Znałam jego, znałam ją. Byłam jej koleżanką, a jego przy
jaciółką, świadkiem na ich ślubie. Odegrał w moim życiu ro
lę, z której ona, mam nadzieję, nie zdaje sobie sprawy. Wiem
o niej rzeczy, o których on nie ma pojęcia. A zaczęło się oczy
wiście niewinnie.
Studiowałyśmy razem i początkowo łączyła nas tylko na
uka, zwyczajne wspólne kucie. Była dla mnie podporą. Później
zaczęły się zwierzenia, płacze i nasze role się odwróciły... Pa
miętam, był listopad, w sierpniu planowali ślub. Siedziałyśmy
na zajęciach z fizjologii, już po sprawdzianie, słuchając pilnie
wyjaśnień asystenta odnośnie doświadczeń, jakie miałyśmy
przeprowadzić za chwilę na żabach. I wówczas zauważyłam,
że Justyna płacze.
- Co się dzieje? - spytałam, bo chociaż dręczenie płazów nie
należało do przyjemności, to pewna byłam, że to nie wizja zde-
kapitowanej Rana rana jest winna łez Justyny.
Zamiast odpowiedzieć, rozpłakała się jeszcze bardziej.
Wszyscy obecni w salce spojrzeli na nas z zainteresowaniem.
- Doktorze, pozwoli pan...? - zwróciłam się do asystenta,
wskazując ręką drzwi.
- Tylko cichutko pod gabinetem profesora - ostrzegł jedy
nie.
- Oczywiście...
Żadna z nas nie miała ochoty na konfrontację z profesorem,
a w dodatku narobiłybyśmy kłopotów doktorowi Dariuszowi.
5
Podczas zajęć Zakład Fizjologii Prawidłowej stanowił twierdzę,
świątynię wiedzy, której nikt nie miał prawa opuszczać przez
pięć godzin. Profesor nie tolerował żadnych wyjaśnień, uspra
wiedliwień, tłumaczeń. Wojskowy dryl, rzec można. A osobo
wość profesora była tak wielkiego formatu, że w samej atmo
sferze panującej w budynku unosiło się coś takiego, że
przemknęłyśmy przez korytarz niczym dwa duszki. Justyna
nawet łkała bezgłośnie. Normalnie oddychać zaczęłyśmy do
piero na parterze, niejako poza jurysdykcją profesora, gdzie
mieściła się wspólna szatnia dla nas i studentów uniwerku,
szkolących się w sąsiednim budynku. No i tam właśnie Justyś
dała upust hamowanym do tej pory łzom. Nigdy wcześniej nie
widziałam kogoś do tego stopnia zaryczanego. Wszelkie pró
by nakłonienia jej do powiedzenia chociażby sylaby tonęły
w powodzi. Ograniczyłam się więc jedynie do podawania chu
steczek higienicznych oraz zakupu w automacie dwóch czar
nych kaw. Nie wiem, czy pomógł ich aromat, czy też Justyś
przeczyściła już kanaliki łzowe, w każdym razie zaczęła arty
kułować pojedyncze wyrazy, a wreszcie skleciła całe zdanie:
- Ja go tak kocham!
- I dlatego płaczesz? Ciekawy sposób objawiania uczucia,
słowo daję.
- Nie potrafię przestać o nim myśleć!
- Paweł niewątpliwie jest zachwycony z tego powodu, ale
może nie popadaj w przesadę, co? Miłość powinna cię uskrzy
dlać, nie dołować. Zwłaszcza taka jak wasza: sprawdzona,
zmierzająca do szczęśliwego ukoronowania.
- Kocham Andrzeja... - wyszeptała, a ja zdrętwiałam.
Andrzej był najlepszym przyjacielem Pawła. Pawła, z któ
rym Justyna miała się pobrać za kilka miesięcy.
- Justyna, czy ty żarty sobie jakieś urządzasz?
- A wyglądam na kogoś, kto żartuje?
- W takim razie... Coś ci się poprzestawiało... Oszalałaś...
- Oszalałaś, oszalałaś! Mówię ci, co czuję, do cholery! Ko-
6
cham go! Od lipca nie mogę przestać o nim marzyć. W Szwe
cji nawet nie pomyślałam o Pawle! W głowie miałam tylko An
drzeja.
- A ślub? Przecież nie możesz przekreślić tych wszystkich
wspólnych lat... Nie... Gadam bzdury. Daj mi chwilę.
- Ślub, wspólne lata... Sądzisz, że nie pamiętam? Kocham
Pawła, ale Andrzej jest wyjątkowy. Tam, nad jeziorem, w lip
cu Paweł tylko przeszkadzał. Boże, jaka ja jestem wstrętna!
Zrozum, czuję, że nie jestem mu obojętna, tylko lojalność wo
bec Pawła go powstrzymuje...
- Opamiętaj się, Justyś, proszę.
- Myślisz, że nie próbowałam? Przecież specjalnie wyjecha
łam do Szwecji. Uciekłam! Od Pawła, od rodziców, od rozmów
o weselu. Miałam nadzieję, że mi przejdzie. Gówno! Wciąż my
ślałam tylko o Andrzeju! Tylko o nim!
- Trudno tu gadać rozsądnie. Chodź, wyjdziemy stąd
i gdzieś spokojnie porozmawiamy.
- Dokąd chcesz iść? On dzisiaj przyjeżdża i ma zostać do
poniedziałku. Wyobrażasz sobie ten weekend?
- Paweł? - wolałam się upewnić.
- A kto?
- No ale my nie możemy tu zostać do poniedziałku - to raz.
A dwa: lepiej by było, żeby Paweł nie widział ciebie w takim
stanie. Zadzwonisz do niego, powiesz, że wypadło nam jakieś
dodatkowe kolokwium, i będziemy stukać przez cały weekend,
a jego przyjazd w tych okolicznościach traci sens.
- Będzie wściekły!
- Wolisz z nim porozmawiać?
- Nie. O Boże, co ja mam robić...
Cały weekend uczyłyśmy się biochemii u mnie - tak brzmia
ła oficjalna wersja dla Pawła i moich, zajmujących sąsiednie
mieszkanie, rodziców. Wtedy, w listopadzie nie znałam jeszcze
dobrze Pawła. Spotkaliśmy się ze dwa, trzy razy na grupowych
7
imprezach i tyle. Nie czułam do niego ani specjalnej sympa
tii, ani antypatii. W zasadzie stanowił dla mnie część Justyny.
Część jej życia. Bardzo ją lubiłam i, rzecz jasna, pragnęłam,
aby była szczęśliwa. Skoro więc uważała, że to Andrzej jest tym
jedynym, nie powinna się wiązać z Pawłem - niezależnie od
ich wspólnej przeszłości czy czegokolwiek innego. Jeśli oczy
wiście wiedziała, że to z Andrzejem będzie szczęśliwa. Ale ona
tego nie wiedziała. Dokładnie mówiąc, niczego wówczas nie
wiedziała, niczego nie była pewna. Jedna wielka histeria przez
cały piątkowy wieczór i noc, na przemian płacze i krzyki.
I w końcu w sobotę po południu była już tak zmęczona, że za
częła słuchać tego, co do niej mówiłam.
- Musisz wszystko gruntownie przemyśleć, zanim zrobisz
cokolwiek.
- Cholera, a uważasz, że nie próbuję? Od lipca niczego in
nego nie robię!
- To dość późno zaczęłaś, biorąc pod uwagę twój wiek - za
uważyłam niewinnie.
- Przestań się wyzłośliwiać, tylko poradź coś, do diabła!
- Mam ci wskazać, za kogo masz wyjść? Ja? A to dobre. Nu
mer sezonu.
- Anka!
- A skąd ja mam wiedzieć, co robić? Przecież nie siedzę
w tobie. Nie wiem, co czujesz do Pawła, a co do Andrzeja...
- Kocham do bólu.
- Świetnie. To już coś. Którego?
- Obu.
- Cudnie. Znalazłam rozwiązanie: wyjdź za obu. Albo lepiej:
żyjcie sobie w trójkącie na wiarę. Chłopcy już się przyjaźnią,
więc etap docierania się was ominie.
- Anka, bądź poważna!
- A ty jesteś? - bez trudu spełniłam jej życzenie, porzuca
jąc ironię. - Od kiedy się znamy, wciąż słucham o Pawle. Ja
ki jest przystojny, cudowny, męski. Cały czas. Przywykłam do
8
myśli, że ten wasz związek jest poważny i stały. A teraz, kie
dy oczekiwałam zaproszenia na ślub, nagle oświadczasz mi, że
kochasz innego. Kochasz także. W dodatku najlepszego przy
jaciela Pawła. Przecież nie znacie się z Andrzejem od tego la
ta! Skąd to nagłe olśnienie?
- Olśnienie? Wiesz, że chyba dobrze to nazwałaś. Andrzej
podobał mi się w zasadzie już wcześniej. Ale na Mazurach po
znałam go lepiej i z nieco innej strony...
- Mnie nie oślepia żadna strona Andrzeja ani Pawła, bo
znam ich za słabo. Mogę więc być obiektywna w swych sądach.
Jak dla mnie jesteś na prostej drodze do popełnienia błędu,
którego będziesz żałować przez całe życie.
- Dlatego właśnie...
- ...ani ja, ani nikt inny nie powie ci, kogo masz wybrać.
To musi być absolutnie twoja decyzja.
- Przecież nie o to mi chodzi! Chcę wiedzieć, co ty byś zro
biła na moim miejscu.
- Absolutnie nie wyobrażam sobie, abym mogła kiedyś sta
nąć przed takim dylematem. Ale czysto teoretycznie na pew
no bym się nie spieszyła z podjęciem decyzji.
- Ja nie mogę czekać! W przyszłym tygodniu zaczynamy
szukać sukni ślubnej, ojciec kupił wódkę weselną i zarezerwo
wał salę. Paweł zamówił obrączki!
- No to nad czym my tutaj deliberujemy?
- Znów kpisz.
- Nie. Bynajmniej. Żałuję tylko, że nie możesz siebie samej
posłuchać. Przecież to jakaś kompletna bzdura. Po czorta zga
dzałaś się na zaręczyny, skoro nie byłaś pewna własnych
uczuć?
- To było w czerwcu! Wtedy byłam pewna!
- No tak. A później upalny lipiec, żar z nieba, żar w sercach,
nagle lepiej poznana strona Andrzeja... Dobra, już przestaję -
obiecałam, bo sczerwieniała gwałtownie. - Nie zamierzam ba
wić się w psychologa, ale dla mnie to rodzaj ucieczki. Paweł
9
był kochany i jedyny dopóty, dopóki nie zapadła klamka, że
do końca życia ma już być tylko on.
- Chcesz powiedzieć, że Andrzej to kaprys? Przelotna hi
storia?
- To wie tylko Szef na niebie. Chciałaś usłyszeć, co myślę,
więc mówię. Jednego jestem pewna: jeżeli teraz pozwolisz się
ogłupić tymi przygotowaniami i nie podejmiesz decyzji na spo
kojnie, to w każdej złej chwili będziesz żałować, że nie wybra
łaś Andrzeja. Nigdy jednak nie darujesz sobie utraty Pawła, je
śli z Andrzejem ci się nie ułoży. Niezła zagwozdka, przyznaję.
- Więc co? - spytała po przetrawieniu moich słów.
- Wytłumacz może Pawłowi, że potrzebujesz trochę czasu...
Nic was przecież nie goni. Przeanalizuj sprawę. Porozmawiaj
z kimś, komu ufasz całkowicie...
- Z kimś takim to ja właśnie rozmawiam.
- Dzięki, ale miałam na myśli kogoś mądrzejszego. Może
mamę? I nie wpadaj w panikę, bo nic dobrego z tego nie wy
niknie.
Dokładnie tydzień później Justyna znów siedziała zarycza-
na w mojej kawalerce. Powiedziała o wszystkim Pawłowi.
- Nie odezwał się słowem przez całą drogę na dworzec.
Wsadził mnie do pociągu i poszedł z Andrzejem na basen.
- A czego oczekiwałaś? Miał ciebie błagać, czy się z nim po
bić? Uważam, że zachował się bardzo na poziomie.
- Na poziomie? Niczego mi nie ułatwia!
- Justyś, czy ty aby nie wymagasz zbyt wiele? Praktycznie
w przededniu ślubu informujesz człowieka, że kochasz inne
go, w dodatku jego najlepszego przyjaciela...
- Tego mu nie powiedziałam - wpadła mi w słowo.
- Chwała Bogu.
- Ale i tak się domyślił. Spytał mnie, czy przyjechałam do
niego, czy do Andrzeja.
- Jak brzmiała twoja odpowiedź, jeśli mogę wiedzieć?
10
- Sama przecież kazałaś mi pogadać z Pawłem! - zignoro
wała moje pytanie.
- Jeśli się nie mylę, radziłam jedynie, żebyś poprosiła go
o trochę czasu. Żebyś mogła ochłonąć i uporządkować cały ten
swój uczuciowy bałagan. Czy fragment o logicznym przeana
lizowaniu sytuacji kompletnie ominął twoje uszy? Cierpisz na
niedosłuch selektywny?
