mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony394 345
  • Obserwuję295
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 180

Ziętara Anna - Układy dwójkowe

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :668.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Ziętara Anna - Układy dwójkowe.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 148 stron)

Anna Ziętara Układy dwójkowe

Znałam jego, znałam ją. Byłam jej koleżanką, a jego przy­ jaciółką, świadkiem na ich ślubie. Odegrał w moim życiu ro­ lę, z której ona, mam nadzieję, nie zdaje sobie sprawy. Wiem o niej rzeczy, o których on nie ma pojęcia. A zaczęło się oczy­ wiście niewinnie. Studiowałyśmy razem i początkowo łączyła nas tylko na­ uka, zwyczajne wspólne kucie. Była dla mnie podporą. Później zaczęły się zwierzenia, płacze i nasze role się odwróciły... Pa­ miętam, był listopad, w sierpniu planowali ślub. Siedziałyśmy na zajęciach z fizjologii, już po sprawdzianie, słuchając pilnie wyjaśnień asystenta odnośnie doświadczeń, jakie miałyśmy przeprowadzić za chwilę na żabach. I wówczas zauważyłam, że Justyna płacze. - Co się dzieje? - spytałam, bo chociaż dręczenie płazów nie należało do przyjemności, to pewna byłam, że to nie wizja zde- kapitowanej Rana rana jest winna łez Justyny. Zamiast odpowiedzieć, rozpłakała się jeszcze bardziej. Wszyscy obecni w salce spojrzeli na nas z zainteresowaniem. - Doktorze, pozwoli pan...? - zwróciłam się do asystenta, wskazując ręką drzwi. - Tylko cichutko pod gabinetem profesora - ostrzegł jedy­ nie. - Oczywiście... Żadna z nas nie miała ochoty na konfrontację z profesorem, a w dodatku narobiłybyśmy kłopotów doktorowi Dariuszowi. 5

Podczas zajęć Zakład Fizjologii Prawidłowej stanowił twierdzę, świątynię wiedzy, której nikt nie miał prawa opuszczać przez pięć godzin. Profesor nie tolerował żadnych wyjaśnień, uspra­ wiedliwień, tłumaczeń. Wojskowy dryl, rzec można. A osobo­ wość profesora była tak wielkiego formatu, że w samej atmo­ sferze panującej w budynku unosiło się coś takiego, że przemknęłyśmy przez korytarz niczym dwa duszki. Justyna nawet łkała bezgłośnie. Normalnie oddychać zaczęłyśmy do­ piero na parterze, niejako poza jurysdykcją profesora, gdzie mieściła się wspólna szatnia dla nas i studentów uniwerku, szkolących się w sąsiednim budynku. No i tam właśnie Justyś dała upust hamowanym do tej pory łzom. Nigdy wcześniej nie widziałam kogoś do tego stopnia zaryczanego. Wszelkie pró­ by nakłonienia jej do powiedzenia chociażby sylaby tonęły w powodzi. Ograniczyłam się więc jedynie do podawania chu­ steczek higienicznych oraz zakupu w automacie dwóch czar­ nych kaw. Nie wiem, czy pomógł ich aromat, czy też Justyś przeczyściła już kanaliki łzowe, w każdym razie zaczęła arty­ kułować pojedyncze wyrazy, a wreszcie skleciła całe zdanie: - Ja go tak kocham! - I dlatego płaczesz? Ciekawy sposób objawiania uczucia, słowo daję. - Nie potrafię przestać o nim myśleć! - Paweł niewątpliwie jest zachwycony z tego powodu, ale może nie popadaj w przesadę, co? Miłość powinna cię uskrzy­ dlać, nie dołować. Zwłaszcza taka jak wasza: sprawdzona, zmierzająca do szczęśliwego ukoronowania. - Kocham Andrzeja... - wyszeptała, a ja zdrętwiałam. Andrzej był najlepszym przyjacielem Pawła. Pawła, z któ­ rym Justyna miała się pobrać za kilka miesięcy. - Justyna, czy ty żarty sobie jakieś urządzasz? - A wyglądam na kogoś, kto żartuje? - W takim razie... Coś ci się poprzestawiało... Oszalałaś... - Oszalałaś, oszalałaś! Mówię ci, co czuję, do cholery! Ko- 6

cham go! Od lipca nie mogę przestać o nim marzyć. W Szwe­ cji nawet nie pomyślałam o Pawle! W głowie miałam tylko An­ drzeja. - A ślub? Przecież nie możesz przekreślić tych wszystkich wspólnych lat... Nie... Gadam bzdury. Daj mi chwilę. - Ślub, wspólne lata... Sądzisz, że nie pamiętam? Kocham Pawła, ale Andrzej jest wyjątkowy. Tam, nad jeziorem, w lip­ cu Paweł tylko przeszkadzał. Boże, jaka ja jestem wstrętna! Zrozum, czuję, że nie jestem mu obojętna, tylko lojalność wo­ bec Pawła go powstrzymuje... - Opamiętaj się, Justyś, proszę. - Myślisz, że nie próbowałam? Przecież specjalnie wyjecha­ łam do Szwecji. Uciekłam! Od Pawła, od rodziców, od rozmów o weselu. Miałam nadzieję, że mi przejdzie. Gówno! Wciąż my­ ślałam tylko o Andrzeju! Tylko o nim! - Trudno tu gadać rozsądnie. Chodź, wyjdziemy stąd i gdzieś spokojnie porozmawiamy. - Dokąd chcesz iść? On dzisiaj przyjeżdża i ma zostać do poniedziałku. Wyobrażasz sobie ten weekend? - Paweł? - wolałam się upewnić. - A kto? - No ale my nie możemy tu zostać do poniedziałku - to raz. A dwa: lepiej by było, żeby Paweł nie widział ciebie w takim stanie. Zadzwonisz do niego, powiesz, że wypadło nam jakieś dodatkowe kolokwium, i będziemy stukać przez cały weekend, a jego przyjazd w tych okolicznościach traci sens. - Będzie wściekły! - Wolisz z nim porozmawiać? - Nie. O Boże, co ja mam robić... Cały weekend uczyłyśmy się biochemii u mnie - tak brzmia­ ła oficjalna wersja dla Pawła i moich, zajmujących sąsiednie mieszkanie, rodziców. Wtedy, w listopadzie nie znałam jeszcze dobrze Pawła. Spotkaliśmy się ze dwa, trzy razy na grupowych 7

