Carriger Gail
Protektorat parasola 03
Bezgrzeszna
Lady Maccon wraca do Londynu, gdzie rodzina bierze ją w obroty, a plotkarze na języki.
Zostaje wyrzucona z gabinetu cieni, a jedyna osoba, która mogłaby wyjaśnić sprawę –
czyli lord Akeldama –nieoczekiwanie znika jak kamfora. Na domiar złego ktoś napuszcza
na nią mechaniczne biedronki, co dobitnie świadczy o tym, że wampiry chcą ją zabić – na
śmierć.
Podczas gdy lord Maccon postanawia się zapić, a profesor Lyall nie dopuścić do rozpadu
pierwszej watahy Anglii, Alexia wyjeżdża z kraju na poszukiwanie tajemniczych
templariuszy, którzy jako jedyni mogą rozwiązać zagadkę jej kłopotliwego położenia.
Rzecz w tym, że mogą być gorsi niż wampiry, a do tego mają Pesto – i nie zawahają się go
użyć.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
w którym panny Loontwill mierzą się z rodzinnym skandalem
Jak długo jeszcze mamy znosić to upokorzenie, mamusiu?
Lady Alexia Maccon zamarła przed wejściem do jadalni. W swojski brzęk filiżanek i chrupanie tostów
wdarł się piskliwy głos Felicity. W myśl panującej tradycji śniadaniowych utyskiwań Evylin nie
kazała na siebie długo czekać.
- Właśnie, mamuniu, taki skandal pod naszym dachem. To doprawdy szczyt wszystkiego!
- Taki cios dla naszej reputacji! - zawtórowała jej Felicity. - To niedopuszczalne... - (chrup, chrup...) -
niedopuszczalne, powtarzam.
Alexia z rozmysłem przejrzała się w lustrze w nadziei na ciąg dalszy, ku jej konsternacji jednak
Swilkins, nowy lokaj Loontwillów, napatoczył się z półmiskiem śledzi. Spojrzenie Swilkinsa dobitnie
wyrażało jego zdanie o młodych damach przyłapanych na podsłuchiwaniu, stanowiącym wyłączny
przywilej przedstawicieli jego profesji.
- Dzień dobry, lady Maccon - powiedział głośno, zagłuszając rozmowę i brzęk sztućców o porcelanę.
- Otrzymała pani wczoraj dwie wiadomości. - Podał Alexii
zapieczętowane listy i czekał znacząco, żeby minęła go w drzwiach.
- Wczoraj? Wczoraj? I dopiero teraz mi mówisz? Swilkins nie zniżył się do odpowiedzi.
Diabli nadali lokaja! Alexia odkrywała, iż trudno o większy dopust boży aniżeli konflikt ze służbą.
Wpadła do jadalni, przenosząc irytację na towarzystwo przy stole.
- Dzień dobry, kochana rodzinko.
Cztery pary niebieskich oczu z naganą odprowadziły ją na miejsce. A dokładnie trzy, pan domu
bowiem bez reszty pochłonięty był gilotynowaniem jajka na miękko przy użyciu specjalnie
przeznaczonego do tego celu pomysłowego narzędzia, które gładko ścinało czubek, nie naruszając
przy tym reszty skorupki. Duszą oddany temu zajęciu, nie zaszczycił pasierbicy nawet spojrzeniem.
Alexia nalała sobie szklankę wody jęczmiennej i sięgnęła po grzankę, usilnie ignorując zapachy bijące
z półmisków. Śniadanie stanowiło niegdyś jej ulubiony posiłek, teraz na samą myśl skręcało ją w
żołądku. Dzieciofeler
- jak nazywała go w myślach - okazał się nadspodziewanie uciążliwy, zwłaszcza iż wiele czasu minie,
nim zalezie jej za skórę w prawdziwym tego słowa znaczeniu.
Pani Loontwill spojrzała z aprobatą na skromną zawartość talerza najstarszej córki.
- Biedaczka więdnie nam tu z tęsknoty za mężem
- zwróciła się do pozostałych. - Jakie to romantyczne.
- Śniadaniowa wstrzemięźliwość Alexii najwyraźniej stanowiła w jej oczach przejaw spektakularnego
nurzania się w rozpaczy.
Alexia łypnęła ze złością na matkę i natarła na grzankę nożem do masła. Ponieważ dzieciofeler
zaokrąglił
ją tu i ówdzie, „zwiędnięcie" raczej nie wchodziło w rachubę. Nurzać się w rozpaczy też nie miała w
zwyczaju, a myśl
0 rzekomym wpływie lorda Maccona na brak jej apetytu
- prócz oczywistego, o którym rodzina jeszcze nie miała pojęcia - doprowadzała Alexię do białej
gorączki. Otworzyła usta, by wyprowadzić matkę z błędu, ale Felicity nie dała jej dojść do słowa.
- Ależ, mamo, Alexia nie z tych, które umierają od złamanego serca.
- Ani z tych, które zwykły odmawiać sobie jedzenia
- odparowała pani Loontwill.
- Za to ja mogę jedno i drugie, jak Boga kocham - wtrąciła ze swadą Evylin, hojnie nakładając sobie
śledzie.
- Evy, kochanie! - Pani Loontwill z wrażenia złamała grzankę na pół.
Najmłodsza panna Loontwill utkwiła wzrok w Alexii, oskarżycielsko celując w nią widelcem z
nabitym jajkiem.
-Kapitan Featherstonehaugh nie chce mnie znać!
i co na to powiesz? Dziś rano dostałam liścik.
- Kapitan Feartherstonehaugh? - mruknęła pod nosem Alexia. - Myślałam, że jest zaręczony z Ivy
Hisselpenny, a ty z kimś innym. Przedziwne.
- Nie, nie, jest teraz narzeczonym Evy - stwierdziła pani Loontwill kategorycznie. - A raczej był. Jak
długo z nami mieszkasz? Prawie dwa tygodnie? Obudź się, Ale-xio, kochanie.
Evylin westchnęła dramatycznie.
- Suknia kupiona i w ogóle. Teraz będę musiała oddać ją do przeróbki.
- Miał ładne brwi - rzuciła na pocieszenie pani Loontwill.
- Właśnie! - zapiała Evylin. - Gdzie znajdę drugie takie brwi? Jestem zdruzgotana, Alexio!
Zdruzgotana! I to wszystko twoja wina.
Należy zaznaczyć, że Evylin bynajmniej nie sprawiała wrażenia tak zgnębionej, jak należałoby się
spodziewać po utracie narzeczonego, który na dodatek bił na głowę pozostałych dżentelmenów w
dziedzinie tak istotnej jak brwi. Wepchnęła jajko do ust i przeżuła je metodycznie. Ostatnio wbiła
sobie do głowy, że przeżuwanie każdego kęsa po dwadzieścia razy zapewni jej smukłą sylwetkę, w
rezultacie czego bawiła przy stole znacznie dłużej niż pozostali domownicy.
- Powołał się na różnice filozoficzne, ale wszyscy wiemy, dlaczego zerwał zaręczyny. - Felicity
pomachała liścikiem o złoconych brzegach, który zawierał najpewniej wyrazy najszczerszego
ubolewania i, wnosząc z rozlicznych plam, zdążył zaskarbić sobie uwagę wszystkich zebranych, z
uwzględnieniem śledzi.
- Nie wątpię. - Alexia z niezmąconym spokojem upiła łyk ze szklanki. - Różnice filozoficzne?
Wykluczone. Przecież ty nie wyznajesz żadnej filozofii, prawda, kochana Evylin?
- Zatem przyznajesz, że to twoja sprawka? - Evylin zmuszona była przedwcześnie przełknąć jajko, by
móc ponowić atak. Potrząsnęła jasnymi lokami, zaledwie odcień lub dwa różnymi od barwy żółtka.
- Bynajmniej. W życiu nie widziałam człowieka.
- Co nie zmienia faktu, że to twoja wina. Widział to kto, porzucić męża i zwalić się rodzinie na głowę!
Istny skandal. Ludzie gadają. - Evylin bezlitośnie rozpruła nożem serdelek.
- Jak to ludzie. Zdaje się, że to jeden z lepszych sposobów wymiany poglądów.
- Och, jesteś niemożliwa! Mamusiu, zrób coś z nią.
- Evylin porzuciła serdelek na rzecz drugiego jajka.
- Nie wydajesz się szczególnie zmartwiona. - Alexia spojrzała na pałaszującą śniadanie siostrę.
- O, zapewniam cię, że biedna Evy jest niepocieszna. Wprost nie może się pozbierać - odrzekła pani
Loontwill.
- Chcesz powiedzieć niepocieszona? - Alexia nie darowała sobie uszczypliwości.
Na drugim końcu stołu pan Loontwiłl zachichotał w talerz. On jedyny docenił żarcik.
- Herbercie! - ofuknęła go natychmiast żona. - Nie zachęcaj jej do impertynencji. To nie przystoi
mężatce.
- Ponownie zwróciła się do Alexii i jej twarz, twarz ładnej kobiety, która zestarzała się, nie zdając
sobie z tego sprawy, przybrała grymas mający wyrażać zapewne matczyną troskę. W istocie
upodobniła się do pekińczyka z niestrawnością. - Czyżby o to poszło, Alexio? Chyba nie wymądrzałaś
się zbytnio przy... nim... kochanie?
Pani Loontwiłl skrzętnie unikała imienia zięcia, jakby dzięki temu sam fakt zaślubin Alexii - który w
oczach wielu do ostatniej chwili zakrawał na niemożliwość - miał odsunąć na dalszy plan tożsamość
jej wybranka. Hrabiego, owszem, i jednego z faworytów królowej, bez dwóch zdań, ale przede
wszystkim wilkołaka. Lord Maccon jeszcze dolewał oliwy do ognia, bo szczerze nie znosił teściowej i
nie ukrywał tego przed nikim, łącznie z nią. Ba, przypomniała sobie Alexia, kiedyś nawet... Wyparła
myśl o mężu, bezlitośnie odpędzając wspomnienie. I zorientowała się, że zmaltretowana w ferworze
rozmyślań grzanka już nie nadaje się do spożycia. Z westchnieniem sięgnęła po kolejną.
- Nie ulega wątpliwości - podjęła Felicity - że przez twoją obecność w tym domu, Alexio, Evy dostała
kosza. Nawet ty się nie wykręcisz, najmilsza siostro.
Felicity i Evylin były młodszymi siostrami przyrodnimi Alexii i nie łączyło ich nic więcej. Niskie,
jasnowłose i szczupłe stanowiły dokładne przeciwieństwo starszej siostry. Alexia słynęła w Londynie
z bystrości umysłu, poparcia dla nauki i ciętego języka. Felicity i Evylin słynęły z bufek. Innymi
słowy, gdy we trzy nie przebywały pod jednym dachem, świat był na ogół spokojniejszym miejscem.
- Wszyscy doceniamy twoją szczerą troskę, Felicity - odparła niewzruszenie Alexia.
