moinen

  • Dokumenty16
  • Odsłony691
  • Obserwuję0
  • Rozmiar dokumentów33.4 MB
  • Ilość pobrań381

Nekroskop 14 - Dotyk

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Nekroskop 14 - Dotyk.pdf

moinen Dokumenty
Użytkownik moinen wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 360 stron)

Brian Lumley Dotyk Tłumaczenie Robert Palusiński ZAMIAST WPROWADZENIA W połowie lutego 1990 roku, pewnej deszczowej i wietrznej niedzieli o godz. 15:33 trzynaścioro członków Wydziału E - najdziwniejszego i najbardziej ezoterycznego wydziału Służb Wywiadu Jej Królewskiej Mości - doświadczało czegoś, co zdumiało nawet tych przywykłych do niezwykłości ludzi: obserwowali dezintegrację człowieka będącego niegdyś członkiem ich grupy. Właściwie byli świadkami śmierci Harry’ego Keogha, Nekroskopa, który dostał się do Centrali Wydziału E dzięki fantastycznemu i niezwykłemu medium, pochodzącemu ze świata istniejącego w równoległym świecie, świata znanego jako Kraina Słońca i Kraina Gwiazd. Harry odszedł do tego świata, żeby uniknąć prześladowań i śmierci - choć niekoniecznie własnej śmierci - co niewątpliwie byłoby jego udziałem, gdyby pozostał w świecie ludzi. Nie był już człowiekiem, ale czymś znacznie więcej, czymś, na co zwykli śmiertelnicy musieliby polować. Stał się wampirem, gdy bezinteresownie służył ludzkości. Ludzie na Ziemi ścigali Wielkiego Wampira, Nieumarłego Lorda, ostatniego z wymierającego gatunku istot nazywających siebie Wampyrami! Wielkie Wampiry od niepamiętnych czasów ukrywały się wśród ludzi i jednocześnie karmiły się ich krwią, o czym wspominają liczne mity i legendy. Jednak owe krwiożercze istoty nie pochodziły z naszej planety, lecz przybyły z Krainy Gwiazd, którą licznie zamieszkiwały. Jak to było możliwe? Niektórzy z wampyrzych lordów - swego rodzaju ofiary pokonane w wojnach krwi toczących się na terenie Krainy Gwiazd - bywały skazywane na banicję poprzez wepchnięcie do bramy będącej korytarzem prowadzącym na Ziemię. Korytarz kończył się w Wallachii, miejscu, gdzie zrodziły się starożytne legendy o wampirach. Wallachia, nosząca obecnie nazwę Rumunii, od stuleci była tajnym siedliskiem wampirów. Kiedy jednak wampirza plaga zaczęła rozprzestrzeniać się po całym świecie, stając się coraz większym zagrożeniem dla ludzkości, pojawił się Nekroskop Harry Keogh - człowiek, który posiadał zdolność rozmawiania ze zmarłymi. Harry potrafił także stosować medium nazywane Kontinuum Mobiusa, dzięki któremu błyskawicznie przemieszczał się w przestrzeni. Nekroskop wyszukiwał wampiry i zwalczał je. Kiedy jednak starł się z

najpotężniejszym z nich, samym Ojcem Kłamstw, Feathorem Ferenczym, zanadto zbliżył się do niego i sam został zainfekowany. Kiedy więc Nekroskop opuszczał nasz świat, to nie chodziło mu o własne życie, ale o nasze. To fakt, że Wydział E mógłby go zabić, ale co by się stało, gdyby działania wydziału okazały się nieskuteczne? Przecież Nekroskop był najpotężniejszym ze wszelkich istot żyjących we wszechświecie - trudno sobie nawet wyobrazić skutki jego działań, gdyby postanowił rozprzestrzenić zarazę... Byłby to koniec ludzkości, o której dobro tak długo i zażarcie walczył. Problemy Harry’ego dopiero się zaczynały. Przebywając w Krainie Gwiazd, odkrył, że Wampyry znowu się pojawiły i to w jeszcze bardziej przerażającej formie. Ich przywódcą był Szaitan - wcielony diabeł! Udało się go ukrzyżować i spalić. Z chwilą gdy siły życiowe Harry’ego zaczynały go opuszczać, przy pomocy Ogromnej Większości został przeniesiony do metafizycznego Kontinuum Móbiusa, gdzie przemierzając stulecia czasu przeszłego, przeszedł ostateczną metamorfozę. I to właśnie obserwowało trzynaścioro członków Wydziału E, przebywających w Centrali podczas deszczowego niedzielnego poranka w połowie lutego 1990 roku... Zamglona, telepatyczna projekcja, blaknący, trójwymiarowy hologram dymiącego ciała Nekroskopa, które coraz bardziej przyspieszając, oddalało się w nieznane otchłanie. Jednak z chwilą gdy jego wirująca postać stawała się coraz mniejszą kropką a później już tylko punkcikiem, by w końcu zupełnie zniknąć, obserwatorzy zobaczyli niesamowitą bezgłośną eksplozję światła o barwie czystego złota. I chociaż zdarzenie zaistniało tylko w ich zbiorowym umyśle, to wszyscy odwrócili się, aby uniknąć oślepiającej intensywności blasku... oraz żeby odsunąć się od tego, co wyleciało z centrum eksplozji! Tylko dwoje z nich zobaczyło, jak w ostatniej chwili z centrum wybuchu popędziły miliardy złotych drzazg, rozprzestrzeniając się na wszystkie strony i znikając w nieznanych miejscach. Były to cząstki Harry’ego Keogha. Ale czy te złote strzałki były wszystkim, co po nim pozostało? W pewnym sensie tak. Ale patrząc na to z drugiej strony, nie całkiem. Albowiem w chwili gdy pozbawiony ciała umysł Harry’ego rozczepił się w niesamowitym wybuchu, pozostała świadomość, że każdy z jego elementów, każda ze złotych strzałek była nim! I gdziekolwiek by się one znalazły - w jakimkolwiek miejscu i czasie - echo i wiedza Harry’ego podąży wraz z nimi.Był to tranzytowy hotel oddalony o dziesięć minut drogi od autostrady M25 i dwadzieścia minut od lotniska Gatwick. Miał idealną lokalizację i korzystały z niego załogi samolotów oraz pasażerowie, którzy odpoczywali w

hotelu pomiędzy lotami lub zaraz po przylocie. Zwykle panował tam spory ruch. Jednak normalnie w zamglony listopadowy poranek o 4:30 byłoby tam całkiem spokojnie. Ale tym razem z uwagi na płacz dziecka, jego żałosne zawodzenie oraz urwany krzyk, który dobiegł z jednego z pokoi, ochroniarz z nocnej zmiany wyruszył szybkim krokiem, by sprawdzić, co się stało. Później kompletnie zaszokowany tym, co zobaczył, próbował skorzystać z telefonu i dość nieudolnie przekazać informacje. Inspektor George Samuels liczył sobie dwadzieścia siedem lat, 180 cm wzrostu, miał kruczoczarne włosy, duże uszy, przenikliwe spojrzenie szarych oczu, wąskie cyniczne usta i wolał chodzić w mundurze niż w ciuchach cywilnych. Jego ojciec miał „znajomości” i wszyscy akceptowali fakt, że wspinanie się inspektora po kolejnych szczeblach drabiny było nadspodziewanie szybkie i niekoniecznie związane z jego wynikami w pracy. Dzisiejszej nocy inspektor obrał sobie za cel odwiedzenie (a w zasadzie szpiegowanie) dowódców kilku posterunków znaj - dujących się na przedmieściach Londynu. Poruszał się nieoznakowanym samochodem służbowym i chwilę po czwartej trzydzieści wszedł na teren posterunku w okolicy Reigate. W tym samym momencie odezwał się telefon z prośbą o interwencję. Patrole były zajęte dwoma wypadkami samochodowymi oraz awanturą domową więc inspektorowi nie pozostało nic innego, jak zająć się zgłoszoną sprawą. Nie było dokładnie wiadomo, na czym polega problem, ponieważ sierżant odbierający telefon niewiele zrozumiał z bełkotliwej wypowiedzi osoby proszącej o interwencję. Samuels skłonny był przypuszczać, że brak podstawowych informacji dotyczącychzgłoszenia wynikał przede wszystkim z nieudolności sierżanta. Tak czy owak chodziło o hotel, który znajdował się kilka minut jazdy samochodem od posterunku, w pobliżu portu lotniczego Gatwick. Ponieważ z hotelu wezwano również karetkę pogotowia, co mogłoby sugerować, że nieznany problem znalazł już rozwiązanie, najprawdopodobniej zajdzie jedynie konieczność spisania oficjalnego raportu na miejscu zdarzenia. Samuels wrócił do samochodu, przyczepił na dachu błyskające niebieskie światło i ruszył w drogę. W wypadku gdyby sprawa okazała się dziwna i bardziej problematyczna, niż przypuszczał, zawsze mógł wezwać ekipę z wydziału kryminalnego, która zajęłaby się całym bałaganem i zbadała szczegóły. Gdyby rzeczywiście stało się tam coś poważnego, to może inspektor zyskałby przy okazji trochę sławy... W hotelu Tangmore Samuels natknął się na masywnego mężczyznę o posturze pięściarza, pełniącego nocną służbę ochroniarza. Mężczyzna ubrany był w mundur za mały o dwa numery i czekając na policjanta, wymachiwał rękami, stojąc przed oświetlonym neonem