imprezach i tyle. Nie czułam do niego ani specjalnej sympa­ tii, ani antypatii. W zasadzie stanowił dla mnie część Justyny. Część jej życia. Bardzo ją lubiłam i, rzecz jasna, pragnęłam, aby była szczęśliwa. Skoro więc uważała, że to Andrzej jest tym jedynym, nie powinna się wiązać z Pawłem - niezależnie od ich wspólnej przeszłości czy czegokolwiek innego. Jeśli oczy­ wiście wiedziała, że to z Andrzejem będzie szczęśliwa. Ale ona tego nie wiedziała. Dokładnie mówiąc, niczego wówczas nie wiedziała, niczego nie była pewna. Jedna wielka histeria przez cały piątkowy wieczór i noc, na przemian płacze i krzyki. I w końcu w sobotę po południu była już tak zmęczona, że za­ częła słuchać tego, co do niej mówiłam. - Musisz wszystko gruntownie przemyśleć, zanim zrobisz cokolwiek. - Cholera, a uważasz, że nie próbuję? Od lipca niczego in­ nego nie robię! - To dość późno zaczęłaś, biorąc pod uwagę twój wiek - za­ uważyłam niewinnie. - Przestań się wyzłośliwiać, tylko poradź coś, do diabła! - Mam ci wskazać, za kogo masz wyjść? Ja? A to dobre. Nu­ mer sezonu. - Anka! - A skąd ja mam wiedzieć, co robić? Przecież nie siedzę w tobie. Nie wiem, co czujesz do Pawła, a co do Andrzeja... - Kocham do bólu. - Świetnie. To już coś. Którego? - Obu. - Cudnie. Znalazłam rozwiązanie: wyjdź za obu. Albo lepiej: żyjcie sobie w trójkącie na wiarę. Chłopcy już się przyjaźnią, więc etap docierania się was ominie. - Anka, bądź poważna! - A ty jesteś? - bez trudu spełniłam jej życzenie, porzuca­ jąc ironię. - Od kiedy się znamy, wciąż słucham o Pawle. Ja­ ki jest przystojny, cudowny, męski. Cały czas. Przywykłam do 8

myśli, że ten wasz związek jest poważny i stały. A teraz, kie­ dy oczekiwałam zaproszenia na ślub, nagle oświadczasz mi, że kochasz innego. Kochasz także. W dodatku najlepszego przy­ jaciela Pawła. Przecież nie znacie się z Andrzejem od tego la­ ta! Skąd to nagłe olśnienie? - Olśnienie? Wiesz, że chyba dobrze to nazwałaś. Andrzej podobał mi się w zasadzie już wcześniej. Ale na Mazurach po­ znałam go lepiej i z nieco innej strony... - Mnie nie oślepia żadna strona Andrzeja ani Pawła, bo znam ich za słabo. Mogę więc być obiektywna w swych sądach. Jak dla mnie jesteś na prostej drodze do popełnienia błędu, którego będziesz żałować przez całe życie. - Dlatego właśnie... - ...ani ja, ani nikt inny nie powie ci, kogo masz wybrać. To musi być absolutnie twoja decyzja. - Przecież nie o to mi chodzi! Chcę wiedzieć, co ty byś zro­ biła na moim miejscu. - Absolutnie nie wyobrażam sobie, abym mogła kiedyś sta­ nąć przed takim dylematem. Ale czysto teoretycznie na pew­ no bym się nie spieszyła z podjęciem decyzji. - Ja nie mogę czekać! W przyszłym tygodniu zaczynamy szukać sukni ślubnej, ojciec kupił wódkę weselną i zarezerwo­ wał salę. Paweł zamówił obrączki! - No to nad czym my tutaj deliberujemy? - Znów kpisz. - Nie. Bynajmniej. Żałuję tylko, że nie możesz siebie samej posłuchać. Przecież to jakaś kompletna bzdura. Po czorta zga­ dzałaś się na zaręczyny, skoro nie byłaś pewna własnych uczuć? - To było w czerwcu! Wtedy byłam pewna! - No tak. A później upalny lipiec, żar z nieba, żar w sercach, nagle lepiej poznana strona Andrzeja... Dobra, już przestaję - obiecałam, bo sczerwieniała gwałtownie. - Nie zamierzam ba­ wić się w psychologa, ale dla mnie to rodzaj ucieczki. Paweł 9

był kochany i jedyny dopóty, dopóki nie zapadła klamka, że do końca życia ma już być tylko on. - Chcesz powiedzieć, że Andrzej to kaprys? Przelotna hi­ storia? - To wie tylko Szef na niebie. Chciałaś usłyszeć, co myślę, więc mówię. Jednego jestem pewna: jeżeli teraz pozwolisz się ogłupić tymi przygotowaniami i nie podejmiesz decyzji na spo­ kojnie, to w każdej złej chwili będziesz żałować, że nie wybra­ łaś Andrzeja. Nigdy jednak nie darujesz sobie utraty Pawła, je­ śli z Andrzejem ci się nie ułoży. Niezła zagwozdka, przyznaję. - Więc co? - spytała po przetrawieniu moich słów. - Wytłumacz może Pawłowi, że potrzebujesz trochę czasu... Nic was przecież nie goni. Przeanalizuj sprawę. Porozmawiaj z kimś, komu ufasz całkowicie... - Z kimś takim to ja właśnie rozmawiam. - Dzięki, ale miałam na myśli kogoś mądrzejszego. Może mamę? I nie wpadaj w panikę, bo nic dobrego z tego nie wy­ niknie. Dokładnie tydzień później Justyna znów siedziała zarycza- na w mojej kawalerce. Powiedziała o wszystkim Pawłowi. - Nie odezwał się słowem przez całą drogę na dworzec. Wsadził mnie do pociągu i poszedł z Andrzejem na basen. - A czego oczekiwałaś? Miał ciebie błagać, czy się z nim po­ bić? Uważam, że zachował się bardzo na poziomie. - Na poziomie? Niczego mi nie ułatwia! - Justyś, czy ty aby nie wymagasz zbyt wiele? Praktycznie w przededniu ślubu informujesz człowieka, że kochasz inne­ go, w dodatku jego najlepszego przyjaciela... - Tego mu nie powiedziałam - wpadła mi w słowo. - Chwała Bogu. - Ale i tak się domyślił. Spytał mnie, czy przyjechałam do niego, czy do Andrzeja. - Jak brzmiała twoja odpowiedź, jeśli mogę wiedzieć? 10

