moinen

  • Dokumenty16
  • Odsłony683
  • Obserwuję0
  • Rozmiar dokumentów33.4 MB
  • Ilość pobrań380

Nekroskop 13 - Obrońcy

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Nekroskop 13 - Obrońcy.pdf

moinen Dokumenty
Użytkownik moinen wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 399 stron)

Lumley Brian Obrońcy Tłumaczenie: Robert Palusiński Tytuł oryginału: Necroscope: Avengers Copyright © by Brian Lumley, 2001 NAJEŹDŹCY i PIĘTNO Streszczenie Trzy lata temu triumwirat Wielkich Wampirów - dwóch wampyrzych lordów oraz jednej lady - pochodzących z obcej planety, przedostał się na Ziemię przez transwymiarowy tunel, którego końcowe ujście stanowi Brama w Karpatach. Niedługo po inwazji trójka rozdzieliła się i każde z Wampyrów ruszyło swoją drogą. Lord Nephram Marinari zniewolił australijskiego miliardera i osiedlił się w kasynie znajdującym się na terenie luksusowego ośrodka wypoczynkowego Xanadu w australijskich górach Macphersona. Lord Szwart, Wampyr potrafiący zjednoczyć się z mrokiem, udał się do Londynu, gdzie osiedlił się na terenie zapomnianej „świątyni”, pamiętającej czasy Cesarstwa Rzymskiego. Świątynia mieściła siew najgłębszych, niedostępnych podziemiach miasta. Z kolei Vavara - „piękna” mistrzyni masowej hipnozy - zbezcześciła zakon mniszek, przenikając do ich ufortyfikowanego klasztoru na greckiej wyspie Krassos. Wampyry planowały podbić planetę i uczynić z niej wampirzy raj. Plan był prosty: założyły uprawy śmiercionośnych grzybów. Grzyby hodowane na żywych płynach ustrojowych (zmutowanego DNA) byłych niewolników i poruczników po osiągnięciu dojrzałości miały uwolnić do atmosfery miriady zarodników, które dostałyby się do płuc nie przeczuwających niczego ludzi! Wskutek takiej śmiercionośnej inhalacji ludzie staliby się żądni krwi i zaczęliby ukrywać się przed słońcem. Naród zacząłby walczyć z narodem, a świat pogrążyłby się w chaosie. Nikt, a już w najmniejszym stopniu same uzależnione od krwi ofiary, nie wiedziałby, w jaki sposób walczyć z nieuleczalną chorobą przemieniającą ludzi... Po pewnym czasie Wielkie Wampiry ujawniłyby swą obecność i objęłyby należną im władzę. I tak jak za dawnych czasów w wampirzej Krainie Gwiazd, niewolnicy i porucznicy wyruszyliby w świat, podbijając i podporządkowując sobie terytoria całego globu zgodnie z prawami stanowionymi przez Wampyrów. Malinariemu miała przypaść Australia wraz z przyległymi wyspami oraz (w dalszym etapie) Azja. Dla Vavary przeznaczona była Europa i Afryka. Jeżeli chodzi o przerażające metamorficzne monstrum, jakim był Szwart, to pozornie

znajdował się w gorszym położeniu, gdyż miał objąć w posiadanie Wyspy Brytyjskie, Francję, Hiszpanię oraz pozostałe zachodnie i północne obszary Europy. Dopiero później miał przerzucić siły do Ameryki, rozsiewając również i tam zarodniki grzybów, co miało zakończyć się ustanowieniem głównej siedziby w Nowym Jorku. Podziemia metropolii pozwalały na dostęp do wszystkich części miasta zarówno w dzień, jak i nocą. Najwyższe budowle z zamalowanymi i osłoniętymi przed słońcem oknami miały zostać przekształcone w zamczysko Szwarta. Plany Wampyrów były ambitne i wydawały się łatwe do zrealizowania. Takie były ich marzenia, które dla niczego nie domyślających się ludzi miały stać się koszmarem. Ale pomimo legendarnej wampirzej przebiegłości i wytrwałości troje Wielkich Wampirów nie wzięło pod uwagę siły Wydziału E. Wydział E, ściśle tajna jednostka wywiadu brytyjskiego, to grupa ludzi o szczególnych uzdolnieniach. Wielu z agentów pracujących w Wydziale miało już do czynienia z wampirami nie tylko na tym świecie, ale również w Krainie Gwiazd i w Krainie Słońca. Jedynie Ben Trask, członkowie jego organizacji oraz nieliczni wtajemniczeni z najwyższych szczebli władzy wiedzieli o planetarnej inwazji. Obawiając się ogólnoświatowej paniki, wszelkie wiadomości o ataku Wampyrów utrzymywano w ścisłej tajemnicy. Po wyśledzeniu obecności Malinariego w Australii Trask wraz z ludźmi z Wydziału polecieli z misją wyeliminowania przeciwnika. Zniszczyli plantację grzybów w Xanadu (z pomocą Jake’a Cuttera, młodego mężczyzny dysponującego nadzwyczajnymi, choć nie w pełni rozpoznanymi i rozwiniętymi zdolnościami), ale Malinariemu udało się uciec. Co się tyczy Jake’a Cuttera (patrząc z punktu widzenia dmuchającego na zimne Bena Traska). Jest to człowiek o raczej wątpliwej przeszłości. Zadarł z międzynarodowym gangiem przemytników i handlarzy narkotyków, ucierpiał poważnie z ich powodu i miał z nimi stare porachunki do wyrównania, w chwili gdy wszedł w kontakt z Wydziałem E. W rzeczywistości dokonywał systematycznej zemsty, eliminując członków tej organizacji i ścigając ich szefa. Ci ludzie zgwałcili i zamordowali dziewczynę Jake’a, z którą łączył go krótki, ale gorący romans. Jake był twórcą wyjątkowo niemiłych okoliczności, w których część oprawców poniosła śmierć z jego rąk. Jednak przywódca gangu, sycylijski wampir Luigi Castellano, zastawił na Jake’a pułapkę: Jake został zatrzymany przez włoską policję. Wkrótce po osadzeniu w turyńskim więzieniu Jake odkrył, że Castellano posiada wpływy również i w tym środowisku. Śmierć zbliżała się wielkimi krokami.

Podczas ucieczki (zaaranżowanej przez Castellana), kiedy było niemal pewne, że Jake musi zginąć od kul strażników, zdarzyło się coś dziwnego i cudownego zarazem była to pierwsza oznaka przyszłych możliwości oraz początek zachodzącej w nim zmiany. Coś - co uznał za rykoszetującą kulę, błysk złotego ognia - trafiło go w czoło. Ale zamiast paść trupem Jake wpadł w Kontinuum Mòbiusa i wylądował w pokoju Harry’ego w Wydziale E w Londynie. Zmarły (?) dawno temu Nekroskop Harry Keogh był kiedyś najważniejszym z członków Wydziału E. Kiedy przebywał w londyńskiej Centrali miał (podobnie jak wielu utalentowanych pracowników Wydziału) pokój do własnej dyspozycji. Jednak pokój Harry’ego zawsze różnił się (i nadal tak jest) od innych pomieszczeń. Być może ze względu na szacunek, jakim go darzono, lub dlatego, że pokój wciąż zawierał w sobie coś z osobowości Nekroskopa, nic w nim nie zmieniono i pozostawał niezamieszkany od czasów pobytu Harry’ego. Dla Bena Traska i pozostałych członków Wydziału obecność intruza w centrum ściśle strzeżonej Centrali Wydziału E była ogromnym zaskoczeniem! I było to coś znacznie przekraczającego zwyczajny zbieg okoliczności... Pojawienie się Jake’a zbiegło się w czasie z odkryciem obecności Nephrama Malinariego na terenie Xanadu. Trask zabrał Jake’a do Australii i przydzielił mu jako partnerkę Liz Merrick, młodą, atrakcyjną telepatkę, której talent, podobnie jak w wypadku Jake’a, wciąż się rozwijał. Podczas działań na terenie Australii dowiedział się o sobie tego, o co podejrzewali go Trask i jego ludzie, odziedziczył pewien zakres mocy Harry’ego Keogha. Kiedy pierwszy Nekroskop umarł w Krainie Gwiazd, jego metafizyczna osobowość, inteligencja posiadana przez Harry’ego, rozpadła się na wiele złotych cząstek lub strzałek, a których jedna wniknęła w Jake’a! Dzięki temu Jake mógł rozmawiać w mowie umarłych z Harrym. Jednak jego nowa sytuacja domagała się wielu wyjaśnień i stawiała wiele pytań, na które odpowiedzi znał tylko Trask. O ile Ben Trask chętnie mówił o pewnych mocach, którymi dysponuje Nekroskop, jak zdolność do teleportacji czy możliwość rozmowy ze zmarłymi, o tyle jednak nie był pewien, czy może mówić o innych możliwościach. Będąc przez wiele lat na stanowisku szefa Wydziału E, Trask rozwinął w sobie sceptycyzm. Wiedział, jak bardzo zwodnicza może być czyjaś powierzchowność, że nawet najbardziej niewinny z ludzi (jak na przykład pierwszy Nekroskop) może zostać zwiedziony przez siłę zła. Ponadto Trask nie bardzo wierzył w

