Jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć,
Tęskność zawrotna przybliża nas.
Zbiegną się wreszcie tory sieroce naszych dwu planet,
Cudnie spokrewnią się ciała nam.
Jest już za późno!
Nie jest za późno!
Jest już za późno!
Nie jest za późno!
(…)
Edward Stachura,
„Jest już za późno, nie jest za późno”
Rozdział I
Kalina
Każda noc kiedyś się kończy.
Przez opuszczone żaluzje do pokoju wsączają się pierwsze promienie słońca. Rysują na
ścianach i podłodze świetliste smugi. Przestrzeń wypełnia szum aparatury medycznej oraz
dochodzące z korytarza odgłosy porannej krzątaniny personelu szpitala. Na białych ścianach
pulsują różnobarwne włączniki, guziki, a obok łóżka wije się plątanina przewodów. Z butelki
umieszczonej na stojaku cienką rurką, kropla po kropli, spływa bezbarwny roztwór płynów
fizjologicznych, kończąc swój bieg pod plastrem przytrzymującym wenflon na przegubie dłoni;
jej wierzch znaczą ostre linie ścięgien i sine wypukłości żył, które wyraźnie kontrastują
z bladą niczym pergamin skórą. Długie, szczupłe palce zaciśnięte na prześcieradle zdają się
wyjątkowo kruche. Podobnie jak ich właścicielka. Pozostające w bezruchu wiotkie,
przykurczone ciało przypomina balonik, z którego spuszczono powietrze. Sprawia wrażenie,
jakby już nie było w nim życia. Jednak chora – chociaż płytko – nadal oddycha. Śpi.
A właściwie od jakiegoś czasu trwa w półśnie; nerwowy ruch gałek ocznych pod powiekami
zdradza, że jej nocna wędrówka po drugiej stronie świadomości właśnie dobiegła końca.
Kalina ma ostatnio kłopoty ze snem. W ciemnościach zazwyczaj długo wpatruje się
w sufit, rano wybudza ją najdrobniejszy szelest, a jeżeli Morfeusz zamknie ją wreszcie
w kojących objęciach, o niczym nie śni. Zapada się w miękką, bezbarwną pustkę, bez
kształtów i właściwości, odartą z uniesień i lęków. A przecież sen bez efemerycznej
przyjemności śnienia, bez treści pozbawiony jest swej istoty i trochę przypomina śmierć.
Śmierć… Jeszcze przyjdzie na nią czas. Kalina nie jest na razie na nią gotowa i szkoda jej
tracić czasu na sen.
Toteż nie śpi. Zamiast tego w długie szare godziny rozmyśla. Bezosobowy entourage
separatki jest idealnym tłem dla przemyśleń, dla rachunku sumienia, analizy tego, co było, co
jest – i tylko tym, co będzie, Kalina nie zawraca już sobie głowy. W jej przypadku czas
przyszły zapewne stanie się czasem niedokonanym.
Powoli otwiera oczy. Mimo że nie budzi się we własnym łóżku, nawet przez chwilę nie
towarzyszy jej uczucie dezorientacji. Doskonale zna tutejsze dekoracje, każdy najdrobniejszy
szczegół otoczenia. Rozpoznaje odgłosy szpitala – specyficzną ciszę pełną przytłumionych
dźwięków przenikających ściany. Powietrze przesycone jest chemicznym odorem leków,
środków do dezynfekcji i do czyszczenia podłóg. Wokół biel. Chociaż za oknem wstał już
dzień, pod sufitem wciąż kompulsywnie mruga żarnik świetlówki. Upływ czasu akcentuje
zielona linia tętna, rytmicznie drgająca na monitorze. Linia wraz z przebudzeniem się Kaliny
nieznacznie przyspiesza.
Wszystkie separatki świata wyglądają i pachną tak samo.
Ta, w której leży Kalina, w niewielkiej klinice przy rondzie de Montferrat
w prowincjonalnym Draguignan, wydaje się bliźniaczo podobna do tamtej w Marsylii, gdzie
spędziła kilka tygodni w ubiegłym roku. Ale też do tamtej w Zakopanem, sprzed ponad
czterdziestu lat. Szpitalne sale, bez względu na miejsce i czas, sprawiają wrażenie, jakby
zostały przerysowane przez kalkę. Nawet twarze pracowników – ubranych w jednakowe
uniformy – zdają się zlewać. Wszystkie bowiem wyrażają ten sam wachlarz emocji: zmęczenie
i zobojętnienie. Czasami gości na nich cień wymuszonego uśmiechu, który świadczy
o resztkach empatii, lecz zazwyczaj oczy pozostają puste.
Młodziutka Claudette, urodzona we Francji córka emigrantów z Algierii, stanowi wyjątek.
Jest pielęgniarką od niedawna. Zaczęła tu pracę mniej więcej w tym samym czasie, kiedy do
kliniki trafiła Kalina. Uśmiech dziewczyny wciąż jest prawdziwy. Nadal przepełnia ją
entuzjazm i wiara. Uważa, że ze śmiercią da się wygrać. A przynajmniej należy próbować.
Może dlatego Kalina darzy pielęgniarkę sympatią i rozpogadza się, widząc ją w drzwiach
pokoju.
– Bonjour, Madame Kalina. Nous avons une belle journée[1] – wita ją od progu
dziewczyna. Gasi górną lampę dającą upiornie zimne światło i nie czekając na reakcję
pacjentki, podchodzi do łóżka. Z energią bierze się za poprawianie wiszącej na stojaku butelki
z kroplówką. Sprawdza worek stomijny.
– Comment allez-vous[2]? – pyta w typowy dla siebie sposób: na cały głos, serdecznie.
Zamiast odpowiedzieć, Kalina ucisza pielęgniarkę, unosząc rękę i przystawiając palec do
ust. Wskazuje na zacieniony kąt pokoju, gdzie w fotelu śpi mężczyzna. Na szczęście sen ma
mocny, albo po prostu zmęczyło go nocne czuwanie, ponieważ mimo hałasu nawet nie drgnie.
Dziewczyna usprawiedliwia się szeptem:
– Przepraszam, nie wiedziałam, że pani mąż został dzisiaj na noc.
Kalina, widząc jej spłoszoną minę, uśmiecha się wyrozumiale i szybko zmienia temat:
– Która godzina?
– Kwadrans po szóstej.
– Po szóstej… – powtarza za pielęgniarką nieobecnym tonem. Po czym przenosi spojrzenie
na szczelnie zasłonięte okno i milknie.
Claudette zerka na chorą. Nawet ona, niepoprawna optymistka, dostrzega, że w ostatnich
dniach pacjentka nie wygląda najlepiej. Właściwie można powiedzieć, że jej stan z dnia na
dzień się pogarsza. Coraz częściej zdarza jej się odpływać, tracić kontakt z otoczeniem, nawet
podczas rozmowy. To przez leki. Kalina dostaje końskie dawki środków przeciwbólowych.
Pewnie już niedługo lekarze zdecydują się podać jej morfinę, a później… Później Kalina
wybierze się w ostatnią podróż. Do Tulonu, gdzie znajduje się najbliższe hospicjum. Chyba że
jej mąż zdecyduje się zabrać ją do domu. Chociaż tutaj nikt tego raczej nie praktykuje.
Umierać pod własnym dachem, we własnym łóżku, w otoczeniu bliskich, to dzisiaj
romantyczna fanaberia. Rodziny wolą odsuwać od siebie opiekę nad obłożnie chorymi,
zostawiać ją właściwym służbom medycznym.
Kalinę najpewniej czeka podobny los. Odda ostatnie tchnienie pośród obcych ścian. Na
obcym łóżku. W miejscu tak dokładnie zdezynfekowanym, że wokoło nie pachnie już niczym
oprócz śmierci. A w ostatniej chwili będzie przy niej lekarz lub pielęgniarka, bowiem mąż –
zmęczony jej kilkudniową agonią – zechce chwilę odpocząć i akurat w tym najważniejszym
momencie pojedzie na pół godziny do domu…
Właśnie taki scenariusz wydaje się dziewczynie najbardziej prawdopodobny.
Prawdopodobny i dojmująco smutny. Czuje, jak mimowolnie zalewa ją fala współczucia dla
Kaliny. Polubiła tę dziwną Polkę. W szkole pielęgniarskiej uczą, że nie należy się wiązać
emocjonalnie z pacjentem, ale ona nie umie i na razie jeszcze nie chce się dystansować.
Odczłowieczać. Kalina jest w wieku jej babci – mieszkającej tysiące kilometrów stąd
czarnoskórej kobiety o spracowanych dłoniach i smutnych oczach. Claudette jej nie poznała,
gdyż matka jej matki nigdy nie była we Francji, a może nawet nie wiedziała, że istnieje jakiś
świat poza granicami jej algierskiej wioski, poza złotymi piaskami pustyni. Swojej babci
Claudette nie pomoże w chorobie, nie będzie przy niej w potrzebie, nie potrzyma za rękę,
więc pragnie wesprzeć chociaż tę umierającą kobietę.
Kalina, zamyślona, nadal patrzy w okno. Pielęgniarka zabiera się do pracy. Starając się
zachowywać jak najciszej, metodycznie wykonuje czynności przy pacjentce: wygładza
pościel, poprawia poduszkę, a później także jedwabną chustkę, którą Kalina ma obwiązaną
wokół pozbawionej włosów głowy. Sprawdza, czy plaster wenflonu dobrze się trzyma
nadgarstka, rzuca okiem na zapis tętna.
– Może jednak czegoś pani potrzeba? – dopytuje na koniec.
Kalina odrywa wreszcie spojrzenie od okna.
Czy czegoś jej potrzeba? Chętnie zjadłaby truskawki, które o tej porze roku sprzedawane
są na rynku w Draguignan. Napiłaby się kawy z mlekiem, pogryzając ciepłego jeszcze rogalika
w pobliskiej braserii. A później poszłaby na spacer wąskimi ulicami miasteczka. Tego
właśnie potrzebuje, chociaż wie, że pielęgniarka nie zaspokoi żadnego z niewinnych pragnień.
Może natomiast zrobić coś innego.
– Właściwie… – Dopiero teraz we francuski Kaliny wkrada się ledwie słyszalne echo
wschodniego akcentu. – Czy mogłabyś, mon chér, na chwilę wyłączyć klimatyzator i otworzyć
okno?
Dziewczyna patrzy z wahaniem na starszą kobietę.
– Doktor Bédier nie byłby tym zachwycony – mówi z ociąganiem. – Uważa, że powinna
pani unikać przeciągów. Infekcja w pani stanie…
– Doktora Bédiera tu nie ma – przerywa łagodnie Kalina, chwytając dziewczynę za rękę.
Na bladych wargach rysuje się cień sztubackiej przekory. Poszarzała twarz na krótką chwilę
pięknieje. Młodnieje. Oczy błyszczą, jakby należały do kogoś innego. – Bardzo proszę. – Nie
ustępuje. – Mnie naprawdę już nic nie może zaszkodzić.
Claudette wzdycha głęboko. Kapituluje. Wie, że Kalina ma rację – co jej może zrobić
odrobina świeżego powietrza? Pal licho przepisy.
– No dobrze, ale tylko na kilka minut. A jeżeli ktoś nas przyłapie, do niczego się nie
przyznam – zastrzega, próbując zachować poważną minę.
Kalina uśmiecha się jeszcze szerzej. Wygrała swoją małą bitwę.
– Jeżeli doktor Bédier się dowie, w co wątpię, zrzucimy winę na mojego męża. – Mruga
porozumiewawczo.
Pielęgniarka podnosi żaluzje i otwiera okna na oścież. Przekręca znajdujące się tuż obok
pokrętło sterownika klimatyzacji i wycofuje się do drzwi.
Do pokoju wpada pierwszy powiew powietrza z zewnątrz. Kalina bierze głęboki oddech.
– Dziękuję, Claudette.
– Już dobrze, dobrze. – Pielęgniarka na odchodnym ukazuje w uśmiechu rząd białych
zębów. – Proszę się tylko nie odkrywać, bo trochę dzisiaj wieje. Niedługo wrócę – rzuca
i zamyka za sobą drzwi.
Kalina zostaje sama. Patrzy na śpiącego nadal męża. A później w jasny prostokąt okna.
To jedyny element sterylnego wnętrza zapewniający jej kontakt ze światem. Ze wszystkimi
jego kolorami, zapachami, dźwiękami. Z normalnością. Plastikowe ramy wypełnia obraz
bezchmurnego nieba. Lazurowego i czystego; z miejsca, gdzie stoi łóżko, nie widać nic poza tą
kojącą barwą. Ciepły letni wiatr wpada do środka. Zapach pól i rozgrzanej ziemi wypiera
specyficzną woń choroby. Za sprawą aromatów Prowansji pod zmrużonymi powiekami Kaliny
rozkwitają znajome obrazy: równe, ciągnące się aż po horyzont szpalery krzaków winorośli,
falujące wstążki pól poznaczone zielonymi wyspami gajów oliwnych. Zamykają się
w okiennych ramach jak w soczewce obiektywu. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko znajduje
się na wyciagnięcie ręki, tuż za murami Centre Hospitalier de la Dracénie. Jest bliskie,
namacalne, a jednak nieosiągalne…
Początek lata to zły moment na zakończenie, na odchodzenie, śmierć. Pewnie łatwiej
umiera się jesienią, kiedy wszystko tonie w deszczu, mgle i melancholii. Kalina wolałaby
poczekać ze śmiercią choć kilka miesięcy, lecz z drugiej strony nie trzyma się kurczowo życia.
Już nie. Los nauczył ją godzenia się ze stratą, przechodzenia bez sentymentu z jednego
rozdziału istnienia w drugi. Poza tym prawie wszystkie rachunki ze światem ma już rozliczone.
Prawie…
Kalina bezwiednie się uśmiecha, wokół przywiędłych ust malują się cienkie zmarszczki
typowe dla palacza, chociaż ona nie pali już od lat. Przymyka oczy, a jej myśli wędrują ku
oknu i dalej, ponad znajomą okolicą, gdzie cichnie uliczny gwar, a przedmieścia zastępuje
pejzaż wsi. Tam, przy nieutwardzonej drodze, stoi dom – otoczony niskim murem w kolorze
ochry. Dach parterowego budynku pokrywa wypalona południowym słońcem ruda dachówka,
a po ścianach wije się pnącze dzikiego wina. Wysokie platanowce rzucają cień na wysypany
żwirem taras. Promienie połyskują w wodach kamiennego basenu. Dom… Nie sądziła, że
właśnie tak będzie wyglądał, że tutaj zakończy się wspólna droga jej i Maćka.
Do żadnego z mieszkań i domów, w których na chwilę się zatrzymywali, Kalina nie
zdążyła się przywiązać. Ani tutaj, ani w Polsce. Nie czuła potrzeby, aby gdziekolwiek zagrzać
miejsca. Niezbyt skrupulatnie rozpakowywała pudła z ubraniami, książkami, z całym tym
życiowym majdanem, który niepostrzeżenie gromadzi się przez lata. Nie chowała walizek na
dno szaf; zostawiała je przy drzwiach, aby w każdej chwili móc wyruszyć w dalszą podróż.
Kolejne adresy, krajobrazy za oknem, zapachy i smaki. Ludzie. Twarze nowych znajomych,
bliższych, dalszych – zazwyczaj dalszych – pozostawiły w niej jedynie uczucie przyjemnego
niedosytu. Przez ponad trzy dekady los Kaliny przypominał obrazki z dziecięcego
kalejdoskopu; takiego jaki otrzymała niegdyś od swojej opiekunki, Gabrieli.
W staromodnej zabawce chodziło o to, aby nieznacznie – czasami celowo, czasami przez
przypadek – potrząsnąć mechanizmem, a wówczas wielobarwne szkiełka układały się w nową
konfigurację. Za każdym razem równie ciekawą i niepowtarzalną, chociaż jednocześnie
niestałą, trwającą do momentu, gdy kolejny ruch niszczył pierwotny układ, dając szansę
zaistnienia kolejnemu. Równie niezwykłemu.
Z perspektywy czasu Kalina podobnie postrzega swoje podróże i bezustanne
przeprowadzki. Były szansą na odkrycie czegoś niezbadanego, fascynującego. Emigranci
zazwyczaj zagrzebują się we wspomnieniach – tęsknią za starym światem, za porzuconą
przeszłością, pozostają rozdarci. Nie potrafią czerpać radości z życia w nowym miejscu.
Kalina znała wiele podobnych osób, jednak sama do nich nie należała. Wraz z opuszczeniem
kraju nieoczekiwanie obudziła się w niej niespokojna natura nomady. W niekończących się
zmianach odnalazła spełnienie i inspirację. Dopiero w podróży w pełni rozwinął się jej zmysł
fotograficznej percepcji. Dzięki podróżom zrozumiała, co naprawdę chce robić w życiu. Świat
widziany przez obiektyw należał do niej bez względu na to, gdzie się znalazła. Świat był tam
gdzie ona. Co równie ważne, im bardziej oddalała się od Polski, tym mniej wyraźne
okazywały się bolesne projekcje dzieciństwa oraz wczesnej młodości. Traciły ostrość
i kontur. Kalina niemal zapomniała, jak wyglądał stary drewniany dom na obrzeżach
mazowieckiej wsi, w którym przyszła na świat. Schowała w zakamarkach świadomości obraz
skromnego pokoju w internacie przy liceum sióstr nazaretanek, a wreszcie mieszkania
w centrum Warszawy, które odziedziczyła po matce – jego ściany, odrapane z przedwojennego
przepychu, stały się na chwilę tłem dla smutnych scen małżeńskich. Na chwilę… Kalina
starała się nigdy nie wracać do tego, co złe. Świat był tylko tu, w miejscu, gdzie właśnie się
znalazła. Był tu, gdzie akurat znalazł się Maciej.
On.
Kalina wsłuchuje się w równy oddech drzemiącego w fotelu mężczyzny, a na jej twarzy
rysuje się spokój.
Maciek splótł dłonie na piersi, wyciągnął przed siebie skrzyżowane nogi. Głowa sama
opadła mu na pierś. Niegdyś kruczoczarna, dzisiaj jest zupełnie siwa. Srebrna. Mąż
przekroczył już siedemdziesiątkę, ale dobrze się trzyma, ładnie się zestrzał. Ostre rysy twarzy
wraz z wiekiem wyszlachetniały, a cera w południowym słońcu nabrała oliwkowego odcienia.
Do tego zachował młodzieńczą sylwetkę; przez lata się wspinał, niezmordowanie przemierzał
górskie szlaki, a kiedy wreszcie zrezygnował z pracy przewodnika, z równą pasją zaczął
biegać. Nadal stara się być aktywny i tylko czasami skarży się na kręgosłup i kolana. Starość
nikogo nie oszczędza. Nawet jego. Chociaż to wciąż ten sam mężczyzna, który ponad
czterdzieści lat temu czuwał przy jej łóżku.
Kalina ze wzruszeniem patrzy na męża i przypomina jej się pewna scena sprzed lat;
Maciek tak samo jak dzisiaj był przy niej w szpitalu. Dokładnie tak samo… Przymyka oczy.
To działo się tak dawno, a jednak pamięta wszystko, jakby zdarzyło się wczoraj. Pamięta
pierwszy dzień swojego nowego życia. Metaforyczny moment przebudzenia, kiedy zrozumiała,
co się wydarzyło i jakie przyniesie konsekwencje. I wciąż ma przed oczyma obraz Maćka.
Widzi go, jak siedzi skulony na krześle pod oknem. Ona leży na łóżku, starym, żeliwnym,
pomalowanym olejną farbą na biało, z wiszącym nad głową trójkątem wyciągu. Wokół nie ma
nowoczesnej aparatury, migających diod, prztyczków-guziczków. Jest jedynie odręcznie
sporządzona lekarska notatka umieszczona w metalowej ramce w nogach łóżka. Pod ścianą
stoi metalowa szafka, na podłodze pokrytej szaroburym linoleum opróżniony metalowy basen.
Są też metalowe śruby i szyny tworzące klatkę wokół nóg Kaliny. Panuje cisza. Bo to czasy,
gdy w szpitalnych salach nie grają jeszcze telewizory, nie postękują respiratory. Bo to nie
Francja-elegancja, tylko biedny kraj za żelazną kurtyną. Świat, po którym nic nie zostało.
A Maciek włosy ma gęste i kruczoczarne. Błyszczą w zimnych promieniach słońca. Światło
przebija przez poranne mgły, które spływają spokojnie z ośnieżonych zboczy Tatr widocznych
za oknem.
Właśnie tamtą chwilę widzi teraz Kalina.
Dzień dopiero się budzi. Jest około siódmej, a Maciej śpi na krześle z głową opartą
o parapet. Śpi głęboko. Pewnie jest wyczerpany po wielogodzinnej podróży pociągiem.
Musiał tu przyjść prosto z dworca, kiedy Kalina jeszcze spała. Zazwyczaj pielęgniarki nikogo
nie wpuszczają do chorych poza godzinami odwiedzin, lecz dla niego robią wyjątek.
Przystojny jest, no i taki szarmancki, po prostu uroczy. Damskiej części personelu oczy aż
iskrzą na jego widok. I zawsze a to czekoladki od Wedla przywiezie z tej Warszawy, a to parę
pończoch – produkt deficytowy – albo jakiś koniaczek. Takim mężczyznom, czarującym
i z gestem, wiele się wybacza, na więcej się pozwala. Dlatego Maciek zawsze może liczyć, że
zostanie wpuszczony do Kaliny.