Felicity powróciła do lektury kroniki plotkarskiej „Lali Codziennej", manifestując wzgardę dla dalszej
wymiany zdań.
Tymczasem pani Loontwill perorowała dalej:
- Chyba najwyższy czas, żebyś wróciła do Woolsey, kochana Alexio, nieprawdaż? Minęły prawie dwa
tygodnie. Miło cię gościć, naturalnie, ale on podobno wrócił ze Szkocji.
- Pies go drapał.
- Alexio! Kto to widział, tak się wyrażać!
- Jeszcze nikt go nie widział - wtrąciła Evylin - ale mówią, że wczoraj wrócił do Woolsey.
- Kto mówi?
Felicity zaszeleściła wymownie gazetą.
- No, oni.
- To musi być dla ciebie naprawdę straszne, kochanie. - Pani Loontwill podjęła atak. - Tak usychać z
tęsknoty za swoim... - Umilkła.
- Moim kim, mamo?
- Fascynującym rozmówcą.
Alexia prychnęła - przy stole! Możliwe, że Conall doceniał czasem jej bezpośredniość, lecz jeśli
czegoś mu brakowało, intelekt małżonki raczej nie plasował się na pierwszym miejscu. Oględnie
rzecz ujmując, lord Maccon miał wilczy apetyt, a to, za czym ewentualnie tęsknił najbardziej,
znajdowało się poniżej jej języka, i to znacznie. Obraz mężowskiej twarzy na chwilę zachwiał jej
niezłomnym postanowieniem. Wyraz jego oczu, gdy widzieli się po raz ostatni... Conall czuł się
zdradzony i oszukany. Ale to, w co wolał uwierzyć i jak w nią zwątpił, było niewybaczalne. Jeszcze
ma się nad nim użalać? Niedoczekanie! Ponownie zabrzmiały jej w uszach tamte słowa. Nigdy nie
wróci do tego... tego... niedowiarka!
Lady Alexia Maccon należała do kobiet, które napotkawszy na drodze krzak głogu, z miejsca robią z
nim porządek, odłupując kolce. Wydawało się, że przez ostatnie dwa tygodnie i w ciągu koszmarnej
podróży koleją ze Szkocji do Londynu pogodziła się z tym, jak łatwo przyszło mu odrzucić ją i
dziecko. Odkrywała jednak w najmniej spodziewanych chwilach, że wręcz przeciwnie. Ból odzywał
się znienacka pod mostkiem, przyprawiając ją o rozpacz i niekontrolowane wybuchy złości.
Przypominało to atak dokuczliwej niestrawności, przy czym w grę wchodziły uczucia natury
subtelniejszej. W chwilach oprzytomnienia dochodziła do wniosku, iż główną przyczyną owych do-
znań jest poczucie dotkliwej niesprawiedliwości. Umiała bronić się w sytuacjach, gdy postąpiła
niewłaściwie, lecz obrona w obliczu zarzutów tak absurdalnych i wyssanych z palca stanowiła
doświadczenie zgoła przykre i niecodzienne. Nawet najlepszy gatunek darjeełing Boggling-tona nie
pomagał na skołatane nerwy. A jeśli herbata nie
pomagała, cóż było robić? Nie żeby go jeszcze kochała, nic z tych rzeczy; byłoby to sprzeczne z
zasadami logiki. Lecz nie ulegało wątpliwości, że stąpa po niepewnym gruncie. Rodzina powinna to
uwzględnić.
Naraz Felicity zatrzasnęła gazetę, a jej twarz przybrała niecodzienny odcień purpury.
- Ojej. - Pani Loontwill powachlowała się wykroch-maloną serwetką. - Co znowu?
Pan Loontwill podniósł głowę, po czym na powrót zatopił wzrok w czeluściach jajka na miękko.
- Nic takiego. - Felicity usiłowała upchnąć gazetę pod talerzykiem.
Ale nie doceniała Evylin, która wyrwała jej dziennik i zaczęła go wertować w poszukiwaniu
smakowitych doniesień, które tak zbulwersowały siostrę.
Felicity ugryzła bułeczkę, rzuciwszy Alexii skruszone spojrzenie.
Straszne podejrzenie ścisnęło lady Maccon w żołądku. Z pewnym trudem dopiła wodę jęczmienną i
poprawiła się na krześle.
- O mamciu! - Evylin znalazła poszukiwany fragment. Odczytała go na głos: - „W zeszłym tygodniu
Londynem wstrząsnęła informacja o tym, że lady Maccon, dawniej Alexia Tarabotti, córka pani
Loontwill, siostra Felicity i Evylin oraz pasierbica pana Loontwilla, opuściła dom męża po powrocie
ze Szkocji bez wyżej wspomnianego. Mnożą się spekulacje co do powodów owej decyzji, począwszy
od domniemanego romansu z wampirem lordem Akeldamą poprzez rzekomy konflikt małżeński, o
którym donoszą panny Loontwill..." słuchaj, Felicity, drugi raz o nas piszą... „oraz znajomi z niższych
warstw społecznych. Lady Maccon zaistniała w towarzystwie
po ślubie z..." bla, bla, bla... Aha! Posłuchajcie tego:
.....lecz ze źródeł blisko związanych z hrabiowską parą
wynika, że lady Maccon jest przy nadziei. Zważywszy na wiek lorda Maccona, jego nadprzyrodzoną
orientację oraz postnekroidalny status, wszystko zdaje się świadczyć
0 tym, że lady Maccon popełniła niedyskrecję. Czekamy na oficjalne potwierdzenie, lecz wszystkie
znaki na ziemi
i niebie wskazują na skandal stulecia".
Członkowie rodziny spojrzeli na Alexię i rozgadali się jednocześnie.
Evylin zatrzasnęła gazetę i szelest uciszył rodzinę.
- Teraz wszystko rozumiem! Kapitan Featherstone-haugh musiał to przeczytać, dlatego zerwał
zaręczyny. Felicity miała rację! To naprawdę twoja wina! Jak mogłaś być taka bezmyślna, Alexio?
- Nic dziwnego, że nie je - wtrącił niepotrzebnie pan
Loontwill.
Pani Loontwill stanęła na wysokości zadania.
- Jak mogłaś zrobić matce coś takiego? Taki cios! Kto to widział, tak się pogrążyć, Alexio? Czy nie
wychowałam cię na porządną, szanującą się panienkę? Och, brak mi słów! - Pani Loontwill
zaniemówiła. Na szczęście powstrzymała się od rękoczynów. Kiedyś ją poniosło, co nikomu nie
wyszło na dobre, i Alexia wylądowała u ołtarza.
Alexia wstała. Gniew znów ją zaślepił. Bez przerwy chodzę wściekła, przyszło jej do głowy. Tylko
cztery osoby wiedziały o jej stanie, z czego trzy w życiu nie poleciałyby z językiem do prasy.
Pozostawała tylko jedna możliwość, obleczona w paskudną suknię z błękitnej koronki i podejrzany
rumieniec, siedząca przy stole dokładnie naprzeciw niej.
- Mogłam się domyślić, że nie zdołasz utrzymać buzi na kłódkę, Felicity!
- To nie ja! - Felicity z miejsca przeszła do defensywy. - Dam głowę, że to sprawka madame Lefoux.
Dobrze wiesz, jakie są Francuzki! Dla sławy i grosza wyśpiewają wszystko jak na spowiedzi!
- Wiedziałaś o wszystkim i nic mi nie powiedziałaś, Felicity? - Pani Loontwill ochłonęła z jednego
wstrząsu i wnet czekał ją kolejny. Tajemniczość Alexii była do przewidzenia, ale Felicity miała stać
murem za matką. Pomyślałby kto, że łapówki w postaci niezliczonych par butów zrobią swoje, a tu
proszę.
Lady Alexia Maccon łupnęła ręką w stół, aż załomotały naczynia, i złowieszczo nachyliła się ku
siostrze, podświadomie naśladując technikę zastraszenia, zaobserwowaną podczas kilkumiesięcznego
pobytu z watahą. Mimo braku stosownego owłosienia poszło jej bezbłędnie.
- Madame Lefoux nie zrobiłaby czegoś takiego. Wiem na pewno, że jest uosobieniem dyskrecji. Tylko
jedna osoba mogła wypaplać, i ta osoba nie jest Francuzką. Obiecałaś, że nie piśniesz słówka, Felicity.
Dałam ci za to mój ulubiony ametystowy naszyjnik.
- Wiedziałam! - wtrąciła zawistnie Evylin.
- A więc kto jest ojcem? - spytał pan Loontwill, wiedziony przekonaniem, iż winien poprowadzić
rozmowę w bardziej konstruktywnym kierunku. Zaaferowane panie tradycyjnie nie zwróciły na niego
uwagi, co odpowiadało poniekąd wszystkim zainteresowanym. Pan domu westchnął z rezygnacją i
wrócił do śniadania.
Felicity obraziła się na cały świat.
- Powiedziałam tylko pannie Wibbley i pannie Twitter-gaddle. Skąd mogłam wiedzieć, że pobiegną
do gazet?
- Ojciec panny Twittergaddle jest właścicielem „Lali". O czym ci doskonale wiadomo! - Gniew Alexii
osłabł nieco.
Sam fakt, że Felicity dochowała tajemnicy przez tydzień, zakrawał na istny cud. Niewątpliwie
pragnęła zwrócić na siebie uwagę przyjaciółek, przy czym musiała również zdawać sobie sprawę, że
plotka przekreśli matrymonialne plany Evylin i skompromituje Alexię. W którymś momencie po
ślubie Alexii frywolność Felicity ustąpiła miejsca czystej złośliwości, co w połączeniu z ptasim
móżdżkiem zaowocowało iście plugawym charakterkiem.
- Po tym wszystkim, co rodzina dla ciebie zrobiła, Alexio!
- Pani Loontwill nie szczędziła córce pretensji. - Po tym, jak Herbert wspaniałomyślnie przygarnął cię
do swego łona!
- Pan Loontwill podniósł głowę, po czym niedowierzaniem ogarnął wzrokiem własną przysadzistą
postać. - A tak się starałam, żebyś wyszła na ludzi i za mąż! I tak mi odpłacasz, zachowując się jak
zwykła ulicznica? To niedopuszczalne.
- A nie mówiłam? - wtrąciła triumfalnie Felicity.
Doprowadzona do ostateczności Alexia sięgnęła po półmisek ze śledziami i po chwili namysłu
opróżniła go na głowę siostry. Felicity wrzasnęła wniebogłosy.
- Ale - zaoponowała Alexia - to przecież jego dziecko.
- Jej głos zginął we wrzawie.
- Że co proszę?! - Tym razem to pan Loontwill walnął w stół.
- To jego cholerne dziecko! Nie byłam z nikim innym!
- wrzasnęła, przekrzykując zawodzenia Felicity.
