moinen

  • Dokumenty16
  • Odsłony683
  • Obserwuję0
  • Rozmiar dokumentów33.4 MB
  • Ilość pobrań380

Nekroskop 15 - Harry Keogh i nni dziwni bohaterowie

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Nekroskop 15 - Harry Keogh i nni dziwni bohaterowie.pdf

moinen Dokumenty
Użytkownik moinen wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 184 stron)

Harry Keogh i inni dziwni bohaterowie brian lumley Tłumaczenie: Katarzyna Płaza Stefan Baranowski vis - a - vis ____etiuda____ Kraków 2007

Tytuł oryginału: Harry Keogh: Necroscope and Other Weird Heroes! Copyright © by Brian Lumley, 2003

WSTĘP W ciągu wielu lat powołałem do życia kilku dziwnych bohaterów moich opowieści typu horror, fantasy czy science-fiction. Spójrzmy prawdzie w oczy: w większości opowiadań lub powieści tych trzech rodzajów występuje przynajmniej jeden taki bohater. Robert E. Howard stworzył całą galerię takich postaci, ale większość z nich Conan zepchnął na drugi plan; Jack Vance w powieściach z cyklu Dying Earth wymyślił zapewne najdziwniejszego i najbardziej lubianego bohatera imieniem Sprytny Cugel; nawet H.P. Lovecraft - stary dżentelmen z Providence, Rhode Island, który nie był specjalnie znany z brawurowych opowiadań - też miał swego ulubieńca, mimo że Randolph Carter kilkakrotnie był bliski przegranej. Jednakże nie jest tak, że występujący tutaj bohaterowie to koniecznie ulubione postacie z moich własnych książek (lubię ich wszystkich... jakże można się wyrzec własnych dzieci!). Ale te opowiadania są albo zupełnie nowe albo też dotychczas nie zostały opublikowane w Ameryce. Opowiadania z Krainy Snów nie zostały włączone do cyklu Bohater snów, ponieważ były stosunkowo świeże, kiedy opublikowano pierwsze cztery pozycje tego cyklu i nie pasowałyby do zbioru opowiadań i noweli zatytułowanego Zamrożony na Aranie. Ale tutaj pasują doskonale. Opowiadania z cyklu Tytus Crow - w tym jego pochodzenie i pierwsze spotkanie z siłami zła - były jedynie dostępne w ładnej niskonakładowej książeczce oraz w zbiorze opowiadań wydanych w Anglii. Istnieje jesz- cze kilka opowiadań z tego cyklu, ale zamieszczone tutaj należą do moich ulubionych, przynajmniej jeśli chodzi o wyczyny ich bohatera. Co się zaś tyczy Harry'ego Keogha, tytułowego Nekroskopa, niedawno podczas rozmowy telefonicznej z moim amerykańskim przyjacielem i wydawcą, Tomem Doherty, pojawił się temat Nekroskopa, kiedy Tom wymienił Stracone lata, powieść, która w zamierzeniu obejmowała długi okres bezczynności w życiu Harry'ego Keogha. Ale Tom zwrócił uwagę, jak wielu innych przed nim, na dziurę w chronologii wydarzeń. Nie wyjaśniłem dotychczas, co się z nim działo w owym czasie. Czy Nekroskop po prostu nic nie robił w okresie między Straconymi latami a Źródłem? I to uruchomiło cały proces. Wciąż miałem trochę notatek z poprzednich lat, kiedy pracowałem nad książkami z tej serii: luźne akapity, zapisane na kawałkach papieru, dosłownie kilka, na ogół nie dających się odcyfrować słów; jedenaście po- plamionych kawą, pogniecionych stron maszynopisu; krótki i niekompletny epizod, który wtedy nigdzie nie pasował... i to wszystko. Pamiętałem wszystkie opowiadania, które rozbudowałem do dłuższych powieści. Jak historia Gniewicy w Braciach krwi i opowieść o biednej Cyntii w Ostatnim zamczysku. I zrozumiałem, że nie ma żadnego powodu, aby Nekroskopowi koniecznie poświęcić powieść; Harry mógł równie dobrze pojawiać się w opowiadaniach i nowelach, jak w grubych książkach. I Tom Doherty miał rację: w chronologii wydarzeń rzeczywiście była dziura. Krótko mówiąc, z rozmaitych fragmentów ulepiłem dwie nowele, Martwy Eddy i Sny dinozaurów, a jedenaście poplamionych kawą stron przepisałem, rozbudowałem i nadałem kształt krótkiego epizodu umieszczonego w Krainie Gwiazd, w świecie wampirów. (Powód, dla którego Wskrzeszenie nie pojawiło się w Roznosicielu, który miał początkowo stanowić jego „miejsce przeznaczenia", jest taki, że w owym czasie, trzynaście lat temu, uważałem, że ów mroczny epizod jest podobny do tego, który pojawia się pod koniec Źródła. Nie wiem, dlaczego tak myślałem, teraz bowiem widzę, że te dwie historie są całkowicie różne.) I jeszcze jedno. Harry Keogh, jak wielu innych dziwnych bohaterów, których wyczyny śledziliśmy, był piekielnie skutecznym łowcą wampirów. Jednak jak widać z

opowiadań zamieszczonych w tym tomie, bitwy, jakie toczył Nekroskop, nie ograniczały się do niemartwych; często miał także do czynienia z żywymi, brutalnymi wrogami. Niezależnie od waszych upodobań - czy wolicie żywych, martwych czy też niemartwych - ludzie i stworzenia w opowiadaniach, które będziecie czytać, są fikcyjne. To oczywiste, ale nie zapominajmy, że na świecie istnieją potwory i to bardzo rzeczywiste, okropne potwory, a te, które powinny budzić nasz szczególny niepokój, to takie, których widocznie nie obchodzi, czy są żywe, czy martwe! I dziwna rzecz - a może i nie, biorąc pod uwagę to, co wydarzyło się w Nowym Jorku - mnie też nie... Brian Lumley Torquay, Devon, Anglia Marzec 2002

HARRY KEOGH

Martwy Eddy Niekiedy Harry czuł, że stracił mnóstwo czasu, całe lata. Nie był w stanie powiedzieć, jak ani gdzie przepadły, ale co jakiś czas miał to paranoiczne wrażenie - jakiś nerwowy niepokój - że powinien spróbować nadrobić ów stracony czas, schwytać minuty, godziny i dni, zanim umkną mu całkowicie. Kiedy indziej znów, co było znacznie bardziej racjonalne pomimo szczególnych kolei jego życia (albo może dzięki nim właśnie), po prostu kładł to na karb tego, że jego młody umysł zamieszkuje w nieco starszym ciele. Co oczywiście oznaczało, że naprawdę stracił mnóstwo czasu oraz że został pozbawiony kilku lat, które jego obecne ciało przeżyło bez niego... ale to już zupełnie inna historia. A czasami, kiedy ogarniało go to paranoiczne wrażenie - dręczące uczucie, że coś przegapił, że sprawy przemknęły gdzieś obok niezauważone - wtedy dostawał kopa i zaczynał działać w przypływie gorączkowej aktywności, rozsadzała go szalona energia, gdy podejmował daremną próbę nadrobienia straconego czasu. Stary dom Harry'ego nad rzeką miał stać się „ofiarą" jednego z owych napadów szału. Postanowił zrobić porządek na poddaszu i wszystkie stoczone przez korniki połamane graty, które się tam znajdowały, cisnąć do ogniska roznieconego w ogrodzie. Tylko że ten plan nie całkiem się powiódł. Ponieważ w cieniu krokwi, pod zakurzonym, zasnutym pajęczynami okapem, znalazł pieniądze. Ale są pieniądze i PIENIĄDZE! A to były pieniądze tego drugiego rodzaju. Było ich mnóstwo, dosłownie „ukryty skarb". Tylko takie było wytłumaczenie, bo mimo że było to jego poddasze, Harry wiedział, że ich tam nie umieścił... a może jednak? A mimo to, jakby w zgodzie z nie do końca uformowaną teorią utraconego czasu i zapomnianych - a może wymazanych z pamięci? - zdarzeń, to odkrycie poruszyło coś w jego pamięci... aczkolwiek wrażenie to szybko się zatarło, wyparte przez zaskoczenie samym rozmiarem odkrycia, jak dotąd nieznaną wartością tego „łupu". Bo taki skarb z pewnością musiał być czyimś nieuczciwie zdobytym łupem, w przeciwnym razie dlaczego został ukryty? (No i dlaczego na jego poddaszu). Wielkie pliki funtów, dolarów i niemieckich marek, wszystkie o wysokim nominale, niedbale i na chybił trafił upchane w dwóch zjedzonych przez mole poszewkach, przypominały stary papier pakunkowy, bo to był w końcu tylko papier! Ale w tej samej ciemnej wnęce pod okapem, w dwóch ciężkich, zaszytych workach z grubego płótna... co u licha...? Dublony? Nie, to nie był skarb piratów - na poddaszu Nekroskopa nie było żadnego hiszpańskiego złota - niemniej jednak było to złoto. A każda moneta ważyła uncję! Złoto z Południowej Afryki: krugerrandy! Światło poranka przedostające się przez szczelinę w miejscu, gdzie oderwała się dachówka, sprawiło, że dwa wielkie stosy zapłonęły wspaniałym ogniem, kiedy Harry wysypał zawartość worków na spaczone ze starości deski podłogi. Na ułamek sekundy, na jedno okamgnienie, przed oczyma jego dziwnie opornej pamięci pojawiła się taka scena: Ogromny, rozległy dom lub forteca, otoczona murem wiejska rezydencja czy może dwór wznoszący się na krawędzi wąwozu. Ale dwór? Chyba nie! Jak mógł pomyśleć o takiej nazwie dla tego skazanego na zagładę miejsca? To budzące grozę gmaszysko - to zamczysko, w którym zdawały się rodzić złowieszcze zamiary wobec jakiejś obcej krainy, promieniujące do naszego świata - czy była to siedziba jakiejś osoby duchownej? I to było wszystko. W następnej chwili wszystko znikło; obraz rozpłynął się i sczezł - podobnie jak myśli, które wywołał - jak nazwa na końcu języka, która oddala się gdzieś w nieskończoność, im bardziej staramy się ją przypomnieć. I Harry był sam ze swym