- Sama przecież kazałaś mi pogadać z Pawłem! - zignoro­ wała moje pytanie. - Jeśli się nie mylę, radziłam jedynie, żebyś poprosiła go o trochę czasu. Żebyś mogła ochłonąć i uporządkować cały ten swój uczuciowy bałagan. Czy fragment o logicznym przeana­ lizowaniu sytuacji kompletnie ominął twoje uszy? Cierpisz na niedosłuch selektywny? - Przestań wydziwiać! - Tłumaczyłam i prosiłam, nic na żywioł. Nie w takiej sy­ tuacji. A ty co? Ogłuszasz Pawła rewelacjami, które by powa­ liły na glebę każdego, i masz pretensje... Coś jeszcze głupie­ go zdążyłaś zrobić? - Żebyś wiedziała! Poszłam do pokoju Andrzeja w akademiku! - Jego też uszczęśliwiłaś swoimi wyznaniami? - Nie! Oglądaliśmy zdjęcia z wakacji i tak jakoś... - Rozryczałaś się, Andrzej się przejął, objął cię i na to wszystko wszedł Paweł, tak? - Skąd wiesz? - Taka ze mnie czarna wróżka. Jeśli ma się coś zdarzyć w złym momencie, to zdarzy się zdecydowanie najgorsze. Fa­ talizm sytuacyjny. Tak by to wyglądało w kiepskiej latynoskiej telenoweli. - Anka, kurwa, to nie jest żadna telenowela, tylko moje ży­ cie! Mnie nic nie przeszło, Andrzej zachowuje się jakoś inaczej, a Paweł się zadręcza... Co robić? - Obawiam się, że sytuacja mnie przerasta. - Ciebie? Przecież to ja tkwię w tym bagnie! Możesz sobie pozwalać na złośliwości, żeby mnie przywrócić do pionu - nie myśl, że się nie domyśliłam, dlaczego gadasz w ten sposób - ale to ja muszę coś zrobić! W tym jednym mogłam się z nią zgodzić. Musiała podjąć poważną decyzję. Decyzję życiową. Tylko czemu właśnie ode mnie oczekiwała wsparcia? Moje doświadczenia, sposób po­ strzegania świata były tak różne od jej życia. Przecież musia- 11

ła sobie z tego zdawać sprawę. Idiotką nie była. Ale może o to właśnie chodziło? O chłodny osąd kogoś zupełnie z zewnątrz? Albo po prostu byłam pod ręką... Trzeba ją było wówczas za­ pytać o motywy, a nie teraz, po latach wdawać się w dywaga­ cje. No ale wtedy cała ta dziwaczna sytuacja zaczęła mi już mocno dopiekać. Stawiałam się raz na miejscu Justyny, a raz Pawła - i zamęt w mej głowie był coraz większy. W czasie Bo­ żego Narodzenia zadzwoniła do mnie z informacją, że ostatecz­ nie i nieodwołalnie zdecydowała się na, Pawła. Odetchnęłam z ulgą. Moje życie wróciło na normalne tory: zajęcia, kolokwia, wykłady, kucie, spanie po dwie, trzy godziny na dobę... Ot, zimowa sesja egzaminacyjna... Wszystko na swoim miejscu. Lekki dysonans wprowadzały jedynie echa przygotowań do ślubu - jak kłopoty ze znalezieniem odpowiedniej sukni. Żad­ na z oglądanych w Łodzi czy w Warszawie, a nawet w katalo­ gach słynnych firm Justyny nie zadowalała. - Może po prostu narysuj taką, o jakiej marzysz? - zapro­ ponowałam nieśmiało któregoś dnia, zmachana bieganiem po salonach. - Pokażesz szkic na wejściu i przynajmniej uniknie­ my niepotrzebnych przymiarek. - Anka! Jesteś genialna! - rozpromieniła się natychmiast. - Dokładnie tak zrobię! Moja mama ma świetną krawcową, ona wszystko potrafi uszyć! Zaprojektuję własną suknię! Ekstra! Nie mogłaś wcześniej na to wpaść? - No właśnie... Nie mogłam? - odrzekłam, a to, co pomy­ ślałam w tamtej chwili o sobie, do druku absolutnie się nie na­ daje. W maju zostałam wmanipulowana w spędzenie popołudnia z Pawłem. Justyna szła na odchudzanie limfatyczne, a ja miałam biedakowi dotrzymać towarzystwa. Jakby dorosły mężczyzna nie mógł spędzić samotnie dwóch godzin, jakby potrzebował niań­ ki albo opiekunki społecznej zgoła! Zaprotestowałam natych­ miast, kiedy Justyna wyskoczyła z tą czarowną propozycją. - Nie wrabiaj mnie w taki sposób! I Pawła także. Przecież 12

z daleka widać, że to jedynie mało wybredny pretekst, żeby­ śmy się lepiej poznali. Do tego dążysz, prawda? - Dokładnie. - W jakim celu? - Masz być świadkiem na naszym ślubie. Powinnaś odróż­ niać pana młodego od reszty towarzystwa! - szarpnęła się na dowcip. - Z kojarzeniem twarzy nigdy nie miałam kłopotów. Gwa­ rantuję ci, że i bez tego spotkania będę wiedziała, za kogo wy­ chodzisz. - Anka, ta twoja patologiczna niechęć do kontaktów towa­ rzyskich jest nie do zniesienia! Wiesz, ja się poważnie zasta­ nawiam, jak z tobą gadać. - Najlepiej wprost. Bez chwytów rodem z farsy. - Dobra - syknęła. - Niech ci będzie! Zależy mi bardzo, że­ byście sobie spokojnie pogadali. Dokładniej: żebyś ty poroz­ mawiała z Pawłem. - Mam mu wyjaśnić, na jaki krok się decyduje? Wtajemni­ czyć w potrzeby kobiety? Czy ogólnie nakreślić temat pszczó­ łek i motylków? - Kurwa mać! Przestań! Potrafisz tak ludzia ogłupić tymi swoimi... - Człowieka chyba. - Ludzia, człowieka i mastodonta pewnie też! Nie będę wal­ czyć z twoimi uwagami, bo jestem bez szans. Jak już wpad­ niesz w ten swój wymyślny słowotok, to kompletnie gubię wą­ tek! No mam nadzieję! Latami szlifowałam tę strategię, aby uni­ kać odpowiedzi na niewygodne pytania. Tylko Tośka bez naj­ mniejszego wysiłku podejmowała to wyzwanie. Zresztą ją prze­ gadać to by dopiero był wyczyn! - myślałam z pewną melancholią, tęskniąc za przyjaciółką, która postanowiła pew­ nego dnia zakończyć naszą znajomość efektowną awanturą, a następnie kompletnie zniknęła z mojego życia. 13

