metryczka

  • Dokumenty132
  • Odsłony87 625
  • Obserwuję45
  • Rozmiar dokumentów178.0 MB
  • Ilość pobrań44 761

Cole Roger - Moja podróż ku życiu po tamtej stronie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :369.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Cole Roger - Moja podróż ku życiu po tamtej stronie.pdf

metryczka EBooki
Użytkownik metryczka wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 59 stron)

Roger Cole Moja podróż ku życiu po tamtej stronie Obszerne fragmenty książki Roger’a Cole’a Mission of Love. Tłumaczenie i dystrybucja bezpłatne za zgodą autora. W Polsce dostępna jest również wersja wydana przez BK Polska i wydawnictwo Akasha pt. Cud życia, cud umierania, 2002 Wersja oryginalna dostępna przez BK Publications lub stronę internetową autora: www.loveandhealing.com.au

Podziękowania Pragnę złożyć podziękowania wszystkim Pacjentom i opiekunom, z którymi spotkałem się pracując jako lekarz na wydziale opieki paliatywnej. Tak wiele Wam zawdzięczam. To dzięki Wam nauczyłem się patrzeć głębiej, dostrzegać miłość, mniej osądzać, okazywać więcej współczucia. Pisząc tę książkę, pisałem o prawdziwych sytuacjach i prawdziwych osobach. W większości przypadków zmieniłem szczegóły historii, imiona, płeć, diagnozy. Jednak niektóre fakty pozostały niezmienione. Tu chciałbym gorąco podziękować osobom, które zechciały wyrazić na to zgodę. Wiecie, do kogo kieruję te słowa i proszę, pamiętajcie, że ma to dla mnie ogromnie znaczenie. Nie napisałbym tej książki bez mądrości Światowego Uniwersytetu Duchowego Brahma Kumaris. Wiele moich uświadomień jest odzwierciedleniem nauk Raja Yogi. Szczególne wyrazy wdzięczności kieruję do Baby, Dadi Janki i Didi Narmala za ich duchową wiedzę i przewodnictwo podczas pracy nad tą książką. Wszelkie honoraria z tytułu wydania i sprzedaży tej książki dedykuję Uniwersytetowi na działalność w służbie światu. Chciałbym też podziękować tym, którzy znaleźli czas, aby czytać i przekazywać mi swoje uwagi w trakcie powstawania książki. Therese Nichols i Jo Heathcote, jestem wam bardzo wdzięczny. Sue, Sam, Lucinda, przyjmijcie ode mnie z głębi serca płynącą miłość i wdzięczność za ten czas, którego z wami nie spędziłem.

Drogi nauczycielu… John był chory na AIDS. Diagnozę postawiono mu 4 lata temu. Od tego czasu pełen determinacji, aby żyć, walczył, stosując się do zaleceń lekarzy. Z upływem czasu, odwaga i optymizm ustępowały miejsca przygnębieniu i poczuciu beznadziejności. John widział, że przegrywa w tej walce i czuł zbliżającą się nieubłaganie śmierć. Rodzina i bliscy nie poddawali się. Opiekując się nim z miłością i oddaniem, zachęcali do dalszego wysiłku. Nieustannie powtarzali: “Zachowując właściwą postawę, zdołasz pokonać chorobę.” “Bóg mi świadkiem, że się bardzo starałem”, odpowiadał w myślach John. Cierpiał coraz bardziej, na długo przed ostateczną hospitalizacją. Jego ciało było dosłownie zrujnowane. Pozostały już tylko kości pod cienką osłoną skóry pokrytej sączącymi się wybroczynami. Żebra ostro sterczały. Przeraźliwie chude nogi wydawały się niezdolne dźwigać najmniejszy nawet ciężar. Twarz zapadła się, poszarzała. Wokół oczu pojawiły się ciemne obwódki. John całkowicie stracił samodzielność. Wiedział też, że powoli zaczyna tracić sprawność umysłową. W wyniku powikłań chorobowych dodatkowo cierpiał z powodu niemożności utrzymania moczu i stolca. Bliscy, którzy wytrwale opiekowali się nim, byli u kresu wytrzymałości i poprosili o opiekę szpitalną. John miał zaledwie 26 lat. Kiedy go poznałem, nie miałem najmniejszych wątpliwości, że nie zostało mu wiele życia. Był w stanie zupełnego wyczerpania. Każdym spojrzeniem zmęczonych oczu zdawał się błagać, by zostawiono go w spokoju. Zrozumiałem, że jakakolwiek próba rozmowy o przebiegu choroby nie ma najmniejszego sensu. Potrzebował atmosfery łagodności, zaufania i ludzkiej życzliwości. Pomimo iż moja osoba wyraźnie go denerwowała, postanowiłem przynajmniej próbować porozumieć się z nim. “Wszystko cię boli?” - zapytałem. “Boli wszędzie.” - odparł. - Spójrz na mnie! Myślisz, że może jest inaczej? W pełnym gniewu głosie dało się wyczuć oburzenie. Zdałem sobie sprawę, że pytanie było nie na miejscu. Nie bardzo wiedziałem, jak kontynuować. “Zrobię, co będę mógł, żebyś poczuł się lepiej …żeby biegunka tak nie dokuczała.” - powiedziałem spokojnie. - “Tak naprawdę, to nie mam pojęcia, co to znaczy być w na twoim miejscu. Zdaję sobie sprawę, że od dawna strasznie cierpisz. Wyobrażam sobie, że to jest niemal nie do wytrzymania.” “Niemal nie do wytrzymania!” - jego głos zabrzmiał szyderczo. - “Niemal!” - powtórzył. - “Ja już po prostu nie wytrzymuję.” “Pomóż mi.” - Poprosiłem go - “Pomóż mi, abym mógł lepiej cię zrozumieć. Co sprawia, że czujesz się tak koszmarnie? Co cię wkurza? Czego nie możesz już znieść?” W pierwszej chwili dał mi odczuć wielką niechęć do dalszej rozmowy. Po chwili jednak przełamał się i ożywił się nieco. Opowiedział mi o tym, jak tracił zdrowie, wraz z nim marzenia i pragnienia. Opisał, jak postępowało wyczerpanie fizyczne, jak pogrążał się w rozpaczy i jak narastały w nim pretensje i gniew wobec tych, którzy go zawiedli, ponieważ nie potrafili go wyleczyć. Nakreślił mi obraz utraty własnej godność. Powiedział o nienawiści do adwokatów i doradców - wszystkich, którzy jak dzikie bestie żerują na ludziach takim jak on w stanie. Potem uspokoił się. Wydawało mi się, że pogrążył się we własnych myślach. Postanowiłem zaryzykować i zapytałem go: “Czy wierzysz w jakąkolwiek formę życia po śmierci?” Drgnął, jakby nagle przebudził się. Pomimo wielkiego wyczerpania, jego oczy spojrzały na mnie stanowczo. W lot zrozumiałem, o co chodzi. “Żadnego nawracania na łożu śmieci”. Znów wyczułem gniew w jego głosie. Słowa zabrzmiały ostro, wręcz ostatecznie. - “Śmierć oznacza śmierć. Nic więcej. Koniec, kropka.” Zapadło niezręczne milczenie. Znów popełniłem błąd. Nie miałem pojęcia, jak go teraz naprawić. Miałem nadzieję na ciepłą rozmowę o “życiu po śmierci”, która zazwyczaj przynosi choremu ulgę.

Niestety, tym razem sam zaprzepaściłem szansę na dobry kontakt z pacjentem. Po chwili przyszła mi do głowy ciekawa myśl. Niewykluczone, że cierpiąc już tak długo, John zaczął utożsamiać życie wieczne z wiecznym cierpieniem i dlatego na najmniejszą wzmiankę o życiu wiecznym reagował źle. Będąc w tak ciężkim stanie, myślał o przyszłości przez pryzmat obecnych doświadczeń. Całą nadzieję pokładał w śmierci, ponieważ tylko śmierć mogła położyć kres tym cierpieniom. A ja, rozpoczynając wątek życia po śmierci, podważałem jego jedyną nadzieję. Wyczułem instynktownie, że jednak mogę coś zdziałać. Mogę mu pomóc, mówiąc mu, wbrew prośbom rodziny, że umiera i że niedługo ten koszmar skończy się. “John - zwróciłem się do niego - koniec już blisko. Zostało może kilka dni. Zrobimy tu wszystko, żebyś przez ten czas czuł się jak najlepiej i jak najwygodniej. Nie ma potrzeby walczyć. Twoje cierpienia niedługo się skończą.” Zauważyłem, że bardzo się zmienił. Jego spojrzenie złagodniało, w oczach zakręciły się łzy, gdzieś zniknął z twarzy cień strachu. Pokłady nagromadzonego w nim gniewu stopiły się wraz z ostatnimi słowami skierowanymi do mnie: “Dziękuję ci”. Siedziałem na łóżku patrząc, jak powoli odchodzi od niego całe napięcie. Po jakimś czasie poszedłem zobaczyć się z rodziną. Oczywiście mieli mi za złe, że powiedziałem Johnowi o śmierci. Próbowałem im wytłumaczyć, że każdy pacjent wymaga odmiennego podejścia, a wrażliwość na indywidualne potrzeby jest moim obowiązkiem. W przypadku Johna, najlepsze, co mogłem zrobić, to powiedzieć prawdę o jego stanie. Następnego dnia, tuż przed śmiercią Johna, najbliżsi spędzili z nim trochę czasu. Zrezygnowali z próśb, błagań i zachęt, żeby wytrwale walczył. Pozwolili mu umierać w spokoju. Godząc się z jego śmiercią i w pełni akceptując ją, wspierali go do końca. Byli przy nim, aby pozwolić mu odejść. Zanim poznałem Johna, od kilku lat byłem już na ścieżce duchowego rozwoju. Jednak dopiero John nauczył mnie, że prawdziwa duchowość oznacza wrażliwość i odpowiedzialność, a nie doktrynę i rytuał. Jedynie będąc otwartym i wrażliwym, mogłem zrozumieć jego najważniejszą potrzebę - potrzebę uwolnienie się od cierpienia. Tylko w ten sposób mogłem dać mu nadzieję. Wierzę, że przynosząc ulgę i spokój jego skołatanym myślom, zdołałem zaspokoić jego potrzeby duchowe. Moja postawa wobec jego bliskich zmieniła ich zachowanie wobec umierającego. Dzięki temu mógł odejść w spokoju. Pisząc tę książkę, uświadamiam sobie jeszcze raz, jak wiele zawdzięczam Johnowi. To on sprawił, że zatrzymałem się na moment i pochyliłem nad ludzkim cierpieniem. To on sprawił, że zacząłem pytać i zastanawiać się, dlaczego ludzie muszą cierpieć, niektórzy tak bardzo. To on sprawił, że zacząłem się dziwić, dlaczego ludzka istota staje się duchową kaleką, zapominając o sobie jako o duszy. To on sprawił, że zapytałem siebie, jak wyglądałaby wolność od strachu; jakby to było doświadczyć takiego spokoju, jakiego doświadczył John, kiedy dowiedział się, że niedługo umrze; czy odłożę poszukiwania odpowiedzi do czasu własnej śmierci? Wprawiając mnie w zakłopotanie, John sprawił, że zacząłem szukać zrozumienia. Subtelna różnica Odłożyłem słuchawkę telefonu przekonany, że Peter i Wendy czują się szczęśliwi. W ciągu niecałej doby ich rozpacz ustąpiła miejsca nadziei. To był rezultat działania opieki paliatywnej. Poprzedniego dnia Peter i Wendy przyszli do mnie na konsultację. Peter miał 50 lat. Był nieuleczalnie chory. Właśnie rozpoznano u niego przerzut nowotworu do kręgosłupa i wątroby. Dziesięć miesięcy wcześniej przeszedł operację nowotworu odbytnicy. Chorobę zdiagnozowano we wczesnej fazie, a samą operację lekarz prowadzący ocenił jako pełny sukces. Teraz Peter i Wendy czuli się oszukani. Nie ukrywali pretensji pod adresem chirurga. Sprawę pogorszył lokalny lekarz, który badając Petera, zdiagnozował krwotok do odbytnicy jako hemoroidy. Peter cierpiał fizycznie. Niestety, powiedziano mu, że w takich przypadkach chemioterapia nie przynosi żadnych pozytywnych rezultatów. Wspólnie z Peterem prześledziłem historię choroby. Szczególną uwagę poświęciłem jego reakcjom na sytuacje krytyczne. Chciałem z nim szczegółowo omówić ten problem. Zadawałem pytania w