wejściem do hotelu. Rozmiar i fizyczna postura mężczyzny w połączeniu z jego stanem dla większości policjantów byłaby wystarczającym sygnałem wskazującym, że coś tu nie jest w porządku. Ale nie dla Samuelsa, który sprawdził stan swoich białych rękawiczek, poprawił kapelusz i strzepnął kurz z munduru w chwili, gdy blady jak ściana ochroniarz z szeroko otwartymi oczami przedstawił się jako Gregory Phipps i nawet nie podając ręki na powitanie, ponaglał do wejścia do środka. W tej samej chwili zabrzmiał sygnał karetki pogotowia. Jej reflektory zgasły, syrena obniżyła stopniowo wysokość tonu, a sam pojazd gwałtownie zatrzymał się przy krawężniku. Ze środka wyskoczyło dwóch ratowników medycznych i otworzyło tylne drzwi. Doświadczony dowódca załogi, niski, dojrzały mężczyzna o szerokich ramionach i bystrym spojrzeniu, nie tracąc chwili czasu, zwrócił się do inspektora: - Przyjechaliśmy chyba do tego samego przypadku, sir. Co się dzieje? - Dopiero co przyjechałem - odparł Samuels. - Wygląda na to, że wezwał nas pan Phipps... żebyśmy mogli pomóc w rozwiązaniu ewentualnego problemu. Phipps oblizał wargi i gestem zachęcił wszystkich do przejścia przez pusty korytarz w kierunku windy. - Mam informacje od recepcjonistki z wczorajszego wieczoru - odezwał się w końcu. - Myślałem, że to nic ważnego. Jakiś facet, dość zdenerwowany mężczyzna, zameldował się razem z dzieckiem, bez żony czy innej kobiety, po czym poszedł do swojego pokoju i już stamtąd nie wychodził. To było kilka minut po szesnastej. Nic o tym nie wiedziałem aż do dziesiątej wieczór, kiedy recepcjonistka skończyła swoją zmianę. Nadjechała winda i cała czwórka weszła do środka. Kiedy Phipps naciskał palcem guzik drugiego piętra, widać było, jak bardzo jest rozdygotany. - Mów dalej - powiedział Samuels, patrząc na swoje nienagannie przycięte paznokcie i dodając niemal natychmiast: - Przy okazji, jestem tego samego zdania. W takim miejscu jak to mężczyzna meldujący się wraz z małym dzieckiem w hotelu nie jest niczym niezwykłym. Może czekał na żonę, przyjaciółkę, a może nawet na nianię, która miała przylecieć samolotem? Możliwe też, że ta osoba przyleci wcześnie rano. - Wzruszył ramionami i spojrzał pytająco na Phippsa. Phipps przełknął ślinę i widać było, jak podskakuje mu jabłko Adama. - Racja, tylko że dziewczyna, to znaczy recepcjonistka, ma dobre oko i wiele zapamiętuje. Zaniepokoiła się sytuacją bo... dziecko było na rękach i nie wyglądało za dobrze. Wyglądało na chore, a w jego pobliżu nie było żadnej żony czy innej kobiety. Ponadto z pokoju 213 aż do końca zmiany nie przeprowadzono żadnej rozmowy telefonicznej, nie słychać było

hałasów czy czegoś podobnego. Pomyślałem to samo co pan: nie ma się czym przejmować. W takich sytuacjach zwykle powtarzam sobie: Greg, chłopie, nie szukaj kłopotów. Jeśli coś ma się zdarzyć, to kłopoty same cię znajdą. - I znalazły? - Samuels zadał pytanie w chwili, gdy winda z lekkim wahnięciem zatrzymała się na drugim piętrze. Phipps najwyraźniej zajął się własnymi rozmyślaniami, ponieważ nie do końca zrozumiał pytanie. - Znalazły? - Kłopoty - westchnął inspektor, starając się ze wszystkich sił zapanować nad zniecierpliwieniem.Jabłko Adama na szyi Phippsa gwałtownie podskoczyło. - O Boże! Tak! - powiedział zdecydowanie, choć niezbyt głośno. - Jakieś pół godziny temu, kiedy stwierdziłem, że dziecko płacze już zbyt długo, zapukałem do drzwi, żeby zobaczyć, co się dzieje. Nikt nie odpowiedział, więc wszedłem do środka... a potem wezwałem was. Wychodząc z windy, Phipps wskazał drogę trzęsącą się ogromną dłonią. - Pokój 213. - Skinął dodatkowo głową, ale widać było, że woli trzymać się z tyłu. - Wzdłuż korytarza. - Prowadź - odezwał się Samuels, który dopiero teraz zaczął odczuwać wpływ lęku lub może poważnego strachu ochroniarza. Ale czy to możliwe w wypadku tak potężnego mężczyzny jak Phipps? Człowieka, który bez cienia wątpliwości potrafił zadbać o siebie, jak również skutecznie zająć się innymi? Długi rząd świateł umieszczonych w perspektywicznie zwężającym się suficie korytarza, błyskał i brzęczał, sprawiając wrażenie, że wszystkie lampy zaraz zgasną. Samuels stwierdził, że może to być taki sam problem, jaki dał się zauważyć w świetle neonów oświetlających wejście do hotelu. W migającym świetle długi korytarz sprawiał surrealistyczne wrażenie, wywołane złudzeniem, że ściany poruszają się. Światło było bardzo dziwne i mrugało jak stroboskop. Inspektor też zamrugał, poczuł lekki zawrót głowy i nie był już tak pewny siebie jak przy wejściu do hotelu. Ponadto zachrypłe, płaczliwe zawodzenie dławiącego się dziecka, które słychać było od dość długiego czasu, było teraz bardzo wyraźne. Kiedy dotarli do pokoju 213, Phipps zatrzymał się, wręczył zapasowe klucze inspektorowi i cofnął się o krok. - To tyle - powiedział. - Dalej nie idę. Teraz... teraz to pańska sprawa. - Pokręcił przy tym głową jakby nie chciał brać odpowiedzialności za to, co dalej będzie się działo. Inspektor Samuels wziął go za rękę i chcąc oddać klucze, powiedział:

- Nie, ty otwórz. Wówczas odezwał się szef drużyny ratowników medycznych: - Spokojnie, panowie. Nie tak prędko! Najpierw musimy się dowiedzieć, co nas tam czeka. Nic o tym nie wiemy! Samuels odwrócił się do niego i rzucił: - Głuchy pan jesteś? Nie słyszysz, co tam się dzieje? To przerażone dziecko. Na pewno cierpi i... -...i - przerwał mu Phipps trzęsącym się, bliskim załamania głosem - tam jest coś znacznie więcej niż dziecko. Ale proszę mnie nie pytać, co to, bo i tak nie jestem w stanie opowiedzieć, co widziałem. Raz zobaczyłem i nie mam zamiaru znowu na to patrzeć. Zostaję tutaj, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Jeśli chodzi o drzwi, to myślę, że dam radę je dla was otworzyć. Wziął klucz, włożył do zamka i przekręcił. Nacisnął klamkę i pchnął drzwi, które się uchyliły. - Chwileczkę - odezwał się po raz drugi sanitariusz. - Co to znaczy, że nie może nam pan opowiedzieć, co jest w środku? Czy grozi nam niebezpieczeństwo? - Niebezpieczeństwo? - Phipps pokręcił głową. - Nie, nie sądzę. Teraz już nie. Ale to jest straszne. - Dobra - powiedział Samuels. - Domyślam się, że to jakaś zbrodnia. Wchodzimy. Uważajcie, żeby niczego nie dotykać. Pewnie będziemy musieli wezwać ludzi z kryminalnego. - Następnie otworzył drzwi szerzej i wszedł do środka... w ciemność. Tuż za nim poszli ratownicy medyczni. Inspektor odnalazł i wcisnął kontakt na ścianie pokoju. Lampa na suficie zamigotała i nie przestawała migotać. Z głębi korytarza odezwał się głos Phippsa: - Coś się dzieje ze światłem już od kilku godzin. W większości pokoi wszystko działa, jak należy, ale tutaj i na korytarzu cały czas mruga. W piwnicy siedzi elektryk i próbuje to naprawić. Hotelowy pokój miał kształt litery L. Po lewej stronie znajdowała się łazienka, w dłuższej zaś części pokoju znajdowało się łóżko, nocne stoliki oraz telefon. Dziecko, chłopczyk, który miał nie więcej niż piętnaście miesięcy, siedział na podłodze oparty o łóżko i szlochał, tym razem całkiem cicho. Jego pielucha była pełna, a na podłodze widać było mokre ślady, które wskazywały na to, że wędrował po niej. Oczy bolały go od płaczu, a różowa twarzyczka była umazana czymś brązowym. Na jego włosach i reszcie ciała było o wiele więcej tego brązowego. Wyglądało na to, że chciał się umyć, lecz jego wysiłki tylko pogorszyły sytuację. Nie robił wrażenia chorego, tylko zmęczonego, wystraszonego i bardzo nieszczęśliwego.