przypadki czy synchroniczności. Wiedział, że jeśli coś się wydarza, to kryje się za tym istotny powód i równie ważna może być chwila, w której się to wydarza... Niewątpliwie Jake pojawił się we właściwym czasie - ale właściwym dla kogo? Czy nie było to nazbyt przypadkowe, że z chwilą przybycia trójcy Wielkich Wampirów z Krainy Gwiazd pojawia się także nowy Nekroskop? Czy zatem Jake przybył z własnej (albo Harry’ego Keogha) woli, „przypadkowo”, czy też został przysłany, aby wniknąć w struktury Wydziału E? Ile w nim było z pierwszego Nekroskopa, ile w nim było z Harry’ego, jaki element zagościł w Jake’u? Czy było to coś z tej jaśniejszej strony, z wczesnych etapów życia, czy też coś znacznie groźniejszego, z czasów późniejszych, z ciemniejszego okresu? Jedną z wielu rzeczy, o których Jake jeszcze nie wiedział, był fakt, że pod koniec swego pobytu na ziemi Nekroskop stał się Wampyrem! Być może największym z nich! I to nie tylko Harry. Jego dwaj synowie także zostali wampirami w Krainie Gwiazd, tym dziwacznym, równoległym świecie... Zatem wątpliwości Traska, a właściwie jego naturalna ostrożność w powiązaniu z niemożnością odczytania intencji młodego Nekroskopa (ponieważ Trask potrafił zawsze odróżnić kłamstwo od prawdy), powstrzymywały go od większej poufałości z Jakiem. Bo jeśli Jake nie był prawdziwym Nekroskopem, który odziedziczył zdolność skutecznego zwalczania Wampyrów, w co wierzyła większość agentów Wydziału, i zamiast tego posiadał potencjał zostania czymś krańcowo innym... to wówczas Trask musiałby go zabić! Stąd wynikał jego wielki dylemat. Jeśli jednakże Jake był prawdziwy, to zatajenie przed nim pełni możliwości, pełnej wiedzy, mogłoby oznaczać stratę jego potencjału i rezygnację ze współpracy z Wydziałem E. Trzeba być kimś wyjątkowym, żeby wziąć odpowiedzialność za rolę Nekroskopa, kogoś, kto troszczy się o zmarłych. Jednak trzeba być kimś szczególnie wyjątkowym, by zaakceptować, że Ogromna Większość zrobiłaby nieomal wszystko z miłości do niego... włącznie z przerażającą perspektywą wskrzeszenia, powstania z grobów, aby bronić Nekroskopa! * Po wydarzeniach w Australii Jake oddzielił się od Wydziału E i kontynuował realizację własnego planu, czyli zemsty na Castellarne. Jake nie uważał, że podążanie własną drogą może być uznane za zdradę. Było wiele powodów skłaniających go do opuszczenia Wydziału E. Po pierwsze, kontakt z Harrym Keoghiem został zastąpiony czymś, co sprawiało znaczny kłopot. Jake był zagrożony stałą obecnością nieżyjącego wampirzego porucznika Koratha (byłego niewolnika Malinariego i jego prawą rękę). Po okrutnej śmierci poniesionej z

rąk swego pana w rumuńskich podziemiach Korath za pomocą mowy umarłych opowiedział Jake’owi wszystko, co wiedział o trojgu wampyrzych najeźdźców. Jednak przy okazji zagnieździł się w głowie Jake’a. Gdy Jake osłabiał moc swych umysłowych zasłon, natychmiast przedostawał się do jego umysłu, obserwował sny i rozmawiał z Jakiem, starając się wpłynąć na niego, „kierować” i doradzać oraz uczestniczyć w życiu Jake’a. Jake mógł go odsyłać na miejsce wiecznego spoczynku, ale nigdy nie miał pewności, czy i kiedy Korath powracał. Jedyną korzyścią z obecności Koratha była jego znakomita pamięć, dzięki której zapamiętał matematyczną formułę Mòbiusa przekazaną Jake’owi przez Harry’ego. Jake z nieznanych powodów nie umiał jej zapamiętać i dlatego gościł w swoim umyśle wampira potrafiącego przywołać równanie będące kluczem do drzwi Kontinuum Móbiusa - środka do trans - lub teleportacji. Jake doszedł z Korathem do porozumienia. Jedynym pragnieniem Koratha - jak zapewnił Jake’a - była zemsta na swoim byłym panu i pozostałych Wielkich Wampirach. Ponieważ jednak Korath nie posiadał ciała i potrafił nawiązywać kontakt z żywymi wyłącznie za pomocą mowy umarłych, to jedynie Nekroskop mógł stać się narzędziem zemsty. Jake nie potrafił przemieszczać się za pomocą Kontinuum Móbiusa bez Koratha, Korath zaś w ogóle by nie istniał bez Jake’a. Z Korathem wiązał się jeszcze jeden problem. Gdyby Ben Trask dowiedział się o jego współegzystencji (w umyśle Jake’a), to mógłby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu - a właściwie jednego człowieka z pasożytem w środku i to niekoniecznie za pomocą ognia. Ale nawet w tych okolicznościach zachowanie skóry w całości nie było wystarczającym powodem do opuszczenia Wydziału E. Coś wewnętrznie kazało mu ruszyć własną drogą i realizować swój (a może czyjś?) plan. Ponadto dłuższe przebywanie w Wydziale E groziło coraz silniejszym związaniem się z Liz Merrick, z którą połączyła go nie tylko romantyczna, ale również na wpół telepatyczna więź. Dla Jake’a bliskość osoby, która mogła odkryć obecność wampirzego podglądacza, była ostatnią rzeczą, której pragnął! * Pod nieobecność Jake’a, który korzystał z Kontinuum Móbiusa, ścigając i nękając śródziemnomorskiego handlarza narkotyków Luigiego Castellana, Wydział E namierzył na greckiej wysepce Krassos Malinariego i Vavarę. Tym razem, w odróżnieniu od operacji australijskiej, Trask dysponował niewielkimi siłami, natomiast pojawiające się problemy polityczne i ekonomiczne okazały się ogromne. Jednak z pomocą dawnego przyjaciela - oficera ateńskiej policji Manolisa Papastamosa - Wydział E zlokalizował i spalił zamczysko

Vavary, a jej śmiercionośna uprawa grzybni została zdewastowana i wypalona w serii zabójczych eksplozji. Jednak w tym samym czasie zdarzyły się dwa nieszczęścia. Nowa, zaledwie kilkudniowa miłość Traska, telepatka Millicent Cleary, została uprowadzona przez Szwarta i ukryta w czeluściach rzymskiej świątyni poświęconej bogom ciemności w zapomnianej jaskini głęboko pod londyńskimi ulicami. Natomiast na Krassos uciekająca z płonącego klasztoru Vavara porwała Liz Merrick. Wyglądało na to, że nadszedł czas dla tych dwóch dzielnych kobiet. Jednak na Sycylii, gdzie Jake w końcu pozbył się Castellana i jego organizacji, odkrywając przy okazji, dlaczego tak bardzo pragnął zemsty (była to część rozpoczętego i niedokończonego zadania pierwszego Nekroskopa), nowy Nekroskop „usłyszał” desperackie wołanie o pomoc. Pomimo dzielącej ich odległości Jake słyszał. Między nimi istniała więź, która pozwalała rozwijać się talentowi Liz. Kiedy jednak Jake rozkazał Korathowi pokazać sobie równania Móbiusa, aby dotrzeć do Liz... Korath zatrzasnął pułapkę! Korath już wcześniej odkrył, że nie może dopuścić do okoliczności, które zagrażałyby życiu Jake’a. Bez Jake’a nie byłoby Koratha, więc wampir robił wszystko, co w jego mocy, aby utrzymać swego gospodarza przy życiu. Jednak Jake był uparty, w końcu chodziło o życie jego ukochanej. Jake poznał wreszcie prawdziwy cel Koratha: pragnienie dotarcia do wnętrza umysłu swego gospodarza, do stopienia się z Jakiem, i to na zawsze! Jake nie był w stanie mu odmówić... Bez pomocy Koratha straciłby Liz... Żeby zobaczyć równania, otworzyć drzwi Móbiusa i teleportować się przez Kontinuum dla ratowania Liz, musiał wpierw zaakceptować warunki zmarłego, a przy tym niewiarygodnie niebezpiecznego bytu. I to pomimo ostrzeżeń Harry’ego Keogha, który podkreślał, że nigdy nie wolno wpuścić wampira do wnętrza umysłu... Ale nie było innego wyjścia... Zgodził się na warunki i pozwolił Korathowi dotrzeć do najgłębszych zakamarków własnego umysłu. Zaprosił go tam „z własnej i nieprzymuszonej woli”... i dopiero wówczas odkrył, jak bardzo został oszukany, że przez cały czas mógł samodzielnie obliczyć równanie, gdyby tylko Korath nie blokował każdej podejmowanej próby! Było jednak za późno, żeby coś z tym zrobić, ponieważ Liz wpadła w kłopoty na greckiej wysepce, odległej o setki mil...