- Przestań wydziwiać!
- Tłumaczyłam i prosiłam, nic na żywioł. Nie w takiej sy
tuacji. A ty co? Ogłuszasz Pawła rewelacjami, które by powa
liły na glebę każdego, i masz pretensje... Coś jeszcze głupie
go zdążyłaś zrobić?
- Żebyś wiedziała! Poszłam do pokoju Andrzeja w akademiku!
- Jego też uszczęśliwiłaś swoimi wyznaniami?
- Nie! Oglądaliśmy zdjęcia z wakacji i tak jakoś...
- Rozryczałaś się, Andrzej się przejął, objął cię i na to
wszystko wszedł Paweł, tak?
- Skąd wiesz?
- Taka ze mnie czarna wróżka. Jeśli ma się coś zdarzyć
w złym momencie, to zdarzy się zdecydowanie najgorsze. Fa
talizm sytuacyjny. Tak by to wyglądało w kiepskiej latynoskiej
telenoweli.
- Anka, kurwa, to nie jest żadna telenowela, tylko moje ży
cie! Mnie nic nie przeszło, Andrzej zachowuje się jakoś inaczej,
a Paweł się zadręcza... Co robić?
- Obawiam się, że sytuacja mnie przerasta.
- Ciebie? Przecież to ja tkwię w tym bagnie! Możesz sobie
pozwalać na złośliwości, żeby mnie przywrócić do pionu - nie
myśl, że się nie domyśliłam, dlaczego gadasz w ten sposób -
ale to ja muszę coś zrobić!
W tym jednym mogłam się z nią zgodzić. Musiała podjąć
poważną decyzję. Decyzję życiową. Tylko czemu właśnie ode
mnie oczekiwała wsparcia? Moje doświadczenia, sposób po
strzegania świata były tak różne od jej życia. Przecież musia-
11
ła sobie z tego zdawać sprawę. Idiotką nie była. Ale może o to
właśnie chodziło? O chłodny osąd kogoś zupełnie z zewnątrz?
Albo po prostu byłam pod ręką... Trzeba ją było wówczas za
pytać o motywy, a nie teraz, po latach wdawać się w dywaga
cje. No ale wtedy cała ta dziwaczna sytuacja zaczęła mi już
mocno dopiekać. Stawiałam się raz na miejscu Justyny, a raz
Pawła - i zamęt w mej głowie był coraz większy. W czasie Bo
żego Narodzenia zadzwoniła do mnie z informacją, że ostatecz
nie i nieodwołalnie zdecydowała się na, Pawła. Odetchnęłam
z ulgą. Moje życie wróciło na normalne tory: zajęcia, kolokwia,
wykłady, kucie, spanie po dwie, trzy godziny na dobę... Ot,
zimowa sesja egzaminacyjna... Wszystko na swoim miejscu.
Lekki dysonans wprowadzały jedynie echa przygotowań do
ślubu - jak kłopoty ze znalezieniem odpowiedniej sukni. Żad
na z oglądanych w Łodzi czy w Warszawie, a nawet w katalo
gach słynnych firm Justyny nie zadowalała.
- Może po prostu narysuj taką, o jakiej marzysz? - zapro
ponowałam nieśmiało któregoś dnia, zmachana bieganiem po
salonach. - Pokażesz szkic na wejściu i przynajmniej uniknie
my niepotrzebnych przymiarek.
- Anka! Jesteś genialna! - rozpromieniła się natychmiast.
- Dokładnie tak zrobię! Moja mama ma świetną krawcową, ona
wszystko potrafi uszyć! Zaprojektuję własną suknię! Ekstra!
Nie mogłaś wcześniej na to wpaść?
- No właśnie... Nie mogłam? - odrzekłam, a to, co pomy
ślałam w tamtej chwili o sobie, do druku absolutnie się nie na
daje.
W maju zostałam wmanipulowana w spędzenie popołudnia
z Pawłem. Justyna szła na odchudzanie limfatyczne, a ja miałam
biedakowi dotrzymać towarzystwa. Jakby dorosły mężczyzna nie
mógł spędzić samotnie dwóch godzin, jakby potrzebował niań
ki albo opiekunki społecznej zgoła! Zaprotestowałam natych
miast, kiedy Justyna wyskoczyła z tą czarowną propozycją.
- Nie wrabiaj mnie w taki sposób! I Pawła także. Przecież
12
z daleka widać, że to jedynie mało wybredny pretekst, żeby
śmy się lepiej poznali. Do tego dążysz, prawda?
- Dokładnie.
- W jakim celu?
- Masz być świadkiem na naszym ślubie. Powinnaś odróż
niać pana młodego od reszty towarzystwa! - szarpnęła się na
dowcip.
- Z kojarzeniem twarzy nigdy nie miałam kłopotów. Gwa
rantuję ci, że i bez tego spotkania będę wiedziała, za kogo wy
chodzisz.
- Anka, ta twoja patologiczna niechęć do kontaktów towa
rzyskich jest nie do zniesienia! Wiesz, ja się poważnie zasta
nawiam, jak z tobą gadać.
- Najlepiej wprost. Bez chwytów rodem z farsy.
- Dobra - syknęła. - Niech ci będzie! Zależy mi bardzo, że
byście sobie spokojnie pogadali. Dokładniej: żebyś ty poroz
mawiała z Pawłem.
- Mam mu wyjaśnić, na jaki krok się decyduje? Wtajemni
czyć w potrzeby kobiety? Czy ogólnie nakreślić temat pszczó
łek i motylków?
- Kurwa mać! Przestań! Potrafisz tak ludzia ogłupić tymi
swoimi...
- Człowieka chyba.
- Ludzia, człowieka i mastodonta pewnie też! Nie będę wal
czyć z twoimi uwagami, bo jestem bez szans. Jak już wpad
niesz w ten swój wymyślny słowotok, to kompletnie gubię wą
tek!
No mam nadzieję! Latami szlifowałam tę strategię, aby uni
kać odpowiedzi na niewygodne pytania. Tylko Tośka bez naj
mniejszego wysiłku podejmowała to wyzwanie. Zresztą ją prze
gadać to by dopiero był wyczyn! - myślałam z pewną
melancholią, tęskniąc za przyjaciółką, która postanowiła pew
nego dnia zakończyć naszą znajomość efektowną awanturą,
a następnie kompletnie zniknęła z mojego życia.
13
- Coś tak nagle zamilkła? - zainteresowała się Justyna.
- Kazałaś mi. Dostosowałam się do zalecenia. I słucham.
Nadal posłusznie.
- Anka, tak być nie może! Ile lat się znamy?
- Ponad dwa.
- Razem przechodzimy przez ten cały syf na studiach.
- Nie da się ukryć.
- Ale poza studiami? Na ilu imprezach z nami byłaś?
- A co to ma do rzeczy?
- Zaledwie na kilku i to ściśle grupowych. Nigdy w klubie
czy pubie - ciągnęła nieubłaganie. - W dodatku zawsze mam
wrażenie, że przychodzisz wbrew sobie.
- Nie jestem jednostką towarzyską z natury. I zdecydowa
nie kiepski ze mnie kompan do zabawy. Źle się czuję na im
prezach i psuję ubaw innym, kiedy usiłują mnie rozruszać.
- A dlaczego źle się czujesz na imprezach?
- Uczepiłaś się zdania, które akurat jest najmniej istotne.
- Trochę inaczej to widzę. Czemu źle się czujesz na impre
zach? Ktoś ci na nich afronty czyni?
- Piękna składnia, Justyś - roześmiałam się szczerze. - Mo
je gratulacje. A jaki zasób słówek. „Afronty czyni". Dobre.
Przypomniały ci się lekcje polskiego? Co to miało być? Pod
róbka Fredry?
- Co mnie podkusiło, jak rany!
- Złe na pewno. Podobno tylko czyha, aby wtrącić swoje
trzy grosze w nasze życie. Czytałaś „Śledztwo w sprawie Sza
mana"?
- No nie, kurwa, ja z tobą zwariuję! Jak się tylko pojawia
coś, co ci nie pasi, od razu wskakujesz w literaturę! To już nie
jest mania! To czysty obłęd!
- Być może.
- Anka, miej litość! Znowu ci się udało! Przyznaję i pasu
ję. Wracając do kwestii zasadniczej w tej chwili... Paweł będzie
moim mężem. Ty jesteś moją przyjaciółką. Chciałabym, abyś
14
zaczęła się z nim oswajać. Żebyś chociaż spróbowała pogadać
z nim tak jak teraz ze mną. Na luzie. O to chodzi.
- O luz? Swobodną konwersację? - upewniłam się.
- Tak. Może przy okazji dowiesz się, że ludzie nie mają za
miaru ciebie zeżreć.
- Aż tak apetyczna nie jestem.
- Znów zaczynasz?
- OK. Niech będzie. Chwyciłam ten twój zagubiony wątek.
I sądzicie, że to cokolwiek pomogło? Justyna prosiła mnie
o coś niemożliwego. O luz. Ostatni raz na pełnym luzie to ja
pewnie byłam na oddziale położniczym chwilę po swoim uro
dzeniu! I jeśli jest w tych słowach jakaś przesada, to, wierz
cie mi, niewielka. Już z okresu przedszkolnego pamiętam, jak
usiłowałam wymóc na wychowawczyni z kolonii prawo do ko
rzystania z osobnej łazienki, tej dla dorosłych, aby tylko nie
musieć zażywać kąpieli wraz z rówieśnikami. Miałam cztery
latka... Później, a zwłaszcza w liceum, unikanie ludzi weszło
mi już w krew. Zamieniło się w odruch niemal bezwarunko
wy. To, co Justyna brała za luz czy też luz w moim wykona
niu, było zarezerwowane dla bardzo skąpej grupki osób. Wy
liczyć? Tośka, Justyna, Konrad. No może jeszcze dziewczyny
ze studiów, ale w znacznie mniejszym stopniu. Właściwie do
rzuciłam je, żeby to zaufane grono nie było tak żałośnie skrom
ne. Nazbierałam przyjaciół przez te swoje - wówczas - dwa
dzieścia jeden lat, nie? A Justyś chciała zwalczyć moje wszelkie
fobie jednym skokiem na głęboką wodę! Utopię się czy wypły
nę? Ciekawa alternatywa...
Do tamtego majowego dnia spotkaliśmy się z Pawłem ze
dwa, trzy razy. Bez większego trudu udawało mi się w takich
okolicznościach przemykać bezszelestnie, bezboleśnie w ciem
ne kąty, z których nikt mnie nigdy nie wyciągał, bo i dostrzec
nie miał prawa. Fakt, byłam raczej świadkiem niż uczestni
kiem studenckich rozrywek. We własnym mieszkaniu jednak
15
nie mogłam się ukrywać przed wprawdzie narzuconym, ale
przecież gościem. O Boże, jaka wściekła byłam na siebie i na
nią. Ale na siebie bardziej! A Paweł... Cóż... Albo był komplet
nie ślepy, albo bardzo wyrozumiały, albo - co najpewniejsze -
odebrał od Justyny staranne wskazówki, jak ma ze mną po
stępować. Zdawał się nie zauważać mojej kolosalnej tremy, nie
reagował, gdy drżały mi ręce przy nalewaniu kawy, ignorował
fakt, że chwilami głos grzęźnie mi w krtani. Słowem, cackał
się ze mną niczym z miśnieńską porcelaną albo zgoła jajem Fa-
bergé. Gładko przeszedł z tematów pogodowych czy edukacyj
nych na kinematografię. Do kina chadzałam raczej rzadko, ale
o filmach jako takich pojęcie miałam. W końcu od czego są
kasety VHS i płyty DVD? Czyż nie produkowano ich między
innymi z myślą o tych, co nie lubią wychodzić z domu? Fakt,
nowości kosztowały bajońskie sumy, ale przecież aż tak na bie
żąco być nie musiałam. Klasykę typu „Łowca androidów",
„Pulp fiction", „Kobiety na skraju załamania nerwowego" moż
na było nabyć po przystępnej cenie i to legalnie, w sklepie.
A resztę obejrzeć za grosze dzięki osiedlowej wypożyczalni.
Paweł opowiadał właśnie o swych świeżych wrażeniach
z polskiej premiery „Miasteczka Pleasantville", kiedy dotarło
do mnie, że z minuty na minutę robię się spokojniejsza. Oswa
ja mnie. Oswaja jak Indianin mustanga na prerii. Drobnymi
kroczkami. O nie, mój drogi! Tak łatwo ci nie pójdzie! Justy
na mogła ci wprawdzie podać kod dostępu do w miarę swo
bodnej konwersacji ze mną, ale prawdziwą rozmową tego, co
tutaj się odbywa, zdecydowanie nazwać nie można. Tym bar
dziej że głównie ty mówisz. Unikasz pytań. W zasadzie mono
logujesz. Choć nie przeczę, zostawiasz mi w ten sposób otwar
tą furtkę. Mogę sobie po prostu siedzieć i tylko być. Robić dalej
za dodatek do kawy i ciasta na stole. Prawie niemy. Ale prze
cież nie na tym zależy Justynie. Nie po to zaaranżowała to spo
tkanie. Mamy się poznać? Wyrobić wzajemnie o sobie zdanie?