Samuels odwrócił się, rzucił oskarżycielskie spojrzenie w stronę Phippsa, który odsunął się od drzwi i stanął oparty o ścianę korytarza. Inspektor pokazał na dziecko i spytał: - Dlaczego go stąd nie zabrałeś? Ale ochroniarz tylko pokręcił głową. - Nie chciałem niczego dotykać. Stwierdziłem, że najlepiej będzie wszystko zostawić tak, jak zastałem. Myślę, że pan też nie będzie chciał tu zbyt długo przebywać. - Następnie skinął głową dodając: - Tam, za rogiem, pan wszystko zobaczy. - Ho, ho! - zauważył młodszy z sanitariuszy. - Jeśli to dziecko umazało się gównem, to niech Bóg błogosławi jego biedną dupcię! - Zobaczę, czy nie znajdę gdzieś kobiety, która zajęłaby się dzieckiem - powiedział Phipps i zrobił pół kroku, zaczynając oddalać się od pokoju. - Zaczekaj! Zostajesz tutaj! - rozkazał Samuels. Następnie, unikając ciemnych śladów i brązowych bobków pozostawionych na dywanie, przeszedł obok łóżka i minął róg pokoju, wchodząc do krótszej części pokoju. Zobaczył tam biurko, stolik ze szklanym blatem, dwa krzesła... i coś na podłodze, w najbardziej oddalonej części pokoju. W tej części pomieszczenia oświetlenie było jeszcze gorsze niż w poprzedniej. Błyskając i mrugając zamieniło pokój w kalejdoskop poruszających się kształtów i cieni. Kiedy jednak inspektor gwałtownie zatrzymał się, a następnie wolno ruszył dalej, omijając szklany stolik, zbliżył się do tego, co było zwinięte w rogu... i kiedy migające światło chwilowo zabłysło gwałtowniej i dłużej... - Jezu Chryste! - padły zdławione słowa z jego ust. Obok niego stanęli ratownicy medyczni. Młodszy z nich miał latarkę, którą oświetlił róg pokoju. W tej samej chwili Samuels cofnął się, nogi ugięły się pod nim, osunął się na stolik i wycharczał: - Co to... co to jest, do diabła?! Starszy z ratowników przyklęknął i popatrzył z bliska na nieznany obiekt. - To może być tylko jedno - odezwał się zduszonym głosem. Wpatrywał się w oświetloną latarką człekokształtną masę wielkości człowieka. - To są szczątki człowieka albo dużego zwierzęcia - kontynuował szeptem. - Ale na litość boską... czym było to, co zrobiło coś podobnego? Samuels odsunął stolik i zmusił swe nogi do zrobienia kilku kroków. Kiedy wzrok inspektora podążył za światłem latarki, które przesuwało się wzdłuż... ciała?... jego wargi mimowolnie cofnęły się, a twarz przybrała wyraz przerażenia. Górna połowa ciała obiektu była oparta o ścianę w miejscu, gdzie łączyły się one pod kątem prostym, dolna zaś część leżała płasko na podłodze, „promieniując” na zewnątrz. Dywan oraz ściany za tym czymś były zabarwione na czarno, co zapewne w bardziej normalnym świetle okazałoby się kolorem

ciemnoczerwonym. Oczyszczony do białych kości szkielet był częściowo zasłonięty przez zwisające na zewnątrz wnętrzności, które przypominały kiełbasy o różnej długości lub liczne kawałki rozebranego i pociętego mięsa sprzedawanego na wagę. Do pustej czaszki przylepiła się miazga mózgu. - To... to jest człowiek! - powiedział Samuels, kołysząc się na nogach i coraz szybciej oddychając. - To jest człowiek i on... on... on... - Został przenicowany na drugą stronę! - rzekł młodszy z ratowników. - Patrzcie! Ta rurka się porusza! Ta rurka, na którą wskazał światłem latarki, była w rzeczywistości kurczącym się przewodem pokarmowym, którego pofałdowany odbyt nagle rozwarł się i opróżnił dwudziestocalową strugą dywan. W tej samej chwili serce... bo cóżby innego?... poruszyło się i uderzyło sześciokrotnie w desperackiej próbie wznowienia pracy, po czym zamarło i górna część ciała pochyliła się na bok, osuwając się wzdłuż ściany na podłogę. Ratownicy aż syknęli z przerażenia i odskoczyli od tego niesamowitego obiektu. - To coś... ten zakrwawiony, popierdolony syf... to żyło?! - Nawet jeśli tak - starszy zebrał siły, żeby mu odpowiedzieć - to i tak już nic nie moglibyśmy zrobić. - Następnie cofnął się w głąb pokoju i potknął się o coś, o mało się nie przewracając. Przeszkodą okazało się nieprzytomne ciało inspektora Samuelsa. - Idź do samochodu. Weź ze sobą ochroniarza i przynieście worek na ciało. Ja zostanę tutaj i zadzwonię po ekipę dochodzeniową i jakąś policjantkę, żeby zajęła się dzieckiem. Ale dopóki nie przyjadą, nie będziemy niczego ruszać... no, może z wyjątkiem tego. - Mruknął z dezaprobatą i czubkiem buta poruszył leżącym ciałem Samuelsa. - Gliniarz to z niego raczej marny - stwierdził młodszy ratownik. - Zwykły cienias - zgodził się z nim starszy. - Im prędzej go stąd wyciągniemy, tym lepiej. Stojący na korytarzu ochroniarz był bardziej niż zadowolony, mogąc towarzyszyć młodszemu ratownikowi w drodze do ambulansu. Żaden z nich nie zauważył, że w całym hotelu lampy zaczęły normalnie działać. Jeśli zaś chodzi o chłopca, to właśnie mocno zasnął i pochrapywał cichutko. 3:33... Znowu! Co to znaczy, do diabła?! - zastanawiał się Scott St John. Co z tą godziną? Zawsze nad ranem. Właściwie to wiedział już, o co chodzi, dlaczego prawie każdego ranka od trzech miesięcy i trzech dni budził się właśnie o tej porze... ale znowu ta przeklęta liczba! Trzy, a właściwie trzy razy po trzy! Szczęśliwa wygrana w jednorękim bandycie lub, jak na przykład

w wypadku Scotta St Johna, jego osobista wersja liczby 666. Ponadto przypuszczał (o nie, dobrze wiedział), że będzie to całkowicie niepotrzebne przypomnienie o jego własnych godzinach, dniach i tygodniach piekła. Do tego jednak nie potrzebował żadnych liczb, ponieważ i tak nigdy nie mógłby zapomnieć. Przez chwilę rozglądał się, szukając Kelly leżącej po swojej stronie ich łóżka, łóżka, które było teraz tylko jego. Kiedy się budził nad ranem - co rzadko mu się zdarzało - to zawsze właśnie tak szukał jej wzrokiem. O Boże, był sam! Był sam, samotny i zagubiony. Ten stan trwał od godziny 3:33 rano tamtej straszliwej niedzieli. Umysł Scotta natychmiast wycofał się w przestrzeń, gdzie wspomnienia nie były tak przytłaczające. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że całkowite zapomnienie nigdy nie będzie możliwe, że nie potrafi zbyt długo nie przypominać sobie tego, co się wydarzyło... Wiedział, że znowu nawiedzi go sen, sen o tym, jak ona umierała na szpitalnym łóżku, przy którym siedział bezradnie. I jak sam siebie przeklinał, po tym jak słabe wiotczejące palce Kelly zacisnęły się na jego palcach, budząc go z jednego koszmaru i wpędzając w kolejny. Tak, przeklinał sam siebie za tę chwilę, kiedy jej palce poruszyły się po raz ostatni, a on spał na krześle śmiertelnie znużony bezustannym, trzydniowym czuwaniem. Trzy - ta piekielna liczba! Kelly była pod wpływem silnych środków przeciwbólowych i nawet nie wiedziała, co czy on tam jeszcze jest. Nagły skurcz jej palców był mimowolnym skurczem, ostatnim impulsem wywołanym... no właśnie, czym wywołanym? Może w swej ukojonej podświadomości zauważyła ciche skradanie się kostuchy i starała się zdobyć na jeszcze jeden wysiłek, który mógłby wydobyć ją z jej szponów. Scott poczuł nacisk jej palców i obudził się. Ból był niewyobrażalny, zasnął i nie odwzajemnił jej ruchu. Czułe, mimowolne ściśnięcie Kelly było o wiele lepsze od grzechoczącej śmierci. Scott miał tylko osiem lat, gdy zmarł jego ojciec, a jednak wciąż pamiętał zamierające w bezruchu stęchłe powietrze. Jakże koszmarnie przerażającym było obudzić się i znowu przeżywać to samo, tym razem z Kelly, i wiedzieć, że zapamięta to do końca swoich dni. Boże, ty przeklęty draniu! - pomyślał Scott, mając na myśli siebie, a nie Boga. Nie chodziło o to, że Scott był w jakimkolwiek stopniu pobożny, na pewno nie teraz. W końcu cóż za Bóg mógłby dopuścić... Nie, tego nie wolno mu robić. Wciąż od nowa. Tak jak to czyni już od trzech miesięcy, trzech tygodni i (policzył szybko) od, tak, trzech dni. A ponadto trzech godzin i trzydziestu trzech minut! Trochę czasu już minęło, więc właściwie trzech godzin i trzydziestu sześciu minut.