Za oknem poranek w kolorze błękitu pruskiego. Powietrze jest tak szkliste, przejrzyste, jak
potrafi być jedynie podczas dużych mrozów. Zima. Już zima? Za kilka dni minie pięć miesięcy
od wypadku. Kalina dopiero niedawno zaczęła wykonywać proste czynności. Uczy się ich tak,
jak uczą się małe dzieci – powoli, krok po kroku. Każdy dzień jest teraz zmaganiem się z samą
sobą.
Najpierw zaczęła ruszać powiekami, palcami, później odpowiadać na proste pytania
lekarzy, a teraz trzyma już nawet samodzielnie łyżkę podczas jedzenia. Zaczęło do niej
docierać, co zdarzyło się latem. Równocześnie powracają wspomnienia. Kalina stara się
rozwiązać ich splataną nić. Idzie to opornie, ale ona się nie poddaje. Zawzięcie walczy
o odzyskanie tożsamości, przeszłości, bowiem w ostatnich miesiącach nie ból był jej
największym wrogiem, nawet nie obawa przed śmiercią. Kalinę napawała lękiem przede
wszystkim pustka wypełniająca jej głowę – ponura, mętna nicość, w którą zapadła się na
długie tygodnie za sprawą aplikowanych jej leków. Może bez nich nie zniosłaby bólu, lecz
skutki uboczne okazały się okropne. Medykamenty powodowały całkowite otępienie
i dezorientację. Potęgowały narkotyczne poczucie osamotnienia, sprawiały, że każdy poranek
wydawał się identyczny jak poprzedni. Dni zlewały się w jedno, płynnie przechodziły w noce
wypełnione sennymi majakami. Wszystko dookoła było obce, nieprzyjazne – nieznajome
twarze, nowe miejsca, niezrozumiałe słowa… Jednak teraz Kalina powoli zaczyna składać
rozbitą układankę swojego życia. Co prawda nadal nie do końca wie, jak i dlaczego znalazła
się w górach, ale pozostałe kadry wydarzeń formują się już na taśmach wspomnień w zwarty,
logiczny ciąg. Wraca zamglony obraz Jerzego i małej Gabi: męża i córeczki. A także pejzaż
odległych mazowieckich równin. I tylko ostatnich tygodni przed wypadkiem i samego
zdarzenia Kalina nadal nie pamięta. Majaczy jej jedynie przed oczami zamazany kadr
zbliżającej się szybko kremowej maski samochodu – pamięta chłodny dotyk karoserii, echo
uderzenia, czyjeś krzyki, porozrzucane wokół kartki listu i krople deszczu, a może krwi,
spływające po twarzy…
W tym miejscu uliczna scena się urywa. A później jest już tylko szpitalna sala. Mrok
i cierpienie. Czyjaś chmurna postać – chyba Jerzego. Jerzy jest na nią zły. Dlaczego jest zły?
Pojawia się nad łóżkiem tylko raz. Jeden jedyny raz, a później znika na zawsze. Kalina się tym
martwi, ale też szybko zapomina, bowiem wcale nie zostaje sama. Miejsce Jurka zajmuje ktoś
inny. Ten ktoś się do niej uśmiecha. Ona nie może tego zobaczyć, ale wie. Słyszy ciepło w jego
głosie. Ten głos opowiada o różnych rzeczach, których Kalina nie rozumie. Zresztą nawet
gdyby rozumiała, nie może odpowiedzieć. Bo śpi. Jest trochę tutaj, a trochę po drugiej stronie
lustra. Zawieszona między życiem a śmiercią. Więc ów ktoś czeka. I uśmiecha się. Są chwile,
kiedy wydaje jej się, że on nie jest prawdziwy, że pochodzi z innego świata i pozostaje przy
niej tylko po to, żeby nie była samotna w chwili, gdy wyruszy w ostatnią podróż. Długo trwa
ten półsen. I dopiero po jakimś czasie Kalina zaczyna rozumieć, że to nie anioł śmierci ją
odwiedza, lecz ktoś, kto nie chce pozwolić, żeby odeszła. Zaczyna rozumieć, że to Maciek.
Czas płynie, liście spadły z drzew, a ona coraz częściej czeka na jego przyjazd.
Otumaniona lekami, chce tylko usłyszeć jego głos. Czeka, aż on znowu opowie o drewnianym
domu, w którym stara kobieta z dzieckiem na rękach wypatruje powrotu Kaliny. Maciek już
tam był i obiecał, że ona też kiedyś tam pojedzie.
Musi tylko wyzdrowieć.
Musi się obudzić.
Nie wolno jej się poddać.
Więc któregoś dnia się budzi, ale Macieja akurat wtedy przy niej nie ma. Pielęgniarki,
kiedy o niego pyta, zapewniają, że wkrótce się zjawi. Na pewno przyjedzie. Wciąż przyjeżdża,
choć z tak daleka. Kalina musi być cierpliwa. Teraz musi się skupić na samej sobie. I ciężko
pracować. Więc czeka i przez następne zimowe tygodnie wyszarpuje śmierci kolejne elementy
swojego kruchego istnienia. Uważnie słucha lekarzy. A potem skrupulatnie wykonuje ich
zalecenia. Najpierw otwiera oczy. Później usta. I wreszcie z ust zaczynają płynąć słowa.
Pierwsze, nieporadne, nieskładne, z trudem dobywają się z suchego gardła i chrzęszczą
piaskiem na języku. Ale są. A następnego dnia może uda jej się poruszyć palcami, unieść jedną
rękę. Później drugą. Chociaż jej ciało jest dziwnie obce, sztywne, odrętwiałe. Nie chce
słuchać Kaliny.
Jednak każdego dnia odnosi małe zwycięstwa. Lekarze uśmiechają się teraz częściej. Ze
zdumieniem, z uznaniem – ileż siły i determinacji jest w tej drobnej dziewczynie. Nachylają
się nad łóżkiem, a ich twarze wydają się mniej obce, mniej straszne. Może dlatego, że Kalina
już nie bierze tylu leków, a może dlatego, że się z nimi oswoiła? Oswoiła się też ze szpitalem.
Zaczyna żyć jego rytmem. Rozpoznawać dźwięki, zapachy, kolory. I z coraz większą
niecierpliwością czeka, kiedy znowu ujrzy Maćka. Kimkolwiek Maciek jest. Kimkolwiek jest
ten jej anioł stróż. Chce go zaskoczyć, chce się pochwalić postępami, zupełnie jak dziecko,
które nabywszy nową umiejętność, zanudza otoczenie ciągłymi prezentacjami.
Dlatego tak ją cieszy, kiedy w ów chłodny, zimowy poranek dostrzega postać skuloną na
krześle przy oknie. To na pewno Maciej. Kalina niezbyt dokładnie go pamięta. Nie przypomina
sobie, skąd i dlaczego się znają, ale wie, że właśnie on czuwał w najgorszych chwilach przy
jej łóżku. On do niej mówił. On trzymał za rękę.
Przygląda mu się, ale nie chce go obudzić. Zamiast tego podnosi rękę i dotyka twarzy,
jakby sprawdzała, czy oczy, usta i nos wciąż znajdują się na swoim miejscu. Robi to pierwszy
raz od chwili odzyskania przytomności. Świadomość, jak wygląda, nie miała dla niej dotąd
najmniejszego znaczenia. Lecz teraz coś się zmieniło. Widząc śpiącego Maćka, Kalina
pierwszy raz od dawna uzmysławia sobie swój stan. Ta myśl uderza ją niespodziewanie i na
chwilę wywołuje panikę.
Maciek jest mężczyzną i jest taki doskonały. A jak ona wygląda? Jej nogi, ręce, głowa –
poszczególne członki wyglądają, jakby należały do nieudolnie pozszywanej lalki. Kalina
kiedyś czytała książkę, która opowiadała historię szalonego naukowca. Ów doktor stworzył
monstrum. I ona przypomina tamtego potwora, tak teraz wygląda jej ciało – z lękiem przesuwa
dłonią po głowie. Włosy są krótkie, ostre, ktoś je musiał jakiś czas temu ogolić. Od prawej
skroni półkoliście ciągnie się linia blizny po trepanacji czaszki. Nie powinno jej tam być. Kto
jej to zrobił? Dlaczego?! Obecność blizny napawa Kalinę obrzydzeniem. Może kiedy włosy
odrosną, ślad po skalpelu nie będzie aż tak widoczny? Kiedyś… Jednak na razie
kilkucentymetrowy jasny puch nie jest w stanie zakryć grubej pręgi.
Jakże ona musi strasznie wyglądać. Kim się stała? Do kogo należy to potrzaskane ciało?
Jej palce zaczynają drżeć. Opuszcza rękę z odrazą, a jej spojrzenie pada na
unieruchomione nogi, z których wystają metalowe śruby. Patrzy na nie jak zahipnotyzowana.
Oczy jej wilgotnieją. Stara się powstrzymać łzy, ale te same zaczynają spływać po policzkach.
Uczucie bezradności i rozpaczy odbiera jej oddech, dławi w gardle… Dopiero teraz zauważa,
że Maciej już nie śpi. Oparty o ścianę, wpatruje się w nią z uwagą.
Kalina nerwowo ociera oczy – chciałaby się schować przed jego wzrokiem. Jest
zawstydzona męską obecnością i tym, jak Maciek na nią patrzy. Wszystko było prostsze, gdy
spała, kiedy myśli zagłuszało działanie leków. Nie jest łatwo stanąć twarzą w twarz ze sobą,
z życiem, z rzeczywistością. Ciężko znieść stan, w którym się znalazła, a przy Maćku
dodatkowo przytłacza ją świadomość, że… jest kobietą. A raczej tym, co z niej pozostało.
– Co pan tu robi? – szepcze głucho.
Osobliwy wyraz, ni to ulgi, ni radości, pojawia się na twarzy mężczyzny. Nie odrywając
od niej oczu, Maciej wstaje i podchodzi bliżej łóżka.
– A więc już mówisz? Nikt mi nie powiedział. Nie miałem jeszcze okazji porozmawiać
z lekarzem. Słyszałem tylko, że zaczęłaś reagować na pytania. Nawet nie wiesz, jak się cieszę.
Wiedziałem, że dasz radę. Dlaczego płaczesz? Aż tak boli? Mam iść po siostrę?
– Po co pan tu przyszedł?
– Pan? Kalino, nie pamiętasz mnie? Nie wiesz, kim jestem? – Dotyka jej ręki, ale ona cofa
ją zmieszana.
– Ty jesteś… Maciek.
– Tak. Maciek Warecki. – Niezniechęcony jej dystansem, wciąż się uśmiecha. –
Poznaliśmy się pół roku temu, podczas wakacji. Mieszkaliśmy razem w pensjonacie pani
Boldowej. Byłaś tam z mężem i przyjaciółmi. Później dołączyłem ja. Chodziliśmy razem po
górach. Rozmawialiśmy. Pamiętasz?
– Nie. Nie pamiętam pana twarzy. – Słowa przychodzą jej z trudem. Często robi pauzy.
Połyka końcówki zdań, jakby brakowało jej powietrza. – Nie wiem, skąd się znamy, ale wiem,
że pan tu był, kiedy spałam. Chociaż nie rozumiem dlaczego pan, a nie…
– Jerzy? – Maciek poważnieje. – Twój mąż jest w Warszawie.
– Jerzy… – Zamyśla się. – Dlaczego w Warszawie? Ja nic nie rozumiem, nie pamiętam.
Maciek mruży oczy. Przechyla głowę. Przez kilka sekund coś rozważa, a wreszcie zabiera
krzesło spod okna i stawia je przy łóżku. Siada. Patrzy wprost w oczy dziewczyny. Znowu
chwyta ją za rękę, lecz tym razem nie pozwala jej uciec, przytrzymuje stanowczo. Zaczyna
mówić. Spokojnie, łagodnie, chociaż to, co musi wyznać, nie przychodzi mu łatwo.
Opowiada jej, jak się poznali i jak podczas ubiegłych wakacji stawali się sobie coraz
bliżsi. Mówi, że mieszkali w jednym pensjonacie i że chodzili razem po górach – opisuje szum
potoku, chłód skał, cień smreczyn i zapach hal. Mówi, że Jerzy pisał jakąś naukową rozprawę,
a oni spędzali ze sobą coraz więcej czasu. A im częściej Kalina przebywała z Maciejem, tym
bardziej oddalała się od męża. Lato było takie upalne, Tatry takie dostojne, majestatyczne,
kuszące, niezwykłe. I coś się między nimi wydarzyło. Między słowami, między spojrzeniami.
Coś nieoczekiwanego, czego żadne z nich się nie spodziewało, nie oczekiwało, nie chciało.
Lecz dzięki temu Kalina otworzyła wreszcie oczy i uzmysłowiła sobie, że nie musi trwać przy
człowieku, z którym nic ją nie łączy, do którego nic już nie czuje, a może nie czuła nigdy.
Zrozumiała, że między nią a Jerzym wszystko umarło, wypaliło się, przepadło. Wszystko
skończone. A ona ma prawo do szczęścia.
I nadszedł ten feralny dzień. Dzień sądu, dzień gniewu. Dies irae. Padły słowa ostateczne.
Pieczętujące los, przecinające pęta. Kalina postanowiła odejść, uciec. Żeby odnaleźć siebie.
Podjęła decyzję i zrzuciła z siebie ciężar. Zostawiła Jerzego. I wszystko mogłoby wyglądać
inaczej, gdyby nie deszcz, gdyby nie rozpalone emocje, gdyby Kalina rozejrzała się na boki,
przebiegając przez ulicę. Dotarłaby wtedy, zgodnie z planem, na dworzec kolejowy i wsiadła
do pociągu. Pojechałaby do Warszawy, a później do córki. Wzięłaby ją na ręce, zanurzyła
twarz w miękkich dziecięcych włosach i wreszcie odnalazła miłość. A może później
zechciałaby wpuścić do swojego życia kogoś nowego. Kogoś, kto już czekał, kto bardzo chciał
zostać do jej świata przyjęty.
Lecz tak się nie stało.
Los zakpił z Kaliny. Napisał inny scenariusz i rozpisał role w dramacie na nowo, po
swojemu. Nikt nie ma prawa drwić z przeznaczenia. Przed przeznaczeniem nie ma ucieczki.
Kremowa syrena, deszcz, krzyk, popękane kości, asfalt w kolorze maków porastających
nieurodzajne podhalańskie pola i sygnał ambulansu. Kalina nie wsiadła do pociągu, nie
dotarła do domu, nie wzięła córki w ramiona i nie dowiedziała się, co to miłość. Zamiast tego
poznała wszystkie odcienie bólu.
Maciek był przy niej. Był wtedy na ulicy, trzymał jej popękaną głowę w dłoniach.
A później pobiegł za karetką do szpitala. Zamiast siedzieć w pociągu, siedział na korytarzu
wyłożonym seledynowymi płytkami PCV. I wpatrywał się w świecącą na czerwono lampę
„Nie przeszkadzać, operacja!”. W tym czasie zespół chirurgów kroił jej ciało. Piłował,
szatkował i składał na nowo. Jedni lekarze wchodzili, inni wychodzili. W pokrwawionych
kitlach przypominających rzeźnicze fartuchy, z lśniącymi od potu czołami, z pustym wzrokiem.
Wypalali papierosa lub dwa i wracali na salę. Do Maćka co jakiś czas podchodziła siostra
i prosiła: „Pan pójdzie do domu, prześpi się, wypocznie, z tego chyba i tak nic nie będzie…”.
A on uparcie czekał. Jak w katatonii: przesiedział na twardym krześle, nie zmieniwszy
pozycji, wiele godzin. I przez cały czas się zastanawiał, co czuje do Kaliny. Co go tu trzyma?
Dlaczego nie odjechał w swoją stronę? Co jest takiego w tej dziwnej, introwertycznej
dziewczynie o aparycji zagubionego dziecka, że zamiast wrócić do swojego dawnego życia –
pełnego rozrywek i niewymagających kobiet – trafił tutaj, pod drzwi sali operacyjnej? On, taki
zadowolony ze swojego losu, rozpaskudzony adoracją pań. On – lekkoduch, on – król życia.
Po co tu siedzi, dla kogo? I wtedy zrozumiał, że tam, na stole, waży się jego los – chociaż to,
co czuł, było irracjonalne, niewygodne i zupełnie mu nie na rękę. Lecz jeżeli Kalina nie
wyjdzie z tego cało, on bezpowrotnie coś utraci.
Kiedy to zrozumiał, operacja wreszcie dobiegła końca. Lekarze wyszli z sali w grobowych
nastrojach. Zrobili, co mogli, ale żadnej gwarancji nie dają. Nie za bardzo było co zbierać.
Przeprowadzili trepanację, zatrzymali krwotok. Ale nogi są w takim stanie, że nawet jeżeli
Kalina przeżyje, to raczej chodzić już nie będzie. A może niedługo wda się martwica i trzeba
będzie amputować… Trzeba do świętego Judy się pomodlić, bo tu już na nic się nie zda żadna
ludzka siła.
I wtedy do szpitala wpadł Jerzy. Pan mąż. Pan i władca. Władca zdetronizowany. Minął
rywala w drzwiach, na jego widok twarz mu spochmurniała, pociemniała, oczy nabiegły
krwią. Maciek od razu zrozumiał, co zaszło między nim i Kaliną na chwilę przed wypadkiem.
Stanęli na dworze, żeby nie urządzać widowiska w środku. Krótko rozmawiali:
stanowczo, po męsku i bardzo nieprzyjemnie. Podeptana duma przesłoniła Jerzemu rozum. On,
wyważony, kulturalny, racjonalny naukowiec, krzyczał pod szpitalem tak, że echo się niosło od
Gubałówki po Butorowy Wierch. Krzyczał, że jeżeli Kalina chce odejść, jeśli taka jej wola
i oddanego męża porzuca dla jakiejś przelotnej miłostki, dla zaspokojenia brudnych żądz – dla
Macieja! – to niech idzie precz. Niech sobie Maciek teraz jej truchło zabiera. On wiarołomnej
żonie nie wybaczy. Nigdy nie zapomni zdradzonych uczuć i niedotrzymanych obietnic. Wynik
operacji nie jest już ważny, bo Kalina przestała dla niego istnieć z chwilą, gdy zamknęła za
sobą drzwi. Jeżeli żona chce wolności, bardzo proszę, on jej tę wolność da!
Widać nie umiał się Jerzy nawet w tak strasznej chwili wznieść ponad urażoną dumę.
Tylko raz odwiedził nieprzytomną żonę w szpitalu, a później wyjechał do Warszawy. Dla
niego sprawa była definitywnie skończona. Dla Maćka wszystko dopiero miało się zacząć…
Mężczyzna milknie. Wpatruje się w Kalinę, bada jej reakcję. Nie wie, czy nie powiedział
za dużo, za szybko. Ona oczy ma szeroko otwarte, wystraszone. Może dawka emocji była zbyt
duża? Przyjdzie czas, żeby opowiedzieć więcej, ale nie wszystko na raz.
Tymczasem ona chyba wcale nie ma dosyć, ponieważ zaciska nieznacznie dłoń na jego
dłoni i szepcze:
– A co z moją córką? Co z Gabrysią?
Maciek próbuje się uśmiechnąć. Czy można odmówić matce informacji o dziecku?
– Byłem u twojej córeczki i widziałem się z panią Gabrielą. W pierwszych tygodniach,
w momentach, kiedy na chwilę odzyskiwałaś świadomość, często ją wołałaś. Od naszej
wspólnej przyjaciółki, Basi Kownackiej, dostałem adres twojego rodzinnego domu. Po tym,
jak Jerzy wyjechał do Warszawy, czułem się w obowiązku, żeby spotkać się z twoimi bliskimi
i wyjaśnić, co tu zaszło. Powiedziałem im, że Jerzy cię opuścił i że teraz ja się wszystkim
zajmę. Pani Gabriela raz tutaj przyjechała, ale ty pewnie tego nie pamiętasz. Chciała
przyjechać znowu, ale odwiodłem ją od tego pomysłu. To już przecież starsza kobieta, taka
podróż musi być dla niej męcząca. No i bardziej potrzebna jest teraz w domu. Musi
oszczędzać siły dla małej Gabi, póki ty nie wyzdrowiejesz.
Oczy Kaliny znowu wypełniają się łzami.
– Wyzdrowieję? – Patrzy na nieruchome ciało zamknięte od pasa w dół w stalowym
potrzasku. Odruchowo dotyka wolną dłonią blizny na głowie.
Maciek podąża za jej wzrokiem.
– Pomogę ci.
– Ale kim ja dla pana jestem?
– Kalino, ja nie jestem dla ciebie żaden pan. Ja… – Urywa i nachyla się nad łóżkiem.
Dotyka kciukiem jej policzka. Wyciera spływającą po twarzy łzę. – Wszystko się jakoś ułoży.
Poradzimy sobie. Razem. Najważniejsze, że się obudziłaś, że zaczynasz zdrowieć. Ja cię nie
zostawię. Razem przez wszystko przejdziemy. Wszystko ci opowiem, przypomnisz sobie.
– Ale ja nie wiem, co do… ciebie czuję. Nie wiem, kim dla ciebie jestem. Kim ty jesteś
dla mnie? Nie pamiętam. – W jej głos wkrada się panika. – Mam w głowie wielką pustkę.
Boję się.
On wciąż jest spokojny. Uśmiecha się kojąco. Nawet jeśli się martwi, niczego po sobie nie
pokazuje.
– Wszystko się ułoży. Tylko daj sobie czas. Daj go nam.
– Czas?
– Tak, przecież mamy przed sobą mnóstwo czasu.
Czterdzieści pięć lat.