stylu: „Co pomyślałeś, kiedy po raz pierwszy zauważyłeś krwawienie?” „Co czułeś, kiedy powiedziano ci, że jesteś chory na raka?” Wiedziałem, że od pierwszego objawu do ostatecznej diagnozy upłynęły 3 miesiące, więc zapytałem, czy przez ten czas miał jakieś przeczucia. Peter powiedział, że jak tylko zauważył krwawienie, natychmiast pomyślał o nowotworze, ponieważ jego ojciec chorował na raka i zmarł po długich i strasznych cierpieniach. Kiedy diagnoza potwierdziła jego przeczucia był w szoku, który szybko przerodził się w złość na doktora. Dlaczego nie działał szybciej? Oboje z Wendy uważali, że diagnoza we wczesnej fazie daje szansę na pełne wyleczenie. Byli zawiedzeni i oburzeni. Słuchałem ich w skupieniu. Chciałem żeby się wyrzucili z siebie dosłownie wszystko. Każdy, aby móc dalej żyć, potrzebuje czasami zrzucić z siebie bagaż nagromadzonego żalu i gniewu. Zapytałem Petera o reakcję na nawrót choroby. Powiedział, że poczuł się zdruzgotany. Po tamtych wszystkich zapewnieniach chirurga, stwierdzenie przerzutów było większym szokiem niż pierwsza diagnoza. Nie mógł zrozumieć, jak to się stało. Ostatecznie posądził chirurga, że go zwodził. Stwierdzając kolejny przerzut do wątroby, lekarze dali mu najwyżej sześć miesięcy życia. Peter stracił wtedy wszelką nadzieję i popadł w depresję. Miał przed oczami obraz ojca umierającego w bólach w zaledwie dwa miesiące po rozpoznaniu raka wątroby. Ponadto bardzo martwił się ich sytuacją finansową, co będzie dalej z żoną i dorastającymi dziećmi. Ani on ani Wendy nie mieli pojęcia, co powiedzieć dzieciom. Jak długo zdołają ukrywać prawdę o stanie ojca i udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku? Jak dalej ukrywać ataki bólów? Jak radzić sobie z napięciem i zmęczeniem po nieprzespanych nocach? Zbadałem Petera i przygotowałem się wewnętrznie do dalszej rozmowy. Mieliśmy z sobą bardzo dobry kontakt. Rozumiałem już, co czuje i z czym najbardziej się obecnie boryka. Słuchając go uważnie, określiłem też, ile wie o swoim stanie. Intuicja podpowiedziała mi, co robić. Peter potrzebował punktu oparcia i nadziei na chwilę obecną. Żadnych fałszywych złudzeń, żadnych obietnic bez pokrycia. Powiedziałem, że pomimo przerzutu do wątroby, nie ma bezpośredniego zagrożenia jego życia. Wciąż wygląda zdrowo, a wątroba funkcjonuje dobrze. Wytłumaczyłem mu, że aby doszło do zagrożenia życia, wątroba musi stracić ponad 70% objętości. Objaśniłem też podstawowe sprawy związane z rozwojem nowotworu. Dzięki temu Peter mógł lepiej zrozumieć niektóre przyczyny i przebieg choroby. Dodałem, że prawdopodobnie w jego przypadku nowotwór nie jest bardzo złośliwy, ponieważ pierwszy przerzut pojawił się po 10-ciu miesiącach. Jest zatem nadzieja, że będzie rozwijał się powoli, a prognozy dające mu maksymalnie 6 miesięcy życia, są jedynie wynikiem obliczeń statystycznych. Często zdarza się, że chorzy żyją dłużej. Na koniec powiedziałem, że na własne oczy widziałem osoby, które były w stanie podobnym do Petera i żyły ponad 2 lata. Peter powoli uspokajał się. Zapytał o śmierć i umieranie. W jego zachowaniu zauważyłem pewną prawidłowość. Kiedy znika bezpośrednie zagrożenie śmiercią, pacjent zdobywa się na odwagę, aby o niej porozmawiać. To, co przeraża, to zazwyczaj nie sama śmierć, a proces umierania kojarzony z cierpieniem, uzależnieniem od innych, utratą kontroli, oddzieleniem od ukochanych. Peter opowiadał o wszystkich swoich obawach. W miarę jak mówił, odprężał się. Dzielenie się swoim ciężarem przyniosło mu ulgę. Zapewniłem go, że nad bólem można zapanować, że mamy do dyspozycji doskonałe środki uśmierzające i obecnie naprawdę nieliczni umierają cierpiąc fizycznie. Ponadto całkowite uzależnienie od otoczenia rzadko spotyka się u pacjentów z przerzutem do wątroby, dlatego nie musi się obawiać, że zostanie przykuty do łóżka na kilka miesięcy przed śmiercią. Konsultację z Peterem i Wendy zakończyłem przepisaniem recepty na środki przeciwbólowe. Podkreśliłem, że pracuję jako członek zespołu, dlatego następnego dnia przed południem odwiedzi ich pielęgniarka i zostawi numery kontaktowe na wypadek, gdyby potrzebna było pomoc wieczorem lub w nocy. Mieliśmy też w grupie specjalistę, który mógł służyć im pomocą i fachową poradą w rozwiązywaniu kwestii finansowych. Co do dzieci poradziłem obojgu, aby powiedzieli im jak jest: tata jest chory na raka, jego stan nie polepszy się, ale będzie z nami tak długo, jak to możliwe. Zaproponowałem też osobiste spotkanie z dziećmi, aby w ten sposób pomóc im lepiej zrozumieć chorobę.

Pod koniec spotkania Peter i Wendy zgodnie stwierdzili, że teraz czują się znaczniej lepiej. Spojrzeli na życie pełni nadziei i optymizmu. Dzięki zrozumieniu istoty choroby i akceptując sytuację, w jakiej się znaleźli, poczuli w sobie więcej siły i odwagi, aby dalej radzić sobie z niepewnościami życia. Teraz z podniesionymi głowami mogli wyjść na spotkanie przyszłości. Kiedy następnego dnia rozmawiałem z Wendy, powiedziała mi, że wizyta pielęgniarki dała jej poczucie bezpieczeństwa i bliskości. Sekret opieki paliatywnej polega na uśmierzaniu bólu. Trzeba wiedzieć jak ulżyć w cierpieniu. Ci, którzy pracują w opiece paliatywnej wiedzą, ile dobrego może zdziałać rzetelne informowanie pacjentów o ich chorobach, pełna ciepła i bliskości rozmowa, wsparcie emocjonalne i duchowe oraz fachowe doradztwo w różnych obszarach życia Takie działania umotywowane współczuciem i pragnieniem poświęcenia drugiemu człowiekowi uwagi, umożliwiają pacjentom odkryć głębokie pokłady spokoju, miłości i zrozumienia dostępne każdej ludzkiej istocie. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Wiele razy byłem świadkiem jak nieuleczalnie chorzy ludzie, osiągając stan akceptacji, w obliczu nieuchronnej śmierci emanowali wielkim spokojem. Wkroczenie w stan akceptacji może być rezultatem dłuższego procesu, albo po prostu wynurzyć się jako efekt katharsis. W następnych kilku rozdziałach omówię zagadnienie akceptacji i jej wpływu na duchowy wymiar człowieka. Sprawy niedokończone Na przestrzeni lat 70-tych i 80-tych Elisabeth Kübler-Ross ogromnie przyczyniła się do naszego zrozumienia problemu śmierci i umierania. Jej zasługi są wręcz nieocenione. Ta urodzona w Szwajcarii amerykańska doktor psychiatrii wiele podróżowała po świecie, przekazując swoją wiedzę innym specjalistom medycyny. Publikacja książki On Death and Dying (Śmierć i umieranie) stała się przełomowym momentem w jej pracy. Elisabeth uczyła, że potencjałem każdego człowieka jest miłość, z którą w ścisłym związku pozostaje akceptacja. Drogę do prawdziwej miłości i akceptacji zagradzają nam niedokończone sprawy. Twierdziła, że akceptacja następuje po walce. Walką jest szok, gwałtowne zaprzeczenie, targowanie się, załamanie, czyli normalne i często spotykane reakcje człowieka na umieranie. Niestety, niewielu odchodzi z tego świata emanując pięknem i spokojem płynącym z pełnej akceptacji. Wielu nawet w momencie śmierci nie daje za wygraną. To „niedokończone sprawy” zakłócają im spokój i nie pozwalają osiągnąć stanu akceptacji. Moim zdaniem ten proces ma swój ciąg dalszy po śmierci. Sprawy niedokończone to nasz „bagaż” z przeszłości. Jego nieodłącznym towarzyszem jest żal. Zmiany zachodzące tuż po katharsis pozwalają dostrzec i ocenić, jakich spustoszeń dokonuje w nas ten dźwigany przez długie lata ciężar. Zajmiemy się tym w następnych dwóch rozdziałach. Ujrzymy duchowy potencjał człowieka ukryty głęboko pod warstwami bólu, samozatracenia i negatywności. Każdy z nas może sięgnąć po ten potencjał, ale najpierw musi zdać sobie sprawę z jego istnienia. Już w początkowej fazie mojego zainteresowania opieką paliatywną, w praktykę z pacjentami konsekwentnie włączałem pracę nad tłumionym uczuciem żalu. Rezultaty bywały imponujące, ale zdarzały się też przypadki fatalne. Pragnę przestrzec, że opisana tu metoda, na którą zdecydowałem się w przypadku Kristiny, może przynieść nieprzewidziane i potencjalnie szkodliwe skutki. Kristina pochodziła z Ukrainy. Była 70-cio letnią wdową. Przyjęto ją do szpitala na badania, po których stwierdzono, że ma raka piersi z przerzutami do wątroby. Przypadek był nieuleczalny, ale przepisano jej hormony, aby opóźnić rozwój nowotworu. Kristina mieszkała sama, ale miała córkę, na której wsparcie mogła liczyć, dwoje wnucząt i szerokie grono bliskich przyjaciół. W trzy miesiące później ponownie przyjęto ją do szpitala z powodu ostrego bólu w górnej części brzucha. Wątroba była powiększona i bolesna przy ucisku, co wskazywało na szybki rozwój choroby. Po aplikacji morfiny, ból szybko złagodniał. Kristina odmówiła poddania się jakiejkolwiek dalszej terapii, więc skierowano ją na konsultacje do mnie. Pełna akceptacji postawa Kristiny i gotowość na śmierć wydawała się wręcz godna podziwu.

Niemniej jednak w jej zachowaniu dostrzegłem pewną sztuczność. Opierając się na filozofii chrześcijańskiej kościoła prawosławnego, Kristina stwierdziła, że „nadszedł jej czas”. Dodała, że chociaż ma bliskie i dobre kontakty z rodziną i znajomymi, nie zamierza roztrząsać z nimi tematu swojej choroby. W trakcie osobnej rozmowy z jej córką, dowiedziałem się, że sprawy wyglądają nieco inaczej. Córka Kristiny zaprzeczyła bliskim kontaktom z matką. Wyznała, że od bardzo dawna utrzymuje się między nimi chłodny dystans i że tak naprawdę nigdy nie czuła się kochana przez matkę. Teraz zachowanie matki jeszcze bardziej oziębiło relacje między nimi. Zarówno Kristina jak i jej córka nie dostrzegały żadnych korzyści z konsultacji ze mną. Poleciłem, aby skierowano chorą pod lokalną opieką medyczną, z zastrzeżeniem, że jeśli uzna, że potrzebuje mojej opieki, będę do dyspozycji. Dwa miesiące później Kristina pojawiła się na badanie kontrolne. Jej stan wyraźnie się pogorszył. Żółte zabarwienie skóry świadczyło o pogarszającym się funkcjonowaniu wątroby. Miała trudności z oddychaniem, co spowodowane było zaleganiem płynów w płucu. Córka nie ukrywała, że czuje się załamana, niepotrzebna i brak jej nadziei. Zwierzyła mi się, że kontakty z matką pogarszają się niemal z dnia na dzień. Kristina odrzuciła jej wsparcie i miłość. Unikała też kontaktów ze znajomymi i sąsiadami. Izolowała się od świata z poczuciem niezależności. W ten sposób zraziła do siebie wszystkich, których kiedyś ceniła. Jakkolwiek jasne było dla mnie, że Kristina robi wszystko, aby uniknąć rozmowy o poczuciu straty czy osamotnieniu, nadal pozostawałem pod wrażeniem, jakie wywierała na mnie jej gotowość na przyjęcie śmierci. W jej duchowej percepcji śmierci proces umierania nabrał wręcz intelektualnych wymiarów. Postanowiłem sprawdzić, do jakiego stopnia tłumi w sobie żal. „Kristina, czy kiedykolwiek zdarzyło ci się utracić cząstkę siebie? Czy przeżyłaś śmierć kogoś z rodziny?”- zapytałem. Zawahała się na moment, po czym po raz pierwszy odsłoniła przede mną swoje uczucia. Opowiedziała mi o wypadku na drodze, jaki przeżyła 35 lat temu. Jej 6-cio letni synek został bardzo poważnie ranny. Pogotowie zabrało go w stanie śpiączki do szpitala. Kristina czuwała przy nim. Raz jedyny, na króciutko wyszła ze szpitala. Kiedy wróciła, przeżyła szok. Pokój był pusty. Jej synek zmarł. W tym momencie Kristina rozpłakała się. To ona zawsze była musiała grać rolę tej silnej i dzielnej w rodzinie. Wspierała każdego kosztem swoich uczuć. Zdławiła w sobie ten żal. Nigdy już nie ujrzała swojego synka, nigdy nie pożegnała się nim, nigdy nie pozbyła się poczucia winy, za to, że nie upilnowała go i wszedł na drogę. Kristina była załamana. Szlochała przed następne 15 minut, dając ujście najskrytszym i najgłębszym uczuciom. Wszelkie słowa stały się zbędne. I tak nie zdołałyby wyrazić tego żalu tłumionego przez długie lata. Cały czas siedziałem przy niej. Powoli uspokajała się, powtarzając wciąż: „….już jest lepiej, teraz już lepiej, już jest dobrze.” Kristina zmarła miesiąc później. Jej córka zadzwoniła do mnie ze słowami wdzięczności. Oczyściwszy najgłębsze pokłady uczuć, Kristina bardzo się zmieniła. Stała się kochająca, nie ukrywała ciepła, często tuliła swoich bliskich. Przeprosiła wszystkich przyjaciół i powiedziała, że jest nieuleczalnie chora na raka. Rozwinęła w sobie łagodność i spokój, osiągając stan prawdziwej akceptacji. Proces tłumienia i uwalniania żalu wpływa bezpośrednio na postawę człowieka wobec śmierci. Tłumiąc w sobie żal, ludzie podświadomie unikają psychicznego bólu. W konsekwencji rozwijając odpowiednie cechy charakteru, które zabezpieczają ich przed ciosami z zewnątrz. W taki właśnie sposób Kristina próbowała się bronić. Nadając śmierci wymiar intelektualny, broniła się przed poczuciem straty i odosobnienia. Rozwijając w sobie silne poczucie niezależności, odrzucając rodzinę i przyjaciół chciała uniknąć sympatii i wsparcia, które mogły ją osłabić i w konsekwencji zranić. Dopiero oczyszczając się z żalu i poczucia winy, Kristina zdołała w pełni pokazać siebie innym i przyjąć wsparcie rodziny. Przedzierając się przez warstwy spraw niedokończonych, tak jak Kristina, odkrywamy, że akceptacja nie ma nic wspólnego z intelektualnym rozumowaniem. Nie oznacza przyjęcia do wiadomości faktu, że oto nieodwołalnie zbliża się moment śmierci. Akceptacja jest stanem umysłu. Polega na otwarciu się i pełnym spokoju. Prawdziwy spokój, ukryty pod pokładami