Scott wiedział, że już nie zaśnie, więc wstał z łóżka. Ale obudziły go nie tylko wspomnienia. Chodziło również o sen oraz o ciemne godziny, w których mu się przyśnił. W czasie, który miał inne znaczenie niż śmierć Kelly. Był tego pewien, choć nie wiedział, skąd ta pewność. Czasem i tylko przez moment przypominał mu się jakiś szczegół ze snu, po czym zaraz znikał, tak jak słowo, które masz na końcu języka, które nie chce się przypomnieć. Nie było tam niczego, co byłoby związane z poczuciem winy, nic strasznego czy smutnego ani też nic nadnaturalnego, bo Scott w takie rzeczy i tak nie wierzył. O ile zatem Scott obwiniał siebie za to, że nie zauważył chwili, w której odeszła Kelly, o tyle przynajmniej był w pewnym stopniu wdzięczny za to, że zupełnie nic nie mógł zrobić w sprawie wyniszczającej nieuleczalnej choroby, która mu ją zabrała. W jego śnie, w tym pojawiającym się co pewien czas i niemożliwym do zapamiętania śnie, nie było poczucia winy ani też nie był to nawet koszmar. Na pewno było w tym coś dziwnego. Wystarczająco dziwnego, żeby zbudził się o 3:33. Część snu właśnie zaczynała mu się przypominać. Znowu było to podobne do zapomnianego słowa na końcu języka lub raczej do sceny jawiącej się na krawędzi umysłu. Drzazga lub strzałka ze światła pędziła poprzez ciemne miejsce, najciemniejsze spośród możliwych do wyobrażenia w kierunku... czego? Czy to była twarz? Może cyferblat zegara? Zegara wskazującego godzinę 3:33 i wiszącego gdzieś tam w ciemnej pustce? A może była to tarcza do rzucania strzałkami? Ale po chwili strzałka zwolniła - zaczęła zmieniać kierunek, jakby zaciekawiona, dokąd dalejpodążać - aby w końcu skierować się wprost na Scotta. Wyszukując go, o tak! z pewną dozą wyczucia. Scott nieświadomie wzdrygnął się i złamał zaklęcie. Gdy tylko zorientował się, gdzie jest, wspomnienia umknęły, pozostawiając go sfrustrowanego i dopytującego się (pewnie już zbyt wiele razy): Co to było, do cholery? Całkowita utrata pamięci krótkoterminowej czy co? A może po prostu był w półśnie? Poszedł do łazienki, włączył światło i spojrzał na swoją twarz w lustrze. Odkręcił kran z zimną wodą i spryskał twarz, aby się dobudzić, a potem obserwował w lustrze, jak woda ścieka mu po brodzie do umywalki. Boże, co za burdel! - pomyślał. - Scott, chłopie, jesteś jedną wielką kupą gówna! Powinieneś iść do terapeuty albo do psychiatry, a ponieważ nigdy nie ufałeś takim gościom, to sam powinieneś sobie zrobić terapię: weź się w garść i po prostu wracaj do pracy, póki jeszcze czeka na ciebie. Hm. Jeśli praca rzeczywiście czekała na niego...

Pobliski kiosk otwierali o 5:45, więc Scott musiał do tego czasu obejść się bez papierosów. No i dobrze, ostatnio i tak zbyt dużo palił. Akceptując i nienawidząc swego nałogu, Scott wymyślił sztuczkę polegającą na tym, że wypalał ostatniego papierosa z paczki tuż przed położeniem się do łóżka. Dzięki temu rano mógł zapalić papierosa dopiero po wyjściu z domu i kupieniu nowej paczki. Dzięki temu można go było zobaczyć, jak spaceruje po ulicach o bardzo dziwacznych porach, tak jak to właśnie teraz miało miejsce. Pomyślał, że musi wyglądać jak menel: podkrążone oczy, nieumyty i nieogolony, z postawionym kołnierzem, rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie płaszcza, przemierzający ulice północnego Londynu. Co gorsza, faktycznie czuł się jak menel, a przynajmniej tak to sobie wyobrażał. Czy to było użalanie się nad samym sobą? Prawdopodobnie tak. Ale przynajmniej jeszcze nie zaczął pić. Jeszcze nie. Wędrując ulicami, dotarł wreszcie do kiosku. Wewnątrz za ladą siedziała kobieta, a łysy mężczyzna, jej mąż, zajmował się sortowaniem dostarczonych rano gazet. Kobieta rozpoznała Scotta i nacisnęła przyciski kasy, jeszcze zanim Scott sięgnął po gazetę i wymówił nazwę marki papierosów. Oczywiście musiała go poznać, w końcu był tutaj po raz dwunasty, a może trzynasty (znowu ta przeklęta trójka) z rzędu i to o tak dziwnej porze. Zapłacił i już miał wyjść, kiedy we wnętrzu sklepu zauważył obecność jeszcze jednej klientki: dobrze ubrana kobieta wyraźnie pojawiła się w jego polu widzenia. Scott przypomniał sobie, że już ją widział i to nie tylko w tym sklepie. Było w niej coś szczególnego. Miała w sobie coś, co przed poznaniem Kelly mogło mu zawrócić w głowie. Z drugiej strony nie miał wątpliwości, że tego typu kobieta na pewno nie była samotna. Nie można było powiedzieć, że była pięknością, ale z pewnością była atrakcyjna. Ciężko byłoby określić, z czego to wynikało, ale w każdym z jej ruchów czaiła się zagadka i pewien rodzaj magnetyzmu. No i patrzyła na niego - na Scotta-menela. Scott przypomniał sobie o własnym wyglądzie, jeszcze wyżej postawił kołnierz, zagłębił się w płaszcz, wyszedł ze sklepu i zatrzymał się na chwilę, żeby zapalić papierosa. Chwilę później poczuł lekki dotyk dłoni na ramieniu. Dotyk był tak subtelny, że łatwo było go pomylić z trudno rozpoznawalną wonią perfum. A może był to tylko jej oddech, kiedy powiedziała: - Przepraszam. Wiem, że to nie moja sprawa i nie chciałabym się wtrącać, ale... ona musiała być bardzo wspaniałym człowiekiem. Scottowi szczęka opadła ze zdziwienia i to samo stało się z papierosem. Zauważył, że chce go podnieść i w ostatniej chwili powstrzymał swój ruch. Nie był aż takim menelem.

Patrząc jednak z bliska na nią, zastanawiał się: czy to takie oczywiste? Słyszał o ludziach, którzy potrafią czytać cudze myśli. Aurę czy coś takiego. - Tak, to oczywiste - powiedziała, jak gdyby czytała mu w myślach. - Przynajmniej dla mnie. Widać to wyraźnie po twojej twarzy, twojej... postawie? Jesteś... Jak to powiedzieć? Emanujesz smutkiem. Czuję, jak smutek od ciebie promieniuje. - Czy... czy my się znamy? - Scott w końcu odzyskał głos. - Może znała pani Kelly? Czy już kiedyś się spotkaliśmy? Przepraszam, ale wydaje mi się, że nie pam... - Nie - odpowiedziała krótko, przerywając mu, po czym pospiesznie rozejrzała się po ulicy. - Nie mieliśmy okazji bliżej się poznać i nawet teraz nie powinniśmy ze sobą rozmawiać. Ale wyczułam twoją obecność, znalazłam cię i obserwowałam. Twój ból mówił za ciebie, tak dużo bólu, że postanowiłam się przedstawić, być może zbyt wcześnie. - Co? - zdziwił się Scott, cofając się w kierunku okna sklepu. - Co pani mówi? - Nigdy się nie spotkaliśmy - powtórzyła - ale ty mnie znasz, a przynajmniej powinieneś lub będziesz mnie znać. - Zbliżyła się do niego i szepnęła: - Ty jesteś Jedynką ja jestem Dwójką a wkrótce pojawi się Trójka. Rozumiesz? Widzę po tobie, że nie bardzo. Ja sama nie bardzo rozumiem siebie, więc być może oboje potrzebujemy jeszcze trochę czasu. Wariatka! - pomyślał Scott. Na ulicach zaczynał się poranny ruch. Do chodnika podjechała taksówka, kierowca uchylił okno, wychylił się i zawołał: - Proszę pani?! Wariatka stojąca obok Scotta skinęła głową odwróciła się od niego, po czym ponownie zwróciła się w jego stronę. - Gdyby ktoś ci zadawał dziwne pytania, staraj się na nie nie odpowiadać. Jeśli zauważysz coś dziwnego, trzymaj się od tego z dala, ale staraj się to zbadać. Myśl o tym, co cię spotkało, o swojej stracie, ale nie pogrążaj się w żalu, gniewie czy bólu. Nie szukaj mnie. Gdy przyjdzie właściwa pora, sama cię znajdę. Jeśli chodzi o Trójkę, na razie jest tylko pytaniem, ale równie łatwo może stać się odpowiedzią. Zanim Scott zdążył cokolwiek odpowiedzieć, dotknęła jego dłoni, tym razem ciała, a nie samego rękawa. Poczuł elektryczną iskrę, poderwał się lekko i mrugnął oczami. Nie mogąc wymówić ani słowa, patrzył, jak idzie chodnikiem do taksówki. Kiedy wsiadła, jeszcze przed zamknięciem drzwi spojrzała na niego po raz ostatni i dodała: - Scott, obiecaj, że będziesz bardzo ostrożny.Po czym zamknęła drzwi i odjechała. Scott stał bez ruchu, całkowicie osłupiały i zdumiony tym spotkaniem. Następnie skierował kroki w stronę sklepu, gdzie sprzedawczyni zmieniała żarówkę w lampie.