To rzeczywiście długo. Los okazał się łaskawy, pozwalając, aby Kalina spędziła ten czas
razem z Maciejem. Przeżyć tyle lat z człowiekiem, którego się kocha, to wielki dar.
Zerka na stolik przy łóżku. W szklanej butelce stoją kwiaty. Polne, pachnące słońcem
i latem. Zostały zerwane pod jej domem. Claudette i inne siostry skrzywią się, że nie powinno
ich tu być – bo pyłki szkodzą chorym, bo wymogi sanitarne, bo szpitalne normy i takie tam.
Lecz za każdym razem, gdy Maciek przynosi nowy bukiet, obłaskawia pielęgniarki jednym ze
swoich najpiękniejszych uśmiechów – tak samo, jak kiedyś czynił w Zakopanem – i kwiaty
znowu zamiast w koszu, lądują przy łóżku chorej. Dzięki temu nieprzyjazny wystrój sali
nabiera domowego charakteru, a Kalina ma wrażenie, jakby znowu siedziała w wiklinowym
fotelu na tarasie.
Tuż obok kwiatów leży książka. Nadeszła pocztą zaledwie kilka dni temu, wprost
z paryskiej księgarni internetowej, która w swojej ofercie ma także polskojęzyczne tytuły.
Nowości, bestsellery znad Wisły. Kalina przez lata zmuszona była zamawiać je przez
znajomych z Polski, ale dużo było z tym kłopotu. Teraz dzięki internetowi jest wygodniej
i szybciej. To dobrze, gdyż Kalina bardzo chce być na bieżąco. Książki w ojczystym języku
stanowią ostatni łącznik z dawnym życiem, ze światem, który musiała porzucić. I przede
wszystkim z nią.
Z nią!
Kalina przygląda się okładce. Intrygującej, minimalistycznej. Pozbawionej jakichkolwiek
elementów graficznych. Jedyną ozdobę matowej czarnej obwoluty stanowi zamaszysty, jakby
odręczny krój czcionki, którą wypisano nazwisko autora: Gabriela Kern, a poniżej tytuł:
Profesor.
Chociaż książka ukazała się zaledwie trzy dni temu, dzięki zamówieniu tytułu
w przedsprzedaży Kalina otrzymała ją równocześnie z polską premierą. Zdążyła już nawet
przeczytać. Mimo że nie przyszło to łatwo, bo każde kolejne zdanie wprawiało ją
w zdumienie, a od chwili skończenia lektury nie może się otrząsnąć. Konsternacja miesza się
z niedowierzaniem, ponieważ historia, którą opisuje autorka, nie powinna być prawdą,
a zapewne nią jest. Tym razem Gabriela Kern na pewno nie dała się ponieść fantazji.
Kalina sięga po książkę. Kładzie ją sobie na brzuchu. Wpatruje się w jaśniejący napis.
Linia tętna nieznacznie podskakuje, wzmagając rytm impulsów. Kalina głaszcze opuszkami
palców śliski papier. Długo, z namaszczeniem. Wiedzie nimi po wytłoczonych literach. Oczy
zaczynają ją szczypać. Nie wszystko w życiu dokończyła. Jest jeden rachunek, którego nie
zapłaciła. Rachunek sumienia.
A teraz, być może, jest już za późno.
– Kalinko. – Na dźwięk głosu Maćka Kalina nieruchomieje, jej dłoń zastyga w pół gestu.
Jak długo mąż jej się przygląda?
On nieznacznie się przeciąga. Wstaje z fotela i podchodzi do łóżka. Przysiada na krawędzi.
Odbiera książkę z jej ręki i odkłada na szafkę. Sam chwyta obie dłonie żony i ściska
pokrzepiająco.
– Znowu płaczesz? Niepotrzebnie to czytałaś. Teraz nie jest najlepszy czas na podobne
wzruszenia, na rozdrapywanie ran i grzebanie się w przeszłości.
– To jest właśnie najodpowiedniejszy czas. Wkrótce może mi go zabraknąć.
Maciek milczy. Nie będzie zaprzeczał. Żona doskonale zdaje sobie sprawę ze swojego
stanu.
– To jedyna rzecz, jakiej w życiu żałuję. Cały czas mi się wydawało, że się jakoś wreszcie
dogadamy. Tak po prostu, zwyczajnie. Przecież ludzie często się rozstają, a później godzą.
Łudziłam się, że ona mi wybaczy, że któregoś dnia się odezwie i spróbujemy odzyskać to, co
zepsułyśmy. Że poskładamy wszystko na nowo, że może Gabrysia zechce chociaż poznać
Jakuba. Sądziłam, że kiedy umrze Jerzy… Przecież nikt nie chce być na świecie sam. – Kalina
przełyka ślinę. – Ale Jerzy nie żyje już trzy lata, a ona nadal milczy.
– Sądzę, że dla Gabrysi to był wyjątkowo trudny czas. – Maciej ruchem głowy wskazuje
na spoczywającą obok książkę. – Jeżeli historia, którą opisała, jest prawdą, musiała po
śmierci ojca bardzo cierpieć.
– Widzisz! Ja też tak myślałam. A jednak się nie odezwała. Boże, jak ja ją strasznie
skrzywdziłam.
– To nie była tylko twoja wina. Gabrysia miała swój udział w tym, co się stało.
– Dziecko nigdy nie jest winne – mówi twardo Kalina.
– Gabrysia nie jest w pełni winna, ale też nie jest zupełnie niewinna. Obie nie jesteście.
I dlatego obie płacicie swoją cenę. Obie byłyście najpierw zbyt dumne, a później zbyt uparte.
Urażona duma nie jest najlepszym doradcą.
Wielkie, ciężkie łzy pęcznieją w kącikach oczu Kaliny. Wzbierają, połyskując jak drogie
kamienie, po czym zaczynają się przelewać przez zaczerwienione brzegi powiek.
– Nie chcę umrzeć, nie usłyszawszy, że mi wybaczyła, rozumiesz? Nie zniosę tego. Nie
chodzi o jakieś czułe słówka, ckliwe pożegnania, hollywoodzkie sceny przedśmiertnego
pojednania z córką marnotrawną. To nie w jej ani nie w moim stylu. Chciałabym tylko jeszcze
raz ją zobaczyć. Po prostu zobaczyć! Powiedzieć, że ją kochałam. Czy wiesz, że ja jej tego nie
powiedziałam, kiedy tu do nas przyjechała? Pisałam w listach, gdy była mała, ale później się
już na to nie zdobyłam. Własnej córce nie umiałam powiedzieć kilku prostych słów! Tak
bardzo chciałabym naprawić błędy. Opowiedzieć jej, dlaczego… I że nigdy się nie
pogodziłam z tym, co się stało.
Kalina już zupełnie nie hamuje łez. Ciurkiem leją się po policzkach. Głośno pociąga
nosem. Maciek podaje jej chusteczkę. Kalina wyciera twarz. Próbuje nad sobą zapanować, ale
bez skutku.
– A teraz zostało mi niewiele czasu. Zobaczysz, Bédier wkrótce mnie wypisze. To koniec.
Przestanie zamęczać chemią, lekami. Wszyscy wiemy, że mój dalszy pobyt w szpitalu nie ma
sensu. Może to i lepiej. Jestem starą, zmęczoną kobietą, chciałabym już być w domu,
odpocząć.
Milknie. Milczą oboje.
Wreszcie Maciek odzywa się jako pierwszy:
– Jeśli chcesz, mogę do niej zadzwonić.
Kalina podnosi na niego zdziwione oczy.
– Ona nie przyjedzie. Czuję, że jest już za późno. – Zaciska w drżącej dłoni zupełnie
mokrą chusteczkę.
– Nie jest za późno.
Więcej ciekawych ebooków na: http://ebookgigs.pl
Rozdział II
Gaba
W radiowym studio panuje jedyna w swoim rodzaju cisza. Niecodzienna akustyka
sprawia, że każdy oddech, nieśmiałe odkaszlnięcie czy nawet delikatne muśnięcie mikrofonu
opuszką palca nieprzyjemnie się potęguje, wzbiera, pulsuje. Poszczególne odgłosy rozpraszają
się na powierzchni wytłumionych ścian, miękkich wykładzin podłogowych,
dźwiękoszczelnych szyb i błyszczących pulpitów pełnych porzuconych przez dziennikarzy
notatek i kubków po kawie, aby na koniec implodować z głuchym trzaskiem gdzieś pod
sufitem.
Nie da się uciec przed taką ciszą bez ciszy i nie można się ukryć przed ostrym światłem
jarzeniówki zalewającym klaustrofobiczne pomieszczenie. Radiowy świat zdaje się sztuczny
przez masy kabli wijące się pod stołem, wyrastające z sufitu statywy mikrofonów –
powykrzywiane niczym odnóża pająków – przez żyjące własnym życiem monitory komputerów
i kontrolki migające w reżyserce za szybą. Przypomina filmowe dekoracje; atrapy statków
kosmicznych czy może oderwane od czasu i przestrzeni pozaziemskie kapsuły wystrzelone
w międzyplanetarną podróż…
Nawet tutejsze powietrze jest inne niż na zewnątrz; przyjemnie chłodne, rześkie, mimo że
na warszawskich ulicach od rana panuje niezwykła spiekota. Powietrze w studio, zmielone
i wyplute przez klimatyzatory, jest przejrzyste, czyste, sterylne. I, co często przykuwa uwagę
osób bywających tu okazjonalnie, nie ma żadnego zapachu.
Rzeczywistość radiowa, chociaż równoległa do tej spoza murów stacji, jest z nią
niespójna, wyrwana z kontekstu świata rzeczywistego. To trudne do zdefiniowania wrażenie
często wywołuje w gościach niepokój.
Próżno go jednak szukać w oczach kobiety, która właśnie wchodzi i zajmuje wskazane
przez dziennikarza miejsce, chociaż i ona bywa tu sporadycznie. W jej postawie, w wysoko
uniesionej głowie nie da się dostrzec najmniejszych oznak niepewności, jakby obce,
nieprzyjazne otoczenie nie robiło na niej wrażenia. Jakby wcale nie obawiała się pytań, które
zaraz padną. A przecież podświadomie przeczuwa kłopoty; dziennikarz jest powszechnie
znany z dosyć konserwatywnych poglądów, bardzo różnych od jej własnych. Powinna się mieć
na baczności, tymczasem wydaje się rozluźniona.
Ma na sobie białą, głęboko rozpiętą koszulę, buty na szpilce i ołówkową spódnicę przed
kolano, eksponującą zgrabne łydki – wygląda elegancko, a zarazem nieco wyzywająco.
Rozsiada się wygodnie w fotelu. Nonszalancko zakłada nogę na nogę i oczekując na sygnał
rozpoczynający audycję, wpatruje się beznamiętnie w lewitujący przed twarzą mikrofon. Na
jej pełnych, pociągniętych czerwoną szminką ustach wykwita nieobecny półuśmiech. Nie ma
tremy. Nie ma?
To oczywiście pozory, bo Gaba ostatnio nie najlepiej znosi publiczne wystąpienia. Kiedyś
– nim przed trzema laty uciekła z Warszawy – całkiem je lubiła; miejska dżungla, radiowe
i telewizyjne studia stanowiły jej naturalne środowisko. Czuła się w nich jak ryba w wodzie.
Teraz ma jednak wrażenie, że znalazła się na niewłaściwym miejscu. Nie jest już rybą
w wodzie, jest karpiem zamkniętym w reklamówce. Ma wrażenie, że zaraz zabraknie jej tchu.
Od pewnego czasu źle znosi światła jupiterów, niewygodnie jej na świeczniku. Całe to
promocyjne szaleństwo wokół książki wyprowadza ją z równowagi. Udzielanie wywiadów
męczy. Nie lubi publicznej wiwisekcji, wywlekania spraw, które chciałaby przemilczeć – nie
lubi rozmawiać o swoich powieściach, bowiem uważa, że wszystko, co miała do
powiedzenia, zawarła w ich treści. Czy czytelnikowi naprawdę potrzebny jest komentarz
odautorski, by właściwie zrozumiał dzieło?
Zresztą książka jest zazwyczaj tylko pretekstem do rozmowy na zupełnie inne, najczęściej
pozaartystyczne tematy, których Gaba także nie chciałaby poruszać. Bo jakież znaczenie
w przypadku autora beletrystyki mają szczegóły jego życia osobistego, podglądy polityczne
czy preferencje seksualne? Czy ważne jest, gdzie najchętniej spędza wakacje i co jada na
śniadanie? Gaba uważa, że nikomu podobna wiedza do niczego się nie przyda, jednak jej
wydawca, a prywatnie wieloletni przyjaciel, Błażej, jest całkiem innego zdania.
– Takie mamy czasy i albo się z tym pogodzisz, albo wypadniesz z pierwszej ligi –
powtarza. – Uciekłaś na tę swoją wieś i zupełnie zdziwaczałaś. Tymczasem dobrze wiesz, że
autor nie istnieje, jeżeli nie ma go w przestrzeni publicznej, w mediach. Nie istnieje, jeśli nie
pojawi się w radio czy telewizji śniadaniowej, nie zatańczy z gwiazdami, nie wyskoczy
z lodówki. Powinnaś się cieszyć, że po tak długiej przerwie nadal cię zapraszają, że chcą
o tobie pisać. Jeśli ty się nie sprzedasz, twoja praca wyląduje w koszach z tanią książką.
Na podobne argumenty w Gabie zawsze budzi się sprzeciw. Jednak wie, że Błażej ma
sporo racji. Nie można zaklinać rzeczywistości. Rynek rządzi się swoimi prawami i nawet
najlepszy tytuł nie odniesie dzisiaj sukcesu bez pracy sztabu marketingowców. Gaba to
rozumie i dlatego – chociaż oportunizm przyprawia ją o mdłości – na czas premiery
postanawia opuścić swoją bezpieczną norę, swój dom na mazurskim zadupiu, gdzie kończy się
droga, a diabeł mówi dobranoc, i przenieść na kilka najgorętszych dni, może tygodni, do
Warszawy. Żeby znowu bywać na stołecznych salonach, na nudnych spotkaniach,
snobistycznych rautach czy zwyczajnych jublach – gdzie piją ci, z którymi napić się wypada.
Żeby być wszędzie tam, gdzie ją zaproszą. Mówić to, co wszyscy chcą usłyszeć,
i zachowywać się dokładnie tak, jak się tego od niej oczekuje. Dziennikarskim tuzom i hienom
z tabloidów sprzedaje kawałki siebie – zazwyczaj te nieprawdziwe, pieprzno-pikantne, które
stworzyła specjalnie na potrzeby promocji. Bo Gaby w wydaniu sauté, tej Gaby bez szczypty
artystycznego szaleństwa, bez kontrowersyjnych poglądów i skandalicznych wypowiedzi nikt
by po prostu nie kupił. Nikogo nie zaintrygowałaby zmęczona pisarka w średnim wieku, która
na co dzień wiedzie zupełnie zwyczajny żywot na ponurym wygwizdowie – zresztą
w codziennej egzystencji większości autorów trudno doszukać się fajerwerków. Pisanie jest
alienacją. Ciągłą walką ze słabością, z lenistwem. Mozolną rzemieślniczą pracą, która
niewiele ma wspólnego z pojęciem legendarnej weny. Wena nie istnieje. Lecz czy
rzeczywistość odarta z magii może być ciekawa, czy da się nią kogokolwiek zainteresować?
Wielogodzinne twórcze zmagania, dłubanie w szyku zdań – zmienianym po wielokroć – oraz
samotne noce wypełnione gonitwą myśli stanowią marną pożywkę dla gazet. Wokół pisarza
musi być szum i skrajne emocje. Szok i niedowierzanie. Na słupki sprzedaży mocniej wpływa
obyczajowy skandalik z literatem w roli głównej niż pochlebna recenzja w opiniotwórczym
dzienniku czy nawet nagroda literacka. Najlepiej palnąć publicznie jakieś głupstwo.
Ewentualnie przespać się z właściwą osobą, a później zakończyć flirt z hukiem, wylewając na
siebie publicznie pomyje, wypominając sobie niezwrócone długi bądź oskarżając
o molestowanie. Psychiczne, seksualne – sprawa drugorzędna. Pisarz musi być barwny
i niejednoznaczny, bowiem tylko to daje pewność, że wkrótce okładkę jego książki ozdobi
wieszcząca sukces naklejka „bestseller”!
Gaba chciałaby, żeby było inaczej, niemniej jest już na tyle dużą dziewczynką, aby nie
boksować się z rzeczywistością, nie tracić sił na walkę z czymś, na co nie ma wpływu.
Rozumie, że jeśli chce żyć z pisania, musi wziąć udział w maskaradzie. Musi dopasować się
do oczekiwań. Wpisać w wyobrażenia. Pod pozorem pewności siebie skrupulatnie ukryć
słabości. Prawdziwa, nieumalowana, godzinami ślęcząca w wytartych dżinsach przy
komputerze Gaba-rzemieślniczka na czas pobytu w Warszawie musi zniknąć, aby odrodzić się
pod postacią artystki-skandalistki. Pisarki uwielbianej przez rzesze czytelników, mówiącej
głośno i dosadnie, wiedzącej wszystko o wszystkim i będącej wszędzie tam, gdzie należy być.
Musi na chwilę sięgnąć po pokłady optymizmu, które trzy lata temu schowała na dno szafy
wraz eleganckimi sukienkami, jedwabnymi bluzkami i butami na obcasach. Musi zmyć
z twarzy troski, obawy i lęki, a depresję i strach przed przemijaniem, wyparte wspomnienia
i rozczarowania utopić w kieliszku wina lub pokryć eleganckim makijażem. I znowu zacząć
o siebie dbać. Znowu się uśmiechać. Do siebie, do świata. Musi na powrót stać się kobietą
wolną. Może nawet fry-wolną. Wesołą, otwartą, a przy tym, jak przystało na pisarkę:
bezkompromisową. Istotą o płomiennych włosach i ognistym temperamencie. Uroczą
i intrygującą, świadomą swojego ciała i intelektu. Femme fatale polskiej literatury – jak
wciąż, mimo wieku, piszą o niej w prasie. Zresztą w oczach wielbicieli chyba nadal jest tamtą
żywiołową, pełną energii dziewczyną, która debiutowała przed dwudziestu laty.
Aby utrzymać szczupłą sylwetkę, biega, aby utrzymać świeżość skóry, używa kremów
z wysokim filtrem. A włosy…? Niewielu się domyśla, że ich trudną do ujarzmienia rudą
burzę, znak rozpoznawczy Gaby, już jakiś czas temu zaczęły przetykać srebrne pasma. I nie
Matka Natura, a wprawna dłoń fryzjerki w Giżycku nadaje im właściwy odcień. Czasami
w przypływie wewnętrznej szczerości Gaba wyrzuca sobie ów mały kobiecy blamaż
i przyznaje, że nie ma odwagi zestarzeć się z godnością. Tylko cóż z tego? Może starzeje się
bez niej, ale za to z poczuciem, że czas jednak da się zatrzymać, że jeszcze coś dobrego ją
czeka, że… jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy[3].
Tak stara się myśleć Gaba warszawska. Gaba, pisarka siedząca w radiowym studio, Gaba,
osoba publiczna, którą na ulicy rozpoznają nieznajomi. Tamta pozostawiona na wsi, w spranej
koszulce, z siwiejącymi pasemkami, pełna jest rozczarowania i melancholii. I nie wierzy już
w nic. Na nic i na nikogo nie czeka. Po prostu pisze. Miesiące odmierza rozdziałami
i wysyłanymi cyklicznie do kobiecych magazynów felietonami, godziny – akapitami, minuty –
zdaniami. Przeżywa cudze losy, cudze zmartwienia i radości, gdyż tak jest najprościej. Łatwiej
jest żyć istnieniem stworzonej przez siebie postaci niż własnym.
A kim jest teraz?
W studio ogólnopolskiej rozgłośni Gaba jest lepszą wersją siebie. Boi się tylko trochę.
Boi się jedynie tej ciasnej radiowej przestrzeni wraz z jej brakiem zapachów, z dźwiękami
bez dźwięków, z bezosobową atmosferą. Od jakiegoś czasu lepiej się czuje w otwartych
przestrzeniach, na powietrzu, na łące, w lesie, nad jeziorem, gdzie szum tataraku, wiatr we
włosach, nad głową błękit nieba… Już tylko tam bywa sobą. Tutaj jest obca. Obca… Potrafi
jednak wybornie odgrywać przypisaną jej rolę. Trzymać nerwy na wodzy, strach na postronku.
Zamyka się na deprymujące bodźce zewnętrzne. Wyłącza w mózgu guzik z napisem:
klaustrofobia. Nie widzi dźwiękoszczelnych ścian, kabli sunących po podłodze, wykładzin,
całej tej nieprzyjaznej elektroniki. I prawie jej się ta sztuka udaje, tylko w środku, w okolicach
żołądka, doznaje nieprzyjemnego ucisku, dłonie bezwiednie wilgotnieją, a materiał letniej
bluzki mocniej przykleja się do pleców.
Ale to nic.
Wszystko minie, kiedy wreszcie rozpocznie się audycja. Kiedy słowa wypełnią wnętrze
studia, zniknie lęk. Gaba zagłuszy go słowami. Byle tylko zacząć. Byle padły pierwsze zdania
z ust dziennikarza.
Jest. Wita się z gościem zdawkowo, bez cienia uśmiechu, po czym w oczekiwaniu, aż
ucichnie muzyka i zaczną rozmowę, ostatni raz przegląda notatki. Dotyka odruchowo
spoczywającej na pulpicie książki, pretekstu do ich spotkania.