Jake przedostał się na wyspę, gdzie dołączył do Liz i kolegów z Wydziału E. Dowiedział się także o tarapatach, w jakich znalazła się Millie Cleary, telepatka z Londynu. Korzystając z Kontinuum Móbiusa, Jake wrócił z całą ekipą do Centrali w Londynie, gdzie pracownicy Wydziału połączyli swe niezwykłe uzdolnienia, aby odszukać Millie. Ponieważ wciąż żyła, Liz była w stanie zlokalizować miejsce pobytu Millie i przekazać dokładne dane Jake’owi. Teraz wszystko zależało od nowego Nekroskopa. Odczytując wprost z umysłu Liz namiar lokalizujący Millie, Jake przeskoczył do starożytnej świątyni. Znalazł tam nie tylko Millie, ale także śmiercionośny ogród lorda Szwarta. Po koszmarnej konfrontacji z Panem Ciemności udało mu się zniszczyć plantację grzybów, doprowadzając do wybuchu podziemnych złóż gazu. Chociaż udało się zapobiec niszczycielskim planom Wampyrów, pozostawało zasadnicze pytanie: ilu najeźdźców przetrwało konfrontację z Wydziałem E? Czy Vavara przeżyła zatonięcie w morzu? Czy Malinari został uwięziony w płonącym ogrodzie Vavary? Czy metamorficzny Szwart zginął prawdziwą śmiercią w rzymskiej świątyni, której gwałtowne zniszczenie odnotowały nawet sejsmografy w Greenwich? Jake stwierdził, że nadszedł już czas podzielenia się swoją tajemnicą. Poinformowania ludzi z Wydziału E o tym, że w jego umyśle zadomowiła się wampirza inteligencja. Chciał poprosić o pomoc, a jednocześnie dowiedzieć się wszystkiego, co przed nim ukrywał Trask. Na czym polegał problem z poprzednim Nekroskopem? O czym bał się opowiedzieć szef Wydziału? Czy chodziło o zdolność wskrzeszania umarłych? Jake i tak się już o tym dowiedział. Jednocześnie miał świadomość, że to nie wszystko. Może pewnego dnia milczący zmarli - Ogromna większość ludzkich dusz, które odeszły - uwierzy Jake’owi i Jake będzie mógł poprosić zmarłych o pomoc. Teraz jednak postanowił zapytać Bena Traska. Na spotkaniu w gabinecie Traska, gdzie miał nadzieję usłyszeć odpowiedzi na swoje pytania, uwagę wszystkich przykuła pilna wiadomość z ministerstwa. Zdarzyło się coś, co zdaniem ministra mogło zainteresować Wydział E. Wiadomość została sformułowana w typowo brytyjskim, urzędowym stylu, ale minister dobrze wiedział, że nikt prócz ludzi z Wydziału nie da rady się zająć tą sprawą. A chodzi o... I Słońce, morze i dryfująca zguba

Wieczorna Gwiazda ze swoimi 35 000 ton i ponad 700 stopami długości była śródziemnomorskim liniowcem nie posiadającym konkurencji. Osiem obsługiwanych przez windy pokładów, kasyno, sala gimnastyczna, baseny, bary, sklepy, pokład sportowy stanowiły o wartości statku, który był chlubą swej linii żeglugowej. 1400 pasażerów mogło wieczorem wybierać: pokładowy Moulin Rouge, bar Ali That Jazz, przetańczyć całą noc w sali balowej Sierra lub po prostu podziwiać zachód słońca z pokładu widokowego. Była to ostatnia podróż Gwiazdy w tym sezonie i dlatego poprzednia noc była tak wyjątkowa. Dla pasażerów urządzono wspaniały pokaz ogni sztucznych, które rozjaśniły Morze Egejskie, uświetniając wycieczkę. Z pokazu ogni cieszyli się też mieszkańcy miasteczka Mytiele na wyspie Lesbos, którzy również mogli go obserwować. Jeśli dodamy do tego wyśmienite dania serwowane przez kuchnię, to bez problemu zrozumiemy, dlaczego zabawa trwała przez całą noc i dlaczego bez końca czerpano do obfitych zapasów szampana... Ale wszystko ma swój koniec. Wczesnym rankiem październikowego poniedziałku przygotowywano śniadanie dla tych, którzy mieli jeszcze trochę miejsca w żołądku. Ci, co nadwerężyli żołądki, raczej nie mieli zamiaru wstawać na śniadanie. Kilku młodszych pasażerów spacerowało po pokładzie i podziwiało delfiny, które z nieprawdopodobną energią przeskakiwały przez fale. Chociaż słońce wstało nie dawniej jak pół godziny temu, to deski pokładu zdążyły się już rozgrzać od jego promieni. Doskonale! Takie rozważania snuł kwatermistrz Bill Galliard, który wstał wcześnie rano, przygotowując się do planowanej wycieczki na malowniczej wyspie Limnos. Na razie wszystko odbywało się zgodnie z planem i Galliard chciał być pewny, że wszystko będzie dalej się toczyło według zaplanowanego „rozkładu jazdy” statku. Zakończył pracę nad dokumentami związanymi z cumowaniem na Limnos i wyszedł na pokład, mając godzinę wolnego czasu, a może więcej - przynajmniej do chwili, gdy większość pasażerów nie wstanie i nie trzeba będzie się zająć tymi, którzy zechcą zejść na stały ląd. Galliard stał na dziobie statku czterdzieści stóp nad poziomem morza, wychylił się do przodu, patrzył na bezmiar oceanu. Nie było widać żadnego lądu, ale mając za sobą wiele lat doświadczenia, Galliard wiedział, jak szybko może się pojawić ziemia na horyzoncie, zwłaszcza na Morzu Egejskim, gdzie zachmurzone pasma gór wyrastają przed statkiem niespodziewanie i bez żadnego ostrzeżenia. Czując chłodną bryzę wywołaną ruchem statku i słysząc syczenie wody rozdzielanej dziobem statku, myślał o dotychczasowym przebiegu wycieczki.

Większość pasażerów stanowili dobrze sytuowani, zrelaksowani Brytyjczycy w średnim wieku oraz załoga składająca się z brytyjskiego kapitana, oficerów, starszych stewardów wspomaganych przez grecko-cypryjskich majtków, inżynierów, kucharzy oraz międzynarodowy „zaciąg”. Pasażerowie przylecieli samolotami na Cypr i zaokrętowali się w Limassolu. Po tygodniowym rejsie mieli powrócić na Cypr i odlecieć do domów. Wieczorna Gwiazda wypłynęła z Limassolu w czwartek wieczorem i przez cały dzień płynęła po morzu, pozwalając pasażerom zapoznać się ze statkiem oraz towarzyszami podróży. W sobotę przypłynęli do Volos w Grecji, gdzie pasażerowie mogli zejść na ląd, a kwatermistrz Bill skorzystać z okazji, żeby odwiedzić przyjaciół mieszkających w willi u podnóża Moun Pelion i zaopatrzyć się na bazarze w Volos w prezenty dla swoich przyjaciół. W niedzielę zawinęli na Lesbos i Mytilene, gdzie turyści mieli okazję zwiedzić wyspę. Ostatniej nocy odbyła się huczna impreza uświetniona pokazem ogni sztucznych. Następnym portem ma być Limnos, dokąd powinni dotrzeć za mniej więcej cztery godziny, jutro zaś mają w planie popłynąć przez Dardanele do Stambułu. Ale to była zbyt odległa perspektywa, ponieważ na tak dużych statkach powinno się myśleć przede wszystkim o dniu bieżącym. Snując w myślach powyższe rozważania, Galliard rozglądał się po morzu, przepatrując przestrzeń przed sobą. Przed chwilką coś zwróciło jego uwagę, dokładnie na wprost przed statkiem. Nie zrobiło to na nim większego wrażenia, na wodach Morza Śródziemnego spotyka się wiele statków, ale to co zobaczył, to jakby biały rozbłysk, na lśniącej tafli morza... może to delfin wyskoczył w górę i rozbryzg wody przyciągnął uwagę Billa? Jednak kwatermistrz Galliard podszedł do jednego z teleskopów przymocowanych do relingu i skierował go na to, co przyciągnęło jego wzrok. Przez chwilę nic nie dostrzegał, ale później... co to jest? Grecka łódź? Tyle mil od najbliższego lądu? W samej łodzi nie było niczego szczególnego; na wyspach było równie dużo jak gondol w Wenecji, tylko że zazwyczaj trzymają się one blisko wybrzeża. Tej łodzi nie powinno być w tym miejscu. Zakryta łódź znajdowała się może trzy czwarte mili przed statkiem i bez wątpienia tkwiła w miejscu. Galliard wyciągnął radiotelefon i nacisnął cyfrę 1, łącząc się z mostkiem kapitańskim trzy pokłady powyżej. Jego wezwanie zostało przyjęte i odezwał się głos: - Tu mostek. Kwatermistrzu Galliard, co możemy dla pana zrobić? - Był to głos kapitana Geoffa Andersona, który jak zwykle nie stosował służbowych formułek.