Nie ma sprawy. To leży w moich możliwościach.
16
- Kto grał pilota w „Locie nad kukułczym gniazdem"? Pa
miętasz może? - palnęłam lekko nie na temat.
- Co takiego? - Paweł sprawiał wrażenie lekko zdezorien
towanego.
Mam cię! Tyle w temacie bezpiecznego gruntu do rozmowy.
Chcesz robić dobre wrażenie? To trzymaj się tego, co znasz!
- „Lot..." - podjął spokojnie - to wielowarstwowe dzieło
o pacjentach szpitala psychiatrycznego. Jack Nicholson był re
welacyjny w roli głównej, ale pilota tam żadnego nie ma. Aniu,
czy ty sondujesz moje kulturowe obycie za pomocą filmu
z 1975 roku?
- Mniej więcej... - wyznałam ze skruchą, przełykając gulę
wstydu. - Pewne rzeczy się nie starzeją.
- To fakt. Kanony kultury nie pokrywają się kurzem.
- Zaskoczyłeś mnie podwójnie. Nie potrafiłabym podać da
ty premiery.
- To rok mojego urodzenia. Proste skojarzenie. A ty, prze
biegły detektywie, byłaś już wtedy na świecie?
- Nawet w planach mnie nie było...
Roześmialiśmy się serdecznie. I tak się jakoś porobiło, że
faktycznie swobodnie gadaliśmy dalej. A szczególnie wdzięcz
nie - w kontekście mojego sprawdzianu - rozwinął się nam wą
tek „Milczenia owiec". Co do tego, że Hopkins zasłużył na
Oscara, byliśmy zgodni. Różne poglądy mieliśmy tylko na te
mat tego, dlaczego Lecter nie skrzywdził Starling.
- Polubił ją - dowodził Paweł.
- E tam, zostawił ją w spokoju, bo wiedział, że sama robi
sobie większą krzywdę. Była wyprana z wszelkich uczuć. Ta
ki emocjonalny trup.
- Mocne określenie!
- A czytałeś „Hannibala", ostatnią część trylogii? Mam ta
ki kłopotliwy zwyczaj, że lubię wracać do książek w dowolnym
momencie, dlatego raczej nie korzystam z bibliotek, tylko je
kupuję.
17
- Kosztowny zwyczaj, chciałaś powiedzieć.
- Też. Starling w końcu wiedzie wygodną egzystencję u bo
ku potwora. Ze smakiem wcina mózg swojego wroga.
- Szokujące.
- Raczej obrzydliwe.
- No i jak? Już cię pożarł, czy tylko lekko nadgryzł? - spy
tała Justyna, wkraczając do mieszkania.
- Obawiam się, że w wyniku tego kosmetycznego zabiegu
straciłaś nie tylko cellulit, ale i resztki subtelności - odcięłam
błyskawicznie.
- Wymienialiśmy z Anią uwagi na temat ekranizacji...
- Nie mówiłam? O literaturze to ona może zawsze i z każ
dym! A jak na to swoje maniackie czytanie znajduje czas? Nie
mam pojęcia! Kolokwium na karku, sesja w toku - wsio ryba!
Dzień bez książki to dla Anki dzień stracony!
- To nie moja wina, Justyś, że ty się ograniczasz do werto
wania podręczników medycznych.
- Czasem czytuje też babskie pisma. Mogę robić za świadka.
- Kto nie świadkuje, dłużej żyje.
- To z „Oskara", prawda? - podchwycił Paweł natychmiast.
- Tego z Sylwkiem?
Justynie do końca spotkania uśmiech triumfu nie schodził
z twarzy. Mogła być z siebie dumna, jej plan zdecydowanie wy
palił. Skłamałabym, mówiąc, że przestałam się bać Pawła, ale
faktycznie zrobiłam postęp. I było mi nawet nieco głupio, bo
Paweł okazał się zupełnie sympatycznym facetem, a gdy Ju
styna przeżywała rozterki, martwiłam się zasadniczo tylko
o nią...
Co przeżyłam przez ich ślub i wesele, to moje. Podczas ce
remonii kościelnej i przygotowań trzymałam się dzielnie. Osta
tecznie jako świadek nie mogłam się zaskorupiać we własnych
lękach. Ponadto Justyna kompletnie się rozkleiła, a jej rodzi
ce z lekka pogubili, widząc swoją córkę całą we łzach. Auto-
18
matycznie przejęłam stery. Rozlokować gości w internacie i ho
telu? Zero problemu. Dopilnować florystkę przy dekoracji ko
ścioła? Bułka z masłem. Ale opanowanie fanaberii szofera, któ
ry stwierdził, że uliczka pod blokiem Justyny jest za wąska,
aby podjechać limuzyną pod klatkę, wymagało nieco innych
środków perswazji. W prostych żołnierskich słowach wyjaśni
łam, co myślę na temat jego umiejętności zawodowych, sko
ro nie potrafi zapewnić młodej parze pełnego komfortu w ta
kim dniu. Spojrzał na mnie gniewnie i pewnie usłyszałabym
kilka równie prostych słów w odpowiedzi, gdyby nie obecność
Konrada, obdarzonego przez Szefa w niebie słusznym wzro
stem. Potem jeszcze, niejako z rozpędu, ustawiłam na właści
we tory strojącą fochy szatniarkę, ale wesele? Litości! Tłumy
obcych rozbawionych, podchmielonych ludzi. Tańce! Wyślizgi
wałam się z objęć, kiedy tylko mogłam. I gdy już odbębniłam
obowiązkowe pląsy z Pawłem, świadkiem, a nawet cholernym
Andrzejem, zapowiedziałam Konradowi, że nikt obcy ma się
do mnie nie zbliżać. I jakoś na uboczu udało mi się przetrwać.
Przez półtora roku małżeństwo Justyny wyglądało na wzor
cowe. Oczywiście zdarzały się nieporozumienia, jak to zwykle
między dwojgiem ludzi. Tłumaczyłam wtedy Pawłowi, że Ju
styna naprawdę się denerwuje, kiedy on nie telefonuje przez
tydzień albo przyjeżdża do Łodzi z dwudniowym opóźnie
niem... A potem przekonywałam Justynę, żeby przestała się
wciąż wymawiać od różnych imprez, które proponował Paweł
(ja Justynę, dobre nie?). Jej zachowanie zaczęło mnie nieco
niepokoić. Odchudzała się ciągle, obsesyjnie liczyła kalorie,
biegała po kilka kilometrów dziennie, robiła setki skłonów, ły
kała garściami środki przeczyszczające, piła jakieś podejrza
ne specyfiki na przemianę materii. Nie należę do osób, które
wtrącałyby się w cokolwiek, ale kiedy pewnego dnia zjadła
przy mnie „śniadanie" składające się z połowy szklanki wody
i dwóch kropli kilo nitu, nie wytrzymałam.
- Justyś, czy ty trochę nie przesadzasz?
19
- O co ci chodzi? Nie jestem głodna. Te krople rewelacyj
nie głuszą apetyt!
- Głuszą apetyt? Jakiegoś szmergla dostałaś?
- Tak. Na punkcie swojego męża! On jest taki przystojny,
wysportowany, wspaniale zbudowany! A ja co? Nie dość, że gę
ba do wymiany, to jeszcze opasła locha!
- Widzę, że obniżony poziom glukozy we krwi może się ob
jawiać poważnymi zaburzeniami osobowości. Kompletnie zwa
riowałaś? Co chcesz od swojej twarzy? Od swojej figury? Masz
wymiary do pozazdroszczenia, zgrabne nogi, imponujący biust
i inteligentny wygląd, co bywa jednak mylące, jak się okazuje.
- On lubi szczupłe dziewczyny!
- A ty jaka jesteś? Poza tym byłaś tęższa przed ślubem,
a i tak ciebie wybrał, prawda?
- To było w zeszłym roku! Żebyś widziała, jak patrzył na
jakąś pannę w Remoncie. Myślałam, że się wścieknę! Nigdzie
z nim nie pójdę, dopóki nie doprowadzę się do stanu używal
ności! Nie mogę znieść tych spojrzeń: „Co on w niej widział?",
„Stać go na coś lepszego". Mają rację!
- Justyś, to, co Paweł widział i docenił w tobie, to wasza
sprawa. Wyłącznie. Gdyby miłość opierała się tylko na wyglą
dzie, to chyba jedynie niektóre modelki miałyby szansę na po
ważny związek.
- Chcę mu się podobać, rozumiesz? Za wszelką cenę. Ty
masz tego swojego Konrada, który świata poza tobą nie wi
dzi, i nawet gdybyś się roztyła, co w twoim wypadku jest nie
możliwe, i tak leżałby plackiem u twoich stóp...
- Przestań, dobrze? Co ma do tego Konrad?
- Właściwie czemu ty się z nim spotykasz?
- Dobre pytanie. Tylko ja już chyba nie potrafię na nie od
powiedzieć.
- Mogłabyś raz powiedzieć coś po ludzku? Ten twój styl...
- Bywa denerwujący, już mówiłaś.
- Wkurza - to dokładniejsze określenie!
20
- Niepomiernie mi przykro z tego powodu - zapewniłam ab
solutnie nieszczerze i wpadłam na pewien pomysł: - Chcesz
się dowiedzieć, skąd Konrad w moim życiu? Opowiem ci pod
warunkiem, że zjesz normalne śniadanie.
- Anka, to podły szantaż!
- A każdy wie, że szantaż jest podstawą dyplomacji. Tyjesz,
ja mówię. Ten układ nie podlega negocjacjom. Wchodzisz?
- Niech ci będzie - skapitulowała, ruszając do lodówki. -
Najwyżej wieczorem zrobię dwie dodatkowe serie brzuszków.
- Tośka w klasie maturalnej chodziła z Robertem, który był
wtedy na drugim roku filozofii, więc wydawał się jej niesłycha
nie dojrzały i diablo inspirujący. Należał do zżytej paczki, któ
ra znała się jeszcze z czasów szkolnych, ruchu oazowego. Ta
ka tam zbieranina różnych osób. Większość to byli studenci,
ale był i mechanik samochodowy, dziewczyna po szkole gastro
nomicznej ... O, tej to dopiero byś zazdrościła figury! Żadnych
krągłości. Istny patyk. Dareczka miała na imię, komarzyca ja
dowita. Nieistotne. Niech jej kości grzechoczą sobie spokojnie,
byle daleko ode mnie...
- Za takie teksty to ja jestem gotowa zjeść podwójną por
cję! - obiecała Justyna, parskając śmiechem w michę musli.
- Trzymam za słowo.
Z rezygnacją oceniłam składniki posiłku: bezcukrowe płat
ki zalane odtłuszczonym mlekiem. Orgia smaku. No, ale coś
zje. Pewien sukces osiągnęłam.
- Konrad za oazowych czasów był ich moderatorem czy ani
matorem. Był wtedy dwa lata po maturze i ciągle na etapie szu
kania sposobu na życie. Pracował dorywczo to tu, to tam, a jak
poczuł zew, rzucał robotę i fru! przed siebie. Rozumiesz, Ju-
styś? Taki zapóżniony dzieciak kwiat. Epoki mu się deczko po
myliły. Tośka zakochana w Robercie wsiąkła w świętą grupę
- tak ich między sobą nazywałyśmy - i zaczęła łazić na te spo
tkania, ciągając mnie ze sobą. I tak sprezentowała mi Konra
da w charakterze partnera na naszą studniówkę. Nawiązała
21
się między nami jakaś nić sympatii, więc nie protestowałam.
Nawet zgodziłam się pojechać z nimi nad Solinę pod namio
ty. Zaćmienie umysłowe mnie chyba jakieś dopadło. Tośka mia
ła też jechać, ale do przeklętego sierpnia zdążyła się dawno
odkochać w Robercie, zainteresować Kaczorem Młodszym...
- Kim? - przerwała mi gwałtownie Justyna.
- No człowiekiem przecież. Kaczorowski się nazywa, a po
nieważ ma starszego brata, też nam znanego, musiałyśmy ich
jakoś rozróżniać. Przez spółkę Tośka-Kaczor Młodszy wylądo
wałam w Bieszczadach z towarzystwem, do którego absolut
nie nie pasowałam. Miałam się integrować. Coś ci to przypo
mina?
- Trzeba było nie jechać z byle kim! - zaperzyła się Justyś
natychmiast. - A teraz pewnie będziesz twierdzić, że to oni
ostatecznie zrazili cię do kontaktów towarzyskich?
- Do zorganizowanych wyjazdów na pewno. Nawet teraz,
jak sobie przypomnę Darię, Dorotę albo choćby i tego Rober
ta, drących się po kilka razy dziennie: „Dzieci! Myjcie kubeczki
i odstawiajcie na półeczkę!" - normalnie wątroba mi się kur
czy w podżebrzu. Z punktu zaczęli żmudny proces mojej re
edukacji. Gdyby chodziło im o sprawy religii, słowo, próbowa
łabym się dopasować. Potrafię uszanować cudze poglądy, wiesz
przecież. Ale świętym nie o to chodziło.