– Proszę nałożyć słuchawki, za chwilę zaczniemy. – Wygodniej sadowi się w fotelu
i nakłada swoją parę, jedno ucho pozostawiając odsłonięte. Gaba robi to samo. Ze słuchawki
sączą się nastrojowe dźwięki. – Audycja potrwa około dwudziestu minut – kontynuuje
mężczyzna. – W międzyczasie zrobimy jeden, może dwa przerywniki muzyczne. Nie planujemy
pytań od słuchaczy. Zaczniemy od krótkiego wprowadzenia na temat pani dorobku. Chwilę
o tym porozmawiamy. Zapytam o rynek wydawniczy i o to, co się u pani działo przez ostatnie
trzy lata. Później przejdziemy już do najnowszej książki. – Unosi na nią świdrujące spojrzenie
nieco wyłupiastych rybich oczu. – Swoją drogą, mam nadzieję, że jest pani przygotowana na
burzę, którą wywoła…
W tonie głosu redaktora słychać źle zakamuflowane poczucie wyższości, a mowa ciała
znamionuje irytującą pewność siebie. Gaba już wie, że nie zapała do niego sympatią.
Facet dobiega czterdziestki. Na pewno jest od niej młodszy, ale źle wygląda. Ma ziemistą
cerę palacza i sporą nadwagę. Ubrany jest niechlujnie, a do tego spod rzadkich włosów
nieapetycznie prześwituje skóra głowy. Mógłby zgolić te smętne artefakty utraconej młodości,
ale widocznie brak mu odwagi. To jeden z tych pryszczatych chłopców, którzy w ogólniaku nie
mieli dziewczyny, więc żeby udowodnić coś światu, przyjmowali pozę wszystkowiedzących
intelektualistów. W dorosłym życiu, mimo pozorów siły, kompleksy nadal trawią ich od
środka – tkwią w nich jak drzazgi – wywołując zgorzknienie. Gaba boi się takich ludzi
i najchętniej wcale nie przyjmowałaby zaproszenia na wywiad. Jednak Błażej nalegał;
podobno programy redaktora Raczyńskiego cieszą się dużą popularnością.
Muzyka wreszcie cichnie. Mężczyzna poprawia słuchawki. Zerka w stronę reżyserki.
Realizator dźwięku siedzący za pełnym suwaków i przycisków pulpitem daje mu sygnał
dłonią. Już!
– Dzień dobry państwu, kłaniam się, Arkadiusz Raczyński. Jak co piątek, zapraszam do
wysłuchania mojej audycji „Bez cenzury”! – Milknie. Dźwiękowiec puszcza dżingiel
programu. Zanim wybrzmią jego ostatnie akordy, dziennikarz znowu zbliża się do mikrofonu: –
A dzisiaj w studio gość wyjątkowy: autorka, która ma na swoim koncie szereg
bestsellerowych powieści. W latach dziewięćdziesiątych okrzyknięta skandalistką i post-mo-
der-nist-ką – cedzi z nietajoną odrazą. – Od tamtej pory zajmuje stałe miejsce na polskiej
scenie literackiej. Jedni ją uwielbiają za cięty język, wysmakowany cynizm, lekkość pióra
i odwagę wyrażania sądów, inni potępiają za ataki na tradycyjne wartości i obsceniczność,
którą epatuje w tekstach. Jakiś czas temu opuściła Warszawę, by zaszyć się na prowincji.
Pisała, odpoczywała? Co robiła przez ostatnie lata…?
Gaba w milczeniu przysłuchuje się wywodom dziennikarza. Mężczyzna wygląda, jakby był
bardzo zadowolony z siebie, jakby upajał się swoim głosem.
– …Teraz wraca. Zaledwie tydzień temu w księgarniach ukazała się jej najnowsza
powieść pod tytułem Profesor. Miałem już okazję ją przeczytać, toteż mogę państwu zdradzić,
że autorka znowu szokuje i kolejny raz sięga po temat trudny i niejednoznaczny. Nam jako
pierwszym postanowiła opowiedzieć o swoim najmłodszym dziecku i uchylić rąbka
tajemnicy: kim jest tytułowy profesor. Wiecie już państwo, kogo goszczę w studio…? –
Zawiesza głos i przenosi spojrzenie na Gabę. – Mam przyjemność powitać panią Gabrielę
Kern.
– Dobry wieczór panu, dobry wieczór państwu.
– Myślę, że nikomu nie trzeba pani przedstawiać, ale słuchaczom należy się kilka słów
wstępu – ciągnie mężczyzna. – Dotychczas wydała pani kilkanaście powieści, współtworzyła
scenariusze filmowe, współpracowała z kilkoma gazetami jako felietonistka, działała pani
także społecznie w ruchach prokobiecych. Po każdą pani książkę sięgają rzesze czytelników.
Każda osiągnęła sukces komercyjny, a równocześnie, co rzadko idzie w parze, zdobywała
uznanie krytyki. Od chwili debiutu w roku…
Dziennikarz zagląda do notatek, ale Gaba mu przerywa:
– Panie Arkadiuszu – rzuca z teatralnym oburzeniem. – Niech pan nie wymienia dat.
Słuchacze gotowi się doliczyć mojego wieku.
Gaba domyśla się, że facet nie darzy jej sympatią, ale równocześnie nie jest obojętny na
jej kobiecy urok. Dlatego celowo użyła jego imienia. W ten sposób zmniejsza dystans, a przy
okazji łechce męskie ego. Może dzięki temu wybije dziennikarza z rytmu.
I faktycznie, mężczyzna się uśmiecha, po raz pierwszy od chwili, gdy weszła do studia.
Ale w wyrazie jego twarzy jest coś ordynarnego, nieprzyjemnego, niczym w uśmiechu
lubieżnego satyra.
– Pani Gabriela oczywiście trochę państwa kokietuje. Osobiście mam wrażenie, że z roku
na rok pani młodnieje. Ale widocznie wyjazd z Warszawy pani służy… – Unosi pytająco
brew.
– Być może… – Gaba ani trochę nie wygląda na zmieszaną komplementem. Nie zamierza
również podejmować na antenie tematu swojej wyprowadzki na wieś. Jej życie z dala od
Warszawy i powody, dla których opuściła miasto, nikogo nie powinny obchodzić.
Dziennikarz widocznie rozumie, że nie uzyska satysfakcjonującej go odpowiedzi, bo
szybko kapituluje:
– Dobrze. Pozostańmy w takim razie przy książkach. Nawiązując do pani debiutu,
chciałem zapytać: jak pani to robi, że przez tyle lat udaje się pani utrzymywać na fali
wznoszącej? Każda kolejna książka trafia na listy bestsellerów. Jaka jest recepta na literacki
sukces? Czy to wynik pracowitości?
– Wręcz odwrotnie – śmieje się. – Jestem z natury okropnie leniwa.
– Leniwa?
– Tak. Pisanie jest pracą, obowiązkiem, a ja jestem hedonistką, nie lubię się przemęczać,
cenię sobie wygodę i małe codzienne przyjemności. Zawsze znajdę coś ciekawszego do
roboty niż pisanie. Siadam do komputera dopiero wtedy, kiedy czuję nieodpartą potrzebę,
kiedy naprawdę mam coś ciekawego do powiedzenia. Nie zmuszam się do pisania.
Po co ja opowiadam takie głupoty?
Gaba mocno koloryzuje rzeczywistość, ale dobrze się przy tym bawi. Niech ludzie wierzą
w wizerunek niefrasobliwej, zadowolonej z życia pisarki. Czemuż by nie? Na co im wiedza
o blokadach wewnętrznych i innych demonach nękających autora?
– …Z tego powodu moje kolejne książki pojawiają się raz na dwa, nawet trzy lata. Nie
częściej. Dzięki temu jednak mam możliwość dopracowania ich, dopieszczenia, przemyślenia.
Daję im dojrzeć.
– Ale zdaje sobie pani sprawę, że dzisiaj w ten sposób trudno utrzymać pozycję na rynku
wydawniczym? Takie przerwy bywają niebezpieczne. Współczesny czytelnik oczekuje od
ulubionego autora bezustannego dopływu nowych tekstów, inaczej szybko zapomina o dawnym
idolu.
– Być może. Rzeczywiście mam wrażenie, że literatura, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi,
ma teraz krótszy termin przydatności niż jogurt. Nowe tytuły goszczą na półce w księgarni
przez kilka tygodni, a jeżeli się nie sprzedadzą, trafiają na przemiał. Bez sentymentów. Na
miejsce tych zmielonych musi pojawić się nowa pozycja. – Gaba zamyśla się. – Ale, jak już
mówiłam, nie jestem przodownicą pracy. I nie zamierzam się zmieniać tylko dlatego, że rynek
oczekuje, by co pół roku pojawiła się jakaś moja nowa powieść. Może to niezbyt nowoczesne
podejście, ale nie zamierzam go zmieniać. Zresztą, jak widać, moi czytelnicy, mimo że
kazałam im długo czekać, nadal o mnie pamiętają.
– No właśnie. Od premiery pani poprzedniej książki minęło trochę czasu. Czy przerwa
wynikła, jak pani wspomniała, z wolnego tempa pracy, czy zabrakło pani tematu? A może
zaważyły sprawy osobiste?
Na twarzy Gaby pojawia się cień. Już rozumie, w którą stronę zmierza rozmowa, niemniej,
kiedy z jej ust pada odpowiedź, trudno w niej wyczuć irytację:
– Moje życie osobiste – mówi lepkim od słodyczy głosem – jak sama nazwa wskazuje, jest
osobiste. I wolałabym, aby tak pozostało.
Jej rozmówca, teraz już adwersarz, patrzy na nią przenikliwie. Czas kurtuazyjnego
klepania się po plecach dobiegł w tej rozmowie końca. Mężczyzna czeka, aż Gaba się potknie.
– Pytam o pani życie osobiste nie bez kozery. W pani karierze wielokrotnie zdarzało się,
że w fabułę wplatała pani wątki autobiograficzne. Wydarzenia z życia często stawały się
motorem do napisania powieści. Nieprawdaż? Wystarczy przytoczyć Warianty, książkę,
w której opisała pani swój burzliwy związek z czeskim pisarzem, Janem Tichým.
Usta Gaby ozdabia grymas niesmaku. Myślała, że już dawno zapomniano sprawę Jana,
minęło ponad dziesięć lat. Lecz jak widać są tacy, co pamiętają. Celnie strzelił pan
dziennikarz. Jeden – zero dla pana dziennikarza! A przecież to ona miała sterować rozmową,
ona miała pociągać za sznurki. Jednak nie da się tak łatwo zapędzić do narożnika.
– Proszę pana – rzuca kpiąco, przeciągając sylaby. – Wszystkie moje książki stanowią
fikcję literacką i są jedynie kreacją artystyczną. Wariacją na temat prawdy. Świat zamknięty
w okładkach, nawet jeśli ma coś wspólnego z rzeczywistością, nie jest z nią tożsamy i należy
o tym pamiętać. Zawsze wysoko zawieszam poprzeczkę czytelnikom, ale wierzę w ich intelekt.
Wiem, że potrafią odróżnić te dwie sprawy. – Patrzy wyzywająco prosto w oczy mężczyzny. –
Poza tym ja nie piszę literatury non-fiction. Nie muszę twardo trzymać się rzeczywistości.
Proszę zauważyć, że przez tyle lat, mimo że, jak pan twierdzi, opisywałam prawdziwe
wydarzenia, nikt nie wytoczył mi procesu o zniesławienie czy naruszenie dóbr osobistych.
Także wspomniany przez pana Tichý. Ani on, ani nikt inny. Nie pamiętam, aby ktoś mi zarzucił,
że dla egotycznych literackich celów wystawiłam na szwank czyjeś dobre imię.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć. – Czyżby pan dziennikarz spuszczał z tonu? – Nie
twierdzę, że swoją prozą wyrządziła pani krzywdę którejkolwiek z opisywanych osób. Chodzi
mi raczej o inspirację, o motywy, jakimi się pani kieruje w doborze tematów. A te, chociaż
nigdy nie mówi pani tego wprost, zazwyczaj inspirowane są jej własnymi przeżyciami.
– Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Książki zazwyczaj stanowią sumę przeżyć
i doświadczeń pisarza. Czyż nie?
– Tak czy inaczej, czytelnicy na pewno są ciekawi, kto jest pierwowzorem poszczególnych
bohaterów pani powieści. Które wydarzenia miały miejsce, a które są jedynie półprawdą,
literacka wizją. W świetle wydarzeń opisywanych przez panią w najnowszej książce, bo ona
na pewno najbardziej interesuje teraz słuchaczy, podobne pytania same cisną się na usta.
Dziennikarz ewidentnie z nią pogrywa. Z góry założył pewną tezę i teraz nie spocznie, póki
rozmówczyni mu nie ulegnie. Krąży więc wokół niej jak sęp, ale z jakiegoś powodu nie ma
odwagi zaatakować i zadać wprost właściwego pytania. Gaba ma tego dosyć i postanawia
wziąć sprawy w swoje ręce. Przecież jest skandalistką.
Zatem niech będzie skandal!
– Mam wrażenie – zmysłowym gestem odsuwa kosmyk włosów z twarzy – że chciałby pan
zapytać, jaki związek z wydaną właśnie książką ma śmierć mojego ojca, profesora Pileckiego.
Czy ojciec, wieloletni działacz Solidarności i lider opozycji, za życia powszechnie
szanowany, a po śmierci niemal wyniesiony na ołtarze, jest zdrajcą, którego opisałam
w Profesorze? O to chce pan zapytać?
W studio zapada niezręczna cisza. Dziennikarz zapada się głębiej w fotelu.
A więc uderzyła celnie – punkt dla niej! Dźwiękowiec z rozchylonymi w zdziwieniu
ustami przygląda się scenie rozgrywającej się za szybą. Pan redaktor głupio się uśmiecha. Coś
w tej rozmowie poszło niezgodnie z jego scenariuszem. Zagląda w notatki, jakby szukał w nich
ratunku. Chyba go jednak nie znajduje, bo mówi w kierunku mikrofonu, starając się zapanować
nad złością:
– Z tym pytaniem na chwilę państwa zostawimy. Wrócimy po króciutkiej przerwie, a teraz
zapraszam na interludium muzyczne.
Gestem dłoni daje znak do reżyserki. Realizator puszcza przygotowane zawczasu nagranie.
Dziwne, drażniące akordy wypełniają słuchawki, więc Gaba zsuwa je z głowy. Patrzy na
dziennikarza wyczekująco. On także zdejmuje swoje słuchawki i rzuca je niedbale na blat.
Bezwiednie poprawia dłonią przerzedzone włosy. Jego czoło lśni w intensywnym świetle
jarzeniówki – poci się, chociaż w studio jest chłodno. Głośno przełyka nadszarpniętą pewność
siebie.
– To było zupełnie niepotrzebne. Doszedłbym do tego pytania we właściwym czasie.
– Proszę mi wybaczyć. – Gaba nie kryje rozbawienia. – Zaczęłam tracić nadzieję, że się
pan odważy, a mamy mało czasu.
Mężczyzna ucieka wzrokiem gdzieś na bok.
– Może sobie pani darować sarkazm. To jest mój program – rzuca z naciskiem.
Gaba wzrusza ramionami.
– Widzi pan, wolałabym oczywiście przemilczeć ten temat, ale nie jestem już dzieckiem
i zdawałam sobie sprawę, że nazwisko mojego ojca na pewno padnie w kontekście książki.
Chyba dla nikogo w tym kraju nie jest tajemnicą, czyją jestem córką, a skojarzenie między
bohaterem powieści a moim ojcem nasuwa się samo przez się.
W Raczyńskim coś pęka:
– Pani depcze świętości! Książka literacko jest dobra, ale główny wątek… W pewnych
gremiach powieść na pewno zostanie odebrana jako atak polityczny, a na jesieni mamy
wybory. To haniebne. I żeby własna córka… Ponadto nie ma dowodów. Profesor nigdy nawet
nie był w kręgu podejrzeń.
– I nadal nie będzie.
Mężczyzna patrzy na nią, jakby nie do końca zrozumiał, co powiedziała.
– Jak to nie będzie?! Przecież napisała pani, że pani ojciec był tajnym
współpracownikiem. On, człowiek o nieposzlakowanej opinii. Patriota, który został
internowany w stanie wojennym, a później przy Okrągłym Stole odegrał rolę nie do
przecenienia. Prawdziwy Polak! Katolik! Pani depcze pamięć o ojcu. Co panią skłoniło, by
pisać takie rzeczy?! – Dziennikarz powoli przestaje nad sobą panować. Prawie krzyczy. –
Profesor sam swego czasu wnioskował o lustrację i niczego na niego nie znaleziono. Do
dzisiaj był postacią kryształową. Własna córka burzy jego pomnik. Taki paszkwil napisać! Dla
sławy, dla wysokiej sprzedaży… To się na pani odbije! Komuś takiemu jak pani, z reputacją
skandalistki, i tak nikt nie uwierzy. Spreparowała pani kolejny humbug, ale posunęła się pani
za daleko! Ta książka przypieczętuje koniec pani kariery literackiej.
– Pan zbyt mocno tę książkę filtruje przez pryzmat własnych poglądów. Ona nie jest
manifestem politycznym, tak jak ja nie jestem politykiem. Jestem pisarką. – Gaba nie traci
zimnej krwi. – Zresztą ojciec też pozostał z boku, nawet wtedy, gdy proponowano mu rządową
tekę.
– Ale był głęboko w politykę zaangażowany.
– I cóż z tego? Dla mnie był przede wszystkim ojcem. Człowiekiem, a nie pomnikiem.
Mającym masę zalet, ale także wad. Mam wrażenie, że oceniając tę książkę wyłącznie przez
pryzmat własnych mniej lub bardziej celnych domysłów, nie zrozumiał pan przesłania.
– Pani mi zarzuca brak obiektywizmu?
– Zarzucam panu zbyt emocjonalny stosunek do opisanej przeze mnie historii. Przecież
mówiłam panu, że moje książki stanowią fikcję. Fikcję! Choćby nawet miała ona źródło
w prawdzie. Rozumie pan? A ponieważ są fikcją, zatem będę się trzymać tezy, że mojemu
świętej pamięci ojcu w żaden sposób nie zaszkodzę. Temat niezdrowo podnieci kilku głodnych
sensacji dziennikarzy i szybko zastanie zapomniany. Nadchodzi sezon ogórkowy i trzeba
znaleźć temat zastępczy. Po wakacjach już nikt nie będzie pamiętał insynuacji zawartych
w jakimś tam powieścidle zbuntowanej córki wielkiego profesora Pileckiego.
– Chce pani powiedzieć, że tę historię wyssała z palca? Powieść powstała ot tak, bo
poczuła pani imperatyw opisania czegoś innego niż zwyrodniałe układy damsko-męskie, które
dotąd stanowiły główny temat pani książek?
– Może tak. A może nie.
– To cynizm! I czytelnicy panią właściwie ocenią.
– Dla zwykłego czytelnika moja książka będzie przede wszystkim psychologicznym
portretem zagubionego i oszukanego przez system człowieka. Pan natomiast zupełnie nie
dostrzega clou. Ja nie feruję w Profesorze wyroków, opisuję jedynie proces dochodzenia do
prawdy i godzenia się z nią. Piszę o wybaczeniu!
Dziennikarz patrzy wprost na Gabę. Zaciska usta w niesmaku, żyła na skroni mu pulsuje.
Tłumaczenia go nie przekonały. Oboje wiedzą, że każde pozostanie przy swoim zdaniu. Po
wejściu z powrotem na antenę pewnie także nie powstrzymają emocji.
Ze słuchawki dochodzą słowa dźwiękowca:
– Arek, załóżcie słuchawki. Wchodzicie za dziesięć sekund.
Dziesięć, dziewięć, osiem…
***
Pozostawienie samochodu na słońcu nie było dobrym pomysłem. Latem do parkowania
w mieście należy podchodzić strategicznie. Trzeba analizować wędrówkę słońca i zostawiać
auto wyłącznie w miejscu, gdzie któryś z okolicznych budynków rzuca lub będzie rzucał
zbawienny cień. Tyle że Gaba jest z natury mało przewidująca i nigdy nie zastanawia się nad
równie przyziemnymi sprawami. Dlatego gdy wsiada do środka, w pierwszej chwili jej ciało
omiata piekielny powiew. W kolejnej lepki niczym smoła żar skórzanego fotela wgryza się
w plecy i pośladki. Klimatyzacja nie daje rady. Włączona, zionie ogniem. Dopiero kiedy Gaba
rusza, całkowicie opuszczając przy tym wszystkie szyby, w środku robi się znośniej.
Dochodzi osiemnasta. Popołudniowe godziny szczytu. Aleja Niepodległości wygląda jak
zahibernowana. Gdzie okiem sięgnąć, wszędzie w ślimaczym tempie suną rzędy samochodów.