- Daruj sobie szczegóły, Alexio. Przecież wszyscy wiedzą, że to niemożliwe. Twój mąż jest w
zasadzie martwy, a raczej w zasadzie umarł i teraz z grubsza nie żyje. - Pani Loontwill wszystko się
poplątało. Potrząsnęła głową jak mokry pudel i niezrażona podjęła tyradę: - Wilkołak nie może
spłodzić dziecka, podobnie jak wampir i duch. To z gruntu niedorzeczne.
- Podobnie jak wy, co niestety nie odbiera wam racji bytu.
- Co mówiłaś?
- Ze przydałoby się chyba zweryfikować określenie „niedorzeczny". - Do licha z dzieciakiem,
uzupełniła w myślach Alexia.
- Widzicie, jaka ona jest? - rzuciła Felicity, otrzepując się ze śledzi i tocząc wokół morderczym
spojrzeniem. - Bez przerwy tak gada. I za nic w świecie nie przyzna, że źle postąpiła. Wyrzucił ją,
słyszycie? Alexia nie wraca do Woolsey, bo nie może. Lord Maccon nie chce jej znać. Dlatego
musiałyśmy wyjechać ze Szkocji.
- Och, na miłość boską! Herbercie! Herbercie, czy ty słyszałeś? - Pani Loontwill znajdowała się o krok
od utraty zmysłów.
Alexia nie była pewna, czy to udawany wstrząs w obliczu publicznej kompromitacji najstarszej córki,
czy może autentyczna zgroza wobec perspektywy przebywania z nią pod jednym dachem przez czas
bliżej nieokreślony.
- Zrób coś, Herbercie! - zawyła pani Loontwill.
- Umarłem i poszedłem do krainy wiecznych romansów - brzmiała odpowiedź pana Loontwilla. - Nie
jestem na to przygotowany. Przekazuję to w twoje fachowe ręce, Letycjo.
Nie mógł gorzej wybrnąć, gdyż fachowość rąk łaskawej małżonki sprowadzała się do sporadycznych
haftów o charakterze wypocin raczej aniżeli dzieła sztuki. Pani Loontwill załamała rzeczone ręce i na
wpół zemdlona osunęła się na krzesło.
- Ani mi się waż, tato. - Głos Felicity zadźwięczał jak stal. - Wybacz, że się rządzę, ale zrozum, że
dalsza obecność Alexii w naszym domu nie wchodzi w rachubę.
Taki skandal raz na zawsze przekreśli nasze szanse na zamążpójście, nawet bez jej bezpośredniego
udziału. Masz ją odesłać i zakazać jakichkolwiek kontaktów z rodziną. Proponuję, byśmy natychmiast
opuścili Londyn. Co powiecie na wycieczkę po Europie?
Evylin klasnęła w ręce, Alexia zaś nie mogła wyjść z podziwu nad pomysłowością siostry. Obrzuciła
twardym spojrzeniem jej nieoczekiwanie bezlitosną twarz. Mała intrygantka! - pomyślała. Mogłam jej
przyłożyć czymś twardszym niż śledzie.
Przemowa córki zdziwiła nieco pana domu, a że zwykł chadzać po linii najmniejszego oporu, widok
bezwładnej żony i kategorycznej córki nie pozostawił mu innego wyjścia, jak zadzwonić po lokaja.
- Swilkins, idź na górę i spakuj rzeczy lady Maccon. Swilkins ze zdumienia wrósł w podłogę.
- No rusz się, człowieku! - warknęła Felicity. Lokaj wyszedł posłusznie.
Alexia westchnęła z irytacją. Niech tylko powie Conallowi o kolejnej rodzinnej awanturze. Ale będzie
miał uży... No tak, mniejsza z tym. Gniew znów z niej wyparował, ustępując pola ziejącej pustce w
sercu. Pragnąc ją czymś zapełnić, Alexia nabrała marmoladę z salaterki i nie mając już nic do
stracenia, oblizała łyżeczkę.
Pani Loontwill nie pozostawało nic innego, jak naprawdę stracić przytomność.
Pan Loontwill odnotował to kątem oka i wyszedł zapalić.
Alexia przypomniała sobie o listach i chcąc uniknąć dalszej rozmowy z siostrami oraz zająć czymś
myśli, złamała pierwszą pieczęć. Aż dotąd uważała, że gorzej być nie może.
Pieczęć nie budziła wątpliwości - lew i jednorożec z koroną pośrodku. Treść wiadomości również nie
pozostawiała miejsca na domysły. Obecność łady Maccon nie jest mile widziana w pałacu
Buckingham, królowa nie będzie udzielać jej audiencji. Członkostwo w gabinecie cieni zostaje
zawieszone do odwołania, a stanowisko muhjah jest znowu wolne. Podziękowano jej za
dotychczasowe usługi i życzono miłego dnia.
Alexia Maccon poderwała się z krzesła i opuściwszy jadalnię, ruszyła prosto do kuchni, ignorując
zaskoczoną służbę. Niemal bez namysłu podeszła do wielkiego pieca i wrzuciła doń urzędowe pismo,
które w mgnieniu oka strawił ogień. Następnie, spragniona samotności, udała się do salonu. Miała
najszczerszą ochotę umknąć w zacisze własnej sypialni i zwinąć się pod kołdrą w mały - no, nie taki
mały - kłębuszek. Ale była już ubrana, a nawet w kryzysie nie przystoi łamać zasad.
W sumie nie powinna się dziwić. Na przekór postępowej polityce królowa Wiktoria reprezentowała
na wskroś konserwatywny światopogląd moralny. Wciąż nosiła żałobę po mężu, który nie żył od
dziesięciu lat. I komu jak komu, ale królowej nie było do twarzy w czerni. Wykluczone, by pozwoliła
lady Maccon dalej pełnić funkcję swego doradcy i agenta, nawet w ścisłej tajemnicy. Z chwilą gdy
Alexia znalazła się na towarzyskim indeksie, jakikolwiek związek z królową nie wchodził w grę.
Rewelacje z porannego dziennika musiały już obiec całą stolicę.
Alexia westchnęła. Potentat i dewan, jej współpracownicy z gabinetu cieni, ani chybi będą zacierać
ręce; bądź co bądź, raczej nie ułatwiała im życia, co też wchodziło w zakres jej obowiązków. Poczuła
ukłucie lęku. Bez Conal-la i jego watahy jest zagrożona - niewątpliwie znajdzie się
paru śmiałków, którzy z chęcią ujrzeliby ją na cmentarzu. Zadzwoniła na pokojówkę i wysłała ją po
parasolkę vel broń, zanim lokaj zdąży spakować ją z resztą rzeczy. Pokojówka niebawem wróciła i
bliskość ulubionego dodatku przywróciła Alexii nieco otuchy.
Jej myśli raz jeszcze powędrowały do męża, który obdarował ją zmyślnym narzędziem. A niech go
diabli! Dlaczego jej nie uwierzył? I co z tego, jeśli jej wersja przeczyła świadectwu historycznemu?
Historia niekoniecznie bywa zgodna z faktycznym stanem rzeczy. Ani nie obfituje w nadludzkie płci
żeńskiej. Z naukowego punktu widzenia, nawet w świetle obecnej zaawansowanej technologii, nie
bardzo wiedziano, kim jest i na jakich zasadach funkcjonuje. I co z tego, że hrabia był z grubsza
martwy? Jej dotyk przywracał mu człowieczeństwo, tak? Może na tyle, że był w stanie spłodzić
potomka. Czy to faktycznie takie nieprawdopodobne? Łajdak! Cały wilkołak, tak zatracić się w
gniewie.
Na samą myśl zapiekło ją pod powiekami. Rozzłoszczona własną słabością otarła oczy i spojrzała na
drugi liścik w oczekiwaniu na kolejną porcję złych wieści. Jednakże widok zamaszystego i nazbyt
dekoracyjnego pisma na kopercie przywołał na jej twarz blady uśmiech. Pisała do nadawcy tuż po
swym powrocie do Londynu; nie miała odwagi pisać wprost, lecz napomknęła o swej niezręcznej
sytuacji, a kto jak kto, ale on musiał wiedzieć, co zaszło. On zawsze wiedział, co w trawie piszczy.
Wiadomość brzmiała:
Najdroższy Kwiatuszku! Otrzymałem Twój liścik i w świetle ostatnich wydarzeń przyszło mi do głowy,
iż zapewne potrzebujesz dachu nad głową, a uprzejmość nie
pozwala Ci prosić otwarcie. Pozwól zatem, że zaoferuję moje skromne progi jedynej osobie w całej
Anglii, która uchodzi obecnie za bardziej skandaliczną niż ja sam. Czym chata bogata, tym rada.
Twój, et cetera, lord Akeldama.
Alexia uśmiechnęła się pod nosem. Skrycie liczyła na to, że przyjaciel nie da się zwieść jej rzekomej
powściągliwości i odczyta prośbę zawartą między wierszami. I choć pisał te słowa, zanim jej sytuacja
trafiła na łamy gazet, nie miała wątpliwości, że z góry przewidział wybuch skandalu i zaproszenie
nadal jest aktualne. Lord Akeldama tak dalece szokował opinię publiczną strojem i zachowaniem, iż
dalsza zażyłość ze skompromitowaną lady Maccon nie mogła bynajmniej zaszkodzić jego reputacji.
Poza tym, mając ją do swej wyłącznej dyspozycji, mógł wyciągnąć od niej całą prawdę. Naturalnie
miała zamiar skorzystać z zaproszenia, o ile - niechże tego Swilkinsa drzwi ścisną! - jeszcze nie jest za
późno. Cieszyła się na samą myśl; jego „progom" daleko było do skromności, a do tego otaczał się tak
uroczymi drobiazgami, iż gościna w jego domu niezmiennie oznaczała istną ucztę dla oka. Pełna ulgi,
że ma gdzie mieszkać, niezwłocznie posłała mu odpowiedź. Zadbała przy tym, by otrzymał ją z rąk
najprzystojniejszego lokaja Loontwillów.
Może lord Akeldama wiedział o czymś, co tłumaczyłoby obecność małego pasożyta pod jej sercem.
Był bardzo starym wampirem, może zdoła dowieść przed Conallem jej cnoty. Niedorzeczność tego
założenia - lord Akeldama i cnota w jednym zdaniu - ponownie zmusiła ją do uśmiechu.
Spakowana i ubrana do wyjścia, gotowa opuścić rodzinny dom zapewne po raz ostatni w życiu,
otrzymała kolejną wiadomość, która nadeszła pod postacią opatrzonej
bilecikiem paczki o cokolwiek podejrzanym wyglądzie. Alexia odebrała ją, tym razem ubiegając
Swilkinsa.
