Ian Fleming
W tajnej służbie Jej
Królewskiej Mości
Dla Czarnego Bazyliszka w Pogoni i Hilarego Braya, którzy pośpieszyli z pomocą.
I Pejzaż nadmorski z postaciami
Był taki wrzesień, kiedy wydaje się, że lato nigdy się nie skończy. Na ośmiu kilometrach
promenady w Royale-les-Eaux, wzdłuż której biegły strzyżone trawniki, przyozdobione w
odstępach trójbarwnymi grządkami szałwii, smagliczki i lobelii, wszystko jarzyło się od sztandarów
i jaskrawych namiotów kąpielowych, maszerujących wdzięcznie po najdłuższej plaży północnej
Francji, wzdłuż linii przypływu, w licznych i przynoszących dochód batalionach. Muzyka, jeden z
tych weselących się rytmicznie walców na akordeon, grzmiała z głośników wokół basenu o
wymiarach olimpijskich, a od czasu do czasu męski głos, wybijający się ponad muzykę, podawał z
nich do publicznej wiadomości, że Philippe Bertrand, lat siedem, szuka mamusi, że Yolande Lefevre
czeka na przyjaciół pod zegarem przy wejściu albo że madame Dufours jest proszona do telefonu.
Od plaży, zwłaszcza z okolic trzech ogrodzonych terenów zabaw, noszących nazwy „Joie de
Vivre", „Hélio" i „Azur", dolatywał szczebiot dziecięcych okrzyków, które narastały i słabły
stosownie do emocjonalnego natężenia ich zabaw, a dalej, na twardym piasku pozostawionym przez
cofające się morze, przeraźliwe gwizdki instruktorów wychowania fizycznego komenderowały
nastolatkami, wiodąc ich przez ostatnie danie w jadłospisie tego dnia.
Piękna i naiwna panorama nadmorska: jedna z tych, dla których tłem są plaże Bretanii i Pikardii,
będące natchnieniem dla takich, którzy je utrwalali, jak Boudin, Tissot, Monet, odkąd narodziły się
– przeszło sto lat temu – plaże i kąpieliska nadmorskie.
Dla Jamesa Bonda, który tam siedział w jednym z betonowych schronów z twarzą wystawioną do
zachodzącego słońca, było w tym coś dotkliwie nietrwałego. Aż nazbyt żywo przypominało mu to
dzieciństwo – aksamitny dotyk gorącego, sypkiego i bolesną ziarnistość mokrego piasku między
palcami dziecięcych stóp, kiedy przychodził czas włożyć obuwie i skarpetki – cenny stosik morskich
muszelek i ciekawe wodorosty na framudze jego sypialni („Nie, skarbie, tego nie możemy zabrać.
Cała walizka ci się zabrudzi w środku!") – małe kraby umykające spod palców szukających
nerwowo pod wodorostami w skalnych kałużach – i jak pływał, i pływał, i pływał w tańczących
falach, w tych czasach – zdawałoby się – bez ustanku rozjarzonych od słońca, po czym to
nieuniknione, do furii doprowadzające: „Czas wychodzić!". Wszystko to miał przed sobą, swoje
własne dzieciństwo, jakby rozłożone, aby jeszcze raz mógł na nie popatrzeć. Jakże dawno minęły
te czasy wiaderka i łopatki! Jakże daleko pozostawił za sobą te piegi, tę czekoladę mleczną
Cadbury Flakes i musującą lemoniadę! Bond niecierpliwie zapalił papierosa, rozprostował kulące się
ramiona i na powrót zatrzasnął ckliwe wspomnienia w od dawna zamkniętej szufladzie. Dzisiaj jest
dorosły, ma za sobą całe lata plugawych i niebezpiecznych wspomnień: on, agent i szpieg. Nie po to
siedzi w tej betonowej kryjówce, żeby roztkliwiać się nad gromadą parszywych, małych bachorów
na plaży zaśmieconej kapslami od butelek i patyczkami od lizaków, oblewanej morzem aż gęstym
od olejków do opalania i cuchnącym od głównego ścieku z miasta Royale. Znajduje się tu,
postanowił tu być, aby szpiegować.
Szpiegować kobietę. Słońce osuwało się coraz niżej. Powietrze już pachniało wrześniowym
chłodem, który przez cały dzień czaił się pod osłoną upału. Szybko wycofujące się kohorty
kąpielowiczów zwijały swe drobne biwaki, przesączały w górę po schodach i przez promenadę,
chroniąc się w mieście, gdzie w kawiarniach zapalały się światła. Z megafonów przy basenie męski
głos ponaglał klientów: - Allo! Allo! Fermeture en dix minutes! A dix-huit heurs, fermeture de la
piscine! – Jak czarne sylwetki na drodze zachodzącego słońca dwie łodzie ratunkowe Bombarda, z
flagami niebieskiego krzyża na żółtym tle, mknęły na północ, w górę rzeki, aby schronić się na noc
w odległym Vieux Port. Ostatnie już bojery plażowe, jak wesołe żyrafy, pomykały wzdłuż dalekiej
linii odpływu do swojego korralu wśród piaszczystych wydm, a trzej policjanci strzegący parkingów
oddalali się na rowerach, jadąc przez topniejące szeregi samochodów, kierując się na posterunek w
środku miasta. Za kilka minut rozległa płaszczyzna piasków – linia odpływu, ciągle odstępująca,
znajdująca się już o dobre półtora kilometra dalej – wydana zostanie na pastwę mew, które zaczną
się wnet gromadnie zlatywać w poszukiwaniu resztek jedzenia, porzuconych przez plażowiczów.
Wreszcie pomarańczowa kula słońca z sykiem zapadnie się w morze i plaża pozostanie na jakiś
czas całkowicie bezludna, do czasu gdy czające się pod osłoną mroku pary wyjdą, aby szorstko,
pośpiesznie skręcać się na piasku w ciemnych zakątkach między kabinami kąpielowymi a
falochronem. Na ubitym piasku poniżej miejsca, gdzie siedział James Bond, dwie złociste
dziewczyny w wyzywających bikini zwinęły przybory do gry w jokari, której tak prowokacyjnie
oddawały się, skacząc za piłką, i wbiegły na wyścigi po schodach aż tam, gdzie schronił się Bond.
Ukazały mu swe wdzięki, przystanąwszy na chwilę pogawędki, ażeby sprawdzić, czy zareaguje, a
gdy nie objawił zainteresowania, splotły się rękoma i odeszły powoli w stronę miasta, a on został,
zastanawiając się, dlaczego francuskie dziewczęta mają pępki bardziej wystające od innych.
Czyżby to francuscy lekarze, nie lekceważąc nawet tej drobnostki, starali się już z góry
powiększać seksapil żeńskich niemowląt?
I wreszcie ratownicy wzdłuż całej plaży zagwizdali po raz ostatni na rożkach, dając znać, że
schodzą z posterunku, muzyka od basenu urwała się w pół taktu i nagle ogromne przestrzenie
piasku opustoszały.
Ale niezupełnie! O sto metrów od wysokiego brzegu, twarzą do ziemi, na płaszczu kąpielowym w
czarne i białe pasy, na swoim osobistym kawałku twardego piasku, rozłożywszy się tam przed
godziną, ta dziewczyna nie ruszyła się i wciąż leżała z rozrzuconymi rękoma i nogami dokładnie
pomiędzy Bondem a zachodzącym słońcem, które przeobrażało teraz pozostawione gdzieniegdzie
kałuże i płytkie strumyczki w krwawy, zygzakowaty wzór. Bond ciągle ją obserwował: a teraz, w
ciszy i pustce, odrobinę uważniej. Czekał, kiedy ona coś zrobi; kiedy się coś stanie, choć nie
wiedział co. Słuszniej byłoby powiedzieć, że czuwał nad nią. Instynktownie wyczuwał, że coś jej
grozi. A może w powietrzu wisi zapach niebezpieczeństwa? Nie wiedział. Ale wiedział, że nie wolno
mu jej teraz zostawić samej, zwłaszcza teraz, kiedy nie ma tutaj nikogo.
Bond się mylił. Był ktoś jeszcze. Za jego plecami, w „Cafe de la Plagę" po drugiej stronie
promenady, dwaj mężczyźni w deszczowcach i ciemnych czapkach siedzieli przy odosobnionym
stoliku na krawędzi chodnika, nad wypitymi do połowy filiżankami kawy. Nie odzywali się. Tylko
siedzieli, obserwując na matowym szkle osłony, pod którą siedział Bond, niewyraźną plamę jego
ramion i głowy. Obserwowali też, ale nie tak bacznie, bielejącą w oddali plamę na piasku, jaką
tworzyła dziewczyna. Ich milczenie i niestosowny ubiór mogłyby zaniepokoić każdego, kto by ich z
kolei obserwował. Ale tego nie robił nikt, chyba że kelner, który po prostu zaliczywszy ich do
kategorii „kłopotliwych", marzył tylko, żeby się czym prędzej wynieśli.
Kiedy pomarańczowy krąg słońca dolną krawędzią dotknął morza, dla dziewczyny jakby rozległ
się sygnał. Powstała z wolna, przegarnęła sobie oburącz włosy do tyłu i poszła równym,
zdecydowanym krokiem ku słońcu i pieniącej się linii wodnej, oddalonej niemalże o dwa kilometry.
Będzie już fioletowy zmierzch, zanim dojdzie do morza, i ktoś mógłby zgadywać, że to już ostatni
dzień jej wakacji, ostatnia kąpiel.
James Bond sądził inaczej. Wyszedł ze swej osłony, zbiegł po schodach na piasek i szybkim
krokiem ruszył za nią. Za nim, po drugiej stronie promenady dwaj mężczyźni też jakby sądzili
podobnie. Jeden z nich pośpiesznie rzucił na stolik kilka monet i obaj wstali, przecięli promenadę,
idąc dokładnie noga w nogę, zeszli na piasek i z pewnego rodzaju dobitną, wojskową precyzją
szybko pomaszerowali, ramię przy ramieniu, za Bondem.