- Coś tak nagle zamilkła? - zainteresowała się Justyna. - Kazałaś mi. Dostosowałam się do zalecenia. I słucham. Nadal posłusznie. - Anka, tak być nie może! Ile lat się znamy? - Ponad dwa. - Razem przechodzimy przez ten cały syf na studiach. - Nie da się ukryć. - Ale poza studiami? Na ilu imprezach z nami byłaś? - A co to ma do rzeczy? - Zaledwie na kilku i to ściśle grupowych. Nigdy w klubie czy pubie - ciągnęła nieubłaganie. - W dodatku zawsze mam wrażenie, że przychodzisz wbrew sobie. - Nie jestem jednostką towarzyską z natury. I zdecydowa­ nie kiepski ze mnie kompan do zabawy. Źle się czuję na im­ prezach i psuję ubaw innym, kiedy usiłują mnie rozruszać. - A dlaczego źle się czujesz na imprezach? - Uczepiłaś się zdania, które akurat jest najmniej istotne. - Trochę inaczej to widzę. Czemu źle się czujesz na impre­ zach? Ktoś ci na nich afronty czyni? - Piękna składnia, Justyś - roześmiałam się szczerze. - Mo­ je gratulacje. A jaki zasób słówek. „Afronty czyni". Dobre. Przypomniały ci się lekcje polskiego? Co to miało być? Pod­ róbka Fredry? - Co mnie podkusiło, jak rany! - Złe na pewno. Podobno tylko czyha, aby wtrącić swoje trzy grosze w nasze życie. Czytałaś „Śledztwo w sprawie Sza­ mana"? - No nie, kurwa, ja z tobą zwariuję! Jak się tylko pojawia coś, co ci nie pasi, od razu wskakujesz w literaturę! To już nie jest mania! To czysty obłęd! - Być może. - Anka, miej litość! Znowu ci się udało! Przyznaję i pasu­ ję. Wracając do kwestii zasadniczej w tej chwili... Paweł będzie moim mężem. Ty jesteś moją przyjaciółką. Chciałabym, abyś 14

zaczęła się z nim oswajać. Żebyś chociaż spróbowała pogadać z nim tak jak teraz ze mną. Na luzie. O to chodzi. - O luz? Swobodną konwersację? - upewniłam się. - Tak. Może przy okazji dowiesz się, że ludzie nie mają za­ miaru ciebie zeżreć. - Aż tak apetyczna nie jestem. - Znów zaczynasz? - OK. Niech będzie. Chwyciłam ten twój zagubiony wątek. I sądzicie, że to cokolwiek pomogło? Justyna prosiła mnie o coś niemożliwego. O luz. Ostatni raz na pełnym luzie to ja pewnie byłam na oddziale położniczym chwilę po swoim uro­ dzeniu! I jeśli jest w tych słowach jakaś przesada, to, wierz­ cie mi, niewielka. Już z okresu przedszkolnego pamiętam, jak usiłowałam wymóc na wychowawczyni z kolonii prawo do ko­ rzystania z osobnej łazienki, tej dla dorosłych, aby tylko nie musieć zażywać kąpieli wraz z rówieśnikami. Miałam cztery latka... Później, a zwłaszcza w liceum, unikanie ludzi weszło mi już w krew. Zamieniło się w odruch niemal bezwarunko­ wy. To, co Justyna brała za luz czy też luz w moim wykona­ niu, było zarezerwowane dla bardzo skąpej grupki osób. Wy­ liczyć? Tośka, Justyna, Konrad. No może jeszcze dziewczyny ze studiów, ale w znacznie mniejszym stopniu. Właściwie do­ rzuciłam je, żeby to zaufane grono nie było tak żałośnie skrom­ ne. Nazbierałam przyjaciół przez te swoje - wówczas - dwa­ dzieścia jeden lat, nie? A Justyś chciała zwalczyć moje wszelkie fobie jednym skokiem na głęboką wodę! Utopię się czy wypły­ nę? Ciekawa alternatywa... Do tamtego majowego dnia spotkaliśmy się z Pawłem ze dwa, trzy razy. Bez większego trudu udawało mi się w takich okolicznościach przemykać bezszelestnie, bezboleśnie w ciem­ ne kąty, z których nikt mnie nigdy nie wyciągał, bo i dostrzec nie miał prawa. Fakt, byłam raczej świadkiem niż uczestni­ kiem studenckich rozrywek. We własnym mieszkaniu jednak 15

nie mogłam się ukrywać przed wprawdzie narzuconym, ale przecież gościem. O Boże, jaka wściekła byłam na siebie i na nią. Ale na siebie bardziej! A Paweł... Cóż... Albo był komplet­ nie ślepy, albo bardzo wyrozumiały, albo - co najpewniejsze - odebrał od Justyny staranne wskazówki, jak ma ze mną po­ stępować. Zdawał się nie zauważać mojej kolosalnej tremy, nie reagował, gdy drżały mi ręce przy nalewaniu kawy, ignorował fakt, że chwilami głos grzęźnie mi w krtani. Słowem, cackał się ze mną niczym z miśnieńską porcelaną albo zgoła jajem Fa- bergé. Gładko przeszedł z tematów pogodowych czy edukacyj­ nych na kinematografię. Do kina chadzałam raczej rzadko, ale o filmach jako takich pojęcie miałam. W końcu od czego są kasety VHS i płyty DVD? Czyż nie produkowano ich między innymi z myślą o tych, co nie lubią wychodzić z domu? Fakt, nowości kosztowały bajońskie sumy, ale przecież aż tak na bie­ żąco być nie musiałam. Klasykę typu „Łowca androidów", „Pulp fiction", „Kobiety na skraju załamania nerwowego" moż­ na było nabyć po przystępnej cenie i to legalnie, w sklepie. A resztę obejrzeć za grosze dzięki osiedlowej wypożyczalni. Paweł opowiadał właśnie o swych świeżych wrażeniach z polskiej premiery „Miasteczka Pleasantville", kiedy dotarło do mnie, że z minuty na minutę robię się spokojniejsza. Oswa­ ja mnie. Oswaja jak Indianin mustanga na prerii. Drobnymi kroczkami. O nie, mój drogi! Tak łatwo ci nie pójdzie! Justy­ na mogła ci wprawdzie podać kod dostępu do w miarę swo­ bodnej konwersacji ze mną, ale prawdziwą rozmową tego, co tutaj się odbywa, zdecydowanie nazwać nie można. Tym bar­ dziej że głównie ty mówisz. Unikasz pytań. W zasadzie mono­ logujesz. Choć nie przeczę, zostawiasz mi w ten sposób otwar­ tą furtkę. Mogę sobie po prostu siedzieć i tylko być. Robić dalej za dodatek do kawy i ciasta na stole. Prawie niemy. Ale prze­ cież nie na tym zależy Justynie. Nie po to zaaranżowała to spo­ tkanie. Mamy się poznać? Wyrobić wzajemnie o sobie zdanie? Nie ma sprawy. To leży w moich możliwościach. 16