- Możecie odbić na lewą burtę i zatrzymać silniki - bez zwłoki odparł Galliard. - Za jakieś półtorej minuty staranujemy kogoś! - Zaczekaj - padła odpowiedź, a po dziesięciu sekundach: - Dobra robota, Galliard. Pewnie zobaczylibyśmy tę łódkę, ale jeśli okazałoby się, że ktoś tam potrzebuje pomocy, to musielibyśmy zawracać. Zaoszczędziłeś nam czasu i być może kłopotów. Weź ze sobą tubę i zejdź na pokład B. - Tak jest, kapitanie - odpowiedział Galliard z uśmiechem i ruszył na dolny pokład. Już po kilku krokach poczuł lekkie drgnięcie statku i lekko zauważalną zmianę kursu Gwiazdy... Na wysokości pokładu B część kadłuba wysunęła się na zewnątrz, tworząc schody sięgające poziomu morza. Kwatermistrz Bill Galliard, stojąc na ostatnim schodku, rzucił linę do ukrywającego się w cieniu mężczyzny w postrzępionym ubraniu. W towarzystwie trzech stewardów i jednego marynarza Galliard patrzyła, jak mężczyzna na łodzi przywiązuje linę i zaczyna przyciągać łódź do burty statku. - W porządku - zawołał Galliard. - Ja to zrobię. Proszę się tylko trzymać. - Wody - odpowiedział schowany w cieniu skurczony mężczyzna. - Strasznie się spiekliśmy, razem z lady. Lady? To pewnie ta druga postać leżąca na wznak w poprzek łodzi. Kiedy Galliard przyciągał łódź, zobaczył, jak jej zielone oczy rozbłysły niczym klejnoty i zetknęły się z jego spojrzeniem. Chwilę wcześniej promieniejąca poświata otoczyła jej twarz, nie pozwalając dostrzec szczegółów. Boże, jakaż ona piękna! - pomyślał... zanim zdążył się zastanowić, skąd pojawiła się w nim taka myśl. W końcu ledwie było ją widać w cieniu osłoniętej łodzi. Ciemność wyraźnie kontrastowała z oślepiającym słońcem. - Cień - rzekła wycieńczona, obszarpana postać mężczyzny, który stał przygarbiony pod płótnem. - Słońce. Bardzo... cierpieliśmy! - Mamy sok - powiedział Galliard, podając mu dzbanek. - Proszę się napić. To przepłucze gardło i wzmocni was. Jak długo dryfujecie? - Zbyt długo - odparł mężczyzna, wypijając łyki i podając dzbanek kobiecie. Następnie wyciągnął ręką do Galliarda. - Pomóż mi wyjść stąd. Kwatermistrz podał mu rękę i poczuł, że jest chłodna. To dziwne, dotknąć tak zimnej dłoni w taki upalny dzień. Jeszcze dziwniejsze, że wydawało się, jakby ręka dymiła! Ale Galliard był zbyt zajęty, żeby zastanawiać się nad tą oczywistą sprzecznością. Kobieta była cała owinięta od stóp do głowy. Kiedy próbowała stanąć na nogi, wyglądała jak mumia.

Bardzo niepewnie stawiała kroki, kiedy w końcu wyszła z cienia. Galliard wychylił się ku niej, jedną ręką trzymając się barierki, a drugą obejmując ją w talii. Ruszyła do przodu, a właściwie została podniesiona do góry, z łodzi na schody. Jej przyjaciel był tuż za nią i widać było, że bardzo chce się schronić ponownie do cienia. - Co się stało? - dopytywał się Galliard, kiedy wraz ze stewardami weszli do wnętrza statku i skierowali się ku windzie. Marynarz pozostał na miejscu, żeby zająć się swoimi obowiązkami. - Skąd wzięliście się na środku morza? - Zabrakło nam paliwa koło Krassos - wyjaśnił mężczyzna, zrzucając z siebie marynarkę, którą osłaniał głowę. - Niezwykle silny odpływ porwał nas na morze i zużyliśmy całe paliwo, próbując dopłynąć z powrotem do wyspy. Krótka przejażdżka zamieniła się w koszmar. Jego opowieść brzmiała niezbyt wiarygodnie: nawet podczas tegorocznych zmian klimatycznych wywołanych prądem El Nino trudno byłoby przebywać niezauważonym na Morzu Egejskim, w okolicy, gdzie pływa bardzo dużo statków na tyle długo, żeby doprowadzić się do takiego odwodnienia i spalenia słońcem. Z drugiej strony wyglądało to na prawdę, ponieważ stan żeglarzy dopuszczał takie wyjaśnienie. Galliard spojrzał na wysokiego, niegdyś przystojnego mężczyznę. „Niegdyś przystojny” dlatego, że obecnie skóra schodziła mu płatami z poczerniałej twarzy, a jego zapadnięte policzki były podziurawione tak, jakby spadł na nie deszcz maleńkich meteorytów. Stan kobiety był... trudniejszy do opisu. Podobny, a jednak inny. Również była spalona, poczerniała w niektórych miejscach, tak jakby zetknęła się z prawdziwym ogniem, a nie silnym słońcem, jednak dziwna poświata zakrywała większość zniszczeń na jej twarzy. Zrzuciła z siebie część okrywających ją szmat i widać było, że oddychała ze znacznie większą łatwością w oświetlonych elektrycznym światłem wnętrznościach statku. Jednak pomimo tego, że znajdowała się całkiem blisko Galliarda, to i tak nie można było zobaczyć wyraźnie jej twarzy. Kwatermistrz Bill zmarszczył brwi i pokręcił głową, kiedy jechali windą na piąty pokład, gdzie znajdował się mostek. Nadal podtrzymywał kobietę (zastanawiając się, dlaczego, podobnie jak jej towarzysz, była tak zimna), ale teraz dostrzegł coś jeszcze dziwniejszego. Choć w jakiś sposób „wiedział”, że jest piękna, to jednak wyczuwał w niej coś radykalnie niemiłego. Jej talia, w miejscu gdzie ją obejmował, była twarda, kanciasta i koścista! Galliard cofnął się trochę, oddalając się nieco od tych niecodziennych gości, a jego myśli przerwało żądanie mężczyzny:

- Zaprowadź nas do kapitana, kwatermistrzu Galliard - zawarczał głos rozkazującym tonem. - I nie interesuj się szczegółami. Wszystko się wyjaśni - wkrótce. - Wiesz... wiesz, jak się nazywam? - Oczywiście, że wiem, przecież mi powiedziałeś - padła odpowiedź (ale Galliard był pewien, że nic takiego nie mówił). Tajemniczy przybysz mimo licznych poparzeń przesłał mu chytry uśmiech. Wyszli z windy i ruszyli na mostek, gdzie dziwne wrażenie odrealnienia - wrażenia, że to wszystko dalekie jest od rzeczywistości - nieco się zmniejszyło. Puścił kobietę, odsunął się od przybyszów i zwrócił się do stewardów: - Chłopaki, coś tu nie gra. Właściwie to zupełnie się coś tu pochrzaniło. I to o wiele bardziej, niż Galliard zdolny byłby przypuszczać. Stewardzi, wszyscy trzej, wyglądali na pogrążonych w wewnętrznych przeżyciach. Patrzyli na kobietę i nie potrafili oderwać od niej oczu. I w ogóle nie słuchali Galliarda! Kwatermistrz Galliard zatrzymał się tuż przed napisem „Wstęp tylko dla oficerów i członków załogi”. Odwrócił się do uratowanego człowieka. - Co... - zaczął zdanie i przerwał. Obcy tak szybko ruszył do przodu, chwytając głowę Bilia w swe poparzone ręce, że kwatermistrz nie miał najmniejszej szansy na uniknięcie tego szczególnego rodzaju kontaktu. - Wszystko, co wiesz o statku - słowa przepłynęły niczym rzeka lodu poprzez drżący umysł Galliarda i zmroziły go na kość. - O kapitanie i pozostałych oficerach. O wszystkim, co może stanowić niebezpieczeństwo dla mnie i mojej... towarzyszki. Muszę poznać wasz system komunikacji ze światem i z innymi statkami - achhhh! kajuta radiowa, taaaak! - gdzie chowacie broń. Nie próbuj mnie oszukać, kwatermistrzu Galliard, ponieważ bólu, który ci sprawię, nie da się oszukać! Pozwól mi się dowiedzieć wszystkiego, czego pragnę, a wtedy przestaniesz cierpieć lub cierp dalej i bardziej, a ja i tak się dowiem wszystkiego! Galliard walczył, chciał się poruszyć, krzyknąć, uwolnić się, ale jego wysiłki były nieskuteczne. Lodowa moc tego stwora, obcy koszmar wysysających dłoni karmiących się wiedzą kwatermistrza zastopował go w miejscu. Jednocześnie czuł, co się z nim dzieje, wyczuwał przepływ myśli, a właściwie zasobów pamięci, które wychodziły na zewnątrz, i zdawał sobie sprawę z tego, że pozostanie po nich jedynie umysłowa pustka, próżnia podobna do międzygwiezdnych przestrzeni. - Masz rację - odezwało się coś (z pewnością nie człowiek). - Mój umysł to wielki zbiornik wspomnień, z których tylko drobna część należy do mnie. Ale wiedza to władza, Billu Galliard, bez niej jestem zdany na nieznane otoczenie. Nie powstrzymuj się zatem i pozwól mi