Paczka zawierała kapelusz tak szpetny, że Alexia nie miała wątpliwości co do jego pochodzenia. Był
to jaskrawożółty filcowy toczek udekorowany sztuczną czarną porzeczką, aksamitką oraz zielonymi
piórami, do złudzenia przypominającymi macki wstrętnego morskiego stworzenia. W dołączonym
liściku wprost roiło się od wykrzykników, a kwiecisty styl mógł śmiało stanąć w szranki z manierą
lorda Akeldamy. Trzeba przyznać, że był nieco męczący w lekturze.
Alexio Tarabotti Maccon, jak mogłaś postąpić tak nieroztropnie! Właśnie przeczytałam poranną
gazetę. Mało trupem nie padłam, jak pragnę zdrowia! Oczywiście nie uwierzę w to, póki żyję! Nigdy!
Nie daję wiary w ani jedno słowo. Na pewno rozumiesz, że my - Tunny i ja - z rozkoszą wzięlibyśmy
Cię do siebie, lecz z uwagi na - jak to mówią - bezmiar (a może rozmiar?) sytuacji i nasze usmarkane
warunki nie możemy Ci tego zaproponować. Rozumiesz? Na pewno rozumiesz. Powiedz, że tak. Ale
pomyślałam, że przyda ci się coś na pociechę, i pamiętam, jak ten prześliczny kapelusz wpadł ci w oko,
kiedy ostatnio byłyśmy razem na zakupach - ach, kiedy to było, w czasach młodości jurnej, a może
durnej? Dlatego kupiłam go dla Ciebie w Chapeau de Poupe. To miał być prezent na Boże
Narodzenie, ale trudno o lepszą okazję aniżeli kryzys emocjonalny, nieprawdaż? Ściskam, ściskam,
ściskam, Ivy.
O dziwo, Alexia dokładnie rozumiała w czym rzecz. Ivy i jej świeżo upieczony małżonek oddali się
bez reszty
scenicznej karierze, która w świetle bliskiej zażyłości ze skandalistką ani chybi zawisłaby na włosku.
Alexia odetchnęła, że nie musi im odmawiać. Mieszkali w lichym mieszkanku na West Endzie, mając
do dyspozycji, o zgrozo, tylko jedną bawialnię. Lady Maccon leciutko zadrżała.
Z paskudnym kapeluszem pod pachą i z parasolką w dłoni skierowała się do oczekującego powozu.
Na pożegnanie siąknęła Swilkinsowi nosem i kazała zawieźć się do rezydencji lorda Akeldamy.
ROZDZIAŁ DRUGI
w którym lord Maccon zostaje porównany do małego ogórka
Lord Akeldama mieszkał w jednej z najmodniejszych dzielnic Londynu, zawdzięczającej swą opinię
fortunnemu zrządzeniu losu, które kazało mu się tu wprowadzić. Lord Akeldama wszystko robił
modnie, czasem z wykluczeniem pozostałych czynników, w tym zdrowego rozsądku. Gdyby, dajmy
na to, wymyślił zapasy w kamizelkach z peklowanych węgorzy, stolica oszalałaby na ich punkcie w
ciągu dwóch tygodni. Niedawno kazał przemalować fasadę w myśl najświeższych nowinek kolo-
rystycznych, ku nabożnej aprobacie ogółu. Wybrał odcień bladej lawendy, ze złotymi zawijasami
wokół wszystkich wykuszów i okien. Przy domu posadzono do kompletu' bujne krzaki bzu oraz
słoneczniki i bratki, których trzy kondygnacje cieszyły oczy gości pomimo zimowej aury. Krótko
mówiąc, rezydencja lorda Akeldamy stanowiła samotny, pstry bastion otuchy na tle londyńskiego
nieba, które tradycyjnie utknęło w pół drogi między apatyczną szarością a niemrawym
kapuśniaczkiem.
Nikt nie odpowiedział na pukanie lady Maccon ani na dźwięk dzwonka, lecz złocone drzwi frontowe
nie były zamknięte na klucz. Dała znak woźnicy, aby na nią
zaczekał, po czym ostrożnie weszła do środka, z parasolką uniesioną na wszelki wypadek. Pokoje
trwały w stanie niezmąconego przepychu, a puszyste kobierce, przedstawiające usposobionych
romantycznie pasterzy, stanowiły zgrany duet z sufitem goszczącym równie roznamiętnione
cherubiny malowane w stylu a la Roma. - Halo! Czy jest ktoś w domu? Wnętrze rezydencji lorda
Akeldamy świeciło pustką, jakby opuszczono je w wielkim pośpiechu. Brakowało nie tylko samego
gospodarza, ale i Biffy'ego oraz pozostałych trutni. Zwykle panował tu rozkoszny nieład: wszędzie
leżały rozrzucone cylindry i piętrzyły się sterty bilecików, w powietrzu unosił się aromat cygar i
francuskiej wody kolońskiej, w tle zaś rozbrzmiewały wybuchy śmiechu oraz bezustanny szmer
rozmów. Cisza i bezruch panujące tu obecnie stanowiły zatem tym większy kontrast.
Alexia z wolna przemierzała kolejne pokoje, niczym archeolog z wizytą w opuszczonym mauzoleum,
ale zewsząd biła tylko pustka, a brak istotnych przedmiotów zdjętych z honorowych miejsc przykuwał
wzrok. Brakowało na przykład złoconej rury nad kominkiem, przypominającej element instalacji
kanalizacyjnej, która jednak - o czym Alexia wiedziała z doświadczenia - skrywała dwa wygięte
ostrza. Fakt, że lord Akeldama uznał za stosowne zabrać tenże konkretny eksponat, nie napawał op-
tymizmem co do przyczyn jego nieobecności.
Jedyną żywą istotą na terenie domostwa oprócz Alexii zdawał się kot, łaciaty tłuścioch zwykle
pogrążony w letargu, z którego budził się z rzadka, tylko w celu brutalnego wyżycia się na najbliższej
poduszce z chwostami. Obecnie leżał rozwalony na miękkim podnóżku, ze szczątkami trzech po-
konanych chwostów w okolicach podbródka. Koty stanowiły na ogół jedyne istoty tolerujące
wampiry. Większość pozostałych zwierząt reprezentowała typ zachowania określany przez
naukowców syndromem przyszłej ofiary. Najwyraźniej koty w swym mniemaniu nie zaliczały się do
ich grona, ów konkretny zaś przejawiał tak doskonałą obojętność wobec wszelkich zjawisk bez
związku z chwostem, iż najpewniej zadomowiłby się również wśród wilkołaków.
- Gdzie się podział twój pan, grubasku? - zapytała pieszczotliwie Alexia.
Kot nie znalazł na to odpowiedzi, lecz łaskawie dał się podrapać pod bródką. Miał na szyi osobliwą
metalową obróżkę i lady Maccon już miała się pochylić, by ją poddać dokładniejszym oględzinom,
gdy z korytarza dobiegł odgłos stłumionych kroków.
Lord Conall Maccon był pijany.
Nie tam na pół gwizdka wzorem większości istot nadprzyrodzonych, którym dopiero szósty litr piwa
lekko mącił wzrok. O nie, lord Maccon był napruty w sztok, schlany do nieprzytomności i
zamarynowany jak korniszon.
Aby doprowadzić wilkołaka do takiego stanu, trzeba niewyobrażalnych ilości trunku. Którego
zdobycie - ciągnął w myślach profesor Lyall, holując alfę dookoła drewutni - graniczyło z cudem
niemalże na równi z jego wypiciem. Jak hrabia zdołał tego dokonać? Ba, jak dokonywał tego przez
ostatnie trzy dni, bez odwiedzania Londynu ani doskonale zaopatrzonej zamkowej piwniczki?
Doprawdy, pomyślał z irytacją beta, takie opilstwo zakrawa prawie na miano nadprzyrodzonego.
Lord Maccon zatoczył się ciężko na drewutnię, napierając lewym barkiem i przedramieniem na
dębową ściankę. Cały budynek zatrząsł się od podstaw.
- Pardon - przeprosił hrabia z lekką czkawką. - Nie-zauważyłempana.
- Na Jowisza, Conallu! - rzucił beta tonem nieopisanej irytacji. - Jakim cudem tak się skułeś? - I
odciągnął alfę od sponiewieranej drewutni.
- Alesznispodobnego - wyparł się hrabia, obejmując zastępcę słusznym ramieniem i wisząc na nim
całym ciężarem. - Kielonka strzeliłem. - Szkocki akcent jego lordowskiej mości nasilał się w chwilach
stresu, silnych emocji oraz najwyraźniej procentów.
Opuścili bezpieczną osłonę drewutni. Hrabia potknął się i byłby runął jak kłoda, gdyby nie ramię
oplecione wokół bety.
- Ha! Miejże oko na glebę. Cwana bestia, chwila nieuwagi i skacze człowiekowi do gardła.
- Skąd wziąłeś alkohol? - ponowił pytanie profesor, usiłując zawlec hrabiego przez rozległy trawnik
do zamku. Przypominało to holowanie parowca w wannie pełnej wzburzonej melasy. Zwykły
śmiertelnik nie dałby rady, ale profesor miał nadprzyrodzoną krzepę, do której uciekał się w
awaryjnych sytuacjach. Lord Maccon nie był po prostu wielki, był także masywny niczym chodząca i
gadająca rzymska fortyfikacja. - I jak się tu znalazłeś? Pamiętam, że sam kładłem cię wczoraj do
łóżka. - Profesor Lyall mówił głośno i wyraźnie, nie do końca pewien, na ile jego wypowiedź dociera
do wnętrza grubej czaszki hrabiego.
Głowa lorda Maccona zakołysała się z lekka, gdy próbował nadążyć za słowami zastępcy.
- Poszedłem się wybiegać. Potrzebowałem ciszy i spokoju. Chciałem poczuć wiatr w sierści. I ziemię
pod
łapami. Chciałem, och... - Czknął. - ...Sam nie wiem. Pogadać z jeżem. - i co, znalazłeś?
- Co? Się schował. Głupi jeż. - Lord Maccon potknął się o wilcze tyko, jedno z wielu rosnących
wzdłuż ścieżki prowadzącej do bocznego wejścia do domu. - Co za baran to tu posadził?
- Spokój, czy znalazłeś spokój?
Lord Maccon przystanął i wyprężył się jak struna, prostując kręgosłup i ściągając ramiona w tył.
Zostało mu z wojska. Przez chwilę górował nad betą, kołysząc się na boki jak parowiec w oku
cyklonu.
- A jak ci się zdaje? - spytał, dobitnie cedząc słowa. Profesor Lyall dyplomatycznie powstrzymał się
od odpowiedzi.
- No widzisz! - Lord Maccon wykonał zamaszysty gest. - Wryła się... - przystawił dwa paluchy do
skroni niczym rewolwer -.. .tutaj. - Następnie huknął się w pierś. -1 tutaj. I ani drgnie. Przywarło toto
jak... - Zabrakło mu metafory. -.. Jak wystygła owsianka do miski - uzupełnił triumfalnie.