zgromadzonymi przez kolejne wcielenia, ma głębokie znaczenie duchowe. Zajmiemy się tym w kolejnych rozdziałach. Jak już wspomniałem, działanie, na które zdecydowałem się w przypadku Kristiny, nie zawsze będzie skuteczne. Niemniej jednak, kiedy umierający człowiek mówi ci, co stracił w życiu, obdarza cię wielkim zaufaniem. Słuchając z oddaniem możesz tylko pomóc. Pozwól mu wypłakać się, jeśli jest taka potrzeba. W ten sposób wspierasz go na drodze do osiągnięcia stanu akceptacji. Moje katharsis Byłem 10-cio letnim chłopcem, jak umarła moja siostra. Elisabeth Kübler-Ross tłumaczyła kwestię „spraw niedokończonych” jako „wewnętrzny obszar bólu”, będący źródłem naszej negatywności i braku zaufania. Uważała, że abyśmy w sposób optymalny mogli nieść pomoc umierającym, sami musimy zmierzyć się z własnym żalem, uwolnić go i oczyścić się z niego. Moje życie zmieniło się w 1984 roku, kiedy doświadczyłem uwolnienia. Odkryłem wtedy, że prawdziwa miłość przynosi wspaniałe uczucie wolności. Wszystko zaczęło się od pięciodniowego warsztatu z Kübler-Ross podczas jednej z jej naukowych wizyt w Australii. Temat warsztatu brzmiał: Przejście od życia do śmierci. Wzięło w nim udział 90 osób. Kiedy przybyłem na miejsce, okazało się, że dzielę pokój z pewnym dziwakiem. Miał na imię Phil. Jestem przekonany, że spotkanie z nim było raczej zrządzeniem losu, a nie zwykłym zbiegiem okoliczności. Phil był szpitalnym kapelanem, kompletnie wypalonym, o sercu pełnym gorącego współczucia i gwałtownej złości na kościół katolicki oraz wszelkie przejawy jego działalności. Uważał, że jest to instytucja bezużyteczna, bezosobowa, rozmijająca się z potrzebami społecznymi. Moja opinia na ten temat była podobna, chociaż powody zupełnie inne. Tak jak Phila, odrzucała mnie bezosobowość i beztroska tego systemu. Warsztat rozpoczął się od dwugodzinnej sesji wprowadzającej. Zebraliśmy się w głównej sali i spędziliśmy ten czas na wzajemnym poznawaniu się. Grupa składała się głównie z lekarzy. Byli też psychoterapeuci, księża, kilku chorych na nowotwory, a także kilka zwykłych osób. Na początku drugiej sesji Elisabeth rozdała nam kartki papieru i kolorowe ołówki. Poprosiła, abyśmy przygotowali rysunki oddające atmosferę naszego życia w chwili obecnej. Kiedy skończyliśmy, wzięła do ręki dwa z nich i zapytała akcentując każde słowo: „Czy jest jakiś cel w tym, że te dwie osoby znalazły się w tym miejscu?” Pytanie było kłopotliwe. W prawej ręce trzymała mój rysunek, w lewej rysunek Phila. Następnie przeszła do omówienia znaczenia naszych rysunków w powiązaniu z tłumionymi uczuciami. Powiedziała, że oba te rysunki są do siebie uderzająco podobne. Jest na nich dużo czerwieni, oznaczającej złość i sporo czerni, symbolizującej tłumienie żalu albo smutku. Elisabeth dodała, że na czterech kwadratowych polach kartki, każdy z nas przedstawił swoją przeszłość, teraźniejszość, bliską i odległą przyszłość. Ta interpretacja wywarła na mnie wrażenie, a przypadkowy wybór rysunku Phila odebrałem jako coś wręcz zdumiewającego. Ogólnie czułem się dobrze. Z plątaniny czerwieni i czerni oznaczających moją złość i żal, przeciągnąłem linię ku lewemu górnemu rogowi. Na końcu linii było niezwykle purpurowo, co miało oznaczać moment kulminacyjny rozwoju duchowego. Następna sesja była bardzo odważna. Elisabeth siedziała z przodu. Po obu stronach miała moderatorów. Tuż przed całą trójką leżał materac, a na nim po jednej stronie starannie ułożone książki telefoniczne i po drugiej stos poduszek. Na książkach telefonicznych leżało coś podobnego do gumowej pałki. Bardzo mnie ten widok intrygował. Moje zaciekawienie wzrosło, kiedy Elisabeth zaprosiła do siebie osobę, która czułaby potrzebę wyrażenia jakichkolwiek uczuć. W sali zaległa pełna napięcia cisza. Po chwili podszedł jakiś mężczyzna, uklęknął na materacu i zrobił coś, czego absolutnie się nie spodziewałem - zaczął wrzeszczeć. Byłem zszokowany, widząc jak Elisabeth umieściła przed nim książkę telefoniczną, wręczyła mu pałkę i powiedziała, żeby całą złość skierował na książkę. Uderzając ze wszystkich sił pałką, rzucał przekleństwa najpierw na ojca, potem na wszystkich, którzy jego zdaniem zranili go. Na koniec rozpłakał się mówiąc o przykrościach, jakich doświadczył w życiu.

W takim duchu przebiegały następne cztery i pół dnia warsztatu. To był proces charakterystyczny dla psychologii Gestalt, umożliwiający pracę z silnie tłumionymi emocjami. Wszystkie „normalne” osoby uczestniczące w warsztacie, w liczbie 90, wzięły udział w wyzwalającym doświadczeniu oczyszczenia, zachęcane atmosferą rosnącego wsparcia i zrozumienia. Elisabeth dodawała odwagi tym, którzy wahali się lub mieli wewnętrzne opory. Zapraszała ich do wyrażenie samych siebie. Praktycznie nazwaliśmy wszystkie możliwe do wyobrażenia urazy: śmierć ukochanej osoby, formy przemocy fizycznej i seksualnej, wykorzystywanie i znęcanie się nad dziećmi, aborcja, porzucenie, rozwód, prześladowanie, gwałt. Była to zadziwiająca lekcja. Przekonaliśmy się na własnej skórze, jak silny wpływ mogą wywierać na człowieka wydarzenia z odległej przeszłości. Ci, którzy sądzili, że mogą je odłożyć na bok i zapomnieć o nich, zdumieli się, doświadczając porażającej siły, z jaką obudziły się w nich dawne emocje. To przeżycie pokazało mi wyraźnie potęgę mechanizmów represyjnych. Jak skutecznie mogą zepchnąć cierpienie do podświadomości i trzymać je w tam w ryzach. Usiadłem z tyłu sali, czując onieśmielenie i zastanawiając się, co ja tu robię. Z upływem czasu stawałem się coraz bardziej swobodny i jednocześnie coraz bardziej to wszystko mnie fascynowało. Jakby to było gdybym znalazł się na materacu? Kilka razy nawet usiłowałem tam podejść, chcąc zaspokoić własną ciekawość. Czwartego dnia zmotywował mnie Phil. Podszedł do materaca i dał upust furii skierowanej przeciw kościołowi. Jak tylko skończył, poczułem przypływ emocji, podniosłem się i podszedłem do przodu. Klęcząc na materacu, byłem w stanie dziwnego rozdarcia i wyizolowania. W jednej chwili, jak za dotknięciem różdżki, w ręce pojawiła się pałka, książka telefoniczna otworzyła się przede mną. Nie wiem, kiedy wyrzuciłem z siebie pokłady złości na system opieki medycznej, na rodziców, na rodzeństwo, na żonę, właściwie na każdego, kto kiedykolwiek mnie kochał. W końcu zupełnie wyczerpany, osunąłem się całkowicie pokonany. Wcale nie czułem się lepiej. Odniosłem wrażenie, że było to jakieś bezsensowne doświadczenie. Elisabeth zarządziła przerwę, prosząc mnie, abym został. „To nie stłumiona złość sprawia ci kłopot” - powiedziała, kiedy zostaliśmy sami. - „To twój żal.” Wydawało mi się, że obecność Elisabeth wypełniła całe pomieszczenie. Kiedy do mnie przemówiła, poczułem, jakby spowiła mnie miłość i światło. Byłem świadomy, że patrzy nie na mnie, a w głąb mnie. Jakby dusza łączyła się z duszą. „Powiedz mi o czymś, co utraciłeś. Kto z twoich bliskich zmarł?” Przeżyłem śmierć dwóch bliskich mi osób - mojej babci, która zmarła stosunkowo niedawno i mojej siostry Julie, która zmarła w bardzo wczesnym dzieciństwie, kiedy ja miałem 10 lat. Rozmawialiśmy o moim stosunku do obu i o moich uczuciach, kiedy zmarły. Elisabeth wręczyła mi miękką poduszkę, nakłaniając mnie, abym wyobraził sobie jakby to były one i powiedział im, co czułem. Zrobiłem jak mówiła, ale było w tym coś mechanicznego i powierzchownego. Chciałem płakać, ale nie mogłem. Kiedy stało się jasne, że utknąłem w martwym punkcie, zabrzmiał głos Elisabeth: „ Największą stratą, jaką w życiu poniosłeś, był brak bezwarunkowej miłości w dzieciństwie. To największa i najpoważniejsza strata, jakiej skutki każdy w sobie nosi.” Te słowa przeniknęły mnie i w przedziwny sposób, poruszyły dogłębnie. Poczułem się w pełni spokojny i natchniony. Jakby ktoś mnie pobłogosławił. Ziarnko padło na glebę. Wykiełkowało następnego dnia. Jedna z uczestniczek bolała nad dzieckiem, które zginęło w wypadku na łódce. Nigdy nie odnaleziono ciała, a matka rozpamiętywała najdrobniejszy szczegół. Tak jak siedziałem, poczułem rozdzierającą od wewnątrz pustkę, tę samą pustkę, która towarzyszyła świadomości, że już nigdy więcej nie ujrzę Julie. Rzucony w otchłań winy, wstydu i udręki, złamany bólem, z twarzą ukrytą w dłoniach, kołysałem się bezradnie w przód i w tył. Cofnąłem się o 20 lat. Z osoby dorosłej, pełnej racjonalnego chłodu i nie mającej sobie nic do zarzucenia w związku ze śmiercią siostry, stałem się na powrót dzieckiem. Oto byłem dziesięcioletnim chłopczykiem, któremu siostra dusi się w pokoju obok. To była moja wina. Doznałem przytłaczającego i irracjonalnego uczucia dławienia. Serce we mnie pękło. Nastąpiło oczyszczenie z siłą i intensywnością przewyższającą ból największej straty. Przeniosłem się w obszar poza śmierć Julie. Poprzez Julie i dzięki niej oczyściłem siebie z tłumionego tak długo żalu i smutku. Uzmysłowiłem sobie, że Julie zasiała we mnie ziarnko miłości i świadomości, które przez te wszystkie lata pozostawało głęboko uśpione. Czyż to nie dzięki Julie przebudziłem się

duchowo? Moje serce pękło i opróżniło się ze smutków. Otworzyłem się. Wówczas nagi i bezbronny poczułem jak spływa na mnie nieziemskie uczucie miłości i spokoju, a ja oddzielam się od fizycznego ciała. Byłem jak skąpany w świetle. Grzmiąca cisza splotła się z czystą, bezwarunkową miłością. Czas zamarł w miejscu. Jakby boska obecność napełniała każdą najskrytszą cząstkę mojego jestestwa bezwarunkową miłością, aż poczułem, że stapiam się z nią w jedno. Było to doświadczenie spełniające, które przeniosło mnie poza wymiary i granice materialnego świata. Później, kiedy wróciłem do pokoju, miałem w sobie zatrważająco piękne uczucie zaspokojenia. Do końca warsztatu i przez następne kilka tygodni pozostawałem w stanie boskiego natchnienia. Promieniałem miłością do każdej ludzkiej duszy i manifestacji duchowej natury. Przeżyłem katharsis, które poprowadziło mnie ku oświeceniu. Oczyszczenie się z żalu i smutku pozwoliło mi na ułamek sekundy uchwycić naturę duszy, poznać jej ukryte właściwości. Chwila wejrzenia w duchowość stała się dla „duchowym oknem”, przez które ujrzałem moją prawdziwą tożsamość, cel i przeznaczenie. Odkryłem, kim mogłem się stać. Poznając prawdziwą miłość, zdałem sobie sprawę, że ona zawsze we mnie była, ukryta pod warstwami nagromadzonego bólu. Wierzę, że podobnie dzieje się z człowiekiem przed śmiercią. Oczyszczając się i wkraczając w stan akceptacji, doświadcza bezwarunkowej miłości i szczęścia. Akceptacja „Moja mama promieniała spokojem, a pokój wypełniał się miłością.” - tak June opowiadała mi o śmierci swojej matki Margaret. Kiedy Margaret dowiedziała się, że jest chora na nowotwór jajnika i nie ma szansy na wyleczenia, była wstrząśnięta. Nie chciała w to wierzyć i początkowo myślała, że lekarze się pomylili. Kiedy jednak zdała sobie sprawę, że choroba jest faktem, natychmiast odrzuciła możliwość śmierci z tego powodu. W miarę jak pogarszał się jej stan zdrowia i śmierć stawała się coraz bardziej realna, pogrążyła się w złości na cały świat. „Dlaczego ja? - krzyczała ze łzami. W takich chwilach June często stawała się dla matki obiektem wyładowania złości, po których następowały łzy z powodu poczucia winy i wyrzuty sumienia. Na szczęście June była kochającą i mądrą córką i w pełni rozumiała, że matka musi znaleźć jakieś ujście dla emocji. Stopniowo Margaret słabła, a jej złość ustępowała miejsca załamaniu i rozpaczy. Zaczęła martwić się z powodu rosnącego prawdopodobieństwa, że już niedługo będzie mogła cieszyć się rodziną. Bardzo pragnęła dożyć chwili, kiedy wnuczek skończy uniwersytet, ale niestety, musiała pogodzić się z faktem, że będzie inaczej. Powoli ustępowała, aż zaniechała walki i zaczęła akceptować to wszystko, z czym dotychczas uparcie się zmagała. Rozmawiała z June, jak przygotować pogrzeb i jak podzielić majątek. Ku zdziwieniu wszystkich wokół, Margaret akceptując swoją śmierć, stała się szczęśliwsza i bardziej zadowolona niż wcześniej. Zamiast strachu przed śmiercią i szamotania się z powodu niesprawiedliwości, jaka ją spotkała, Margaret pozwoliła wszystkiemu odejść. Wtedy jej cierpienia skończyły się. Powiedziała June, że „umieranie jest niczym spacer w parku.” June opowiadała, jak razem z siostrami były obecne przy śmierci mamy. „To było piękne.” - powiedziała. „Mama była zupełnie przytomna, a jej uczucie pełnego zaspokojenia sprawiło, że wszyscy staliśmy w uniesieniu, szczęśliwi. Do końca życia nie zapomnę emanującej z niej potęgi miłości. To było coś wyjątkowego.” June wspaniale opisała stan akceptacji, jaki rozwinęła jej matka. Byłem dociekliwy i zapytałem: „Czy pod koniec nie martwiła się swoim wyglądem, chorobą, albo tym, że umiera?” „Mama była w pełni pogodzona z sobą.” - odparła June. „Pomimo wyniszczenia przez chorobę, wyglądała jakby po prostu jej ciało przestało istnieć. Pełna spokoju, nie pozostawiła w sobie cienia strachu.” „Czy wtedy mama wyrażała jakieś zainteresowanie czy niepokój o którąś z was?” - pytałem dalej. „Zupełnie nie.” - odpowiedziała.- „Wiedziała, że jesteśmy przy niej wszystkie, ale wyglądało, jakby była gdzieś poza sprawami tego świata. Nie interesowało ją, jak my sobie z tym radzimy i co czujemy.” „A co z problemami na świecie? Czy przejmowała się, tym, co się dzieje, aktualnymi konfliktami?”