- A o co?
- O podporządkowanie. Kompletne. Bezapelacyjne. Na ca
łej linii. No wybacz, ale takie numery to nie ze mną. Siusiać
na gwizdek nie potrafię, pływam, kiedy mam na to ochotę,
a nie, gdy grupa pozwoli. Lubię mocną kawę i nie będę zamiast
niej pić ziołowej herbatki, bo tak mi każą. Ale wywinęli znacz
nie lepszy numer. Jeszcze w Łodzi ustalaliśmy, że nie będą
mnie zmuszać do chodzenia po górach. Bieszczady niby wy
sokie nie są, ale ja generalnie nie przepadam za wędrówkami
z plecakiem, poza tym przepotwornie boję się wszelkich peł
zających gadów, a żmije zygzakowate w Bieszczadach to nie
22
rzadkość. Nad Soliną wyparli się wszystkiego. Albo idę z ni
mi na pięciodniówkę po jakichś tam szlakach, albo mnie nie
ma. OK. To mnie nie ma. Spadam pierwszym autobusem.
Wtrącił się Konrad. W rezultacie oni poszli, a my zostaliśmy
we dwoje w obozie.
- I wtedy się między wami zaczęło?
- Wtedy się okazało, że święta grupa, idąc w góry, zabrała
wszystkie karty pływackie, w tym moją. Może chcieli się na
nich spławiać górskimi potoczkami? Nad Zalewem Solińskim
nie wypożyczysz żadnego sprzętu bez tego dokumentu, w każ
dym razie wtedy tak było. Uziemili nas dokładnie, bo Konrad
pływać nie umiał i nie mógł mi towarzyszyć przy wyprawach
wpław. Kiedy odpływałam za daleko - według niego - wyczy
niał na brzegu dzikie sztuki. Raz nawet interweniowali ratow
nicy... Koniec końców, cały ten nieszczęsny wyjazd zaowoco
wał naszą przyjaźnią i wykopaniem go ze świętej grupy jako
zdrajcy ideałów wspólnoty.
- Nawiedzeni jacyś, faktycznie.
- O tak.
- Ale na przyjaźni się przecież nie skończyło?
- Z mojej strony tak. Konrad o tym wie. Tak samo jak
wszystko na temat Michała. Michał to moja jedyna wielka mi
łość. Oczywiście nie odwzajemniał tego uczucia. Ale póki ży
cia, p ó t y nadziei, prawda? Konrad zdaje sobie sprawę, że gdy
by Michał jakimś cudem próbował odnowić naszą znajomość...
- Zostawiłabyś go?
- Tu nawet trudno mówić o zostawianiu. Wiesz, jak wyglą
da ten nasz układ? Konrad jest ze mną, ja nie jestem z nikim.
On ma mnie, ja nie mam nikogo.
- Przesadzasz!
- Ani trochę. Nie mogę na nim polegać... Widzisz, ja się już
przyzwyczaiłam, że ludzie zwracają się do mnie, gdy mają ja
kieś kłopoty. Wcześniej Tośka, Michał, teraz ty, dziewczyny
z grupy, czasem nawet rodzice. Nie wiem, skąd mają do mnie
23
tyle zaufania... Nie przerywaj mi - uciszyłam ją ruchem dło
ni. - Wtedy czuję się potrzebna, mam świadomość, że moje ży
cie ma jednak jakiś sens. Natomiast nie potrafię żyć za kogoś.
A tego oczekuje Konrad. Wszystkie jego problemy mam roz
wiązywać ja. W pracy, w szkole, w domu... Żadnej myśli, inicja
tywy, nic. Najchętniej spędzałby ze mną okrągłą dobę i wypy
tywał, czy go kocham. Czy nadal myślę o Michale. Co takiego
miał w sobie Michał, czego on nie ma. Wiesz, że to Konrad per
manentnie wraca do tego tematu?
- Przecież to bez sensu! Skoro cię kocha, skoro chce z to
bą być, powinien robić wszystko, abyś zapomniała!
- Najwidoczniej Konrad jest innego zdania.
- To tym bardziej nie pojmuję, po co z nim jesteś.
- Zabrzmi głupio, ale czuję się za niego odpowiedzialna.
Idiotyczne, nie?
- Całe szczęście, że sama to powiedziałaś.
- Wiem, że to idiotyczne. Ale mam też pełną świadomość,
że jeśli go zostawię, nikt i nic nie będzie go mobilizować. Sa
ma go pchnęłam na to Studium Fizykoterapii i zależy mi, że
by je skończył. Kiedy ostatnio zerwaliśmy, olał szkołę i stra
cił semestr.
- Na złość babci odmrożę sobie uszy?
- Mniej więcej. W czerwcu robi dyplom, a później... Cóż, zo
baczymy...
Tak dalej być nie może, to pewne. Konrad liczy na cud. Że
się obudzę któregoś dnia i dostrzegę w nim mężczyznę. Takie
go, jakiego potrafiłabym pokochać. Ale to nie nastąpi nigdy.
Dlaczego, do cholery, nie chce tego zrozumieć?
- Anka, zdajesz sobie sprawę, że przed chwilą zdobyłaś
się na najdłuższe i najbardziej osobiste wyznanie, odkąd się
znamy?
- W efekcie do niczego niewiodących gadek o przeszłości
przepadł nam ważny wykład z mikrobów, na którym obie mia
łyśmy być. - Wymownym gestem wskazałam na tarczę zega-
24
ra. - Tym się kończy durne gadulstwo i karmienie kogoś me
todą „łyżeczka za mamusię, łyczek za tatusia".
- W nosie mam mikroby! A ty sobie gderaj! Obie wiemy, że
mam rację.
Nie dopilotowałam jednak Konrada do dyplomu. Pewnego
wyczerpującego pod względem naukowym dnia, a było to w po
łowie kwietnia, wróciłam do domu, marząc o kąpieli i łóżku.
Przez ostatnie trzy doby kułyśmy z Justyną farmakologię, jak
byśmy jechały na dopalaczach, a zdałyśmy kolokwium ledwo le
dwo. Byłam zmęczona, niewyspana i nieludzko wściekła, kiedy
wyciągnął mnie z wanny telefon. Przez chwilę, przyznaję, za
stanawiałam się, czy w ogóle odbierać, ale siódmy sygnał przy
witałam dość soczystymi słowami i podniosłam słuchawkę.
- Słucham?
- Czy pani Anna Ziętara?
- Tak.
- Dzwonię ze Szpitala imienia Kopernika...
Jezus, Maria! Coś się stało! Rodzice?! Zawał? Wypadek? -
zdążyło mi tylko przemknąć przez głowę, gdy usłyszałam ciąg
dalszy:
- Mąż prosił, aby panią zawiadomić. Miał atak wyrostka.
W tej chwili jest przygotowywany do zabiegu.
- Przepraszam, ale to pomyłka... - odetchnęłam z ulgą, bo
tata pozbył się wyrostka jeszcze w wojsku.
- Pani Ziętara? - upewniła się ponownie moja rozmówczyni.
- Tak, ale...
- Pani mąż, pan Konrad Drzewicki, został przyjęty na ostry
dyżur. Telefonowałam wcześniej, ale nikt nie odbierał. Halo?
Proszę pani?
- Jestem. Bardzo pani dziękuję - z olbrzymim trudem za
chowywałam grzeczność.
- Proszę się nie denerwować, to w zasadzie rutynowy za
bieg...
25
- Tak. Wiem. Dziękuję pani bardzo.
Odłożyłam słuchawkę. Żadne słowa nie są w stanie oddać
tego, co się we mnie kotłowało. Niczym istne wcielenie furii
wróciłam do wanny. Kąpiel zwykle wpływa na mnie łagodzą
co, ale tego dnia nie dane mi było rozładowanie stresu pośród
bąbelków pachnącej piany. Nawet kwadrans nie minął, a tele
fon zadzwonił ponownie.
- Ania? Mówi Agnieszka. Czy Konrad jest może u ciebie?
Mama bardzo źle się czuje, krzyczy z bólu, ojca nie ma... Nie
wiem, co robić! - szlochała do słuchawki siostra Konrada.
No i jak miałam jej powiedzieć, że starszy brat jest wyjąt
kowo nieodpowiedzialnym idiotą?
- Agnieszko, uspokój się. Konrada u mnie nie ma.
- To co ja mam robić? - rozpłakała się na dobre.
- Spokojnie. Już do was idę. Będę za pięć, no, może dzie
sięć minut. Wytrzyj oczy i zaparz mi mocną kawę, dobrze? Ta
kiego szatana, bez dodatków.
- Dobrze. Ale naprawdę przyjdziesz?
- Już wychodzę - zapewniłam, pośpiesznie wycierając się
ręcznikiem.
Wcisnęłam się w pierwsze lepsze ciuchy i pognałam z wil
gotnymi włosami, niedbale zwiniętymi w coś w rodzaju koka.
Po ponad czterech godzinach dotarłam do Justyny. Drzwi
otworzył mi niespodziewanie Paweł.
- A ty co tutaj robisz w środku tygodnia? - spytałam, za
miast się przywitać.
- Mieszkam od czasu do czasu. Razem z moją szanowną
małżonką, która gdzieś przepadła. Myślałem, że może jest u cie
bie. Dzwonię i dzwonię... Gdzie wy balujecie, dziewczyny?
- Balujecie? Nikomu takiego balu nie życzę.
- Właśnie widzę, że jesteś jakby trochę zmieniona. Wchodź
do pokoju, a ja już parzę ci kawę...
- Za kawę dzięki. Wchłonęłam dziś chyba ze dwa litry czy-
26
stej kofeiny. Jeszcze kapka i przeżre mi żołądek. - Klapnęłam
na pierwszy z brzegu fotel i jednym ruchem ręki pozbyłam się
przeklętego koka, pozwalając włosom rozsypać się swobodnie.
- No, teraz nieco mi lepiej. Może trochę podeschną, bo się jesz
cze kataru nabawię.
- To może koniaku? Rozgrzewa i łagodzi stres.
- Właściwe czemu nie?
- Panna z mokrą głową siedzi w moim fotelu... - zagaił Pa
weł.
- Makuszyński - odpowiedziałam odruchowo i zastrzegłam:
- Nie dzisiaj, Paweł. Jestem tak wściekła, że nie pomogą na
wet połączone siły Chmielewskiej i Barei.
- OK. Żadnych literackich odniesień. Kto cię tak wkurzył?
- Konrad.
I w telegraficznym skrócie przedstawiłam mu wydarzenia
dnia.
- On się podaje za mojego męża! To mnie zawiadamia, że
jest w szpitalu! Nie chorą matkę, siostrę czy ojca, tylko mnie!
W jakiej sytuacji on mnie stawia? Nie wiedziałam, jak powie
dzieć jego mamie, że nie pomyślał o nich, że się martwią, bo
przepadł...
- Pomyślał o najważniejszej dla siebie osobie. Kocha cię,
masz kolejny dowód miłości - stwierdził ironicznie Paweł.
- Po dziurki w nosie mam tej jego pseudomiłości! A matki
nie kocha?
- Widocznie jesteś dla niego ważniejsza...
- Przestań kpić.
- Nie kpię - spoważniał na chwilę. - No, może troszeczkę.
Od kiedy go poznałem, zachodzę w głowę, co was łączy. Na ja
kim poziomie? Nie mówię o tym studium, które robi wieczo
rowo. Różnie się w życiu układa. Ale Konrad? Przecież on do
ciebie pasuje jak traktorzysta do ferrari!
- Paweł!
- No co? Uraziłem cię? Niby czym? Mówię, co myślę. Dziew-
27
czyna taka jak ty i ten życiowy fajtłapa? Ten nieudacznik? Ten
nikt zupełnie? Wybacz, ale tego się nawet w systemie lego nie
złoży!
- Zawsze byłeś wobec niego miły. A teraz co? Nie ma go tu
taj, to huzia na Józia?
- Facet nic mi nie zrobił, więc czemu miałbym być dla nie
go niesympatyczny? Tobie bym sprawił przykrość swoim za
chowaniem. Tak jak teraz, prawda? Ale zanim się na mnie ob
razisz, powiedz, co ty w nim widzisz. Kochasz go? Naprawdę?
- Nie.
- Nie - skonstatował, jakby wykreślał pytanie z listy. - Po
ciąga cię fizycznie? - drążył dalej.
- Przestań - powiedziałam ostro.
- Co? Temat tabu? Oboje jesteśmy dorośli, znamy się, nikt
nas nie słyszy i nikt nie dowie się o tej rozmowie. Zdobądź się
na odwagę i odpowiedz. Nie możesz na niego liczyć, stawia cię
w kłopotliwych sytuacjach, nie kochasz go, to może chociaż
w łóżku jest dobry?
- Nie wiem, jaki jest w łóżku. Nie próbowałam - wycedzi
łam przez zęby. - Może niektóre kobiety pociągają fajtłapy jak
byłeś łaskaw go nazwać. Ale mnie nie. Koniec rozmowy.