Profesor Lyall nie był pewien, jak lady Alexia Maccon zareagowałaby na porównanie z tak plebejską
strawą. Zapewne porównałaby męża do czegoś jeszcze gorlszego, jak haggis na przykład.
Lord Maccon obrzucił betę ckliwym spojrzeniem oczu, których kolor zmieniał się wraz z nastrojem.
Obecnie miały odcień rozwodnionego karmelu i rozjeżdżały się
na boki.
- Dlaczego to zrobiła?
- Nie wydaje mi się. - Profesor Lyall od dłuższego czasu chciał to z siebie wyrzucić. Miał tylko
nadzieję,
Carriger Gail Protektorat parasola 03 Bezgrzeszna Lady Maccon wraca do Londynu, gdzie rodzina bierze ją w obroty, a plotkarze na języki. Zostaje wyrzucona z gabinetu cieni, a jedyna osoba, która mogłaby wyjaśnić sprawę – czyli lord Akeldama –nieoczekiwanie znika jak kamfora. Na domiar złego ktoś napuszcza na nią mechaniczne biedronki, co dobitnie świadczy o tym, że wampiry chcą ją zabić – na śmierć. Podczas gdy lord Maccon postanawia się zapić, a profesor Lyall nie dopuścić do rozpadu pierwszej watahy Anglii, Alexia wyjeżdża z kraju na poszukiwanie tajemniczych templariuszy, którzy jako jedyni mogą rozwiązać zagadkę jej kłopotliwego położenia. Rzecz w tym, że mogą być gorsi niż wampiry, a do tego mają Pesto – i nie zawahają się go użyć.
ROZDZIAŁ PIERWSZY w którym panny Loontwill mierzą się z rodzinnym skandalem Jak długo jeszcze mamy znosić to upokorzenie, mamusiu? Lady Alexia Maccon zamarła przed wejściem do jadalni. W swojski brzęk filiżanek i chrupanie tostów wdarł się piskliwy głos Felicity. W myśl panującej tradycji śniadaniowych utyskiwań Evylin nie kazała na siebie długo czekać. - Właśnie, mamuniu, taki skandal pod naszym dachem. To doprawdy szczyt wszystkiego! - Taki cios dla naszej reputacji! - zawtórowała jej Felicity. - To niedopuszczalne... - (chrup, chrup...) - niedopuszczalne, powtarzam. Alexia z rozmysłem przejrzała się w lustrze w nadziei na ciąg dalszy, ku jej konsternacji jednak Swilkins, nowy lokaj Loontwillów, napatoczył się z półmiskiem śledzi. Spojrzenie Swilkinsa dobitnie wyrażało jego zdanie o młodych damach przyłapanych na podsłuchiwaniu, stanowiącym wyłączny przywilej przedstawicieli jego profesji. - Dzień dobry, lady Maccon - powiedział głośno, zagłuszając rozmowę i brzęk sztućców o porcelanę. - Otrzymała pani wczoraj dwie wiadomości. - Podał Alexii
zapieczętowane listy i czekał znacząco, żeby minęła go w drzwiach. - Wczoraj? Wczoraj? I dopiero teraz mi mówisz? Swilkins nie zniżył się do odpowiedzi. Diabli nadali lokaja! Alexia odkrywała, iż trudno o większy dopust boży aniżeli konflikt ze służbą. Wpadła do jadalni, przenosząc irytację na towarzystwo przy stole. - Dzień dobry, kochana rodzinko. Cztery pary niebieskich oczu z naganą odprowadziły ją na miejsce. A dokładnie trzy, pan domu bowiem bez reszty pochłonięty był gilotynowaniem jajka na miękko przy użyciu specjalnie przeznaczonego do tego celu pomysłowego narzędzia, które gładko ścinało czubek, nie naruszając przy tym reszty skorupki. Duszą oddany temu zajęciu, nie zaszczycił pasierbicy nawet spojrzeniem. Alexia nalała sobie szklankę wody jęczmiennej i sięgnęła po grzankę, usilnie ignorując zapachy bijące z półmisków. Śniadanie stanowiło niegdyś jej ulubiony posiłek, teraz na samą myśl skręcało ją w żołądku. Dzieciofeler - jak nazywała go w myślach - okazał się nadspodziewanie uciążliwy, zwłaszcza iż wiele czasu minie, nim zalezie jej za skórę w prawdziwym tego słowa znaczeniu. Pani Loontwill spojrzała z aprobatą na skromną zawartość talerza najstarszej córki. - Biedaczka więdnie nam tu z tęsknoty za mężem - zwróciła się do pozostałych. - Jakie to romantyczne. - Śniadaniowa wstrzemięźliwość Alexii najwyraźniej stanowiła w jej oczach przejaw spektakularnego nurzania się w rozpaczy. Alexia łypnęła ze złością na matkę i natarła na grzankę nożem do masła. Ponieważ dzieciofeler zaokrąglił
ją tu i ówdzie, „zwiędnięcie" raczej nie wchodziło w rachubę. Nurzać się w rozpaczy też nie miała w zwyczaju, a myśl 0 rzekomym wpływie lorda Maccona na brak jej apetytu - prócz oczywistego, o którym rodzina jeszcze nie miała pojęcia - doprowadzała Alexię do białej gorączki. Otworzyła usta, by wyprowadzić matkę z błędu, ale Felicity nie dała jej dojść do słowa. - Ależ, mamo, Alexia nie z tych, które umierają od złamanego serca. - Ani z tych, które zwykły odmawiać sobie jedzenia - odparowała pani Loontwill. - Za to ja mogę jedno i drugie, jak Boga kocham - wtrąciła ze swadą Evylin, hojnie nakładając sobie śledzie. - Evy, kochanie! - Pani Loontwill z wrażenia złamała grzankę na pół. Najmłodsza panna Loontwill utkwiła wzrok w Alexii, oskarżycielsko celując w nią widelcem z nabitym jajkiem. -Kapitan Featherstonehaugh nie chce mnie znać! i co na to powiesz? Dziś rano dostałam liścik. - Kapitan Feartherstonehaugh? - mruknęła pod nosem Alexia. - Myślałam, że jest zaręczony z Ivy Hisselpenny, a ty z kimś innym. Przedziwne. - Nie, nie, jest teraz narzeczonym Evy - stwierdziła pani Loontwill kategorycznie. - A raczej był. Jak długo z nami mieszkasz? Prawie dwa tygodnie? Obudź się, Ale-xio, kochanie. Evylin westchnęła dramatycznie. - Suknia kupiona i w ogóle. Teraz będę musiała oddać ją do przeróbki. - Miał ładne brwi - rzuciła na pocieszenie pani Loontwill.
- Właśnie! - zapiała Evylin. - Gdzie znajdę drugie takie brwi? Jestem zdruzgotana, Alexio! Zdruzgotana! I to wszystko twoja wina. Należy zaznaczyć, że Evylin bynajmniej nie sprawiała wrażenia tak zgnębionej, jak należałoby się spodziewać po utracie narzeczonego, który na dodatek bił na głowę pozostałych dżentelmenów w dziedzinie tak istotnej jak brwi. Wepchnęła jajko do ust i przeżuła je metodycznie. Ostatnio wbiła sobie do głowy, że przeżuwanie każdego kęsa po dwadzieścia razy zapewni jej smukłą sylwetkę, w rezultacie czego bawiła przy stole znacznie dłużej niż pozostali domownicy. - Powołał się na różnice filozoficzne, ale wszyscy wiemy, dlaczego zerwał zaręczyny. - Felicity pomachała liścikiem o złoconych brzegach, który zawierał najpewniej wyrazy najszczerszego ubolewania i, wnosząc z rozlicznych plam, zdążył zaskarbić sobie uwagę wszystkich zebranych, z uwzględnieniem śledzi. - Nie wątpię. - Alexia z niezmąconym spokojem upiła łyk ze szklanki. - Różnice filozoficzne? Wykluczone. Przecież ty nie wyznajesz żadnej filozofii, prawda, kochana Evylin? - Zatem przyznajesz, że to twoja sprawka? - Evylin zmuszona była przedwcześnie przełknąć jajko, by móc ponowić atak. Potrząsnęła jasnymi lokami, zaledwie odcień lub dwa różnymi od barwy żółtka. - Bynajmniej. W życiu nie widziałam człowieka. - Co nie zmienia faktu, że to twoja wina. Widział to kto, porzucić męża i zwalić się rodzinie na głowę! Istny skandal. Ludzie gadają. - Evylin bezlitośnie rozpruła nożem serdelek. - Jak to ludzie. Zdaje się, że to jeden z lepszych sposobów wymiany poglądów. - Och, jesteś niemożliwa! Mamusiu, zrób coś z nią. - Evylin porzuciła serdelek na rzecz drugiego jajka. - Nie wydajesz się szczególnie zmartwiona. - Alexia spojrzała na pałaszującą śniadanie siostrę.
- O, zapewniam cię, że biedna Evy jest niepocieszna. Wprost nie może się pozbierać - odrzekła pani Loontwill. - Chcesz powiedzieć niepocieszona? - Alexia nie darowała sobie uszczypliwości. Na drugim końcu stołu pan Loontwiłl zachichotał w talerz. On jedyny docenił żarcik. - Herbercie! - ofuknęła go natychmiast żona. - Nie zachęcaj jej do impertynencji. To nie przystoi mężatce. - Ponownie zwróciła się do Alexii i jej twarz, twarz ładnej kobiety, która zestarzała się, nie zdając sobie z tego sprawy, przybrała grymas mający wyrażać zapewne matczyną troskę. W istocie upodobniła się do pekińczyka z niestrawnością. - Czyżby o to poszło, Alexio? Chyba nie wymądrzałaś się zbytnio przy... nim... kochanie? Pani Loontwiłl skrzętnie unikała imienia zięcia, jakby dzięki temu sam fakt zaślubin Alexii - który w oczach wielu do ostatniej chwili zakrawał na niemożliwość - miał odsunąć na dalszy plan tożsamość jej wybranka. Hrabiego, owszem, i jednego z faworytów królowej, bez dwóch zdań, ale przede wszystkim wilkołaka. Lord Maccon jeszcze dolewał oliwy do ognia, bo szczerze nie znosił teściowej i nie ukrywał tego przed nikim, łącznie z nią. Ba, przypomniała sobie Alexia, kiedyś nawet... Wyparła myśl o mężu, bezlitośnie odpędzając wspomnienie. I zorientowała się, że zmaltretowana w ferworze rozmyślań grzanka już nie nadaje się do spożycia. Z westchnieniem sięgnęła po kolejną.