June uśmiechnęła się i powiedziała: „Mama zawsze miała samodzielnie wyrobioną opinię na temat, tego, co się dzieje. Często ekscytowała się i roztrząsała wiele spraw, ale wtedy…, to ciekawe, że o to pytasz… nie, zupełnie niczym się nie przejmowała. Myślę, że uwolniła się od wszystkiego. June zawahała się na sekundę, jakby sięgając pamięcią do tamtej chwili, po czym powtórzyła głosem pełnym ciepłych uczuć: Pozwoliła wszystkiemu odejść.” Zadałem ostatnie pytanie: „Czy może tuż przed śmiercią poczuła ciężar obowiązków, albo swoich zadań w życiu?” „Nie. Stała się wolna….zupełnie wolna. To prawdziwe szczęście i przywilej widzieć osobę umierającą w stanie pełnej akceptacji. W ciągu ostatnich dni życia Margaret stała się wolna. Zanim opuściła ciało, pokazała siebie w prawdziwej naturze - jako dusza. Odsłaniając ukrytą prawdę o duchowej tożsamości człowieka, stała się najwspanialszym darem dla rodziny. Ci, którzy jej towarzyszyli, mogli zobaczyć i poczuć, jak dusza emanuje miłością i spokojem. June wyznała też, że przeżycie śmierci matki, utwierdziło ją w przekonaniu o życiu wiecznym. Powiedziała, że jej matka stała się dla wszystkich zwierciadłem prawdy o duszy. Dla mnie jest to przykład prawdziwej akceptacji. Określiłbym ten stan jako wyzwolenie. Matka June jest żywym przykładem prawdziwej godności duszy. W stanie wyzwolenia, pomimo wycieńczenia fizycznego ciała i całkowitej zależności od otoczenia, rozwinęła wdzięk i pokazała swoje wewnętrzne piękno. Dusza wyzwala się, kiedy traci zainteresowanie ciałem i jego wyglądem, kiedy przestaje martwić się rolami i zadaniami, kiedy uwalnia się od wszystkich związków, kiedy wznosi się ponad problemy komplikującego się świata fizycznego. Uwolniona od ciała, świata i związków Margaret weszła w stan świadomości duszy. W tym stanie wypełniła pokój promieniejącą miłością, która odzwierciedlała powrót do jej prawdziwego stanu - duszy pełnej spokoju. Przykład Margaret wspaniale pokazuje, jak w obliczu śmierci ujawnia się duchowa tożsamość człowieka. Czy musimy czekać aż do śmierci, żeby odnaleźć prawdziwy spokój? Czy trzeba nas zmusić do bezwarunkowego poddania się, żebyśmy mogli uwolnić się od wszystkiego i kochać? Teraz wierzę, że możemy wyzwolić się za życia i ponownie odkryć naszą duchową tożsamość. Zatem wyruszamy w podróż po życiu, podczas której dowiemy się, czym jest niewinność i jak ją tracimy na rzecz świata, w którym żyjemy. Utracony raj W czasie jednej z moich podróży naukowych po Australii, przy okazji wygłaszanych wykładów prosiłem publiczność, aby zechciała podzielić się ze mną uwagami na temat, co sprawia że istota nowonarodzona przyciąga nas jak magnes? Co takiego jest w niemowlęciu, szczenięciu, małym kotku? Co chwyta każdego za serce? Wszyscy jednogłośnie mówili niewinność. Każdy zgadzał się, że niewinność obejmuje znaczeniem czystość, otwartość, ufność i bezbronność. Wszyscy urodziliśmy się tacy! Pewnego dnia siedziałem sobie w parku i przyglądałem się dwojgu dzieciom bawiącym się na huśtawce. Miały może po dwa lata. Po skończonej zabawie obie mamy zaproponowały, aby podały sobie rączki. Dziewczynka z radością wyciągnęła rączkę do chłopczyka, ale ten w jednej chwili przewrócił ją na ziemię. Wstała nieutulona w żalu. Nie z powodu fizycznego zranienia, ale z powodu wstrząsu. To był niespodziewany atak. Chłopczyk dostał burę, dziewczynka słowa otuchy. Szykując się do powrotu matka chłopca kazała mu grzecznie podać koleżance rączkę. Z miną niewiniątka wyciągnął do niej dłoń. Nie było szans na porozumienie. Cofnęła się o krok. Schowała rączki za plecy. Wzięła lekcję strachu. Raz doświadczywszy zdrady, stała się nieufna i chciała się chronić. Już nie była tak niewinna jak chwilę przed przykrym wydarzeniem. Teraz stała się bardziej doświadczona. Nie będzie już tak otwarcie i bezwarunkowo ufać. To przeżycie pozostawiło na niej trwały ślad, maleńką bruzdę w osobowości - gotowość do obrony w relacjach międzyludzkich. Kosztem splamienia wewnętrznego piękna, stała się mniej podatna na zranienia.

Zastanówmy się przez chwilę, jakie wyzwania stawia nam dzisiaj życie? Z jednej strony doświadczamy radości i szczęścia, z drugiej strony w tym samym czasie spotyka nas wiele przykrych wydarzeń? Każdy z nas przeżywa rozmaite formy bólu fizycznego, psychicznego, emocjonalnego. Na przykładzie dziewczynki widzimy, jak niewiele trzeba, aby pod wpływem doświadczenia zmieniła się nasza oryginalna osobowość. Skrywając głęboko zaufanie i otwartość, wznosimy mury obronne. Tracimy niewinność. Na drodze życia wykształcamy nawyk postrzegania siebie w kategoriach istot materialnych, budując swoją tożsamość choćby na podstawie nazw odgrywanych ról, czy fizycznych ciał. Na samych początku nasza tożsamość jest relatywnie prosta, z biegiem czasu coraz bardziej komplikuje się. Poprzez fałszywą tożsamość uczymy się izolować i dyskryminować innych na podstawie płci, bliskości związków, koloru skóry i kultury. Skutecznie pielęgnujemy poczucie indywidualności, a wraz z nim żądzę posiadania. Tak rozrasta się ego. Wraz z nim rosną jego pragnienia, rozwijają się jego potrzeby, a my dobrowolnie stajemy się jego niewolnikami. Konsekwentnie pogłębia się w nas strach przed utratą czegokolwiek, co zaspokaja potrzeby ego. Dziecko potrafi radować się bez powodu. W miarę dorastania jego szczęście uzależnia się od stanu zaspokojenia rosnących pragnień. Wrodzona nam miłość idzie w niepamięć. Zaczynamy intensywnie szukać jej na zewnątrz. W efekcie tracimy nasz własny spokój, szczęście i miłość. Uzależniamy te uczucia od zewnętrznych okoliczności i związków międzyludzkich. Kiedy przychodzimy na ten świat, stan naszego istnienia możemy określić jako świadomość duszy. Jesteśmy niewinni, ale i nieświadomi rzeczywistości wokół nas. Z upływem czasu dusza zaczyna ulegać złudzeniom i rozwija stan określany świadomością ciała, inaczej ego. Pragnąc być kochani, szanowani i bezpieczni, odwołujemy się do zdrowia, bogactwa, statusu i związków. Ponieważ w ten sposób uzależniamy szczęście od bardzo zmiennych czynników, nasze poczucie spokoju i szczęścia pozostaje w stałym zagrożeniu. Cechy negatywne, takie jak chciwość, żądza posiadania czy złość, pomagają nam zabezpieczyć się przed poczuciem niepewności, skuteczniej zaspokajać potrzeby ego i osiągać poczucie kontroli nad światem. Jednakże wszystkie te środki okazują się złudne. Zawodzą nas, a my tracimy kontrolę nad sytuacją. Wtedy stajemy się niespokojni, przestraszeni, popadamy w rozpacz i załamujemy się. Takie są przejawy świadomości ciała, która niczym całun spowija tożsamość duszy. Jednak nie znaczy to, że bezpowrotnie straciliśmy spokój, miłość, czystość, otwartość, zaufanie i niewinność, inaczej mówiąc świadomość duszy. Świadomość duszy jest naszą oryginalną naturą. Jest prawdą ukrytą w głębi każdej ludzkiej istoty. Tę prawdę odkrywamy ponownie, kiedy jako dusze w stanie pełnej akceptacji powracamy do prawdziwej miłości. Uważam, że Kübler-Ross pod określeniem „sprawy niedokończone” rozumiała świadomość ciała. Pod tą zasłoną ukrywa się nieskalana czystość. Miałem szczęście, że mogłem skorzystać z jej wiedzy, podobnie jak i wielu moich kolegów. Moje doświadczenie świadomości duszy, które nastąpiło po emocjonalnym oczyszczeniu, stało się dla mnie niezbitym dowodem, że zachowujemy niewinność. Ona drzemie w nas ukryta, ale pewnego dnia ponownie obudzi się. Kiedy budzi się w ciągu życia, doświadczamy oświecenia, które wręcz paradoksalnie, jest momentem ponownego odkrycia prawdziwej tożsamości. Rozwój duchowy wymaga uwolnienia się od nawyków i przełamania świadomości ciała. Lepiej jest odzyskać niewinność w ciągu życia, dopóki możemy i potrafimy uczyć się poprzez akceptację. Pomaga w tym duchowy styl życia, dzięki któremu poprzez związek z najwyższą energią możemy rozwijać samoświadomości. Pomagają też zjawiska świadczące o istnieniu wymiaru duchowego i życiu po śmierci. Oświecenie Dla większości ludzi sfera duchowości w życiu nie ma większego znaczenia. Doświadczenie oświecenia zmienia taką postawę nieodwracalnie. Dzieje się tak dlatego, że oświecenie przynosi duchowe zrozumienie, któremu już nic nie zaprzeczy. Oświecenie uznaje się za dar, nadający egzystencji uzasadnienie wykraczające poza wymiar fizyczny.

Oświecenie ma dwie płaszczyzny. Są to doświadczenie miłości, spokoju i czystości oraz rozpoznanie ich jako oryginalnych cech duszy albo najwyższej energii. Kilka lat temu poznałem Joe, żonatego, 50-cio paroletniego kierowcę ciężarówki. Ponieważ Joe skarżył się na silny ból, uniemożliwiający mu praktycznie wizytę w szpitalu, lokalny lekarz poprosił, aby ktoś ze szpitala przyjechał zbadać go w domu. Joe posiadał skromne gospodarstwo położone w odległości ładnych paru kilometrów od głównych dróg, na terenach lasu tropikalnego. Dotarłem tam wczesnym rankiem. Na dworze było rześko. Kiedy zamknąłem samochód i stanąłem pośrodku starannie utrzymanego ogrodu, spowiła mnie niczym nie zmącona cisza. Piękno i spokój panujące w ogrodzie kontrastowały z atmosferą w domu. Anna, żona Joe, otworzyła drzwi. Zapadnięta twarz, zmarszczki na czole i cienie pod oczami świadczyły o skrajnym wyczerpaniu kobiety. Była u kresu sił. Joe spokojnie leżał na tapczanie. Ujrzawszy mnie podniósł się, aby się przywitać. Ten, zdawałoby się, niewielki wysiłek spowodował gwałtowne bóle w nogach i pośladkach. Nie mógł złapać oddechu. Po chwili opadł na poduszki. Zrobiłem mu zastrzyk z morfiny, a następnie wytłumaczyłem powód mojej wizyty. Morfina zaczęła działać i Joe trochę się odprężył. Trzy lata wcześniej Joe przeszedł operację nowotworu pęcherza. Po roku stwierdzono przerzut do kręgosłupa. Zastosowano radioterapię. Początkowo przynosiła ulgę, ale choroba sukcesywnie rozwijała się atakując, kości pleców i miednicę. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy bóle ciągle narastały, a radioterapia działała już tylko miejscowo. Joe przyjmował morfinę doustnie, ale pomimo tego przy najmniejszym ruchu przeszywał go przejmujący ból. Co gorsze, oddychał z coraz większym trudem. Prześwietlenie płuc wykazało kolejny przerzut. Joe umierał. Kiedy sprawdziłem lekarstwa, jakie przyjmował, nabrałem przekonania, że jestem w stanie mu pomóc. Sądziłem, że będzie mógł cieszyć się większą swobodą ruchu, a przez to polepszy się jakość jego życia. Powiedziałem mu o tym . Na myśl, że nie będzie skazany na cierpienie do samego końca, Joe poczuł ulgę. Zapytałem go, jak w chwili obecnej ocenia swoją sytuację. Odpowiedział natychmiast, że nie ma już nadziei na dalsze życie. Joe cierpiał, ponieważ pragnął rozmowy o śmierci, ale tego tematu nikt z najbliższych nie chciał z nim poruszyć. Zapytałem go o odczucia związane ze śmiercią. Powiedział, że nie boi się, zwłaszcza teraz, kiedy zrozumiał, że ból można kontrolować. “Czy pomaga ci w tym jakaś wiara albo filozofia?” - podtrzymałem wątek. Widziałem, jak zawahał się, więc cierpliwie poczekałem. Wydawało się, że przestrzeń wokół nas przepełniła się spokojem i ciszą. Cały pokój zastygł. Po chwili Joe wyznał, że doświadczył czegoś, o czym nikomu dotychczas nie powiedział. Był przekonany, że i tak nikt by w to nie uwierzył, a do tego mógłby go uznać za szaleńca. Ze szczerym zainteresowaniem nalegałem, aby kontynuował. W wieku 32 lat Joe miał operację przepukliny w lewej pachwinie. W sali pooperacyjnej stwierdzono u niego zatrzymanie akcji serca. Poczuł jak wypływa z ciała i kieruje się w stronę sufitu. Następnie otoczyło go złociste światło i poczuł nieopisany spokój. Znajdował się w stanie błogości i wolności. Był w pełni świadomy i wyzwolony z cielesnych odczuć. Poniżej trwała reanimacja jego fizycznego ciała, powyżej ujrzał tańczącą światłość. Przywoływała go. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że może wybierać, w którą stronę powędruje. W następnej chwili coś gwałtownie nim wstrząsnęło. Palący, fizyczny ból rozdzierał mu klatkę piersiową. Nie mógł złapać oddechu. Nadal w niepojęty sposób pozostawał w stanie oderwania od fizycznego ciała. Pomimo ostrego bólu i nieprzyjemnego uczucia po reanimacji, nie czuł najmniejszego strachu przed śmiercią. Od tej pory przestał bać się śmierci. Niewątpliwie, to przeżycie utwierdziło Joe w przekonaniu, że istnieje wymiar duchowy. W konsekwencji jego charakter zmienił się znacząco. Z nieznośnego perfekcjonisty stał się człowiekiem otwartym i tolerancyjnym, nieco na luzie. Znajomi i przyjaciele mówili mu, że można na nim polegać. Aż do dnia mojej wizyty Joe wszystko to trzymał w tajemnicy, bojąc się, że nawet najbliżsi wyśmieją go i odrzucą. Teraz, w obliczu śmierci, dzielił się sekretem ze mną. Napełniał się radością i znów doświadczał siebie jako duszy. Joe opisywał obie płaszczyzny oświecenia - doświadczenie i rozpoznanie. Zrozumiał, że jest wieczną istotą. To uświadomienie spowodowało w nim wielką zmianę, widoczną dla wszystkich wokół. Tego przestraszył się. W obawie przed kpinami porzucił możliwości dalszych doświadczeń. Porzucił szansę pogłębienia zrozumienia.