„łupem", szeleszczącym papierem i połyskującymi monetami... i z rozdziawionymi ustami. A te monety, musiało ich być z pięćset! I pomimo wszystkich dziwów i okropieństw życia Harry'ego oraz tego, że na całym świecie nie było prawie niczego, co mogłoby nim naprawdę wstrząsnąć, był jak ogłuszony - w istocie zastanawiał się, czy nie śni - kiedy zagłębiał palce w jednym z tych stosów i powoli je wyciągał, patrząc, jak całe to złoto, przypominając jeden wielki samorodek, płonie żółtym ogniem jak żarzące się węgle w palenisku... Nekroskop nigdy nie był bogaty. Zarobił trochę pieniędzy na tym, co teraz nazywał „czasem duchów", ale to było wszystko. A mimo to teraz, przeprowadziwszy parę szybkich obliczeń, okazało się, że jest bogaty, że ma prawie dwa miliony funtów szterlingów! Jeśli chodzi o to, co uczyni z taką kupą pieniędzy: nie będzie żadnego problemu. Zostaną wykorzystane na sfinansowanie jego nieprzerwanych poszukiwań, opłacą wszystkich ludzi, których zaangażował do szukania swojej żony i dziecka. Ale to także jest zupełnie inna historia... Niedaleko od domu, w dole rzeki, w trawiastym zakolu, gdzie woda była głęboka i stała prawie nieruchomo, i tylko sporadyczne zawirowania dowodziły płynącego prądu, Harry siedział, dyndając nogami nad krawędzią, i rozmawiał ze swoją matką. Spoczywała gdzieś tam, pod powierzchnią wody, czy raczej leżało tam to, co z niej pozostało. Ta ostatnia myśl niezbyt niepokoiła Nekroskopa, pamiętał ją bowiem taką, jaka była - widział ją oczyma dziecka, jakim był wówczas - i taką pozostała. Tak właśnie pozostają matki w naszej pamięci, kiedy ich już nie ma. W każdym razie rozmawiali ze sobą i Harry oczywiście wspomniał o pieniądzach. - Pieniądze? - powtórzyła. - Pod okapem? - (Harry niemalże widział, jak unosi brwi). - Nic o tym nie wiem, synu. - W rzeczywistości - powiedział - nie spodziewałem się, że będziesz coś o tym wiedziała. Banknoty są szeleszczące, zupełnie nowe. A monety zostały wybite zaledwie dziesięć lat temu, hm, to znaczy licząc od twego czasu. Nie, powodem, dla którego o tym wspomniałem, jest to, że może mogłabyś o to popytać członków Ogromnej Większości, przekonać się, czy coś wiedzą na ten temat. - Jedynym, który przychodzi mi na myśl i który mógłby coś wiedzieć... — zaczęła mówić, po czym przerwała i podjęła na nowo - ale on nie ma już zbyt wiele do powiedzenia. W rzeczywistości już od dawna nie wyczuwam jego obecności i myślę, że teraz już całkowicie odszedł, „oddalił się", jeśli tak można powiedzieć. Viktor nie miał tutaj żadnych przyjaciół i na pewno nie podobało mu się, że jest tak blisko mnie! Harry wiedział, kogo miała na myśli: jego ojczyma, Viktora Shushkina, człowieka, który ją zamordował i wepchnął jej ciało pod lód, gdy rzeka była zamarznięta; Nekroskop był wtedy zaledwie dzieckiem. Za tę zbrodnię ten rosyjski szpieg zapłacił kilka lat temu - zapłacił z nawiązką, kiedy umierał śmiercią tak upiorną i makabryczną, jak sobie tylko można wyobrazić - a mimo to Nekroskop wciąż nienawidził nawet jego wspomnienia. - Nie - odparł, starając się, żeby nie zabrzmiało to jak warknięcie - nie sądzę, aby to były jego pieniądze. Czas się zgadza, ale ostatnim razem, kiedy widziałam Shushkina - tej nocy, gdy próbował mnie zabić, a ty, hm, postanowiłaś interweniować - sprawiał wrażenie, że jest spłukany. Przypuszczam, że pieniądze już wtedy mogły znajdować się na poddaszu, ale gdyby Shushkin o nich wiedział, jestem pewien, że by z nich korzystał. Teraz matka Harry'ego wyczuła w nim nerwowe zaniepokojenie i zrozumiała jego źródło: wciąż starał się pojąć, gdzie przepadł cały ten czas. Zakładając, że pieniądze na poddaszu znalazły się tam w ciągu owych straconych lat - że umieścił je tam on sam -

zrozumiała też, że czas zmienić temat. Były zdarzenia, których Harry nigdy nie będzie w stanie sobie przypomnieć, choćby nie wiem jak się starał, i cieszyłaby się, gdyby w ogóle się nie starał. Dlatego, z pozornie niewinnym wzruszeniem bezcielesnych ramion, powiedziała: - Tak czy owak, dlaczego się tym przejmujesz? Chodzi mi o to, że skoro nagle stałeś się zamożny, czyż to nie uczyni twego życia znacznie łatwiejszym? - Co? - powiedział Harry, który popadł w zadumę, czy raczej w rodzaj ponurego, głębokiego zamyślenia, kiedy przypomniał sobie wydarzenia owej pamiętnej nocy, gdy jego ojczym pogrążył się w mule i wodorostach, pośród kości - kości jego ukochanej matki - i spoczął na dnie, aby już nigdy nie wypłynąć na powierzchnię. Ale teraz jej pytanie wydobyło go z tych rozmyślań, przywołując do teraźniejszości. Co takiego mówiła? - zastanawiał się, odganiając od siebie mroczne wspomnienia. - Coś o łatwiejszym życiu? - Czas, żebyś się trochę zabawił, Harry! - powiedziała. - Czas, żebyś zapomniał o przeszłości i zaczął myśleć o przyszłości. Ci z nas, którzy nie mają przed sobą żadnej przyszłości - niezliczeni zmarli - nie mogą się oprzeć myśli, że tracisz czas. Życie nie jest koszmarem, synu. Wystarczy czasu, żeby, hm... - Później? - Tak, później - powiedziała matka z westchnieniem. - Bo wszyscy, prędzej czy później, skończymy właśnie tutaj. A teraz jest czas, abyś żył. I wtedy postanowił zapomnieć o utraconej przeszłości, zapomnieć o tym, czego nie mógł sobie przypomnieć, i znów zacząć żyć. To znaczy jeśli jego poszukiwania na to pozwolą... Później, w salonie, prawie nie zdając sobie sprawy z programu podróżniczego nadawanego w telewizji i od czasu do czasu mrugając ze zdumieniem na widok małej kupki lśniącego złota na stojącym obok stoliku, Nekroskop w roztargnieniu przerzucał plik pięćdziesięciofuntowych banknotów. Realność jego odkrycia - perspektywy, jakie się przed nim otwierały - zaczynała teraz do niego docierać. A jeśli chodzi o jego pierwotny plan, ażeby wykorzystać pieniądze do sfinansowania poszukiwań, opłacając licznych prywatnych detektywów na całym świecie, och, spokojnie na to wystarczy i na mnóstwo innych rzeczy także. Faktycznie matka miała zupełną rację: od tej chwili, przynajmniej jeśli chodzi o pieniądze, Harry mógł robić wszystko, na co miał ochotę. Oczywiście nie było wielu takich rzeczy, których Harry nie mógł zrobić przed owym nieoczekiwanym przypływem gotówki, ale będąc uosobieniem uczciwości i nie chcąc wykorzystywać swych metafizycznych zdolności poza granicami prawa - czy też poza granicami tego, co on sam uważał za etyczne - musiał doznawać tych samych ograniczeń co każdy inny uczciwy człowiek. Na przykład mógł łatwo obrabować bank - a nawet Fort Knox, gdyby zapragnął - ale nie uczynił tego, ponieważ nie był złodziejem. Podobnie, pomimo tego, że uśmiercił wielu ludzi i potworów, nigdy nie uważał się za mordercę. I mimo że rozmawiał ze zmarłymi, z członkami Ogromnej Większości, z pewnością nie był nekromantą! W jego własnej ocenie różnica polegała na podejściu, na sposobie postrzegania i postępowania; była to sprawa pokory, przyzwoitości i etyki. A te nowo odkryte pieniądze: to były brudne pieniądze, był tego pewien, wiedział to, nie wiadomo skąd. Ale teraz, na mocy jakiegoś nieznanego mu mechanizmu, znalazły się w jego rękach. Z pewnością musiały zostać skradzione, ale przez kogo i z jakiego powodu, nie wiadomo. Wiedział tylko, że może je wykorzystać, a jeśli wykorzysta je dobrze... tym lepiej! W końcu to było właściwe i słuszne...

Ale równocześnie wiedział, że matka też miała rację. Gdyby miał wykorzystać drobną część tych pieniędzy dla własnej przyjemności, no cóż, nikomu nie stanie się krzywda. Żadna krzywda. Ponieważ w swym dotychczasowym życiu na pewno nie zaznał zbyt wielu przyjemności... Uwagę Harry'ego przyciągnęły jasne światła. Na zewnątrz, za oszklonymi drzwiami patia, niebo nagle przesłoniły nietypowe o tej porze roku chmury, które sprawiły, że zaniedbany ogród pokrył się mdłą szarą zielenią. Daleka błyskawica rozświetliła mgliste zarysy szkockich wzgórz i po chwili rozległo się dudnienie odległego grzmotu. Nagły mrok sprawił, że obrazy poruszające się na ekranie telewizora pojaśniały. Bo to nie błyskawica przyciągnęła spojrzenie Harry'ego, lecz migocące barwy milionów żarówek i neonów, które utworzyły w rogu pokoju ruchome obrazy, a te zaczęły żyć elektrycznym życiem. „Flamingo Hilton" głosił jeden z napisów, świecący na różowo na dachu wielkiego, rzęsiście oświetlonego hotelu. Następnie kamera zanurkowała w dół, w stronę wejścia, ukazując ten sam napis nad niezwykłą fasadą w kształcie egzotycznego kulistego owocu, kwiatu czy może płomienia, całego w różu, złocie i oraniu. Harry wlepił oczy w ekran i szukał po omacku pilota, żeby wyregulować przytłumiony dźwięk, tak aby stał się słyszalny, i usłyszeć parę ostatnich zdań komentarza: „I to właśnie, moi drodzy, jest Las Vegas - zwane czasem Krainą Iluzji albo Miastem Grzechu - największy raj hazardzistów i oaza na pustyni Nevada. Ale zanim powiemy do widzenia, spójrzmy po raz ostatni na wieczorny krajobraz miasta. A oto ostatnia myśl na pożegnanie z tymi jasnymi światłami i długonogimi tancerkami... Czyż nie chcielibyście mieć zniżek na pobyt w fantastycznym Las Vegas? Miło nam było was gościć. Żegna się z państwem Joe Frazell z Travel Extravaganza"... Kamera robi panoramiczne ujęcie oceanu kolorowych świateł, po czym zatrzymuje się na Frazellu w stroju Elvisa Presleya, który stoi na środku długiej, prostej drogi - słynnej Vegas Strip - z rozpostartymi w kształcie litery X rękami i nogami, pośród przepychu jaskrawych neonów. Gospodarz programu przez chwilę tkwi w tej pozie, po czym opuszcza ręce, skłania głowę na piersi, obraca się i przygnębiony schodzi ze sceny. Kamera (niewątpliwie zainstalowana na jakimś pojeździe) zaczyna się poruszać do przodu, panoramuje na lewo i na prawo, ukazując stojące wzdłuż drogi kasyna, które zaczynają płynąć jaskrawym strumieniem, każde następne wspanialsze od poprzed- niego. Z Flamingo Hilton do Imperial Palace, a potem coraz szybciej przepływał niekończący się szereg jaskrawo oświetlonych kasyn. Strumień świateł, neonów i lśniących fasad zlewających się ze sobą rozmazujących się w migotliwy blask tak przypo- minał podróż przez Kontinuum Möbiusa, że Harry aż wstrzymał oddech. Ale to wrażenie powoli minęło, gdy ekran telewizora pociemniał, potem na białym tle zaczęły przepływać napisy i na koniec na środku ekranu pojawiło się logo kanału telewizyjnego. Koniec... Ale to dało początek myśli, która zaczynała kiełkować w umyśle Nekroskopa. Zabawić się? To byłaby dopiero zabawa! Poza tym Las Vegas było miejscem, gdzie nigdy nie prowadził poszukiwań, gdzie nawet sobie nie wyobrażał, że mogłaby się udać Brenda. Teraz jednak... właściwie dlaczego nie? Przecież zawsze uwielbiała wesołe miasteczka. A czyż Las Vegas nie było największym, najcudowniejszym wesołym miasteczkiem na świecie? Harry nie wiedział na ten temat zbyt wiele - nigdy nie był w Ameryce, a co dopiero w Las Vegas - ale