- Kto grał pilota w „Locie nad kukułczym gniazdem"? Pa­ miętasz może? - palnęłam lekko nie na temat. - Co takiego? - Paweł sprawiał wrażenie lekko zdezorien­ towanego. Mam cię! Tyle w temacie bezpiecznego gruntu do rozmowy. Chcesz robić dobre wrażenie? To trzymaj się tego, co znasz! - „Lot..." - podjął spokojnie - to wielowarstwowe dzieło o pacjentach szpitala psychiatrycznego. Jack Nicholson był re­ welacyjny w roli głównej, ale pilota tam żadnego nie ma. Aniu, czy ty sondujesz moje kulturowe obycie za pomocą filmu z 1975 roku? - Mniej więcej... - wyznałam ze skruchą, przełykając gulę wstydu. - Pewne rzeczy się nie starzeją. - To fakt. Kanony kultury nie pokrywają się kurzem. - Zaskoczyłeś mnie podwójnie. Nie potrafiłabym podać da­ ty premiery. - To rok mojego urodzenia. Proste skojarzenie. A ty, prze­ biegły detektywie, byłaś już wtedy na świecie? - Nawet w planach mnie nie było... Roześmialiśmy się serdecznie. I tak się jakoś porobiło, że faktycznie swobodnie gadaliśmy dalej. A szczególnie wdzięcz­ nie - w kontekście mojego sprawdzianu - rozwinął się nam wą­ tek „Milczenia owiec". Co do tego, że Hopkins zasłużył na Oscara, byliśmy zgodni. Różne poglądy mieliśmy tylko na te­ mat tego, dlaczego Lecter nie skrzywdził Starling. - Polubił ją - dowodził Paweł. - E tam, zostawił ją w spokoju, bo wiedział, że sama robi sobie większą krzywdę. Była wyprana z wszelkich uczuć. Ta­ ki emocjonalny trup. - Mocne określenie! - A czytałeś „Hannibala", ostatnią część trylogii? Mam ta­ ki kłopotliwy zwyczaj, że lubię wracać do książek w dowolnym momencie, dlatego raczej nie korzystam z bibliotek, tylko je kupuję. 17

- Kosztowny zwyczaj, chciałaś powiedzieć. - Też. Starling w końcu wiedzie wygodną egzystencję u bo­ ku potwora. Ze smakiem wcina mózg swojego wroga. - Szokujące. - Raczej obrzydliwe. - No i jak? Już cię pożarł, czy tylko lekko nadgryzł? - spy­ tała Justyna, wkraczając do mieszkania. - Obawiam się, że w wyniku tego kosmetycznego zabiegu straciłaś nie tylko cellulit, ale i resztki subtelności - odcięłam błyskawicznie. - Wymienialiśmy z Anią uwagi na temat ekranizacji... - Nie mówiłam? O literaturze to ona może zawsze i z każ­ dym! A jak na to swoje maniackie czytanie znajduje czas? Nie mam pojęcia! Kolokwium na karku, sesja w toku - wsio ryba! Dzień bez książki to dla Anki dzień stracony! - To nie moja wina, Justyś, że ty się ograniczasz do werto­ wania podręczników medycznych. - Czasem czytuje też babskie pisma. Mogę robić za świadka. - Kto nie świadkuje, dłużej żyje. - To z „Oskara", prawda? - podchwycił Paweł natychmiast. - Tego z Sylwkiem? Justynie do końca spotkania uśmiech triumfu nie schodził z twarzy. Mogła być z siebie dumna, jej plan zdecydowanie wy­ palił. Skłamałabym, mówiąc, że przestałam się bać Pawła, ale faktycznie zrobiłam postęp. I było mi nawet nieco głupio, bo Paweł okazał się zupełnie sympatycznym facetem, a gdy Ju­ styna przeżywała rozterki, martwiłam się zasadniczo tylko o nią... Co przeżyłam przez ich ślub i wesele, to moje. Podczas ce­ remonii kościelnej i przygotowań trzymałam się dzielnie. Osta­ tecznie jako świadek nie mogłam się zaskorupiać we własnych lękach. Ponadto Justyna kompletnie się rozkleiła, a jej rodzi­ ce z lekka pogubili, widząc swoją córkę całą we łzach. Auto- 18

matycznie przejęłam stery. Rozlokować gości w internacie i ho­ telu? Zero problemu. Dopilnować florystkę przy dekoracji ko­ ścioła? Bułka z masłem. Ale opanowanie fanaberii szofera, któ­ ry stwierdził, że uliczka pod blokiem Justyny jest za wąska, aby podjechać limuzyną pod klatkę, wymagało nieco innych środków perswazji. W prostych żołnierskich słowach wyjaśni­ łam, co myślę na temat jego umiejętności zawodowych, sko­ ro nie potrafi zapewnić młodej parze pełnego komfortu w ta­ kim dniu. Spojrzał na mnie gniewnie i pewnie usłyszałabym kilka równie prostych słów w odpowiedzi, gdyby nie obecność Konrada, obdarzonego przez Szefa w niebie słusznym wzro­ stem. Potem jeszcze, niejako z rozpędu, ustawiłam na właści­ we tory strojącą fochy szatniarkę, ale wesele? Litości! Tłumy obcych rozbawionych, podchmielonych ludzi. Tańce! Wyślizgi­ wałam się z objęć, kiedy tylko mogłam. I gdy już odbębniłam obowiązkowe pląsy z Pawłem, świadkiem, a nawet cholernym Andrzejem, zapowiedziałam Konradowi, że nikt obcy ma się do mnie nie zbliżać. I jakoś na uboczu udało mi się przetrwać. Przez półtora roku małżeństwo Justyny wyglądało na wzor­ cowe. Oczywiście zdarzały się nieporozumienia, jak to zwykle między dwojgiem ludzi. Tłumaczyłam wtedy Pawłowi, że Ju­ styna naprawdę się denerwuje, kiedy on nie telefonuje przez tydzień albo przyjeżdża do Łodzi z dwudniowym opóźnie­ niem... A potem przekonywałam Justynę, żeby przestała się wciąż wymawiać od różnych imprez, które proponował Paweł (ja Justynę, dobre nie?). Jej zachowanie zaczęło mnie nieco niepokoić. Odchudzała się ciągle, obsesyjnie liczyła kalorie, biegała po kilka kilometrów dziennie, robiła setki skłonów, ły­ kała garściami środki przeczyszczające, piła jakieś podejrza­ ne specyfiki na przemianę materii. Nie należę do osób, które wtrącałyby się w cokolwiek, ale kiedy pewnego dnia zjadła przy mnie „śniadanie" składające się z połowy szklanki wody i dwóch kropli kilo nitu, nie wytrzymałam. - Justyś, czy ty trochę nie przesadzasz? 19