Postępując w taki sposób człowiek, na powrót usypia potencjał, rozbudzony w chwili oświecenia. Natomiast pogłębienie rozpoznania i pragnienie przekształcenia wiodą go ku ścieżce samorealizacji. Może nią podążać każdy, kto uświadomił sobie duchową naturę i postawił sobie za cel pełny rozwój możliwości ludzkiej istoty. Ścieżka samorealizacji Rozpoznać to inaczej “poznać coś ponownie” albo “zidentyfikować coś jako już znane”. Użycie słowa rozpoznać na oznaczenie relacji w wymiarze fizycznym nie sprawia kłopotów. Mówi się na przykład o rozpoznaniu swoich rzeczy, starego przyjaciela. Znacznie trudniejsze, ale i ważniejsze jest zastosowanie tego słowa w połączeniu z “wewnętrznym ja”. W poprzednim rozdziale zachęcałem czytelnika, aby spojrzał na tożsamość duchową człowieka jako podmiot ciągłych przekształceń. Głęboko wierzę, że doświadczając życia, ludzka istota zapomina, kim jest. W chwili oświecenia człowiek rozpoznaje siebie jako duszę i pojmuje swoją prawdziwą, oryginalną naturę. Fakt rozpoznania siebie oznacza, że nie odkrywa on niczego nowego, sobie nieznanego, a jedynie staje się świadomym, kim naprawdę jest. W tym momencie rozumie, że rozwój duchowy jest procesem paradoksalnym, umożliwiającym powrót do jego oryginalnej natury. Realizacja oznacza urzeczywistnienie. Kiedy człowiek realizuje siebie jako istota duchowa, jego duchowa tożsamość staje się faktem. Pojmując sprawy w takich kategoriach, dostrzegamy rzecz wspaniałą - prawda jest w nas, a urzeczywistnienie prawdy odsłania naszą duchową tożsamość. Ścieżka samorealizacji prowadzi do wewnętrznego uzdrowienia i odnowy. W tym procesie stajemy się w pełni otwarci i kochający, bez cienia zależności, bez poczucia zagrożenia. To podróż, której celem jest powrót do czystej miłości. Miłości bezwarunkowej, duchowej. Samorealizacja, bez względu na to czy osiągana jest na drodze wiary czy poprzez oświecenie, wymaga duchowej świadomości i osobistego wysiłku. Musimy dołożyć wszelkich starań, aby pielęgnować spokój i działać w oparciu o duchowe wartości, żyjąc w świecie, który nieustannie wystawia je na próby. Wierzę, że stan samorealizacji wykracza poza granice wytyczane przez systemy religijne, ponieważ istotą i wspólnym celem wszystkich religii są wartości nieodłączne od miłości. Poprzez te wartości wyraża się duchowa tożsamość człowieka, bez względu na to czy jest ona rezultatem jego osobistego doświadczenia, czy wynikiem podążania konkretną ścieżką duchowego rozwoju. Wierzę też, że każdy człowiek ma swoją ścieżkę duchową, ukrytą głęboko do chwili, gdy coś otworzy mu na nią oczy. Prawdziwa natura duszy drzemie w każdej ludzkiej istocie, czekając tylko na moment doświadczenia, rozpoznania i realizacji. Ból emocjonalny, strach i tłumienie uczuć uniemożliwiają doświadczanie wrodzonego nam piękna. Jeśli tylko zdołamy nadać przeciwny kierunek tym negatywnym uczuciom warunkującym nasze życie, urzeczywistnimy prawdę, która jest w nas. Zatem ścieżka samorealizacji jest podróżą w głąb siebie, w trakcie której wydobywamy na światło dzienne boskie piękno duszy. Jakiego wysiłku wymaga proces przekształcania naszych ułomności będących tak wielką przeszkodą w doświadczaniu miłości, jedności i spokoju? Negatywne cechy osobowości są uwarunkowanymi nawykami i nie stanowią części naszej oryginalnej natury. Zgromadziliśmy je na drodze budowania fałszywej tożsamości - świadomości ciała - i możemy je w całości przekształcić poprzez rozwijanie duchowej wiedzy i świadomości. Medytacja Byłem zatwardziałym ateistą. Zmieniło się to po warsztacie z Kübler-Ross, kiedy doświadczyłem duchowej miłości. Wtedy uwierzyłem, że Bóg natchnął moje życie, że odsłonił przede mną najwyższą miłość, a moją rolą jest ją utrzymać i dzielić się z innymi. Dzierżyć najwyższą miłość - to miało okazać się nielada wyzwaniem. Na dobry początek zmieniłem w swoim życiu dwie rzeczy. Pierwsza zmiana dotyczyła mojej kariery jako onkologa. Przed wspomnianym warsztatem niewiele uwagi poświęcałem sprawom cierpienia w chorobach nowotworowych. Po doświadczeniach z Kübler-Ross rozwinąłem w sobie

szczere pragnienie niesienia pacjentom ulgi w bólu, tak fizycznym jak i emocjonalnym. Rozbudziło się we mnie uczucie głębokiego współczucia, służenie innym przynosiło zadowolenie, coraz więcej pracowałem z umierającymi. Poczułem, że jako lekarz staję się pełniejszy, a moje podejście do pacjentów zmienia się na prawdziwie holistyczne. Druga zmiana, której wtedy dokonałem, dotyczyła medytacji. Uznałem, że poprzez regularne medytacje zatroszczę się o siebie, aby tym lepiej troszczyć się o innych. Dzięki temu odkryłem, że zachowanie równowagi pomiędzy medytacją a służeniem innym jest najlepszym sposobem dzielenia się najwyższą miłością. Uczyłem się medytować poprzez lekturę i codzienną praktykę. Dążyłem do świadomego utrzymania więzi z Bogiem opartej na czystej miłości, uczuciu, którego doświadczyłem podczas warsztatu. Zwykłem siadać na skarpie, tuż obok mojego domu. Rozciągał się stamtąd widok na leśne połacie i wielki ocean. Kiedy sięgam myślami do tamtych chwil, czuję rozbawienie. Pamiętam ten mój wysiłek i gorące pragnienie doświadczenia Boga. Potrafiłem tak przesiedzieć godzinę z zamkniętymi oczami, próbując połączyć się z Bogiem. Ogólnie stałem się bardzo spokojny i zadowolony, ale nigdy nie poczułem tak gwałtownego przypływu miłości, jakiego doświadczyłem w czasie warsztatu z Kübler-Ross. Pewnego dnia, ot tak, pomyślałem sobie, że może Bóg próbuje jakoś do mnie dotrzeć, a jedyną rzeczą, jaką ja mam zrobić, to przyzwolić Bogu na to. I wtedy otworzyłem się z uczuciem prawdziwego oddania, i w tej sekundzie spłynęła na mnie miłość, wypełniając po brzegi moje serce. Subtelność takiego podejścia polega na tym, że „przyzwolenie Bogu” oznaczało przyjęcie warunków i pojęć Boga w miejsce moich. Powoli zacząłem pojmować, że to moje własne ego oddzielało mnie od miłości Boga. Moje ego było przeszkodą, którą należało pokonać. Od tego czasu około 20-stu minut każdej medytacji poświęcałem na czytanie wzniosłych tekstów, aby uduchowić umysł. W ten sposób poznałem swoją wieczną tożsamość, odczuwałem miłość Boga i pojąłem istotę służenia ludzkości. W ciągu dnia rozważałem o tym, co przeczytałem podczas porannej medytacji, a to sprawiało, że doświadczenia z medytacji były żywe i aktualne w czasie godzin pracy. Tak rozpocząłem proces integracji duchowych wartości z życiem codziennym, co z kolei pozostaje w zgodzie ze wschodnim pojmowaniem religii, czyli pojęciem: dharma - prawa utrzymania życia. Minęło około ośmiu lat od czasu pamiętnego warsztatu. W mojej grupie pracowała pewna pani doktor, która przedstawiła mi interesujące koncepcje. Uważała, że dusza manifestuje się, czyli myśli, mówi i działa, poprzez narzędzie jakim jest ciało. Im silniej dusza ulega świadomości ciała, tym bardziej zanieczyszcza się, tracąc swoją pierwotną czystość i spokój. Powstają na niej skazy, ale poprzez medytację dusza może na powrót odzyskać swoją oryginalną czystość. Powiedziała mi, że medytacja polega na właściwym ukierunkowaniu myśli, panowaniu nad umysłem i zmysłami. Jesteśmy twórcami własnych myśli i one wpływają na stan naszego samopoczucia. Gdyby nasze myśli nie ulegały wpływom świata zewnętrznego i nie koncentrowały się na zaspokajaniu zmysłów, bylibyśmy spokojnymi i pełnymi miłości istotami. Chociaż w pierwszym odruchu przeciwstawiłem się tym ideom, to stopniowo nabierały one dla mnie sensu. Dotychczas wierzyłem, że dusza jest wiecznie czysta, pozostaje poza wpływami świata i jedynie czeka, aby ją odkryć. Teraz zacząłem zadawać sobie pytania: kim jestem?, kim jest dusza?. Pamiętam jak wszedłem do pokoju zmarłego przed chwilą pacjenta. Podczas badania ciała wyraźnie odczułem obecność ducha, który je właśnie opuścił. Pomimo martwoty ciała, poczułem wokół obecność osobowości. Pozbawione duszy ciało nie miało postaw, wspomnień, tożsamości, nie mogło porozumieć się z otoczeniem. Dusza opuściła ciało zabierając z sobą to, co nazywamy indywidualnością albo osobowością. Teraz zrozumiałem, o czym mówiła koleżanka. Sam odpowiedziałem sobie na pytanie, kim jestem: jestem duszą i manifestuję się poprzez ciało. Utrzymać najwyższą miłość - wielkość tego wyzwania polega na tym, że bezustannie i skutecznie sami się od niej oddzielamy. Oddzielamy się od miłości negatywnie reagując na krytykę, podsycając gniew, szerząc plotki. Oddzielamy się od miłości poprzez zazdrość, załamania, agresywne postawy i strach. Wprowadzając medytację w swoje życie, zmieniamy się. Zmieniamy nasze postawy, zachowania i reakcje na wpływy z zewnątrz. Medytacja, rozwijając w nas duchową świadomość, dodaje nam sił, które kierują nasze umysły ku spokojowi i szczęśliwości. Porzucając

myśli będące źródłem wszelkich negatywności, mamy możliwość w sposób zbawienny i bez wysiłku wpływać na nasze otoczenie. Medytacja uwrażliwia i czyni umysł zdolnym do przyjmowania miłości, nie jako zwykłej namiętności, ale jako potęgi czynienia dobra. W następnym rozdziale skupimy się na wysiłkach, które umożliwiają duszy pozostawanie w spokoju i łączenie się z najwyższą miłością. Kiedy sam po raz pierwszy zetknąłem się bezwarunkową miłością, stała się ona całym moim doświadczeniem. W trzy tygodnie po przeżytym katharsis, ja cały byłem miłością. To był stan bycia. Na przestrzeni minionych sześciu lat praktykowałem medytacje, co pozwoliło mi przekształcić negatywne cechy i rozwinąć duchowe wartości. Pierwszym krokiem na tej drodze duchowego wysiłku jest zrozumienie potencjału własnej świadomości. Następnym jest uzdrowienie samego siebie. Kolejnym przekształcenie się w czystą miłość. Duchowy wysiłek: docenianie Poznałem Margo, kiedy miała 53 lata. Od 4 lat chorowała na raka piersi. W początkowej fazie choroba przebiegała raczej łagodnie, natomiast ostatni rok przyniósł gwałtowne pogorszenie. Pomimo kilku serii chemioterapii, stwierdzono kolejne przerzuty do wątroby i płuc. Rozmawialiśmy z Margo o chorobie, życiu i rodzinie, o dążeniach i rozczarowaniach. Przed 10-ciu laty Margo rozwiodła się, przejmując opiekę nad córką Gerano. Nigdy się nie rozstawały. Margo bardzo bolała, że opuszcza córkę i nie zobaczy dorastających wnucząt. Czuła się oswojona z myślą o śmierci, jednak niepokoiła ją przyszłość najbliższych. „Ja po prostu patrzeć nie mogę, jak się martwią z mojego powodu.” - wyznała mi kiedyś. Jako nastoletnia dziewczyna, Margo przez rok mieszkała wśród rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Doświadczenia tamtego czasu zaowocowały pewnym ekscentryzmem duchowym, który pozostał żywy w jej dorosłym życiu. Przejawiała głęboki szacunek do ziemi i każdej żywej istoty. Wierzyła, że jej duch powróci tu i będzie dalej istniał w konarach drzew, szumie wiatru, wodach oceanu. Mówiła, że świecie duchów odwiedzi rodzinę i spotka przodków. Kochała naturę. Nic dziwnego, że chciała, aby po śmierci spalono ją pod otwartym niebem w otoczeniu lasu. W ostatniej fazie choroby Margo nie mogła poruszać się samodzielnie. Potrzebowała pomocy w toalecie i kąpieli. Nie była w stanie przejść sama kilku kroków. Od pewnego czasu zacząłem przyjeżdżać na konsultacje do domu. Mieszkała w otoczeniu gęstych zarośli, u stóp skalistego wzgórza. Z domu rozciągał się wspaniały widok na morze. Gerano zamieszkała z matką, aby lepiej się nią opiekować. Był listopad. Przyjechałem rankiem. Gerano powitała mnie z uśmiechem na twarzy. Była bardzo spokojna. Zapytałem, jak czuje się mama. „Sam zobacz.”- odparła. „Jest w ogrodzie. Zostawię was samych.” Ogród był odbiciem wewnętrznego świata Margo. Górną część zdobiły krzaki i skały. Dolna część była dzika. Rosły tu olbrzymie drzewa gumowe ocieniające wąski strumyk. Na wystającej z wody skałce wygrzewała się w słońcu jaszczurka. Ptaki beztrosko fruwały z gałęzi na gałąź. Ponad wszystkim królowało skaliste wzgórze, jakby opiekując się tym miejscem, gdzie człowiek stapiał się w jedno z naturą. Margo siedziała w cieniu. Wpatrzona we wzgórze, wsłuchana w szum wody, nie widziała, jak podchodziłem do niej z patio. Pomimo zaawansowanej choroby, ciągle wyglądała stosunkowo dobrze. Zbliżyłem się. Sprawiała wrażenie wręcz zatopionej w pięknie ogrodu. Jej twarz wyrażała coś, czego nie potrafiłem uchwycić: bezruch i łagodność. Zauważyła mnie i uśmiechnęła się serdecznie. W chwili, kiedy spojrzeliśmy na siebie, niespodziewanie pojąłem, co wyrażała ta twarz. Było to głębokie spełnienie Ona i wszechświat stanowili jedno. Nie było już nękanej problemami. Margo, jaką pamiętałem sprzed dwóch tygodni. W tym dniu inaczej postrzegała sprawy świata. Odwzajemniłem uśmiech, przywitałem się i usiadłem. „Zadumałaś się nad pięknem ogrodu, Margo?” Szare oczy patrzyły na mnie miękko. Uśmiechała się łagodnie. ”Nie, nie…”- odpowiedziała ciepło. „To raczej moje własne piękno zachwyca mnie.” Westchnęła. Ile było w tym szczęścia!