przynajmniej wiedział, że Las Vegas jest miejscem, do którego warto się udać, jeżeli ktoś lubi fantazję, gwar i podniecenie tysięcy ludzi, które unosiło się z nich jak skrzący się pył, wypełniając czarodziejski eter nocy na pustyni Nevada. Tak potężna była magia owego miejsca i tak namacalna, że Harry odczuł ją całym sobą chociaż dotarła do niego za pośrednictwem ekranu telewizyjnego! Ale Brenda? Brenda i jej dziecko, Harry Jr, który jeszcze nie miał pięciu lat, w Las Vegas? A może stanowili tylko wymówkę, bo sam chciał tam pojechać, żeby się „zabawić"? Jeżeli tak było, wiedział, jak uprawdopodobnić tę wymówkę. Kiedy byli nastolatkami, ukochanymi, a potem nawet kochankami, czyż to nie Brenda nie mogła się doczekać lata, żeby go wyciągnąć do kurortu Seaton Carew, z jego nadmorskimi arkadami, smażalniami ryb, elektrycznymi samochodzikami i szerokimi plażami? Czyż to nie ona zużyłaby ostatnie miedziaki (gdyby jej na to pozwolił) na loteryjkę, w której praktycznie nie można było wygrać? W rzeczywistości raz jej się udało, wydali na to ostatnie pieniądze, więc gdyby nie kupił biletów powrotnych, musieliby wracać do domu piechotą. Harry pamiętał, jak ją dręczył, mówiąc, że naprawdę mają bilety tylko w jedną stronę, dopóki nie przyjechał autobus. Odpłaciła mu, spóźniając się pół godziny na następną randkę. Były to dobre chwile, a byłoby ich znacznie więcej, gdyby Harry nie był tym, czym był. Gdyby go nie wezwano do zadań, które musiał wykonać. Ale był tym, czym był - Nekroskopem - i został wezwany... Brenda w Las Vegas. Czy to możliwe? Chyba nie, jak by się mogła tutaj utrzymać? Jako fryzjerka? Była w tym naprawdę dobra, pierwsza klasa, i można było mieć pewność, że w takim miejscu jest duże zapotrzebowanie na dobre fryzjerki. A jeśli chodzi o to, czy można się było tutaj zgubić, Las Vegas stanowiło idealną kryjówkę. I można by zapomnieć o tym starym powiedzeniu o igle w stogu siana; to było raczej jak zgarnięcie puli w automacie do gier. W pewnym sensie ta ostatnia myśl mogła się okazać prorocza. Ale paradoksalnie zadanie, jakie przed nim stanęło, nie byłoby tak skomplikowane... Harry udał się do Las Vegas, uczynił to w swój zwykły niezwykły sposób. Nie znał współrzędnych wyjściowych, ale zmarli z cmentarza w Charleston Heights z ochotą mu pomogli. Była to dla nich wyjątkowa okazja: dzięki temu mogli zamienić parę słów z Nekroskopem, jedynym człowiekiem wśród żywych, który potrafił rozmawiać ze zmarłymi. Tak więc udał się tam i odbył z nimi krótką rozmowę, ponieważ kierował się zasadą: przysługa za przysługę. (A na drugim końcu skali oczywiście hołdował maksymie: oko za oko, zgodnie z którą za zły czyn należy odpłacać tym samym). Ale niebawem musiał ruszać w dalszą drogę. - Gdzie dokładnie jestem? - spytał starego poszukiwacza srebra, który spoczywał pod ziemią przez ponad sto dwadzieścia lat, głęboko pod nowo założonym cmentarzem, od czasu, gdy ziemie te były uprawiane przez grupę mormońskich osadników sprowadzonych przez Brighama Younga. Mormoni wydali Jackowi Blackowi (tak się nazywał) pozwolenie na wydobywanie cennego metalu w miejscu, które niegdyś znajdowało się na skraju kamienistego pola. I tutaj spoczywał po dziś dzień. - Co? - powiedział Jack. - Nie wiesz, gdzie jesteś? - Chodzi mi o to - cierpliwie wyjaśniał Harry - że chciałbym znać drogę do tych jasnych świateł, do kasyn. - Cha cha! - usłyszał w odpowiedzi. - No cóż, Harry, wybacz, że się roześmiałem, ale wydaje mi się, że pytasz niewłaściwą osobę. Nazywam się Jack Black, a nie black jack! I jestem tu od tak dawna, że nie było jeszcze żadnego Las Vegas owej deszczowej nocy, gdy mój kompan spowodował obsunięcie się ziemi, która mnie przywaliła! Ale

słuchaj, mimo to wiem dokładnie, gdzie to jest, te jasne światła Las Vegas, których szukasz. Bo stary Jack Black i srebro zawsze - jak to się mówi? - mieli się ku sobie. To znaczy ono przyciąga mnie, pojmujesz? Nawet teraz, po tych wielu latach, wciąż mnie przyciąga. Rozmawiając w ten sposób ze zmarłymi - używając tej osobliwej, metafizycznej telepatii - można było przekazać więcej, niż zostało powiedziane, a Harry Keogh był jedynym, który to potrafił. Natychmiast zrozumiał, co miał na myśli ten weteran: że leżąc tu pod ziemią, faktycznie czuł przypływy i odpływy pieniędzy, srebrnych dolarów, przepływających przez Las Vegas, które dały początek największemu kompleksowi gier hazardowych na świecie i które nie bez powodu nosiło miano Miasta Grzechu. - Grzechu? - powiedział Jack. - Diabelnie trafne! Zwłaszcza kiedy pomyślę, że sam się wykończyłem - a potem zostałem pogrzebany żywcem - poszukując srebra, a dzisiaj tylko wtykające do tych maszyn z obracającymi się wałkami. Ale leżąc tutaj, czuję to wszystko, czuję każdego dolara w każdym otworze, i czuję ból w kościach, kiedy o nich myślę. I naturalnie znam źródło tego bólu, wiem, skąd się bierze. Po czym przerwał, żeby wskazać Harry'emu drogę. - Może będzie ze trzy albo cztery mile stąd - powiedział stary Jack. - Ale nie więcej. A jeśli przybyłeś tutaj, żeby pograć, no cóż, życzę ci szczęścia, Nekroskopie. Ale gdybyś przypadkiem wygrał... - Tak? - powiedział Harry. - ...to może byś tu wrócił i wdeptał głęboko w ziemię srebrnego dolara. Gdybym go poczuł naprawdę blisko, to byłoby dla mnie coś, to by złagodziło ból moich starych kości. - Umowa stoi - powiedział Harry. I po namyśle dodał: - Faktycznie to jakaś odmiana spotkać kogoś, kogo przyciąga srebro, a nie budzi w nim lęku. A Jack Black odparł: - Och, wiemy o tym, Nekroskopie: o tobie, wampirach i w ogóle. Więc może mimo wszystko trafiłeś we właściwe miejsce. Usłyszawszy to, Harry poczuł, że włosy mu się zjeżyły na karku. - O co chodzi z tymi wampirami? - warknął, mrużąc oczy. - Uspokój się, Harry! - szybko powiedział weteran. - To tylko żart, nic więcej. - Żart? - Jasne. O Las Vegas, bo tam jest więcej tych przeklętych krwiopijców niż w jakimkolwiek innym miejscu na całym pieprzonym świecie! A kiedy Harry odetchnął głęboko i znów się odprężył, starzec - zmarły, który nigdy bardziej się nie zestarzeje - zachichotał i zamilkł. Harry podziękował mu i milcząco pożegnał innych członków Ogromnej Większości, którzy byli tu pogrzebani (pożegnał ich milcząco, ponieważ na cmentarzu pojawiła się młoda kobieta, która właśnie składała wieniec na pobliskim grobie), po czym cicho opuścił to miejsce i wielkimi krokami ruszył w kierunku centrum Las Vegas... Było dziesięć po ósmej rano; ponieważ Harry opuścił Bonnyrig tego samego dnia o czwartej po południu, można by rzec, że wyprzedził samego siebie. I przyszła mu do głowy taka oto niepoważna myśl: natychmiastowe przekraczanie stref czasowych jest jak swego rodzaju podróż w czasie! A jeśli chodzi o zmęczenie spowodowane zmianą stref, nie będzie to dla niego stanowiło wielkiego problemu, ponieważ powrót do domu odbędzie się równie szybko jak przybycie tutaj. Harry zastanawiał się: czy na tym polegał sekret podróży w czasie w Kontinuum Möbiusa? Bo oczywiście „natychmiast" sposób, w jaki on sam się przemieszczał - musi oznaczać szybciej niż światło. Może to właśnie był klucz do zrozumienia metafizyki

Möbiusa, istnienia owych tajemniczych drzwi do przeszłości i przyszłości na wstędze Möbiusa? Ta myśl znikła równie szybko, jak się pojawiła; teraz zmierzał w stronę zupełnie innego świata i miał się zabawić... Za rozciągającymi się na lewo i na prawo trawnikami stały rzędy skromnych, tynkowanych domów, które nie wskazywały na bliskość Miasta Grzechu. Mogło to być jakiekolwiek osiedle z lat pięćdziesiątych, jakie można spotkać prawie wszędzie na terenie Ameryki Północnej: zwyczajna dzielnica, gdzie mieszkali „zwykli" ludzie, pracujący i emeryci. Ale kiedy Harry dotarł do skrzyżowania dróg, dostrzegł w oddali linię dachów skrzących się, znacznie wyższych budynków. Stale szukając osłony, upewniając się, czy nie jest obserwowany, rozpoczął serię szybkich skoków Möbiusa w kierunku owej dzielnicy. W ten sposób błyskawicznie (dosłownie) znalazł się na Fremont Street, w samym centrum obszaru, gdzie znajdowały się kasyna gry. Następnie, mimo że już jadł tego ranka, nie mógł się oprzeć chęci zamówienia steku z jajkami, naleśnika z syropem (wszystko na jednym talerzu) i wielkiego dzbanka kawy, a wszystko to kosztowało zaledwie dziewięćdziesiąt dziewięć centów! Harry prawie nie mógł uwierzyć, jak tutaj było tanio. Lecz równocześnie ten fakt mógł stanowić problem, bo jak dotąd nie miał amerykańskich pieniędzy. Miał dolary w domu w Szkocji, ale tak bardzo chciał się tutaj szybko znaleźć, że nie wziął ich ze sobą; miał tylko angielskie banknoty i kilkanaście krugerrandów, które zabrał z poddasza. Znajdował się w barze kawowym tuż koło Fremont. Było trochę po dziewiątej i miejsce było prawie puste. Chociaż klienci na ogół wyglądali, jakby się jeszcze nie obudzili, niektórzy robili wrażenie, jakby w ogóle nie spali! Harry podejrzewał, że byli to nocni gracze, którym udało się oszczędzić ostatnie dolary na śniadanie, i poczuł nagły niepokój. Przeszukawszy kieszenie, zrzedła mu mina, kiedy zdał sobie sprawę ze swego niedopatrzenia. W tej samej chwili podszedł do niego wielki kelner w białym fartuchu, przekrzywiając łysą głowę. Zauważywszy konsternację Harry'ego, warknął: - Mamy jakiś problem? - Hm, nie - odparł Harry, wręczając mu ciężką monetę. - Po prostu nie mam drobnych, to wszystko. - Ach tak? A co to jest? - Ściągnął brwi, dotykając grzbietu kartoflowatego nosa. - To jakaś zagraniczna moneta, i to miedziana, co? - Nie, to nie miedź - powiedział Harry, czując na sobie cień pochylającego się nad nim mężczyzny. - To złoto. To jest krugerrand. To dobre pieniądze i warte mnóstwo waszych srebrnych dolarów. Tamtemu opadła szczęka. - Wygląda na prawdziwą, robi wrażenie prawdziwej - powiedział. - Ale jeśli nie jest prawdziwa... Nekroskop mógł tylko bezradnie wzruszyć ramionami. - Nie wiem, jak mogę to udowodnić - powiedział. - Tak? - Kelner, zmrużywszy oczy, spojrzał przez okno na drugą stronę wąskiej ulicy. - Ale ja wiem. Pan da mi buty. - Buty? - Harry przez chwilę był zdumiony. Ale potem poszedł za spojrzeniem kelnera i dostrzegł związek: po drugiej stronie ulicy, prawie dokładnie naprzeciw, znajdował się lombard i kantor wymiany. Kiedy ten wielki facet będzie sprawdzał wartość monety, Harry nigdzie nie będzie mógł pójść, nie mając butów! Oczywiście mógłby gdzieś pójść, właściwie wszędzie, ale ten wielki facet tego nie wiedział, a Harry nie chciał na niego wpaść.