- O co ci chodzi? Nie jestem głodna. Te krople rewelacyj­ nie głuszą apetyt! - Głuszą apetyt? Jakiegoś szmergla dostałaś? - Tak. Na punkcie swojego męża! On jest taki przystojny, wysportowany, wspaniale zbudowany! A ja co? Nie dość, że gę­ ba do wymiany, to jeszcze opasła locha! - Widzę, że obniżony poziom glukozy we krwi może się ob­ jawiać poważnymi zaburzeniami osobowości. Kompletnie zwa­ riowałaś? Co chcesz od swojej twarzy? Od swojej figury? Masz wymiary do pozazdroszczenia, zgrabne nogi, imponujący biust i inteligentny wygląd, co bywa jednak mylące, jak się okazuje. - On lubi szczupłe dziewczyny! - A ty jaka jesteś? Poza tym byłaś tęższa przed ślubem, a i tak ciebie wybrał, prawda? - To było w zeszłym roku! Żebyś widziała, jak patrzył na jakąś pannę w Remoncie. Myślałam, że się wścieknę! Nigdzie z nim nie pójdę, dopóki nie doprowadzę się do stanu używal­ ności! Nie mogę znieść tych spojrzeń: „Co on w niej widział?", „Stać go na coś lepszego". Mają rację! - Justyś, to, co Paweł widział i docenił w tobie, to wasza sprawa. Wyłącznie. Gdyby miłość opierała się tylko na wyglą­ dzie, to chyba jedynie niektóre modelki miałyby szansę na po­ ważny związek. - Chcę mu się podobać, rozumiesz? Za wszelką cenę. Ty masz tego swojego Konrada, który świata poza tobą nie wi­ dzi, i nawet gdybyś się roztyła, co w twoim wypadku jest nie­ możliwe, i tak leżałby plackiem u twoich stóp... - Przestań, dobrze? Co ma do tego Konrad? - Właściwie czemu ty się z nim spotykasz? - Dobre pytanie. Tylko ja już chyba nie potrafię na nie od­ powiedzieć. - Mogłabyś raz powiedzieć coś po ludzku? Ten twój styl... - Bywa denerwujący, już mówiłaś. - Wkurza - to dokładniejsze określenie! 20

- Niepomiernie mi przykro z tego powodu - zapewniłam ab­ solutnie nieszczerze i wpadłam na pewien pomysł: - Chcesz się dowiedzieć, skąd Konrad w moim życiu? Opowiem ci pod warunkiem, że zjesz normalne śniadanie. - Anka, to podły szantaż! - A każdy wie, że szantaż jest podstawą dyplomacji. Tyjesz, ja mówię. Ten układ nie podlega negocjacjom. Wchodzisz? - Niech ci będzie - skapitulowała, ruszając do lodówki. - Najwyżej wieczorem zrobię dwie dodatkowe serie brzuszków. - Tośka w klasie maturalnej chodziła z Robertem, który był wtedy na drugim roku filozofii, więc wydawał się jej niesłycha­ nie dojrzały i diablo inspirujący. Należał do zżytej paczki, któ­ ra znała się jeszcze z czasów szkolnych, ruchu oazowego. Ta­ ka tam zbieranina różnych osób. Większość to byli studenci, ale był i mechanik samochodowy, dziewczyna po szkole gastro­ nomicznej ... O, tej to dopiero byś zazdrościła figury! Żadnych krągłości. Istny patyk. Dareczka miała na imię, komarzyca ja­ dowita. Nieistotne. Niech jej kości grzechoczą sobie spokojnie, byle daleko ode mnie... - Za takie teksty to ja jestem gotowa zjeść podwójną por­ cję! - obiecała Justyna, parskając śmiechem w michę musli. - Trzymam za słowo. Z rezygnacją oceniłam składniki posiłku: bezcukrowe płat­ ki zalane odtłuszczonym mlekiem. Orgia smaku. No, ale coś zje. Pewien sukces osiągnęłam. - Konrad za oazowych czasów był ich moderatorem czy ani­ matorem. Był wtedy dwa lata po maturze i ciągle na etapie szu­ kania sposobu na życie. Pracował dorywczo to tu, to tam, a jak poczuł zew, rzucał robotę i fru! przed siebie. Rozumiesz, Ju- styś? Taki zapóżniony dzieciak kwiat. Epoki mu się deczko po­ myliły. Tośka zakochana w Robercie wsiąkła w świętą grupę - tak ich między sobą nazywałyśmy - i zaczęła łazić na te spo­ tkania, ciągając mnie ze sobą. I tak sprezentowała mi Konra­ da w charakterze partnera na naszą studniówkę. Nawiązała 21

się między nami jakaś nić sympatii, więc nie protestowałam. Nawet zgodziłam się pojechać z nimi nad Solinę pod namio­ ty. Zaćmienie umysłowe mnie chyba jakieś dopadło. Tośka mia­ ła też jechać, ale do przeklętego sierpnia zdążyła się dawno odkochać w Robercie, zainteresować Kaczorem Młodszym... - Kim? - przerwała mi gwałtownie Justyna. - No człowiekiem przecież. Kaczorowski się nazywa, a po­ nieważ ma starszego brata, też nam znanego, musiałyśmy ich jakoś rozróżniać. Przez spółkę Tośka-Kaczor Młodszy wylądo­ wałam w Bieszczadach z towarzystwem, do którego absolut­ nie nie pasowałam. Miałam się integrować. Coś ci to przypo­ mina? - Trzeba było nie jechać z byle kim! - zaperzyła się Justyś natychmiast. - A teraz pewnie będziesz twierdzić, że to oni ostatecznie zrazili cię do kontaktów towarzyskich? - Do zorganizowanych wyjazdów na pewno. Nawet teraz, jak sobie przypomnę Darię, Dorotę albo choćby i tego Rober­ ta, drących się po kilka razy dziennie: „Dzieci! Myjcie kubeczki i odstawiajcie na półeczkę!" - normalnie wątroba mi się kur­ czy w podżebrzu. Z punktu zaczęli żmudny proces mojej re­ edukacji. Gdyby chodziło im o sprawy religii, słowo, próbowa­ łabym się dopasować. Potrafię uszanować cudze poglądy, wiesz przecież. Ale świętym nie o to chodziło. - A o co? - O podporządkowanie. Kompletne. Bezapelacyjne. Na ca­ łej linii. No wybacz, ale takie numery to nie ze mną. Siusiać na gwizdek nie potrafię, pływam, kiedy mam na to ochotę, a nie, gdy grupa pozwoli. Lubię mocną kawę i nie będę zamiast niej pić ziołowej herbatki, bo tak mi każą. Ale wywinęli znacz­ nie lepszy numer. Jeszcze w Łodzi ustalaliśmy, że nie będą mnie zmuszać do chodzenia po górach. Bieszczady niby wy­ sokie nie są, ale ja generalnie nie przepadam za wędrówkami z plecakiem, poza tym przepotwornie boję się wszelkich peł­ zających gadów, a żmije zygzakowate w Bieszczadach to nie 22