- To już czwarta w tym zasranym tygodniu! Cholerne żarówki... - marudziła pod nosem. - Wkręcam je i zaraz szlag je trafia! Przecież to kosztuje grube pieniądze! Żeby... - Czy ta młoda kobieta - Scott przerwał jej monolog - która zaraz za mną wyszła... czy może zna ją pani? Gdzie mieszka czy coś takiego. Sprzedawczyni wytarła ręce w szmatę i odrzekła: - Co? Ta dziewczyna, z którą rozmawiałeś? Fajna babka, co? Przykro mi, złotko, ale nie znam jej. Była tu ze trzy albo cztery razy, ale niewiele powiedziała. To pewnie ranny ptaszek, bo widziałam ją tylko wcześnie rano. - Następnie przechyliła głowę na bok, zmrużyła żartobliwie oko i dodała: - Nie przejmuj się. Może jak przyjdziesz jutro rano i znowu z nią pogadasz, to coś z tego będzie? Scott wyszedł ze sklepu i skierował się do domu. I po raz pierwszy od bardzo długiego czasu jego umysł mógł zająć się czymś innym niż rozpamiętywaniem nieszczęścia. Ta dziewczyna, kobieta, osoba, która mogła mieć równie dobrze dwadzieścia dwa lata, jak i trzydzieści pięć - kim ona, do cholery, była? Skąd wiedziała o Kelly i skąd znała moje imię? O smutku można było się łatwo dowiedzieć, to faktycznie promieniowało z twarzy i postawy. Ale reszta? I o co chodziło z tą Trójką? Powiedziała, że jestem Jedynką, ona Dwójką i wkrótce pojawi się Trójka... oraz że Trójka nie była tylko pytaniem, ale mogła z łatwością stać się odpowiedzią. Co to wszystko miało znaczyć? A może wszystko przeinaczył i to on zwariował? Co do wyglądu: gdyby miał ją opisać, to jak by miał to zrobić? Cholera, nie pamiętał! Wyglądała, jakby ciągle zmieniała się jej twarz. Ale jej dotyk... minimalny i ledwo wyczuwalny, wciąż wibrował w jego ciele. A on czuł... czuł, że znowu żyje. Czy była Rosjanką Włoszką Amerykanką? Może mieszanką tych trzech narodowości? (Boże, znowu ta liczba!). Scott miał więcej niż przeciętną wiedzę o językach, akcentach i dialektach, ale takiego rodzaju wymowy nigdy wcześniej nie słyszał. A może była tylko wytworem jego wyobraźni? Może nie słyszał wyraźnie, o czym mówiła? A jednak wyraźnie poczuł, jak wypowiadała jego imię... choć wcale się jej nie przedstawił. I o co chodzi z tymi dziwacznymi ostrzeżeniami? Ludzie, którzy mają zadawać dziwne pytania? Trzymać się z dala od dziwnych rzeczy i nie starać się jej odnaleźć? Hm. Na pewno poszuka jej jutro rano. W międzyczasie dotarł do domu, przeszedł przez bramę, ogród i zbliżył się do swoich drzwi... a tam już na niego czekali mężczyźni ubrani na szaro, w płaszczach do połowy uda, o szarych, podobnych do siebie oczach i spojrzeniach lustrujących Scotta od góry do dołu.

Patrzyli na niego z wyraźnym upodobaniem, szczególnie ten wysoki i chudy, i najwyraźniej starali się go sklasyfikować i umieścić w którymś z własnych katalogów. Scott zauważył, że jest zaskoczony ich obecnością i zastanawiał się, w jakim celu zjawili się, kiedy jeden z nich zaszedł go od tyłu, a Scott poczuł ukłucie pająka na szyi tuż powyżej wysoko postawionego kołnierza. Kiedy jednak sięgnął dziwnie zwiotczałą ręką, żeby strzepnąć go z siebie, miał dziwną pewność, że to wcale nie był pająk. Kiedy ugięły się pod nim nogi, a ich twarze zaczęły rozmywać się, złapali go i podtrzymali - jeden z lewej, drugi z prawej strony, a trzeci, ten wysoki, powiedział swoim cieniutkim głosem, który dobiegał jakby z bardzo daleka, że otwiera samochód. Oczywiście musiało być ich trzech. Ale czego innego Scott mógł oczekiwać? A potem nastała ciemność i wrażenie odpływania, dryfowania, zanurzania się...wał się hotel o wysokim, ale nie rzucającym się w oczy standardzie. Zmęczony oficer dyżurny schodzący z nocnej zmiany właśnie przygotowywał się do przekazania swych obowiązków, natomiast ludzie z porannej zmiany przygotowywali przesłuchanie. Idący głównym korytarzem do swojego biura Trask przystanął i patrzył na nieprzytomnego mężczyznę leżącego na szpitalnym łóżku na kółkach. Mężczyzna mógł liczyć około trzydziestu pięciu lat, miał niebieskie oczy i krótko przystrzyżone jasnoblond włosy. Miał 180 cm wzrostu, ale wyglądało na to, że nie waży tyle, ile przeciętni mężczyźni podobnego wzrostu. Albo dbał o linię i trenował sport, albo po prostu w ogóle nie troszczył się o siebie. Możliwe też, że jedno i drugie, choć raczej bardziej prawdopodobne byłoby to drugie. Przypuszczalnie spał w ubraniu, nie czesał włosów, od dwóch dni się nie golił, co tylko pogarszało jego wygląd. - A to kto? - spytał Trask, kiedy jeden z trzech mężczyzn otwierał drzwi do pokoju przesłuchań. Jan Goodly, bardzo wysoki i szczupły mężczyzna, dysponujący niezwykłym talentem pozwalającym przewidywać przyszłość, zamrugał oczami i odpowiedział: - Też cię witam, Ben. Jeśli zaś chodzi o tego gościa, to zgodziłeś się go sprowadzić i podpisałeś odpowiednie papiery. - Tak, ostatnio podpisywałem mnóstwo papierów - pokiwał głową Trask. - To dlatego tak wcześnie przyszedłem. Może w końcu uda mi się przeczytać jakiś dokument, na którym zostawiam swój podpis. - Jak zwykłe jesteś przepracowany - rzekł prekognita, uśmiechając się, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Zazwyczaj wyraz twarzy Goodly’ego emanował przygnębieniem, oprócz

wielkich brązowych i ciepłych oczu, których widok działał rozbrajająco. Uśmiech zniknął z twarzy Goodly’ego równie szybko, jak się pojawił, po czym prekognita kontynuował: - To jest Scott St John. Jeden z naszych ludzi namierzył go na konferencji OPEC w Wenezueli. Jest tłumaczem, przekłada głównie z dialektów arabskich. Mogliśmy go już wówczas sprawdzić, jakieś trzy miesiące temu, ale zmarła mu żona i chcieliśmy mu dać czas, żeby doszedł do siebie. Jednak wygląda na to, że jeszcze nie w pełni doszedł do siebie. Wygląda również na to, że jest w depresji. Na kilka miesięcy przed Mentalni szpiedzy z Wydziału E, który mieścił się w centrum Londynu, cieszyli się „spokojnym okresem”. Obowiązki agentów, w tym najtajniejszym i najdziwniejszym z wydziałów wywiadu Zjednoczonego Królestwa stawały się w takich chwilach zwyczajną rutyną. Oczywiście nasłuchiwali o czym myślą niektóre osoby, monitorowali pogarszający się stan ekologii planety, śledzili ruch okrętów o napędzie atomowym, a także przemieszczanie się głowic nuklearnych w najbardziej odległych rejonach i głębinach oceanów oraz zajmowali się wykrywaniem potencjalnych zagrożeń ze strony organizacji terrorystycznych, ale to wszystko stanowiło rutynowe, najzwyklejsze zajęcie, jakim parał się Wydział E oraz zatrudnieni w nim esperzy. Krótko mówiąc, agenci wydziału cieszyli się ze stosunkowo spokojnego okresu czasu. Szefem Wydziału E był Ben Trask. Był to mężczyzna o szarych włosach i zielonych oczach w wieku około trzydziestu pięciu lat, mierzący 175 cm wzrostu, z lekką nadwagą i o nieco opadniętych ramionach. Wyraz jego twarzy można było określić jako posępny, a wynikało to z jego talentu. W świecie, w którym tak trudno było o źdźbło prawdy, człowiek, który był ludzkim wykrywaczem kłamstw, nie miał zbyt wiele powodów do radości. Półprawdy, polityczne wykręty, defraudacje, nagłówki prasowe i kompletne mistyfikacje napierały na Traska ze wszystkich stron. Trask czasami myślał, że nie jest w stanie podołać dłuższemu przetwarzaniu kłamliwych informacji. Jego ludzie wiedzieli o tym i chociaż czasami w rozmowach pomiędzy sobą nie zawsze mówili sobie o wszystkim, to jednak zwracając się do Traska, niezmiennie mówili prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Od samego rana Trask odczuwał naglącą potrzebę uporządkowania rosnącej sterty papierów, co sprawiło, że wyruszył do pracy bardzo wcześnie. Jednak, jak się okazało, nie był wyjątkiem. Pomimo że było dopiero kilka minut po siódmej, w Centrali Wydziału E panował spory ruch. Centrala zajmowała oddzielne ostatnie piętro budynku, w którym znajdo konferencją w Wenezueli podpisał kontrakt na tę robotę i właśnie wówczas jego żona zachorowała na śmiertelną chorobę. Po jej śmierci poleciał do pracy i starał się wypełnić