Przez ostatnie trzy lata jedyną trasę, jaką Gaba przemierzała, stanowił kilometrowy odcinek
polnej drogi łączący jej dom z wsią i sklepem spożywczo-przemysłowym. W najbliższej
okolicy nie było mowy o korkach, więc stara terenówka tylko podskakiwała, kiedy rozwijała
na klepisku zawrotną prędkość osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Do dobrego łatwo się
przyzwyczaić…
Adrenalina wyniesiona ze studia w połączeniu ze zniecierpliwieniem implikuje
natychmiastową decyzję o ucieczce z głównej arterii – Gaba skręca w boczną uliczkę,
w następną i kolejną. Krąży w zaułkach starego Mokotowa, między domami jednorodzinnymi
oraz niskimi kamienicami z lat sześćdziesiątych. Jedzie na azymut, bo dawno tu nie była, ale
do centrum, do mieszkania przy Kredytowej, gdzie spędziła pół życia, trafi nawet
z zamkniętymi oczami. Jedzie więc. Szaleńcza przejażdżka, niezgodna z przepisami, oczyszcza
umysł. Przeciąg przynosi ze sobą znajome zapachy. Duszący smród spalin, podkładów
tramwajowych i zakurzonego bruku. Lato w mieście jest piekłem w czystej postaci, chociaż –
co osobliwe – ostra woń Warszawy zazwyczaj ma metafizyczną moc uspokajania i wyciszania
Gaby. Ale nie dzisiaj.
Przypominając sobie twarz Raczyńskiego, znowu czuje, jak zalewa ją fala gniewu. Wciska
gaz, przyspiesza, by już po dwustu metrach z piskiem wyhamować na światłach. Wysłużone
KATARZYNA ZYSKOWSKA-IGNACIAK UpalnelatoGabrieli
Jeszcze zdążymy w dżungli ludzkości siebie odnaleźć, Tęskność zawrotna przybliża nas. Zbiegną się wreszcie tory sieroce naszych dwu planet, Cudnie spokrewnią się ciała nam. Jest już za późno! Nie jest za późno! Jest już za późno! Nie jest za późno! (…) Edward Stachura, „Jest już za późno, nie jest za późno”
Rozdział I Kalina Każda noc kiedyś się kończy. Przez opuszczone żaluzje do pokoju wsączają się pierwsze promienie słońca. Rysują na ścianach i podłodze świetliste smugi. Przestrzeń wypełnia szum aparatury medycznej oraz dochodzące z korytarza odgłosy porannej krzątaniny personelu szpitala. Na białych ścianach pulsują różnobarwne włączniki, guziki, a obok łóżka wije się plątanina przewodów. Z butelki umieszczonej na stojaku cienką rurką, kropla po kropli, spływa bezbarwny roztwór płynów fizjologicznych, kończąc swój bieg pod plastrem przytrzymującym wenflon na przegubie dłoni; jej wierzch znaczą ostre linie ścięgien i sine wypukłości żył, które wyraźnie kontrastują z bladą niczym pergamin skórą. Długie, szczupłe palce zaciśnięte na prześcieradle zdają się wyjątkowo kruche. Podobnie jak ich właścicielka. Pozostające w bezruchu wiotkie, przykurczone ciało przypomina balonik, z którego spuszczono powietrze. Sprawia wrażenie, jakby już nie było w nim życia. Jednak chora – chociaż płytko – nadal oddycha. Śpi. A właściwie od jakiegoś czasu trwa w półśnie; nerwowy ruch gałek ocznych pod powiekami zdradza, że jej nocna wędrówka po drugiej stronie świadomości właśnie dobiegła końca. Kalina ma ostatnio kłopoty ze snem. W ciemnościach zazwyczaj długo wpatruje się w sufit, rano wybudza ją najdrobniejszy szelest, a jeżeli Morfeusz zamknie ją wreszcie w kojących objęciach, o niczym nie śni. Zapada się w miękką, bezbarwną pustkę, bez kształtów i właściwości, odartą z uniesień i lęków. A przecież sen bez efemerycznej przyjemności śnienia, bez treści pozbawiony jest swej istoty i trochę przypomina śmierć. Śmierć… Jeszcze przyjdzie na nią czas. Kalina nie jest na razie na nią gotowa i szkoda jej tracić czasu na sen. Toteż nie śpi. Zamiast tego w długie szare godziny rozmyśla. Bezosobowy entourage separatki jest idealnym tłem dla przemyśleń, dla rachunku sumienia, analizy tego, co było, co jest – i tylko tym, co będzie, Kalina nie zawraca już sobie głowy. W jej przypadku czas przyszły zapewne stanie się czasem niedokonanym. Powoli otwiera oczy. Mimo że nie budzi się we własnym łóżku, nawet przez chwilę nie towarzyszy jej uczucie dezorientacji. Doskonale zna tutejsze dekoracje, każdy najdrobniejszy szczegół otoczenia. Rozpoznaje odgłosy szpitala – specyficzną ciszę pełną przytłumionych dźwięków przenikających ściany. Powietrze przesycone jest chemicznym odorem leków, środków do dezynfekcji i do czyszczenia podłóg. Wokół biel. Chociaż za oknem wstał już dzień, pod sufitem wciąż kompulsywnie mruga żarnik świetlówki. Upływ czasu akcentuje zielona linia tętna, rytmicznie drgająca na monitorze. Linia wraz z przebudzeniem się Kaliny nieznacznie przyspiesza. Wszystkie separatki świata wyglądają i pachną tak samo. Ta, w której leży Kalina, w niewielkiej klinice przy rondzie de Montferrat w prowincjonalnym Draguignan, wydaje się bliźniaczo podobna do tamtej w Marsylii, gdzie spędziła kilka tygodni w ubiegłym roku. Ale też do tamtej w Zakopanem, sprzed ponad
czterdziestu lat. Szpitalne sale, bez względu na miejsce i czas, sprawiają wrażenie, jakby zostały przerysowane przez kalkę. Nawet twarze pracowników – ubranych w jednakowe uniformy – zdają się zlewać. Wszystkie bowiem wyrażają ten sam wachlarz emocji: zmęczenie i zobojętnienie. Czasami gości na nich cień wymuszonego uśmiechu, który świadczy o resztkach empatii, lecz zazwyczaj oczy pozostają puste. Młodziutka Claudette, urodzona we Francji córka emigrantów z Algierii, stanowi wyjątek. Jest pielęgniarką od niedawna. Zaczęła tu pracę mniej więcej w tym samym czasie, kiedy do kliniki trafiła Kalina. Uśmiech dziewczyny wciąż jest prawdziwy. Nadal przepełnia ją entuzjazm i wiara. Uważa, że ze śmiercią da się wygrać. A przynajmniej należy próbować. Może dlatego Kalina darzy pielęgniarkę sympatią i rozpogadza się, widząc ją w drzwiach pokoju. – Bonjour, Madame Kalina. Nous avons une belle journée[1] – wita ją od progu dziewczyna. Gasi górną lampę dającą upiornie zimne światło i nie czekając na reakcję pacjentki, podchodzi do łóżka. Z energią bierze się za poprawianie wiszącej na stojaku butelki z kroplówką. Sprawdza worek stomijny. – Comment allez-vous[2]? – pyta w typowy dla siebie sposób: na cały głos, serdecznie. Zamiast odpowiedzieć, Kalina ucisza pielęgniarkę, unosząc rękę i przystawiając palec do ust. Wskazuje na zacieniony kąt pokoju, gdzie w fotelu śpi mężczyzna. Na szczęście sen ma mocny, albo po prostu zmęczyło go nocne czuwanie, ponieważ mimo hałasu nawet nie drgnie. Dziewczyna usprawiedliwia się szeptem: – Przepraszam, nie wiedziałam, że pani mąż został dzisiaj na noc. Kalina, widząc jej spłoszoną minę, uśmiecha się wyrozumiale i szybko zmienia temat: – Która godzina? – Kwadrans po szóstej. – Po szóstej… – powtarza za pielęgniarką nieobecnym tonem. Po czym przenosi spojrzenie na szczelnie zasłonięte okno i milknie. Claudette zerka na chorą. Nawet ona, niepoprawna optymistka, dostrzega, że w ostatnich dniach pacjentka nie wygląda najlepiej. Właściwie można powiedzieć, że jej stan z dnia na dzień się pogarsza. Coraz częściej zdarza jej się odpływać, tracić kontakt z otoczeniem, nawet podczas rozmowy. To przez leki. Kalina dostaje końskie dawki środków przeciwbólowych. Pewnie już niedługo lekarze zdecydują się podać jej morfinę, a później… Później Kalina wybierze się w ostatnią podróż. Do Tulonu, gdzie znajduje się najbliższe hospicjum. Chyba że jej mąż zdecyduje się zabrać ją do domu. Chociaż tutaj nikt tego raczej nie praktykuje. Umierać pod własnym dachem, we własnym łóżku, w otoczeniu bliskich, to dzisiaj romantyczna fanaberia. Rodziny wolą odsuwać od siebie opiekę nad obłożnie chorymi, zostawiać ją właściwym służbom medycznym. Kalinę najpewniej czeka podobny los. Odda ostatnie tchnienie pośród obcych ścian. Na obcym łóżku. W miejscu tak dokładnie zdezynfekowanym, że wokoło nie pachnie już niczym oprócz śmierci. A w ostatniej chwili będzie przy niej lekarz lub pielęgniarka, bowiem mąż – zmęczony jej kilkudniową agonią – zechce chwilę odpocząć i akurat w tym najważniejszym momencie pojedzie na pół godziny do domu… Właśnie taki scenariusz wydaje się dziewczynie najbardziej prawdopodobny. Prawdopodobny i dojmująco smutny. Czuje, jak mimowolnie zalewa ją fala współczucia dla
Kaliny. Polubiła tę dziwną Polkę. W szkole pielęgniarskiej uczą, że nie należy się wiązać emocjonalnie z pacjentem, ale ona nie umie i na razie jeszcze nie chce się dystansować. Odczłowieczać. Kalina jest w wieku jej babci – mieszkającej tysiące kilometrów stąd czarnoskórej kobiety o spracowanych dłoniach i smutnych oczach. Claudette jej nie poznała, gdyż matka jej matki nigdy nie była we Francji, a może nawet nie wiedziała, że istnieje jakiś świat poza granicami jej algierskiej wioski, poza złotymi piaskami pustyni. Swojej babci Claudette nie pomoże w chorobie, nie będzie przy niej w potrzebie, nie potrzyma za rękę, więc pragnie wesprzeć chociaż tę umierającą kobietę. Kalina, zamyślona, nadal patrzy w okno. Pielęgniarka zabiera się do pracy. Starając się zachowywać jak najciszej, metodycznie wykonuje czynności przy pacjentce: wygładza pościel, poprawia poduszkę, a później także jedwabną chustkę, którą Kalina ma obwiązaną wokół pozbawionej włosów głowy. Sprawdza, czy plaster wenflonu dobrze się trzyma nadgarstka, rzuca okiem na zapis tętna. – Może jednak czegoś pani potrzeba? – dopytuje na koniec. Kalina odrywa wreszcie spojrzenie od okna. Czy czegoś jej potrzeba? Chętnie zjadłaby truskawki, które o tej porze roku sprzedawane są na rynku w Draguignan. Napiłaby się kawy z mlekiem, pogryzając ciepłego jeszcze rogalika w pobliskiej braserii. A później poszłaby na spacer wąskimi ulicami miasteczka. Tego właśnie potrzebuje, chociaż wie, że pielęgniarka nie zaspokoi żadnego z niewinnych pragnień. Może natomiast zrobić coś innego. – Właściwie… – Dopiero teraz we francuski Kaliny wkrada się ledwie słyszalne echo wschodniego akcentu. – Czy mogłabyś, mon chér, na chwilę wyłączyć klimatyzator i otworzyć okno? Dziewczyna patrzy z wahaniem na starszą kobietę. – Doktor Bédier nie byłby tym zachwycony – mówi z ociąganiem. – Uważa, że powinna pani unikać przeciągów. Infekcja w pani stanie… – Doktora Bédiera tu nie ma – przerywa łagodnie Kalina, chwytając dziewczynę za rękę. Na bladych wargach rysuje się cień sztubackiej przekory. Poszarzała twarz na krótką chwilę pięknieje. Młodnieje. Oczy błyszczą, jakby należały do kogoś innego. – Bardzo proszę. – Nie ustępuje. – Mnie naprawdę już nic nie może zaszkodzić. Claudette wzdycha głęboko. Kapituluje. Wie, że Kalina ma rację – co jej może zrobić odrobina świeżego powietrza? Pal licho przepisy. – No dobrze, ale tylko na kilka minut. A jeżeli ktoś nas przyłapie, do niczego się nie przyznam – zastrzega, próbując zachować poważną minę. Kalina uśmiecha się jeszcze szerzej. Wygrała swoją małą bitwę. – Jeżeli doktor Bédier się dowie, w co wątpię, zrzucimy winę na mojego męża. – Mruga porozumiewawczo. Pielęgniarka podnosi żaluzje i otwiera okna na oścież. Przekręca znajdujące się tuż obok pokrętło sterownika klimatyzacji i wycofuje się do drzwi. Do pokoju wpada pierwszy powiew powietrza z zewnątrz. Kalina bierze głęboki oddech. – Dziękuję, Claudette. – Już dobrze, dobrze. – Pielęgniarka na odchodnym ukazuje w uśmiechu rząd białych zębów. – Proszę się tylko nie odkrywać, bo trochę dzisiaj wieje. Niedługo wrócę – rzuca
i zamyka za sobą drzwi. Kalina zostaje sama. Patrzy na śpiącego nadal męża. A później w jasny prostokąt okna. To jedyny element sterylnego wnętrza zapewniający jej kontakt ze światem. Ze wszystkimi jego kolorami, zapachami, dźwiękami. Z normalnością. Plastikowe ramy wypełnia obraz bezchmurnego nieba. Lazurowego i czystego; z miejsca, gdzie stoi łóżko, nie widać nic poza tą kojącą barwą. Ciepły letni wiatr wpada do środka. Zapach pól i rozgrzanej ziemi wypiera specyficzną woń choroby. Za sprawą aromatów Prowansji pod zmrużonymi powiekami Kaliny rozkwitają znajome obrazy: równe, ciągnące się aż po horyzont szpalery krzaków winorośli, falujące wstążki pól poznaczone zielonymi wyspami gajów oliwnych. Zamykają się w okiennych ramach jak w soczewce obiektywu. Aż trudno uwierzyć, że to wszystko znajduje się na wyciagnięcie ręki, tuż za murami Centre Hospitalier de la Dracénie. Jest bliskie, namacalne, a jednak nieosiągalne… Początek lata to zły moment na zakończenie, na odchodzenie, śmierć. Pewnie łatwiej umiera się jesienią, kiedy wszystko tonie w deszczu, mgle i melancholii. Kalina wolałaby poczekać ze śmiercią choć kilka miesięcy, lecz z drugiej strony nie trzyma się kurczowo życia. Już nie. Los nauczył ją godzenia się ze stratą, przechodzenia bez sentymentu z jednego rozdziału istnienia w drugi. Poza tym prawie wszystkie rachunki ze światem ma już rozliczone. Prawie… Kalina bezwiednie się uśmiecha, wokół przywiędłych ust malują się cienkie zmarszczki typowe dla palacza, chociaż ona nie pali już od lat. Przymyka oczy, a jej myśli wędrują ku oknu i dalej, ponad znajomą okolicą, gdzie cichnie uliczny gwar, a przedmieścia zastępuje pejzaż wsi. Tam, przy nieutwardzonej drodze, stoi dom – otoczony niskim murem w kolorze ochry. Dach parterowego budynku pokrywa wypalona południowym słońcem ruda dachówka, a po ścianach wije się pnącze dzikiego wina. Wysokie platanowce rzucają cień na wysypany żwirem taras. Promienie połyskują w wodach kamiennego basenu. Dom… Nie sądziła, że właśnie tak będzie wyglądał, że tutaj zakończy się wspólna droga jej i Maćka. Do żadnego z mieszkań i domów, w których na chwilę się zatrzymywali, Kalina nie zdążyła się przywiązać. Ani tutaj, ani w Polsce. Nie czuła potrzeby, aby gdziekolwiek zagrzać miejsca. Niezbyt skrupulatnie rozpakowywała pudła z ubraniami, książkami, z całym tym życiowym majdanem, który niepostrzeżenie gromadzi się przez lata. Nie chowała walizek na dno szaf; zostawiała je przy drzwiach, aby w każdej chwili móc wyruszyć w dalszą podróż. Kolejne adresy, krajobrazy za oknem, zapachy i smaki. Ludzie. Twarze nowych znajomych, bliższych, dalszych – zazwyczaj dalszych – pozostawiły w niej jedynie uczucie przyjemnego niedosytu. Przez ponad trzy dekady los Kaliny przypominał obrazki z dziecięcego kalejdoskopu; takiego jaki otrzymała niegdyś od swojej opiekunki, Gabrieli. W staromodnej zabawce chodziło o to, aby nieznacznie – czasami celowo, czasami przez przypadek – potrząsnąć mechanizmem, a wówczas wielobarwne szkiełka układały się w nową konfigurację. Za każdym razem równie ciekawą i niepowtarzalną, chociaż jednocześnie niestałą, trwającą do momentu, gdy kolejny ruch niszczył pierwotny układ, dając szansę zaistnienia kolejnemu. Równie niezwykłemu. Z perspektywy czasu Kalina podobnie postrzega swoje podróże i bezustanne przeprowadzki. Były szansą na odkrycie czegoś niezbadanego, fascynującego. Emigranci zazwyczaj zagrzebują się we wspomnieniach – tęsknią za starym światem, za porzuconą
przeszłością, pozostają rozdarci. Nie potrafią czerpać radości z życia w nowym miejscu. Kalina znała wiele podobnych osób, jednak sama do nich nie należała. Wraz z opuszczeniem kraju nieoczekiwanie obudziła się w niej niespokojna natura nomady. W niekończących się zmianach odnalazła spełnienie i inspirację. Dopiero w podróży w pełni rozwinął się jej zmysł fotograficznej percepcji. Dzięki podróżom zrozumiała, co naprawdę chce robić w życiu. Świat widziany przez obiektyw należał do niej bez względu na to, gdzie się znalazła. Świat był tam gdzie ona. Co równie ważne, im bardziej oddalała się od Polski, tym mniej wyraźne okazywały się bolesne projekcje dzieciństwa oraz wczesnej młodości. Traciły ostrość i kontur. Kalina niemal zapomniała, jak wyglądał stary drewniany dom na obrzeżach mazowieckiej wsi, w którym przyszła na świat. Schowała w zakamarkach świadomości obraz skromnego pokoju w internacie przy liceum sióstr nazaretanek, a wreszcie mieszkania w centrum Warszawy, które odziedziczyła po matce – jego ściany, odrapane z przedwojennego przepychu, stały się na chwilę tłem dla smutnych scen małżeńskich. Na chwilę… Kalina starała się nigdy nie wracać do tego, co złe. Świat był tylko tu, w miejscu, gdzie właśnie się znalazła. Był tu, gdzie akurat znalazł się Maciej. On. Kalina wsłuchuje się w równy oddech drzemiącego w fotelu mężczyzny, a na jej twarzy rysuje się spokój. Maciek splótł dłonie na piersi, wyciągnął przed siebie skrzyżowane nogi. Głowa sama opadła mu na pierś. Niegdyś kruczoczarna, dzisiaj jest zupełnie siwa. Srebrna. Mąż przekroczył już siedemdziesiątkę, ale dobrze się trzyma, ładnie się zestrzał. Ostre rysy twarzy wraz z wiekiem wyszlachetniały, a cera w południowym słońcu nabrała oliwkowego odcienia. Do tego zachował młodzieńczą sylwetkę; przez lata się wspinał, niezmordowanie przemierzał górskie szlaki, a kiedy wreszcie zrezygnował z pracy przewodnika, z równą pasją zaczął biegać. Nadal stara się być aktywny i tylko czasami skarży się na kręgosłup i kolana. Starość nikogo nie oszczędza. Nawet jego. Chociaż to wciąż ten sam mężczyzna, który ponad czterdzieści lat temu czuwał przy jej łóżku. Kalina ze wzruszeniem patrzy na męża i przypomina jej się pewna scena sprzed lat; Maciek tak samo jak dzisiaj był przy niej w szpitalu. Dokładnie tak samo… Przymyka oczy. To działo się tak dawno, a jednak pamięta wszystko, jakby zdarzyło się wczoraj. Pamięta pierwszy dzień swojego nowego życia. Metaforyczny moment przebudzenia, kiedy zrozumiała, co się wydarzyło i jakie przyniesie konsekwencje. I wciąż ma przed oczyma obraz Maćka. Widzi go, jak siedzi skulony na krześle pod oknem. Ona leży na łóżku, starym, żeliwnym, pomalowanym olejną farbą na biało, z wiszącym nad głową trójkątem wyciągu. Wokół nie ma nowoczesnej aparatury, migających diod, prztyczków-guziczków. Jest jedynie odręcznie sporządzona lekarska notatka umieszczona w metalowej ramce w nogach łóżka. Pod ścianą stoi metalowa szafka, na podłodze pokrytej szaroburym linoleum opróżniony metalowy basen. Są też metalowe śruby i szyny tworzące klatkę wokół nóg Kaliny. Panuje cisza. Bo to czasy, gdy w szpitalnych salach nie grają jeszcze telewizory, nie postękują respiratory. Bo to nie Francja-elegancja, tylko biedny kraj za żelazną kurtyną. Świat, po którym nic nie zostało. A Maciek włosy ma gęste i kruczoczarne. Błyszczą w zimnych promieniach słońca. Światło przebija przez poranne mgły, które spływają spokojnie z ośnieżonych zboczy Tatr widocznych za oknem.