Teraz na rozległej przestrzeni opustoszałych, pomazanych krwią piasków niesamowicie rzucał się
w oczy dziwny wzór z ludzkich postaci. Ale na pewno nie taki, w który warto się wplątać! Ten wzór
pachniał czymś niedobrym, tajemniczym. Biała dziewczyna, młody mężczyzna z gołą głową, dwóch
maszerujących za nimi krępych facetów: coś w rodzaju gry w złowróżbne podchody. Kelner w
kawiarni zgarnął monety ze stolika i patrzył na odległe postacie, wyraźnie rysujące się w ostatniej
ćwiartce oranżowego słońca. Czymś to pachnie: policja? czy na odwrót? Gęba na kłódkę; ale
zapamięta. A nuż o nim napiszą w gazetach?
James Bond szybko doganiał dziewczynę. Już wiedział, że zrówna się z nią akurat w momencie,
kiedy ona dojdzie do wody. Zaczął się zastanawiać: co jej powie? jak ma to sformułować? Przecież
nie powie: Tknęło mnie, że chcesz popełnić samobójstwo, więc poszedłem za tobą, ażeby temu
zapobiec. A znowu: Szedłem sobie po plaży i wydało mi się, że to ty Pójdziemy na drinka, jak
popływasz? – brzmiałoby dziecinnie. Wreszcie zdecydował się na: O, Trący! – a kiedy ona się
odwróci: Martwiłem się o ciebie. Przynajmniej nie zabrzmi to niestosownie, a w dodatku jest
prawdą.
Morze było teraz jak spiż pod żółtym jak pierwiosnek horyzontem. Od lądu zerwał się wątły,
zachodni podmuch, wynoszący rozgrzane powietrze na morze i podrywający fale, które zaczęły się
białawo kędzierzawić, jak okiem sięgnąć. Stadka mew srebrzystych leniwie podfruwały i znów
osiadały, gdy podchodziła, powietrze było pełne ich skwiru i niekończącego się chlupotu drobnych
fal. Miękki zmierzch w kolorze indy go nadawał melancholijny odcień tej samotności pustego piasku
i morza, jakże odległej teraz od swojsko rozjarzonych świateł i wakacyjnego zgiełku „La Reine de
la Cóte Opale", jak to wspaniale mianowało się Royale-les-Eaux. Bondowi zależało na
przywróceniu dziewczyny tym jasnym światłom. Patrzył na jej gibką, złocistą figurę w białym
jednoczęściowym kostiumie i zastanawiał się, kiedy głos jego dotrze do niej przez hałas mew i
morza. Zwolniła nieco, podchodząc do wody, a jej głowa w kloszu ciężkich, jasnych włosów,
sięgających do ramion, pochyliła się z lekka w zamyśleniu, a może znużeniu.
Bond przyśpieszył i znalazł się już tylko o dziesięć kroków za nią.
–Hej! Trący!
Dziewczyna nie wzdrygnęła się i nie odwróciła raptownie. Tylko zmyliła krok i przystanęła, a
później, gdy mała fala spieniła się i zamarła u jej stóp, obróciła się z wolna i stanęła do niego
twarzą. Jej oczy, zapuchnięte i mokre od łez, omijały go. Wreszcie spotkały się z jego oczyma.
Odezwała się głucho:
–O co chodzi? Czego chcesz?
–Martwiłem się o ciebie. Co tutaj robisz? Co się stało?
Dziewczyna znów spojrzała na niego. Zaciśniętą prawą dłoń podniosła do ust. Powiedziała coś,
spoza tej pięści, czego Bond nie zrozumiał. Potem jakiś głos tuż za Bondem odezwał się cicho,
jedwabiście:
–Nie ruszaj się albo dostaniesz pod kolano.
Bond okręcił się do przysiadu, z dłonią już sięgającą do broni pod marynarką. Spojrzały na niego
złośliwie srebrne oczy dwóch pistoletów.
Pomału wyprostował się. Opuścił prawą rękę wzdłuż ciała i wstrzymany oddech z cichym sykiem
uszedł mu spomiędzy zębów. Dwie kamienne twarze zawodowców powiedziały mu jeszcze więcej
aniżeli srebrne oczy dwóch luf. Żadnego napięcia czy podniecenia. W lekkim półuśmiechu wyrażał
się raczej pełny luz i satysfakcja. Ich oczy nie były nawet czujne. Raczej znudzone. Bond nieraz
już spoglądał w takie twarze. Zwykła rutyna. To zabójcy; profesjonalni zabójcy.
Bond nie miał pojęcia, co to za jedni, dla kogo pracują, o co tu w ogóle chodzi. Zgodnie z regułą, że
zmartwienie to zaliczka z góry wypłacana nieszczęściu, zanim się wydarzyło, rozluźnił mięśnie i
przestał się zastanawiać. Stał i czekał.
–Założyć ręce na kark. – Melodyjny, cierpliwy głos był najwyraźniej południowy,
śródziemnomorski. Pasował do ich twarzy: śniadych, o grubej, porowatej skórze. Mogli być z
Marsylii; albo Włosi. A może mafia? Takie twarze miewają dobrzy tajniacy albo twardzi
przestępcy. Mózg Bonda cykał i warczał, przerzucając karty jak maszyna IBM. Jakich wrogów ma
w tej okolicy? Czy nie Blofeld? Czyżby zając rzucił się na ogara?
Kiedy sytuacja staje się beznadziejna i wydaje się, że wszystko stracone, wtedy czas na okazanie
spokoju i stanowczości; a przynajmniej na obojętność. Bond uśmiechnął się w oczy temu, co
przemówił.
–Twoja matka chyba nie chciałaby usłyszeć, co robisz dzisiejszego wieczora. Jesteś katolikiem?
W takim razie pójdę ci na rękę. – Oczy facetowi zabłysły. W dziesiątkę! Bond założył i splótł ręce
na karku.
Mężczyzna odstąpił w bok, żeby mieć pole ostrzału, kiedy ten drugi wyjmował Bondowi jego
walthera PPK z miękkiej skórzanej kabury u pasa wewnątrz spodni i wprawnie przesuwał dłońmi w
dół po jego bokach, następnie od ramion do przegubów i po udach od wewnątrz. Po czym odstąpił,
schował walthera do kieszeni i znów sięgnął po własny pistolet.
Bond zerknął przez ramię. Dziewczyna nie odezwała się, ani w zaskoczeniu, ani w przestrachu.
Stała teraz plecami do nich wszystkich, patrząc na morze, jak gdyby na luzie i obojętna. Co się
dzieje, na Boga? Czyżby jej użyto na wabia? Ale kto? I co dalej? Czy zabiją go i porzucą ciało, aby
przypływ je wytoczył na brzeg? Nie przychodziło mu na myśl nic innego. Gdyby mieli coś do
załatwienia, to przecież nie pójdą we czwórkę, ot tak sobie, przez te półtora kilometra plaży z
powrotem do miasta, żeby się uprzejmie pożegnać na schodach wiodących ku promenadzie. Nie. To
koniec. Czy aby na pewno? Z północy, przez głęboki zmrok w barwie indygo, doleciał prędki terkot
przyczepnego silnika i wpatrzonemu w mrok Bondowi ukazała się gęsta jak krem fala dziobowa, a
później tępa sylwetka łodzi ratunkowej Bombarda, nadmuchiwanego pontonu o płaskim dnie, z
pojedynczym silnikiem Johnsona u spłaszczonej rufy. Więc zauważono ich! Może straż
przybrzeżna? Oto ratunek! Na Boga, ależ wycisk da tej parze zbirów, kiedy znajdą się na
posterunku policji we Vieux Port! Ale co im powiedzieć o dziewczynie?
Bond zwrócił się twarzą do mężczyzn. I z miejsca uświadomił sobie najgorsze. Obaj podwinęli
spodnie do kolan i czekali spokojnie z butami w jednym ręku, z pistoletami w drugim. To nie
ratunek. Tylko dalszy ciąg egzekucji. No cóż! Nie zwracając uwagi na zbirów, Bond schyli! się,
podwinął spodnie, jak oni, i gmerając tak przy skarpetkach i butach, ukrył w dłoni jeden z noży,
które miał w obcasach, i w półobrocie do łodzi, która tymczasem osiadła na płyciźnie, przeniósł go
do prawej kieszeni spodni.
Nie padło ani jedno słowo. Dziewczyna pierwsza wlazła do pontonu, za nią Bond, a na ostatku dwaj
mężczyźni, którzy w końcu wspomogli silnik pchnięciem w rufę. Sternik, wyglądający jak każdy
inny francuski rybak pełnomorski, wykręcił tępy dziób ku morzu, przerzucił bieg na przedni i ruszyli
po tłukącej fali na północ, a złote włosy dziewczyny rozwiewały się w tył i miękko smagały Jamesa
Bonda po twarzy.
–Tracy, przeziębisz się. Proszę. Weź moją marynarkę. – Bond wysunął się z niej. Wyciągnęła rękę
i pomogła mu ją na siebie zarzucić. Jej dłoń trafiła przy tym na jego dłoń i uścisnęła ją. Co u diabła?
Bond przysunął się do niej. Poczuł, że jej ciało mu się poddaje. Spojrzał na tamtych dwóch.
Siedzieli, kuląc się pod wiatr, z rękoma w kieszeniach, czujni, ale jakby obojętni. Za nimi naszyjnik
świateł Royale szybko się oddalał, aż stał się tylko złotą poświatą na horyzoncie. Prawa dłoń
Jamesa Bonda zaczerpnęła otuchy z dotyku noża w kieszeni, kciuk przesunął się po ostrej jak
brzytwa klindze.
Gdy się tak zastanawiał, kiedy i jaka zdarzy mu się szansa użycia noża, pozostała część jego
umysłu przebiegała wydarzenia ostatniej doby, starając się z nich wypłukać złote ziarenka prawdy.