warunki umowy. Siedział w Wenezueli dzień lub dwa, a później wyjechał z konferencji. Wtedy rzeczywiście się załamał i wówczas namierzył go nasz człowiek. - Faktycznie dysponuje jakimiś zdolnościami? - Trask pokiwał głową. - To dlatego go tu sprowadziliśmy - odparł Goodly. - Jeśli coś potrafi, dowiemy się. Dyskretnie go obserwowaliśmy, ale jak dotąd niczego szczególnego nie zauważyliśmy. Więc może to być coś, z czym jeszcze się nie zetknęliśmy. Wiem, że zgodzisz się na to, żeby wykorzystać również nowy talent. - Scott St John, powiadasz? - Trask odsunął się, pozwalając na wtoczenie wózka do sali przesłuchań. - Ale dlaczego pozbawiliście go przytomności? Uważasz, że jest niebezpieczny, czy coś takiego? - Tak wyczytaliśmy w jego danych biograficznych. Jego ojciec, Jeremy St John, był dyplomatą. Przez siedem lat pełnił funkcję brytyjskiego ambasadora w Tokio. Rozwiódł się i sam wychowywał dziecko, ale nie miał dla niego zbyt wiele czasu. Dlatego Scott spędzał dużo czasu z japońskim ochroniarzem, który był kiedyś w yakuzie i dobrze znał się na wschodnich sztukach walki. Scott St John ma czarny pas w karate oraz spore umiejętności w innych odmianach sztuk walki. - Prekognita przerwał na chwilę, wzruszył ramionami i dodał: - Ponieważ istniała możliwość, że nie poszedłby z nami dobrowolnie... hm, nie chcieliśmy ryzykować. - Hm - powiedział Trask marszcząc brwi. - Nie sądzisz, łan, że czasem możemy przesadzać? - To możliwe, od czasu do czasu - zgodził się prekognita. - Ale nieraz po prostu nie mamy innego wyjścia. Myślę, że zazwyczaj mamy rację, postępując w podobny sposób. - Masz, rację. Ale w naszej pracy, mając pełną niezależność oraz władzę pozwalającą praktycznie na wszystko... Wiesz, co mówią o władzy absolutnej? Goodly skinął głową z ponurym wyrazem twarzy. - Ale to nie ten rodzaj władzy, Ben. Jeśli o mnie chodzi, to nie spotkałem takiej grupy ludzi, którzy byliby równie mało podatni na korupcję jak członkowie Wydziału E. Wiesz nawet lepiej ode mnie, że jest to czysta i niepodważalna prawda. Trask uśmiechnął się gorzko i rzekł: - Ale nie zawsze tak było, prawda? Pamiętasz Geoffreya Paxtona? Przecież był u nas. Nie zapominajmy też o Normanie Wellesleyu, poprzednim szefie wydziału. Goodly pokręcił głową. - Geoffrey Paxton był człowiekiem ministra i został do nas przydzielony, żeby mieć na oku Harry’ego Keogha. A Norman Wellesley był tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Miał na tyle szczelnie zamknięty umysł, że nie mogliśmy zobaczyć, co w nim siedzi. Ale teraz sam wiesz, jak jest, nie potrzebujemy żadnych strażników, którzy musieliby nas ochraniać i sprawdzać. Nawzajem się sprawdzamy, obserwujemy i ochraniamy. - łan - Trask tylko się uśmiechnął - gdybyś kiedyś szukał roboty, to możesz robić za część mojej świadomości. - Następnie ruszył korytarzem w stronę swego biura, rzucając tylko na odchodnym: - Daj mi znać, jak wam idzie z tym St Johnem, OK? - Oczywiście - odpowiedział Goodly i ruszył w ślad za swymi przyjaciółmi do pokoju przesłuchań. Scott St John odzyskał przytomność pod wpływem cuchnącego roztworu amoniaku. Siedział i próbował powstać, co jednak okazało się bezskutecznym wysiłkiem, ponieważ został przywiązany za nadgarstki do poręczy krzesła. - Co to, kurwa...?! - zaczął mówić, ale natychmiast się zakrztusił i poczuł kwaśny, aloesowy smak w suchych ustach. Załzawionymi oczami próbował rozejrzeć się po otoczeniu. Znajdował się w pokoju podobnym do celi, bez okien, z szarą wykładziną na podłodze i jedną lampą zwisającą z sufitu nad długim biurkiem, przy którym siedziało dwóch mężczyzn zwróconych przodem do niego. Trzeci, bardzo wysoki mężczyzna (którego Scott natychmiast rozpoznał jako jednego z porywaczy), odwrócił się właśnie do swoich kolegów i wyrzucił zużytą ampułkę do kosza na śmieci. Kiedy Scott dochodził do siebie, wysoki mężczyzna usiadł za biurkiem obok pozostałych. Trzy twarze znajdowały się w cieniu rzucanym przez światło, którego źródło znajdowało się u góry, za nimi. Scott czuł na sobie ich spojrzenia i tak czujną obserwację, że odbierał wrażenie, jakby ich wzrok przedostawał się do jego wnętrza. Było to dość niezwykłe wrażenie, jakby ktoś go przeszukiwał bez dotykania lub jakby ktoś wnikał do jego umysłu. Scott, na tyle na ile potrafił, skupił się na ich twarzach, co wcześniej, w chwili porwania, nie było możliwe. Wysoki i chudy wyglądał na najważniejszego z całej trójki. Siedział z prawej strony biurka, pochylił się do przodu i zaczął mówić piskliwym, ale groźnym głosem: - Wygląda na to, że pan do nas wrócił, panie St John. Może się pan czegoś napije? Może szklankę wody? Scott wybałuszył na niego oczy i odparł: - A niby jak mam się napić? - Z trudem wydobył z siebie słowa. Miał kompletnie wysuszone i piekące gardło. - Może przez słomkę? - Szarpnął przywiązanymi rękami i spróbował zwilżyć wargi suchym językiem.

- Mniej więcej w taki sposób - padła odpowiedź. - Przez słomkę, żeby pozbyć się tego smaku. Wiemy, jak działa na ludzi ten środek pozbawiający przytomności. Może powtórzę pytanie: napije się pan czegoś? Scott chciał powiedzieć, że tak, ale zamiast tego zaprzeczył głową. Nie chciał sprawiać draniowi satysfakcji. - Nie będę niczego pić! - warknął. - Chcę wiedzieć, gdzie jestem i dlaczego się tu znalazłem. I kim wy jesteście, i co, do cholery, wyrabiacie! Zostałem zaatakowany, podano mi środki pozbawiające przytomności i porwano mnie spod domu... Bóg jeden wie, co jeszcze mi zrobiliście! Założę się, że ktoś znajdzie się w poważnych kłopotach, kiedy to wszystko się wyjaśni. Wysoki skinął głową i bez żadnej zmiany wyrazu twarzy odparł: - Postaramy się odpowiedzieć na pańskie pytania, a później sami zadamy kilka pytań. Prosimy także, żeby spróbował pan się tak nie gniewać. Taka postawa nie poprawi naszej współpracy i może tylko przedłużyć całą procedurę. Scott z niedowierzaniem pokręcił głową, próbując zorientować się, o co tu właściwie chodzi. Wydawało się, że istnieje tylko jedno wyjaśnienie. - Złapaliście niewłaściwego człowieka. Zrobiliście poważny, błąd bez względu na to, kogo chcieliście schwytać. Kiedy jednak zobaczył, że nie wywarło to żadnego wrażenia, dodał: - Kim wy, do diabła, jesteście? MI5, KGB, Stasi czy coś takiego? Na pewno nie jesteście z policji. - Nie - odpowiedział ze spokojem wysoki - nie jesteśmy z policji. Ale możesz nas uważać za rodzaj policji i mogę cię zapewnić, że to, co tutaj robimy, nie jest nielegalne, oraz że nie stanie się panu żadna krzywda. Jeśli chodzi o pozostałe pytania... chce pan wiedzieć, kim jesteśmy, gdzie pan jest i dlaczego? To zrozumiałe, mój kolega postara się udzielić kilku odpowiedzi. - Spojrzał na siedzącego obok mężczyznę i Scott zrobił to samo. Wydawało się, że z jego twarzą było coś niewłaściwego. Znajdowała się częściowo w cieniu, ale oczy Scotta dostosowały się do słabego oświetlenia, dzięki czemu zauważył sztywność cechującą wyraz twarzy drugiego z mężczyzn. Scott miał niejasne wrażenie, że gdzieś już widział tę twarz, prawdopodobnie przed swoim domem, kiedy mężczyzna zbliżał się do niego, ale ponieważ zdarzenia przebiegały zbyt szybko, nie miał pewności co do swoich wspomnień. Jednak teraz był pewien co do tego, że twarz mężczyzny nie była zwyczajna. Scott patrzył na Paula Garveya, telepatę z Wydziału E. Garvey był wysokim i postawnym

mężczyzną w mniej więcej tym samym wieku co St John i jeszcze dziewięć miesięcy wcześniej był przystojny. Jednak kiedy starł się z maniakiem seksualnym i nekromantą Johnnym Foundem, stracił większą część lewej połowy twarzy. Mimo że operowali go najlepsi neurochirurdzy w Anglii, połączenia nerwowe mięśni mimicznych wciąż jeszcze nie funkcjonowały prawidłowo. Ponieważ mógł śmiać się tylko prawą połową twarzy, to żeby uniknąć dziwnego wyrazu, całkowicie unikał uśmiechu. Również poprawność wymawiania słów pozostawiała wiele do życzenia, w związku z czym Garvey musiał bardzo pieczołowicie formułować swoje wypowiedzi. Teraz właśnie mówił w taki sposób: - Wspomniał pan o KGB i Stasi, panie St John. Nie należymy do żadnej z tych organizacji. Jeśli zaś chodzi o MI5, to jest pan już bliżej. Faktycznie jesteśmy członkami wydziału należącego do tajnych służb Zjednoczonego Królestwa. Znajduje się pan w naszej kwaterze głównej, gdzie mamy okazję pana gościć... przez jakiś czas. - Dobra - zauważył ponuro Scott, wciąż jeszcze zmieszany i odwodniony - zanim utniemy sobie dalszą pogawędkę, może jednak napiję się czegoś... jeżeli uwolnicie mi ręce. Ale może wcześniej wyjaśnicie mi, dlaczego zostałem pozbawiony przytomności? Garvey skinął głową a kiedy trzeci z mężczyzn wstał i wyszedł z pokoju, powiedział: - Zgadzam się, że był to niezbyt szczęśliwy, lecz niestety konieczny środek zapobiegawczy. Wynikał on częściowo z charakteru naszej pracy, a częściowo z pańskiej biografii. Ma pan czarny pas w karate, panie St John. Poza tym budynkiem nie mogliśmy panu wyjaśnić, kim jesteśmy, nie posiadamy również legitymacji, które wyglądałyby przekonująco. Niewiele osób wie, gdzie się znajduje nasza kwatera główna, no i przede wszystkim zakładaliśmy taką możliwość, że będzie się pan nam sprzeciwiał, być może dosyć gwałtownie. - To dość prawdopodobna możliwość - wtrącił się łan Goodly. - Jeżeli o mnie chodzi, zakładałem bardzo duże prawdopodobieństwo oporu. - No i miał pan rację - odpowiedział Scott. - Nie poszedłbym z wami bez naprawdę ważnego powodu. W mojej pracy porusza się dość dyskretne tematy i mam wrodzoną skłonność do tego, żeby uważać na podejrzanych obcych. Kiedyś w Rijadzie, w Arabii Saudyjskiej... - Wiemy - powiedział Garvey. - Dotarli do pana, nazwijmy to „agenci obcego mocarstwa”, którzy chcieli poznać szczegóły rozmów prowadzonych pomiędzy saudyjskim ministrem ds. wydobycia ropy naftowej a dyplomatami na spotkaniu, gdzie był pan tłumaczem. Zaproponowano panu sporą kwotę, a pan odmówił i powiadomił o próbie