- Aniu... - zaczął po chwili milczenia. - Gniewasz się?
- Nie - ochłonęłam. - Jestem raczej zaskoczona, że rozma
wiam z tobą o takich sprawach. A w dodatku w taki sposób.
Może to ten koniak?
- Alkohol, akurat! - roześmiał się szczerze. - Przyjechałaś
tutaj nabuzowana. Takiej ciebie jeszcze nie widziałem. I choć
zawsze sądziłem, że ten twój kamienny spokój to pozory, to
w życiu bym cię nie podejrzewał o taki potencjał!
- Cieszę się, że dostarczyłam ci rozrywki - zapewniłam ja
dowicie i przezornie zmieniłam temat: - Czy ciebie nie dziwi,
że Justyny jeszcze nie ma? Dochodzi dziesiąta.
- Pewnie gdzieś biega albo skacze na jakimś aerobiku czy
innym fitnessie - odrzekł z niechęcią, wzruszając ramionami.
38
Anna Ziętara Układy dwójkowe
Znałam jego, znałam ją. Byłam jej koleżanką, a jego przy jaciółką, świadkiem na ich ślubie. Odegrał w moim życiu ro lę, z której ona, mam nadzieję, nie zdaje sobie sprawy. Wiem o niej rzeczy, o których on nie ma pojęcia. A zaczęło się oczy wiście niewinnie. Studiowałyśmy razem i początkowo łączyła nas tylko na uka, zwyczajne wspólne kucie. Była dla mnie podporą. Później zaczęły się zwierzenia, płacze i nasze role się odwróciły... Pa miętam, był listopad, w sierpniu planowali ślub. Siedziałyśmy na zajęciach z fizjologii, już po sprawdzianie, słuchając pilnie wyjaśnień asystenta odnośnie doświadczeń, jakie miałyśmy przeprowadzić za chwilę na żabach. I wówczas zauważyłam, że Justyna płacze. - Co się dzieje? - spytałam, bo chociaż dręczenie płazów nie należało do przyjemności, to pewna byłam, że to nie wizja zde- kapitowanej Rana rana jest winna łez Justyny. Zamiast odpowiedzieć, rozpłakała się jeszcze bardziej. Wszyscy obecni w salce spojrzeli na nas z zainteresowaniem. - Doktorze, pozwoli pan...? - zwróciłam się do asystenta, wskazując ręką drzwi. - Tylko cichutko pod gabinetem profesora - ostrzegł jedy nie. - Oczywiście... Żadna z nas nie miała ochoty na konfrontację z profesorem, a w dodatku narobiłybyśmy kłopotów doktorowi Dariuszowi. 5
Podczas zajęć Zakład Fizjologii Prawidłowej stanowił twierdzę, świątynię wiedzy, której nikt nie miał prawa opuszczać przez pięć godzin. Profesor nie tolerował żadnych wyjaśnień, uspra wiedliwień, tłumaczeń. Wojskowy dryl, rzec można. A osobo wość profesora była tak wielkiego formatu, że w samej atmo sferze panującej w budynku unosiło się coś takiego, że przemknęłyśmy przez korytarz niczym dwa duszki. Justyna nawet łkała bezgłośnie. Normalnie oddychać zaczęłyśmy do piero na parterze, niejako poza jurysdykcją profesora, gdzie mieściła się wspólna szatnia dla nas i studentów uniwerku, szkolących się w sąsiednim budynku. No i tam właśnie Justyś dała upust hamowanym do tej pory łzom. Nigdy wcześniej nie widziałam kogoś do tego stopnia zaryczanego. Wszelkie pró by nakłonienia jej do powiedzenia chociażby sylaby tonęły w powodzi. Ograniczyłam się więc jedynie do podawania chu steczek higienicznych oraz zakupu w automacie dwóch czar nych kaw. Nie wiem, czy pomógł ich aromat, czy też Justyś przeczyściła już kanaliki łzowe, w każdym razie zaczęła arty kułować pojedyncze wyrazy, a wreszcie skleciła całe zdanie: - Ja go tak kocham! - I dlatego płaczesz? Ciekawy sposób objawiania uczucia, słowo daję. - Nie potrafię przestać o nim myśleć! - Paweł niewątpliwie jest zachwycony z tego powodu, ale może nie popadaj w przesadę, co? Miłość powinna cię uskrzy dlać, nie dołować. Zwłaszcza taka jak wasza: sprawdzona, zmierzająca do szczęśliwego ukoronowania. - Kocham Andrzeja... - wyszeptała, a ja zdrętwiałam. Andrzej był najlepszym przyjacielem Pawła. Pawła, z któ rym Justyna miała się pobrać za kilka miesięcy. - Justyna, czy ty żarty sobie jakieś urządzasz? - A wyglądam na kogoś, kto żartuje? - W takim razie... Coś ci się poprzestawiało... Oszalałaś... - Oszalałaś, oszalałaś! Mówię ci, co czuję, do cholery! Ko- 6
cham go! Od lipca nie mogę przestać o nim marzyć. W Szwe cji nawet nie pomyślałam o Pawle! W głowie miałam tylko An drzeja. - A ślub? Przecież nie możesz przekreślić tych wszystkich wspólnych lat... Nie... Gadam bzdury. Daj mi chwilę. - Ślub, wspólne lata... Sądzisz, że nie pamiętam? Kocham Pawła, ale Andrzej jest wyjątkowy. Tam, nad jeziorem, w lip cu Paweł tylko przeszkadzał. Boże, jaka ja jestem wstrętna! Zrozum, czuję, że nie jestem mu obojętna, tylko lojalność wo bec Pawła go powstrzymuje... - Opamiętaj się, Justyś, proszę. - Myślisz, że nie próbowałam? Przecież specjalnie wyjecha łam do Szwecji. Uciekłam! Od Pawła, od rodziców, od rozmów o weselu. Miałam nadzieję, że mi przejdzie. Gówno! Wciąż my ślałam tylko o Andrzeju! Tylko o nim! - Trudno tu gadać rozsądnie. Chodź, wyjdziemy stąd i gdzieś spokojnie porozmawiamy. - Dokąd chcesz iść? On dzisiaj przyjeżdża i ma zostać do poniedziałku. Wyobrażasz sobie ten weekend? - Paweł? - wolałam się upewnić. - A kto? - No ale my nie możemy tu zostać do poniedziałku - to raz. A dwa: lepiej by było, żeby Paweł nie widział ciebie w takim stanie. Zadzwonisz do niego, powiesz, że wypadło nam jakieś dodatkowe kolokwium, i będziemy stukać przez cały weekend, a jego przyjazd w tych okolicznościach traci sens. - Będzie wściekły! - Wolisz z nim porozmawiać? - Nie. O Boże, co ja mam robić... Cały weekend uczyłyśmy się biochemii u mnie - tak brzmia ła oficjalna wersja dla Pawła i moich, zajmujących sąsiednie mieszkanie, rodziców. Wtedy, w listopadzie nie znałam jeszcze dobrze Pawła. Spotkaliśmy się ze dwa, trzy razy na grupowych 7
imprezach i tyle. Nie czułam do niego ani specjalnej sympa tii, ani antypatii. W zasadzie stanowił dla mnie część Justyny. Część jej życia. Bardzo ją lubiłam i, rzecz jasna, pragnęłam, aby była szczęśliwa. Skoro więc uważała, że to Andrzej jest tym jedynym, nie powinna się wiązać z Pawłem - niezależnie od ich wspólnej przeszłości czy czegokolwiek innego. Jeśli oczy wiście wiedziała, że to z Andrzejem będzie szczęśliwa. Ale ona tego nie wiedziała. Dokładnie mówiąc, niczego wówczas nie wiedziała, niczego nie była pewna. Jedna wielka histeria przez cały piątkowy wieczór i noc, na przemian płacze i krzyki. I w końcu w sobotę po południu była już tak zmęczona, że za częła słuchać tego, co do niej mówiłam. - Musisz wszystko gruntownie przemyśleć, zanim zrobisz cokolwiek. - Cholera, a uważasz, że nie próbuję? Od lipca niczego in nego nie robię! - To dość późno zaczęłaś, biorąc pod uwagę twój wiek - za uważyłam niewinnie. - Przestań się wyzłośliwiać, tylko poradź coś, do diabła! - Mam ci wskazać, za kogo masz wyjść? Ja? A to dobre. Nu mer sezonu. - Anka! - A skąd ja mam wiedzieć, co robić? Przecież nie siedzę w tobie. Nie wiem, co czujesz do Pawła, a co do Andrzeja... - Kocham do bólu. - Świetnie. To już coś. Którego? - Obu. - Cudnie. Znalazłam rozwiązanie: wyjdź za obu. Albo lepiej: żyjcie sobie w trójkącie na wiarę. Chłopcy już się przyjaźnią, więc etap docierania się was ominie. - Anka, bądź poważna! - A ty jesteś? - bez trudu spełniłam jej życzenie, porzuca jąc ironię. - Od kiedy się znamy, wciąż słucham o Pawle. Ja ki jest przystojny, cudowny, męski. Cały czas. Przywykłam do 8
myśli, że ten wasz związek jest poważny i stały. A teraz, kie dy oczekiwałam zaproszenia na ślub, nagle oświadczasz mi, że kochasz innego. Kochasz także. W dodatku najlepszego przy jaciela Pawła. Przecież nie znacie się z Andrzejem od tego la ta! Skąd to nagłe olśnienie? - Olśnienie? Wiesz, że chyba dobrze to nazwałaś. Andrzej podobał mi się w zasadzie już wcześniej. Ale na Mazurach po znałam go lepiej i z nieco innej strony... - Mnie nie oślepia żadna strona Andrzeja ani Pawła, bo znam ich za słabo. Mogę więc być obiektywna w swych sądach. Jak dla mnie jesteś na prostej drodze do popełnienia błędu, którego będziesz żałować przez całe życie. - Dlatego właśnie... - ...ani ja, ani nikt inny nie powie ci, kogo masz wybrać. To musi być absolutnie twoja decyzja. - Przecież nie o to mi chodzi! Chcę wiedzieć, co ty byś zro biła na moim miejscu. - Absolutnie nie wyobrażam sobie, abym mogła kiedyś sta nąć przed takim dylematem. Ale czysto teoretycznie na pew no bym się nie spieszyła z podjęciem decyzji. - Ja nie mogę czekać! W przyszłym tygodniu zaczynamy szukać sukni ślubnej, ojciec kupił wódkę weselną i zarezerwo wał salę. Paweł zamówił obrączki! - No to nad czym my tutaj deliberujemy? - Znów kpisz. - Nie. Bynajmniej. Żałuję tylko, że nie możesz siebie samej posłuchać. Przecież to jakaś kompletna bzdura. Po czorta zga dzałaś się na zaręczyny, skoro nie byłaś pewna własnych uczuć? - To było w czerwcu! Wtedy byłam pewna! - No tak. A później upalny lipiec, żar z nieba, żar w sercach, nagle lepiej poznana strona Andrzeja... Dobra, już przestaję - obiecałam, bo sczerwieniała gwałtownie. - Nie zamierzam ba wić się w psychologa, ale dla mnie to rodzaj ucieczki. Paweł 9
był kochany i jedyny dopóty, dopóki nie zapadła klamka, że do końca życia ma już być tylko on. - Chcesz powiedzieć, że Andrzej to kaprys? Przelotna hi storia? - To wie tylko Szef na niebie. Chciałaś usłyszeć, co myślę, więc mówię. Jednego jestem pewna: jeżeli teraz pozwolisz się ogłupić tymi przygotowaniami i nie podejmiesz decyzji na spo kojnie, to w każdej złej chwili będziesz żałować, że nie wybra łaś Andrzeja. Nigdy jednak nie darujesz sobie utraty Pawła, je śli z Andrzejem ci się nie ułoży. Niezła zagwozdka, przyznaję. - Więc co? - spytała po przetrawieniu moich słów. - Wytłumacz może Pawłowi, że potrzebujesz trochę czasu... Nic was przecież nie goni. Przeanalizuj sprawę. Porozmawiaj z kimś, komu ufasz całkowicie... - Z kimś takim to ja właśnie rozmawiam. - Dzięki, ale miałam na myśli kogoś mądrzejszego. Może mamę? I nie wpadaj w panikę, bo nic dobrego z tego nie wy niknie. Dokładnie tydzień później Justyna znów siedziała zarycza- na w mojej kawalerce. Powiedziała o wszystkim Pawłowi. - Nie odezwał się słowem przez całą drogę na dworzec. Wsadził mnie do pociągu i poszedł z Andrzejem na basen. - A czego oczekiwałaś? Miał ciebie błagać, czy się z nim po bić? Uważam, że zachował się bardzo na poziomie. - Na poziomie? Niczego mi nie ułatwia! - Justyś, czy ty aby nie wymagasz zbyt wiele? Praktycznie w przededniu ślubu informujesz człowieka, że kochasz inne go, w dodatku jego najlepszego przyjaciela... - Tego mu nie powiedziałam - wpadła mi w słowo. - Chwała Bogu. - Ale i tak się domyślił. Spytał mnie, czy przyjechałam do niego, czy do Andrzeja. - Jak brzmiała twoja odpowiedź, jeśli mogę wiedzieć? 10