Nalewając sobie ostatnią filiżankę kawy, Harry patrzył, jak tamten lawiruje wśród jadących samochodów i wchodzi do lombardu. W jakieś dwie minuty później pojawił się ponownie i ruszył biegiem przez ulicę z butami Harry'ego w jednej i monetą w drugiej dłoni. - Koleś, mam tu dla ciebie kupę forsy - powiedział bez tchu, wręczając Harry'emu gruby plik pięciodolarowych banknotów. - Mogli mnie obrobić, ja tutaj tylko pracuję! - Jestem niezmiernie wdzięczny - powiedział Harry, dając mu osiem banknotów. - Mógłbyś mi pomóc przywołać taksówkę? - Taksówkę? Jasne. - Kelner wpatrywał się w swój napiwek: trzydzieści dziewięć dolarów i jeden cent. - Ale... to o wiele za dużo! - Ależ nie. - Nekroskop machnięciem ręki zbył jego protesty. - To dla mnie... jak uśmiech losu, wiesz? - Dzięki! - powiedział tamten. - Uśmiech losu? Wydaje mi się, że musiał pan obrabować bank! Stokrotne dzięki! I, hm... przepraszam za buty. Harry założył buty i ruszył za wielkim mężczyzną na ulicę. Uścisnął mu dłoń, a w chwilę później siedział na tylnym siedzeniu taksówki, jadąc na południe, w stronę centrum. Kelner stał na krawężniku, drapiąc się po głowie i patrząc, jak odjeżdża... Harry nawet nie pomyślał, żeby się zameldować w hotelu. Po co, skoro tę noc spędzi już w domu? (Faktycznie znajdzie się tam o piątej lub szóstej po południu, oczywiście czasu Las Vegas). Ale tak się stanie, jeśli do tej pory ustanie przypływ adrenaliny, co w obecnej chwili wydawało się zupełnie nieprawdopodobne. Był w miejscu, które tętniło własnym, szalonym życiem. A jego własne serce biło tym samym rytmem. Zabawić się? Na razie wszystko szło dobrze. Teraz mógł sam spróbować szczęścia. Tylko że tym razem nie będzie musiał się przejmować tym, że może stracić wszystkie pieniądze i będzie musiał iść na piechotę do domu. Do diabła, może stracić, ile chce, ale to nie będzie miało żadnego znaczenia! A jeśli chodzi o spacer do domu, też nie będzie musiał! Słońce grzało go teraz w plecy bardzo mocno, a kasyna wydawały się takie chłodne i zachęcające. To nie była żadna przyjemność. Harry odkrył, że łatwo można się było zgubić w labiryncie automatów do gier; widział, jak jego pieniądze znikają w otworach, ledwie je wrzucił. Od czasu do czasu światełka któregoś automatu po drugiej stronie sali zaczynały błyskać, a ktoś - jak Harry przypuszczał, „zwycięzca" - zaczynał tańczyć i wykrzykiwać. Ale on sam nie miał szczęścia. Zwabiony podobnym hałasem w pobliżu dołączył do małej grupki, która wykrzykiwała och i ach, na widok sukcesu jakiegoś rozradowanego gracza. Pięćset dolarów za parę piątek? Harry'emu nie wydawało się to zbyt dużo jak na ten automat. Z pewnością nie był to ten główny automat, na którym można było wygrać pięć tysięcy dolarów. A Harry już stracił wszystkie amerykańskie pieniądze, więc gdyby chciał grać dalej, musiałby wymienić funty szterlingi... albo krugerrandy. Ale chciał tego uniknąć. Mogłoby to sprawić, że zaczęto by mu się dokładnie przyglądać, czego w żadnym wypadku nie pragnął. Kiedy Harry snuł takie myśli, ktoś inny wysnuł taką oto myśl: - Najbardziej sfatygowane automaty są w samym centrum, Nekroskopie. Może mógłbym cię nauczyć, jak zgarnąć pulę - pewnie niewielką - ale to miejsce jest zbyt luksusowe, a automaty zbyt nowe. Patrząc na nie twymi oczami - widząc i czując je

tak, jak ty je widzisz i czujesz - nawet nie jestem w stanie rozpoznać wielu z nich! Najprostsze są najlepsze. Takie znam najlepiej i, chłopie, naprawdę je znam! - Zaskoczyłeś mnie - wymamrotał Harry (najwyraźniej do siebie), biorąc pięćdziesięciofuntowe banknoty i idąc do okienka wymiany gotówki. Mógłby równie łatwo pomyśleć tę odpowiedź do nieznanego przybysza, ale wolał ją wypowiedzieć... to wydawało się bardziej naturalne. - Eddy - powiedział tamten. - Kiedyś Eddy Automat, najbardziej cwany mechanik w mieście. Ale teraz po prostu Eddy lub Martwy Eddy, tak mnie tutaj nazywają. Ha! Martwy Eddy - to ładnie brzmi. - Mechanik? - Harry uniósł brwi. Jeden z nowo poznanych przyjaciół z cmentarza w Charleston Heights ostrzegał go przed mechanikami (zwano ich także szulerami), którzy rozdawali karty w kasynach. Unikaj stołów, gdzie grają w black-jacka, Nekroskopie - usłyszał wtedy. - Niektórzy z tych mechaników potrafią wyciągnąć dziesięć figur z rzędu! - Nie, nie jestem takim mechanikiem! - zaprotestował Martwy Eddy. - Nie byłem także mechanikiem samochodowym. Tutaj są automaty. Byłem facetem, który je naprawiał, kiedy się zepsuły! Ale nie byłem takim zwykłym facetem, byłem kimś! - Ach! - powiedział Harry, którego umysł już się dostroił. - Wiem, co masz na myśli... Widziałem takich ludzi, jak naprawiali podobne urządzenia w Anglii. Tak, pamiętam. - Urządzenia? - powiedział Martwy Eddy. - Masz na myśli tych jednorękich bandytów, których można zobaczyć nad morzem? Koło tej cygańskiej marionetki przepowiadającej przyszłość i straganów z grą w trzy karty? Pozwól, że ci to wyjaśnię, Nekroskopie, zasada jest taka sama: chodzi oto, żeby cię oskubać, ale tu, w Mieście Grzechu, to całkiem inna historia. To znaczy tutaj robią to o wiele skuteczniej! - To fakt - mruknął Harry, kładąc dwa pięćdziesięciofuntowe banknoty w okienku kasy. - Trzeba się bardziej postarać, i robić to o wiele szybciej! - Słucham? - powiedziała kobieta w średnim wieku, siedząca w okienku, przypatrując mu się uważnie. - Coś pan mówił? - Hm, dolary proszę - powiedział Harry. - Do automatów. - Jasne, nie ma sprawy - powiedziała, taksując go wzrokiem, kiedy oglądała jeden z banknotów pod światło. - Coś jeszcze? - Nie, dziękuję - odparł Harry. Rozbawiona kasjerka potrząsnęła głową. - Nie. Nie miałam na myśli, czy chce pan coś jeszcze. Chodziło mi o to, po co panu dolary. Ale to nie było pytanie. Harry zarumienił się i powiedział - Proszę mi wybaczyć. Chodzi o to, że nie jestem Amerykaninem. - Och, naprawdę? - Z szelmowskim uśmiechem i z odrobiną sarkazmu wsypała do plastikowego wiaderka ciężkie metalowe żetony. - Nigdy bym nie zgadła. Czując się jeszcze bardziej głupio, Harry kiwnął głową. - To ten mój akcent, tak? - Tak i te wielkie angielskie pięćdziesiątki - odpowiedziała. - Dość często widzimy tu piątki, ale pięćdziesiątek pojawia się niewiele. Kiedy Harry odszedł od kasy, w jego głowie znów odezwał się głos. - Naprawdę się starasz, żeby ciebie zauważono, co? - powiedział Martwy Eddy. I zanim Harry zdążył odpowiedzieć, ciągnął: - Nie jesteś taki, jak się spodziewałem. Słyszałem, że z ciebie twardy gość, ale z tego co słyszę i czuję, raczej robisz wrażenie... niewiniątka. - Ja? Niewiniątko? - powiedział Harry i przez myśl przemknęły mu niektóre rzeczy, które widział lub robił - telepatyczne sceny, na widok których Martwy Eddy gwałtownie się wzdrygnął.