- Nie ulega wątpliwości - podjęła Felicity - że przez twoją obecność w tym domu, Alexio, Evy dostała kosza. Nawet ty się nie wykręcisz, najmilsza siostro. Felicity i Evylin były młodszymi siostrami przyrodnimi Alexii i nie łączyło ich nic więcej. Niskie, jasnowłose i szczupłe stanowiły dokładne przeciwieństwo starszej siostry. Alexia słynęła w Londynie z bystrości umysłu, poparcia dla nauki i ciętego języka. Felicity i Evylin słynęły z bufek. Innymi słowy, gdy we trzy nie przebywały pod jednym dachem, świat był na ogół spokojniejszym miejscem. - Wszyscy doceniamy twoją szczerą troskę, Felicity - odparła niewzruszenie Alexia. Felicity powróciła do lektury kroniki plotkarskiej „Lali Codziennej", manifestując wzgardę dla dalszej wymiany zdań. Tymczasem pani Loontwill perorowała dalej: - Chyba najwyższy czas, żebyś wróciła do Woolsey, kochana Alexio, nieprawdaż? Minęły prawie dwa tygodnie. Miło cię gościć, naturalnie, ale on podobno wrócił ze Szkocji. - Pies go drapał. - Alexio! Kto to widział, tak się wyrażać! - Jeszcze nikt go nie widział - wtrąciła Evylin - ale mówią, że wczoraj wrócił do Woolsey. - Kto mówi? Felicity zaszeleściła wymownie gazetą. - No, oni. - To musi być dla ciebie naprawdę straszne, kochanie. - Pani Loontwill podjęła atak. - Tak usychać z tęsknoty za swoim... - Umilkła. - Moim kim, mamo?
- Fascynującym rozmówcą. Alexia prychnęła - przy stole! Możliwe, że Conall doceniał czasem jej bezpośredniość, lecz jeśli czegoś mu brakowało, intelekt małżonki raczej nie plasował się na pierwszym miejscu. Oględnie rzecz ujmując, lord Maccon miał wilczy apetyt, a to, za czym ewentualnie tęsknił najbardziej, znajdowało się poniżej jej języka, i to znacznie. Obraz mężowskiej twarzy na chwilę zachwiał jej niezłomnym postanowieniem. Wyraz jego oczu, gdy widzieli się po raz ostatni... Conall czuł się zdradzony i oszukany. Ale to, w co wolał uwierzyć i jak w nią zwątpił, było niewybaczalne. Jeszcze ma się nad nim użalać? Niedoczekanie! Ponownie zabrzmiały jej w uszach tamte słowa. Nigdy nie wróci do tego... tego... niedowiarka! Lady Alexia Maccon należała do kobiet, które napotkawszy na drodze krzak głogu, z miejsca robią z nim porządek, odłupując kolce. Wydawało się, że przez ostatnie dwa tygodnie i w ciągu koszmarnej podróży koleją ze Szkocji do Londynu pogodziła się z tym, jak łatwo przyszło mu odrzucić ją i dziecko. Odkrywała jednak w najmniej spodziewanych chwilach, że wręcz przeciwnie. Ból odzywał się znienacka pod mostkiem, przyprawiając ją o rozpacz i niekontrolowane wybuchy złości. Przypominało to atak dokuczliwej niestrawności, przy czym w grę wchodziły uczucia natury subtelniejszej. W chwilach oprzytomnienia dochodziła do wniosku, iż główną przyczyną owych do- znań jest poczucie dotkliwej niesprawiedliwości. Umiała bronić się w sytuacjach, gdy postąpiła niewłaściwie, lecz obrona w obliczu zarzutów tak absurdalnych i wyssanych z palca stanowiła doświadczenie zgoła przykre i niecodzienne. Nawet najlepszy gatunek darjeełing Boggling-tona nie pomagał na skołatane nerwy. A jeśli herbata nie
pomagała, cóż było robić? Nie żeby go jeszcze kochała, nic z tych rzeczy; byłoby to sprzeczne z zasadami logiki. Lecz nie ulegało wątpliwości, że stąpa po niepewnym gruncie. Rodzina powinna to uwzględnić. Naraz Felicity zatrzasnęła gazetę, a jej twarz przybrała niecodzienny odcień purpury. - Ojej. - Pani Loontwill powachlowała się wykroch-maloną serwetką. - Co znowu? Pan Loontwill podniósł głowę, po czym na powrót zatopił wzrok w czeluściach jajka na miękko. - Nic takiego. - Felicity usiłowała upchnąć gazetę pod talerzykiem. Ale nie doceniała Evylin, która wyrwała jej dziennik i zaczęła go wertować w poszukiwaniu smakowitych doniesień, które tak zbulwersowały siostrę. Felicity ugryzła bułeczkę, rzuciwszy Alexii skruszone spojrzenie. Straszne podejrzenie ścisnęło lady Maccon w żołądku. Z pewnym trudem dopiła wodę jęczmienną i poprawiła się na krześle. - O mamciu! - Evylin znalazła poszukiwany fragment. Odczytała go na głos: - „W zeszłym tygodniu Londynem wstrząsnęła informacja o tym, że lady Maccon, dawniej Alexia Tarabotti, córka pani Loontwill, siostra Felicity i Evylin oraz pasierbica pana Loontwilla, opuściła dom męża po powrocie ze Szkocji bez wyżej wspomnianego. Mnożą się spekulacje co do powodów owej decyzji, począwszy od domniemanego romansu z wampirem lordem Akeldamą poprzez rzekomy konflikt małżeński, o którym donoszą panny Loontwill..." słuchaj, Felicity, drugi raz o nas piszą... „oraz znajomi z niższych warstw społecznych. Lady Maccon zaistniała w towarzystwie
po ślubie z..." bla, bla, bla... Aha! Posłuchajcie tego: .....lecz ze źródeł blisko związanych z hrabiowską parą wynika, że lady Maccon jest przy nadziei. Zważywszy na wiek lorda Maccona, jego nadprzyrodzoną orientację oraz postnekroidalny status, wszystko zdaje się świadczyć 0 tym, że lady Maccon popełniła niedyskrecję. Czekamy na oficjalne potwierdzenie, lecz wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na skandal stulecia". Członkowie rodziny spojrzeli na Alexię i rozgadali się jednocześnie. Evylin zatrzasnęła gazetę i szelest uciszył rodzinę. - Teraz wszystko rozumiem! Kapitan Featherstone-haugh musiał to przeczytać, dlatego zerwał zaręczyny. Felicity miała rację! To naprawdę twoja wina! Jak mogłaś być taka bezmyślna, Alexio? - Nic dziwnego, że nie je - wtrącił niepotrzebnie pan Loontwill. Pani Loontwill stanęła na wysokości zadania. - Jak mogłaś zrobić matce coś takiego? Taki cios! Kto to widział, tak się pogrążyć, Alexio? Czy nie wychowałam cię na porządną, szanującą się panienkę? Och, brak mi słów! - Pani Loontwill zaniemówiła. Na szczęście powstrzymała się od rękoczynów. Kiedyś ją poniosło, co nikomu nie wyszło na dobre, i Alexia wylądowała u ołtarza. Alexia wstała. Gniew znów ją zaślepił. Bez przerwy chodzę wściekła, przyszło jej do głowy. Tylko cztery osoby wiedziały o jej stanie, z czego trzy w życiu nie poleciałyby z językiem do prasy. Pozostawała tylko jedna możliwość, obleczona w paskudną suknię z błękitnej koronki i podejrzany rumieniec, siedząca przy stole dokładnie naprzeciw niej. - Mogłam się domyślić, że nie zdołasz utrzymać buzi na kłódkę, Felicity!
- To nie ja! - Felicity z miejsca przeszła do defensywy. - Dam głowę, że to sprawka madame Lefoux. Dobrze wiesz, jakie są Francuzki! Dla sławy i grosza wyśpiewają wszystko jak na spowiedzi! - Wiedziałaś o wszystkim i nic mi nie powiedziałaś, Felicity? - Pani Loontwill ochłonęła z jednego wstrząsu i wnet czekał ją kolejny. Tajemniczość Alexii była do przewidzenia, ale Felicity miała stać murem za matką. Pomyślałby kto, że łapówki w postaci niezliczonych par butów zrobią swoje, a tu proszę. Lady Alexia Maccon łupnęła ręką w stół, aż załomotały naczynia, i złowieszczo nachyliła się ku siostrze, podświadomie naśladując technikę zastraszenia, zaobserwowaną podczas kilkumiesięcznego pobytu z watahą. Mimo braku stosownego owłosienia poszło jej bezbłędnie. - Madame Lefoux nie zrobiłaby czegoś takiego. Wiem na pewno, że jest uosobieniem dyskrecji. Tylko jedna osoba mogła wypaplać, i ta osoba nie jest Francuzką. Obiecałaś, że nie piśniesz słówka, Felicity. Dałam ci za to mój ulubiony ametystowy naszyjnik. - Wiedziałam! - wtrąciła zawistnie Evylin. - A więc kto jest ojcem? - spytał pan Loontwill, wiedziony przekonaniem, iż winien poprowadzić rozmowę w bardziej konstruktywnym kierunku. Zaaferowane panie tradycyjnie nie zwróciły na niego uwagi, co odpowiadało poniekąd wszystkim zainteresowanym. Pan domu westchnął z rezygnacją i wrócił do śniadania. Felicity obraziła się na cały świat. - Powiedziałam tylko pannie Wibbley i pannie Twitter-gaddle. Skąd mogłam wiedzieć, że pobiegną do gazet? - Ojciec panny Twittergaddle jest właścicielem „Lali". O czym ci doskonale wiadomo! - Gniew Alexii osłabł nieco.
Sam fakt, że Felicity dochowała tajemnicy przez tydzień, zakrawał na istny cud. Niewątpliwie pragnęła zwrócić na siebie uwagę przyjaciółek, przy czym musiała również zdawać sobie sprawę, że plotka przekreśli matrymonialne plany Evylin i skompromituje Alexię. W którymś momencie po ślubie Alexii frywolność Felicity ustąpiła miejsca czystej złośliwości, co w połączeniu z ptasim móżdżkiem zaowocowało iście plugawym charakterkiem. - Po tym wszystkim, co rodzina dla ciebie zrobiła, Alexio! - Pani Loontwill nie szczędziła córce pretensji. - Po tym, jak Herbert wspaniałomyślnie przygarnął cię do swego łona! - Pan Loontwill podniósł głowę, po czym niedowierzaniem ogarnął wzrokiem własną przysadzistą postać. - A tak się starałam, żebyś wyszła na ludzi i za mąż! I tak mi odpłacasz, zachowując się jak zwykła ulicznica? To niedopuszczalne. - A nie mówiłam? - wtrąciła triumfalnie Felicity. Doprowadzona do ostateczności Alexia sięgnęła po półmisek ze śledziami i po chwili namysłu opróżniła go na głowę siostry. Felicity wrzasnęła wniebogłosy. - Ale - zaoponowała Alexia - to przecież jego dziecko. - Jej głos zginął we wrzawie. - Że co proszę?! - Tym razem to pan Loontwill walnął w stół. - To jego cholerne dziecko! Nie byłam z nikim innym! - wrzasnęła, przekrzykując zawodzenia Felicity. - Daruj sobie szczegóły, Alexio. Przecież wszyscy wiedzą, że to niemożliwe. Twój mąż jest w zasadzie martwy, a raczej w zasadzie umarł i teraz z grubsza nie żyje. - Pani Loontwill wszystko się poplątało. Potrząsnęła głową jak mokry pudel i niezrażona podjęła tyradę: - Wilkołak nie może spłodzić dziecka, podobnie jak wampir i duch. To z gruntu niedorzeczne.