- Sama przecież kazałaś mi pogadać z Pawłem! - zignoro wała moje pytanie. - Jeśli się nie mylę, radziłam jedynie, żebyś poprosiła go o trochę czasu. Żebyś mogła ochłonąć i uporządkować cały ten swój uczuciowy bałagan. Czy fragment o logicznym przeana lizowaniu sytuacji kompletnie ominął twoje uszy? Cierpisz na niedosłuch selektywny? - Przestań wydziwiać! - Tłumaczyłam i prosiłam, nic na żywioł. Nie w takiej sy tuacji. A ty co? Ogłuszasz Pawła rewelacjami, które by powa liły na glebę każdego, i masz pretensje... Coś jeszcze głupie go zdążyłaś zrobić? - Żebyś wiedziała! Poszłam do pokoju Andrzeja w akademiku! - Jego też uszczęśliwiłaś swoimi wyznaniami? - Nie! Oglądaliśmy zdjęcia z wakacji i tak jakoś... - Rozryczałaś się, Andrzej się przejął, objął cię i na to wszystko wszedł Paweł, tak? - Skąd wiesz? - Taka ze mnie czarna wróżka. Jeśli ma się coś zdarzyć w złym momencie, to zdarzy się zdecydowanie najgorsze. Fa talizm sytuacyjny. Tak by to wyglądało w kiepskiej latynoskiej telenoweli. - Anka, kurwa, to nie jest żadna telenowela, tylko moje ży cie! Mnie nic nie przeszło, Andrzej zachowuje się jakoś inaczej, a Paweł się zadręcza... Co robić? - Obawiam się, że sytuacja mnie przerasta. - Ciebie? Przecież to ja tkwię w tym bagnie! Możesz sobie pozwalać na złośliwości, żeby mnie przywrócić do pionu - nie myśl, że się nie domyśliłam, dlaczego gadasz w ten sposób - ale to ja muszę coś zrobić! W tym jednym mogłam się z nią zgodzić. Musiała podjąć poważną decyzję. Decyzję życiową. Tylko czemu właśnie ode mnie oczekiwała wsparcia? Moje doświadczenia, sposób po strzegania świata były tak różne od jej życia. Przecież musia- 11
ła sobie z tego zdawać sprawę. Idiotką nie była. Ale może o to właśnie chodziło? O chłodny osąd kogoś zupełnie z zewnątrz? Albo po prostu byłam pod ręką... Trzeba ją było wówczas za pytać o motywy, a nie teraz, po latach wdawać się w dywaga cje. No ale wtedy cała ta dziwaczna sytuacja zaczęła mi już mocno dopiekać. Stawiałam się raz na miejscu Justyny, a raz Pawła - i zamęt w mej głowie był coraz większy. W czasie Bo żego Narodzenia zadzwoniła do mnie z informacją, że ostatecz nie i nieodwołalnie zdecydowała się na, Pawła. Odetchnęłam z ulgą. Moje życie wróciło na normalne tory: zajęcia, kolokwia, wykłady, kucie, spanie po dwie, trzy godziny na dobę... Ot, zimowa sesja egzaminacyjna... Wszystko na swoim miejscu. Lekki dysonans wprowadzały jedynie echa przygotowań do ślubu - jak kłopoty ze znalezieniem odpowiedniej sukni. Żad na z oglądanych w Łodzi czy w Warszawie, a nawet w katalo gach słynnych firm Justyny nie zadowalała. - Może po prostu narysuj taką, o jakiej marzysz? - zapro ponowałam nieśmiało któregoś dnia, zmachana bieganiem po salonach. - Pokażesz szkic na wejściu i przynajmniej uniknie my niepotrzebnych przymiarek. - Anka! Jesteś genialna! - rozpromieniła się natychmiast. - Dokładnie tak zrobię! Moja mama ma świetną krawcową, ona wszystko potrafi uszyć! Zaprojektuję własną suknię! Ekstra! Nie mogłaś wcześniej na to wpaść? - No właśnie... Nie mogłam? - odrzekłam, a to, co pomy ślałam w tamtej chwili o sobie, do druku absolutnie się nie na daje. W maju zostałam wmanipulowana w spędzenie popołudnia z Pawłem. Justyna szła na odchudzanie limfatyczne, a ja miałam biedakowi dotrzymać towarzystwa. Jakby dorosły mężczyzna nie mógł spędzić samotnie dwóch godzin, jakby potrzebował niań ki albo opiekunki społecznej zgoła! Zaprotestowałam natych miast, kiedy Justyna wyskoczyła z tą czarowną propozycją. - Nie wrabiaj mnie w taki sposób! I Pawła także. Przecież 12
z daleka widać, że to jedynie mało wybredny pretekst, żeby śmy się lepiej poznali. Do tego dążysz, prawda? - Dokładnie. - W jakim celu? - Masz być świadkiem na naszym ślubie. Powinnaś odróż niać pana młodego od reszty towarzystwa! - szarpnęła się na dowcip. - Z kojarzeniem twarzy nigdy nie miałam kłopotów. Gwa rantuję ci, że i bez tego spotkania będę wiedziała, za kogo wy chodzisz. - Anka, ta twoja patologiczna niechęć do kontaktów towa rzyskich jest nie do zniesienia! Wiesz, ja się poważnie zasta nawiam, jak z tobą gadać. - Najlepiej wprost. Bez chwytów rodem z farsy. - Dobra - syknęła. - Niech ci będzie! Zależy mi bardzo, że byście sobie spokojnie pogadali. Dokładniej: żebyś ty poroz mawiała z Pawłem. - Mam mu wyjaśnić, na jaki krok się decyduje? Wtajemni czyć w potrzeby kobiety? Czy ogólnie nakreślić temat pszczó łek i motylków? - Kurwa mać! Przestań! Potrafisz tak ludzia ogłupić tymi swoimi... - Człowieka chyba. - Ludzia, człowieka i mastodonta pewnie też! Nie będę wal czyć z twoimi uwagami, bo jestem bez szans. Jak już wpad niesz w ten swój wymyślny słowotok, to kompletnie gubię wą tek! No mam nadzieję! Latami szlifowałam tę strategię, aby uni kać odpowiedzi na niewygodne pytania. Tylko Tośka bez naj mniejszego wysiłku podejmowała to wyzwanie. Zresztą ją prze gadać to by dopiero był wyczyn! - myślałam z pewną melancholią, tęskniąc za przyjaciółką, która postanowiła pew nego dnia zakończyć naszą znajomość efektowną awanturą, a następnie kompletnie zniknęła z mojego życia. 13
- Coś tak nagle zamilkła? - zainteresowała się Justyna. - Kazałaś mi. Dostosowałam się do zalecenia. I słucham. Nadal posłusznie. - Anka, tak być nie może! Ile lat się znamy? - Ponad dwa. - Razem przechodzimy przez ten cały syf na studiach. - Nie da się ukryć. - Ale poza studiami? Na ilu imprezach z nami byłaś? - A co to ma do rzeczy? - Zaledwie na kilku i to ściśle grupowych. Nigdy w klubie czy pubie - ciągnęła nieubłaganie. - W dodatku zawsze mam wrażenie, że przychodzisz wbrew sobie. - Nie jestem jednostką towarzyską z natury. I zdecydowa nie kiepski ze mnie kompan do zabawy. Źle się czuję na im prezach i psuję ubaw innym, kiedy usiłują mnie rozruszać. - A dlaczego źle się czujesz na imprezach? - Uczepiłaś się zdania, które akurat jest najmniej istotne. - Trochę inaczej to widzę. Czemu źle się czujesz na impre zach? Ktoś ci na nich afronty czyni? - Piękna składnia, Justyś - roześmiałam się szczerze. - Mo je gratulacje. A jaki zasób słówek. „Afronty czyni". Dobre. Przypomniały ci się lekcje polskiego? Co to miało być? Pod róbka Fredry? - Co mnie podkusiło, jak rany! - Złe na pewno. Podobno tylko czyha, aby wtrącić swoje trzy grosze w nasze życie. Czytałaś „Śledztwo w sprawie Sza mana"? - No nie, kurwa, ja z tobą zwariuję! Jak się tylko pojawia coś, co ci nie pasi, od razu wskakujesz w literaturę! To już nie jest mania! To czysty obłęd! - Być może. - Anka, miej litość! Znowu ci się udało! Przyznaję i pasu ję. Wracając do kwestii zasadniczej w tej chwili... Paweł będzie moim mężem. Ty jesteś moją przyjaciółką. Chciałabym, abyś 14
zaczęła się z nim oswajać. Żebyś chociaż spróbowała pogadać z nim tak jak teraz ze mną. Na luzie. O to chodzi. - O luz? Swobodną konwersację? - upewniłam się. - Tak. Może przy okazji dowiesz się, że ludzie nie mają za miaru ciebie zeżreć. - Aż tak apetyczna nie jestem. - Znów zaczynasz? - OK. Niech będzie. Chwyciłam ten twój zagubiony wątek. I sądzicie, że to cokolwiek pomogło? Justyna prosiła mnie o coś niemożliwego. O luz. Ostatni raz na pełnym luzie to ja pewnie byłam na oddziale położniczym chwilę po swoim uro dzeniu! I jeśli jest w tych słowach jakaś przesada, to, wierz cie mi, niewielka. Już z okresu przedszkolnego pamiętam, jak usiłowałam wymóc na wychowawczyni z kolonii prawo do ko rzystania z osobnej łazienki, tej dla dorosłych, aby tylko nie musieć zażywać kąpieli wraz z rówieśnikami. Miałam cztery latka... Później, a zwłaszcza w liceum, unikanie ludzi weszło mi już w krew. Zamieniło się w odruch niemal bezwarunko wy. To, co Justyna brała za luz czy też luz w moim wykona niu, było zarezerwowane dla bardzo skąpej grupki osób. Wy liczyć? Tośka, Justyna, Konrad. No może jeszcze dziewczyny ze studiów, ale w znacznie mniejszym stopniu. Właściwie do rzuciłam je, żeby to zaufane grono nie było tak żałośnie skrom ne. Nazbierałam przyjaciół przez te swoje - wówczas - dwa dzieścia jeden lat, nie? A Justyś chciała zwalczyć moje wszelkie fobie jednym skokiem na głęboką wodę! Utopię się czy wypły nę? Ciekawa alternatywa... Do tamtego majowego dnia spotkaliśmy się z Pawłem ze dwa, trzy razy. Bez większego trudu udawało mi się w takich okolicznościach przemykać bezszelestnie, bezboleśnie w ciem ne kąty, z których nikt mnie nigdy nie wyciągał, bo i dostrzec nie miał prawa. Fakt, byłam raczej świadkiem niż uczestni kiem studenckich rozrywek. We własnym mieszkaniu jednak 15
nie mogłam się ukrywać przed wprawdzie narzuconym, ale przecież gościem. O Boże, jaka wściekła byłam na siebie i na nią. Ale na siebie bardziej! A Paweł... Cóż... Albo był komplet nie ślepy, albo bardzo wyrozumiały, albo - co najpewniejsze - odebrał od Justyny staranne wskazówki, jak ma ze mną po stępować. Zdawał się nie zauważać mojej kolosalnej tremy, nie reagował, gdy drżały mi ręce przy nalewaniu kawy, ignorował fakt, że chwilami głos grzęźnie mi w krtani. Słowem, cackał się ze mną niczym z miśnieńską porcelaną albo zgoła jajem Fa- bergé. Gładko przeszedł z tematów pogodowych czy edukacyj nych na kinematografię. Do kina chadzałam raczej rzadko, ale o filmach jako takich pojęcie miałam. W końcu od czego są kasety VHS i płyty DVD? Czyż nie produkowano ich między innymi z myślą o tych, co nie lubią wychodzić z domu? Fakt, nowości kosztowały bajońskie sumy, ale przecież aż tak na bie żąco być nie musiałam. Klasykę typu „Łowca androidów", „Pulp fiction", „Kobiety na skraju załamania nerwowego" moż na było nabyć po przystępnej cenie i to legalnie, w sklepie. A resztę obejrzeć za grosze dzięki osiedlowej wypożyczalni. Paweł opowiadał właśnie o swych świeżych wrażeniach z polskiej premiery „Miasteczka Pleasantville", kiedy dotarło do mnie, że z minuty na minutę robię się spokojniejsza. Oswa ja mnie. Oswaja jak Indianin mustanga na prerii. Drobnymi kroczkami. O nie, mój drogi! Tak łatwo ci nie pójdzie! Justy na mogła ci wprawdzie podać kod dostępu do w miarę swo bodnej konwersacji ze mną, ale prawdziwą rozmową tego, co tutaj się odbywa, zdecydowanie nazwać nie można. Tym bar dziej że głównie ty mówisz. Unikasz pytań. W zasadzie mono logujesz. Choć nie przeczę, zostawiasz mi w ten sposób otwar tą furtkę. Mogę sobie po prostu siedzieć i tylko być. Robić dalej za dodatek do kawy i ciasta na stole. Prawie niemy. Ale prze cież nie na tym zależy Justynie. Nie po to zaaranżowała to spo tkanie. Mamy się poznać? Wyrobić wzajemnie o sobie zdanie? Nie ma sprawy. To leży w moich możliwościach. 16