II Gran Turismo
Niemalże dokładnie dwadzieścia cztery godziny wcześniej James Bond prowadził uważnie swój
samochód, starego bentleya typu continental z potężnym sześciocylindrowym silnikiem na podwoziu
„R" i przełożeniem trzynasta czterdzieści na tylnej osi – którym jeździł już od trzech lat – po tym
szybkim, lecz nudnym odcinku autostrady NI między Abbeville a Montreuil, którędy angielski
turysta powraca, żeby się dostać do kraju samolotem Silver City Airways z Le Touquet albo
promem z Boulogne lub Calais. Jechał z bezpieczną szybkością około stu trzydziestu kilometrów na
godzinę, włączywszy tego automatycznego pilota, którego ma w sobie każdy kierowca klasy
rajdowej, a myśli jego pochłaniało bez reszty układanie pisma zawierającego rezygnację z Tajnej
Służby Jej Królewskiej Mości.
Pismo to, zaadresowane „M do rąk własnych", przybrało jak dotąd formę następującą:
Sir,
Mam zaszczyt prosić o przyjęcie mej rezygnacji ze Służby w terminie natychmiastowym.
Powody mej rezygnacji, które tu z ubolewaniem przedkładam, są następujące:
(1) Moje obowiązki służbowe, jeszcze około dwunastu miesięcy temu, wiązały się z sekcją zero zero
i był Pan łaskaw niekiedy wyrażać swe zadowolenie ze sposobu wypełniania przeze mnie tych
obowiązków, co stanowiło dla mnie źródło satysfakcji. Byłem jednak - Bondowi spodobało się to
słowo – niepocieszony, gdy po skutecznym wywiązaniu się przeze mnie z operacji Piorun, wydał mi
Pan osobiste polecenie całkowitego skoncentrowania się na czas nieokreślony [też udany zwrot] na
ściganiu Ernsta Stavro Blofelda w celu schwytania go wraz z innymi członkami organizacji
SPECTRE, czyli Special Executive for Counter-intelligence, Revenge and Extortion, gdyby się
okazało, że została ona odtworzona po jej zniszczeniu w następstwie operacji Piorun.
(2) Podjąłem się tego zadania, jak Pan sobie przypomina, z niechęcią. Wydawało mi się, czemu też
dałem podówczas wyraz, iż jest to zadanie czysto wywiadowcze, które mogłyby prowadzić, przy użyciu
zwykłych metod policyjnych, inne resorty, takie jak delegatury miejscowe, służby kontrwywiadu
państw sojuszniczych lub Interpol. Zastrzeżenia moje zostały oddalone i przez okres blisko dwunastu
miesięcy zajmowałem się w najróżniejszych krajach całego świata rutynową pracą detektywistyczną,
w której każdy strzęp informacji, pogłoski i poszlaki prowadziły na manowce. Nie trafiłem na żaden
ślad czy to poszukiwanego osobnika, czy reaktywowanej organizacji SPECTRE, jeśli takowa istnieje.
(3) Wielokrotnie zwracałem się o zwolnienie od tej nużącej i bezowocnej misji. Niestety wnioski te,
nawet gdy kierowałem je, Sir, do Pana osobiście, były ignorowane czy wręcz zbywane w sposób
obcesowy, a moja wciąż ponawiana [znów niezłe określenie!] argumentacja, iż Blofeld nie żyje,
spotykała się z przejawami kurtuazji, które określiłbym jako skąpe. – Ładnie powiedziane! Może
trochę zbyt ładnie!
(4) Wyżej wzmiankowane› niefortunne okoliczności sięgnęły ostatnio szczytu w powierzonej mi
tajnej misji (vide Station R'S PX 437-007) w Palermo, w pogoni za kompromitująco wręcz fałszywą
atrapą. Zwierzęciem tym okazał się niejaki Blauenfelder, nieposzlakowany obywatel niemiecki,
zajmujący się uprawą winorośli, a konkretnie zaszczepianiem winogron typu moselle na odmianach
sycylijskich, ażeby zwiększyć w tych ostatnich zawartość cukru, jako że wyróżnia je, do Pańskiej
osobistej wiadomości [hamuj się, stary! ten ustęp należy przeformułować!], nadmiar kwasu.
Śledztwo w sprawie tegc człowieka zwróciło na mnie uwagę mafii, tak iż wyjazd mój z Sycylii
nastąpił w okolicznościach, najłagodniej mówiąc sromotnych.
(5) Ze względu na powyższe, Sir, w szczególności zaś na ciągłe trwonienie mych kwalifikacji, które,
jakkolwiek skromne. poprzednio czyniły mnie zdatnym do wypełniania cięższych. a mnie większą
satysfakcję dających obowiązków, powiązanych z pracą w sekcji zero zero, pozwalam sobie
niniejszym złożyć rezygnację z dalszego zatrudnienia w Służbie.
Pozostaję, Sir,
Pańskim uniżonym sługą,
007
Oczywiście, rozmyślał Bond, prowadząc uważnie długą maskę swego bentleya przez wężowy
szereg zakrętów, sporą część z tego trzeba będzie napisać na nowo. Zdarzają się miejsca zbyt
pompatyczne, a parę złośliwości należy wytrzebić albo złagodzić. W istocie jednak właśnie to
podyktuje swej sekretarce, gdy pojutrze wróci do biura. A jeśli ona się rozpłacze, to czort z nią!
Naprawdę. Jak mu Bóg miły. Ma powyżej uszu tej pogoni za widmem Blofelda. Jak i całego
SPECTRE, tej niby Specjalnej Egzekutywy Kontrwywiadu, Odwetu i Wymuszenia. Przecież ją
unicestwili. Nawet taki geniusz jak Blofeld, jeżeli jakimś cudem, uszedłby cało, nie zdołałby na
powrót uruchomić machiny tego kalibru.
I wtedy, na piętnastu kilometrach prostej drogi przez las, stało się to. Klakson o trzech tonach
wrzasnął mu w ucho swój upiorny dysonans i niska, biała, dwumiejscowa lancia flaminia Zagato
Spyder z opuszczonym dachem śmignęła obok, ścinając mu ostro i zuchwale przed maską, i znikła,
tylko wręcz lubieżny huk jej podwójnego wydechu odbił się echem od ściany lasu. Prowadziła
dziewczyna w obwiązującym włosy krzykliwie amarantowym szaliku, którego krótki ogon leciał za
nią poziomo w podmuchu.
Jeżeli coś w życiu tak naprawdę podrywało Jamesa Bonda z miejsca, poza strzelaniną, to kiedy
wyprzedzała go przy dużej szybkości ładna dziewczyna; a doświadczenie nauczyło go, że
dziewczyny ścigające się tak prowokacyjnie zawsze są ładne… i podniecające. Gdy klakson
wrzasnął, szok z miejsca wyłączył mu to urządzenie pilotujące i wymiótł Bondowi z głowy wszelkie
inne myśli, przestawiając go na ręczne prowadzenie. Zacisnąwszy usta w uśmiechu, wbił pedał gazu
do dechy, ścisnął kierownicę w pozycji na za piętnaście trzecia i ruszył za dziewczyną.
Sto siedemdziesiąt, sto osiemdziesiąt, sto osiemdziesiąt pięć… i ciągle nie nadrabiał dystansu.
Sięgnął do tablicy i przerzucił czerwony wyłącznik.
Wysoki, przeraźliwy skowyt maszyny już na granicy męczarni rozdarł mu bębenki i bcntley
szarpnął w przód. Sto dziewięćdziesiąt, dwieście… Zaczął ją wyraźnie doganiać. Jeszcze
pięćdziesiąt metrów, czterdzieści, trzydzieści! Już dostrzegał same oczy w jej lusterku wstecznym.
Ale dobra droga tu się kończyła. Z prawej mignął jeden z tych wykrzykników, którymi Francuzi
oznaczają niebezpieczeństwo. I oto za wzniesieniem ukazała się wieża kościoła, stłoczone domy w
małej wiosce u stóp dosyć stromego wzgórza, wężowaty znak następnych zakrętów. Oba
samochody zwolniły… sto trzydzieści, sto dwadzieścia, sto. Bond ujrzał, jak jej światła hamulcowe
krótko rozbłysły, dostrzegł prawą dłoń, gdy sięgnęła w dół ku dźwigni, niemalże równocześnie z
ruchem jego własnej dłoni zredukowała bieg. I już weszli w zakręt, po kocich łbach, i Bond musiał
przyhamować, patrząc zazdrośnie, jak zawieszenie De Dion dociska tylne koła jej lancii do
nierówności, podczas gdy jego bentley skakał i rzucał, zmuszając go do walki z kierownicą. A
potem wioska się skończyła i dziewczyna, krótko zawinąwszy tyłem, wyszła z zakrętu i śmignęła
jak szatan pod górę wzdłuż prostej, długiej pochyłości, a on stracił pięćdziesiąt metrów.
I tak ciągnął się ich wyścig; co Bond zyskał na prostych, to w wioskach tracił na tym trzymaniu się
drogi, z którego słynie lancia; jak również, musiał to przyznać, na jej wspaniałym i pozbawionym
nerwów prowadzeniu. Aż na drodze pojawił się wielki znak Michelina głoszący: „Montreuil 5,
Royale-les-Eaux 10, Le Touąuet-Paris-Plage 15" i Bond zadał sobie pytanie: dokąd ona jedzie? I
jął się zastanawiać: czy machnąć ręką na Royale i noc, którą sobie obiecał w tamtejszym słynnym
kasynie, i po prostu jechać tam, gdzie ona pojedzie, gdziekolwiek by to było, aby dowiedzieć się,
kim jest ta szatańska dziewczyna?
Nie dano mu o tym decydować. Montreuil to niebezpieczne miasto z wyboistymi, krętymi uliczkami
i mnóstwem wiejskiego ruchu. Na przedmieściach Bond trzymał się o pięćdziesiąt metrów za nią,
ale w prędkim i ryzykownym slalomie jego wielki samochód nie mógł za nią nadążyć i zanim
wydostał się z miasta, zanim przejechał jednopoziomowe skrzyżowanie Etaples-Paris, ona już
znikła. Otóż i skręt w lewo do Royale. Czy nie odrobina kurzu unosi się na zakręcie? Bond skręcił.
Coś mówiło mu, że jeszcze ją spotka.