Właśnie tamtą chwilę widzi teraz Kalina. Dzień dopiero się budzi. Jest około siódmej, a Maciej śpi na krześle z głową opartą o parapet. Śpi głęboko. Pewnie jest wyczerpany po wielogodzinnej podróży pociągiem. Musiał tu przyjść prosto z dworca, kiedy Kalina jeszcze spała. Zazwyczaj pielęgniarki nikogo nie wpuszczają do chorych poza godzinami odwiedzin, lecz dla niego robią wyjątek. Przystojny jest, no i taki szarmancki, po prostu uroczy. Damskiej części personelu oczy aż iskrzą na jego widok. I zawsze a to czekoladki od Wedla przywiezie z tej Warszawy, a to parę pończoch – produkt deficytowy – albo jakiś koniaczek. Takim mężczyznom, czarującym i z gestem, wiele się wybacza, na więcej się pozwala. Dlatego Maciek zawsze może liczyć, że zostanie wpuszczony do Kaliny. Za oknem poranek w kolorze błękitu pruskiego. Powietrze jest tak szkliste, przejrzyste, jak potrafi być jedynie podczas dużych mrozów. Zima. Już zima? Za kilka dni minie pięć miesięcy od wypadku. Kalina dopiero niedawno zaczęła wykonywać proste czynności. Uczy się ich tak, jak uczą się małe dzieci – powoli, krok po kroku. Każdy dzień jest teraz zmaganiem się z samą sobą. Najpierw zaczęła ruszać powiekami, palcami, później odpowiadać na proste pytania lekarzy, a teraz trzyma już nawet samodzielnie łyżkę podczas jedzenia. Zaczęło do niej docierać, co zdarzyło się latem. Równocześnie powracają wspomnienia. Kalina stara się rozwiązać ich splataną nić. Idzie to opornie, ale ona się nie poddaje. Zawzięcie walczy o odzyskanie tożsamości, przeszłości, bowiem w ostatnich miesiącach nie ból był jej największym wrogiem, nawet nie obawa przed śmiercią. Kalinę napawała lękiem przede wszystkim pustka wypełniająca jej głowę – ponura, mętna nicość, w którą zapadła się na długie tygodnie za sprawą aplikowanych jej leków. Może bez nich nie zniosłaby bólu, lecz skutki uboczne okazały się okropne. Medykamenty powodowały całkowite otępienie i dezorientację. Potęgowały narkotyczne poczucie osamotnienia, sprawiały, że każdy poranek wydawał się identyczny jak poprzedni. Dni zlewały się w jedno, płynnie przechodziły w noce wypełnione sennymi majakami. Wszystko dookoła było obce, nieprzyjazne – nieznajome twarze, nowe miejsca, niezrozumiałe słowa… Jednak teraz Kalina powoli zaczyna składać rozbitą układankę swojego życia. Co prawda nadal nie do końca wie, jak i dlaczego znalazła się w górach, ale pozostałe kadry wydarzeń formują się już na taśmach wspomnień w zwarty, logiczny ciąg. Wraca zamglony obraz Jerzego i małej Gabi: męża i córeczki. A także pejzaż odległych mazowieckich równin. I tylko ostatnich tygodni przed wypadkiem i samego zdarzenia Kalina nadal nie pamięta. Majaczy jej jedynie przed oczami zamazany kadr zbliżającej się szybko kremowej maski samochodu – pamięta chłodny dotyk karoserii, echo uderzenia, czyjeś krzyki, porozrzucane wokół kartki listu i krople deszczu, a może krwi, spływające po twarzy… W tym miejscu uliczna scena się urywa. A później jest już tylko szpitalna sala. Mrok i cierpienie. Czyjaś chmurna postać – chyba Jerzego. Jerzy jest na nią zły. Dlaczego jest zły? Pojawia się nad łóżkiem tylko raz. Jeden jedyny raz, a później znika na zawsze. Kalina się tym martwi, ale też szybko zapomina, bowiem wcale nie zostaje sama. Miejsce Jurka zajmuje ktoś inny. Ten ktoś się do niej uśmiecha. Ona nie może tego zobaczyć, ale wie. Słyszy ciepło w jego głosie. Ten głos opowiada o różnych rzeczach, których Kalina nie rozumie. Zresztą nawet gdyby rozumiała, nie może odpowiedzieć. Bo śpi. Jest trochę tutaj, a trochę po drugiej stronie
lustra. Zawieszona między życiem a śmiercią. Więc ów ktoś czeka. I uśmiecha się. Są chwile, kiedy wydaje jej się, że on nie jest prawdziwy, że pochodzi z innego świata i pozostaje przy niej tylko po to, żeby nie była samotna w chwili, gdy wyruszy w ostatnią podróż. Długo trwa ten półsen. I dopiero po jakimś czasie Kalina zaczyna rozumieć, że to nie anioł śmierci ją odwiedza, lecz ktoś, kto nie chce pozwolić, żeby odeszła. Zaczyna rozumieć, że to Maciek. Czas płynie, liście spadły z drzew, a ona coraz częściej czeka na jego przyjazd. Otumaniona lekami, chce tylko usłyszeć jego głos. Czeka, aż on znowu opowie o drewnianym domu, w którym stara kobieta z dzieckiem na rękach wypatruje powrotu Kaliny. Maciek już tam był i obiecał, że ona też kiedyś tam pojedzie. Musi tylko wyzdrowieć. Musi się obudzić. Nie wolno jej się poddać. Więc któregoś dnia się budzi, ale Macieja akurat wtedy przy niej nie ma. Pielęgniarki, kiedy o niego pyta, zapewniają, że wkrótce się zjawi. Na pewno przyjedzie. Wciąż przyjeżdża, choć z tak daleka. Kalina musi być cierpliwa. Teraz musi się skupić na samej sobie. I ciężko pracować. Więc czeka i przez następne zimowe tygodnie wyszarpuje śmierci kolejne elementy swojego kruchego istnienia. Uważnie słucha lekarzy. A potem skrupulatnie wykonuje ich zalecenia. Najpierw otwiera oczy. Później usta. I wreszcie z ust zaczynają płynąć słowa. Pierwsze, nieporadne, nieskładne, z trudem dobywają się z suchego gardła i chrzęszczą piaskiem na języku. Ale są. A następnego dnia może uda jej się poruszyć palcami, unieść jedną rękę. Później drugą. Chociaż jej ciało jest dziwnie obce, sztywne, odrętwiałe. Nie chce słuchać Kaliny. Jednak każdego dnia odnosi małe zwycięstwa. Lekarze uśmiechają się teraz częściej. Ze zdumieniem, z uznaniem – ileż siły i determinacji jest w tej drobnej dziewczynie. Nachylają się nad łóżkiem, a ich twarze wydają się mniej obce, mniej straszne. Może dlatego, że Kalina już nie bierze tylu leków, a może dlatego, że się z nimi oswoiła? Oswoiła się też ze szpitalem. Zaczyna żyć jego rytmem. Rozpoznawać dźwięki, zapachy, kolory. I z coraz większą niecierpliwością czeka, kiedy znowu ujrzy Maćka. Kimkolwiek Maciek jest. Kimkolwiek jest ten jej anioł stróż. Chce go zaskoczyć, chce się pochwalić postępami, zupełnie jak dziecko, które nabywszy nową umiejętność, zanudza otoczenie ciągłymi prezentacjami. Dlatego tak ją cieszy, kiedy w ów chłodny, zimowy poranek dostrzega postać skuloną na krześle przy oknie. To na pewno Maciej. Kalina niezbyt dokładnie go pamięta. Nie przypomina sobie, skąd i dlaczego się znają, ale wie, że właśnie on czuwał w najgorszych chwilach przy jej łóżku. On do niej mówił. On trzymał za rękę. Przygląda mu się, ale nie chce go obudzić. Zamiast tego podnosi rękę i dotyka twarzy, jakby sprawdzała, czy oczy, usta i nos wciąż znajdują się na swoim miejscu. Robi to pierwszy raz od chwili odzyskania przytomności. Świadomość, jak wygląda, nie miała dla niej dotąd najmniejszego znaczenia. Lecz teraz coś się zmieniło. Widząc śpiącego Maćka, Kalina pierwszy raz od dawna uzmysławia sobie swój stan. Ta myśl uderza ją niespodziewanie i na chwilę wywołuje panikę. Maciek jest mężczyzną i jest taki doskonały. A jak ona wygląda? Jej nogi, ręce, głowa – poszczególne członki wyglądają, jakby należały do nieudolnie pozszywanej lalki. Kalina kiedyś czytała książkę, która opowiadała historię szalonego naukowca. Ów doktor stworzył
monstrum. I ona przypomina tamtego potwora, tak teraz wygląda jej ciało – z lękiem przesuwa dłonią po głowie. Włosy są krótkie, ostre, ktoś je musiał jakiś czas temu ogolić. Od prawej skroni półkoliście ciągnie się linia blizny po trepanacji czaszki. Nie powinno jej tam być. Kto jej to zrobił? Dlaczego?! Obecność blizny napawa Kalinę obrzydzeniem. Może kiedy włosy odrosną, ślad po skalpelu nie będzie aż tak widoczny? Kiedyś… Jednak na razie kilkucentymetrowy jasny puch nie jest w stanie zakryć grubej pręgi. Jakże ona musi strasznie wyglądać. Kim się stała? Do kogo należy to potrzaskane ciało? Jej palce zaczynają drżeć. Opuszcza rękę z odrazą, a jej spojrzenie pada na unieruchomione nogi, z których wystają metalowe śruby. Patrzy na nie jak zahipnotyzowana. Oczy jej wilgotnieją. Stara się powstrzymać łzy, ale te same zaczynają spływać po policzkach. Uczucie bezradności i rozpaczy odbiera jej oddech, dławi w gardle… Dopiero teraz zauważa, że Maciej już nie śpi. Oparty o ścianę, wpatruje się w nią z uwagą. Kalina nerwowo ociera oczy – chciałaby się schować przed jego wzrokiem. Jest zawstydzona męską obecnością i tym, jak Maciek na nią patrzy. Wszystko było prostsze, gdy spała, kiedy myśli zagłuszało działanie leków. Nie jest łatwo stanąć twarzą w twarz ze sobą, z życiem, z rzeczywistością. Ciężko znieść stan, w którym się znalazła, a przy Maćku dodatkowo przytłacza ją świadomość, że… jest kobietą. A raczej tym, co z niej pozostało. – Co pan tu robi? – szepcze głucho. Osobliwy wyraz, ni to ulgi, ni radości, pojawia się na twarzy mężczyzny. Nie odrywając od niej oczu, Maciej wstaje i podchodzi bliżej łóżka. – A więc już mówisz? Nikt mi nie powiedział. Nie miałem jeszcze okazji porozmawiać z lekarzem. Słyszałem tylko, że zaczęłaś reagować na pytania. Nawet nie wiesz, jak się cieszę. Wiedziałem, że dasz radę. Dlaczego płaczesz? Aż tak boli? Mam iść po siostrę? – Po co pan tu przyszedł? – Pan? Kalino, nie pamiętasz mnie? Nie wiesz, kim jestem? – Dotyka jej ręki, ale ona cofa ją zmieszana. – Ty jesteś… Maciek. – Tak. Maciek Warecki. – Niezniechęcony jej dystansem, wciąż się uśmiecha. – Poznaliśmy się pół roku temu, podczas wakacji. Mieszkaliśmy razem w pensjonacie pani Boldowej. Byłaś tam z mężem i przyjaciółmi. Później dołączyłem ja. Chodziliśmy razem po górach. Rozmawialiśmy. Pamiętasz? – Nie. Nie pamiętam pana twarzy. – Słowa przychodzą jej z trudem. Często robi pauzy. Połyka końcówki zdań, jakby brakowało jej powietrza. – Nie wiem, skąd się znamy, ale wiem, że pan tu był, kiedy spałam. Chociaż nie rozumiem dlaczego pan, a nie… – Jerzy? – Maciek poważnieje. – Twój mąż jest w Warszawie. – Jerzy… – Zamyśla się. – Dlaczego w Warszawie? Ja nic nie rozumiem, nie pamiętam. Maciek mruży oczy. Przechyla głowę. Przez kilka sekund coś rozważa, a wreszcie zabiera krzesło spod okna i stawia je przy łóżku. Siada. Patrzy wprost w oczy dziewczyny. Znowu chwyta ją za rękę, lecz tym razem nie pozwala jej uciec, przytrzymuje stanowczo. Zaczyna mówić. Spokojnie, łagodnie, chociaż to, co musi wyznać, nie przychodzi mu łatwo. Opowiada jej, jak się poznali i jak podczas ubiegłych wakacji stawali się sobie coraz bliżsi. Mówi, że mieszkali w jednym pensjonacie i że chodzili razem po górach – opisuje szum potoku, chłód skał, cień smreczyn i zapach hal. Mówi, że Jerzy pisał jakąś naukową rozprawę,
a oni spędzali ze sobą coraz więcej czasu. A im częściej Kalina przebywała z Maciejem, tym bardziej oddalała się od męża. Lato było takie upalne, Tatry takie dostojne, majestatyczne, kuszące, niezwykłe. I coś się między nimi wydarzyło. Między słowami, między spojrzeniami. Coś nieoczekiwanego, czego żadne z nich się nie spodziewało, nie oczekiwało, nie chciało. Lecz dzięki temu Kalina otworzyła wreszcie oczy i uzmysłowiła sobie, że nie musi trwać przy człowieku, z którym nic ją nie łączy, do którego nic już nie czuje, a może nie czuła nigdy. Zrozumiała, że między nią a Jerzym wszystko umarło, wypaliło się, przepadło. Wszystko skończone. A ona ma prawo do szczęścia. I nadszedł ten feralny dzień. Dzień sądu, dzień gniewu. Dies irae. Padły słowa ostateczne. Pieczętujące los, przecinające pęta. Kalina postanowiła odejść, uciec. Żeby odnaleźć siebie. Podjęła decyzję i zrzuciła z siebie ciężar. Zostawiła Jerzego. I wszystko mogłoby wyglądać inaczej, gdyby nie deszcz, gdyby nie rozpalone emocje, gdyby Kalina rozejrzała się na boki, przebiegając przez ulicę. Dotarłaby wtedy, zgodnie z planem, na dworzec kolejowy i wsiadła do pociągu. Pojechałaby do Warszawy, a później do córki. Wzięłaby ją na ręce, zanurzyła twarz w miękkich dziecięcych włosach i wreszcie odnalazła miłość. A może później zechciałaby wpuścić do swojego życia kogoś nowego. Kogoś, kto już czekał, kto bardzo chciał zostać do jej świata przyjęty. Lecz tak się nie stało. Los zakpił z Kaliny. Napisał inny scenariusz i rozpisał role w dramacie na nowo, po swojemu. Nikt nie ma prawa drwić z przeznaczenia. Przed przeznaczeniem nie ma ucieczki. Kremowa syrena, deszcz, krzyk, popękane kości, asfalt w kolorze maków porastających nieurodzajne podhalańskie pola i sygnał ambulansu. Kalina nie wsiadła do pociągu, nie dotarła do domu, nie wzięła córki w ramiona i nie dowiedziała się, co to miłość. Zamiast tego poznała wszystkie odcienie bólu. Maciek był przy niej. Był wtedy na ulicy, trzymał jej popękaną głowę w dłoniach. A później pobiegł za karetką do szpitala. Zamiast siedzieć w pociągu, siedział na korytarzu wyłożonym seledynowymi płytkami PCV. I wpatrywał się w świecącą na czerwono lampę „Nie przeszkadzać, operacja!”. W tym czasie zespół chirurgów kroił jej ciało. Piłował, szatkował i składał na nowo. Jedni lekarze wchodzili, inni wychodzili. W pokrwawionych kitlach przypominających rzeźnicze fartuchy, z lśniącymi od potu czołami, z pustym wzrokiem. Wypalali papierosa lub dwa i wracali na salę. Do Maćka co jakiś czas podchodziła siostra i prosiła: „Pan pójdzie do domu, prześpi się, wypocznie, z tego chyba i tak nic nie będzie…”. A on uparcie czekał. Jak w katatonii: przesiedział na twardym krześle, nie zmieniwszy pozycji, wiele godzin. I przez cały czas się zastanawiał, co czuje do Kaliny. Co go tu trzyma? Dlaczego nie odjechał w swoją stronę? Co jest takiego w tej dziwnej, introwertycznej dziewczynie o aparycji zagubionego dziecka, że zamiast wrócić do swojego dawnego życia – pełnego rozrywek i niewymagających kobiet – trafił tutaj, pod drzwi sali operacyjnej? On, taki zadowolony ze swojego losu, rozpaskudzony adoracją pań. On – lekkoduch, on – król życia. Po co tu siedzi, dla kogo? I wtedy zrozumiał, że tam, na stole, waży się jego los – chociaż to, co czuł, było irracjonalne, niewygodne i zupełnie mu nie na rękę. Lecz jeżeli Kalina nie wyjdzie z tego cało, on bezpowrotnie coś utraci. Kiedy to zrozumiał, operacja wreszcie dobiegła końca. Lekarze wyszli z sali w grobowych nastrojach. Zrobili, co mogli, ale żadnej gwarancji nie dają. Nie za bardzo było co zbierać.
Przeprowadzili trepanację, zatrzymali krwotok. Ale nogi są w takim stanie, że nawet jeżeli Kalina przeżyje, to raczej chodzić już nie będzie. A może niedługo wda się martwica i trzeba będzie amputować… Trzeba do świętego Judy się pomodlić, bo tu już na nic się nie zda żadna ludzka siła. I wtedy do szpitala wpadł Jerzy. Pan mąż. Pan i władca. Władca zdetronizowany. Minął rywala w drzwiach, na jego widok twarz mu spochmurniała, pociemniała, oczy nabiegły krwią. Maciek od razu zrozumiał, co zaszło między nim i Kaliną na chwilę przed wypadkiem. Stanęli na dworze, żeby nie urządzać widowiska w środku. Krótko rozmawiali: stanowczo, po męsku i bardzo nieprzyjemnie. Podeptana duma przesłoniła Jerzemu rozum. On, wyważony, kulturalny, racjonalny naukowiec, krzyczał pod szpitalem tak, że echo się niosło od Gubałówki po Butorowy Wierch. Krzyczał, że jeżeli Kalina chce odejść, jeśli taka jej wola i oddanego męża porzuca dla jakiejś przelotnej miłostki, dla zaspokojenia brudnych żądz – dla Macieja! – to niech idzie precz. Niech sobie Maciek teraz jej truchło zabiera. On wiarołomnej żonie nie wybaczy. Nigdy nie zapomni zdradzonych uczuć i niedotrzymanych obietnic. Wynik operacji nie jest już ważny, bo Kalina przestała dla niego istnieć z chwilą, gdy zamknęła za sobą drzwi. Jeżeli żona chce wolności, bardzo proszę, on jej tę wolność da! Widać nie umiał się Jerzy nawet w tak strasznej chwili wznieść ponad urażoną dumę. Tylko raz odwiedził nieprzytomną żonę w szpitalu, a później wyjechał do Warszawy. Dla niego sprawa była definitywnie skończona. Dla Maćka wszystko dopiero miało się zacząć… Mężczyzna milknie. Wpatruje się w Kalinę, bada jej reakcję. Nie wie, czy nie powiedział za dużo, za szybko. Ona oczy ma szeroko otwarte, wystraszone. Może dawka emocji była zbyt duża? Przyjdzie czas, żeby opowiedzieć więcej, ale nie wszystko na raz. Tymczasem ona chyba wcale nie ma dosyć, ponieważ zaciska nieznacznie dłoń na jego dłoni i szepcze: – A co z moją córką? Co z Gabrysią? Maciek próbuje się uśmiechnąć. Czy można odmówić matce informacji o dziecku? – Byłem u twojej córeczki i widziałem się z panią Gabrielą. W pierwszych tygodniach, w momentach, kiedy na chwilę odzyskiwałaś świadomość, często ją wołałaś. Od naszej wspólnej przyjaciółki, Basi Kownackiej, dostałem adres twojego rodzinnego domu. Po tym, jak Jerzy wyjechał do Warszawy, czułem się w obowiązku, żeby spotkać się z twoimi bliskimi i wyjaśnić, co tu zaszło. Powiedziałem im, że Jerzy cię opuścił i że teraz ja się wszystkim zajmę. Pani Gabriela raz tutaj przyjechała, ale ty pewnie tego nie pamiętasz. Chciała przyjechać znowu, ale odwiodłem ją od tego pomysłu. To już przecież starsza kobieta, taka podróż musi być dla niej męcząca. No i bardziej potrzebna jest teraz w domu. Musi oszczędzać siły dla małej Gabi, póki ty nie wyzdrowiejesz. Oczy Kaliny znowu wypełniają się łzami. – Wyzdrowieję? – Patrzy na nieruchome ciało zamknięte od pasa w dół w stalowym potrzasku. Odruchowo dotyka wolną dłonią blizny na głowie. Maciek podąża za jej wzrokiem. – Pomogę ci. – Ale kim ja dla pana jestem? – Kalino, ja nie jestem dla ciebie żaden pan. Ja… – Urywa i nachyla się nad łóżkiem.