- Kto grał pilota w „Locie nad kukułczym gniazdem"? Pa miętasz może? - palnęłam lekko nie na temat. - Co takiego? - Paweł sprawiał wrażenie lekko zdezorien towanego. Mam cię! Tyle w temacie bezpiecznego gruntu do rozmowy. Chcesz robić dobre wrażenie? To trzymaj się tego, co znasz! - „Lot..." - podjął spokojnie - to wielowarstwowe dzieło o pacjentach szpitala psychiatrycznego. Jack Nicholson był re welacyjny w roli głównej, ale pilota tam żadnego nie ma. Aniu, czy ty sondujesz moje kulturowe obycie za pomocą filmu z 1975 roku? - Mniej więcej... - wyznałam ze skruchą, przełykając gulę wstydu. - Pewne rzeczy się nie starzeją. - To fakt. Kanony kultury nie pokrywają się kurzem. - Zaskoczyłeś mnie podwójnie. Nie potrafiłabym podać da ty premiery. - To rok mojego urodzenia. Proste skojarzenie. A ty, prze biegły detektywie, byłaś już wtedy na świecie? - Nawet w planach mnie nie było... Roześmialiśmy się serdecznie. I tak się jakoś porobiło, że faktycznie swobodnie gadaliśmy dalej. A szczególnie wdzięcz nie - w kontekście mojego sprawdzianu - rozwinął się nam wą tek „Milczenia owiec". Co do tego, że Hopkins zasłużył na Oscara, byliśmy zgodni. Różne poglądy mieliśmy tylko na te mat tego, dlaczego Lecter nie skrzywdził Starling. - Polubił ją - dowodził Paweł. - E tam, zostawił ją w spokoju, bo wiedział, że sama robi sobie większą krzywdę. Była wyprana z wszelkich uczuć. Ta ki emocjonalny trup. - Mocne określenie! - A czytałeś „Hannibala", ostatnią część trylogii? Mam ta ki kłopotliwy zwyczaj, że lubię wracać do książek w dowolnym momencie, dlatego raczej nie korzystam z bibliotek, tylko je kupuję. 17
- Kosztowny zwyczaj, chciałaś powiedzieć. - Też. Starling w końcu wiedzie wygodną egzystencję u bo ku potwora. Ze smakiem wcina mózg swojego wroga. - Szokujące. - Raczej obrzydliwe. - No i jak? Już cię pożarł, czy tylko lekko nadgryzł? - spy tała Justyna, wkraczając do mieszkania. - Obawiam się, że w wyniku tego kosmetycznego zabiegu straciłaś nie tylko cellulit, ale i resztki subtelności - odcięłam błyskawicznie. - Wymienialiśmy z Anią uwagi na temat ekranizacji... - Nie mówiłam? O literaturze to ona może zawsze i z każ dym! A jak na to swoje maniackie czytanie znajduje czas? Nie mam pojęcia! Kolokwium na karku, sesja w toku - wsio ryba! Dzień bez książki to dla Anki dzień stracony! - To nie moja wina, Justyś, że ty się ograniczasz do werto wania podręczników medycznych. - Czasem czytuje też babskie pisma. Mogę robić za świadka. - Kto nie świadkuje, dłużej żyje. - To z „Oskara", prawda? - podchwycił Paweł natychmiast. - Tego z Sylwkiem? Justynie do końca spotkania uśmiech triumfu nie schodził z twarzy. Mogła być z siebie dumna, jej plan zdecydowanie wy palił. Skłamałabym, mówiąc, że przestałam się bać Pawła, ale faktycznie zrobiłam postęp. I było mi nawet nieco głupio, bo Paweł okazał się zupełnie sympatycznym facetem, a gdy Ju styna przeżywała rozterki, martwiłam się zasadniczo tylko o nią... Co przeżyłam przez ich ślub i wesele, to moje. Podczas ce remonii kościelnej i przygotowań trzymałam się dzielnie. Osta tecznie jako świadek nie mogłam się zaskorupiać we własnych lękach. Ponadto Justyna kompletnie się rozkleiła, a jej rodzi ce z lekka pogubili, widząc swoją córkę całą we łzach. Auto- 18
matycznie przejęłam stery. Rozlokować gości w internacie i ho telu? Zero problemu. Dopilnować florystkę przy dekoracji ko ścioła? Bułka z masłem. Ale opanowanie fanaberii szofera, któ ry stwierdził, że uliczka pod blokiem Justyny jest za wąska, aby podjechać limuzyną pod klatkę, wymagało nieco innych środków perswazji. W prostych żołnierskich słowach wyjaśni łam, co myślę na temat jego umiejętności zawodowych, sko ro nie potrafi zapewnić młodej parze pełnego komfortu w ta kim dniu. Spojrzał na mnie gniewnie i pewnie usłyszałabym kilka równie prostych słów w odpowiedzi, gdyby nie obecność Konrada, obdarzonego przez Szefa w niebie słusznym wzro stem. Potem jeszcze, niejako z rozpędu, ustawiłam na właści we tory strojącą fochy szatniarkę, ale wesele? Litości! Tłumy obcych rozbawionych, podchmielonych ludzi. Tańce! Wyślizgi wałam się z objęć, kiedy tylko mogłam. I gdy już odbębniłam obowiązkowe pląsy z Pawłem, świadkiem, a nawet cholernym Andrzejem, zapowiedziałam Konradowi, że nikt obcy ma się do mnie nie zbliżać. I jakoś na uboczu udało mi się przetrwać. Przez półtora roku małżeństwo Justyny wyglądało na wzor cowe. Oczywiście zdarzały się nieporozumienia, jak to zwykle między dwojgiem ludzi. Tłumaczyłam wtedy Pawłowi, że Ju styna naprawdę się denerwuje, kiedy on nie telefonuje przez tydzień albo przyjeżdża do Łodzi z dwudniowym opóźnie niem... A potem przekonywałam Justynę, żeby przestała się wciąż wymawiać od różnych imprez, które proponował Paweł (ja Justynę, dobre nie?). Jej zachowanie zaczęło mnie nieco niepokoić. Odchudzała się ciągle, obsesyjnie liczyła kalorie, biegała po kilka kilometrów dziennie, robiła setki skłonów, ły kała garściami środki przeczyszczające, piła jakieś podejrza ne specyfiki na przemianę materii. Nie należę do osób, które wtrącałyby się w cokolwiek, ale kiedy pewnego dnia zjadła przy mnie „śniadanie" składające się z połowy szklanki wody i dwóch kropli kilo nitu, nie wytrzymałam. - Justyś, czy ty trochę nie przesadzasz? 19
- O co ci chodzi? Nie jestem głodna. Te krople rewelacyj nie głuszą apetyt! - Głuszą apetyt? Jakiegoś szmergla dostałaś? - Tak. Na punkcie swojego męża! On jest taki przystojny, wysportowany, wspaniale zbudowany! A ja co? Nie dość, że gę ba do wymiany, to jeszcze opasła locha! - Widzę, że obniżony poziom glukozy we krwi może się ob jawiać poważnymi zaburzeniami osobowości. Kompletnie zwa riowałaś? Co chcesz od swojej twarzy? Od swojej figury? Masz wymiary do pozazdroszczenia, zgrabne nogi, imponujący biust i inteligentny wygląd, co bywa jednak mylące, jak się okazuje. - On lubi szczupłe dziewczyny! - A ty jaka jesteś? Poza tym byłaś tęższa przed ślubem, a i tak ciebie wybrał, prawda? - To było w zeszłym roku! Żebyś widziała, jak patrzył na jakąś pannę w Remoncie. Myślałam, że się wścieknę! Nigdzie z nim nie pójdę, dopóki nie doprowadzę się do stanu używal ności! Nie mogę znieść tych spojrzeń: „Co on w niej widział?", „Stać go na coś lepszego". Mają rację! - Justyś, to, co Paweł widział i docenił w tobie, to wasza sprawa. Wyłącznie. Gdyby miłość opierała się tylko na wyglą dzie, to chyba jedynie niektóre modelki miałyby szansę na po ważny związek. - Chcę mu się podobać, rozumiesz? Za wszelką cenę. Ty masz tego swojego Konrada, który świata poza tobą nie wi dzi, i nawet gdybyś się roztyła, co w twoim wypadku jest nie możliwe, i tak leżałby plackiem u twoich stóp... - Przestań, dobrze? Co ma do tego Konrad? - Właściwie czemu ty się z nim spotykasz? - Dobre pytanie. Tylko ja już chyba nie potrafię na nie od powiedzieć. - Mogłabyś raz powiedzieć coś po ludzku? Ten twój styl... - Bywa denerwujący, już mówiłaś. - Wkurza - to dokładniejsze określenie! 20
- Niepomiernie mi przykro z tego powodu - zapewniłam ab solutnie nieszczerze i wpadłam na pewien pomysł: - Chcesz się dowiedzieć, skąd Konrad w moim życiu? Opowiem ci pod warunkiem, że zjesz normalne śniadanie. - Anka, to podły szantaż! - A każdy wie, że szantaż jest podstawą dyplomacji. Tyjesz, ja mówię. Ten układ nie podlega negocjacjom. Wchodzisz? - Niech ci będzie - skapitulowała, ruszając do lodówki. - Najwyżej wieczorem zrobię dwie dodatkowe serie brzuszków. - Tośka w klasie maturalnej chodziła z Robertem, który był wtedy na drugim roku filozofii, więc wydawał się jej niesłycha nie dojrzały i diablo inspirujący. Należał do zżytej paczki, któ ra znała się jeszcze z czasów szkolnych, ruchu oazowego. Ta ka tam zbieranina różnych osób. Większość to byli studenci, ale był i mechanik samochodowy, dziewczyna po szkole gastro nomicznej ... O, tej to dopiero byś zazdrościła figury! Żadnych krągłości. Istny patyk. Dareczka miała na imię, komarzyca ja dowita. Nieistotne. Niech jej kości grzechoczą sobie spokojnie, byle daleko ode mnie... - Za takie teksty to ja jestem gotowa zjeść podwójną por cję! - obiecała Justyna, parskając śmiechem w michę musli. - Trzymam za słowo. Z rezygnacją oceniłam składniki posiłku: bezcukrowe płat ki zalane odtłuszczonym mlekiem. Orgia smaku. No, ale coś zje. Pewien sukces osiągnęłam. - Konrad za oazowych czasów był ich moderatorem czy ani matorem. Był wtedy dwa lata po maturze i ciągle na etapie szu kania sposobu na życie. Pracował dorywczo to tu, to tam, a jak poczuł zew, rzucał robotę i fru! przed siebie. Rozumiesz, Ju- styś? Taki zapóżniony dzieciak kwiat. Epoki mu się deczko po myliły. Tośka zakochana w Robercie wsiąkła w świętą grupę - tak ich między sobą nazywałyśmy - i zaczęła łazić na te spo tkania, ciągając mnie ze sobą. I tak sprezentowała mi Konra da w charakterze partnera na naszą studniówkę. Nawiązała 21
się między nami jakaś nić sympatii, więc nie protestowałam. Nawet zgodziłam się pojechać z nimi nad Solinę pod namio ty. Zaćmienie umysłowe mnie chyba jakieś dopadło. Tośka mia ła też jechać, ale do przeklętego sierpnia zdążyła się dawno odkochać w Robercie, zainteresować Kaczorem Młodszym... - Kim? - przerwała mi gwałtownie Justyna. - No człowiekiem przecież. Kaczorowski się nazywa, a po nieważ ma starszego brata, też nam znanego, musiałyśmy ich jakoś rozróżniać. Przez spółkę Tośka-Kaczor Młodszy wylądo wałam w Bieszczadach z towarzystwem, do którego absolut nie nie pasowałam. Miałam się integrować. Coś ci to przypo mina? - Trzeba było nie jechać z byle kim! - zaperzyła się Justyś natychmiast. - A teraz pewnie będziesz twierdzić, że to oni ostatecznie zrazili cię do kontaktów towarzyskich? - Do zorganizowanych wyjazdów na pewno. Nawet teraz, jak sobie przypomnę Darię, Dorotę albo choćby i tego Rober ta, drących się po kilka razy dziennie: „Dzieci! Myjcie kubeczki i odstawiajcie na półeczkę!" - normalnie wątroba mi się kur czy w podżebrzu. Z punktu zaczęli żmudny proces mojej re edukacji. Gdyby chodziło im o sprawy religii, słowo, próbowa łabym się dopasować. Potrafię uszanować cudze poglądy, wiesz przecież. Ale świętym nie o to chodziło. - A o co? - O podporządkowanie. Kompletne. Bezapelacyjne. Na ca łej linii. No wybacz, ale takie numery to nie ze mną. Siusiać na gwizdek nie potrafię, pływam, kiedy mam na to ochotę, a nie, gdy grupa pozwoli. Lubię mocną kawę i nie będę zamiast niej pić ziołowej herbatki, bo tak mi każą. Ale wywinęli znacz nie lepszy numer. Jeszcze w Łodzi ustalaliśmy, że nie będą mnie zmuszać do chodzenia po górach. Bieszczady niby wy sokie nie są, ale ja generalnie nie przepadam za wędrówkami z plecakiem, poza tym przepotwornie boję się wszelkich peł zających gadów, a żmije zygzakowate w Bieszczadach to nie 22