Po chwili zaczęła mówić dalej: „Przez te wszystkie lata kochałam naturę, ale nie wiedziałam, że w ten sposób odnajduję i doceniam siebie. Szłam do lasu, by zaznać spokoju, szłam nad morze, by odnaleźć piękno, wspinałam się na góry, by doświadczyć cudów. To mnie uszczęśliwiało i dawało natchnienie. I pomyśleć, że dopiero teraz zrozumiałam, dlaczego. Wszystko, czego doznawałam poprzez naturę, było we mnie, od zawsze. Idąc w tamte miejsca, na jakiś czas zostawiałam za sobą kłopoty i konflikty. Spoglądając na górski szczyt wzbudzający we mnie grozę, doznawałam prawdziwie cudownych odczuć.” Chyba wyglądałem na zakłopotanego. „Nie rozumiesz?”- zdziwiła się. „One nie były częścią góry! One były częścią mnie! Kiedy udajemy się w takie miejsca, uwalniamy się od wszystkich powierzchownych spraw naszego życia. Uczucie prawdziwej wolności uszczęśliwia ducha. Wtedy doświadczamy miłości, spokoju i prostoty. Gdybyśmy tylko potrafili nauczyć się słuchać duchem, zatopiliśmy się w jego pięknie.” Przerwała na chwilę. Zabrakło jej tchu. Choroba dawała o sobie znać. „Przez całe życie uzależniałam szczęście od natury. A przynajmniej do teraz. To tak jakbyś szukał na zewnątrz czegoś, co sprawia, że czujesz się dobrze wewnątrz. Ale kiedy odnajdziesz i docenisz własne wewnętrzne piękno, odkryjesz duszę. Spokój lasu musimy uczynić naszym własnym… bo i prawda taka, że ten spokój jest częścią nas. Natura jedynie go rozbudza.” Na dłoni Margo usiadł motyl. Leniwie poruszał skrzydełkami, które w promieniach słońca mieniły się odcieniami błękitu. Margo mówiła dalej, jakby niepomna maleństwa. „Wkrótce umrę.” - rzekła uśmiechając się. „To znaczy przekroczę próg, który bywa nazywany śmiercią.” - uściśliła. „Chciałabym jeszcze troszkę pożyć i przekazać światu wiadomość: niech każdy zda sobie sprawę, że wszystko, czego mu potrzeba, jest w nim. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Może ty rozgłosisz to? Zrobisz to dla mnie?” „Napiszę o tym książkę.” - odpowiedziałem z nutką żartu w głosie. Oboje roześmialiśmy się. „Wygląda na to, że już niczego ode mnie nie potrzebujesz. Czy tak jest?” „Niczego nie potrzebuję. Tylko tej książki!” Idąc z powrotem ku domu, spojrzałem za siebie. Twarz Margo znów wyrażała głębokie spełnienie. Motyl zerwał się, na moment zawisł w powietrzu i odfrunął. Dwie godziny później Margo odeszła. Słowa Margo poruszyły mnie. Wziąłem wspaniałą lekcję: kiedy staniesz się świadomym swojego wewnętrznego piękna, osiągniesz stan głębokiego spełnienia. Życie nadaje nam różne odcienie. Piękny widok, brak pośpiechu sprawiają, że odczuwamy spokój, szczęście i komfort. Trudne związki, konflikty, natłok odpowiedzialności blokują nas, wprowadzają w stan napięcia i wywołują złe nastroje. Jak w kalejdoskopie zmienia się nasze samopoczucie. A gdybyśmy mieli siłę, która pozwoliłaby nam trwać w stanie spełnienia bez względu na okoliczności? Zamiast ulegać zewnętrznym wpływom, sami moglibyśmy pozytywnie oddziaływać na świat wokół i jakość naszych związków. Margo miała rację, mówiąc, że spokój lasu musimy uczynić naszym własnym, bo w istocie należy do nas. Prawdziwa tożsamość i świadomość duszy znajdują wyraz w duchowym wymiarze ludzkich postaw, czynów i związków. Duchowość oznacza bowiem wewnętrzne piękno ujawniane w widocznej formie cnót. Działając duchowo, odnosisz się do każdego, bez wyjątku, ze spokojem, zrozumieniem, mądrością i miłosierdziem. Ludzie zaufają takiej miłości i akceptacji. To właśnie wysiłek włożony w docenianie siebie prowadzi do ukształtowania takiej osobowości. Docenić siebie to innymi słowy umieć w każdym dostrzec silne strony, pomimo słabości i błędów, których byliśmy świadkami. Jakże często krytykujemy ludzi za ich cechy charakteru. Plotkujemy o ich negatywnościach, rozgłaszamy je wszem i wobec, tracąc w ten sposób spokój umysłu. Nawet czujemy się do tego upoważnieni. Czy w ten sposób czynimy dobro? Kiedy nasze własne błędy i słabości zaczynają nam dokuczać, zachowujemy się podobnie. Zamiast skupić się na własnych zaletach, mocnych stronach i cnotach, zaprzątamy sobie głowę negatywnościami. Wysiłek doceniania oznacza decyzję, że będziemy zwracać uwagę tylko na wartości, zarówno u siebie jak u innych. Oznacza decyzję, że od tej chwili odcinamy się od wewnętrznej krytyki w stylu: „Jestem do niczego.” albo „Oni są nie w porządku.” Za fasadą egoizmu i arogancji kryje się piękno ludzkiej duszy. To świadomość ciała tłumi duchową

miłość i niewinność, ustępując miejsca negatywności. Bez względu na słowa i czyny, wewnątrz ludzkiej istoty ukrywa się prawdziwe piękno. Jakkolwiek trudno jest czasami w to uwierzyć, nie ma wyjątków. Piękno duszy można docenić jedynie na drodze zrozumienia i akceptacji prostej zasady: jeśli odkryjesz piękno drzemiące w tobie, dostrzeżesz je u innych; jeśli przestaniesz dostrzegać piękno u innych, nie zdołasz go odnaleźć w sobie. Poszukując cnót w drugim człowieku, masz szansę poznać, jak on je rozumie. W ten sposób przyswajasz sobie nowe aspekty i poszerzasz percepcję. Przyjmijmy, że twój szef odnosi sukcesy, ale jest chciwy. Chciwość źle wpływa na pracowników. Zdecydowanie jest jego mocną stroną, ale, koncentrując się jedynie na swoich potrzebach, używa tej cnoty w sposób niszczący. Reakcja na jego chciwość, krytyka i podważenie uczciwości wpędzą cię jedynie w złość i zawiść. Zachowując się w taki sposób, ty sam „wybierasz” niepokój i niczego nie zmieniasz w jego zachowaniu. Co więcej, atakujesz duszę ludzką, która jest zagubiona w świadomości ciała i zaślepiona materialnymi pragnieniami. Ulegasz chciwości i pozwalasz, aby rozproszył się twój wewnętrzny spokój. Jeśli jednak nie zareagujesz na chciwość, a dostrzeżesz i przyswoisz sobie cnotę zdecydowania, w waszych stosunkach zmienią się trzy rzeczy. Po pierwsze, ty będziesz spokojny, po drugie, wzbogacisz swoje wewnętrzne piękno o kolejną cnotę, po trzecie, okażesz mu szacunek i docenisz go. Chociaż popadając w chciwość biznesmen wypaczył cnotę zdecydowania, ona nadal w nim żyje. Wciąż można ją dostrzec w cechach charakteru. Prawdopodobnie dzięki tej właśnie cnocie odnosi sukcesy. Możemy uznać, że zdecydowanie wręcz jedną z jego specjalności. Czyste intencje w świadomości duszy czynią zdecydowanie cnotą boską. Zdecydowanie, aby dostrzegać we wszystkim korzyść. Zdecydowanie, aby nie sprawiać nikomu przykrości. Zdecydowanie, aby mieć do wszystkiego pozytywne nastawienie. Zdecydowanie, aby rozwijać się. Jeśli tylko oddzielisz zdecydowanie od chciwości, nauczysz się czegoś, rozbudzisz w sobie tę cnotę i wzbogacisz swoje wewnętrzne piękno. W stanie świadomości duszy przejawia się pełnia boskich cnót. W stanie świadomości ciała cnoty pozostają w ukryciu albo ich intencje ulegają wypaczeniu. Zatem wysiłek doceniania polega na duchowym dążeniu do dostrzegania i wyrażania cnót w sposób przynoszący korzyść. Jak w każdej dziedzinie, tak i tu praktyka czyni mistrza. Jeśli chcę dobrze grać na fortepianie, muszę brać lekcje i regularnie ćwiczyć. Początki wymagają dużej koncentracji. Czuję się jak niezdara. Z czasem gra staje się czymś naturalnym i nie wymaga dużego wysiłku. Kiedy na nowo odkrywamy prawdziwe cnoty, emanujemy łagodnością, szacunkiem i pokorą. Potrafimy je łączyć z pewnością i odwagą i w naturalny sposób być sobą. Pielęgnując szacunek do samych siebie, jesteśmy w stanie bezwarunkowo szanować innych. Stajemy się w pełni zadowoleni, co z kolei przyciąga i pozytywnie wpływa na innych. Doświadczyłem tego przy Margo. Stan głębokiego spełnienia jest niczym duchowy aromat. Możemy służyć innym w sposób naturalny, pozostając jednocześnie sobą. Przyjmując od świata jedynie cnoty, nieustannie uczymy się patrzeć na nowo. Jest to boska wizja prowadząca do osiągnięcia stanu spełnienia. Aby ją realizować taką wizję niezbędny jest wysiłek i uwaga. Praktyka medytacji: przyswajanie i rozwijanie cnót Chciałbym teraz pokrótce omówić, w jaki sposób rozpoczynać medytację, a następnie skupić się na przedstawieniu poszczególnych cnót. Poniżej zamieszczam listę 36 cnót, pochodzących z mojej praktyki medytacji Raja Yogi. Być może uznacie je za przydatne w pracy nad sobą. Możecie pracować w dwóch kierunkach: rozwijać i pogłębiać cnoty, które już są wam znajome i bliskie oraz przyswajać te, których nam brak.

Oto lista boskich cnót: Radość Skupienie Dojrzałość Słodycz Tolerancja Pokora Uczciwość Miłosierdzie Lekkość Nieustraszoność Zadowolenie Cierpliwość Mądrość Pewność siebie Czystość Dobroczynność Szczodrość Prawda Niestrudzoność PosłuszeństwoKrólewskość Dokładność Oddanie Wolność od trosk Odwaga Dyscyplina Schludność Stabilność Łagodność Zdecydowanie Niezależność Prostota Współdziałanie Szacunek Pogoda ducha Elastyczność Praktykując regularnie, coraz głębiej rozumiemy i coraz lepiej używamy poszczególnych cnót. Cnoty rozwijają spokój i potęgę naszych umysłów, pomagają utrzymać życzliwe nastawienie do innych. Na początek usiądź w spokojnym i wygodnym miejscu. Jeśli masz już doświadczenia w medytacji, rozpocznij zgodnie ze swoją praktyką. Jeśli nie, spróbuj najpierw odprężyć ciało i uspokoić myśli. Dobrze jeśli nauczysz się medytować z otwartymi oczami. Będziesz mógł włączyć praktykę medytacji w codzienne życie. Usiądź wygodnie i wyprostuj się. Świadomie rozluźnij każdą część ciała, od stóp po czubek głowy. Możesz próbować na przemian naprężać i rozluźniać mięśnie. Lepiej poczujesz różnicę pomiędzy jednym a drugim stanem. Stopniowo wejdziesz w stan głębszego odprężenia. Ważne, aby zaczynać od rozluźniania stóp i powoli przechodzić do łydek - naprężaj i rozluźniaj mięśnie. Czy czujesz, co powoduje w tobie rozluźnienie? Następnie zajmij się udami: rozluźnij każdy mięsień. Niech odejdzie całe napięcie. Teraz kolej na pośladki - znów napinaj i rozluźniaj. Pozwól, aby ogarnęło cię uczucie głębokiego odprężenia. Powtórz ćwiczenie na mięśniach brzucha, klatki piersiowej, ramion, przedramion i dłoni. Kiedy skończysz napinanie i rozluźnianie dłoni, połóż je spokojnie i obserwuj przez kilka sekund. Poczuj rozchodzące się po całym ciele odprężenie. Teraz czas na szyję i szczęki. Zaciśnij zęby, a następnie rozchyl usta. Następne w kolejności są oczy. Dla mnie każdorazowo jest to niezwykle odprężające ćwiczenie. Rozmasuj gałki oczne, lekko uciśnij i rozluźnij ucisk. Na koniec poćwicz czoło, marszcząc i rozciągając je na przemian. Kiedy skończyłeś ćwiczenia wstępne, posiedź jeszcze kilka minut, zagłębiając się w doświadczaniu całkowitego odprężenia. W tym stanie pomyśl: „Jestem duszą pełną spokoju.” i po prostu siedź, obserwując, jak się czujesz. Następnie rozpocznij pracę z wybraną cnotą lub właściwością. Niech to będzie na przykład tolerancja. Im więcej masz tolerancji, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że wpadniesz w gniew. Najpierw pomyśl o niej, potem zacznij doświadczać. Możesz to robić na kilka sposobów. Jeśli z natury jesteś osobą tolerancyjną, rozwijanie tej cnoty nie powinno sprawić ci większych trudności. W zasadzie możesz od razu przejść do etapu doświadczania. Jeśli tak nie jest, wyobraź sobie kogoś znajomego, wyróżniającego się tą cnotą. Spróbuj doświadczyć tolerancji jakbyś ty był tą osobą. W ten sposób pobudzisz drzemiącą w tobie cnotę i bardzo szybko zaczniesz jej doświadczać. Jeśli doświadczyłeś, czym jest cnota tolerancji, spróbuj zastanowić się nad jej wartością. I znów jest na to kilka sposobów. Możesz wizualizować siebie w okolicznościach, gdy jest ona niezbędna albo kiedy używasz jej w sposób efektywny. Możesz też sięgnąć myślą do sytuacji, kiedy straciłeś panowanie nad sobą. Przywołaj tę scenę. Przyjrzyj się uważnie. Następnie spróbuj wyobrazić sobie, co wtedy mogłaby zdziałać cnota tolerancji. Nie próbuj zmieniać tego, co się stało, ale jedynie przekształcić negatywne doświadczenie w lekcję. W taki sposób, poprzez medytację, uczysz się, praktykujesz i doświadczasz cnót. Poznając cnoty i właściwości potrzebne w różnych okolicznościach, coraz łatwiej ich używasz i lepiej stawiasz czoła wyzwaniom. Po pewnym czasie przekonasz się, że pielęgnując cnoty i stosując je w codziennym