- O rany! Ale niewiniątko! - powiedział zmarły. I po krótkiej chwili ciągnął ze znacznie większym respektem: - Więc jeśli nie jesteś niewiniątkiem, może jesteś naiwny? W tym najbardziej podstawowym znaczeniu tego słowa. Czy jesteś amoralny, Harry? - Mam swoją etykę - powiedział Harry, czując lekkie rozdrażnienie. - Własną moralność. Tak czy owak, co cię to obchodzi? Zawsze zadajesz nieznajomym tyle pytań? - Hej, nie obrażaj się! - szybko powiedział Martwy Eddy. - Jak mówiłem, jestem tu po to, żeby ci pomóc, Nekroskopie. Nie chciałem ci dokuczać! Moglibyśmy zacząć od początku? A jeśli chodzi o nieznajomych, z tego co o tobie słyszałem, członków Ogromnej Większości nie uważasz za nieznajomych, ale za przyjaciół. - Jestem przyjacielem tych, którzy są przyjacielsko nastawieni - odparł Harry. - Ludzi, którzy nie próbują mnie oceniać, ale po prostu akceptują takim, jaki jestem. - To tak jak ja! - powiedział tamten. - Ja akceptuję cię takim, jaki jesteś. I jeśli ty zaakceptujesz mnie w taki sam sposób - uznasz za najlepszego z najlepszych, jeśli chodzi o znajomość automatów - wówczas obaj będziemy mogli oddać sobie wzajemnie wielkie przysługi. - Przysługi? - powiedział Harry ostrożnie. - Chcesz się zabawić... chcesz wygrać, prawda? Nekroskop przytaknął. - Tak, to byłoby fajne. Ale czego ty chcesz? - Chcę tylko, żebyś zagrał - powiedział powściągliwie Martwy Eddy. - Chcę tylko tego, czego mi tak bardzo brakowało przez te trzy lata. Widzisz, ja nie tylko naprawiałem te automaty, ja je po prostu kochałem, lubiłem je badać, grać na nich, i w ten sposób zostałem najlepszym graczem w całym Las Vegas! Więc gdybyśmy mogli zagrać razem, będę miał to, czego chcę: zabawę, emocje, a ty będziesz miał to, czego ty sam chcesz, czymkolwiek to jest. - Chcę tego samego - powiedział Harry. - Dlatego właśnie tu jestem: żeby się zabawić i mieć trochę emocji. - Więc co ty na to? - powiedział Martwy Eddy. Harry wzruszył ramionami. - Gdzie zaczniemy? - Brawo! - zachichotał tamten. - OK, najpierw znajdziemy automat, który znam, taki, z którym dam sobie radę. Potem zaczniemy powolutku, daj mi szansę, żebym nabrał wprawy... muszę trochę poćwiczyć, rozumiesz? A potem, jeżeli się tu nic nie zmieniło, szybko się przekonasz, ile jestem wart. - Jeżeli się tu nic nie zmieniło? - Automaty, Harry. Cały czas robią nowe, rodzą się nowe projekty, nowe chwyty. W Las Vegas prawie wszystko się zmienia. Powstają nowe kasyna, upadają stare, zmieniają się ich nazwy. Ich łańcuch stale się wydłuża. Właściciele plajtują zostają wykupieni i tak Las Vegas się zmienia. Podobnie automaty, stale ulegają zmianom. Ale jak już mówiłem, najprostsze z nich zawsze były najlepsze i założę się, że tak jest nadal. - I chcesz postawić moje pieniądze - powiedział Harry. Martwy Eddy kiwnął bezcielesną głową. - Właśnie. Ale z pomocą twojej sprawnej prawej ręki i bystrych oczu, a zwłaszcza smykałki do liczb. - Smykałki do liczb? - To ci powinno pomóc wysforować się do przodu, i to dosłownie. Wszystko to matematyka, Harry: umiejętność rozpoznania pewnych prawidłowości i odgadywanie, co nastąpi za chwilę. Tak rozmawiając, Harry zawędrował do środkowej części ogromnej sali gier, obszaru, gdzie stłoczone szeregi automatów ustąpiły miejsca stołom pokrytym zielonym suknem. Wokół jednego ze stołów stało czterech czy pięciu graczy, patrząc na koło

ruletki, w którym kulka stukając podskakiwała, kończąc swój zawrotny bieg. Zatrzymała się na podwójnym zerze, a ludzie zgromadzeni przy stole wydali jęk jak jeden mąż. A kie- dy Harry podszedł bliżej, żeby lepiej widzieć, Martwy Eddy powiedział: - Nawet o tym nie myśl! Ruletka? To diabelska gra. - Uważaj, co mówisz - powiedział Harry. - Diabły naprawdę istnieją - no, diabły swego rodzaju - a chyba nie chcesz wywołać czegoś, czego nie będziesz mógł odesłać z powrotem. - Jasne, diabły istnieją - zgodził się zmarły. - Czyż nie miałem własnego? I czyż nie mam go nadal? Czyż wszyscy nie jesteśmy od czegoś uzależnieni? Tak czy owak wiem, co masz na myśli, Nekroskopie, i masz rację: mówiłem o Starym Nicku, ale nie o prawdziwym diable. To tylko taki osobliwy zabobon. Wiąże się z ruletką. Każdy z tych krupierów mógłby ci o tym opowiedzieć. Ale po co ci oni, skoro masz mnie? Harry zaciekawił się. - Opowiedz mi o tym - powiedział. - No więc - powiedział Martwy Eddy - na początku mamy te liczby od jednego do trzydziestu sześciu. Wiesz, ile wynosi ich suma? Harry w myśli przeprowadził szybkie obliczenia i po kilku sekundach oznajmił: - Sześćset sześćdziesiąt sześć. - I po chwili, kiedy się nad tym zastanowił: - Och! Rozumiem, do czego zmierzasz. 666 to liczba Bestii w Apokalipsie. - Tak, prawdziwej Bestii - powiedział Martwy Eddy. - Dalej mamy te kolory. Czerwony jak krew i czarny jak ciemność. A jeśli zechcesz prześledzić przebieg czerwonych liczb od jednego do trzydziestu czterech, przekonasz się, że tworzą kształt węża z Rajskiego Ogrodu. - To oczywiście przesąd i zupełny nonsens - powiedział Harry. Martwy Eddy wzruszył ramionami. - Jasne. Kompletny nonsens. A ty właśnie rozmawiasz ze zmarłym, prawda? Harry nie ciągnął tego dalej, ale z centralnej części kasyna ruszył z powrotem w stronę rzędów automatów. Siedzące w jednym z tych rzędów drobne staruszki szarpały metalowe rączki, obserwując obracające się wałki, po czym wrzucały pieniądze do otworów i wszystko zaczynało się od nowa. Wszystkie miały plastikowe wiaderka, niektóre prawie pełne, ale większość już prawie puste. Od czasu do czasu pojawiał się starszy mężczyzna, żeby sprawdzić, jak idzie jego partnerce. - Widzisz te twarze? - powiedział Martwy Eddy. - Jeśli przyjdziesz tutaj wieczorem albo nawet i jutro, zobaczysz większość z nich znowu. To właśnie robią przez cały czas. I tylko to. - Maniaczki - powiedział Harry. - Jasne - zgodził się Martwy Eddy. - Ale tego nie wiedzą, dopóki już nie będą mogły sobie na to pozwolić. Wtedy to zacznie boleć. Wiem o tym najlepiej, bo ja sam byłem maniakiem nad maniakami! Harry przechodził koło miejsca, gdzie stojące obok siebie trzy czy cztery automaty były wolne. - Hola! - powiedział Martwy Eddy. - Tutaj jest automat, który poznaję. Nekroskop wiedział, który z nich Martwy Eddy ma na myśli: oczywiście ten, na który on sam właśnie patrzył i który Eddy widział jego oczami. - Ale to automat na dwudziestopięciocentówki - powiedział. - A ja mam tylko dolary. - Więc idź do kasjerki - powiedział Martwy Eddy. - Rozmień dwadzieścia pięć tych żetonów na ćwiartki. I, Harry, nie nazywamy ich dwudziestopięciocentówkami. Nazywamy je ćwiartkami. Bo to ćwierć dolara, rozumiesz? - Rozumiem - powiedział Harry poirytowany, znowu czując się głupio.

Postępując według wskazówek zmarłego przyjaciela, kiedy wrócił do tego sfatygowanego automatu, wsunął do otworu ćwiartkę i wyciągnął dłoń, aby chwycić rączkę... - Trzy - powiedział Martwy Eddy. - Co? - Trzy ćwiartki. Co z tobą chłopie? Zagraj trzema monetami, Nekroskopie. W ten sposób jeżeli wygrasz, wypłata będzie trzykrotna. - Jesteś pewien, że wiesz, co robisz? - skrzywił się Harry, dochodząc do wniosku, że wcale nie jest zachwycony, kiedy ktoś tak nim dyryguje. Ponadto wyczuwał nadmierną nerwowość, jakieś trudne do określenia podniecenie, Martwego Eddy'ego. - Nie chodzi tu tylko o pieniądze, ale... - Dobrze wiem, co robię - burknął Martwy Eddy i zaraz przeprosił. - Przepraszam, Harry, ale bardzo się denerwuję. Czuję się jak nałogowy palacz: jest rano i naprawdę muszę się sztachnąć. Widzisz, to już tak... och, od tak dawna nie byłem tak blisko automatu! A wiesz, jak podle bym się czuł, albo jak podle ty byś się poczuł, gdybyś trafił pulę po wrzuceniu tylko jednej marnej monety? To właśnie sprawia, że zabawa jest interesująca: trafienie dużej wygranej. Sześćset lub dwa tysiące monet - to jest różnica! To właśnie sprawia, że te starsze panie siedzą tam jak zahipnotyzowane, wlepiając załzawione oczy w automat. Bo możesz być pewien, że każda z tych babć już choć raz albo dwa trafiła pulę. - Maniaczki - pokiwał głową Harry. - A teraz znów wróciły. - Właśnie - powiedział Martwy Eddy. - Tak jak ty, za moim pośrednictwem - powiedział Harry. - Ale to mi nie szkodzi, jak alkohol, papierosy czy narkotyki - odpowiedział tamten. - Nic mi już nie szkodzi tu, gdzie teraz jestem. To tylko... tylko ze względu na wspomnienia, dla zabawy. Więc wyświadcz mi - i sobie - przysługę i zagraj trzema monetami, dobrze? No i Harry zrobił tak, jak tamten prosił. Wrzucił trzy monety. A potem jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. Za piątym obrotem - po wrzuceniu piętnastu monet - przyszła nagroda w postaci kiści wisienek w pierwszym okienku, za co otrzymał pięć ze swych piętnastu monet! - To nie jest mój szczęśliwy dzień - powiedział. - Szczerze mówiąc, nie widzę w tym większego sensu. - Graj dalej - powiedział Martwy Eddy. - Dopiero zaczęliśmy, a już pojawiły się pewne prawidłowości. Nie widzisz? Do diabła, nie możesz teraz przestać, kiedy jestem tak podekscytowany! - Prawidłowości? - Harry z ociąganiem wrzucił kolejne monety. - OK - powiedział cierpliwie Martwy Eddy. - Ja będę grał twoimi oczami, twoją ręką a ty graj moim umysłem. W ten sposób zobaczysz te prawidłowości. Użyj tych swoich liczb, Nekroskopie! Harry wyrzucił z głowy elementy fizyczne, koncentrując się na metafizycznych, i szarpnął za rączkę. Teraz Martwy Eddy zyskał większą kontrolę. Teraz także Nekroskop poczuł dreszcz, jakiego doświadczał Martwy Eddy, jak również wyczuł jego talent. Bo faktycznie miał prawdziwy talent. I z pewnością istniały jakieś prawidłowości. W obracających się wałkach i ich kombinacjach; w dźwiękach dzwonków, w pojawiających się i znikających wisienkach. I te prawidłowości coś przypominały. Bo w pewien sposób były spokrewnione z równaniami Möbiusa, z owymi nieustannie zmieniającymi się wzorami matematycznymi, za pomocą których Harry wywoływał Kontinuum Möbiusa. Główna różnica polegała na tym, że nie mógł ich zatrzymać. Tylko sam automat mógł to uczynić, czyż nie?