rzadkość. Nad Soliną wyparli się wszystkiego. Albo idę z ni mi na pięciodniówkę po jakichś tam szlakach, albo mnie nie ma. OK. To mnie nie ma. Spadam pierwszym autobusem. Wtrącił się Konrad. W rezultacie oni poszli, a my zostaliśmy we dwoje w obozie. - I wtedy się między wami zaczęło? - Wtedy się okazało, że święta grupa, idąc w góry, zabrała wszystkie karty pływackie, w tym moją. Może chcieli się na nich spławiać górskimi potoczkami? Nad Zalewem Solińskim nie wypożyczysz żadnego sprzętu bez tego dokumentu, w każ dym razie wtedy tak było. Uziemili nas dokładnie, bo Konrad pływać nie umiał i nie mógł mi towarzyszyć przy wyprawach wpław. Kiedy odpływałam za daleko - według niego - wyczy niał na brzegu dzikie sztuki. Raz nawet interweniowali ratow nicy... Koniec końców, cały ten nieszczęsny wyjazd zaowoco wał naszą przyjaźnią i wykopaniem go ze świętej grupy jako zdrajcy ideałów wspólnoty. - Nawiedzeni jacyś, faktycznie. - O tak. - Ale na przyjaźni się przecież nie skończyło? - Z mojej strony tak. Konrad o tym wie. Tak samo jak wszystko na temat Michała. Michał to moja jedyna wielka mi łość. Oczywiście nie odwzajemniał tego uczucia. Ale póki ży cia, p ó t y nadziei, prawda? Konrad zdaje sobie sprawę, że gdy by Michał jakimś cudem próbował odnowić naszą znajomość... - Zostawiłabyś go? - Tu nawet trudno mówić o zostawianiu. Wiesz, jak wyglą da ten nasz układ? Konrad jest ze mną, ja nie jestem z nikim. On ma mnie, ja nie mam nikogo. - Przesadzasz! - Ani trochę. Nie mogę na nim polegać... Widzisz, ja się już przyzwyczaiłam, że ludzie zwracają się do mnie, gdy mają ja kieś kłopoty. Wcześniej Tośka, Michał, teraz ty, dziewczyny z grupy, czasem nawet rodzice. Nie wiem, skąd mają do mnie 23
tyle zaufania... Nie przerywaj mi - uciszyłam ją ruchem dło ni. - Wtedy czuję się potrzebna, mam świadomość, że moje ży cie ma jednak jakiś sens. Natomiast nie potrafię żyć za kogoś. A tego oczekuje Konrad. Wszystkie jego problemy mam roz wiązywać ja. W pracy, w szkole, w domu... Żadnej myśli, inicja tywy, nic. Najchętniej spędzałby ze mną okrągłą dobę i wypy tywał, czy go kocham. Czy nadal myślę o Michale. Co takiego miał w sobie Michał, czego on nie ma. Wiesz, że to Konrad per manentnie wraca do tego tematu? - Przecież to bez sensu! Skoro cię kocha, skoro chce z to bą być, powinien robić wszystko, abyś zapomniała! - Najwidoczniej Konrad jest innego zdania. - To tym bardziej nie pojmuję, po co z nim jesteś. - Zabrzmi głupio, ale czuję się za niego odpowiedzialna. Idiotyczne, nie? - Całe szczęście, że sama to powiedziałaś. - Wiem, że to idiotyczne. Ale mam też pełną świadomość, że jeśli go zostawię, nikt i nic nie będzie go mobilizować. Sa ma go pchnęłam na to Studium Fizykoterapii i zależy mi, że by je skończył. Kiedy ostatnio zerwaliśmy, olał szkołę i stra cił semestr. - Na złość babci odmrożę sobie uszy? - Mniej więcej. W czerwcu robi dyplom, a później... Cóż, zo baczymy... Tak dalej być nie może, to pewne. Konrad liczy na cud. Że się obudzę któregoś dnia i dostrzegę w nim mężczyznę. Takie go, jakiego potrafiłabym pokochać. Ale to nie nastąpi nigdy. Dlaczego, do cholery, nie chce tego zrozumieć? - Anka, zdajesz sobie sprawę, że przed chwilą zdobyłaś się na najdłuższe i najbardziej osobiste wyznanie, odkąd się znamy? - W efekcie do niczego niewiodących gadek o przeszłości przepadł nam ważny wykład z mikrobów, na którym obie mia łyśmy być. - Wymownym gestem wskazałam na tarczę zega- 24
ra. - Tym się kończy durne gadulstwo i karmienie kogoś me todą „łyżeczka za mamusię, łyczek za tatusia". - W nosie mam mikroby! A ty sobie gderaj! Obie wiemy, że mam rację. Nie dopilotowałam jednak Konrada do dyplomu. Pewnego wyczerpującego pod względem naukowym dnia, a było to w po łowie kwietnia, wróciłam do domu, marząc o kąpieli i łóżku. Przez ostatnie trzy doby kułyśmy z Justyną farmakologię, jak byśmy jechały na dopalaczach, a zdałyśmy kolokwium ledwo le dwo. Byłam zmęczona, niewyspana i nieludzko wściekła, kiedy wyciągnął mnie z wanny telefon. Przez chwilę, przyznaję, za stanawiałam się, czy w ogóle odbierać, ale siódmy sygnał przy witałam dość soczystymi słowami i podniosłam słuchawkę. - Słucham? - Czy pani Anna Ziętara? - Tak. - Dzwonię ze Szpitala imienia Kopernika... Jezus, Maria! Coś się stało! Rodzice?! Zawał? Wypadek? - zdążyło mi tylko przemknąć przez głowę, gdy usłyszałam ciąg dalszy: - Mąż prosił, aby panią zawiadomić. Miał atak wyrostka. W tej chwili jest przygotowywany do zabiegu. - Przepraszam, ale to pomyłka... - odetchnęłam z ulgą, bo tata pozbył się wyrostka jeszcze w wojsku. - Pani Ziętara? - upewniła się ponownie moja rozmówczyni. - Tak, ale... - Pani mąż, pan Konrad Drzewicki, został przyjęty na ostry dyżur. Telefonowałam wcześniej, ale nikt nie odbierał. Halo? Proszę pani? - Jestem. Bardzo pani dziękuję - z olbrzymim trudem za chowywałam grzeczność. - Proszę się nie denerwować, to w zasadzie rutynowy za bieg... 25
- Tak. Wiem. Dziękuję pani bardzo. Odłożyłam słuchawkę. Żadne słowa nie są w stanie oddać tego, co się we mnie kotłowało. Niczym istne wcielenie furii wróciłam do wanny. Kąpiel zwykle wpływa na mnie łagodzą co, ale tego dnia nie dane mi było rozładowanie stresu pośród bąbelków pachnącej piany. Nawet kwadrans nie minął, a tele fon zadzwonił ponownie. - Ania? Mówi Agnieszka. Czy Konrad jest może u ciebie? Mama bardzo źle się czuje, krzyczy z bólu, ojca nie ma... Nie wiem, co robić! - szlochała do słuchawki siostra Konrada. No i jak miałam jej powiedzieć, że starszy brat jest wyjąt kowo nieodpowiedzialnym idiotą? - Agnieszko, uspokój się. Konrada u mnie nie ma. - To co ja mam robić? - rozpłakała się na dobre. - Spokojnie. Już do was idę. Będę za pięć, no, może dzie sięć minut. Wytrzyj oczy i zaparz mi mocną kawę, dobrze? Ta kiego szatana, bez dodatków. - Dobrze. Ale naprawdę przyjdziesz? - Już wychodzę - zapewniłam, pośpiesznie wycierając się ręcznikiem. Wcisnęłam się w pierwsze lepsze ciuchy i pognałam z wil gotnymi włosami, niedbale zwiniętymi w coś w rodzaju koka. Po ponad czterech godzinach dotarłam do Justyny. Drzwi otworzył mi niespodziewanie Paweł. - A ty co tutaj robisz w środku tygodnia? - spytałam, za miast się przywitać. - Mieszkam od czasu do czasu. Razem z moją szanowną małżonką, która gdzieś przepadła. Myślałem, że może jest u cie bie. Dzwonię i dzwonię... Gdzie wy balujecie, dziewczyny? - Balujecie? Nikomu takiego balu nie życzę. - Właśnie widzę, że jesteś jakby trochę zmieniona. Wchodź do pokoju, a ja już parzę ci kawę... - Za kawę dzięki. Wchłonęłam dziś chyba ze dwa litry czy- 26
stej kofeiny. Jeszcze kapka i przeżre mi żołądek. - Klapnęłam na pierwszy z brzegu fotel i jednym ruchem ręki pozbyłam się przeklętego koka, pozwalając włosom rozsypać się swobodnie. - No, teraz nieco mi lepiej. Może trochę podeschną, bo się jesz cze kataru nabawię. - To może koniaku? Rozgrzewa i łagodzi stres. - Właściwe czemu nie? - Panna z mokrą głową siedzi w moim fotelu... - zagaił Pa weł. - Makuszyński - odpowiedziałam odruchowo i zastrzegłam: - Nie dzisiaj, Paweł. Jestem tak wściekła, że nie pomogą na wet połączone siły Chmielewskiej i Barei. - OK. Żadnych literackich odniesień. Kto cię tak wkurzył? - Konrad. I w telegraficznym skrócie przedstawiłam mu wydarzenia dnia. - On się podaje za mojego męża! To mnie zawiadamia, że jest w szpitalu! Nie chorą matkę, siostrę czy ojca, tylko mnie! W jakiej sytuacji on mnie stawia? Nie wiedziałam, jak powie dzieć jego mamie, że nie pomyślał o nich, że się martwią, bo przepadł... - Pomyślał o najważniejszej dla siebie osobie. Kocha cię, masz kolejny dowód miłości - stwierdził ironicznie Paweł. - Po dziurki w nosie mam tej jego pseudomiłości! A matki nie kocha? - Widocznie jesteś dla niego ważniejsza... - Przestań kpić. - Nie kpię - spoważniał na chwilę. - No, może troszeczkę. Od kiedy go poznałem, zachodzę w głowę, co was łączy. Na ja kim poziomie? Nie mówię o tym studium, które robi wieczo rowo. Różnie się w życiu układa. Ale Konrad? Przecież on do ciebie pasuje jak traktorzysta do ferrari! - Paweł! - No co? Uraziłem cię? Niby czym? Mówię, co myślę. Dziew- 27
czyna taka jak ty i ten życiowy fajtłapa? Ten nieudacznik? Ten nikt zupełnie? Wybacz, ale tego się nawet w systemie lego nie złoży! - Zawsze byłeś wobec niego miły. A teraz co? Nie ma go tu taj, to huzia na Józia? - Facet nic mi nie zrobił, więc czemu miałbym być dla nie go niesympatyczny? Tobie bym sprawił przykrość swoim za chowaniem. Tak jak teraz, prawda? Ale zanim się na mnie ob razisz, powiedz, co ty w nim widzisz. Kochasz go? Naprawdę? - Nie. - Nie - skonstatował, jakby wykreślał pytanie z listy. - Po ciąga cię fizycznie? - drążył dalej. - Przestań - powiedziałam ostro. - Co? Temat tabu? Oboje jesteśmy dorośli, znamy się, nikt nas nie słyszy i nikt nie dowie się o tej rozmowie. Zdobądź się na odwagę i odpowiedz. Nie możesz na niego liczyć, stawia cię w kłopotliwych sytuacjach, nie kochasz go, to może chociaż w łóżku jest dobry? - Nie wiem, jaki jest w łóżku. Nie próbowałam - wycedzi łam przez zęby. - Może niektóre kobiety pociągają fajtłapy jak byłeś łaskaw go nazwać. Ale mnie nie. Koniec rozmowy. - Aniu... - zaczął po chwili milczenia. - Gniewasz się? - Nie - ochłonęłam. - Jestem raczej zaskoczona, że rozma wiam z tobą o takich sprawach. A w dodatku w taki sposób. Może to ten koniak? - Alkohol, akurat! - roześmiał się szczerze. - Przyjechałaś tutaj nabuzowana. Takiej ciebie jeszcze nie widziałem. I choć zawsze sądziłem, że ten twój kamienny spokój to pozory, to w życiu bym cię nie podejrzewał o taki potencjał! - Cieszę się, że dostarczyłam ci rozrywki - zapewniłam ja dowicie i przezornie zmieniłam temat: - Czy ciebie nie dziwi, że Justyny jeszcze nie ma? Dochodzi dziesiąta. - Pewnie gdzieś biega albo skacze na jakimś aerobiku czy innym fitnessie - odrzekł z niechęcią, wzruszając ramionami. 38