wydostać z ciebie wszystko. W miarę jak ja będę „pamiętać „, tak ty zapomnisz nawet własny ból. Albowiem Nephram Malinari z książki wyrywa każdą przeczytaną kartkę! - Hej, wy - wydobył z siebie Galliard, starając się dostrzec wytrzeszczonymi oczami trzech stewardów i jednocześnie wysunąć się jakoś z rąk oprawcy. - Wy tam... zróbcie coś! Musicie walczyć! Atakujcie ich! Jeden ze stewardów usłyszał wezwanie. Odsunął się od kobiety i skupił wzrok na kwatermistrzu trzymanym przez demonicznego nieznajomego. - Kwatermistrzu Bill? - wy dukał, mrugając raptownie powiekami. - O co... o co, do diabła, tu chodzi? Kobieta natychmiast ruszyła do niego, jej szczupłe dłonie wysunęły się niczym długie, pożądliwe szpony. Wówczas po raz pierwszy Galliard zobaczył jej prawdziwą twarz... szczęka opadła mu ze zdumienia. Piękna? Toż to była najkoszmarniejsza z jędz! Oczy zielone jak klejnoty, ale w ich środku paliły się karmazynowe ogniki, jak rozpalone wewnętrzne płomienie. A jej szczęki... jej zęby! Jej paszcza zacisnęła się w miejscu, gdzie łączyło się ramię stewarda z jego szyją. Galliard usłyszał jej pożądliwe warknięcie, w chwili gdy wgryzała się w mięso. Wówczas dowiedział się, kim oni są: potworami z mitów i legend, tyle że całkiem rzeczywistymi - i zaczął mocniej się opierać. Zrobił błąd, gdyż nie pozostawił mężczyźnie-potworowi żadnego wyboru. - Powiadacie - odezwał się oprawca w umyśle Galliarda - że oczy są zwierciadłem duszy. To całkiem możliwe. Ponieważ nie posiadam duszy, nie potrafię się na ten temat wypowiedzieć, wiem jednak, że oczy to brama do mózgu! Podobnie jak uszy - drogi pozwalające dotrzeć do samego wnętrza umysłu. Uszy, które słyszą - (jego palce wskazujące zaczęły się wydłużać i wciskać do wnętrza uszu kwatermistrza, paznokcie twarde i ostre jak ostrze noży przebijały sobie drogę przez mięśnie i chrząstki) - i oczy, które widzą. - (Teraz jego kciuki przybrały purpurową barwę, zaczęły wibrować i wydłużać się, wypchnęły gałki oczne Galliarda z oczodołów i penetrowały miękką tkankę wyścielającą oczodoły, zagłębiając się coraz dalej do wnętrza mózgu kwatermistrza). - Chcę poznać wszystko, co usłyszałeś i co zobaczyłeś. Na pewno cię boli, ale czyż nie ostrzegałem, żebyś się nie sprzeciwiał? Krzyki Galliarda brzmiały cieniutko i przybrały bardo wysoki ton. Było to raczej kwilenie niemowlęcia niż agonalne jęki torturowanego mężczyzny. Jego umysł uległ wyssaniu i Bill „zapomniał” o wszystkim, co dotyczyło Wieczornej Gwiazdy. Ze szkaradnie zniekształconą twarzą osunął się na podłogę w chwili, gdy lord Malinari wyciągnął z jego czaszki palce pokryte resztkami mózgu.

W tym czasie Vavara, partnerka (przynajmniej na jakiś czas) Malinariego, wykończyła drugiego stewarda. Jednak trzeciemu udało się otrząsnąć z hipnotycznego zaklęcia. Mrużąc oczy i trzęsąc głową, patrzył z szeroko otwartymi ustami na swoich kolegów, którzy spoczywali na podłodze w fontannach krwi wytryskujących z rozdartych arterii szyjnych. Rzucił także okiem na spastycznie wykręconego kwatermistrza, którego oczy, kołysząc się na nerwach wzrokowych, wisiały na wysokości zakrwawionych policzków. Jego krzyki zamieniły się w milknące pojękiwanie, w miarę jak zniszczony mózg powoli wycofywał się z kontrolowania kolejnych układów podtrzymujących życie organizmu. Zza wzmocnionych drzwi prowadzących na mostek dobiegały stłumione pytania. Ktoś musiał usłyszeć zduszony, niewyraźny bełkot kwatermistrza. Malinari zauważył za matowym szkłem drzwi co najmniej dwie, poruszające się sylwetki. Nie tracąc cennego czasu na ceregiele z trzecim stewardem, chwycił go i podniósł do góry, opierając o reling. Usztywnił palce i zagłębił dłoń w klatce piersiowej ofiary, wyrywając serce z wnętrza ciała. Później wystarczyło lekkie popchnięcie, żeby steward poleciał na dół, na pokład spacerowy dwanaście stóp niżej. Kilka osób na dolnym pokładzie cieszyło się poranną bryzą. Niespodziewane odgłosy na górze przyciągnęły ich spojrzenia. Kiedy Malinari warknął z nienawiścią w kierunku świecącego słońca i szybko wycofywał się do cienia, zdążył jeszcze dojrzeć zaskoczone i przerażone twarze patrzące na niego. Ha! Nie mają jeszcze najmniejszego pojęcia, co to znaczy prawdziwy horror. Ale wkrótce się dowiedzą. O tak, dowiedzą się. W międzyczasie Vavara próbowała uporać się z drzwiami prowadzącymi na mostek. Dzięki szarym komórkom kwatermistrza Malinari wiedział, że są to wzmacniane drzwi, z zamkiem uruchamianym głosem. Syk frustracji Vavary na pewno nie był hasłem, które otwierałoby zamek. Jednak Vavara nie miała zbyt wiele cierpliwości i zanim Malinari zdążył ją ostrzec, walnęła wściekle pięścią w taflę hartowanego, matowego szkła. Wzmocnione szkło, które wytrzymałoby zwyczajne uderzenie, wgięło się, po czym rozprysło, jakby uderzyła w nie siekiera. Ręka Vavary zagłębiła się do wnętrza pomieszczenia i chwyciła za gardło niewyraźną postać znajdującą się za drzwiami, a później przeciągnęła sylwetkę przez ostrą niczym brzytwa futrynę pełną wystających kawałków szkła. Mężczyzna z głębokimi ranami twarzy i ramion upadł na podłogę, krzycząc z bólu i przerażenia. Ślizgając się na własnej krwi, wylądował na podłodze, zatrzymując się u stóp Malinariego. Malinari postawił go na nogi, popatrzył na zakrwawioną twarz oraz poplamiony mundur i powiedział:

- Nie, to nie jest kapitan Geoff Anderson. To tylko podwładny. Ale zaprowadzisz nas do niego, prawda? - i popchnął go w kierunku drzwi i stojącej obok Vavary. Vavara nie ukryła swego prawdziwego wyglądu. Jej rozdwojony diabelski język wił się między zębami, które wyglądały jak dwa rzędy noży, jej oczy połyskiwały czerwienią, szponiaste dłonie nie napotkały oporu, kiedy zanurzyły się wraz z palcami głęboko w policzek oficera, unosząc go w powietrze. - Otwórz drzwi - syknęła - albo wyważysz je własnymi zwłokami. Nie mam zamiaru poniżać się i przełazić przez nie tą samą drogą, którą się tutaj dostałeś! - One reagują na głos - zauważył Malinari. - Niech mówi. - Mów zatem - powiedziała Vavara. - Mów albo stracisz resztę twarzy! - D-d-drzwi! - z trudem wydobył z siebie mężczyzna niezbędne słowo. Coś zabrzęczało, po czym dało się słyszeć kilka kliknięć. Kiedy odgłosy umilkły, Vavara pchnęła barkiem drzwi, a kiedy gwałtownie otwarły się, rzuciła oficera na mostek. Kapitan Anderson stał przy tradycyjnym, raczej ceremonialnym kole sterowym i rozmawiał przez telefon. Rzucił okiem na Vavarę oraz Malinariego, którzy stali we framudze drzwi, rzucił słuchawkę i natychmiast skoczył w stronę kabiny radiooperatora, która była oddzielona od mostka dźwiękoszczelną szklaną ścianą. Malinari spokojnie ruszył za nim i dopadł go w chwili, gdy kapitan wypowiadał komendę otwierającą drzwi. Złapał Andersona za kark i cisnął nim do wnętrza. Radiooperator siedział przy konsoli ze słuchawkami na uszach. Zdumiony rozejrzał się dookoła i zobaczył, jak kapitan wpada na niego, odrzucając go na konsolę. Przewrócił się razem z krzesłem i kiedy zaczął wstawać, zobaczył stojącego nad nim Malinariego. Malinari złapał radiooperatora za włosy i postawił na nogach. - Czy wysyłałeś jakieś wiadomości? O łodzi albo o akcji ratowniczej na morzu? - spytał spokojnym tonem. - N-n-nie! - odparł radiooperator. - Czekałem na... na rozkazy kapitana. - Co? - rzekł Malinari, unosząc brew. - Co to ma znaczyć? Chodzi ci o tego tutaj? Chwytając Andersona za gardło, skorzystał z potężnej siły lorda Wampyrów i wyrwał kapitanowi tchawicę. Anderson umarł w karmazynowej łaźni krwawej posoki i zmiażdżonych chrząstek. Malinari wtarł resztki krwawej miazgi w spocone łyse czoło radiooperatora, który skurczył się i osunął na nogach. Wielki Wampir złapał ciało kapitana za ramię i biodro, bez trudu uniósł je nad głowę, przytrzymał je w górze przez chwilę, po czym grzmotnął nim z całej siły o konsolę radiową. Pod wpływem uderzenia z urządzenia wyleciały na wszystkie

