzwi, bo miałam wcześniej wysiadać. Tymczasem zlekceważony gnojek ostro wziął się do dzieła. Ledwie winda ruszyła, jedną ręką zakrył mi usta, drugą wcisnął pod spódniczkę, jednocześnie energicznie odciągając mnie od drzwi. „Ożeż ty w tango milonga!" - ryknęło mi coś w duszy i zaczęła się szamotanina. Postury jestem raczej nikczemnej, ale na brak sprawności fizycznej nie narzekam. Ostatecznie ponad sześć lat trenowania piłki ręcznej nie przechodzi bez echa. W stanie furii moje siły wzrastają wielokrotnie, można się nieźle naciąć. Groźny przeciwnik to może nieco na wyrost ocena, ale bezwolną ofiarą cudzej agresji nie byłam i nie będę! W każdym razie ów niedorosły erotoman nie wzbudził we mnie strachu, a jedynie żądzę mordu. Zanim winda stanęła na moim piętrze, zdążyłam się uwolnić, kopnąć go w podbrzusze, dać poprawkę w splot słoneczny, a kiedy zgięty z bólu osunął się na podłogę, mściwie nadepnęłam mu na dłoń, żałując, że nie mam metalowych szpilek. I jeszcze mi było mało. Wywlokłam zboczeńca za włosy na korytarz i dopiero wtedy zaczęłam krzyczeć. Mój wrzask go chyba otrzeźwił, zresztą pewnie stracił ochotę na jakieś seksualne wyczyny, bo wyrwał mi się i z ogromnym łomotem runął na schody. Kiedy wybudzony ze snu sąsiad otworzył drzwi, stałam przed win-
dą ze zdobycznym skalpem napastnika w dłoni. Sytuacja była oczywista - kobieta krzyczy, ktoś ucieka. Sąsiad tak, jak stał, w pantoflach i piżamie, podjął pościg. A do mnie dotarło, że gdyby nie element zaskoczenia moim, bądź co bądź atakiem, sprawa mogła mieć przykre konsekwencje. W możliwość gwałtu mimo wszystko nie wierzyłam, ale kilku celnych ciosów ze strony wyrostka zapewne nie zaliczyłabym do miłych przeżyć. Słowami niecenzuralnymi zbytnio nie szafuję, lecz zdarza mi się ich używać. Czasami jeden wyraz potrafi rozładować złość... Nie pochwalam przesady w tym względzie, choć muszę przyznać, że zdarzył mi się raz swoisty popis oratorski też na czwartym roku. Jakiś ten rok był feralny. Najpierw rozwód rodziców i ich wyjazd, nerwówa na studiach i kompletny zastój w życiu osobistym. Kumulowały się we mnie te wszystkie emocje no i... Kłopoty parkingowe to bolączka każdego dużego miasta, Łódź nie jest wyjątkiem. Kulturalni ludzie stawiają samochody tak, aby jeszcze ktoś inny mógł skorzystać z miejsca. Już rano, kiedy zostawiałam Trolla przed Instytutem, na parkingu był tłok. Zaparkowałam więc mniej więcej pół metra od zderzaka pięknego mercedesa i beztrosko poszłam na zajęcia. Po południu, gdy obie z Justyną nieludzko głodne dopadłyśmy do mego malucha, okazało się, że z wyjazdem będą kłopoty. Dziesięć centymetrów od przedniego zderzaka stał żuk. Razem z zapasem, który dzięki Bogu, zostawiłam sobie rano - sześćdziesiąt centymetrów pola manewrowego. W żuku siedział kierowca. Poprosiłam, żeby na chwilkę odjechał. Zaśmiał się i odmówił. Włączyła się Justyna, także bez skutku. Patrzyłam na ćwoka za kierownicą, na swój zablokowany samochód i coś zaczęło we mnie narastać. A ten wychylił się jeszcze z kabiny i wrzasnął: - Jak kto nie umi jeździć, to się nie pcha za kierownik! Dzieci wam rodzić, brudy prać, a nie... Gówniarstwo za kółkiem, tfu!