Pochylił się do przodu i przerzucił czerwony wyłącznik w dół. Jęk dmuchawy zamarł i w
samochodzie ucichło, gdy jechał dalej, rozluźniając napięte mięśnie. Zastanawiał się, czy
doładowująca sprężarka nie uszkodziła silnika. Wbrew stanowczemu ostrzeżeniu Rolls-Royce'a
polecił, aby jego ulubiony ekspert z parku samochodowego w kwaterze głównej zainstalował mu
turbosprężarkę Arnott, włączaną przez magnetyczne sprzęgło. Firma Rolls-Royce twierdziła, że
łożyska wału nie wytrzymają dodatkowego obciążenia i gdy przyznał się, co kazał wykonać, z
ubolewaniem lecz stanowczo cofnęła mu wszelkie gwarancje i umyła ręce od problemów swego
dziecka, teraz już bękarta. Pierwszy raz dziś pojechał z szybkością dwustu kilometrów na godzinę
i obrotomierz wychylił się złowróżbnie za czerwoną linię na cztery i pół tysiąca. Ale temperatura
wody i oleju trzymała się w normie; nie rozległy się żadne hałasy uprzedzające o wysokich
kosztach. Za to, na miły Bóg, cóż to była za nieludzka uciecha!
James Bond przejechał z wolna malowniczy dojazd do Royale, wśród młodej buczyny i wonnych
sosen, ciesząc się z góry na wieczór i wspominając swe poprzednie, doroczne pielgrzymki do tej
miejscowości, a zwłaszcza wielką bitwę, jaką stoczyli tu przed wieloma laty na suknie on i Le
Chiffre. Przebył od tej pory kawał drogi, ominęło go wiele kul i mnóstwo śmierci, kochał się z
wieloma dziewczynami; ale było coś szczególnie dramatycznego i przejmującego w tej właśnie
przygodzie, która co roku sprowadzała go z powrotem do Royale, do jego kasyna i małego,
granitowego krzyża na niedużym cmentarzu z prostym napisem: VESPER LYND. Requiescat In
Pace.
A cóż tym razem szykowało mu Royale w piękny wrześniowy wieczór? Wielką wygraną? Czy
dotkliwą stratę? Piękną dziewczynę… czy tę właśnie piękną dziewczynę?
Przede wszystkim trzeba myśleć o grze. Na ten weekend przypada clôture annuelle. To dzisiaj, w
tę właśnie sobotnią noc, kończy się sezon w Casino Royale. To zawsze wielkie wydarzenie i zjadą
się na nie pielgrzymi nawet z Belgii i z Holandii, nie mówiąc już o bogatych stałych bywalcach z
Paryża i z Lille. Poza tym, zgodnie z tradycją, Syndicat d'Initiative et des Bain de Mer de Royale
otworzy swe podwoje dla wszystkich miejscowych dostawców i przedsiębiorców, z darmowym
szampanem i bufetem uginającym się od przysmaków, aby podziękować ludności miasta za jej
pracę w sezonie. Kolosalna hulanka, na ogół nie kończąca się przed śniadaniem. Przy stołach panuje
tłok i gra się doprawdy bardzo wysoko.
Prywatny kapitał Bonda wynosił milion franków – starych franków, rzecz jasna – około siedmiuset
funtów. Swoje prywatne fundusze zawsze obliczał w starych frankach. Czuł się dzięki temu
bogaczem! Natomiast ze służbowych wydatków rozliczał się w nowych frankach, przez co
wydawały się mniejsze; choć zapewne nie księgowemu w kwaterze głównej. Milion franków! Na
ten jeden wieczór był milionerem!
Oby nim pozostał do rana.
Otóż i Promenade des Anglais, a na niej w stylu empire z nieprawego łoża fronton hotelu
„Splendide". I oto, jak rany Boga, na wyżwirowanym podjeździe u jego stopni biała lancia! I
bagażowy w pasiastej kamizelce i zielonym fartuchu właśnie dźwiga dwie walizki Vuittona po
schodach do wejścia.
No i proszę!
James Bond ustawił swój samochód na parkingu, w szeregu samochodów za milion funtów, polecił
temuż bagażowemu, który właśnie wyjmował z lancii różne kosztowne drobiazgi, wnieść swój
bagaż i skierował się do recepcji. Jej szef manifestacyjnie przejął sprawę od recepcjonisty i powitał
Bonda z wylewnym rozbłyskiem złotych zębów, notując sobie w pamięci, że ma doniesieniem o
przybyciu Bonda przysłużyć się policji, aby z kolei chef de police mógł się przysłużyć Deuxième i
DST nadając tę wiadomość dalekopisem do Paryża.
Bond powiedział:
–A nawiasem mówiąc, monsieur Maurice: kim jest ta pani, która właśnie przyjechała białą lancią?
Czy zatrzymała się tutaj?
–Ależ tak, mon commandant. – W entuzjastycznym uśmiechu szef recepcji zaprezentował
Bondowi jeszcze dwa złote zęby. – Ta dama zalicza się do naszych przyjaciół. Jej ojciec jest
bardzo wielkim przemysłowcem z Południa. To la comtesse Teresa di Vicenzo. Monsieur z
pewnością czytał o niej w gazetach. Madame la comtesse jest osobą – jak by to powiedzieć? –
uśmiech stał się dyskretny i porozumiewawczy, jak to pomiędzy mężczyznami – osobą, że się tak
wyrażę, w pełni korzystającą z życia.
–Ach, tak. Dziękuję. Jak się udał sezon?
Zdawkowa pogawędka ciągnęła się, gdy kierownik osobiście wiózł Bonda windą na górę i
wprowadzał go do przyjemnego szaro-białego apartamentu w stylu Dyrektoriatu, gdzie jaskrawa
różana kapa leżała na łożu, które Bond tak dobrze pamiętał. Po ostatniej wymianie uprzejmości
został nareszcie sam.
Był nieco zawiedziony. Jakby trochę za wysokie dla niego progi! A James Bond akurat nie lubił
dziewczyn będących w pewnym sensie własnością publiczną; na przykład gwiazd filmowych. Wolał
dziewczyny prywatne, takie, które mógł sam odkryć i przywłaszczyć sobie. Przyznawał, że może
się w tym wyrażać jakby opaczny snobizm. Albo coś jeszcze pospolitszego: może te sławne po
prostu trudniej poderwać?
Przywieziono jego dwie sfatygowane walizki, więc rozpakował się bez pośpiechu, a potem
zadzwonił na obsługę i kazał sobie przynieść butelkę taittingera blanc de blancs, który tradycyjnie
pijał w Royale. Kiedy butelka przybyła, jak należy, w oszronionym srebrnym wiaderku, wypił dosyć
szybko jej ćwierć i przeszedł do łazienki, gdzie wziął lodowaty prysznic i umył sobie włosy,
używając Pinaud Elixir, tego księcia szamponów, aby z nich usunąć pył szosy. Po czym włożywszy
granatowe spodnie z wełnianego tropiku, białą koszulę z jedwabistej bawełny, skarpetki i czarne
mokasyny (nie znosił sznurowadeł), usiadł przy oknie, patrząc ponad promenadą na morze i
zastanawiając się, gdzie pójdzie na obiad i co wybierze.
James Bond nie był smakoszem. W Anglii żywił się solami z rusztu, jajkami en cocotte i rostbefem
na zimno z kartoflaną sałatką. Ale gdy podróżował za granicą, przeważnie sam, posiłki stanowiły
pożądane wytchnienie, coś mile widzianego, na co się czeka, co przerywa napięcie szybkiej jazdy,
ryzyka, którego unikał lub je podejmował, o włos od kraksy, przy nieustannej trosce o sprawność
maszyny. W tej chwili, przebywszy długą trasę od granicy włoskiej w Ventimiglia bez pośpiechu, w
ciągu trzech dni (a Bóg mu świadkiem, że nie miał powodu śpieszyć się z powrotem do Centrali),
miał już powyżej uszu tych gastronomicznych pułapek na frajerów, turystów-smakoszy. Wszystkie
te „Hostelleries", „Vieilles Auberges" i „Relais Fleuris" poznał na wylot. Wypróbował „Bonnes
Tables" i „Fines Bouteilles". Zbadał ich „Spécialités du Chef", przeważnie oparte na zawiesistym
sosie ze śmietany i wina z kilkoma drobnymi pieczarkami, kryjącym podłą jakość ryby lub mięsa.
Poznał cały ten mlaszczący rytuał winoznawstwa i smakoszostwa i miał też, nawiasem mówiąc,
wyżej uszu tych tabletek Bisodolu, pomagających to strawić!
Francuska religia brzucha dała mu ostatecznego kopa ubiegłej nocy. Ażeby ominąć Orlean,
zatrzymał się na południe od tego nieciekawego miasta i wybrał niby-to-bretońską oberżę na
południowym brzegu Loary, nie przejmując się ani obfitością skrzynek na kwiaty w oknach i
fałszywym belkowaniem na suficie, ani porcelanowym kotem czającym się na dwuspadowym dachu
na porcelanowego ptaka, ponieważ znajdowała się na samym brzegu Loary, bodaj czy nie
najbardziej ukochanej przez Bonda rzeki na świecie. Ze stoickim spokojem potraktował
młotkowane rondle miedziane, przybory kuchenne z mosiądzu oraz inne antykwaryczne bajery
tłoczące się na ścianach w sieni; zaniósł torbę do swego pokoju i wyszedł na miłą przechadzkę
wzdłuż cicho płynącej rzeki, muskanej przez jaskółki. Zaniepokoiła go dopiero jadalnia, w której
znalazł się z garstką turystów. Nad kominkiem, gdzie jarzyły się elektryczne polana i
wypolerowane do nadmiernego połysku szczypce i pogrzebacze, wisiała tarcza herbowa z
malowanego gipsu z okropną dewizą: ICY DOULCE FRANCE. Na wszystkich talerzach z jakiejś
miejscowej, ohydnej substancji widniała irytująco niepojęta rymowanka: Jamais en vain, toujours
en vin, a skwaszony kelner, aż zatęchły od fin de saison, poruszając się jak mucha w smole, podał
mu pâté maison (którego plaster od razu musiał wymienić) i poularde à la crème, która była tu
jedyną rzeczą prawdziwie starożytną. Bond posępnie spłukał to wstrętne żarcie butelką
syntetycznego pouilly-fuissé i nazajutrz rano przełknąć musiał ostateczną obelgę w postaci
rachunku za to świństwo, wynoszącego przeszło pięć funtów.