- Podobnie jak wy, co niestety nie odbiera wam racji bytu. - Co mówiłaś? - Ze przydałoby się chyba zweryfikować określenie „niedorzeczny". - Do licha z dzieciakiem, uzupełniła w myślach Alexia. - Widzicie, jaka ona jest? - rzuciła Felicity, otrzepując się ze śledzi i tocząc wokół morderczym spojrzeniem. - Bez przerwy tak gada. I za nic w świecie nie przyzna, że źle postąpiła. Wyrzucił ją, słyszycie? Alexia nie wraca do Woolsey, bo nie może. Lord Maccon nie chce jej znać. Dlatego musiałyśmy wyjechać ze Szkocji. - Och, na miłość boską! Herbercie! Herbercie, czy ty słyszałeś? - Pani Loontwill znajdowała się o krok od utraty zmysłów. Alexia nie była pewna, czy to udawany wstrząs w obliczu publicznej kompromitacji najstarszej córki, czy może autentyczna zgroza wobec perspektywy przebywania z nią pod jednym dachem przez czas bliżej nieokreślony. - Zrób coś, Herbercie! - zawyła pani Loontwill. - Umarłem i poszedłem do krainy wiecznych romansów - brzmiała odpowiedź pana Loontwilla. - Nie jestem na to przygotowany. Przekazuję to w twoje fachowe ręce, Letycjo. Nie mógł gorzej wybrnąć, gdyż fachowość rąk łaskawej małżonki sprowadzała się do sporadycznych haftów o charakterze wypocin raczej aniżeli dzieła sztuki. Pani Loontwill załamała rzeczone ręce i na wpół zemdlona osunęła się na krzesło. - Ani mi się waż, tato. - Głos Felicity zadźwięczał jak stal. - Wybacz, że się rządzę, ale zrozum, że dalsza obecność Alexii w naszym domu nie wchodzi w rachubę.
Taki skandal raz na zawsze przekreśli nasze szanse na zamążpójście, nawet bez jej bezpośredniego udziału. Masz ją odesłać i zakazać jakichkolwiek kontaktów z rodziną. Proponuję, byśmy natychmiast opuścili Londyn. Co powiecie na wycieczkę po Europie? Evylin klasnęła w ręce, Alexia zaś nie mogła wyjść z podziwu nad pomysłowością siostry. Obrzuciła twardym spojrzeniem jej nieoczekiwanie bezlitosną twarz. Mała intrygantka! - pomyślała. Mogłam jej przyłożyć czymś twardszym niż śledzie. Przemowa córki zdziwiła nieco pana domu, a że zwykł chadzać po linii najmniejszego oporu, widok bezwładnej żony i kategorycznej córki nie pozostawił mu innego wyjścia, jak zadzwonić po lokaja. - Swilkins, idź na górę i spakuj rzeczy lady Maccon. Swilkins ze zdumienia wrósł w podłogę. - No rusz się, człowieku! - warknęła Felicity. Lokaj wyszedł posłusznie. Alexia westchnęła z irytacją. Niech tylko powie Conallowi o kolejnej rodzinnej awanturze. Ale będzie miał uży... No tak, mniejsza z tym. Gniew znów z niej wyparował, ustępując pola ziejącej pustce w sercu. Pragnąc ją czymś zapełnić, Alexia nabrała marmoladę z salaterki i nie mając już nic do stracenia, oblizała łyżeczkę. Pani Loontwill nie pozostawało nic innego, jak naprawdę stracić przytomność. Pan Loontwill odnotował to kątem oka i wyszedł zapalić. Alexia przypomniała sobie o listach i chcąc uniknąć dalszej rozmowy z siostrami oraz zająć czymś myśli, złamała pierwszą pieczęć. Aż dotąd uważała, że gorzej być nie może.
Pieczęć nie budziła wątpliwości - lew i jednorożec z koroną pośrodku. Treść wiadomości również nie pozostawiała miejsca na domysły. Obecność łady Maccon nie jest mile widziana w pałacu Buckingham, królowa nie będzie udzielać jej audiencji. Członkostwo w gabinecie cieni zostaje zawieszone do odwołania, a stanowisko muhjah jest znowu wolne. Podziękowano jej za dotychczasowe usługi i życzono miłego dnia. Alexia Maccon poderwała się z krzesła i opuściwszy jadalnię, ruszyła prosto do kuchni, ignorując zaskoczoną służbę. Niemal bez namysłu podeszła do wielkiego pieca i wrzuciła doń urzędowe pismo, które w mgnieniu oka strawił ogień. Następnie, spragniona samotności, udała się do salonu. Miała najszczerszą ochotę umknąć w zacisze własnej sypialni i zwinąć się pod kołdrą w mały - no, nie taki mały - kłębuszek. Ale była już ubrana, a nawet w kryzysie nie przystoi łamać zasad. W sumie nie powinna się dziwić. Na przekór postępowej polityce królowa Wiktoria reprezentowała na wskroś konserwatywny światopogląd moralny. Wciąż nosiła żałobę po mężu, który nie żył od dziesięciu lat. I komu jak komu, ale królowej nie było do twarzy w czerni. Wykluczone, by pozwoliła lady Maccon dalej pełnić funkcję swego doradcy i agenta, nawet w ścisłej tajemnicy. Z chwilą gdy Alexia znalazła się na towarzyskim indeksie, jakikolwiek związek z królową nie wchodził w grę. Rewelacje z porannego dziennika musiały już obiec całą stolicę. Alexia westchnęła. Potentat i dewan, jej współpracownicy z gabinetu cieni, ani chybi będą zacierać ręce; bądź co bądź, raczej nie ułatwiała im życia, co też wchodziło w zakres jej obowiązków. Poczuła ukłucie lęku. Bez Conal-la i jego watahy jest zagrożona - niewątpliwie znajdzie się
paru śmiałków, którzy z chęcią ujrzeliby ją na cmentarzu. Zadzwoniła na pokojówkę i wysłała ją po parasolkę vel broń, zanim lokaj zdąży spakować ją z resztą rzeczy. Pokojówka niebawem wróciła i bliskość ulubionego dodatku przywróciła Alexii nieco otuchy. Jej myśli raz jeszcze powędrowały do męża, który obdarował ją zmyślnym narzędziem. A niech go diabli! Dlaczego jej nie uwierzył? I co z tego, jeśli jej wersja przeczyła świadectwu historycznemu? Historia niekoniecznie bywa zgodna z faktycznym stanem rzeczy. Ani nie obfituje w nadludzkie płci żeńskiej. Z naukowego punktu widzenia, nawet w świetle obecnej zaawansowanej technologii, nie bardzo wiedziano, kim jest i na jakich zasadach funkcjonuje. I co z tego, że hrabia był z grubsza martwy? Jej dotyk przywracał mu człowieczeństwo, tak? Może na tyle, że był w stanie spłodzić potomka. Czy to faktycznie takie nieprawdopodobne? Łajdak! Cały wilkołak, tak zatracić się w gniewie. Na samą myśl zapiekło ją pod powiekami. Rozzłoszczona własną słabością otarła oczy i spojrzała na drugi liścik w oczekiwaniu na kolejną porcję złych wieści. Jednakże widok zamaszystego i nazbyt dekoracyjnego pisma na kopercie przywołał na jej twarz blady uśmiech. Pisała do nadawcy tuż po swym powrocie do Londynu; nie miała odwagi pisać wprost, lecz napomknęła o swej niezręcznej sytuacji, a kto jak kto, ale on musiał wiedzieć, co zaszło. On zawsze wiedział, co w trawie piszczy. Wiadomość brzmiała: Najdroższy Kwiatuszku! Otrzymałem Twój liścik i w świetle ostatnich wydarzeń przyszło mi do głowy, iż zapewne potrzebujesz dachu nad głową, a uprzejmość nie
pozwala Ci prosić otwarcie. Pozwól zatem, że zaoferuję moje skromne progi jedynej osobie w całej Anglii, która uchodzi obecnie za bardziej skandaliczną niż ja sam. Czym chata bogata, tym rada. Twój, et cetera, lord Akeldama. Alexia uśmiechnęła się pod nosem. Skrycie liczyła na to, że przyjaciel nie da się zwieść jej rzekomej powściągliwości i odczyta prośbę zawartą między wierszami. I choć pisał te słowa, zanim jej sytuacja trafiła na łamy gazet, nie miała wątpliwości, że z góry przewidział wybuch skandalu i zaproszenie nadal jest aktualne. Lord Akeldama tak dalece szokował opinię publiczną strojem i zachowaniem, iż dalsza zażyłość ze skompromitowaną lady Maccon nie mogła bynajmniej zaszkodzić jego reputacji. Poza tym, mając ją do swej wyłącznej dyspozycji, mógł wyciągnąć od niej całą prawdę. Naturalnie miała zamiar skorzystać z zaproszenia, o ile - niechże tego Swilkinsa drzwi ścisną! - jeszcze nie jest za późno. Cieszyła się na samą myśl; jego „progom" daleko było do skromności, a do tego otaczał się tak uroczymi drobiazgami, iż gościna w jego domu niezmiennie oznaczała istną ucztę dla oka. Pełna ulgi, że ma gdzie mieszkać, niezwłocznie posłała mu odpowiedź. Zadbała przy tym, by otrzymał ją z rąk najprzystojniejszego lokaja Loontwillów. Może lord Akeldama wiedział o czymś, co tłumaczyłoby obecność małego pasożyta pod jej sercem. Był bardzo starym wampirem, może zdoła dowieść przed Conallem jej cnoty. Niedorzeczność tego założenia - lord Akeldama i cnota w jednym zdaniu - ponownie zmusiła ją do uśmiechu. Spakowana i ubrana do wyjścia, gotowa opuścić rodzinny dom zapewne po raz ostatni w życiu, otrzymała kolejną wiadomość, która nadeszła pod postacią opatrzonej
bilecikiem paczki o cokolwiek podejrzanym wyglądzie. Alexia odebrała ją, tym razem ubiegając Swilkinsa. Paczka zawierała kapelusz tak szpetny, że Alexia nie miała wątpliwości co do jego pochodzenia. Był to jaskrawożółty filcowy toczek udekorowany sztuczną czarną porzeczką, aksamitką oraz zielonymi piórami, do złudzenia przypominającymi macki wstrętnego morskiego stworzenia. W dołączonym liściku wprost roiło się od wykrzykników, a kwiecisty styl mógł śmiało stanąć w szranki z manierą lorda Akeldamy. Trzeba przyznać, że był nieco męczący w lekturze. Alexio Tarabotti Maccon, jak mogłaś postąpić tak nieroztropnie! Właśnie przeczytałam poranną gazetę. Mało trupem nie padłam, jak pragnę zdrowia! Oczywiście nie uwierzę w to, póki żyję! Nigdy! Nie daję wiary w ani jedno słowo. Na pewno rozumiesz, że my - Tunny i ja - z rozkoszą wzięlibyśmy Cię do siebie, lecz z uwagi na - jak to mówią - bezmiar (a może rozmiar?) sytuacji i nasze usmarkane warunki nie możemy Ci tego zaproponować. Rozumiesz? Na pewno rozumiesz. Powiedz, że tak. Ale pomyślałam, że przyda ci się coś na pociechę, i pamiętam, jak ten prześliczny kapelusz wpadł ci w oko, kiedy ostatnio byłyśmy razem na zakupach - ach, kiedy to było, w czasach młodości jurnej, a może durnej? Dlatego kupiłam go dla Ciebie w Chapeau de Poupe. To miał być prezent na Boże Narodzenie, ale trudno o lepszą okazję aniżeli kryzys emocjonalny, nieprawdaż? Ściskam, ściskam, ściskam, Ivy. O dziwo, Alexia dokładnie rozumiała w czym rzecz. Ivy i jej świeżo upieczony małżonek oddali się bez reszty
scenicznej karierze, która w świetle bliskiej zażyłości ze skandalistką ani chybi zawisłaby na włosku. Alexia odetchnęła, że nie musi im odmawiać. Mieszkali w lichym mieszkanku na West Endzie, mając do dyspozycji, o zgrozo, tylko jedną bawialnię. Lady Maccon leciutko zadrżała. Z paskudnym kapeluszem pod pachą i z parasolką w dłoni skierowała się do oczekującego powozu. Na pożegnanie siąknęła Swilkinsowi nosem i kazała zawieźć się do rezydencji lorda Akeldamy.