- Ale możesz je odczytać - powiedział Martwy Eddy. - Możesz je uporządkować w swoim umyśle - sprawić, aby przestały wirować! Rozumiesz, co mówię? Jak szprychy w kołach jadącego coraz szybciej samochodu, które wydają się nieruchomieć, a potem zaczynają się obracać w przeciwną stronę. Tak, Harry oczywiście wiedział, co tamten ma na myśli. Ale nie tym razem. Wałki już się zatrzymały, jeden, drugi, trzeci - kolejna stracona okazja. - Jeszcze raz! - powiedział Martwy Eddy. - Jeszcze raz, Nekroskopie! Jeszcze raz i jeszcze raz. I wreszcie Eddy zaczął nad tym panować, a Harry razem z nim. Jeśli porządnie się skupił, mógł uporządkować symbole na środkowej, wygrywającej linii i odczytać je niemal równie łatwo, jak gdyby były nieruchome. - Ale jaki z tego pożytek? - zapytał. - To w dalszym ciągu nie determinuje końcowego wyniku. - Ale daje możliwość przewidywania tego, co ma nastąpić. Widzisz, na podstawie obracających się symboli - tych, które „ustalam " na wygrywającej linii - staram się przewidzieć, co nastąpi po kolejnych kilkunastu obrotach. To po prostu kwestia doświadczenia. A ja, chłopie, mam więcej doświadczenia niż ktokolwiek inny na świecie! - W taki sposób? - powiedział Harry, skupiając wzrok i wpatrując się intensywnie w wygrywającą linię. - Dokładnie tak! - Martwy Eddy wydał okrzyk, gdy trzy zamazane symbole za szklanym okienkiem automatu stawały się coraz wyraźniejsze. - Wiesz, co to oznacza, Harry? - powiedział. - To oznacza, że po następnych kilkunastu obrotach zgarniemy pulę! - Jesteś pewien? Ale nadal nie rozumiem, jak to działa. - Ja też nie - powiedział Martwy Eddy. - Ale kogo to obchodzi, jeśli to działa. Zaufaj mi, Nekroskopie. Harry nie ufał mu - przynajmniej jak dotąd - ale nie przerwał gry. I z każdym obrotem wygrywające symbole w okienku stawały się coraz wyraźniejsze, dopóki i Harry nie poczuł, że wielka wygrana jest tuż-tuż. Ale to nie zabrało kilkunastu obrotów, tylko zaledwie dziesięć. I w ciągu kilku sekund, kiedy trwał ten ostatni, dziesiąty obrót - jeszcze kiedy wałki wciąż się obracały - Nekroskop jakoś wyczuł, że nastąpi to właśnie teraz. Symbole znieruchomiały na wygrywającej linii, ale Harry wciąż nie mógł uwierzyć, że gra jest skończona. - Och, już zatrzymały się na dobre! - triumfalnie powiedział zmarły. - Tak, gra skończona, właśnie zgarnęliśmy pulę! Teraz będzie muzyka. - Muzyka? - powiedział Harry, lekko zaniepokojony. Światełka w górnej części automatu zaczęły migać, a gdzieś z jego wnętrza popłynęły głośne dźwięki wesołej, katarynkowej wersji piosenki „Jesteśmy przy forsie". - Muzyka - powiedział Martwy Eddy. - Słodka muzyka! - Więc to się wydobywa ze środka - powiedział Harry. - Od czasu do czasu słyszę tę melodię gdzieś w pobliżu. - To prawda - Eddy skinął bezcielesną głową. - Słychać ją za każdym razem, gdy ktoś trafi pulę, i wtedy pozostali gracze wiedzą, że znowu komuś udało się wygrać. To doskonała reklama dla kasyna i dodaje nowych sił zmęczonym graczom, nawet nieśmiałych łudzi zachęca, aby spróbowali szczęścia. Spójrzmy prawdzie w oczy, Harry: gdyby nikt nigdy nie wygrywał, nikt nie chciałby grać. Harry popatrzył na umieszczoną na automacie tablicę i przeczytał, że trafione przed chwilą trzy symbole stanowią równowartość dwóch tysięcy monet. - Pięćset dolarów - Martwy Eddy nie robił wrażenia specjalnie usatysfakcjonowanego. - Nic nadzwyczajnego, ale to dobry znak.

I to wszystko? Harry pomyślał: tylko dobry znak? Może i tak, ale faktem było, że sam był podniecony, jak... „jak nie wiem co", jakby powiedział Martwy Eddy. - Możemy to zrobić jeszcze raz, prawda? - powiedział Harry, rozglądając się na lewo i prawo i próbując przyciągnąć uwagę pracownika kasyna. Nie powinno być z tym problemu, bo już zbierała się wokół niego grupka ludzi wykrzykujących och i ach. - Och, zrobimy to jeszcze raz, ale nie tutaj - powiedział zmarły. - Nie tutaj? Ale dlaczego nie? - powiedział Harry. - Kiedy rozglądam się wokół, widzę mnóstwo modeli tego samego rodzaju. Ta sama nazwa, ten sam producent, wszystko. Więc dlaczego nie tutaj? - Ponieważ... ponieważ to eleganckie miejsce i nie powinniśmy się za bardzo rzucać w oczy - powiedział tamten wymijająco. Nekroskop był niezbyt przekonany, może by i spytał Martwego Eddy'ego, czy ten coś przed nim nie ukrywa, ale akurat wtedy zobaczył pracownika w uniformie, który pchał w ich stronę wąski wózek. Teraz bądź cicho - powiedział Martwy Eddy (z ulgą, pomyślał Harry). - Chyba nie chcesz, żeby zobaczył, że mówisz do samego siebie. Pracownik kasyna, drobny, dziobaty mężczyzna spojrzał na Nekroskopa, potem na automat i kiwnął głową. - Świetnie! - powiedział. - Czy zatrzymał się pan u nas? - Hm, nie - powiedział Harry. - Czy takie są wymagania? - Nie, proszę pana, wcale nie - powiedział tamten. - To tylko taki zwyczaj. Pragniemy otoczyć wygrywających opieką. To pomaga ustalić wysokość zwrotu pieniędzy pod koniec pobytu. Oczywiście jeżeli tutaj się zatrzymali. - Tak, oczywiście - powiedział Harry, który nic z tego nie zrozumiał. - Zwrot pieniędzy? - pomyślał do Martwego Eddy'ego, podczas gdy pracownik kasyna otworzył automat i majstrował coś w jego wnętrzu. - Chodzi o darmowe posiłki, wieczory na koszt firmy - wyjaśnił zmarły. - Im więcej grasz, tym bardziej się tobą zajmują. Zwłaszcza jeśli jesteś prawdziwym hazardzistą. Harry zrozumiał, ale chciał wiedzieć więcej. - Nawet jeśli wygrywasz ich pieniądze? - Jasne - powiedział Martwy Eddy. Po czym, już mniej zdecydowanie, dodał: - Tak jest przynajmniej w wypadku większości z nich. Jest tak, jak mówiłem: to doskonała reklama dla kasyna. Pracownik kasyna już zamykał automat, więc Harry powiedział: - Hm, on jeszcze nie wypłacił pieniędzy. - On nie wypłaca dużych wygranych - powiedział tamten. - To należy do mnie. Wypłaca tylko drobne sumy. - Jeszcze raz spojrzał na Nekroskopa, tym razem z zaciekawieniem. - Jest pan nowy, prawda? Jest pan Anglikiem? - Tak, jestem nowy i tak, jestem Anglikiem - powiedz Harry. Tamten kiwnął głową ze zrozumieniem. - Szczęście nowicjusza. - Następnie wręczył Nekroskopowi pięć studolarowych banknotów i poprosił o pokwitowanie odbioru pieniędzy. - Dziękuję - powiedział Harry. - Nie ma za co. Może pan coś za mnie zrobić? Proszę wrzucić monetę i pociągnąć za rączkę. W ten sposób ukryjemy wygraną, bo w przeciwnym razie już nikt nie zechce zagrać na tym automacie. Harry uczynił to, a pracownik kasyna oddalił się, pchając wózek. Patrząc, jak odchodzi, Harry zapytał: - I co teraz? - Teraz udamy się do bogatej dzielnicy - powiedział Martwy Eddy. - Do automatów na dolarówki?

- Tak, a potem do tych na pięciodolarówki! - Ale nie tutaj, tak? - Powiedziałem, że do bogatej dzielnicy - powiedział Eddy. — To znaczy w centrum. - Ale ja tu przyszedłem właśnie z centrum - odparł Harry, idąc do toalety. - I to niedawno. - Doskonale. Więc znasz drogę - powiedział Martwy Eddy. - Tak, znam współrzędne - potwierdził Harry, wywołując równania Möbiusa. - Sądzisz, że możesz się ze mną zabrać? - Nie wiem, ale jeżeli nie, to cię dogonię - powiedział Martwy Eddy. - Znajdę cię bez trudu, Nekroskopie. Ha! Polecę za tobą jak przysłowiowa ćma do płomienia świecy. Do diabła, jesteś tutaj jedyną ciepłą istotą! Harry wszedł do męskiej toalety, jednocześnie przechodząc przez dwoje drzwi. Jedne z nich, materialne drzwi, prowadziły do kabiny, a drugie, całkowicie niewidzialne dla nikogo poza Nekroskopem, otwierały się do Kontinuum Möbiusa... O 11:10 miejscowego czasu Nekroskop wyszedł z Kontinuum Möbiusa na róg ulic Pierwszej i Fremont. Normalnie byłby bardziej dyskretny - wybrałby odpowiedniejsze współrzędne, nie tak ludny punkt wyjścia z Kontinuum - ale podniecenie sprawiło, że stał się nieostrożny. Nie owo zimne, chorobliwe podniecenie, jakie towarzyszyło mu w poprzednim życiu, lecz podniecenie atmosferą Las Vegas - żądza życia zamiast walki z niemartwymi. Tym razem miał szczęście: nikt nie zauważył jego nagłego pojawienia się na ruchliwej ulicy; nikt się z nim nie zderzył ani nie musiał zejść mu z drogi. Czując obecność Martwego Eddy'ego, spytał: Poznajesz to miejsce? Tak - powiedział tamten. - Nie mógłbym go zapomnieć. Niewiele się tu zmieniło. Ale jesteśmy na niewłaściwym końcu Fremont. Teraz Nekroskop wyczuł w głosie Martwego Eddy'ego wyraźne napięcie, coś więcej niż tylko wrażenie, może nawet lęk? Idąc we wskazanym kierunku, powiedział: Może powinniśmy porozmawiać. Biorąc pod uwagę, że zostaliśmy partnerami - to znaczy w pewnym sensie - wciąż nie wiem o tobie zbyt wiele. Faktycznie ty wiesz znacznie więcej o mnie. - Czy to zaskakujące? - powiedział tamten. - Do diabła, tutaj każdy cię zna! Ale ja... Chciałbyś posłuchać mojej historii?... - Czemu nie? - powiedział Harry. - Jeden z moich przyjaciół ma bar kawowy przy tej ulicy. Lubisz kawę, prawda? Będziesz mógł mówić, kiedy będę pił kawę, i może nawet poczujesz jej smak. Wtedy... prawie usłyszał, jak Martwy Eddy się oblizuje. - Takiej propozycji nie mógłbym odrzucić! - powiedział zmarły. - Hej! - powiedział wielki, łysy kelner, szczerząc zęby na powitanie i wycierając dłonie w fartuch. - Tak szybko z powrotem? No cóż, wiedziałem, że jedzenie w tym lokalu jest dobre, ale... - Wpadłem tylko na kawę - powiedział Harry i cicho dodał - dla dwóch osób. - Zaraz podaję - powiedział tamten. - Na koszt firmy. - Jestem pod wrażeniem - powiedział Martwy Eddy. - Zawsze tak łatwo znajdujesz przyjaciół? - Po czym przypomniawszy sobie pewne sceny, które mu wcześniej mignęły w umyśle Nekroskopa, poprawił się: - No, nie zawsze, prawda? - Nie zawsze - zgodził się Nekroskop. - Ale zwykle dość łatwo jest sprawić, żeby ludzie zaczęli o sobie mówić, tak, zwykle. - To ostatnie słowo zaakcentował szczególnie mocno. - OK, wygrałeś - powiedział Martwy Eddy. - Ale od czego mam zacząć?