Ażeby zatrzeć w sobie te niestrawne wspomnienia, Bond siedział teraz przy oknie, popijał
taittingera i rozważając za i przeciw miejscowych restauracji, zastanawiał się, które z dań
najsłuszniej będzie zaryzykować. Wreszcie zdecydował się na jeden ze swych najulubieńszych
lokali we Francji, niezbyt obiecująco położony akurat naprzeciw dworca kolejowego Étaples,
zatelefonował do starego przyjaciela monsieur Bécaud, aby zarezerwować stolik, i w dwie godziny
później jechał z powrotem do kasyna, w żołądku mając turbota poché, sauce mousseline i połówkę
najlepszej kuropatwy, jaką zjadł w życiu.
Bardzo podtrzymany na duchu i w dodatku podbudowany połową butelki Mouton Rothschilda
rocznik '53 i kieliszkiem dziesięcioletniego calvadosu z trzema filiżankami kawy, wstąpił radośnie
na zatłoczone schody Casino Royale z całkowitą pewnością, że ta noc okaże się niezapomniana.
III Gambit kompromitacji
(Ponton już opłynął dzwoniącą żałośnie boję i teraz ciągnął z wolna pod prąd rzeki Royale. Przed
nimi na prawym brzegu pokazały się wesołe światła małej przystani dla jachtów pływających po
Kanale i Bondowi przemknęło przez myśl, żeby poczekać, aż znajdą się nieco powyżej, a potem
wbić nóż w gumowy bok i dno pontonu i rzucić się wpław. Ale z góry usłyszał w wyobraźni huk
pistoletów i gwizd, i pluskanie kul wokół swej głowy do chwili, gdy prawdopodobnie nastąpi wybuch
światła w czaszce i ostatni błysk świadomości, że wreszcie dostał. A poza tym: czy ona dobrze
pływa? w takim prądzie? Bond czuł przenikliwy chłód. Przytulił się do niej mocniej i wrócił do
wspomnień ubiegłej nocy, szukając w pamięci wytłumaczenia).
Przeszedł całą długość Salle d'Entrée, mijając witryny firm Van Cleef, Lanvin, Hermès i całej
reszty; zatrzymał się chwilę w celu identyfikacji przy długim kontuarze, za którym piętrzyły się
szafki kartotek; jeszcze opłata za Carte d'Entrée pour les Salles de Jeux, szybki jak w
kalkulatorze rzut oka fizjonomisty przy wejściu, ukłon i zapraszający gest, którym obdarzył go u
drzwi huissier w krzykliwym uniformie, i James Bond znalazł się w brzuchu tej pięknej, wonnej
maszynerii.
Zatrzymał się na chwilę przy kasie, z nozdrzami rozszerzonymi na zapach tłumnej, elektryzującej
i eleganckiej scenerii, a potem z wolna podszedł do głównego stołu chemin de fer przy wejściu do
wspaniale urządzonego baru i przychwycił wzrok monsieur Pola, chef de jeu gier o wysokie stawki.
Monsieur Pol powiedział coś do huissiera i Bondowi wskazano miejsce numer siedem, które
huissier zarezerwował wyjętym z kieszeni żetonem. Huissier strzepnął pośpiesznie dłonią po
suknie wewnątrz linii – tej słynnej linii, która stała się kością niezgody w aferze Tranby Crofta, w
którą zamieszany był król Edward VII – wytarł popielniczkę i odsunął Bondowi krzesło. Bond
usiadł. But z kartami znajdował się na drugim końcu stołu przy numerze trzy. Pogodnie i na luzie
Bond przyjrzał się twarzom pozostałych graczy, podczas gdy changeur wymieniał mu banknoty za
sto tysięcy na dziesięć czerwonych jak krew żetonów po dziesięć tysięcy. Bond ustawił je przed
sobą w zgrabny słupek i przyglądał się grze, w której stawki, jak stwierdzała tabliczka zawieszona
między zielonymi abażurami lamp nad stołem, nie mogły być niższe od stu nowych franków albo
dziesięciu tysięcy starych. Spostrzegł jednak, że każdy z trzymających bank otwiera sumami
sięgającymi pięciuset nowych franków – niezły pieniądz! – jakieś czterdzieści funtów na początek.
Gracze stanowili, jak zwykle, międzynarodową mieszankę: trzech tekstylnych magnatów z Lille w
przesadnie wy- watowanych smokingach, para otyłych kobiet w brylantach, być może z Belgii,
drobna Angielka jakby żywcem wyjęta z Agathy Christie, grająca spokojnie i z powodzeniem,
może właścicielka willi, dwaj Amerykanie w średnim wieku, w ciemnych garniturach, weseli z
wyglądu i z lekka zawiani, pewnie z Paryża, i Bond. Kibice i dorywczo stawiający przeciw bankowi
tłoczyli się wokół stołu podwójnym kręgiem.
Po dziewczynie natomiast ani śladu.
Gra toczyła się chłodno. But z kartami obchodził z wolna stół, każdy kolejny bankier pasował
przed tym budzącym lęk dobraniem trzeciej karty, z niewiadomego powodu stanowiącym w chemin
de fer barierę dźwięku, którą należy przełamać, aby potoczyła się gra. Za każdym razem, gdy kolej
przychodziła na Bonda, zastanawiał się, czy również oddać bank po drugiej karcie. Za każdym
razem, przez niemalże godzinę tej gry, powtarzał sobie uparcie, że ten ciąg się przerwie! I
czemużby nie on miał to uczynić? Że karty nie mają pamięci, i czas, aby zaczęły iść. I za każdym
razem, jak inni, pasował przed dobraniem tej trzeciej. Karty w bucie się wyczerpały. Bond zostawił
pieniądze i przespacerował się między stołami, odwiedzając ruletkę, miejsca do trente et quarante i
bakarata, żeby sprawdzić, czy jej tu gdzieś nie ma. Kiedy go dzisiaj wyprzedzała w lancii, mignęły
mu tylko jasne włosy i wyrazisty, dosyć stanowczy profil. Wiedział jednak, że potrafi ją z miejsca
rozpoznać, choćby po tej nici zwierzęcego magnetyzmu, która ich związała w czasie wyścigu. Ale
nie było po niej ani śladu.
Bond wrócił do stołu. Krupier formował sześć talii w podłużny blok, który za chwilę będzie
umieszczony w opróżnionym bucie. Ponieważ Bond siedział obok niego, krupier wręczył mu pustą,
gładką, czerwoną kartę do przełożenia. Bond potarł ją w palcach i z żartobliwym rozmysłem wsunął
ją tak dokładnie w połowie paczki, jak tylko potrafił. Krupier skwitował uśmiechem jego
premedytację i wykonał swe kuglarskie sztuczki, prowadzące do tego, że z czasem czerwona karta
znajdzie się na języku buta i wstrzyma grę dokładnie na siedem kart przed jego wyczerpaniem się;
załadował ten długi blok do buta, wsunął trzymający go metalowy język i oznajmił, głośno i
wyraźnie:
–Messieurs [o mesdames nie wspomina, od czasów wiktoriańskich zakłada się bowiem, że damy nie
uczestniczą w hazardzie], les jeux sont faits. Numéro six à la main.
Siedzący na swoim tronie za krupierem chef de jeu powtórzył ten okrzyk, huissiers zagonili
rozproszonych opodal graczy na ich miejsca i gra znowu się rozpoczęła. Bond zagrał pewnie na
banco przeciw magnatowi z Lille, siedzącemu po jego lewej ręce, wygrał, dla wyrównania dodał
parę drobnych żetonów jako cagnotte i podwoił bank do dwóch tysięcy nowych franków, czyli
dwustu tysięcy starych.
Wygrał ten raz i następny. A teraz skok na trzecią kartę! I wystartował. Wygrał dziewiątką z
ręki! Osiemset tysięcy w banku (jak oszacował Bond). Jeszcze raz wygrał, tym razem z ledwością:
miał sześć do pięciu. Potem zdecydował się grać bezpiecznie i zgromadzić jakiś kapitał. Z miliona
sześciuset tysięcy poprosił odprowadzić te sześćset en garage, czyli wycofać z banku, zostawiając
w nim okrągły milion. I znów wygrał. Teraz umieścił milion en garage. W banku znów pozostał
milion, a Bond miał już tak czy owak wygrane solidne zabezpieczenie w wysokości miliona
sześciuset! Ale teraz już wyrównać jego bank nie było tak łatwo. Stół zaczął się liczyć z tym
ciemnowłosym Anglikiem, grającym tak spokojnie, liczyć się z jego pewnym siebie półuśmieszkiem i
trochę okrutnym zarysem ust. Co to za jeden? Skąd przyjechał? Czym się zajmuje? Wokół stołu
rozległ się szept poruszenia i domysłów. Jak dotąd zagrał sześć rozdań. Czy teraz Anglik schowa
do kieszeni swą małą fortunę i odda bank? Czy będzie go dalej trzymał? Przecież karta musi się
odwrócić! Ale James Bond z góry podjął decyzję. Karty nie pamiętają przegranej. I wygranej też
nie pamiętają. Zagrał o bank jeszcze trzy razy, dodając za każdym razem po milionie do swego
„garażu", a potem drobna Angielka, dotychczas pozostawiająca grę innym, weszła i zagrała
przeciw niemu w dziesiątej rozgrywce na banco i Bond uśmiechnął się do niej przez stół, wiedząc,
że tym razem wygra ona. I wygrała, po prostu haniebnie, jedynką przeciw jego buche z trzech
królów, liczących się jako zero. Wokół stołu poszło westchnienie ulgi. Passa się przełamała! I szmer
zazdrości, kiedy łopatka krupiera podsunęła Bondowi stos ciężkich, mieniących się perłowo
żetonów za cztery miliony i sześćset tysięcy franków, znacznie ponad trzy tysiące funtów. Bond
rzucił krupierowi żeton za sto nowych franków, usłyszał w podzięce tradycyjne:
–Merci, monsieur! Pour le personnel! – i gra potoczyła się dalej.