ROZDZIAŁ DRUGI w którym lord Maccon zostaje porównany do małego ogórka Lord Akeldama mieszkał w jednej z najmodniejszych dzielnic Londynu, zawdzięczającej swą opinię fortunnemu zrządzeniu losu, które kazało mu się tu wprowadzić. Lord Akeldama wszystko robił modnie, czasem z wykluczeniem pozostałych czynników, w tym zdrowego rozsądku. Gdyby, dajmy na to, wymyślił zapasy w kamizelkach z peklowanych węgorzy, stolica oszalałaby na ich punkcie w ciągu dwóch tygodni. Niedawno kazał przemalować fasadę w myśl najświeższych nowinek kolo- rystycznych, ku nabożnej aprobacie ogółu. Wybrał odcień bladej lawendy, ze złotymi zawijasami wokół wszystkich wykuszów i okien. Przy domu posadzono do kompletu' bujne krzaki bzu oraz słoneczniki i bratki, których trzy kondygnacje cieszyły oczy gości pomimo zimowej aury. Krótko mówiąc, rezydencja lorda Akeldamy stanowiła samotny, pstry bastion otuchy na tle londyńskiego nieba, które tradycyjnie utknęło w pół drogi między apatyczną szarością a niemrawym kapuśniaczkiem. Nikt nie odpowiedział na pukanie lady Maccon ani na dźwięk dzwonka, lecz złocone drzwi frontowe nie były zamknięte na klucz. Dała znak woźnicy, aby na nią
zaczekał, po czym ostrożnie weszła do środka, z parasolką uniesioną na wszelki wypadek. Pokoje trwały w stanie niezmąconego przepychu, a puszyste kobierce, przedstawiające usposobionych romantycznie pasterzy, stanowiły zgrany duet z sufitem goszczącym równie roznamiętnione cherubiny malowane w stylu a la Roma. - Halo! Czy jest ktoś w domu? Wnętrze rezydencji lorda Akeldamy świeciło pustką, jakby opuszczono je w wielkim pośpiechu. Brakowało nie tylko samego gospodarza, ale i Biffy'ego oraz pozostałych trutni. Zwykle panował tu rozkoszny nieład: wszędzie leżały rozrzucone cylindry i piętrzyły się sterty bilecików, w powietrzu unosił się aromat cygar i francuskiej wody kolońskiej, w tle zaś rozbrzmiewały wybuchy śmiechu oraz bezustanny szmer rozmów. Cisza i bezruch panujące tu obecnie stanowiły zatem tym większy kontrast. Alexia z wolna przemierzała kolejne pokoje, niczym archeolog z wizytą w opuszczonym mauzoleum, ale zewsząd biła tylko pustka, a brak istotnych przedmiotów zdjętych z honorowych miejsc przykuwał wzrok. Brakowało na przykład złoconej rury nad kominkiem, przypominającej element instalacji kanalizacyjnej, która jednak - o czym Alexia wiedziała z doświadczenia - skrywała dwa wygięte ostrza. Fakt, że lord Akeldama uznał za stosowne zabrać tenże konkretny eksponat, nie napawał op- tymizmem co do przyczyn jego nieobecności. Jedyną żywą istotą na terenie domostwa oprócz Alexii zdawał się kot, łaciaty tłuścioch zwykle pogrążony w letargu, z którego budził się z rzadka, tylko w celu brutalnego wyżycia się na najbliższej poduszce z chwostami. Obecnie leżał rozwalony na miękkim podnóżku, ze szczątkami trzech po- konanych chwostów w okolicach podbródka. Koty stanowiły na ogół jedyne istoty tolerujące wampiry. Większość pozostałych zwierząt reprezentowała typ zachowania określany przez naukowców syndromem przyszłej ofiary. Najwyraźniej koty w swym mniemaniu nie zaliczały się do
ich grona, ów konkretny zaś przejawiał tak doskonałą obojętność wobec wszelkich zjawisk bez związku z chwostem, iż najpewniej zadomowiłby się również wśród wilkołaków. - Gdzie się podział twój pan, grubasku? - zapytała pieszczotliwie Alexia. Kot nie znalazł na to odpowiedzi, lecz łaskawie dał się podrapać pod bródką. Miał na szyi osobliwą metalową obróżkę i lady Maccon już miała się pochylić, by ją poddać dokładniejszym oględzinom, gdy z korytarza dobiegł odgłos stłumionych kroków. Lord Conall Maccon był pijany. Nie tam na pół gwizdka wzorem większości istot nadprzyrodzonych, którym dopiero szósty litr piwa lekko mącił wzrok. O nie, lord Maccon był napruty w sztok, schlany do nieprzytomności i zamarynowany jak korniszon. Aby doprowadzić wilkołaka do takiego stanu, trzeba niewyobrażalnych ilości trunku. Którego zdobycie - ciągnął w myślach profesor Lyall, holując alfę dookoła drewutni - graniczyło z cudem niemalże na równi z jego wypiciem. Jak hrabia zdołał tego dokonać? Ba, jak dokonywał tego przez ostatnie trzy dni, bez odwiedzania Londynu ani doskonale zaopatrzonej zamkowej piwniczki? Doprawdy, pomyślał z irytacją beta, takie opilstwo zakrawa prawie na miano nadprzyrodzonego. Lord Maccon zatoczył się ciężko na drewutnię, napierając lewym barkiem i przedramieniem na dębową ściankę. Cały budynek zatrząsł się od podstaw.
- Pardon - przeprosił hrabia z lekką czkawką. - Nie-zauważyłempana. - Na Jowisza, Conallu! - rzucił beta tonem nieopisanej irytacji. - Jakim cudem tak się skułeś? - I odciągnął alfę od sponiewieranej drewutni. - Alesznispodobnego - wyparł się hrabia, obejmując zastępcę słusznym ramieniem i wisząc na nim całym ciężarem. - Kielonka strzeliłem. - Szkocki akcent jego lordowskiej mości nasilał się w chwilach stresu, silnych emocji oraz najwyraźniej procentów. Opuścili bezpieczną osłonę drewutni. Hrabia potknął się i byłby runął jak kłoda, gdyby nie ramię oplecione wokół bety. - Ha! Miejże oko na glebę. Cwana bestia, chwila nieuwagi i skacze człowiekowi do gardła. - Skąd wziąłeś alkohol? - ponowił pytanie profesor, usiłując zawlec hrabiego przez rozległy trawnik do zamku. Przypominało to holowanie parowca w wannie pełnej wzburzonej melasy. Zwykły śmiertelnik nie dałby rady, ale profesor miał nadprzyrodzoną krzepę, do której uciekał się w awaryjnych sytuacjach. Lord Maccon nie był po prostu wielki, był także masywny niczym chodząca i gadająca rzymska fortyfikacja. - I jak się tu znalazłeś? Pamiętam, że sam kładłem cię wczoraj do łóżka. - Profesor Lyall mówił głośno i wyraźnie, nie do końca pewien, na ile jego wypowiedź dociera do wnętrza grubej czaszki hrabiego. Głowa lorda Maccona zakołysała się z lekka, gdy próbował nadążyć za słowami zastępcy. - Poszedłem się wybiegać. Potrzebowałem ciszy i spokoju. Chciałem poczuć wiatr w sierści. I ziemię pod
łapami. Chciałem, och... - Czknął. - ...Sam nie wiem. Pogadać z jeżem. - i co, znalazłeś? - Co? Się schował. Głupi jeż. - Lord Maccon potknął się o wilcze tyko, jedno z wielu rosnących wzdłuż ścieżki prowadzącej do bocznego wejścia do domu. - Co za baran to tu posadził? - Spokój, czy znalazłeś spokój? Lord Maccon przystanął i wyprężył się jak struna, prostując kręgosłup i ściągając ramiona w tył. Zostało mu z wojska. Przez chwilę górował nad betą, kołysząc się na boki jak parowiec w oku cyklonu. - A jak ci się zdaje? - spytał, dobitnie cedząc słowa. Profesor Lyall dyplomatycznie powstrzymał się od odpowiedzi. - No widzisz! - Lord Maccon wykonał zamaszysty gest. - Wryła się... - przystawił dwa paluchy do skroni niczym rewolwer -.. .tutaj. - Następnie huknął się w pierś. -1 tutaj. I ani drgnie. Przywarło toto jak... - Zabrakło mu metafory. -.. Jak wystygła owsianka do miski - uzupełnił triumfalnie. Profesor Lyall nie był pewien, jak lady Alexia Maccon zareagowałaby na porównanie z tak plebejską strawą. Zapewne porównałaby męża do czegoś jeszcze gorlszego, jak haggis na przykład. Lord Maccon obrzucił betę ckliwym spojrzeniem oczu, których kolor zmieniał się wraz z nastrojem. Obecnie miały odcień rozwodnionego karmelu i rozjeżdżały się na boki. - Dlaczego to zrobiła? - Nie wydaje mi się. - Profesor Lyall od dłuższego czasu chciał to z siebie wyrzucić. Miał tylko nadzieję,