życiu, znacznie lepiej się kontrolujesz. Zanim rozpoczniesz proces ćwiczeń z cnotami, zastanów się i zapisz, które należą do twoich silniejszych stron. W tym celu możesz skorzystać z mojej listy. Te, które wydają ci się najbardziej znajome, są twoimi najsilniejszymi cnotami. Spośród pozostałych wybierz trzy, najwyżej cztery, a nad którymi chciałbyś szczególnie popracować. Stosuj zasadę: praca nad jedną cnotą w czasie jednej medytacji. Zacznij od tych bardziej ci znanych. Możesz sięgać do opisów i definicji słownikowych. Często pomagają odczuć charakter poszczególnych cnót. Codziennie rano medytuj 10-15 minut. W ciągu dnia utrzymuj świadomość: „za każdym razem, kiedy używam cnoty, rozwijam ją”. Wieczorem poświęć kolejne 15-20 minut na medytację lub refleksję podsumowującą dzień. Ponownie wejdź w doświadczenie praktykowanej cnoty. Przypomnij sobie, w jaki sposób ją stosowałeś, co wtedy odczuwałeś. Pomyśl też o sytuacjach, w których mogłaby okazać użyteczna, albo wręcz powinna być użyta. Wyobraź sobie, jak ty jej używasz. W pracy nad sobą niezwykle motywujące jest prowadzenie dziennika. Dziennik daje wspaniałe możliwości obserwowania własnych postępów. Kiedy w znacznym stopniu opanujesz metodę, rozpocznij ćwiczenia z cnotami, które chcesz rozwinąć. Pamiętaj, że je posiadasz. Jedyne co robisz, to rozbudzasz je. Użyj techniki wizualizacji kogoś znajomego, kto posiada wybraną przez ciebie cnotę. Doświadczaj jej, wyobrażaj sobie, jak jest używana. Myśl o niej w ciągu dnia. Wieczorem podsumuj, czego dokonałeś. Nigdy nie bądź sobą rozczarowany. Potknięcia traktuj jako szansę na dalszą naukę. Sam się zdziwisz się, jak szybko poprawi się jakość twojego życia. Zawsze miej pozytywne nastawienie, doceniaj siebie, dostrzegaj cnoty w innych i przyswaja je sobie. Raduj się nowym życiem. Duchowy wysiłek: pozytywne myśli, pozytywne postawy Pozytywne myśli i uczucia to najwspanialszy pokarm dla umysłu podczas medytacji. Stały wysiłek zmierzający do utrzymania pozytywnej postawy to podstawowy warunek na ścieżce samorealizacji. W życiu codziennym także często mówi się o pozytywnych postawach. Podkreśla się ich znaczenie i rolę na drodze do osiągania dóbr materialnych, zachowania kondycji i zdrowia fizycznego. Myślę, że poprzez kontekst ograniczony jedynie do potrzeb związanych ze świadomością ciała, określenie „pozytywna postawa” straciło swoje znaczenie i sens. Veronika okazała się kimś wyjątkowym w moich doświadczeniach klinicznych. Zbliżając się do 40- stki zachorowała na złośliwą odmianę czerniaka. Od początku wykazywała chęć walki z nowotworem. Z czasem ta chęć przerodziła się w przeżyciem o wielkim znaczeniu. Kiedy powiedziano Veronice, że choroba jest śmiertelna, w pierwszym odruchu nie uwierzyła. Była wstrząśnięta. Po jakimś czasie szok ustąpił miejsca zdecydowaniu. Miała silną wolę i wiele powodów, żeby żyć: kochającego męża, dwie dorosłe córki, dobrą pracę oraz wielu wspierających przyjaciół i znajomych wokół. Nie zamierzała godzić się z ponurą prognozą. Wybrała walkę, wierząc, że dzięki pozytywnej postawie i odpowiedniemu stylowi życia zdoła pokonać nowotwór. Wspólnie z mężem Davidem wzięli udział w specjalnym programie dla pacjentów z nowotworami i ich partnerów. Rezultat był wspaniały. Wrócili w pełni spokojni i zadowoleni. Nauczyli się wiele o leczeniu uzupełniającym, między innymi o roli odpowiedniej diety, medytacji i „duchowym uzdrawianiu”. Nawiązali też budujące kontakty z innymi uczestnikami. Veronica nabrała przekonania, że jest w stanie się wyleczyć i dokona tego, uzbrojona w wiedzę, umiejętności i techniki. Wszyscy zgodnie twierdzili, że Veronika wykazuje nad podziw pozytywną postawę. Przyjaciele, bliscy i znajomi gorąco wspierali jej zrozumienie sytuacji, zrównoważenie i energię. W lokalnej parafii wierni modlili się o jej zdrowie, a David wspaniale wspierał ją na każdym kroku. Wziął na siebie nowe obowiązki w domu, dbał o świeże warzywa i owoce, tak ważne w diecie przeciw- nowotworowej. Nawet stworzył dla niej kącik do medytacji. Pomimo wysiłków, zaczęły się pojawiać kolejne przerzuty. Rozwijały się powoli i nieubłaganie. Można je było wyczuć pod skórą i zobaczyć. Przez prawie rok nie sprawiały większych kłopotów i nie bolały. Veronica czuła się

dobrze i trwała w przekonaniu, że pewnego dnia, już niedługo, znikną, rozpłyną się. Innego rozwiązania nie brała pod uwagę. Na dwa miesiące przed naszym spotkaniem, guzy zaczęły gwałtownie rosnąć. Veronika straciła apetyt, energię i dobre samopoczucie. Z powodu zwiększającego się bólu i braku snu stała się bardzo drażliwa. Pomimo tego nie dopuściła do siebie myśli, że umrze na raka. Bóle narastały i powoli zwykłe środki przeciwbólowe przestały pomagać. Lokalny lekarz namówił ją, aby spróbowała morfiny. Następnego dnia spotkała się ze mną. Nie cierpiała z powodu fizycznego bólu, ale była wewnętrznie rozbita. Jak tylko posadziłem ją w pokoju, wybuchła płaczem. To nie były zwykłe łzy. To było łkanie rozpaczy i porażki. Obok siedział David pełen smutku i skruchy. Nic nie mówił od siebie, ale rozumiał wszystko. Będąc świadkiem niezachwianej wiary małżonki w wyleczenie, starannie ukrywał złe przeczucia. Wiedział, że powoli przegrywają walkę. Jak tylko Veronica uspokoiła się trochę, zapytałem ją o powód tych łez. „To przez morfinę.” - powiedziała. „Morfinę?” „Tak, przez morfinę!” - jej głos zabrzmiał gniewnie. „Morfina oznacza, że przegrałam. Przegrałam, przegrałam, przegrałam…!” Była na granicy utraty kontroli. Z trudem się opanowała. „Do dziś ani przez moment nie pomyślałam, że umrę. Dziś wiem, że nie ma nadziei …nie ma już żadnej nadziei.” Rozpacz ustąpiła miejsca rezygnacji. Wahałem się przez chwilę, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. „Veronico, muszę poznać prawdę. Wróćmy do samego początku. Do tego dnia, kiedy pojawił się problem. Czy zdołasz prześledzić ze mną całą historię?” Skinęła głową. Chyba poczuła ulgę, że może na jakiś czas zapomnieć swoim obecnym stanie. Opowiedziała mi o wszystkim, także o udziale w programie i o zdecydowanej walce z nowotworem. Mówiła o dyscyplinie, diecie, medytacjach, wierze, o duchowym wsparciu ze strony kościoła i o tym, jak wszyscy wokół serdecznie jej pomagali. Opowiadając, stawała się coraz bardziej spokojna. „Wydaje mi się - zacząłem powoli - że morfina jest tu kroplą w morzu. Guzy rosły, a ty traciłaś siły, energię i wagę. Wbrew wszystkiemu, utrzymywałaś się w przekonaniu, że i tak wyzdrowiejesz. Wykazałaś niezwykłe zdecydowanie, wytrzymując dwa miesiące ostrych bólów. Morfina ugodziła w najbardziej bolesne miejsce. Nic i nikt nie przygotował cię na wstrząsającą prawdę, że żadna metoda nie była w stanie pomóc.” „Tak. Ale to coś więcej. Ja czuję, że przegrałam.” „W jaki sposób?” „Czuję, że wszystkich zawiodłam. Davida i dziewczynki. Tak mnie wspierali, tak zię zaangażowali w moje leczenie. A ja ich zdradziłam. Wszystkich moich przyjaciół, wszystkich, którzy byli dla mnie dobrzy. Wszystkich, którzy modlili się za mnie.” Po policzku Davida spłynęła łza. Veronica mówiła dalej: „Gdybym tylko bardziej się starała. Gdybym mocniej wierzyła. Jestem do niczego. Wszystkich unieszczęśliwiłam. Czuję się tak …… taka bezradna. Tak niepotrzebna. Wszystko, co robiłam przez ostatni rok, poszło na marne.” Zamilkła. Zapytałem ją spokojnie: „Czy potrafiłabyś znaleźć w swojej chorobie jakiekolwiek pozytywne doświadczenie?” Spojrzała na mnie zdziwiona, otarła oczy i zamyśliła się na krótką chwilę. „Cóż, chyba tak. - zaczęła powoli - Mam teraz bliższy kontakt z córką. Kiedyś nie mogłyśmy się obyć bez konfliktów. Ale przez ten cały czas była taka cudowna. Jakby wydoroślała. Stała się taka czuła i delikatna. A David ….” - skierowała się do męża. Spojrzeli na siebie z miłością i wzajemnym zrozumieniem. „Przed moją chorobą nasz związek nie był najlepszy. W ciągu tego roku znów zbliżyliśmy się do siebie. David był dla mnie taki kochany… To wspaniałe.” „Więc tak naprawdę choroba na powrót spoiła rodzinę?” Zastanowiła się. Po chwili powiedziała: „I ja sama się zmieniłam. Stałam się bardziej wyrozumiała. Sprawy, o które kiedyś się martwiłam, teraz po prostu przemijają obok. Nie przywiązuję już tak wielkiej wagi, do tego, co myślą ludzie. Każdego dnia czuję, jak wspaniale jest żyć. Teraz naprawdę

doceniam życie. Wschód słońca, śpiew ptaków, chwile bliskości. Zmieniły się moje wartości. Bardzo dojrzałam.” Jej oczy zajaśniały i rozpoczęła nowy wątek. „David się też zmienił. Znajduje radość w codziennych, prostych sprawach. Przestał się koncentrować na rzeczach materialnych i stał się bardzo uczynny. Przez ten czas oboje bardzo dojrzeliśmy. Być może bardziej niż zdołalibyśmy dojrzeć w ciągu całego życia bez mojej choroby.” Veronica wyraźnie cieszyła się tym, co mówiła. „Jest jeszcze jedna rzecz. Przez ostatnie 12 miesięcy bardzo zbliżyłam się do Boga. Przedtem byłam po prostu wierzącą katoliczką, teraz poczułam więź z Bogiem. Tak jakby sam Jezus wkroczył w moje życie, ucząc mnie czegoś nowego i jednocześnie wspaniałego.” Kiedy skończyła mówić, sprawiała wrażenie uspokojonej. Wróciła jej ufność. Smutek i żal znikły bez śladu. Spojrzała na mnie. Wiedziałem, że przyszła moja kolej. „Veronico, wszystko, co zrobiłaś przez ostatni rok to wielki sukces. Choroba się rozwinęła i atakuje cię coraz bardziej. Ale tyle się w was zmieniło, tak dojrzeliście.” Przez następne kilka minut starałem się podkreślić wartość wszystkich jej wysiłków. „Dzięki dyscyplinie, diecie i stylowi życia wzmocniłaś swoją wolę. Dzięki medytacji stałaś się spokojna i zadowolona. Poprzez swoją postawę stałaś się wsparciem i przewodnikiem dla rodziny. A do tego zrealizowałaś prawdziwy cel wiary - nawiązałaś kontakt z Bogiem.” Przerwałem, a po chwili spokojnie dodałem: „Ale za bardzo skoncentrowałaś się na pokonaniu raka i nie zwracałaś uwagi na postępy choroby. Rak stał się miarą sukcesu lub porażki. Nie doceniłaś znaczenia samego procesu leczenia. Wierzę, że choroba może spowodować nasz rozwój. Świadomych bądź nie, nowotwór może naprowadzić nas na ścieżkę duchową. Pomimo nieustannych postępów choroby, ty doświadczyłaś uzdrowienia. Więc rób dalej to samo. Może trochę złagodź dietę i staraj się znaleźć równowagę pomiędzy duchowym uzdrawianiem i leczeniem fizycznym. Nie trać nadziei na wyzdrowienie, ale nie przywiązuj się do tej myśli. Postępy choroby nie zdołają udaremnić procesu uzdrawiania. Jeśli masz umrzeć młodo, warto sobie uzmysłowić, że niewielu ludzi starszych doszło do takiego zrozumienia. Wszystko, co zyskałaś dzięki rozwojowi i duchowej wiedzy, będzie pozytywnie oddziaływać na rodzinę. Nawet kiedy cię zabraknie, nadal będziesz odgrywać w ich życiu ważną rolę.” Siedząc tak, wszyscy poczuliśmy się natchnieni i połączeni w jakiś przedziwny sposób. Veronica zastygła w błogości. Przyszła załamana i zrozpaczona. Uważała, że poniosła klęskę. Podczas konsultacji wspólnie odkryliśmy, że jej jedynym celem i miarą sukcesu było pokonanie nowotworu. Teraz, kiedy dostrzegła i doceniła nowe, duchowe cele życia, ujrzała swoją chorobę w nowym świetle. Jej dotychczasowe wysiłki i starania nabrały nowego znaczenia. Veronica uwolniła się od strachu przed śmiercią. Obdarowała wszystkich wokół swoją duchowością. Stała się przykładem włączenia wartości duchowych w ludzkie dążenia do pozytywności. Myśli to nasiona naszych doświadczeń. Jeśli zdalibyśmy wyćwiczyć umysł w tworzeniu tylko pozytywnych myśli, doświadczalibyśmy życia tylko pozytywnie. Kiedy Veronica usłyszała diagnozę, pomyślała jasno i zdecydowanie: „Mogę pokonać raka.” Przez 12 miesięcy, pomimo skrywanego głęboko strachu przed śmiercią, była promieniejąca i pozytywna. Morfina odsłoniła ten strach. Myśl o zwycięstwie nad rakiem przerodziła się w rozpacz. Jednak, kiedy Veronica zdołała porzucić myśl o śmierci jako o porażce, w miejsce postawy typowej dla świadomości ciała pojawiła się nowa myśl: „Jestem duszą realizującą duchowy cel mojego życia.” Ta myśl przyniosła doświadczenia głębokiej radości, satysfakcji i akceptacji. Wokół nic się nie zmieniło. Zmieniła się wewnętrzna postawa. Uwolniwszy się od ograniczonego, materialnego celu utrzymania zdrowia, Veronika wyraziła swoją duchową nieśmiertelność. Na tym przykładzie widzimy, że wysiłek skierowany na utrzymanie pozytywnej postawy wymaga spełnienia dwóch warunków. Pierwszy polega utwierdzaniu siebie w duchowej tożsamości i pamiętaniu, że: „Jestem duszą realizującą duchowy cel mojego życia”. Drugi polega na wyrażaniu świadomości duszy w postawach i działaniach bez względu na czas i okoliczności.