przekupstwa. Kilku irackich, nazwijmy to, „dyplomatów” musiało spakować walizki i wrócić do domu. To było dosyć głośne. Scott uważnie mu się przyjrzał, pomyślał chwilę i odrzekł: - Takie szczegóły mogą potwierdzić waszą tożsamość. Oprócz wywiadu nikt inny o tym nie wiedziałby. Jestem pod wrażeniem. Czy teraz możecie mnie już rozwiązać? Trzeci z mężczyzn, „poszukiwacz” Frank Robinson, który potrafił wynajdywać ludzi obdarzonych zdolnościami paranormalnymi, wrócił do pokoju, niosąc szklankę z napojem. Miał także w ręku klucz od kajdanek i rzucił pytające spojrzenie Goodly’emu. Prekognita kiwnął głową wyrażając zgodę, ale ostrzegł: - Scott, uwolnimy panu ręce, ale jeśli będzie się pan zachowywał wbrew naszym życzeniom, to będę strzelać... środkiem usypiającym. Wówczas będziemy musieli zaczynać wszystko od nowa. Czy to jasne? Nie będzie pan nam sprawiać kłopotów? Scott z niechęcią pokiwał głową. Wówczas Robinson zbliżył się do niego, postawił szklankę na podłodze i uwolnił nadgarstki St Johna, który uważnie mu się przyglądał. Poszukiwacz miał włosy jasnoblond, był młody - w wieku około dwudziestu jeden, dwudziestu dwóch lat - a jego chłopięca twarz pokryta była wielką ilością piegów. Pomimo młodego wieku miał na tyle doświadczenia, że zaraz po zdjęciu kajdanek pospiesznie odsunął się, nie podejmując niepotrzebnego ryzyka. Scott podniósł szklankę, napił się, po czym skupił uwagę na mężczyznach siedzących za biurkiem. Na biurku przed Goodlym leżała teraz broń - prawdopodobnie pistolet z nabojami usypiającymi. Pomiędzy jednym a drugim łykiem Scott warknął: - No dobra, skoro już się przedstawiliście, możecie powiedzieć, o co chodzi? O co chcecie mnie zapytać? - Scott - tym razem odezwał się Robinson, który zdążył w międzyczasie zająć swoje miejsce za biurkiem. - Czasami rekrutujemy odpowiednich ludzi do naszego wydziału. Za odpowiednich uznajemy osoby obdarzone talentem. Ostatnio stwierdziliśmy, że pan może być taką osobą. - Tylko dlatego, że jestem patriotą, poważnie traktuję swoją pracę i jestem nieprzekupny? - Scott pokręcił głową. - Takich ludzi znajdziecie na kopy. Brytyjczyków o podobnych kwalifikacjach... a może chcecie mi zaproponować to samo co Irakijczycy w Rijadzie, tylko teraz mam to robić dla własnego kraju? Będę to robić „dla sprawy”. - Nawet nie próbował ukryć swojego sarkazmu i sceptycyzmu. - Scott, nawet nie wiemy, o co możemy cię poprosić. - Robinson pokręcił głową. - Nie mamy pojęcia, co potrafisz, jeszcze nie. Właśnie tego chcielibyśmy się dowiedzieć. Chciałem

jednak uprzedzić, że nasze pytania mogą wydawać się dziwne... a może nie. To zależy od tego, co sam wiesz o sobie, ponieważ czasami stykamy się z ludźmi, którzy nawet nie wiedzą o tym, że posiadają szczególne zdolności. Scott ponownie pokręcił głową. - To pomyłka. Lecz zanim zdążył coś dodać, przerwał mu łan Goodly: - Myślę, że najlepszym sposobem, żeby się czegoś dowiedzieć, będzie postawienie kilku pytań. Tak więc, nawet gdyby nasze pytania wydałyby się panu dziwne, proszę zastanowić się nad każdym i szczerze na nie odpowiedzieć. - Czy w pańskim życiu dzieje się coś dziwnego? - padło pierwsze z pytań zadane przez Goodly’ego. - Coś, czego wcześniej lub ostatnio nie mógłby pan wytłumaczyć? Scott znowu poczuł niewytłumaczalne wrażenie bycia obserwowanym lub odczuwanym, czy też podsłuchiwanym, tyle że od wewnątrz. Co więcej, poczuł, że jest w pełni wybudzony, czujny i uważny. Nagle przypomniał sobie kobietę, która ostrzegała go koło kiosku: „Jeśli ktoś zadawałby ci dziwne pytania, staraj się nie odpowiadać”. To samo w sobie wydawało się dziwne: rodzaj przepowiedni, wiedzy na temat tego, co się wydarzy? Cokolwiek to było, Scott natychmiast zasłonił swój umysł... a potem zadał sobie pytanie: A to co...?! A jednak instynktownie wiedział, co robi, wiedział, że chroni swoją prywatność i nie pozwala na penetrację własnego umysłu. Po drugiej stronie pokoju za biurkiem dwójka kolegów ponurego szefa wyprostowała się na swoich krzesłach, przybierając postawę wskazującą na najwyższy rodzaj uwagi. Skupili spojrzenia na Scotcie, jakby nagle powiedział coś bardzo ważnego. Znowu pojawiło się „a to co?!”, ponieważ Scott myślał teraz o czymś, czego nie bardzo rozumiał. - A więc? - powiedział Goodly, którego postawa nie uległa zmianie. - A niby co dziwnego? - odpowiedział pytaniem Scott. - Raz jest lepiej, raz gorzej, jak u każdego. Ostatnio raczej gorzej, ale nie sądzę, żeby to było dziwne.? - Kłamstwo! Na ich pierwsze pytanie skłamałjak kryminalista, który chce coś ukryć! Co się z nim dzieje, do diabła? Dlaczego zgadza się postępować zgodnie z radami całkowicie obcej osoby, kobiety, którą widział dzisiaj rano pierwszy raz w życiu? Z drugiej strony tych ludzi również spotkał dopiero dzisiaj, no i ona nie wbiła mu żadnej igły! Wyłącznie go dotknęła - dotknęła dłonią - i nawet teraz, na samą myśl o tym, poczuł ten dotyk. Kiedy Scott prowadził wewnętrzne rozważania, trójka za biurkiem zbliżyła głowy do siebie i szeptem wymieniała jakieśuwagi. Po chwili głowy oddaliły się od siebie i Goodly zaczął zadawać pytania:

- Wygląda pan na osobę, hm... wysoko oceniającą prywatność, panie St John. Sądzimy, że coś pan ukrywa, opiera się i nie mówi nam całej prawdy. Czy faktycznie tak jest? Czy nasze założenia są słuszne? - Tak, cenię sobie prywatność - odpowiedział Scott. - Możecie to uznać za fakt. Ponadto jeśli uznam, że któreś z waszych pytań wyda mi się zbyt wścibskie, to również na nie odpowiem. - Aha. A czy pytanie o dziwne rzeczy w pańskim życiu również uznaje pan za wścibskie? Scott postanowił ich zmylić. Nie chciał przyznać się do niczego dziwnego, choć nie znał dokładnie powodów swej nieufności. Poza tym chciał się dowiedzieć czegoś więcej o spotkanej tajemniczej kobiecie, zanim postanowiłby komuś o niej opowiedzieć, jeśli w ogóle by to kiedyś nastąpiło. - Słuchajcie - zaczął Scott - chcecie się czegoś dowiedzieć o tym, co dziwne? Mogę wam coś o tym opowiedzieć. Na świecie żyje pełno szumowin: szalonych, żądnych mordu psychotycznych mętów. Terroryści, uzależnieni socjopaci, kompletne świry, pedofile i fundamentalistyczni popierdoleńcy wszelkiego rodzaju, którzy mogliby ci poderżnąć gardło za samo spojrzenie na nich. Żyją bez problemów i nic złego im się nie dzieje. Mogą być bezdomni, znajdować się w więzieniu albo jakimś własnym raju, ale po prostu żyją. Są także przyzwoici ludzie, jak moja żona, których dopada jakaś bakteria i w krótkim czasie umierają. Więc mam do was pytanie: Jeśli to niedziwne, że moja cudowna Kelly zmarła, a tamte szumowiny wciąż żyją to co możecie nazwać dziwnym zdarzeniem? Jeśli uważacie, że to jest dziwne, to zgadzam się z wami. W moim życiu nie wydarzyło się nic dziwniejszego. Być może był to fałszywy trop, lecz dzięki temu wyznaniu Scott odczuł ulgę. Od dawna chciał o tym powiedzieć, a właściwie wyrzucić to z siebie. W końcu to powiedział i nadał temu głębokie znaczenie. Goodly spojrzał na Garveya, a potem na Robinsona, obaj wyglądali na zdezorientowanych. Scott wyczuł, że chociaż nadal byli czujni, to ich zainteresowanie nie było już tak głębokie jak wcześniej. Być może ich ciekawość została w jakimś stopniu zaspokojona. Ale Goodly jeszcze nie skończył ze swoimi pytaniami. - Scott - (najwyraźniej starał się jak najuważniej dobierać słowa) - wiemy, że od czasu do czasu uprawiasz hazard. Nie jesteś jeszcze hazardzistą ale... -...ale - przerwał mu Scott - czasami ludzie, dla których pracowałem - Rosjanie, Arabowie i wielu innych - chcieli udać się do kasyna i wówczas wzywano mnie, żeby służyć pomocą w tłumaczeniu, wyjaśnić, na czym polega gra, lub po prostu do towarzystwa. To fakt, że grałem