James Bond zapalił papierosa i już niezbyt się interesował grą, kiedy but odjeżdżał od niego wokół
stołu. Udało się, a niech to diabli! Kupa forsy! Teraz trzeba uważać. Siedzieć na tej forsie. Ale nie
przesadzać z ostrożnością, nie siedzieć na wszystkim! Co za wspaniały wieczór. Ledwie minęła
północ. Jeszcze mu się nie chciało wychodzić. A niech będzie! Obejmie bank, kiedy przyjdzie na
niego kolej, ale nie zagra banco przeciw cudzym: w żadnym wypadku. Karta ruszyła. Przekonał się
o tym na sobie. Teraz innym też będzie szła; goniąc ich mógłby się łatwo sparzyć.
Nie omylił się. Kiedy but otrzymał numer pięć, jeden z krezusów z Lille, o dwa miejsca w lewo od
Jamesa Bonda, źle wychowany, hałaśliwy gracz z cygarem w bursztynowo-złotym ustniku,
łapczywie zgarniający karty łopatkowatymi, kiepsko wymanikiurowanymi palcami i walący nimi o
stół jak Szwab rżnący w taroka, z miejsca dobrał trzecią i poszedł na całość. Bond, zgodnie ze
swym planem, bezlitośnie pozostawił go samemu sobie i oto, przy szóstym rozdaniu, bank zawierał
już dwadzieścia tysięcy nowych franków – dwa miliony starych – i stół znowu postawił na
ostrożność. Wszyscy przyczaili się na swoich pieniądzach.
Krupier i chef de jeu zawołali donośnie:
–Un banco de vingt mille! Faites vos jeux, messieurs. Il reste à compléter! Un banco de vingt
mille!
Jest. Ona! Pojawiła się znikąd i stoi przy krupierze; Bond nie zdążył dostrzec nic więcej; tylko
złociste ramiona, piękna złocista twarz o jarzących się błękitnych oczach i uderzająco różowych
ustach, prosta biała suknia, dzwon złotych włosów sięgających do ramion, i już:
–Banco!
Wszyscy spojrzeli na nią i zapadła na chwilę cisza. Potem głos krupiera:
–Le banco est fait! – i potwór z Lille (takim widział go teraz Bond) już wydzierał karty z buta, jej
karty już wędrowały do niej na łopatce krupiera.
Schyliła się i na moment w białym V jej dekoltu pojawił się dyskretny przedziałek.
–Une carte.
Bondowi serce zamarło. Z pewnością nie ma nic lepszego niż piątka. Potwór odwrócił swoje.
Siódemka. Po czym wydłubał kartę dla niej i rzucił ją pogardliwie przez stół. Dama ukazała swój
mizdrzący się uśmiech.
Krupier delikatnie odwrócił czubkiem łopatki jej dwie pozostałe karty Czwórka. Przegrała!
Bond aż jęknął w duchu i podniósł oczy patrząc, jak ona to przyjmie.
To, co ujrzał, nie było zbyt budujące. Dziewczyna szeptała coś natarczywie do chef de jeu, który
potrząsał głową. Kroplisty pot wystąpił mu na policzki. W milczeniu, które zapadło wokół stołu, w
tym milczeniu, które oblizuje się, węsząc skandal już nawisły ciężką wonią w elektrycznie
naładowanym powietrzu, Bond usłyszał, jak chef de jeu mówi stanowczo:
–Mais c'est impossible. Je regrette, madame. Il faut vous arranger à la caisse.
I oto rozszedł się po kibicach i graczach ten w kasynie najokropniejszy z szeptów, jakby syk
pełznącego węża:
–Le coup du déshonneur! C'est le coup du déshonneur! Quelle honte! Quelle honte!
O mój Boże! pomyślał Bond. Wpadła! Ona nie ma pieniędzy. I z jakiegoś powodu nie może dostać
kredytu w kasie.
Potwór z Lille ogrywał tę sytuację do imentu. Wiedział, że w razie niewypłacalności kasyno
zapłaci. Odchylił się na oparcie i siedział tak ze spuszczonymi oczyma, pykając z cygara, urażona
niewinność.
Ale Bond wiedział, co za piętno dziewczyna będzie nosił przez resztę życia. Francuskie kasyna
tworzą mocny związek zawodowy. Bo muszą. Jutro w świat pobiegną depesze „Madame la
comtesse Teresa di Vicenzo, paszport numer taki a taki, umieścić na czarnej liście". I to koniec jej
życia w kasynach Francji, Włoch, zapewne także w Niemczech w Egipcie, a teraz już i w Anglii.
Całkiem jakby stracić wiary godność u Lloyda albo w City na ubezpieczenie w firmie Dur
Bradstreet. W amerykańskim świecie hazardu może by je nawet zlikwidowano. W Europie zaś
czeka ją los nieomal równie tragiczny. W kręgach, w których się zapewne obraca będzie już nie do
przyjęcia, nieczysta. Coup du deshonneur} Tego się po prostu nie robi. To już towarzyski
ostracyzm.
Za grosz nie dbając o towarzyski ostracyzm i myśląc wy łącznie o cudownej dziewczynie, która go
pokonała w wyścigu, pokazawszy mu tył samochodu między Abbeville a Mon treuil, James Bond
nachylił się z lekka do przodu. Rzucił dw2 ze swych cennych perłowych żetonów na środek stołu.
Ode zwał się tonem z lekka znudzonym, z lekka zaskoczonym:
–Przepraszam. Madame zapomniała, że dziś wieczór po stanowiliśmy grać na wspólny rachunek. –
I nie patrząc m dziewczynę, przemówił stanowczo do chef de jeu: – Proszę mi wybaczyć. Myślami
byłem gdzie indziej. Możemy grac dalej.
Napięcie przy stole zelżało. A raczej poszukało sobie innego celu, odwracając się od dziewczyny.
Czy to praw da, co powiedział ten Anglik? Chyba tak! Któż by płacił dwa miliony franków za
dziewczynę? Ale dotąd nie miel z sobą nic wspólnego; przynajmniej na pozór. Znajdował: się po
przeciwnych stronach stołu. Nie dawali sobie znaków porozumiewawczych. A dziewczyna? Nie
okazała emocji. Raz tylko spojrzała na mężczyznę. Całkiem otwarcie. Później odeszła spokojnie
od stołu. W stronę baru. Na pewno jest w tym coś dziwnego; coś niezrozumiałego. Ale gra
potoczyła się dalej. Chef de jeu ukradkiem otarł sobie twarz chustką. Krupier uniósł głowę,
dotychczas jakby chylącą się pod nóż jakiejś emocjonalnej gilotyny. A teraz powrócił stary
porządek.
-La partie continue. Un banco de quarante mille!
Bond spojrzał na wciąż jeszcze imponującą górę żetonów, jaka spoczywała między jego luźno
ugiętymi rękoma. Przyjemnie byłoby odzyskać te dwa miliony franków. Godziny mogą upłynąć,
zanim drugi podobnej wielkości bank da mu tę szansę. W końcu gra za pieniądze kasyna! Co
zyskał, to „znalezione" pieniądze i gdyby przegrał, wciąż jeszcze wyjdzie z tego z małym zyskiem,
aż nadto wystarczającym, aby zapłacić za tę noc w Royale. A do potwora z Lille poczuł antypatię.
Czy nie zabawnie byłoby odwrócić porządek starej bajki? Najpierw uratować dziewczynę, a potem
zabić smoka! Zresztą już czas, aby szczęście odwróciło się od faceta. Przecież karta nie ma
pamięci!
Bond nie miał tyle pieniędzy, żeby cały bank wziąć na siebie, mógł tylko połowę, co nazywa się
avec la table i znaczy, że inni gracze mogą dołożyć drugie pół, jeśli zechcą.
Zapominając o powściągliwej strategii, którą sobie ledwie pół godziny temu obiecał, Bond nachylił
się z lekka i mówiąc:
–Avec la table! – przesunął za linię dwadzieścia tysięcy nowych franków. Za jego pieniędzmi
poszły na stół inne. Czy nie szczęściarz z tego Anglika? Bond z przyjemnością zauważył, że
drobniutka stara Angielka jak z Agathy Christie też go poparła sumą dziesięciu tysięcy. To dobra
wróżba! Spojrzał na bankiera, krezusa z Lille. Cygaro mu zgasło w ustniku i wargi zbielały w
miejscu, gdzie go ściskał. Był cały spocony. Bił się z myślami, czy spasować i zgarnąć już swój
obfity łup, czy spróbować jeszcze ten raz. Bystre, świńskie oczka biegały po stole, sprawdzając,
czyjego cztery miliony są już pokryte.
Krupierowi zależało na przyśpieszeniu gry. Rzekł stanowczo:
–C'est plus que fait, monsieur.
Człowiek z Lille zdecydował się. Plasnął łapskiem po bucie, wytarł dłoń o sukno i wywlókł kartę.
Potem dla siebie, następną dla Bonda, czwartą dla siebie. Bond nie sięgnął poprzez numer sześć po
swoje karty. Zaczekał, aż krupier mu je podrzuci. Uniósł je tuż nad stołem i rozchylił ukryte w
dłoniach tylko tyle, żeby podejrzeć wartość, znów je zsunął i położył cicho na stole twarzą w dół.
Piątka! Ta dwuznaczna swołocz, co nie wiadomo: ciągnąć czy nie ciągnąć? Szanse na podejście
bliżej dziewiątki lub odejście od niej są równe. Powiedział spokojnie:
–Non – i popatrzył na dwa enigmatycznie różowe grzbiety kart leżących przed bankierem. Ten
porwał je i z niesmakiem odrzucił na stół. Dwa walety. Une buche! – czyli zero.
Teraz już tylko cztery karty mogły przebić Bonda i tylko jedna, piątka, wyrównać. Serce mu
łomotało. Bankier złapał się za but, wyrwał kartę, odkrył ją. Dziewiątka, dziewiątka karo!
Przekleństwo Szkocji! Najlepsza!