Dotyka kciukiem jej policzka. Wyciera spływającą po twarzy łzę. – Wszystko się jakoś ułoży. Poradzimy sobie. Razem. Najważniejsze, że się obudziłaś, że zaczynasz zdrowieć. Ja cię nie zostawię. Razem przez wszystko przejdziemy. Wszystko ci opowiem, przypomnisz sobie. – Ale ja nie wiem, co do… ciebie czuję. Nie wiem, kim dla ciebie jestem. Kim ty jesteś dla mnie? Nie pamiętam. – W jej głos wkrada się panika. – Mam w głowie wielką pustkę. Boję się. On wciąż jest spokojny. Uśmiecha się kojąco. Nawet jeśli się martwi, niczego po sobie nie pokazuje. – Wszystko się ułoży. Tylko daj sobie czas. Daj go nam. – Czas? – Tak, przecież mamy przed sobą mnóstwo czasu. Czterdzieści pięć lat. To rzeczywiście długo. Los okazał się łaskawy, pozwalając, aby Kalina spędziła ten czas razem z Maciejem. Przeżyć tyle lat z człowiekiem, którego się kocha, to wielki dar. Zerka na stolik przy łóżku. W szklanej butelce stoją kwiaty. Polne, pachnące słońcem i latem. Zostały zerwane pod jej domem. Claudette i inne siostry skrzywią się, że nie powinno ich tu być – bo pyłki szkodzą chorym, bo wymogi sanitarne, bo szpitalne normy i takie tam. Lecz za każdym razem, gdy Maciek przynosi nowy bukiet, obłaskawia pielęgniarki jednym ze swoich najpiękniejszych uśmiechów – tak samo, jak kiedyś czynił w Zakopanem – i kwiaty znowu zamiast w koszu, lądują przy łóżku chorej. Dzięki temu nieprzyjazny wystrój sali nabiera domowego charakteru, a Kalina ma wrażenie, jakby znowu siedziała w wiklinowym fotelu na tarasie. Tuż obok kwiatów leży książka. Nadeszła pocztą zaledwie kilka dni temu, wprost z paryskiej księgarni internetowej, która w swojej ofercie ma także polskojęzyczne tytuły. Nowości, bestsellery znad Wisły. Kalina przez lata zmuszona była zamawiać je przez znajomych z Polski, ale dużo było z tym kłopotu. Teraz dzięki internetowi jest wygodniej i szybciej. To dobrze, gdyż Kalina bardzo chce być na bieżąco. Książki w ojczystym języku stanowią ostatni łącznik z dawnym życiem, ze światem, który musiała porzucić. I przede wszystkim z nią. Z nią! Kalina przygląda się okładce. Intrygującej, minimalistycznej. Pozbawionej jakichkolwiek elementów graficznych. Jedyną ozdobę matowej czarnej obwoluty stanowi zamaszysty, jakby odręczny krój czcionki, którą wypisano nazwisko autora: Gabriela Kern, a poniżej tytuł: Profesor. Chociaż książka ukazała się zaledwie trzy dni temu, dzięki zamówieniu tytułu w przedsprzedaży Kalina otrzymała ją równocześnie z polską premierą. Zdążyła już nawet przeczytać. Mimo że nie przyszło to łatwo, bo każde kolejne zdanie wprawiało ją w zdumienie, a od chwili skończenia lektury nie może się otrząsnąć. Konsternacja miesza się z niedowierzaniem, ponieważ historia, którą opisuje autorka, nie powinna być prawdą, a zapewne nią jest. Tym razem Gabriela Kern na pewno nie dała się ponieść fantazji. Kalina sięga po książkę. Kładzie ją sobie na brzuchu. Wpatruje się w jaśniejący napis. Linia tętna nieznacznie podskakuje, wzmagając rytm impulsów. Kalina głaszcze opuszkami
palców śliski papier. Długo, z namaszczeniem. Wiedzie nimi po wytłoczonych literach. Oczy zaczynają ją szczypać. Nie wszystko w życiu dokończyła. Jest jeden rachunek, którego nie zapłaciła. Rachunek sumienia. A teraz, być może, jest już za późno. – Kalinko. – Na dźwięk głosu Maćka Kalina nieruchomieje, jej dłoń zastyga w pół gestu. Jak długo mąż jej się przygląda? On nieznacznie się przeciąga. Wstaje z fotela i podchodzi do łóżka. Przysiada na krawędzi. Odbiera książkę z jej ręki i odkłada na szafkę. Sam chwyta obie dłonie żony i ściska pokrzepiająco. – Znowu płaczesz? Niepotrzebnie to czytałaś. Teraz nie jest najlepszy czas na podobne wzruszenia, na rozdrapywanie ran i grzebanie się w przeszłości. – To jest właśnie najodpowiedniejszy czas. Wkrótce może mi go zabraknąć. Maciek milczy. Nie będzie zaprzeczał. Żona doskonale zdaje sobie sprawę ze swojego stanu. – To jedyna rzecz, jakiej w życiu żałuję. Cały czas mi się wydawało, że się jakoś wreszcie dogadamy. Tak po prostu, zwyczajnie. Przecież ludzie często się rozstają, a później godzą. Łudziłam się, że ona mi wybaczy, że któregoś dnia się odezwie i spróbujemy odzyskać to, co zepsułyśmy. Że poskładamy wszystko na nowo, że może Gabrysia zechce chociaż poznać Jakuba. Sądziłam, że kiedy umrze Jerzy… Przecież nikt nie chce być na świecie sam. – Kalina przełyka ślinę. – Ale Jerzy nie żyje już trzy lata, a ona nadal milczy. – Sądzę, że dla Gabrysi to był wyjątkowo trudny czas. – Maciej ruchem głowy wskazuje na spoczywającą obok książkę. – Jeżeli historia, którą opisała, jest prawdą, musiała po śmierci ojca bardzo cierpieć. – Widzisz! Ja też tak myślałam. A jednak się nie odezwała. Boże, jak ja ją strasznie skrzywdziłam. – To nie była tylko twoja wina. Gabrysia miała swój udział w tym, co się stało. – Dziecko nigdy nie jest winne – mówi twardo Kalina. – Gabrysia nie jest w pełni winna, ale też nie jest zupełnie niewinna. Obie nie jesteście. I dlatego obie płacicie swoją cenę. Obie byłyście najpierw zbyt dumne, a później zbyt uparte. Urażona duma nie jest najlepszym doradcą. Wielkie, ciężkie łzy pęcznieją w kącikach oczu Kaliny. Wzbierają, połyskując jak drogie kamienie, po czym zaczynają się przelewać przez zaczerwienione brzegi powiek. – Nie chcę umrzeć, nie usłyszawszy, że mi wybaczyła, rozumiesz? Nie zniosę tego. Nie chodzi o jakieś czułe słówka, ckliwe pożegnania, hollywoodzkie sceny przedśmiertnego pojednania z córką marnotrawną. To nie w jej ani nie w moim stylu. Chciałabym tylko jeszcze raz ją zobaczyć. Po prostu zobaczyć! Powiedzieć, że ją kochałam. Czy wiesz, że ja jej tego nie powiedziałam, kiedy tu do nas przyjechała? Pisałam w listach, gdy była mała, ale później się już na to nie zdobyłam. Własnej córce nie umiałam powiedzieć kilku prostych słów! Tak bardzo chciałabym naprawić błędy. Opowiedzieć jej, dlaczego… I że nigdy się nie pogodziłam z tym, co się stało. Kalina już zupełnie nie hamuje łez. Ciurkiem leją się po policzkach. Głośno pociąga nosem. Maciek podaje jej chusteczkę. Kalina wyciera twarz. Próbuje nad sobą zapanować, ale bez skutku.
– A teraz zostało mi niewiele czasu. Zobaczysz, Bédier wkrótce mnie wypisze. To koniec. Przestanie zamęczać chemią, lekami. Wszyscy wiemy, że mój dalszy pobyt w szpitalu nie ma sensu. Może to i lepiej. Jestem starą, zmęczoną kobietą, chciałabym już być w domu, odpocząć. Milknie. Milczą oboje. Wreszcie Maciek odzywa się jako pierwszy: – Jeśli chcesz, mogę do niej zadzwonić. Kalina podnosi na niego zdziwione oczy. – Ona nie przyjedzie. Czuję, że jest już za późno. – Zaciska w drżącej dłoni zupełnie mokrą chusteczkę. – Nie jest za późno. Więcej ciekawych ebooków na: http://ebookgigs.pl
Rozdział II Gaba W radiowym studio panuje jedyna w swoim rodzaju cisza. Niecodzienna akustyka sprawia, że każdy oddech, nieśmiałe odkaszlnięcie czy nawet delikatne muśnięcie mikrofonu opuszką palca nieprzyjemnie się potęguje, wzbiera, pulsuje. Poszczególne odgłosy rozpraszają się na powierzchni wytłumionych ścian, miękkich wykładzin podłogowych, dźwiękoszczelnych szyb i błyszczących pulpitów pełnych porzuconych przez dziennikarzy notatek i kubków po kawie, aby na koniec implodować z głuchym trzaskiem gdzieś pod sufitem. Nie da się uciec przed taką ciszą bez ciszy i nie można się ukryć przed ostrym światłem jarzeniówki zalewającym klaustrofobiczne pomieszczenie. Radiowy świat zdaje się sztuczny przez masy kabli wijące się pod stołem, wyrastające z sufitu statywy mikrofonów – powykrzywiane niczym odnóża pająków – przez żyjące własnym życiem monitory komputerów i kontrolki migające w reżyserce za szybą. Przypomina filmowe dekoracje; atrapy statków kosmicznych czy może oderwane od czasu i przestrzeni pozaziemskie kapsuły wystrzelone w międzyplanetarną podróż… Nawet tutejsze powietrze jest inne niż na zewnątrz; przyjemnie chłodne, rześkie, mimo że na warszawskich ulicach od rana panuje niezwykła spiekota. Powietrze w studio, zmielone i wyplute przez klimatyzatory, jest przejrzyste, czyste, sterylne. I, co często przykuwa uwagę osób bywających tu okazjonalnie, nie ma żadnego zapachu. Rzeczywistość radiowa, chociaż równoległa do tej spoza murów stacji, jest z nią niespójna, wyrwana z kontekstu świata rzeczywistego. To trudne do zdefiniowania wrażenie często wywołuje w gościach niepokój. Próżno go jednak szukać w oczach kobiety, która właśnie wchodzi i zajmuje wskazane przez dziennikarza miejsce, chociaż i ona bywa tu sporadycznie. W jej postawie, w wysoko uniesionej głowie nie da się dostrzec najmniejszych oznak niepewności, jakby obce, nieprzyjazne otoczenie nie robiło na niej wrażenia. Jakby wcale nie obawiała się pytań, które zaraz padną. A przecież podświadomie przeczuwa kłopoty; dziennikarz jest powszechnie znany z dosyć konserwatywnych poglądów, bardzo różnych od jej własnych. Powinna się mieć na baczności, tymczasem wydaje się rozluźniona. Ma na sobie białą, głęboko rozpiętą koszulę, buty na szpilce i ołówkową spódnicę przed kolano, eksponującą zgrabne łydki – wygląda elegancko, a zarazem nieco wyzywająco. Rozsiada się wygodnie w fotelu. Nonszalancko zakłada nogę na nogę i oczekując na sygnał rozpoczynający audycję, wpatruje się beznamiętnie w lewitujący przed twarzą mikrofon. Na jej pełnych, pociągniętych czerwoną szminką ustach wykwita nieobecny półuśmiech. Nie ma tremy. Nie ma? To oczywiście pozory, bo Gaba ostatnio nie najlepiej znosi publiczne wystąpienia. Kiedyś – nim przed trzema laty uciekła z Warszawy – całkiem je lubiła; miejska dżungla, radiowe i telewizyjne studia stanowiły jej naturalne środowisko. Czuła się w nich jak ryba w wodzie.
Teraz ma jednak wrażenie, że znalazła się na niewłaściwym miejscu. Nie jest już rybą w wodzie, jest karpiem zamkniętym w reklamówce. Ma wrażenie, że zaraz zabraknie jej tchu. Od pewnego czasu źle znosi światła jupiterów, niewygodnie jej na świeczniku. Całe to promocyjne szaleństwo wokół książki wyprowadza ją z równowagi. Udzielanie wywiadów męczy. Nie lubi publicznej wiwisekcji, wywlekania spraw, które chciałaby przemilczeć – nie lubi rozmawiać o swoich powieściach, bowiem uważa, że wszystko, co miała do powiedzenia, zawarła w ich treści. Czy czytelnikowi naprawdę potrzebny jest komentarz odautorski, by właściwie zrozumiał dzieło? Zresztą książka jest zazwyczaj tylko pretekstem do rozmowy na zupełnie inne, najczęściej pozaartystyczne tematy, których Gaba także nie chciałaby poruszać. Bo jakież znaczenie w przypadku autora beletrystyki mają szczegóły jego życia osobistego, podglądy polityczne czy preferencje seksualne? Czy ważne jest, gdzie najchętniej spędza wakacje i co jada na śniadanie? Gaba uważa, że nikomu podobna wiedza do niczego się nie przyda, jednak jej wydawca, a prywatnie wieloletni przyjaciel, Błażej, jest całkiem innego zdania. – Takie mamy czasy i albo się z tym pogodzisz, albo wypadniesz z pierwszej ligi – powtarza. – Uciekłaś na tę swoją wieś i zupełnie zdziwaczałaś. Tymczasem dobrze wiesz, że autor nie istnieje, jeżeli nie ma go w przestrzeni publicznej, w mediach. Nie istnieje, jeśli nie pojawi się w radio czy telewizji śniadaniowej, nie zatańczy z gwiazdami, nie wyskoczy z lodówki. Powinnaś się cieszyć, że po tak długiej przerwie nadal cię zapraszają, że chcą o tobie pisać. Jeśli ty się nie sprzedasz, twoja praca wyląduje w koszach z tanią książką. Na podobne argumenty w Gabie zawsze budzi się sprzeciw. Jednak wie, że Błażej ma sporo racji. Nie można zaklinać rzeczywistości. Rynek rządzi się swoimi prawami i nawet najlepszy tytuł nie odniesie dzisiaj sukcesu bez pracy sztabu marketingowców. Gaba to rozumie i dlatego – chociaż oportunizm przyprawia ją o mdłości – na czas premiery postanawia opuścić swoją bezpieczną norę, swój dom na mazurskim zadupiu, gdzie kończy się droga, a diabeł mówi dobranoc, i przenieść na kilka najgorętszych dni, może tygodni, do Warszawy. Żeby znowu bywać na stołecznych salonach, na nudnych spotkaniach, snobistycznych rautach czy zwyczajnych jublach – gdzie piją ci, z którymi napić się wypada. Żeby być wszędzie tam, gdzie ją zaproszą. Mówić to, co wszyscy chcą usłyszeć, i zachowywać się dokładnie tak, jak się tego od niej oczekuje. Dziennikarskim tuzom i hienom z tabloidów sprzedaje kawałki siebie – zazwyczaj te nieprawdziwe, pieprzno-pikantne, które stworzyła specjalnie na potrzeby promocji. Bo Gaby w wydaniu sauté, tej Gaby bez szczypty artystycznego szaleństwa, bez kontrowersyjnych poglądów i skandalicznych wypowiedzi nikt by po prostu nie kupił. Nikogo nie zaintrygowałaby zmęczona pisarka w średnim wieku, która na co dzień wiedzie zupełnie zwyczajny żywot na ponurym wygwizdowie – zresztą w codziennej egzystencji większości autorów trudno doszukać się fajerwerków. Pisanie jest alienacją. Ciągłą walką ze słabością, z lenistwem. Mozolną rzemieślniczą pracą, która niewiele ma wspólnego z pojęciem legendarnej weny. Wena nie istnieje. Lecz czy rzeczywistość odarta z magii może być ciekawa, czy da się nią kogokolwiek zainteresować? Wielogodzinne twórcze zmagania, dłubanie w szyku zdań – zmienianym po wielokroć – oraz samotne noce wypełnione gonitwą myśli stanowią marną pożywkę dla gazet. Wokół pisarza musi być szum i skrajne emocje. Szok i niedowierzanie. Na słupki sprzedaży mocniej wpływa obyczajowy skandalik z literatem w roli głównej niż pochlebna recenzja w opiniotwórczym
dzienniku czy nawet nagroda literacka. Najlepiej palnąć publicznie jakieś głupstwo. Ewentualnie przespać się z właściwą osobą, a później zakończyć flirt z hukiem, wylewając na siebie publicznie pomyje, wypominając sobie niezwrócone długi bądź oskarżając o molestowanie. Psychiczne, seksualne – sprawa drugorzędna. Pisarz musi być barwny i niejednoznaczny, bowiem tylko to daje pewność, że wkrótce okładkę jego książki ozdobi wieszcząca sukces naklejka „bestseller”! Gaba chciałaby, żeby było inaczej, niemniej jest już na tyle dużą dziewczynką, aby nie boksować się z rzeczywistością, nie tracić sił na walkę z czymś, na co nie ma wpływu. Rozumie, że jeśli chce żyć z pisania, musi wziąć udział w maskaradzie. Musi dopasować się do oczekiwań. Wpisać w wyobrażenia. Pod pozorem pewności siebie skrupulatnie ukryć słabości. Prawdziwa, nieumalowana, godzinami ślęcząca w wytartych dżinsach przy komputerze Gaba-rzemieślniczka na czas pobytu w Warszawie musi zniknąć, aby odrodzić się pod postacią artystki-skandalistki. Pisarki uwielbianej przez rzesze czytelników, mówiącej głośno i dosadnie, wiedzącej wszystko o wszystkim i będącej wszędzie tam, gdzie należy być. Musi na chwilę sięgnąć po pokłady optymizmu, które trzy lata temu schowała na dno szafy wraz eleganckimi sukienkami, jedwabnymi bluzkami i butami na obcasach. Musi zmyć z twarzy troski, obawy i lęki, a depresję i strach przed przemijaniem, wyparte wspomnienia i rozczarowania utopić w kieliszku wina lub pokryć eleganckim makijażem. I znowu zacząć o siebie dbać. Znowu się uśmiechać. Do siebie, do świata. Musi na powrót stać się kobietą wolną. Może nawet fry-wolną. Wesołą, otwartą, a przy tym, jak przystało na pisarkę: bezkompromisową. Istotą o płomiennych włosach i ognistym temperamencie. Uroczą i intrygującą, świadomą swojego ciała i intelektu. Femme fatale polskiej literatury – jak wciąż, mimo wieku, piszą o niej w prasie. Zresztą w oczach wielbicieli chyba nadal jest tamtą żywiołową, pełną energii dziewczyną, która debiutowała przed dwudziestu laty. Aby utrzymać szczupłą sylwetkę, biega, aby utrzymać świeżość skóry, używa kremów z wysokim filtrem. A włosy…? Niewielu się domyśla, że ich trudną do ujarzmienia rudą burzę, znak rozpoznawczy Gaby, już jakiś czas temu zaczęły przetykać srebrne pasma. I nie Matka Natura, a wprawna dłoń fryzjerki w Giżycku nadaje im właściwy odcień. Czasami w przypływie wewnętrznej szczerości Gaba wyrzuca sobie ów mały kobiecy blamaż i przyznaje, że nie ma odwagi zestarzeć się z godnością. Tylko cóż z tego? Może starzeje się bez niej, ale za to z poczuciem, że czas jednak da się zatrzymać, że jeszcze coś dobrego ją czeka, że… jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy[3]. Tak stara się myśleć Gaba warszawska. Gaba, pisarka siedząca w radiowym studio, Gaba, osoba publiczna, którą na ulicy rozpoznają nieznajomi. Tamta pozostawiona na wsi, w spranej koszulce, z siwiejącymi pasemkami, pełna jest rozczarowania i melancholii. I nie wierzy już w nic. Na nic i na nikogo nie czeka. Po prostu pisze. Miesiące odmierza rozdziałami i wysyłanymi cyklicznie do kobiecych magazynów felietonami, godziny – akapitami, minuty – zdaniami. Przeżywa cudze losy, cudze zmartwienia i radości, gdyż tak jest najprościej. Łatwiej jest żyć istnieniem stworzonej przez siebie postaci niż własnym. A kim jest teraz? W studio ogólnopolskiej rozgłośni Gaba jest lepszą wersją siebie. Boi się tylko trochę. Boi się jedynie tej ciasnej radiowej przestrzeni wraz z jej brakiem zapachów, z dźwiękami bez dźwięków, z bezosobową atmosferą. Od jakiegoś czasu lepiej się czuje w otwartych
przestrzeniach, na powietrzu, na łące, w lesie, nad jeziorem, gdzie szum tataraku, wiatr we włosach, nad głową błękit nieba… Już tylko tam bywa sobą. Tutaj jest obca. Obca… Potrafi jednak wybornie odgrywać przypisaną jej rolę. Trzymać nerwy na wodzy, strach na postronku. Zamyka się na deprymujące bodźce zewnętrzne. Wyłącza w mózgu guzik z napisem: klaustrofobia. Nie widzi dźwiękoszczelnych ścian, kabli sunących po podłodze, wykładzin, całej tej nieprzyjaznej elektroniki. I prawie jej się ta sztuka udaje, tylko w środku, w okolicach żołądka, doznaje nieprzyjemnego ucisku, dłonie bezwiednie wilgotnieją, a materiał letniej bluzki mocniej przykleja się do pleców. Ale to nic. Wszystko minie, kiedy wreszcie rozpocznie się audycja. Kiedy słowa wypełnią wnętrze studia, zniknie lęk. Gaba zagłuszy go słowami. Byle tylko zacząć. Byle padły pierwsze zdania z ust dziennikarza. Jest. Wita się z gościem zdawkowo, bez cienia uśmiechu, po czym w oczekiwaniu, aż ucichnie muzyka i zaczną rozmowę, ostatni raz przegląda notatki. Dotyka odruchowo spoczywającej na pulpicie książki, pretekstu do ich spotkania. – Proszę nałożyć słuchawki, za chwilę zaczniemy. – Wygodniej sadowi się w fotelu i nakłada swoją parę, jedno ucho pozostawiając odsłonięte. Gaba robi to samo. Ze słuchawki sączą się nastrojowe dźwięki. – Audycja potrwa około dwudziestu minut – kontynuuje mężczyzna. – W międzyczasie zrobimy jeden, może dwa przerywniki muzyczne. Nie planujemy pytań od słuchaczy. Zaczniemy od krótkiego wprowadzenia na temat pani dorobku. Chwilę o tym porozmawiamy. Zapytam o rynek wydawniczy i o to, co się u pani działo przez ostatnie trzy lata. Później przejdziemy już do najnowszej książki. – Unosi na nią świdrujące spojrzenie nieco wyłupiastych rybich oczu. – Swoją drogą, mam nadzieję, że jest pani przygotowana na burzę, którą wywoła… W tonie głosu redaktora słychać źle zakamuflowane poczucie wyższości, a mowa ciała znamionuje irytującą pewność siebie. Gaba już wie, że nie zapała do niego sympatią. Facet dobiega czterdziestki. Na pewno jest od niej młodszy, ale źle wygląda. Ma ziemistą cerę palacza i sporą nadwagę. Ubrany jest niechlujnie, a do tego spod rzadkich włosów nieapetycznie prześwituje skóra głowy. Mógłby zgolić te smętne artefakty utraconej młodości, ale widocznie brak mu odwagi. To jeden z tych pryszczatych chłopców, którzy w ogólniaku nie mieli dziewczyny, więc żeby udowodnić coś światu, przyjmowali pozę wszystkowiedzących intelektualistów. W dorosłym życiu, mimo pozorów siły, kompleksy nadal trawią ich od środka – tkwią w nich jak drzazgi – wywołując zgorzknienie. Gaba boi się takich ludzi i najchętniej wcale nie przyjmowałaby zaproszenia na wywiad. Jednak Błażej nalegał; podobno programy redaktora Raczyńskiego cieszą się dużą popularnością. Muzyka wreszcie cichnie. Mężczyzna poprawia słuchawki. Zerka w stronę reżyserki. Realizator dźwięku siedzący za pełnym suwaków i przycisków pulpitem daje mu sygnał dłonią. Już! – Dzień dobry państwu, kłaniam się, Arkadiusz Raczyński. Jak co piątek, zapraszam do wysłuchania mojej audycji „Bez cenzury”! – Milknie. Dźwiękowiec puszcza dżingiel programu. Zanim wybrzmią jego ostatnie akordy, dziennikarz znowu zbliża się do mikrofonu: – A dzisiaj w studio gość wyjątkowy: autorka, która ma na swoim koncie szereg bestsellerowych powieści. W latach dziewięćdziesiątych okrzyknięta skandalistką i post-mo-
der-nist-ką – cedzi z nietajoną odrazą. – Od tamtej pory zajmuje stałe miejsce na polskiej scenie literackiej. Jedni ją uwielbiają za cięty język, wysmakowany cynizm, lekkość pióra i odwagę wyrażania sądów, inni potępiają za ataki na tradycyjne wartości i obsceniczność, którą epatuje w tekstach. Jakiś czas temu opuściła Warszawę, by zaszyć się na prowincji. Pisała, odpoczywała? Co robiła przez ostatnie lata…? Gaba w milczeniu przysłuchuje się wywodom dziennikarza. Mężczyzna wygląda, jakby był bardzo zadowolony z siebie, jakby upajał się swoim głosem. – …Teraz wraca. Zaledwie tydzień temu w księgarniach ukazała się jej najnowsza powieść pod tytułem Profesor. Miałem już okazję ją przeczytać, toteż mogę państwu zdradzić, że autorka znowu szokuje i kolejny raz sięga po temat trudny i niejednoznaczny. Nam jako pierwszym postanowiła opowiedzieć o swoim najmłodszym dziecku i uchylić rąbka tajemnicy: kim jest tytułowy profesor. Wiecie już państwo, kogo goszczę w studio…? – Zawiesza głos i przenosi spojrzenie na Gabę. – Mam przyjemność powitać panią Gabrielę Kern. – Dobry wieczór panu, dobry wieczór państwu. – Myślę, że nikomu nie trzeba pani przedstawiać, ale słuchaczom należy się kilka słów wstępu – ciągnie mężczyzna. – Dotychczas wydała pani kilkanaście powieści, współtworzyła scenariusze filmowe, współpracowała z kilkoma gazetami jako felietonistka, działała pani także społecznie w ruchach prokobiecych. Po każdą pani książkę sięgają rzesze czytelników. Każda osiągnęła sukces komercyjny, a równocześnie, co rzadko idzie w parze, zdobywała uznanie krytyki. Od chwili debiutu w roku… Dziennikarz zagląda do notatek, ale Gaba mu przerywa: – Panie Arkadiuszu – rzuca z teatralnym oburzeniem. – Niech pan nie wymienia dat. Słuchacze gotowi się doliczyć mojego wieku. Gaba domyśla się, że facet nie darzy jej sympatią, ale równocześnie nie jest obojętny na jej kobiecy urok. Dlatego celowo użyła jego imienia. W ten sposób zmniejsza dystans, a przy okazji łechce męskie ego. Może dzięki temu wybije dziennikarza z rytmu. I faktycznie, mężczyzna się uśmiecha, po raz pierwszy od chwili, gdy weszła do studia. Ale w wyrazie jego twarzy jest coś ordynarnego, nieprzyjemnego, niczym w uśmiechu lubieżnego satyra. – Pani Gabriela oczywiście trochę państwa kokietuje. Osobiście mam wrażenie, że z roku na rok pani młodnieje. Ale widocznie wyjazd z Warszawy pani służy… – Unosi pytająco brew. – Być może… – Gaba ani trochę nie wygląda na zmieszaną komplementem. Nie zamierza również podejmować na antenie tematu swojej wyprowadzki na wieś. Jej życie z dala od Warszawy i powody, dla których opuściła miasto, nikogo nie powinny obchodzić. Dziennikarz widocznie rozumie, że nie uzyska satysfakcjonującej go odpowiedzi, bo szybko kapituluje: – Dobrze. Pozostańmy w takim razie przy książkach. Nawiązując do pani debiutu, chciałem zapytać: jak pani to robi, że przez tyle lat udaje się pani utrzymywać na fali wznoszącej? Każda kolejna książka trafia na listy bestsellerów. Jaka jest recepta na literacki sukces? Czy to wynik pracowitości? – Wręcz odwrotnie – śmieje się. – Jestem z natury okropnie leniwa.