- Może od początku? - powiedział Harry. - Kiedy przybyłeś do Las Vegas. - Jasne - powiedział zmarły. - Czemu nie? I opowiedział mu tę oto historię... Przybyłem tu na początku lat sześćdziesiątych. Przedtem byłem wędrowcem i hazardzistą a niektórzy powiedzieliby, że i oszustem. Nie wybrałem łatwego życia. Ale szczerze mówiąc, w pewnym sensie byłem niewinny, częściej obrabiano mnie samego, niż ja obrabiałem innych. Zadawałem się z bardzo złymi ludźmi - ludźmi, którzy wyrwaliby ci zęby, gdyby zobaczyli, że masz złote - i parę razy zdarzyło się, że musiałem rzucić się do ucieczki, żeby ratować własną skórę. Kiedy ciężar długów stawał się zbyt wielki, zmywałem się. Ale musisz zrozumieć, że to były karty. W owym czasie grałem w karty i robiłem to dobrze. Jeśli talia była czysta, wygrywałem, ale najczęściej była sfałszowana. Wtedy przegrywałem wysoko i musiałem się zmywać. A konie?... tak, to prawda, czasami grałem też na wyścigach. Ale jeśli chodzi o automaty... Automaty pojawiły się w moim życiu, dopiero gdy przybyłem do Las Vegas, a i wtedy nic od razu. Jakoś udało mi się znaleźć żonę - Mary-Jane; nie chciałem jej narażać na całe to piekło, kiedy miałem złą passę, musiałem więc znaleźć jakąś pracę i ustatkować się. Zawsze miałem smykałkę do maszyn... nie tylko do automatów, ale w ogóle do maszyn. Jeszcze kiedy byłem dzieckiem, potrafiłem rozebrać zegarek i złożyć go z powrotem, a jeśli na początku nie chodził, kiedy skończyłem, znów działał. Maszyny do szycia, maszyny do pisania, odkurzacze, zamki i zegary, jeżeli miały koła zębate, baterie, sprężyny lub dźwignie - potrafiłem je naprawić. Pewnego wieczoru byłem w Sands - to takie kasyno - i byłem zupełnie spłukany. Dotychczas pracowałem, wymieniając instalację elektryczną na terenie cyrku, ale to się skończyło i zostałem bez pracy; no i nie wiedziałem, jak o tym powiedzieć Mary-Jane. Ona imała się różnych zajęć, przepisywała na maszynie, wykonywała jakieś prace biurowe dla firmy wymiany samochodów, nic, co by pozwalało nam kupić sobie zbyt wiele. W każdym razie chyba już zaliczyłem jakiś drink, nie pamiętam. Albo może szukałem programu, pamiątki z Copa Room. Przypomniałem sobie! To była jesień 1963 roku i gwoździem programu w Sands byli Frank Sinatra, Dean Martin i Sammy Davis Jr. Kiedy ci faceci przyjeżdżali do miasta, to było, jakby zjechało tu całe Hollywood! Nigdy nie było wiadomo, na kogo możesz wpaść. A ja wpadłem na faceta z głową wewnątrz automatu i tylko słyszałem, jak klnie. Naprawiał tę maszynę - to znaczy miał to zrobić - ale nie mógł sobie poradzić. Kiedy wynurzył się, żeby nabrać powietrza, powiedziałem, żeby dał mi spróbować. Chciał się sprzeciwić, ale akurat przechodził obok Jack Entratter (w owym czasie był jednym z głównych szefów Sands, prawdopodobnie najważniejszym). Powiedział: - No dalej, spróbuj. W dwie minuty później automat działał bez zarzutu. Trochę się przy tym usmarowałem, no to co? Miałem pracę! Entratter był tak zadowolony, że zapłacił za oczyszczenie mego ubrania i dał mi kilka darmowych kart wstępu na przedstawienie. Przez trzy wieczory z rzędu razem z Mary-Jane oglądaliśmy Rat Pack! I tak to się zaczęło. Zostałem mechanikiem automatów w hotelu i kasynie Sands. Wtedy tego nie wiedziałem, ale kiedy zalazłem za skórę tym maszynom (jeśli tak można powiedzieć), one zalazły za skórę mnie i to o wiele głębiej. Krótko mówiąc, nie upłynęło wiele czasu, gdy zacząłem zostawiać w kasynie połowę swojej pensji, potem trzy czwarte, a potem... Czy muszę opowiadać dalej?

Cholera, nigdy mnie nie ciągnęło do automatów! Karty? Tak, do tego muszę się przyznać. Ale automaty czy stoły do gry? To nie ja! Powodem była - musiała być - ich bliskość, Nekroskopie! Po prostu przebywałem zbyt blisko tych jednorękich bandytów. Do diabła, to była moja praca! Nie było od nich ucieczki. W Las Vegas były wszędzie. Mógłbyś pomyśleć, że powinienem to wiedzieć, co? Pracowałem w takim miejscu, znałem wyniki, znałem szanse, a mimo to ciągnęło mnie do tych bandytów, jak jakiegoś dzieciaka w salonie gier. Byłem błaznem, nieprawdaż? Ale były ode mnie większe błazny. O wiele większe. Wiedziałeś, że Frank Sinatra i jego kumple oddawali się także tej durnej grze? Myślisz, że Dean Martin - albo Dag, jak go nazywał Sinatra - tylko żartował, kiedy opowiadał na scenie kawały, jak to stracił całą pensję przy stołach do gry? Tak, i jeśli o to chodzi, Sinatra też; czy uwierzysz, że w rzeczywistości Frank był właścicielem części Sands?! Jak mówią: „każdy wygrywa w Vegas", Harry, ale pewna piosenka mówi coś zupełnie innego... Zacząłem kraść. Na początku niewiele, tyle, żeby wyrównać braki, to wszystko. Zrozum, nie uważałem tego za kradzież; nie, po prostu odbierałem to, co zabierały mi automaty. Kradłem w Sands: krótka „wizyta" wewnątrz automatu podczas jego naprawy (najczęściej naprawiałem go tak, żeby znów się zepsuł) i sporadyczne sztuczki, gdy musiałem wrzucić monetę do otworu. Ale oczywiście byłem wówczas członkiem personelu i nikt nie obserwował mnie zbyt uważnie. Przynajmniej tak myślałem. Jednak po jakimś czasie ktoś musiał coś zauważyć lub nabrać podejrzeń, bo ilekroć musiałem zająć się jakimś automatem, tylekroć zawsze w pobliżu pojawiał się jeden ze szczurów, Szczur to taki facet, zwykle kawał chłopa, który obserwuje innych facetów, których zadaniem jest obserwacja rozdających przy stołach. I uwierz mi, Harry, niewiele się przed nimi ukryje. Byłem już w Sands od jakiegoś czasu i oczywiście musiałem przestać grać na tamtejszych automatach. Gdybym to dalej robił, byłoby to naprawdę głupie; w ten sposób bym się zdradził, rozumiesz? Facet, który naprawia automaty, a przy tym cały wolny czas spędza na graniu? I traci swoje zarobki? Mało prawdopodobne... albo bardzo prawdopodobne, że je obrabia. Nie, uprawiałem ten swój „hazard" w centrum. Automaty były tam znacznie bardziej rozklekotane, a zresztą w tym czasie to mnie dopadło. Dlatego użyłem słowa hazard, bo w rzeczywistości oskubywałem je. I pamiętam, jak to się zaczęło, więc pozwól, że się trochę cofnę w czasie. Wybacz, że tak cię tym zamęczam, dobrze? Wciąż pracowałem w Sands - mógłbyś powiedzieć, że zwyczajnie obrabiałem to kasyno - kiedy to się zaczęło. Kiedy naprawiałem automaty, miałem okazję na nich grać, po prostu żeby je wypróbować, tak jak się włącza latarkę po założeniu nowej baterii - normalna próba. I w końcu, po tym, jak zajmowałem się tymi maszynami przez tyle czasu, nagle odkryłem w sobie ten dryg, przekonałem się, że potrafię przewidzieć pojawienie się głównej wygranej, koncentrując się na obracających się wałkach. Dzięki temu wiedziałem, co się za chwilę wydarzy, jak miałeś okazję niedawno widzieć. Ale wtedy było już powszechnie wiadomo, że, hm, za bardzo kombinuję z dochodami firmy. Może nic wielkiego, ale było to zdecydowanie wbrew przepisom. Był początek września 1967 roku i zaczęto mnie naciskać i to niezbyt łagodnie, mówiąc, że czas, abym odszedł... a przedtem opróżnił kieszenie. Mogło się to dla mnie źle skończyć, ale Jack Entratter był akurat w bardzo dobrym nastroju. Myślę, że zarobił kupę szmalu, gdy wraz ze współwłaścicielami sprzedał Sands Howardowi Hughesowi, który wtedy wykupił znaczną część Las Vegas. Więc się jakoś wywinąłem i po wygłoszeniu ojcowskiej przemowy Entratter faktycznie dał mi doskonałe referencje. Może teraz, gdy już nie siedział w tym biznesie, nie miał nic przeciwko temu, żeby ich wydymać, albo może po prostu mnie lubił? Naprawdę nie mam pojęcia.