strony przyciski i lampki. Następnie pojawił się deszcz elektrycznych iskier, po czym z rozbitego urządzenia zaczął się wydostawać śmierdzący dym. - Od teraz masz nowego kapitana. Możesz do mnie mówić kapitanie Malinari. Albo lordzie Malinari - co brzmi znacznie lepiej. - Ale r... radio! - odparł oficer zachrypniętym głosem. - Zniszczył je pan! I to nie tylko radio, ale system nawigacji. Nawigacja satelitarna była prowadzona za pomocą tej konsoli! - Wiem! - skinął głową Malinari. - Jesteśmy zatem nie tylko głusi, ale także ślepi, chyba że przejdziemy na ręczne sterowanie. Czy przypadkiem nie umiesz kierować tym statkiem? - Nie mam takich kwa-kwa-kwalifikacji - odparł mężczyzna, ścierając krew z twarzy. Ręka spazmatycznie mu drżała. - Ale myślę, że, że, że tak. - Doskonale - stwierdził Malinari. - Kwatermistrz też był tego zdania. - Jeśli powiedziałbyś coś innego... hm, źle by się to skończyło - dla ciebie. Może zatem zajrzysz w mapy i znajdziesz jakąś skałę, na której moglibyśmy osiąść. - Skałę? - mężczyzna patrzył z niedowierzaniem. - Osiąść? - Rozbić statek - przytaknął Malinari. - Osadź nas na mieliźnie. - Chyba nie jest do końca przekonany - stwierdziła Vavara, wchodząc do kabiny. Widząc ją tak blisko, radiooperator skulił się jeszcze bardziej. - Słyszałeś rozkazy - zwrócił się do niego Malinari. - Nie zawiedź mnie, bo wyrzucę cię za burtę, gdzie dostaniesz się pomiędzy śruby. Próba najmniejszego nieposłuszeństwa okaże się jeszcze bardziej... nieszczęśliwa. Vavara chwyciła go za podbródek, podniosła do góry, otworzyła paszczę, pokazując wnętrze szczęki i rozpościerając odór wydobywający się z ust. - Bardzo dobrze - wpatrywała się w niego przenikliwie. - Czy wszystko jasne? Oficer nie był w stanie wypowiedzieć słowa, więc tylko pokiwał głową. Vavara puściła go i zwróciła się do Malinariego: - Wydaje mi się, że słyszę kroki. Myślisz, że doszli już do siebie? Malinari wzruszył ramionami i odparł: - Bardzo możliwe. Kiedy tu weszliśmy, kapitan gadał z kimś przez telefon. Poza tym zabiłem stewarda i wyrzuciłem go na niższy pokład. To na pewno wzbudziło poruszenie. - No to może nadszedł czas, żebyśmy się przedstawili - powiedziała. - Reszcie załogi i pasażerom. - Tak jest - zgodził się z nią Malinari. - Wszystkim. Jeżeli chodzi o mnie, to chętnie bym coś przekąsił. Słyszałem, że na tego typu statkach jest znakomita kuchnia.

- Kuchnia? - roześmiała się gardłowo. - Będziesz musiał coś sobie wybrać. Wolisz blondynki czy brunetki? - Myślę, że tym razem rude. - Łypnął pożądliwym okiem Malinari. - Parę takich powinno się znaleźć wśród tysiąca czterystu pasażerów. Ale najpierw powinniśmy się zająć szafą z bronią, która jest schowana w kabinie kwatermistrza. Nasze pijawki i tak mają mnóstwo pracy z poparzeniami, więc nie trzeba ich przemęczać zatykaniem dziur po kulach! - Zgadzam się z tobą - odpowiedziała. - Jeśli chodzi o resztę, pasażerów i załogę, to niedługo się zorientują, że jedyne bezpieczne miejsce jest na odkrytej przestrzeni, gdzie świeci słońce. - Przez pewien czas - Malinari pokiwał głową z namysłem. - Przynajmniej do wieczora. Do tego czasu, jeżeli pospieszymy się z robotą, będziemy mieć pod ręką sporo niewolników i przyszłych wampirów. Kiedy wychodzili z pomieszczenia radiooperatora, kierując się do roztrzaskanych drzwi na mostek, oficer niepewnie stał chwiejąc się na nogach. Malinari spojrzał na niego, przypominając: - Nie zawiedź nas. Jeśli za pięć minut ten statek nie zmieni kursu, będę wiedzieć, gdzie szukać odpowiedzi. A jeśli chodzi o wspomnianą skałę, to Morze Egejskie jest ich pełne i jestem pewien, że o tym wiesz. Więc znajdź na mapie najbliższą z nich i zawieź nas tam. Z wiszącej słuchawki telefonicznej dobiegały jakieś dźwięki podobne do gdakania kurczaka. - Zajmij się tym - Malinari wskazał na telefon. - Zrób coś, odpowiedz, nakłam i żyj dalej. Tylko pamiętaj, że jeśli chcesz przeżyć, to nie rób niczego zbyt szybko. Z monstrualnym uśmiechem na ustach opuścił mostek, kierując się do piekła. Piekła dla pasażerów oraz załogi Wieczornej Gwiazdy, dla wampirów zaś sposobu na życie, czy raczej nieśmierci. Wszak wystarczająco długo musieli tłumić ten krwiożerczy, a zarazem naturalny dla nich rodzaj istnienia... II Ocalony Trzy dni później... Komandor John Argyle był niebieskookim blondynem, miał trzydzieści osiem lat, prawie 190 cm wzrostu i był ubrany w letni mundur marynarki. Wyglądał na zaniepokojonego. Dla człowieka, który rozpoczął służbę w marynarce w wieku osiemnastu

lat, przeszedł wiele szczebli wojskowej kariery głównie dzięki ścisłemu przestrzeganiu regulaminu, cywile na pokładzie lub, jak ich nazywano w marynarce, „szczury lądowe” sprawiali delikatnie mówiąc niemiłe wrażenie. Co więcej, ci ludzie otrzymali status VIP-ów, a on sam miał eskortować to wielojęzyczne towarzystwo niepływających i najwyraźniej zaburzonych ludzi. Argyle miał już, co prawda nieliczne, ale wystarczająco negatywne, doświadczenia z takimi typami. Skrót VIP albo BWO (od Bardzo Ważne Osoby) oznaczał zazwyczaj Bełkoczących Wrednych Osłów! Jeśli zaś chodzi o tę czwórkę... Troje było mocno opalonych, a jeden blady jak trup; trzech stosunkowo posuniętych w latach oraz młoda kobieta, która dopiero co przestała być dziewczątkiem. Trzech Europejczyków z wyglądu i jeden Chińczyk, ale sądząc z akcentu, wszyscy zdradzali pochodzenie ze wschodniego Londynu. Na dodatek wszyscy chcieli z nim lub z jego załogą rozmawiać jakąś odmianą podwójnego, metaforycznego języka, równie obcego jak język Marsjan dla mocno stąpającemu po ziemi Johna Argyle’a. Komandor złapał się na tym, że skrzywił się chwilę po tym, jak dowódca tej zbieraniny, barczysty mężczyzna z lekką nadwagą, niejaki Trask, zwrócił się do niego: - Czy nie możemy podejść bliżej? Chciałbym sprawdzić, czy nie uda się nam zrównać z wysokością pokładu i zajrzeć przez okna na mostek kapitański. W środkowej części śmigłowca przeznaczonego do zwalczania okrętów podwodnych stało pięć osób przypiętych linkami do zabezpieczających ich szelek z jednej strony i do relingu z drugiej. Drzwi śmigłowca były otwarte. Przed i pod nimi widać było w całej okazałości kadłub statku. Dla osób cierpiących na lęk wysokości byłby to raczej przerażający widok. Jednak Trask i jego koledzy bywali już w o wiele niebezpieczniejszych miejscach i wysokość oraz przyprawiające o mdłości gwałtowne ruchy manewrującego helikoptera zupełnie im nie przeszkadzały. - Oczywiście, że możemy podejść bliżej i zrównać się z pokładem - odpowiedział Argyle. - W normalnych okolicznościach moglibyśmy nawet tam wylądować - statek jest wystarczająco duży! Ale, o ile pan pamięta, już tego próbowaliśmy. I jeśli jest to rzeczywiście nowa mutacja zarazy... - przerwał na chwilę i wzruszył ramionami. - Chodzi mi o to, że nie jest to najlepszy pomysł. Wirusy mogą się przenosić drogą powietrzną, a ten śmigłowiec robi całkiem niezły wiatr. Chyba nie chciałby się pan nawdychać tych zarazków?

Tym razem Trask przyjrzał się Argyle’owi uważniej, a właściwie utkwił w nim wzrok. W spojrzeniu zielonych oczu starszego mężczyzny było coś, co sprawiało, że oficer postanowił być mniej wyzywający. Choć zatem nie mógł powiedzieć niczego prowokującego, to przynajmniej sobie pomyślał: Podejdź bliżej, do mojej dupy! Co to za popierdolony zakażony statek? Walnięty idiota! Bełkoczący Wredny Osioł! Argyle uśmiechnął się do własnych myśli, ale już po chwili znowu spotkał się z ostrzegawczym spojrzeniem Traska. - A więc uważa się pan za eksperta w tej kwestii? - Trask przechylił nieznacznie głowę na bok. - I wszystko wie pan o tej zarazie? - Wiem tyle, żeby trzymać się z daleka od nagłej śmierci - odpowiedział Argyle, trochę zaskoczony oschłym, a zarazem śmiertelnie oziębłym tonem Traska. - Wiem, że to coś zabiło wszystkich pasażerów oraz całą załogę po kilku zaledwie dniach od wypłynięcia z Cypru i to tak szybko, że nawet nie zdążyli poinformować o tym, co się dzieje. I jeśli dodam do tego załogę helikoptera oraz mojego lekarza pokładowego... - Nic pan nie wiesz! - przerwał mu Trask - To tylko domysły, na dodatek z rozmysłem pan nam przeszkadza. Niezbyt pana obchodzi nasz los i sądzi pan, że marnuje czas z nami. Pana zdaniem szukamy tylko sensacji, a pan wolałby być teraz z innymi oficerami w swojej mesie. A jeśli chodzi o nas, to najchętniej odesłałby pan nas do domu i czekał na rozkazy z dowództwa marynarki. Mam rację? Przez chwilę Argyle otworzył usta ze zdziwienia. Ten nagły wybuch, choć zasadniczo słuszny, zdawał się potwierdzać jego domysły. Ale skoro znalazł się tutaj z zadaniem eskortowania tych ludzi i spełniania ich życzeń, to tylko zacisnął zęby i odpowiedział: - Pragnę zapewnić pana, że ja tylko... - Nie zaczynaj nas zapewniać! - tym razem odezwała się dziewczyna stojąca obok Traska. Patrzyła na Argyle’a zwężonymi oczami i dodała: - Pan Trask ma rację. Przez cały czas krążą ci po głowie podobne świńskie myśli. Uważasz nas za wysoko postawionych biurokratów czy kogoś podobnego. Za łowców sensacji krążących po Morzu Śródziemnym, których zadaniem jest przekazywać raporty rządzącym politykom. Sądzisz, że nic więcej nie mamy do roboty, ale to ja mogę cię zapewnić, że pod koniec dnia sam nie będziesz mieć nic do roboty. Argyle zmarszczył czoło, potarł podbródek, a w końcu całkiem szczerze się uśmiechnął. Trask oraz dziewczyna przysunęli się do niego.