czasem w londyńskich kasynach i zawsze miało to miejsce w ramach pracy, jednak nigdy nie straciłem pieniędzy ani też zbyt wiele nie wygrałem. - Nie masz zbyt wiele... szczęścia? Scott zmarszczył brwi i odrzekł: - Ale też nie mam strasznego pecha. I co z tego? - Może będę mówił bardziej otwarcie. - Goodly cofnął się na krześle. - Czy wiesz, co oznacza słowo telekineza? - Jestem tłumaczem! - żachnął się Scott. - Nie znam greki, ale wiem, że jest to słowo pochodzenia greckiego. Czy chcesz obrazić moją inteligencję? Oczywiście, że wiem, co znaczy telekineza! - Przepraszam. Czy nie zdarzyło ci się czasem, hm, poruszyć jakimś przedmiotem? Siłą umysłu? - Co? - Scott prawie wstał, ale zaraz usiadł, gdy zobaczył, że Goodly trzyma w dłoni pistolet ze strzałkami. - Co powiedziałeś? Poruszać rzeczami siłą umysłu? Czy to jakiś dowcip? - Scott, spójrz na mnie - tym razem odezwał się Paul Garvey. Mówił zdecydowanym i nieznoszącym sprzeciwu głosem. Kontynuował, gdy tylko Scott popatrzył na niego. - Czy potrafisz czytać w moim umyśle? Potrafisz? Czy robisz to właśnie teraz? Scott wzmocnił siłę swoich osłon - był zdziwiony, że potrafi coś takiego - i pomyślał: Co się, do diabła, ze mną dzieje? O co tu chodzi, do cholery?... Trzymał jednak swoje myśli w głębokim ukryciu (sam nie wiedział, w jaki sposób to zrobił!), aż w końcu odzyskał nad sobą kontrolę i powiedział na głos: - To by było tyle. Powiedzieliśmy sobie już wszystko. - Po czym dodał wstając: - Ja stąd wychodzę!Goodly wycelował w niego ze swego pistoletu z usypiającymi strzałkami i odparł: - Nie, jeszcze nie skończyliśmy. I nigdzie nie pójdziesz. Przynajmniej na razie. Siadaj! Scott wściekł się, co wyraźnie było widać w wyrazie jego twarzy, ale posłuchał polecenia i usiadł. Wciąż nie był pewny, na czym stoi, i w zasadzie jedyne, czego był absolutnie pewien, to widok broni w rękach Goodly’ego. Za to w tym samym czasie wstał młody piegowaty Frank Robinson. Pochylił się i oparł dłonie na blacie biurka. - Scott, wiemy, że coś potrafisz. Co to jest? Mesmeryzm, telepatia, jasnowidzenie, percepcja pozazmysłowa czy jeszcze coś, czego nie rozumiemy? Może potrafisz zabijać wzrokiem, mieliśmy już z czymś takim do czynienia. A może potrafisz odnajdywać zaginione osoby, lokalizować ich położenie wyłącznie dzięki mocy swego umysłu? Wiemy, że coś

potrafisz. Może potrafisz obezwładniać lub nawet zabijać ludzi wyłącznie siłą woli? Kto wie, zgodnie z naszą wiedzą mogłeś nawet zabić własną żonę. Ostatnie zdanie było wypowiedziane celowo i obliczone na wywołanie gwałtownej, instynktownej reakcji Scotta, co mogłoby ujawnić jego ukryty talent aktywujący w akcie ślepej furii. Scott przypomniał sobie radę tajemniczej kobiety: „Zachowaj zimną krew, nie kieruj się gniewem, bólem czy namiętnością”. Ale na to było już za późno. Scott wstał i z wyciągniętymi rękami ruszył w kierunku Franka Robinsona. Goodly odsunął się i wymierzył ze swej broni. Z kolei sam Robinson pobladł, a jego otwarte usta zamarły, przybierając kształt litery O. Oczy utkwił w zaciśniętych pięściach atakującego go Scotta. I wówczas rozległ się stłumiony odgłos strzału. Scott był już pochylony nad biurkiem i zamierzał się pięścią celując w twarz Robinsona, jednak cios nie dotarł do celu. Nagle, zupełnie niespodziewanie, świadomość Scotta odpłynęła i skierowała się w obszary atramentowej ciemności, która w jakiś sposób wydawała mu się znajoma... Ciemność zniknęła, a może została, lecz zamieniła się w formę snu, co różniło się od całkowitej nieświadomości. Właściwie był to normalny sen, co w wypadku Scotta było dość niezwykłe, gdyż nie pamiętał normalnego snu od dnia, w którym umarła Kelly. Było ich oczywiście troje: trzy czarne kropki na wielkiej białej równinie, która w swym ogromie była niesamowita, a w swej intensywności oślepiająca... równina ciągnąca się bez końca. Trójka odznaczała się na białym tle niczym meteoryty na antarktycznym lodowcu, jedna postać blisko, druga w pewnym oddaleniu, a trzecia miała już niedaleko do horyzontu. Najbliższe z nich to Scott - był tak blisko, że nagle zlal się z tą postacią i patrzył poprzez białą, niekończącą się i oślepiającą równinę na pozostałą dwójkę. Z tej odległości nie sposób było stwierdzić, kim lub czym oni byli, ale Scott był pewien, że patrzą na niego. Chciał się do nich zbliżyć, ale był unieruchomiony, zakorzeniony. Było to przykre uczucie niemożności, znane z poprzednich snów. Spojrzał w lewo, w prawo, a także za siebie. Ale we wszystkich kierunkach, oprócz obszaru przed nim, rozciągała się nieskończona biała równina. Przed nim była zaś lśniąca biel i dwa punkty, jeden bliżej, a drugi bardzo daleko. Wtedy pojawiło się „to”, drzazga ze światła, a właściwie złota strzałka! Zazwyczaj pojawiała się w ciemności... ale teraz po raz pierwszy było jasno... ale skąd brało się światło? Jednocześnie Scott pomyślał: „To doda mi sił i mocy. To już dodało mi sił! Przypomina mi o

czymś, o czym zapomniałem. To pojawia się, ponieważ nie wiem, jak korzystać z tego, co otrzymałem”... Nad nim rozciągała się ciemność - Ciemność Niewiedzy - jak ciemne niebo ponad oślepiająco białą Równiną Odkryć i Nauki. Scott wiedział, że jego umysł był niczym pusta tablica czekająca na zapisanie, strzałka zaś była piórem zapisującym pustą tablicę. Wielka pusta równina symbolizowała brak wiedzy i dziewiczy umysł. Jego umysł. Wraz ze strzałką pojawiło się słowo. Słowo „alegoria”; jego sen był alegorią, miał symboliczne znaczenie. Kiedy patrzył na lawirującą w ciemnościach strzałkę, która go poszukiwała, to wiedział, że ona szukała go już wcześniej. Było to jednak tylko przypomnienie, ponieważ Scott dobrze wiedział, kiedy strzałka go odnalazła: było to dokładnie w chwili, kiedy umarła Kelly. Właśnie to go przebudziło, i to na wiele sposobów. Znowu się zbliżała, wyleciała z ciemności, zwolniła, lawirowała, lecąc zygzakiem w różnych kierunkach, jakby różne strony ją ciekawiły i przyciągały, aż w końcu trafiła go w głowę, a może w serce łub najprawdopodobniej w samą duszę. Wniknęła do środka, ziała się z nim i stała się częścią Scotta. Na chwilę pojawił się strach - w końcu był to rodzaj inwazji - a jednak nie odczuwał szoku, bólu, niczego, co stanowiłoby zasadniczą różnicę... oprócz... być może... pewnego rodzaju świadomości? Wiedzy o tym, że zyskał więcej możliwości? Ale dzięki czemu? Dlaczego? Przez kogo lub przez co? Ponownie rozglądając się po lśniącej równinie, zauważył, że czarne punkty znalazły się bliżej, a jednocześnie poczuł, że ma zdolność poruszania się. Teraz mógł ruszyć do przodu. Jednak nadał była to alegoria, tu, we śnie. Scott mógł ruszyć do przodu w sensie linearnym, w życiu zaś, w rzeczywistości, faktycznie mógł wykonać krok naprzód. W obu wypadkach oznaczało to ruch ku przyszłości. Wykonując ogromny wysiłek - tyle że siłą woli, w przeciwieństwie do siły fizycznej - powoli zaczął sunąć po powierzchni równiny w kierunku czarnych punktów. W miarę jak dzięki zjednoczonym wysiłkom kończyn i umysłu przemieszczanie się było coraz łatwiejsze, odległe kropki znajdowały się coraz bliżej i zaczynały nabierać bardziej określonych kształtów i koloru. Scott zwolnił i poruszał się ostrożniej, starając się jak najdokładniej zobaczyć pierwszy (a właściwie drugi, ponieważ sam był pierwszym) z kształtów. Była to dwunożna, wyprostowana, antropomorficzna postać podobna do kobiety. Z pewnością była to kobieta. Nie mogła być niczym innym, jednak Scott zwolnił jeszcze bardziej.