Tak czy owak nie wziąłem od razu nowej pracy, a zamiast tego doskonaliłem swoje umiejętności w pokątnych kasynach, gdzie nie za bardzo mnie znano. Ażeby mieć pewność, że mnie rozpoznają, zacząłem używać przebrania. Mijały lata (dosłownie) i jakoś udawało mi się utrzymać na powierzchni, ale ledwo- ledwo. Och, rozgryzłem te maszyny - jak widziałeś, rozgryzłem je do końca - ale powróciłem także do gry w karty, na wyścigach; byłem jak głupiec. Faktycznie to, co wygrywałem na automatach, przegrywałem gdzie indziej. Znowu stałem się namiętnym graczem. Mary-Jane wiedziała o tym i zagroziła, że odejdzie. Hazard nie wciągnął mnie aż tak głęboko, żebym miał do tego dopuścić, więc czas było przyhamować, przestać grać i znowu znaleźć jakąś pracę. I znalazłem ją w centrum. Potem... niewiele już zostało do opowiedzenia. Moje umiejętności w grze na automatach były w pełni rozwinięte; zgromadziłem trochę pieniędzy na nazwisko Mary- Jane - niedużo, ale nie umarłaby z głodu, gdyby mi się coś stało, co w istocie nastąpiło - i od tej chwili aż do końca znów byłem mechanikiem… Kiedy wydawało się, że Martwy Eddy skończył, Harry powiedział: - To już koniec? Naprawdę koniec? Brzmi dosyć złowieszczo. - To był wypadek - wzruszył bezcielesnymi ramionami tamten. - Wypadki chodzą po ludziach, Nekroskopie. Wszyscy kiedyś musimy umrzeć. Jednego tylko żałuję: powinienem był zostawić konie i karty; powinienem był skoncentrować się na moich automatach. Może mogłem to rozgłosić w Atlantic City, Reno, wszędzie, gdzie mają podobne automaty. Rozumiesz, w owych czasach, to znaczy kiedy zacząłem, człowiek musiał być bardzo ostrożny. Wtedy, w latach sześćdziesiątych i na początku lat siedemdziesiątych, zanim zalegalizowano kasyna, w Las Vegas rządziła mafia i faktem jest, że nadal kręcą się tam różni mądrale. A nikt nie okrada mafii. Facet, który znał się na automatach i trafił zbyt wiele głównych wygranych, do diabla, wcale nie było nieprawdopodobne, że jego też trafiono... - Po czym dodał pośpiesznie, jak gdyby ta rozmowa stała się dla niego zbyt przykra: - Tak to było. Chciałeś wiedzieć o mnie, więc teraz już wiesz. Martwy Eddy w pigułce. Kiedyś król automatów - ale teraz król umarł. Niech żyje król! Ha! - Miałeś wypadek - powiedział Harry jakby do siebie, kiedy Martwy Eddy prowadził go przez pogrążoną w cieniu boczną uliczkę. - Możesz mi o tym opowiedzieć? Co się stało, Eddy? Potrącił cię samochód czy coś w tym rodzaju? - Coś w tym rodzaju - odparł tamten. - Słuchaj, jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałbym nie wchodzić w szczegóły. Jak ktoś umarł, to nie żyje, prawda? A ja nie żyję już od trzech lat. Chyba nie chcesz, żebym przeżywał to ponownie. Tak czy owak, jest tak, jak jest. Zmarły wprowadził Harry'ego przez drzwi z dymnego szkła do kasyna, zanim ten zdążył przeczytać jego nazwę, ale od razu się zorientował, że lokal nie jest ani trochę podobny do swoich odpowiedników w tamtej części miasta. Kiedy Martwy Eddy twierdził, że udają się do bogatej dzielnicy, dla Nekroskopa było oczywistą oczywistością, że ten nawiązuje do stanu swego umysłu, mając na myśli umiejętności w dziedzinie automatów. Jego towarzysz przyznał mu rację. - Tak, Harry. Jeżeli w ciągu ostatnich trzech łat nie nastąpiły tutaj jakieś wielkie zmiany, w tym kasynie są jedne z najbardziej zdezelowanych automatów w Las Vegas. Tylko trzeba umieć to wykorzystać. Rozglądając się wokół, Harry zauważył: - Wystrój wnętrza jest dosyć marny, wszędzie jest pełno plam, stoliki są przypalone papierosami, wykładziny przetarte i całe to miejsce jest raczej obskurne.

- Tak, trafnie to ująłeś - zgodził się Martwy Eddy. - Jest tu tanio i swojsko, ale jeśli patrzysz na te zdezelowane, niewiele warte automaty tam, w kącie, spójrz także na pięciodolarowe maszynki stojące na odgrodzonym od pozostałej części lokalu podium. Podobnie ma się sprawa ze stołami do gry: w tym kasynie minimalne stawki zaczynają się od dwudziestu pięciu centów i sięgają dziesięciu dolców kawałek dalej. Żadnej dyskryminacji, Harry. Pieniądze - czy to banknoty, czy monety - tylko to się liczy! - Nie ma tutaj zbyt wielu ludzi - powiedział Nekroskop. - A ci, których widzę, wyglądają zupełnie inaczej niż w poprzednim kasynie. - Racja - przyznał zmarły. - Na tym polega różnica między turystami a miejscowymi, kiepskimi naśladowcami a ludźmi skończonymi, amatorami a zawodowcami. Tam, skąd przyszliśmy, króluje blichtr, wszystko jest na pokaz. Ale w tej okolicy - z zwłaszcza w tym kasynie - wszystko jest prawdziwe. Liczą się tylko pieniądze, hazard. Oczywiście obskubią cię w obu częściach miasta, ale tam zrobią to z uśmiechem, podczas gdy tutaj... raczej nie udają, że to tylko dla hecy. Bezpłatne drinki są rozwodnione, automaty ustawione, a rozdający karty... są znacznie sprytniejsi, niż sam kiedykolwiek byłem! Wyczuwając w jego głosie gorycz, Harry zapytał: - Dlaczego mam wrażenie, że się wcale dobrze nie bawisz, Eddy? Co sprawia, że wydaje mi się, że jesteś tutaj z zemsty? Martwy Eddy przez chwilę milczał, a potem odparł: - Ujmę to tak, Harry: w tym wypadku przyjemność i zemsta to dwie strony medalu. Przyjemność dla ciebie - a dla mnie zemsta. Nadszedł czas zapłaty, to wszystko. Zresztą nie chcę być tym, który łamie złotą zasadę. - Złotą zasadę? - Zasadę, którą sam odkryłeś, Harry - powiedział Martwy Eddy. - Że po śmierci członkowie Ogromnej Większości nadal robią to samo co za życia. Zawsze próbowałem wyciągnąć forsę z tych automatów i oskubać bogaczy, często nieuczciwych skurczybyków, którzy byli ich właścicielami. I nadal tego pragnę. Więc daj spokój, Harry, i sam to przyznaj: ty też. - Więc to tak? - powiedział Harry. - Tylko tyle? Żadnego ukrytego motywu? Znowu chwila milczenia, po czym Martwy Eddy odezwał się znowu: - Ty i ja wierzymy mniej więcej w to samo. Lubisz mieć wrażenie, że jesteś po właściwej stronie, prawda? No cóż, uwierz mi, Nekroskopie, gdybyśmy razem obrobili to kasyno, czego nie możemy zrobić, bo nawet działając wspólnie nie mielibyśmy aż takiego szczęścia, jakie miał ów facet, który rozbił bank w Monte Carlo, ale gdyby nam się jakimś cudem udało załatwić to kasyno, byłby to prawdziwy akt sprawiedliwości. Byłoby to usprawiedliwione i naprawdę słuszne, bardzo słuszne! Harry zrozumiał, że w ten sposób nie dotrze do sedna sprawy, i powiedział: - OK, ponieważ jesteśmy tutaj, zrobię to dla ciebie. Ale mylisz się co do jednego, Eddy: nie interesują mnie pieniądze. Więc zrobię to dla... tak, dla zabawy. A potem pomyślę, co zrobić z wygranymi pieniędzmi. - Pozwól, że coś zaproponuję - powiedział Martwy Eddy. - Daj je Mary-Jane. Spójrzmy prawdzie w oczy: ty ich nie potrzebujesz, a ja nie mogę ich wykorzystać. A jej na pewno bardzo się przydadzą. Harry kiwnął głową. Umowa stoi. Więc od czego zaczniemy? - Od automatów na ćwiartki - powiedział tamten. I Harry niemalże usłyszał jego westchnienie. - To tam, w środkowej części lokalu. Harry skierował się do okienka i wymienił sto dolarów na ćwiartki, po czym podszedł do automatów, które wskazał Martwy Eddy. Po drodze przyjrzał się kasynu nieco dokładniej.

Nie było nawet w przybliżeniu tak duże jak ogromne kompleksy w dzielnicy, z której tu przyszli, ale w końcu to nie był hotel. Tylko zwykłe kasyno. A ponieważ nie było tu gości, nie było też restauracji. Oczywiście były bary - Nekroskop dostrzegł trzy - o ograniczonej liczbie miejsc, po obu stronach długiej sali do gry. Ale nie było barów ze striptizem ani sklepów z upominkami, ani bogato zdobionego foyer; nie było tutaj atmosfery nocnego klubu, nawet kelnerki były zaniedbane i choć to zabrzmi trochę złośliwie, miały swoje lata. - Tanio i swojsko — powiedział Martwy Eddy. - Czyż nie mówiłem? Jednak jestem pewien, że zwrócisz uwagę na coś, czego jest pod dostatkiem. - Nadzorcy - powiedział Harry z krótkim skinieniem głowy. - Wielkie chłopiska. - Tak, i jest ich prawie dwa razy tyle niż w większości kasyn w tej dzielnicy - przyznał Martwy Eddy. - Mają oko na, hm, klientelę. Widzisz, większość tutejszych graczy to zabiedzeni maniacy, ćpuny i nieudacznicy. To ofiary losu, Nekroskopie, ale ofiary losu, nawet goniąc resztkami sił, mogą czasami - jakby to powiedzieć - stracić cierpliwość. - Mogą być źródłem kłopotów? - Jasne. Byłbyś zaskoczony, jak wiele z tych automatów - to są drogie urządzenia, Harry - przewracają na ziemię i skaczą po nich w obłędnej furii. Możesz się natknąć na pijaka, który upiera się, żeby zastawić swego rolexa za jeden obrót koła ruletki, a potem, kiedy przegra, twierdzi, że został obrabowany. Wszystko wskazuje na to, że rzeczywiście został obrabowany, ale w takim miejscu... - …kto by prowadził rejestr? - Właśnie. A jeśli ci ludzie nie zdołają odebrać ci pieniędzy w ten sposób... no cóż, są przecież inne metody, prawda? A gdyby ci przyszło na myśl stawić opór... W tym momencie zmarły nagle urwał, jednak zbyt późno, żeby ukryć wyraźny jad w swoim głosie. - Myślę, że zaczynam rozumieć powody twojego gniewu - powiedział Harry, którego umysł definitywnie pogodził się z motywem zemsty. Martwy Eddy musiał w takich kasynach stracić wiele lat życia. I Nekroskop zastanawiał się, jak często Eddy uważał, że on sam także został obrabowany. Czyż nie powiedział, że nadszedł czas zapłaty? Ale... czy to było wszystko? Umysł Harry'ego trawiła dręcząca niepewność. - Myślisz, że rozumiesz mój gniew? To dobrze - powiedział Martwy Eddy. - Więc zacznijmy od tych maszyn. I Harry - a faktycznie obaj - zaczął grać... W piętnaście minut później Sy McMahn, przysadzisty Irlandczyk z kalafiorowatymi uszami, skontaktował się przez walkie-talkie ze swoim szefem, Joeyem Randazzem. Sy był na piętrze - to znaczy w miejscu bezpośrednio nad salą do gry - a Joey siedział w biurze na drugim końcu. - Tak, o co chodzi? — warknął Randazzo, zły, że mu przeszkadzają, kiedy wraz ze swym księgowym starał się „zbilansować" księgi rachunkowe kasyna za ostatni kwartał. - Jestem akurat w samym środku delikatnych finansowych korekt, a ludzie bez przerwy do mnie dzwonią z jakimiś durnymi pytaniami lub problemami. Kto to jest, do cholery? To ty, Sy? - Tak, to ja - odparł McMahn. - Siedzisz nad księgami? A ja właśnie mam na głowie małe finansowe gówno. Uwierz mi, Jocy, księgi będą wyglądały o wiele gorzej, jeśli pojawi się więcej takich facetów jak ten. - Co? - burknął Randazzo. - Co? Jakich facetów? Namierzyłeś kogoś? - Facet przy automatach - odparł McMahn. - Jestem tuż koło niego. W ciągu dziesięciu minut dwa razy trafił pulę.