- Właściwie - zaczął - to myślałem, że możecie być likwidatorami szkód od Lloyda czy kimś w tym rodzaju. Patrząc na pana Traska, domyślałem się, że oblicza straty w ludziach! Trask nieco się uspokoił i pokręcił głową. - Być może chodzi bardziej o przyszłe straty... i to nie tylko moje czy Lloyda, ale całego świata. Powiem prosto, panie komandorze. Nie jesteśmy biurokratami i skończonymi dupkami, jak mógłby pan sądzić. Jeśli chodzi o ten przypadek, to jesteśmy ekspertami. To prawda, że wybuchła tam i zapewne nadal panuje zaraza, ale nie pochodzi ona z Chin, jak pana poinformowano. Podczas pełnego dnia, w świetle słońca, nic nam nie grozi. Jedyną pomyłką, jaką popełniła marynarka, było wysłanie na statek śmigłowca po zmroku. - Czy mógłby pan to lepiej wyjaśnić? - Argyle zaczynał wyczuwać, że Trask naprawdę wie, o czym mówi. Patrząc na tego człowieka, zdawał sobie sprawę, że w niczym nie przesadza ani nie kłamie. O co zatem w tym wszystkim chodziło? - Widzi pan, jeśli naprawdę mam ryzykować życie moich ludzi i swoim, to powinienem wiedzieć... Ale Trask znowu mu przerwał w pół słowa: - Nie, nie powinien pan. Nawet jeśli bym panu powiedział, to wątpię, żeby mi pan uwierzył. I wcale bym nie miał panu tego za złe. Ale cieszę się, że zaczyna pan rozsądnie myśleć i że jest pan mniej opryskliwy. Komandor pokręcił głową ze zdziwienia. Faktycznie chciał się zachowywać opryskliwie i właściwie dopiero teraz zaczynał się zastanawiać. A to oznaczało, że Trask i dziewczyna zbyt łatwo go przejrzeli. Właściwie to przejrzeli go na wylot! - Kim do diabła jesteście? - Argyle wbił wzrok w Traska i w dziewczynę, a potem spojrzał na bladego i żółtego mężczyznę. Poczuł się trochę głupio, kiedy jednocześnie próbował przybrać poważny wyraz twarzy i uśmiechnąć się. Czwórka gości patrzyła na niego z dość sympatycznym wyrazem twarzy, ale to tylko jeszcze bardziej zmniejszyło poczucie pewności siebie komandora. - Chodzi mi o to, że poinformowano mnie, że jesteście ludźmi z Wydziału E. Co to oznacza? Czytacie w myślach? Zajmujecie się parapsychologią? Czy coś takiego? Oczywiście, że „coś takiego”. Dziewczyna jedynie uśmiechnęła się i spojrzała w bok, podobnie jak jej koledzy. - Może poprosi pan pilota, żeby podleciał bliżej? - powiedział Trask, nie odnosząc się do pytania. - Jesteśmy bezpieczni, komandorze. Przynajmniej dopóty, dopóki nie spróbujemy wylądować na tej Gwieździe, a nawet jeślibyśmy wylądowali, to w ciągu dnia nic nam nie grozi.

Mówiąc o Gwieździe, Traskowi chodziło o statek wycieczkowy, który zakotwiczył na bezimiennej wysepce, a właściwie na skale odbijającej promienie słońca, znajdującej się pomiędzy wyspą Ayios Evstratios, która sama była tylko czymś niewiele większym od wystającej z morza skały, a znaną grecką wyspą Limnos, jakieś dziesięć mil na północ, znanej z licznych ośrodków wypoczynkowych. Ludzie z Wydziału E gotowi byli się założyć, że zderzenie ze skałą nie było zwykłym wypadkiem, ale celowym działaniem, natomiast rozbitkowie najprawdopodobniej wciąż przebywali na statku. Jeżeli zaś chodzi o zmutowaną, azjatycką odmianę dymienicy morowej, to była to tylko historia mająca oficjalnie tłumaczyć zagadkowy i tragiczny wypadek. Trask zdawał sobie sprawę z tego, że był to zupełnie inny rodzaj zarazy, i wraz z Wydziałem E mieli nikłą nadzieję, że uda im się odnaleźć również źródło tej zarazy... i zniszczyć je na zawsze. - Co o tym myślisz, Davidzie? - Trask zwrócił się do najniższego ze swych kolegów, po tym jak Argyle rozkazał pilotowi obniżyć pułap lotu. - Jak to wygląda twoim zdaniem? - Smog umysłowy - natychmiast odpowiedział zapytany. - Pełno tego na statku, od dziobu do rufy. Na pewno tutaj się schronili. Ale wątpię, żeby nadal tu byli. Smog nie jest dostatecznie gęsty. Nie ma silnych obiektów, które mógłbym zlokalizować. Dużo, cholernie dużo pojedynczych źródeł. Ale nie takie, które sprawiłyby wiele kłopotu. Tak samo było na Krassos, dopóki nie dostrzegliśmy naszych błędów. Nasz „stary przyjaciel” potrafi się doskonale maskować, natomiast ona... Nie muszę ci przypominać, co ona potrafi! Wyczuwam, że się wynieśli. Na pewno specjalnie zostawili tutaj te cele. Nie sądzę, żebyśmy się musieli nimi przejmować. Trask z grymasem na twarzy pokiwał głową. - Uciekają i dobrze się przy tym maskują. Dorwaliśmy ich w Australii, na Krassos, w Londynie i pokrzyżowaliśmy im plany. Teraz specjalnie zapewnili nam robotę, zostawiając ślad po sobie. I wiedzą przy tym, że kiedy będziemy się zajmować takimi problemami... - ...nie będziemy się mogli skupić na pościgu za nimi - dokończył za niego zdanie Chińczyk David Chung. - To brzmi całkiem sensownie. - Liz? - Trask spojrzał na dziewczynę. Argyle, kompletnie zdezorientowany ich dziwną rozmową, również popatrzył na dziewczynę. Miała jakieś 170 cm wzrostu i wyglądała na bardzo pewną siebie. Nazywała się Liz Merrick; dwadzieścia kilka lat, długie nogi, krągłe kształty, wąska talia, a jej uśmiech (choć króciutki, tylko w chwili powitania) był jak promień jasnego światła. Miała zielone oczy o innym odcieniu niż oczy Traska. Była to głęboka zieleń, jak szkło butelki od piwa lub morska głębia. Do tego czarne włosy krótko ścięte, lśniące

naturalnym zdrowiem. Argyle podejrzewał, że gdyby miał jej zdjęcie w kostiumie kąpielowym, to mógłby nieźle zarobić, sprzedając je załodze HMS Invincible. Kiedy o tym myślał, śmigłowiec podskoczył na niewielkim prądzie wznoszącym i na chwilę statek oraz skała zniknęły z pola widzenia. W tej samej chwili Liz spojrzała na Argyle’a i powiedziała: - Teraz już lepiej. Ale zupełnie dobrze byłoby dopiero wtedy, gdybyś zechciał troszkę zwolnić gonitwę myśli, bo jeden z Bełkoczących Wrednych Osłów stara się skoncentrować. Argyle’owi szczęka opadła ze zdumienia. Oniemiały wybałuszał oczy, nie mogąc wymówić słowa. W międzyczasie, jakieś sto stóp pod nimi i sto yardów obok, pojawił się wrak statku i Liz skupiła uwagę na tym obiekcie. Jej czoło się zmarszczyło, a końce palców dotykały prawej skroni. Po chwili westchnęła i cofnęła się gwałtownie, jakby ktoś ją odepchnął. Jej ruch był na tyle obszerny, że linka bezpieczeństwa napięła się na całej długości. Natychmiast została podtrzymana przez Traska i Chunga. Choć zabezpieczenie nie pozwoliłoby jej upaść, to widać było, że przynajmniej przez chwilę była całkowicie zdezorientowana. - Liz? - odezwał się ponownie Trask. Nie był to głos przełożonego, ale raczej zatroskanego ojca. - Dobrze się czujesz? Wzięła głęboki oddech, starając się przywołać uśmiech. Jednak mimo makijażu widać było, że pobladła, tak jakby krew odpłynęła z jej twarzy. Argyle, sądząc, że wie z czego to wynika, zauważył: - To tylko choroba lokomocyjna, bardzo podobna do choroby morskiej. Często się z tym spotykam. Po prostu nie jest przyzwyczajona do latania na śmigłowcach. Trask prawie nie zwrócił na niego uwagi i jeszcze raz zapytał Liz: - Co to było? Czego się dowiedziałaś? - Ludzie - odparła. - Setki ludzi, mężczyźni, kobiety, dzieci. Wszyscy w szoku. Nie wiedzą, co się z nimi dzieje, ale mają świadomość, że nie wolno im pokazać się na słońcu. To instynkt, wiedza, którą mają we krwi. I straszliwe pragnienie, głód. To potworne, Ben... aż skóra się marszczy! Wciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wszyscy się nawzajem pozarażali. Teraz są głodni. Wkrótce podzielą się na frakcje, a potem... potem... - Wiem - rzekł Trask. - Wiem. Miniwojny krwi! - Głodni? - Argyle dodał swoje trzy grosze. - Na takim statku? To niemożliwe. To wielki statek wycieczkowy. Musi mieć magazyny pełne wyśmienitego jedzenia. Minęło zaledwie kilka dni i jeśli ktoś tam jeszcze żyje, to...