rzadkość. Nad Soliną wyparli się wszystkiego. Albo idę z ni­ mi na pięciodniówkę po jakichś tam szlakach, albo mnie nie ma. OK. To mnie nie ma. Spadam pierwszym autobusem. Wtrącił się Konrad. W rezultacie oni poszli, a my zostaliśmy we dwoje w obozie. - I wtedy się między wami zaczęło? - Wtedy się okazało, że święta grupa, idąc w góry, zabrała wszystkie karty pływackie, w tym moją. Może chcieli się na nich spławiać górskimi potoczkami? Nad Zalewem Solińskim nie wypożyczysz żadnego sprzętu bez tego dokumentu, w każ­ dym razie wtedy tak było. Uziemili nas dokładnie, bo Konrad pływać nie umiał i nie mógł mi towarzyszyć przy wyprawach wpław. Kiedy odpływałam za daleko - według niego - wyczy­ niał na brzegu dzikie sztuki. Raz nawet interweniowali ratow­ nicy... Koniec końców, cały ten nieszczęsny wyjazd zaowoco­ wał naszą przyjaźnią i wykopaniem go ze świętej grupy jako zdrajcy ideałów wspólnoty. - Nawiedzeni jacyś, faktycznie. - O tak. - Ale na przyjaźni się przecież nie skończyło? - Z mojej strony tak. Konrad o tym wie. Tak samo jak wszystko na temat Michała. Michał to moja jedyna wielka mi­ łość. Oczywiście nie odwzajemniał tego uczucia. Ale póki ży­ cia, p ó t y nadziei, prawda? Konrad zdaje sobie sprawę, że gdy­ by Michał jakimś cudem próbował odnowić naszą znajomość... - Zostawiłabyś go? - Tu nawet trudno mówić o zostawianiu. Wiesz, jak wyglą­ da ten nasz układ? Konrad jest ze mną, ja nie jestem z nikim. On ma mnie, ja nie mam nikogo. - Przesadzasz! - Ani trochę. Nie mogę na nim polegać... Widzisz, ja się już przyzwyczaiłam, że ludzie zwracają się do mnie, gdy mają ja­ kieś kłopoty. Wcześniej Tośka, Michał, teraz ty, dziewczyny z grupy, czasem nawet rodzice. Nie wiem, skąd mają do mnie 23

tyle zaufania... Nie przerywaj mi - uciszyłam ją ruchem dło­ ni. - Wtedy czuję się potrzebna, mam świadomość, że moje ży­ cie ma jednak jakiś sens. Natomiast nie potrafię żyć za kogoś. A tego oczekuje Konrad. Wszystkie jego problemy mam roz­ wiązywać ja. W pracy, w szkole, w domu... Żadnej myśli, inicja­ tywy, nic. Najchętniej spędzałby ze mną okrągłą dobę i wypy­ tywał, czy go kocham. Czy nadal myślę o Michale. Co takiego miał w sobie Michał, czego on nie ma. Wiesz, że to Konrad per­ manentnie wraca do tego tematu? - Przecież to bez sensu! Skoro cię kocha, skoro chce z to­ bą być, powinien robić wszystko, abyś zapomniała! - Najwidoczniej Konrad jest innego zdania. - To tym bardziej nie pojmuję, po co z nim jesteś. - Zabrzmi głupio, ale czuję się za niego odpowiedzialna. Idiotyczne, nie? - Całe szczęście, że sama to powiedziałaś. - Wiem, że to idiotyczne. Ale mam też pełną świadomość, że jeśli go zostawię, nikt i nic nie będzie go mobilizować. Sa­ ma go pchnęłam na to Studium Fizykoterapii i zależy mi, że­ by je skończył. Kiedy ostatnio zerwaliśmy, olał szkołę i stra­ cił semestr. - Na złość babci odmrożę sobie uszy? - Mniej więcej. W czerwcu robi dyplom, a później... Cóż, zo­ baczymy... Tak dalej być nie może, to pewne. Konrad liczy na cud. Że się obudzę któregoś dnia i dostrzegę w nim mężczyznę. Takie­ go, jakiego potrafiłabym pokochać. Ale to nie nastąpi nigdy. Dlaczego, do cholery, nie chce tego zrozumieć? - Anka, zdajesz sobie sprawę, że przed chwilą zdobyłaś się na najdłuższe i najbardziej osobiste wyznanie, odkąd się znamy? - W efekcie do niczego niewiodących gadek o przeszłości przepadł nam ważny wykład z mikrobów, na którym obie mia­ łyśmy być. - Wymownym gestem wskazałam na tarczę zega- 24

ra. - Tym się kończy durne gadulstwo i karmienie kogoś me­ todą „łyżeczka za mamusię, łyczek za tatusia". - W nosie mam mikroby! A ty sobie gderaj! Obie wiemy, że mam rację. Nie dopilotowałam jednak Konrada do dyplomu. Pewnego wyczerpującego pod względem naukowym dnia, a było to w po­ łowie kwietnia, wróciłam do domu, marząc o kąpieli i łóżku. Przez ostatnie trzy doby kułyśmy z Justyną farmakologię, jak­ byśmy jechały na dopalaczach, a zdałyśmy kolokwium ledwo le­ dwo. Byłam zmęczona, niewyspana i nieludzko wściekła, kiedy wyciągnął mnie z wanny telefon. Przez chwilę, przyznaję, za­ stanawiałam się, czy w ogóle odbierać, ale siódmy sygnał przy­ witałam dość soczystymi słowami i podniosłam słuchawkę. - Słucham? - Czy pani Anna Ziętara? - Tak. - Dzwonię ze Szpitala imienia Kopernika... Jezus, Maria! Coś się stało! Rodzice?! Zawał? Wypadek? - zdążyło mi tylko przemknąć przez głowę, gdy usłyszałam ciąg dalszy: - Mąż prosił, aby panią zawiadomić. Miał atak wyrostka. W tej chwili jest przygotowywany do zabiegu. - Przepraszam, ale to pomyłka... - odetchnęłam z ulgą, bo tata pozbył się wyrostka jeszcze w wojsku. - Pani Ziętara? - upewniła się ponownie moja rozmówczyni. - Tak, ale... - Pani mąż, pan Konrad Drzewicki, został przyjęty na ostry dyżur. Telefonowałam wcześniej, ale nikt nie odbierał. Halo? Proszę pani? - Jestem. Bardzo pani dziękuję - z olbrzymim trudem za­ chowywałam grzeczność. - Proszę się nie denerwować, to w zasadzie rutynowy za­ bieg... 25