Ćwiczenia medytacyjne - stawanie się pozytywnym Pozytywne myśli, słowa i czyny przynoszą innym korzyść, sprawiają, że czujemy się dobrze i stwarzają dobrą atmosferę. Rezultaty negatywnych myśli, słów i czynów są dokładnie odwrotne. Ranią i psują atmosferę. Zadaniem naszych intelektów jest dokonywanie wyborów. Intelekt pełni rolę filtra pomiędzy umysłem, odpowiedzialnym za tworzenie myśli a ciałem, odpowiedzialnym za działanie. Dzięki zdolnościom rozróżniania, oceniania i podejmowania decyzji intelekt „zarządza” umysłem. Wykorzystując możliwości intelektu, możemy w myślach, słowach, czynach i związkach wyrazić duchowy cel życia. Wtedy nasze postawy stają pozytywne. Zatem zanim zdecydujesz się, jak działać, dokonaj rozróżnienia pomiędzy prawdą i fałszem i oceń, jaki czyn jest duchowo właściwy. Poprzez systematyczne ćwiczenia właściwego rozróżniania, oceniania i działania, wyrazisz swoją duchowość. Prawdziwie pozytywni ludzie, to ci, których decyzje dają pozytywne wyniki: Są zadowoleni, przynoszą innym spokój, szczęście i zadowolenie. Współpracują, a przez to zachęcają innych do współpracy. Poprzez własną osobowość i czyny pobudzają świadomość duchową innych. Oceniając siebie z takiej perspektywy, możemy sprawdzić własne postępy. Poprzez obserwacje skutków naszych słów i czynów, weryfikujemy jakość oraz trafność decyzji i ocen. „Czy wniosłem spokój, czy przyczyniłem się do współpracy i wzrostu duchowej świadomości?” Z popełnionych błędów wyciągamy wnioski, co pozwala nam konsekwentnie wzmacniać intelekt. Dzięki takiej postawie nie utwierdzamy się w słabościach, ale wręcz przeciwnie, każdy błąd prowadzi nas do dalszego rozwoju. Niemniej jednak duchowa postawa nie uchroni nas przed trudnościami w podejmowaniu właściwych działań. Przyczyna leży w osobowości, która wywiera silny wpływ na nasze czyny. Nasza obecna natura stanowi wielką przeszkodę na drodze duchowego rozwoju. Jej trzy najważniejsze aspekty to: nawyki, uzależnienia i cechy charakteru egoizm uprzedzenia Prawdziwa, czysta osobowość pozostaje w uśpieniu. Jest głęboko ukryta pod warstwami kolejnych życiowych doświadczeń. Rozwijają się jedynie nasze uwarunkowania, uzależnienia, ego, uprzedzenia, które stopniowo dokonują spustoszeń w intelekcie, sposobie myślenia i zachowaniach. Zdolność rozróżniania, oceniania, podejmowania decyzji i duchowego działania słabnie do tego stopnia, że dusza ulega całkowicie wpływom zewnętrznych uwarunkowań. Zatem wysiłek stawania się pozytywnym polega między innymi na odnowie przewagi intelektu nad uwarunkowaniami i obudzeniu świadomości duszy. Zaczynamy od prostej myśli: „Jestem duszą i realizuję duchowy cel mojego życia. Koncentrując się na niej, stopniowo rozwijamy potęgę skupienia i wzmacniamy intelekt. Jednocześnie staramy się kontrolować uprzedzenia i eliminować nawyk dostrzegania słabości u innych. Regularnie praktykujemy samoobserwację, która w tym procesie jest niezbędna. Bez obserwacji własnych postaw i działań, nie zrobimy kroku do przodu. Ponadto dokładamy wszelkich starań, aby przynosić światu spokój i prawdę oraz przyczyniać się do współpracy. Po pewnym czasie staniemy się spokojni, rozwiniemy w sobie miłość i prostotę i będziemy skutecznie chronić się przed negatywnościami płynącymi z zewnątrz. Ćwiczenie 1: Prawdziwa tożsamość i cel Rozpocznij medytację zgodnie z wskazówkami zamieszczonymi w rozdziale 12. Kiedy wejdziesz w stan medytacji, pomyśl: „Jestem duszą pełną spokoju realizującą duchowy cel mojego życia. Jestem świetlistą energią …. istotą wieczną...” Rozwijając pozytywne myśli, utwierdzaj się w prawdziwej tożsamości i umacniaj cel. W ten sposób rozbudzasz wewnętrznie miłość do swojej prawdziwej

natury. Powtarzaj myśli, rób długie przerwy wewnętrznej ciszy, doświadczaj pięknych uczuć, jakie przynosi każda myśl. Codziennie poświęcaj na to ćwiczenie 10-15 minut rano, 1-2 minuty co około 2 godzin w ciągu dnia i 10 minut przed pójściem spać. Na początku musisz być zdyscyplinowany, ale po jakimś czasie ćwiczenie stanie się przyjemnością. Przyjemność łatwo staje się przyzwyczajeniem i to co na początku wynikało z dyscypliny przekształca się w czynność miłą i pożądaną. Ćwiczenie 2: Obserwacja umysłu Jest to ćwiczenie, które prowadzimy przez cały dzień. Polega na kontrolowaniu siebie, wewnętrznej refleksji i stałej gotowości stawienia czoła wszelkim okolicznościom. Celem jest zachowanie pozytywności w działaniach i uświadamianiu sobie negatywnych myśli i uczuć. Przypominając sobie utwierdzenia z ćwiczenia 1, podejmij decyzję, że w stosunku do siebie i innych będziesz miał tylko pozytywne myśli. Obserwuj przez cały dzień. Co powodujesz słowami i czynami?. Dokonuj rozróżnień i oceniaj, czy realizujesz choć jeden z trzech celów ludzi pozytywnych: czy przynosisz spokój, szczęście i zadowolenie, czy umożliwiasz współpracę, czy rozwijasz samoświadomość? W początkowej fazie rozróżniania zazwyczaj następuje dopiero po działaniu. Jest to znak, że działasz bezmyślnie. Niewykluczone, że pod wpływem starej natury i nawyków ulegniesz arogancji, złości, egoistycznym pragnieniom. Spróbuj uświadamiać sobie uczucia, towarzyszące działaniom pozytywnym i negatywnym. Nie zapominaj, jesteś obserwatorem. Poznawaj coraz lepiej swój umysł i pamiętaj, że twoim celem jest stopniowa poprawa, a nie wymierzanie sobie kar. Szczególną uwagę poświęć tym momentom, kiedy sposób świadomy i efektywny rozróżniłeś, oceniłeś i podjąłeś decyzję. Stopniowo twoje konsekwencja w utrzymywaniu pozytywnych postaw będzie rosła. Wzmocni się również kontrola intelektu nad działaniami. Staraj się przewidywać, co w konkretnej sytuacji może być ci się przydać. Bądź gotów na różne okoliczności. Niech cnoty, takie jak tolerancja, cierpliwość, szacunek do siebie i innych staną się twoim orężem. Pomogą ci pozostawać skupionym i nie ulegać osobistym pragnieniom i oczekiwaniom. Zauważysz, że kiedy w sposób świadomy używasz potęg intelektu i pozostajesz wierny cnotom, inni stają się gotowi do współpracy. Być może nie natychmiast, ale z czasem. Natomiast ty, dzięki nieprzerwanemu treningowi umysłu, w każdej sytuacji jesteś spontaniczny i postępujesz właściwie. Dostrzegasz, że przygotowania są ci coraz mniej potrzebne. Regularna praktyka uczyniła cię zawsze-gotowym. Nawet w trudnych i niespodziewanych sytuacjach, takich jak konflikty, jesteś całkowicie spokojny, działasz w sposób naturalny i dokładny. Jako nieodłączną część ćwiczenia umysłu, polecam codzienną refleksję nad rozwojem własnej pozytywności. Dziennik lub wykres przydają się do tego celu znakomicie. Są obrazem twoich postępów na przestrzeni czasu. Każdą porażkę traktuj jak lekcję. Jej celem jest cię wzmacniać. Zatrzymaj się nad nią i zastanów się, co się stało. Słabo rozróżniłeś? Źle oceniłeś? Podjąłeś niewłaściwą decyzję? Uległeś strachowi, starym nawykom, cechom własnego charakteru? Poczułeś się zmuszony do działania, pomimo iż uznałeś je za potencjalnie krzywdzące? Zastanów się, co pchnęło cię do tego działania? Jaki nawyk? Możesz go zmienić dzięki uświadomieniom. W stosunku do siebie bądź zawsze pozytywny i kochający. Doceniaj swoje postępy i skuteczność. Wzmacniaj samoświadomość, szczególnie, kiedy doznałeś „porażki”. Dostrzegając w przeszkodach szansę na wzmocnienie i nauczenie się czegoś, przekształcisz je w miłość. Wysiłek duchowy: usuwanie bezużytecznych i negatywnych myśli Wszelkie śmieci i negatywności w umyśle biorą swój początek w bezużytecznych bądź zawistnych myślach. Doświadczenia wynikające z tych myśli oddzielają nas od miłości. Śmieci w umyśle to bezużyteczne wzorce myślowe. Nie czynią bezpośrednio krzywdy, ale też i nie mają żadnego pozytywnego celu. Czemu służą rozmyślania o ludziach i sytuacjach, dla których nic

już nie można zrobić. Do czego prowadzi zamartwianie się przyszłością albo próba dokonania zmian w przeszłości? Dlaczego marnotrawić czas i energię na myślenie, rozmawianie o działaniach i postawach innych ludzi? Negatywność odnosi się do zawistnych i krzywdzących myśli, słów lub czynów. Przynoszą one cierpienia nam i innym ludziom. W ostatnich dwóch rozdziałach mówiliśmy, jak ważny jest wysiłek stawania się pozytywnym. Rozważaliśmy też, w jaki sposób doświadczenia życiowe warunkują naszą naturę i postawy. Tym sposobem określiliśmy pewien zasób energii, który wytycza granice naszej świadomości. Świadomość to inaczej zdolności do myślenia, decydowania, zapamiętywania i wyrażania wspomnień i doświadczeń. Na tej podstawie możemy przyjąć, że jaźń jest żyjącą i świadomą energią, która manifestuje się poprzez ciało. Wcześniej opisywałem, jak kiedyś badając ciało zmarłego kilka minut wcześniej pacjenta, doświadczyłem szczególnej „obecności”. Czułem, że ten który właśnie odszedł, jest tu w pobliżu, w stanie nienaruszonym. To przeżycie sprawiło, że uznałem duszę za źródło cech osobowości człowieka. Z całą pewnością nie pochodziły one z ciała, które martwe leżało przede mną. Wiedziałem, że to co żyło, odeszło i żyje nadal. W 1992 po raz pierwszy spotkałem się z medytacją i filozofią duszy Raja Yogi. Odniosłem wrażenie, jakbym się wręcz potknął o coś, co było proste i celne. Zasadnicza idea brzmi następująco: „Jestem duszą, nie ciałem. Moją oryginalną naturą jest spokój. Wszystko, czego doświadczam i co wyrażam, jest manifestacją duszy.” Zgodnie z Raja Yogą dusza posiada trzy aspekty świadomości: świadomy umysł, intelekt i sanskary (podświadomość, natura i osobowość). Sanskara to termin z języka hindi. Oznacza ślad pozostający na duszy po działaniach i doświadczeniach z przeszłości. W pierwotnej naturze dusza jest czysta i niewinna. Podróżując przez życie napotyka rozmaite negatywności. Tak powstają sanskary. Pod ich wpływem dusza rozwija strach, nieczyste myśli, negatywne tendencje i uczucia. Na drodze życia dusza coraz mocniej ulega świadomości ciała. Wówczas pojawiają się bezużyteczne i negatywne wzorce myślowe. Sanskary warunkują i zmieniają naszą osobowość. Z upływem czasu jest ich coraz więcej. Przylegają do duszy jak rdza do wypolerowanej igły, skrywając jej oryginalną czystość i blask. Usuwanie rdzy i ponowne odkrywanie oryginalnej czystości, to nic innego jak wysiłek wkładany w usuwanie bezużytecznych i negatywnych myśli. Wyobraź sobie, że umysł jest ogrodem. Każda bezużyteczna i negatywna myśl jest jak chwast. A chwasty pozostawione same sobie rosną ponad miarę i pochłaniają całe piękno ogrodu. Mądry ogrodnik starannie dba o piękno ogrodu. Sadzi w nim kwiaty i rośliny ozdobne. Nie dopuszcza, aby rozwinęły się w nim chwasty. Ma oko na wszystko, co się dzieje. Usuwa przypadkowe chwasty, zanim zdążą się zadomowić. Niedbały ogrodnik wchodzi do zarośniętego ogrodu i spędza w nim kilka niewdzięcznych dni na pieleniu niepożądanych roślin. Zadowolony, ale wyczerpany, znów pozostawia ogród bez opieki. Po kilku dniach chwasty pojawiają się ponownie. Zaczynają rosnąć i niszczyć ogród. Tak koło się zamyka. Osoba podążająca ścieżką duchową jest jak mądry opiekun ogrodu umysłu, który w rozsądny sposób pielęgnuje jego piękno i utrzymuje równowagę. Chwasty pozostają pod kontrolą stabilności, tolerancji, cierpliwości. Nasiona cnót kiełkują, rozwijają się, ozdabiając ogród wspaniałymi kwiatami. Pod regularnym i troskliwym okiem chwasty umysłu w postaci bezużytecznych i negatywnych myśli są wycinane, zanim zdążą przerodzić się w czyny. W poprzednich rozdziałach rozważaliśmy o duchowych wysiłkach doceniania i utrzymania pozytywnej postawy. Jasno widać, że te starania wspaniale pomagają usuwać wszelkie śmieci i negatywności umysłu. W dalszej części tego rozdziału, zastanowimy się, w jaki sposób poprzez niezależność duchową (wolność duchową) i odpowiedzialność, możemy przekształcać niepotrzebne myśli. Duchowa niezależność nie ma nic wspólnego z odsuwaniem się od życia i chłodnym dystansem i wyrzekaniem się związków z innymi. Duchowa niezależność jest postawą, która chroni przed wpływami negatywności innych i umożliwia zachowanie spokoju w najtrudniejszych okoliczności. Jeśli jej brak, często reagujemy przygnębieniem, zmartwieniem, strachem, drażliwością. Patrząc przez pryzmat samoświadomości, rozumiemy, że ludzie znajdują się pod wpływem świadomości