Czystą formalnością było już odkrycie i pokazanie żałosnej piątki Bonda. Ale wokół stołu aż
jęknęło.
–II fallait tirer! – odezwał się ktoś.
Ale gdyby pociągnął, to Bond dostałby tę dziewiątkę i pogorszył sobie do czwórki. Wszystko
zależałoby od następnej karty, której różowy język teraz krył swój sekret zamknięty w ustach
buta. Bond nie czekał, aby go poznać. Z wątłym, smętnym uśmiechem popatrzył wokół stołu,
przepraszając
swych towarzyszy w przegranej, zgarnął resztę swych żetonów do kieszeni marynarki, dał
napiwek huissierowi, który przez tyle godzin gry zajmował się opróżnianiem jego popielniczki, i
usunął się od stołu do baru, słysząc, jak krupier triumfalnie ogłasza:
–Un banco de quatre-vingt mille francs! Faites vos jeux, messieurs! Un banco de quatre-vingt
mille nouveaux francs.
Niech to diabli! pomyślał Bond. Pół godziny temu miał w kieszeni małą fortunę. Teraz, dzięki
połączeniu romantycznej donkiszoterii ze zwyczajną głupotą, wszystko to stracił. No cóż? wzruszył
ramionami. Chciał mieć noc godną zapamiętania. Połowę już ma. A co będzie z drugą połową?
Dziewczyna siedziała samotnie, miała przed sobą pół flaszki Bollingera i smętnie patrzyła w
pustkę. Ledwie spojrzała, kiedy Bond się osunął na fotel obok niej i powiedział:
–No cóż, obawiam się, że nasz syndykat znów stracił. Usiłowałem się odegrać. Poszedłem na avec.
Lepiej było dać chamowi spokój. Zostałem z piątką, a on miał biiche, a potem wyciągnął dziewiątkę.
Odparła tępo:
–Trzeba było dobrać do piątki. Ja zawsze dobieram. – Pomyślała. – Ale wtedy miałby pan czwórkę.
Jaka była następna karta?
–Nie wiem. Nie chciało mi się czekać. Odszedłem, żeby pani poszukać.
Spojrzała na niego z ukosa, oceniając.
–Dlaczego mnie pan uratował przed coup de deshonneur?
Bond wzruszył ramionami.
–Piękna dziewczyna w potrzebie. A poza tym zaprzyjaźniliśmy się już po południu między
Abbeville a Montreuil. Prowadzi pani jak anioł. – Uśmiechnął się. – Mimo to nie sądzę, żeby pani
zdołała mnie wyprzedzić, gdybym uważał.
Jechałem jakieś sto sześćdziesiąt i nie patrzyłem w lusterko. Myślałem o innych sprawach.
Ten gambit wyszedł. Jej twarz i głos ożywiły się.
–Ależ tak. Pobiłabym pana. Wystarczy, że wyprzedzałabym pana w zabudowaniach. A poza tym –
w głosie pojawił się cień goryczy – zawsze byłabym lepsza. Bo panu zależy na życiu.
O Boże! – pomyślał Bond. Jedna z takich! Dziewczyna z przetrąconym skrzydłem, a może dwoma.
Wolał puścić tę uwagę mimo uszu. Podano pół butelki Kruga, którego zamówił. Gdy huissier nalał
mu pół kieliszka, Bond go dopełnił po brzeg. Podniósł i przepił do niej, unikając przesady.
–Nazywam się Bond, James Bond. Proszę zostać przy życiu, przynajmniej na tę noc. – Długim
haustem wypił do dna i znów napełnił.
Przyjrzała mu się poważnie, z rozwagą, po czym też się napiła.
–Nazywam się Trący – powiedziała. – Ten skrót wystarczy za wszystko, co panu wyliczono w
recepcji. Teresa była świętą. Ja nie jestem święta. Podejrzewam, że kierownik recepcji ma
usposobienie romantyczne. Sam powiedział mi, że pan o mnie pytał. To co, pójdziemy? Konwersacja
mnie nie interesuje. A pan zarobił na swoją nagrodę.
Wstała, nie czekając. Bond, zmieszany, uczynił to samo.
Nie. Pójdę sama. Pan zjawi się później. Numer czterdzieści pięć. Tam, jeśli to panu odpowiada,
będzie pan mógł zaliczyć najdroższą noc miłosną swojego życia. Jej cena wyniesie cztery miliony
franków. Mam nadzieję, że okaże się tego warta.
IV Wszystkie koty są szare
Czekała na niego w ogromnym, podwójnym łożu, z prześcieradłem podciągniętym pod szyję. Jasne
włosy były rozpostarte jak złote skrzydła pod lampką do czytania, stanowiącą tu jedyne
oświetlenie, a błękitne oczy jarzyły się ogniem, który u innych dziewcząt, w innych łóżkach, Bond
umiałby sobie wytłumaczyć. Lecz ta dziewczyna znajdowała się w kleszczach napięcia, których nie
potrafiłby nawet odgadnąć. Zabezpieczył za sobą drzwi, podszedł i usiadłszy na brzegu, położył
zdecydowanie dłoń na małym wzgórku, stanowiącym jej lewą pierś.
–Posłuchaj no, Trący – zaczął, chcąc jej zadać przynajmniej parę pytań, ażeby dowiedzieć się
czegoś o tej fantastycznej dziewczynie, wyczyniającej rzeczy histeryczne, takie jak hazardowa
gra bez pieniędzy na pokrycie przegranej, potencjalnie samobójcza jazda samochodem albo
wzmianka, że jej życie obrzydło.
Ale ona czym prędzej uniosła dłoń, pachnącą perfumami „Ode" Guerlaina, i położyła mu ją na
ustach.
–Powiedziałam ci: żadnej konwersacji. Zdejmij ubranie. Kochaj mnie. Jesteś przystojny i silny.
Chcę zapamiętać, jak to może być. Rób ze mną, co zechcesz. I powiedz mi, co lubisz i czego
chciałbyś ode mnie. Bądź brutalny. Traktuj mnie jak najgorszą dziwkę na całym świecie. Oprócz
tego zapomnij o wszystkim. Żadnych pytań. Weź mnie i już.
W godzinę później James Bond wyśliznął się z łóżka, nie budząc jej, ubrał się przy świetle
przesączającym się skroś zasłon od latarni na promenadzie i wrócił do swego pokoju.
Wziął prysznic i wsunąwszy się między chłodne, szorstkie francuskie prześcieradła we własnym
łóżku, wyłączył myślenie o niej. Przypomniał sobie tylko, zanim go sen ogarnął, że już po wszystkim
powiedziała:
–Było jak w niebie, James. Proszę, wróć, kiedy się obudzisz. Muszę to zrobić z tobą jeszcze raz. –
Po czym odwróciła się od niego na bok i zasnęła, nie odpowiadając na końcowe czułości, ale zdążył
usłyszeć, jak płacze.
Co u diabła? W nocy wszystkie koty są szare.
Prawda to czy fałsz?
Bond zasnął.
O ósmej zbudził ją i znów była ta sama wspaniałość. Ale tym razem wydało mu się, jak gdyby
obejmowała go tkliwiej, całowała nie tylko z pasją, lecz i z czułością. Ale później, kiedy powinni
układać sobie dzień, gdzie pójść na obiad, kiedy się wykąpać, najpierw się zaczęła wymawiać, a
potem, gdy nalegał, stała się po dziecinnemu grubiańska.
–Odczep się ode mnie, do diabła! Słyszałeś? Już dostałeś, na czym ci zależało. A teraz się wynoś!
–A ty nie chciałaś?
–Nie. Parszywy z ciebie kochanek. Zjeżdżaj.
Bond zorientował się, że jest na granicy histerii, a co najmniej zdesperowana. Ubrał się z wolna,
czekając na łzy i kiedy prześcieradło, nakrywające ją teraz całą, zadygoce od szlochu. Ale nie
doczekał się łez. To niedobrze! Ta dziewczyna w jakiś sposób przekroczyła granicę wytrzymałości,
zbyt wiele granic. Poczuł dla niej przypływ czułości, poniósł go odruch, ażeby jej bronić, wydobyć ją
z kłopotów, uszczęśliwić. Z ręką na klamce, odezwał się cicho:
–Trący. Chciałbym ci pomóc. Pozwól mi. Masz jakieś kłopoty. Ale świat się na tym nie kończy. Ja
również je mam. Wszyscy je mają.
Wyświechtane frazesy zapadały w milczenie pokoju, pręgowanego słońcem, jak żużel w ruszt
popielnika.
–Idź do diabła!
W momencie otwierania i zamykania drzwi Bond zastanowi) się, czy nimi trzasnąć, żeby wyrwać
ją z tego nastroju, czy zamknąć je po cichu. I zamknął po cichu. Tej dziewczynie szorstkość nie
pomoże. Już jej zaznała gdzieś – kiedyś – aż za dużo. Poszedł w głąb korytarza, czując, pierwszy
raz w życiu, że nie dorósł do sytuacji.
Ponton przedzierał się w górę rzeki. Za przystanią dla jachtów brzegi zbliżały się i walka z
prądem była coraz trudniejsza. Dwóch zbirów na rufie nie spuszczało z Bonda spokojnych oczu. Na
dziobie dziewczyna ciągle trzymała swój dumny profil pod wiatr niby figura dziobowa na żaglowcu.
Bonda grzał jedynie dotyk jej pleców i rękojeści noża w kieszeni. A jednak, dziwna rzecz, teraz
czuł się jej bliższy, dużo bliższy nawet niż w porywach ubiegłej nocy. Wyczuwał w jakiś sposób, że
ona jest uwięziona tak samo jak on. Jak? Dlaczego? Przed nimi, w oddaleniu wątle połyskiwały
światła Vieux Port, niegdyś leżącego nad morzem, a teraz odrzuconego przez jakiś kaprys prądów
na Kanale, kształtujących dostęp do rzeki. Niewiele upłynie lat i zgasną do reszty, zbuduje się nową
przystań dla pełnomorskich trawlerów, zaopatrujących Royale w płastugi i homary, i kraby, i
krewetki. Po tej stronie świateł trafiały się jeszcze wybiegające w rzekę wąskie pomosty,
zbudowane przez amatorów jachtingu. Za nimi stały wille o takich nazwach jak „Rosalie", „Toi et
Moi", „Nid Azur" albo „Nouvelle Vague". James Bond ściskał w kieszeni nóż i wdychał zapach
„Ode", dolatujący przez odór bagna i wodorostów na brzegach rzeki. Nigdy w życiu nie szczękał
zębami. Dopiero teraz. Powstrzymał się i wrócił do wspomnień.