– Leniwa? – Tak. Pisanie jest pracą, obowiązkiem, a ja jestem hedonistką, nie lubię się przemęczać, cenię sobie wygodę i małe codzienne przyjemności. Zawsze znajdę coś ciekawszego do roboty niż pisanie. Siadam do komputera dopiero wtedy, kiedy czuję nieodpartą potrzebę, kiedy naprawdę mam coś ciekawego do powiedzenia. Nie zmuszam się do pisania. Po co ja opowiadam takie głupoty? Gaba mocno koloryzuje rzeczywistość, ale dobrze się przy tym bawi. Niech ludzie wierzą w wizerunek niefrasobliwej, zadowolonej z życia pisarki. Czemuż by nie? Na co im wiedza o blokadach wewnętrznych i innych demonach nękających autora? – …Z tego powodu moje kolejne książki pojawiają się raz na dwa, nawet trzy lata. Nie częściej. Dzięki temu jednak mam możliwość dopracowania ich, dopieszczenia, przemyślenia. Daję im dojrzeć. – Ale zdaje sobie pani sprawę, że dzisiaj w ten sposób trudno utrzymać pozycję na rynku wydawniczym? Takie przerwy bywają niebezpieczne. Współczesny czytelnik oczekuje od ulubionego autora bezustannego dopływu nowych tekstów, inaczej szybko zapomina o dawnym idolu. – Być może. Rzeczywiście mam wrażenie, że literatura, jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, ma teraz krótszy termin przydatności niż jogurt. Nowe tytuły goszczą na półce w księgarni przez kilka tygodni, a jeżeli się nie sprzedadzą, trafiają na przemiał. Bez sentymentów. Na miejsce tych zmielonych musi pojawić się nowa pozycja. – Gaba zamyśla się. – Ale, jak już mówiłam, nie jestem przodownicą pracy. I nie zamierzam się zmieniać tylko dlatego, że rynek oczekuje, by co pół roku pojawiła się jakaś moja nowa powieść. Może to niezbyt nowoczesne podejście, ale nie zamierzam go zmieniać. Zresztą, jak widać, moi czytelnicy, mimo że kazałam im długo czekać, nadal o mnie pamiętają. – No właśnie. Od premiery pani poprzedniej książki minęło trochę czasu. Czy przerwa wynikła, jak pani wspomniała, z wolnego tempa pracy, czy zabrakło pani tematu? A może zaważyły sprawy osobiste? Na twarzy Gaby pojawia się cień. Już rozumie, w którą stronę zmierza rozmowa, niemniej, kiedy z jej ust pada odpowiedź, trudno w niej wyczuć irytację: – Moje życie osobiste – mówi lepkim od słodyczy głosem – jak sama nazwa wskazuje, jest osobiste. I wolałabym, aby tak pozostało. Jej rozmówca, teraz już adwersarz, patrzy na nią przenikliwie. Czas kurtuazyjnego klepania się po plecach dobiegł w tej rozmowie końca. Mężczyzna czeka, aż Gaba się potknie. – Pytam o pani życie osobiste nie bez kozery. W pani karierze wielokrotnie zdarzało się, że w fabułę wplatała pani wątki autobiograficzne. Wydarzenia z życia często stawały się motorem do napisania powieści. Nieprawdaż? Wystarczy przytoczyć Warianty, książkę, w której opisała pani swój burzliwy związek z czeskim pisarzem, Janem Tichým. Usta Gaby ozdabia grymas niesmaku. Myślała, że już dawno zapomniano sprawę Jana, minęło ponad dziesięć lat. Lecz jak widać są tacy, co pamiętają. Celnie strzelił pan dziennikarz. Jeden – zero dla pana dziennikarza! A przecież to ona miała sterować rozmową, ona miała pociągać za sznurki. Jednak nie da się tak łatwo zapędzić do narożnika. – Proszę pana – rzuca kpiąco, przeciągając sylaby. – Wszystkie moje książki stanowią fikcję literacką i są jedynie kreacją artystyczną. Wariacją na temat prawdy. Świat zamknięty
w okładkach, nawet jeśli ma coś wspólnego z rzeczywistością, nie jest z nią tożsamy i należy o tym pamiętać. Zawsze wysoko zawieszam poprzeczkę czytelnikom, ale wierzę w ich intelekt. Wiem, że potrafią odróżnić te dwie sprawy. – Patrzy wyzywająco prosto w oczy mężczyzny. – Poza tym ja nie piszę literatury non-fiction. Nie muszę twardo trzymać się rzeczywistości. Proszę zauważyć, że przez tyle lat, mimo że, jak pan twierdzi, opisywałam prawdziwe wydarzenia, nikt nie wytoczył mi procesu o zniesławienie czy naruszenie dóbr osobistych. Także wspomniany przez pana Tichý. Ani on, ani nikt inny. Nie pamiętam, aby ktoś mi zarzucił, że dla egotycznych literackich celów wystawiłam na szwank czyjeś dobre imię. – Proszę mnie źle nie zrozumieć. – Czyżby pan dziennikarz spuszczał z tonu? – Nie twierdzę, że swoją prozą wyrządziła pani krzywdę którejkolwiek z opisywanych osób. Chodzi mi raczej o inspirację, o motywy, jakimi się pani kieruje w doborze tematów. A te, chociaż nigdy nie mówi pani tego wprost, zazwyczaj inspirowane są jej własnymi przeżyciami. – Nie widzę w tym nic nadzwyczajnego. Książki zazwyczaj stanowią sumę przeżyć i doświadczeń pisarza. Czyż nie? – Tak czy inaczej, czytelnicy na pewno są ciekawi, kto jest pierwowzorem poszczególnych bohaterów pani powieści. Które wydarzenia miały miejsce, a które są jedynie półprawdą, literacka wizją. W świetle wydarzeń opisywanych przez panią w najnowszej książce, bo ona na pewno najbardziej interesuje teraz słuchaczy, podobne pytania same cisną się na usta. Dziennikarz ewidentnie z nią pogrywa. Z góry założył pewną tezę i teraz nie spocznie, póki rozmówczyni mu nie ulegnie. Krąży więc wokół niej jak sęp, ale z jakiegoś powodu nie ma odwagi zaatakować i zadać wprost właściwego pytania. Gaba ma tego dosyć i postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Przecież jest skandalistką. Zatem niech będzie skandal! – Mam wrażenie – zmysłowym gestem odsuwa kosmyk włosów z twarzy – że chciałby pan zapytać, jaki związek z wydaną właśnie książką ma śmierć mojego ojca, profesora Pileckiego. Czy ojciec, wieloletni działacz Solidarności i lider opozycji, za życia powszechnie szanowany, a po śmierci niemal wyniesiony na ołtarze, jest zdrajcą, którego opisałam w Profesorze? O to chce pan zapytać? W studio zapada niezręczna cisza. Dziennikarz zapada się głębiej w fotelu. A więc uderzyła celnie – punkt dla niej! Dźwiękowiec z rozchylonymi w zdziwieniu ustami przygląda się scenie rozgrywającej się za szybą. Pan redaktor głupio się uśmiecha. Coś w tej rozmowie poszło niezgodnie z jego scenariuszem. Zagląda w notatki, jakby szukał w nich ratunku. Chyba go jednak nie znajduje, bo mówi w kierunku mikrofonu, starając się zapanować nad złością: – Z tym pytaniem na chwilę państwa zostawimy. Wrócimy po króciutkiej przerwie, a teraz zapraszam na interludium muzyczne. Gestem dłoni daje znak do reżyserki. Realizator puszcza przygotowane zawczasu nagranie. Dziwne, drażniące akordy wypełniają słuchawki, więc Gaba zsuwa je z głowy. Patrzy na dziennikarza wyczekująco. On także zdejmuje swoje słuchawki i rzuca je niedbale na blat. Bezwiednie poprawia dłonią przerzedzone włosy. Jego czoło lśni w intensywnym świetle jarzeniówki – poci się, chociaż w studio jest chłodno. Głośno przełyka nadszarpniętą pewność siebie. – To było zupełnie niepotrzebne. Doszedłbym do tego pytania we właściwym czasie.
– Proszę mi wybaczyć. – Gaba nie kryje rozbawienia. – Zaczęłam tracić nadzieję, że się pan odważy, a mamy mało czasu. Mężczyzna ucieka wzrokiem gdzieś na bok. – Może sobie pani darować sarkazm. To jest mój program – rzuca z naciskiem. Gaba wzrusza ramionami. – Widzi pan, wolałabym oczywiście przemilczeć ten temat, ale nie jestem już dzieckiem i zdawałam sobie sprawę, że nazwisko mojego ojca na pewno padnie w kontekście książki. Chyba dla nikogo w tym kraju nie jest tajemnicą, czyją jestem córką, a skojarzenie między bohaterem powieści a moim ojcem nasuwa się samo przez się. W Raczyńskim coś pęka: – Pani depcze świętości! Książka literacko jest dobra, ale główny wątek… W pewnych gremiach powieść na pewno zostanie odebrana jako atak polityczny, a na jesieni mamy wybory. To haniebne. I żeby własna córka… Ponadto nie ma dowodów. Profesor nigdy nawet nie był w kręgu podejrzeń. – I nadal nie będzie. Mężczyzna patrzy na nią, jakby nie do końca zrozumiał, co powiedziała. – Jak to nie będzie?! Przecież napisała pani, że pani ojciec był tajnym współpracownikiem. On, człowiek o nieposzlakowanej opinii. Patriota, który został internowany w stanie wojennym, a później przy Okrągłym Stole odegrał rolę nie do przecenienia. Prawdziwy Polak! Katolik! Pani depcze pamięć o ojcu. Co panią skłoniło, by pisać takie rzeczy?! – Dziennikarz powoli przestaje nad sobą panować. Prawie krzyczy. – Profesor sam swego czasu wnioskował o lustrację i niczego na niego nie znaleziono. Do dzisiaj był postacią kryształową. Własna córka burzy jego pomnik. Taki paszkwil napisać! Dla sławy, dla wysokiej sprzedaży… To się na pani odbije! Komuś takiemu jak pani, z reputacją skandalistki, i tak nikt nie uwierzy. Spreparowała pani kolejny humbug, ale posunęła się pani za daleko! Ta książka przypieczętuje koniec pani kariery literackiej. – Pan zbyt mocno tę książkę filtruje przez pryzmat własnych poglądów. Ona nie jest manifestem politycznym, tak jak ja nie jestem politykiem. Jestem pisarką. – Gaba nie traci zimnej krwi. – Zresztą ojciec też pozostał z boku, nawet wtedy, gdy proponowano mu rządową tekę. – Ale był głęboko w politykę zaangażowany. – I cóż z tego? Dla mnie był przede wszystkim ojcem. Człowiekiem, a nie pomnikiem. Mającym masę zalet, ale także wad. Mam wrażenie, że oceniając tę książkę wyłącznie przez pryzmat własnych mniej lub bardziej celnych domysłów, nie zrozumiał pan przesłania. – Pani mi zarzuca brak obiektywizmu? – Zarzucam panu zbyt emocjonalny stosunek do opisanej przeze mnie historii. Przecież mówiłam panu, że moje książki stanowią fikcję. Fikcję! Choćby nawet miała ona źródło w prawdzie. Rozumie pan? A ponieważ są fikcją, zatem będę się trzymać tezy, że mojemu świętej pamięci ojcu w żaden sposób nie zaszkodzę. Temat niezdrowo podnieci kilku głodnych sensacji dziennikarzy i szybko zastanie zapomniany. Nadchodzi sezon ogórkowy i trzeba znaleźć temat zastępczy. Po wakacjach już nikt nie będzie pamiętał insynuacji zawartych w jakimś tam powieścidle zbuntowanej córki wielkiego profesora Pileckiego. – Chce pani powiedzieć, że tę historię wyssała z palca? Powieść powstała ot tak, bo
poczuła pani imperatyw opisania czegoś innego niż zwyrodniałe układy damsko-męskie, które dotąd stanowiły główny temat pani książek? – Może tak. A może nie. – To cynizm! I czytelnicy panią właściwie ocenią. – Dla zwykłego czytelnika moja książka będzie przede wszystkim psychologicznym portretem zagubionego i oszukanego przez system człowieka. Pan natomiast zupełnie nie dostrzega clou. Ja nie feruję w Profesorze wyroków, opisuję jedynie proces dochodzenia do prawdy i godzenia się z nią. Piszę o wybaczeniu! Dziennikarz patrzy wprost na Gabę. Zaciska usta w niesmaku, żyła na skroni mu pulsuje. Tłumaczenia go nie przekonały. Oboje wiedzą, że każde pozostanie przy swoim zdaniu. Po wejściu z powrotem na antenę pewnie także nie powstrzymają emocji. Ze słuchawki dochodzą słowa dźwiękowca: – Arek, załóżcie słuchawki. Wchodzicie za dziesięć sekund. Dziesięć, dziewięć, osiem… *** Pozostawienie samochodu na słońcu nie było dobrym pomysłem. Latem do parkowania w mieście należy podchodzić strategicznie. Trzeba analizować wędrówkę słońca i zostawiać auto wyłącznie w miejscu, gdzie któryś z okolicznych budynków rzuca lub będzie rzucał zbawienny cień. Tyle że Gaba jest z natury mało przewidująca i nigdy nie zastanawia się nad równie przyziemnymi sprawami. Dlatego gdy wsiada do środka, w pierwszej chwili jej ciało omiata piekielny powiew. W kolejnej lepki niczym smoła żar skórzanego fotela wgryza się w plecy i pośladki. Klimatyzacja nie daje rady. Włączona, zionie ogniem. Dopiero kiedy Gaba rusza, całkowicie opuszczając przy tym wszystkie szyby, w środku robi się znośniej. Dochodzi osiemnasta. Popołudniowe godziny szczytu. Aleja Niepodległości wygląda jak zahibernowana. Gdzie okiem sięgnąć, wszędzie w ślimaczym tempie suną rzędy samochodów. Przez ostatnie trzy lata jedyną trasę, jaką Gaba przemierzała, stanowił kilometrowy odcinek polnej drogi łączący jej dom z wsią i sklepem spożywczo-przemysłowym. W najbliższej okolicy nie było mowy o korkach, więc stara terenówka tylko podskakiwała, kiedy rozwijała na klepisku zawrotną prędkość osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Do dobrego łatwo się przyzwyczaić… Adrenalina wyniesiona ze studia w połączeniu ze zniecierpliwieniem implikuje natychmiastową decyzję o ucieczce z głównej arterii – Gaba skręca w boczną uliczkę, w następną i kolejną. Krąży w zaułkach starego Mokotowa, między domami jednorodzinnymi oraz niskimi kamienicami z lat sześćdziesiątych. Jedzie na azymut, bo dawno tu nie była, ale do centrum, do mieszkania przy Kredytowej, gdzie spędziła pół życia, trafi nawet z zamkniętymi oczami. Jedzie więc. Szaleńcza przejażdżka, niezgodna z przepisami, oczyszcza umysł. Przeciąg przynosi ze sobą znajome zapachy. Duszący smród spalin, podkładów tramwajowych i zakurzonego bruku. Lato w mieście jest piekłem w czystej postaci, chociaż – co osobliwe – ostra woń Warszawy zazwyczaj ma metafizyczną moc uspokajania i wyciszania Gaby. Ale nie dzisiaj. Przypominając sobie twarz Raczyńskiego, znowu czuje, jak zalewa ją fala gniewu. Wciska gaz, przyspiesza, by już po dwustu metrach z piskiem wyhamować na światłach. Wysłużone