- Większość z nich wciąż „żyje” - zwrócił się do niego Trask. - Ale nie jest to życie, tak jak my to pojmujemy. Na pewno mogą przeżyć, korzystając z zapasów na statku... tylko że oni poszukują czegoś, innego do skosztowania. - Nie tak jak pojmujemy życie? - Argyle pokręcił głową z niedowierzaniem. - Nic z tego nie rozumiem. Powiedzieliście, że oni są nieuleczalnie chorzy. - Coś w tym rodzaju - odpowiedział po chwili Trask, wzdychając ze zrezygnowaniem. - Chciałbym podlecieć jeszcze bliżej. Chcę zobaczyć, co jest w środku. - Palcem plunął w lornetkę wiszącą na jego szyi. - Te wielkie panoramiczne okna na mostku będą doskonałym miejscem do obserwacji. Stojąc w szeregu, przypięci do relingu, pięcioro pasażerów helikoptera, Argyle, Trask, Liz, Chung i oczywiście wysoki, blady mężczyzna Ian Goodly wychylali się, obserwując uważnie statek. - Będziemy musieli go zatopić - odezwał się Goodly. - Według map ta skała jest tylko czubkiem podmorskiej góry. Jeśli poślemy statek na dno w tym miejscu, to głębokość wykończy wszystkich na statku. Co do tego nie ma żadnego „ale” ani, jeśli”. Z trudem przechodzi mi to przez usta, ale tak właśnie będzie. To jedyny sposób, żeby upewnić się, że nic się nie wynurzy. - Widziałeś to? - rzucił ostro Trask. - O tak - odparł Goodly. - Rakiety klasy morze-morze, wybuchy, dziób statku unosi się do góry, Gwiazda osuwa się tyłem i szybko idzie pod wodę. - Zatopić Gwiazdę!? - nie wytrzymał Argyle. Miał już dość tej gry półsłówek. - Mówicie o tym, że Invincible miałby ją zatopić? Chyba wam resztka rozumu z mózgów wyparowała! To nowoczesny statek wycieczkowy, same łodzie ratunkowe warte są miliony! Rzućcie okiem, można ją bez problemu odholować i naprawić w stoczni, oczywiście po upewnieniu się, że została zdezynfekowana. Nawet jeśli nie byłoby to możliwe, to samo złomowanie będzie warte... - ...Nic nie będzie warte - powiedział Trask. - Z tego statku już nic nie będzie. - Zupełnie wam odpierdoliło! - Argyle już nie panował nad sobą. - Mam tego dosyć, ja... - Komandorze? - w słuchawkach zabrzmiał głos pilota. - Tak!... Do cholery! Co tam znowu? - odezwał się Argyle do mikrofonu, zaczynając powoli panować nad swoją wściekłością. - Helikopter ratunkowy znalazł coś na pokładzie wraku - odpowiedział pilot. - Coś?

- Kogoś - poprawił się pilot. Kogoś żywego i poruszającego się na pokładzie. Mam pana przełączyć? - Tak - powiedział Argyle. - Oczywiście połącz nas z nimi, będziemy słyszeć, co się tam dzieje. Kto wie? Może w końcu dowiem się czegoś konkretnego. - Tak jest - odparł pilot. - Podlecę od sterburty, żebyście mogli także zobaczyć, co się tam dzieje. Śmigłowiec ratunkowy towarzyszył im od startu z lotniskowca HMS Invincible, który stał na kotwicy i wyglądał jak wysepka na horyzoncie, znajdująca się jakieś sześć mil dalej. Teraz wielki śmigłowiec ratowniczy zawisł nad statkiem jak olbrzymi jastrząb. Oprócz załogi śmigłowca na pokładzie znajdowało się dwóch członków Wydziału E: stary, ogorzały Cygan Lardis Lidesci, pochodzący prawdopodobnie z Rumunii lub z Węgier, tak przynajmniej oceniał to Argyle, oraz młody Anglik Jake Cutter, który patrząc z zewnątrz, odstawał nieco od reszty grupy. Argyle zamienił z nim kilka słów, ale zdawało mu się, że nie był on w pełni obecny. Nie chodzi o to, że był niedorozwinięty, chory psychicznie czy coś podobnego, tylko widać było, że jest czymś zajęty i stara się to ukryć. Przypadkowo komandor, nic o tym nie wiedząc, trafił w samo sedno. Bez wątpienia Jake był bardzo zajęty w dosłownym tego słowa znaczeniu. Jego umysł, myśli, uwagę starało się zdominować i w pełni zająć coś, co kiedyś było żywe albo nieumarłe, a teraz być może nawet martwe, ale zupełnie inaczej niż zwykły człowiek może sobie wyobrazić. Jednak teraz Jake Cutter koncentrował się na tym, co widział przez lornetkę. Była to maleńka ludzka postać przebywająca na osłonie kominów. Osłona była podobna do kołnierza lub niewielkiego pokładu i ochraniała górny pokład statku przed spalinami wydostającymi się z silników statku. Teraz jednak silniki nie pracowały i z kominów nie wydobywał się dym, a niewielka postać człowieka wychylała się lub być może wydostawała przez właz przy pierwszym kominie. Jake zauważył, że był to mężczyzna. Jego ubranie było poszarpane i pobrudzone. Patrzył z otwartymi ustami na dwa helikoptery, a na jego twarzy malowało się niedowierzanie. A może był po prostu w szoku? - Panie Cutter? - (głos pilota szczęknął w słuchawkach Jake’a). - Pan Trask chciałby z panem porozmawiać. Przełączam go na bezpośrednią rozmowę. - Dobra - odrzekł Jake i wychylił się, przez otwarty właz patrząc na śmigłowiec do zwalczania łodzi podwodnych, który znajdował się przy prawej burcie wraku. - Jake? - zabrzmiał mu w uszach głos Bena Traska. - Gdzie on jest. Gdzie jest ten, co... ocalał?

- Na kominie po naszej stronie - odpowiedział Jake. - Przed chwilą wyłaził na samą górę i powinieneś go za moment zobaczyć. Wygląda na wykończonego. - Tak, widzę go - zauważył Trask. - Tylko co go tak wykończyło? Ciężkie przeżycia czy promienie słońca? - Nie wygląda mi to na efekt słońca - odpowiedział Jake. - Skurczył się, bo ledwo żyje. Może Liz powinna rzucić na niego okiem. - Zaczekaj - rzekł Trask. Po kilku sekundach: - Liz mówi, że gość jest w szoku. Jest prawie jak czysta kartka, umysł w kawałkach. Chyba rzeczywiście ocalał! Może spuszczę się na dół ze sprzętem ratowniczym i wyciągnę go stamtąd? - zaproponował Jake. - Albo przerzucę go na swój sposób. Będzie prędzej. - Nie! - Trask odparł natychmiast. - Korzystaj z Kontinuum tylko w ostateczności. Spuść mu sprzęt ratunkowy, ale jeśli ma się stamtąd wydostać, to niech to zrobi samodzielnie. Widzisz tamten helikopter stojący na pokładzie spacerowym? - Dobra, dobra - rzekł Jake. - To się stało, kiedy ktoś tu ostatnio lądował. I został uziemiony. - Właśnie - stwierdził ponuro Trask. - Więc nie powtórzymy tej pomyłki. Jeśli ten ktoś chce się stamtąd wydostać, to musi to zrobić sam. W międzyczasie zorientujecie się z Lardisem, czy wszystko z nim w porządku. Jeśli tak, to mamy szczęście podobnie jak ten rozbitek i zrobimy sobie przerwę. A jeśli nie, to Lardis sobie z nim poradzi. Do pokładu lub do skał na dole jest cholernie daleko. Tu czy tam, nie zrobi to większej różnicy. - Ben - zauważył Jake - to jest helikopter ratowniczy, mam nadzieję, że wiesz o tym, że wszyscy cię słyszą? Załoga słyszała, o czym mówiłeś. Gdybyś był kapitanem statku, to mógłbyś mieć do czynienia z buntem! - Tak, wiem, jaki to śmigłowiec! - odpowiedział Trask. - Podobnie jak ty wiem także z czym mamy do czynienia. Więc spuść mu na dół uprząż i sprawy się wyjaśnią. W międzyczasie zajrzymy z komandorem Argyle’em na mostek kapitański, tam jest duże panoramiczne okno. - Zrozumiałem, wyłączam się - rzekł szorstko Jake. - Ten twój szef - zwrócił się do Jake’a jeden z członków załogi. - Kim on jest? Potworem jakimś czy co? - Ludzie, którzy nie znają Traska i nie wiedzą, czym się zajmuje - odpowiedział Jake - mogą tak sądzić. Ale on nie jest potworem, za to bardzo dużo wie na temat potworów. Nie proś mnie, żebym ci coś więcej wyjaśniał, ponieważ nie mogę.