- Tak. Wiem. Dziękuję pani bardzo. Odłożyłam słuchawkę. Żadne słowa nie są w stanie oddać tego, co się we mnie kotłowało. Niczym istne wcielenie furii wróciłam do wanny. Kąpiel zwykle wpływa na mnie łagodzą­ co, ale tego dnia nie dane mi było rozładowanie stresu pośród bąbelków pachnącej piany. Nawet kwadrans nie minął, a tele­ fon zadzwonił ponownie. - Ania? Mówi Agnieszka. Czy Konrad jest może u ciebie? Mama bardzo źle się czuje, krzyczy z bólu, ojca nie ma... Nie wiem, co robić! - szlochała do słuchawki siostra Konrada. No i jak miałam jej powiedzieć, że starszy brat jest wyjąt­ kowo nieodpowiedzialnym idiotą? - Agnieszko, uspokój się. Konrada u mnie nie ma. - To co ja mam robić? - rozpłakała się na dobre. - Spokojnie. Już do was idę. Będę za pięć, no, może dzie­ sięć minut. Wytrzyj oczy i zaparz mi mocną kawę, dobrze? Ta­ kiego szatana, bez dodatków. - Dobrze. Ale naprawdę przyjdziesz? - Już wychodzę - zapewniłam, pośpiesznie wycierając się ręcznikiem. Wcisnęłam się w pierwsze lepsze ciuchy i pognałam z wil­ gotnymi włosami, niedbale zwiniętymi w coś w rodzaju koka. Po ponad czterech godzinach dotarłam do Justyny. Drzwi otworzył mi niespodziewanie Paweł. - A ty co tutaj robisz w środku tygodnia? - spytałam, za­ miast się przywitać. - Mieszkam od czasu do czasu. Razem z moją szanowną małżonką, która gdzieś przepadła. Myślałem, że może jest u cie­ bie. Dzwonię i dzwonię... Gdzie wy balujecie, dziewczyny? - Balujecie? Nikomu takiego balu nie życzę. - Właśnie widzę, że jesteś jakby trochę zmieniona. Wchodź do pokoju, a ja już parzę ci kawę... - Za kawę dzięki. Wchłonęłam dziś chyba ze dwa litry czy- 26

stej kofeiny. Jeszcze kapka i przeżre mi żołądek. - Klapnęłam na pierwszy z brzegu fotel i jednym ruchem ręki pozbyłam się przeklętego koka, pozwalając włosom rozsypać się swobodnie. - No, teraz nieco mi lepiej. Może trochę podeschną, bo się jesz­ cze kataru nabawię. - To może koniaku? Rozgrzewa i łagodzi stres. - Właściwe czemu nie? - Panna z mokrą głową siedzi w moim fotelu... - zagaił Pa­ weł. - Makuszyński - odpowiedziałam odruchowo i zastrzegłam: - Nie dzisiaj, Paweł. Jestem tak wściekła, że nie pomogą na­ wet połączone siły Chmielewskiej i Barei. - OK. Żadnych literackich odniesień. Kto cię tak wkurzył? - Konrad. I w telegraficznym skrócie przedstawiłam mu wydarzenia dnia. - On się podaje za mojego męża! To mnie zawiadamia, że jest w szpitalu! Nie chorą matkę, siostrę czy ojca, tylko mnie! W jakiej sytuacji on mnie stawia? Nie wiedziałam, jak powie­ dzieć jego mamie, że nie pomyślał o nich, że się martwią, bo przepadł... - Pomyślał o najważniejszej dla siebie osobie. Kocha cię, masz kolejny dowód miłości - stwierdził ironicznie Paweł. - Po dziurki w nosie mam tej jego pseudomiłości! A matki nie kocha? - Widocznie jesteś dla niego ważniejsza... - Przestań kpić. - Nie kpię - spoważniał na chwilę. - No, może troszeczkę. Od kiedy go poznałem, zachodzę w głowę, co was łączy. Na ja­ kim poziomie? Nie mówię o tym studium, które robi wieczo­ rowo. Różnie się w życiu układa. Ale Konrad? Przecież on do ciebie pasuje jak traktorzysta do ferrari! - Paweł! - No co? Uraziłem cię? Niby czym? Mówię, co myślę. Dziew- 27

czyna taka jak ty i ten życiowy fajtłapa? Ten nieudacznik? Ten nikt zupełnie? Wybacz, ale tego się nawet w systemie lego nie złoży! - Zawsze byłeś wobec niego miły. A teraz co? Nie ma go tu­ taj, to huzia na Józia? - Facet nic mi nie zrobił, więc czemu miałbym być dla nie­ go niesympatyczny? Tobie bym sprawił przykrość swoim za­ chowaniem. Tak jak teraz, prawda? Ale zanim się na mnie ob­ razisz, powiedz, co ty w nim widzisz. Kochasz go? Naprawdę? - Nie. - Nie - skonstatował, jakby wykreślał pytanie z listy. - Po­ ciąga cię fizycznie? - drążył dalej. - Przestań - powiedziałam ostro. - Co? Temat tabu? Oboje jesteśmy dorośli, znamy się, nikt nas nie słyszy i nikt nie dowie się o tej rozmowie. Zdobądź się na odwagę i odpowiedz. Nie możesz na niego liczyć, stawia cię w kłopotliwych sytuacjach, nie kochasz go, to może chociaż w łóżku jest dobry? - Nie wiem, jaki jest w łóżku. Nie próbowałam - wycedzi­ łam przez zęby. - Może niektóre kobiety pociągają fajtłapy jak byłeś łaskaw go nazwać. Ale mnie nie. Koniec rozmowy. - Aniu... - zaczął po chwili milczenia. - Gniewasz się? - Nie - ochłonęłam. - Jestem raczej zaskoczona, że rozma­ wiam z tobą o takich sprawach. A w dodatku w taki sposób. Może to ten koniak? - Alkohol, akurat! - roześmiał się szczerze. - Przyjechałaś tutaj nabuzowana. Takiej ciebie jeszcze nie widziałem. I choć zawsze sądziłem, że ten twój kamienny spokój to pozory, to w życiu bym cię nie podejrzewał o taki potencjał! - Cieszę się, że dostarczyłam ci rozrywki - zapewniłam ja­ dowicie i przezornie zmieniłam temat: - Czy ciebie nie dziwi, że Justyny jeszcze nie ma? Dochodzi dziesiąta. - Pewnie gdzieś biega albo skacze na jakimś aerobiku czy innym fitnessie - odrzekł z niechęcią, wzruszając ramionami. 38