Śniadanie było zazwyczaj dla Bonda ważną częścią dnia, lecz dzisiaj prawie nie dostrzegał, co je,
uwinął się z nim aby prędzej i siedział, gapiąc się w okno i na promenadę, paląc jednego papierosa
za drugim i zastanawiając się nad dziewczyną. Nie wiedział o niej nic konkretnego, nie znał nawet
jej narodowości. Nazwisko ma śródziemnomorskie, mimo to z pewnością nie jest Włoszką ani
Hiszpanką. Po angielsku mówi bezbłędnie, a jej suknie i sposób noszenia ich są wytworem bogatych
środowisk; może ekskluzywnej szkoły w Szwajcarii. Nie pali, pije chyba niewiele i nic nie wskazuje
na zażywanie narkotyków. Nawet pigułek nasennych nie było przy łóżku ani w łazience. Lat nie
więcej niż dwadzieścia pięć, ale kocha się zajadle i umiejętnie, jak dziewczyna, mówiąc z
amerykańska, już nieźle chodząca w kurs. Ani razu się nie roześmiała, prawie nie uśmiechnęła.
Wygląda na pogrążoną w głębokiej depresji, w jakimś duchowym odrętwieniu, powodującym, że
(jak sama wyznała) już odechciało się jej żyć. A jednak nie wykazuje żadnego z tych objawów,
które u neurotyczek zwykle kojarzy się z histerią: potarganych włosów i niechlujnego makijażu,
tej atmosfery nieładu i chaosu, jaką wytwarzają wokół siebie. Ona przeciwnie: siła woli, zimna jak
lód, panowanie nad sobą i świadomość, czego dokładnie chce i do czego zmierza. Do czego? Według
Bonda, zamiary jej są desperackie, prawdopodobnie samobójcze, a ubiegła noc to jej ostatnie
szaleństwo.
Popatrzył na mały, biały samochód, stojący teraz na parkingu niedaleko od jego samochodu. Musi
jakoś trzymać się w pobliżu, pilnować jej, przynajmniej dopóki się nie przekona, że jego śmiertelne
konkluzje były niesłuszne. Więc najpierw zadzwonił do recepcjonistki i wynajął inny samochód.
Tak jest, simca aronde zostanie natychmiast podstawiona i będzie czekała na parkingu. A on
przyniesie swoje międzynarodowe prawo jazdy i zieloną kartę ubezpieczenia recepcjonistce, która
będzie tak dobra i załatwi wszystkie formalności.
Bond ogolił się, zniósł na dół dokumenty i wrócił do swego pokoju. Pozostał w nim do szesnastej
trzydzieści, obserwując wyjście i mały, biały samochód. Wreszcie się zjawiła, ubrana w płaszcz
kąpielowy w białe i czarne pasy, a Bond pobiegł korytarzem do windy. Nietrudno było ją śledzić,
kiedy jechała promenadą i zostawiła samochód na jednym z parkingów; i tak samo łatwo przyszło
to małemu citroenowi 2CV, który śledził Bonda.
W ten oto sposób uformował się ciąg tropiących i tropionych, zdążający teraz do swego
tajemniczego rozwiązania, gdy mały ponton Bombarda ciągnął pod gwiazdami w górę rzeki Royale.
O co tu chodzi? Czy była świadomą, czy nieświadomą przynętą? Czy to porwanie? A jeżeli tak, to
jednego z nich czy obojga? Czy szantaż? Zemsta męża lub innego kochanka? Czy też miało się
dokonać morderstwo?
Bond ciągle usiłował doszukać się w myśli odpowiedzi na te pytania, gdy sternik skierował ponton
szerokim łukiem, w poprzek nurtu, ku szkieletowi rozpadającego się pomostu, który sterczał od
błotnistego brzegu w głąb rzeki. Przybili do niego pod prąd, z mroku oświetlił ich potężny reflektor,
cuma spadła z hałasem i przyciągnięto łódź do ubłoconych, drewnianych stopni. Jeden ze zbirów
wysiadł pierwszy, za nim dziewczyna (biały dół jej kostiumu kąpielowego lubieżnie wyglądał spod
marynarki Bonda) i za nią Bond, wreszcie drugi ze zbirów. Następnie ponton szybko odbił i popłynął
dalej w górę rzeki, prawdopodobnie – pomyślał Bond – do swej regularnej przystani w Vieux Port.
Na pomoście stało jeszcze dwóch mężczyzn o podobnym wyglądzie jak tamci. Bez słowa
poprowadzono dziewczynę i Bonda, wziętych w środek, gruntową dróżką przez piaszczyste wydmy,
od pomostu w głąb lądu. O sto metrów od rzeki, ukryte w zagłębieniu między wysokimi wydmami,
migotało światełko. Kiedy się zbliżyli, Bond spostrzegł, że to jedna z tych olbrzymich ciężarówek
pokrytych aluminiową blachą falistą, z ciężarową naczepą na obrotowym złączu za kabiną
kierowcy, co przelatują z rykiem po szosach Francji, wypluwając dym ze swych diesli i z gniewnym
sykiem hamulców pneumatycznych przewijają się przez miasta i wioski. Ta była wypolerowana do
połysku. Całkiem nowa z wyglądu, a może zadbana. Kiedy podeszli, mężczyzna z latarką dał jakiś
sygnał i natychmiast rozjarzył się prostokąt żółtego blasku, gdy z tyłu rozwarto drzwi, takie jak w
wozie kempingowym. Bond zmacał w kieszeni nóż. Czy ma jakiekolwiek rozsądne szanse? Nie ma.
Zanim wszedł po schodkach do wnętrza, spojrzał na tablice rejestracyjne. Licencja zawodowa
informowała: „Marseille-Rhône. M. Draco. Appareils Électriques. 397694". Proszę bardzo! Kolejna
zagadka.
W środku, dzięki Bogu, było ciepło. Przejście wiodło między równo spiętrzonymi pudłami, na
których widniały nazwy znanych fabryk telewizorów. Atrapa? Były również składane krzesła i
oznaki przerwanej gry w karty. Pewnie rodzaj wartowni. Dalej, po obu stronach, drzwi do kabin.
Przed jednymi z drzwi czekała Trący. Podała mu marynarkę i odezwawszy się bezbarwnie:
„Dziękuję", zamknęła za sobą drzwi, a Bond zdążył dostrzec w nich luksusowe wnętrze. Nie
śpieszył się, wkładając marynarkę. Jedyny idący za nim facet z pistoletem rzekł niecierpliwie
„Allez!"- Bond pomyślał: czy nie teraz na niego skoczyć? Ale z tyłu przyglądało się trzech innych.
Poprzestał więc na łagodnym „Merde à vous!" i ruszył ku aluminiowym drzwiom, które widocznie
oddzielały trzeci, znajdujący się z przodu przedział tego dziwnego pojazdu. Za tymi drzwiami kryje
się odpowiedź. Zapewne jeden człowiek: przywódca. Może to być jedyna szansa. Prawa dłoń Bonda
już się zacisnęła na rękojeści noża w kieszeni spodni. Teraz wyciągnął w przód lewą rękę i z obrotu
wpadł jednym skokiem do środka, kopnął i zatrzasnął za sobą drzwi, skurczył się, przysiadł z
nożem gotowym do rzutu.
Za sobą poczuł, jak strażnik rzuca się na drzwi, ale Bond plecami zaparł się o nie i utrzymał.
Siedzący za biurkiem o trzy metry od Bonda, łatwy cel dla noża, mężczyzna krzyknął coś, jakiś
rozkaz, wesoły i beztroski rozkaz w języku, którego Bond nigdy nie słyszał. Nacisk na drzwi
ustąpił. Mężczyzna uśmiechnął się do niego szerokim, czarującym uśmiechem, który rozłupał na
dwoje jego twarz, brązową i pobrużdżoną jak orzech włoski. Wstał i uniósł powoli obie ręce.
–Poddaję się. Teraz ma pan we mnie cel jeszcze większy. Ale błagam, proszę mnie nie zabijać.
Najpierw się napijemy whisky i porozmawiamy. A później sam pan wybierze. Tak jak w tej chwili.
Zgoda?
Bond wyprostował się na całą wysokość. Też się uśmiechnął. Nie mógł się powstrzymać. Ten
człowiek miał tyle uroku w twarzy, tak rozjaśnionej od humoru, szelmostwa i magnetyzmu, że w tej
przynajmniej roli, którą grał obecnie, Bond nie potrafiłby go zabić; nie bardziej niż, dajmy na to,
Trący.
Za nim wisiał na ścianie kalendarz. Bond potrzebował się na czymś wyładować, na czymkolwiek.
Mówiąc: „Szesnasty września!", targnął prawą dłonią w rzucie od dołu. Nóż śmignął przez pokój,
ominął mężczyznę może o metr i utkwił, dygocąc, gdzieś w połowie arkusza.
Mężczyzna obrócił się i spojrzał bacznie na kalendarz. Roześmiał się na głos.
–Ściślej mówiąc: piętnasty. Ale i tak nieźle. Musi pan któregoś dnia spróbować się z moimi ludźmi.
Może nawet bym postawił na pana. Przyda im się tego rodzaju lekcja.
Wyszedł zza biurka, nieduży, w średnim wieku, o brązowej, pomarszczonej twarzy. Miał na sobie
wygodny, granatowy garnitur, podobny do tego, w jaki się ubierał sam Bond. Klatka piersiowa i
ramiona wezbrane od muskułów. Bond zwrócił uwagę na luźny krój marynarki pod pachami. Do
noszenia broni? Mężczyzna wyciągnął rękę. Dłoń okazała się ciepła, krzepka i sucha.
–Nazywam się Marc-Ange Draco. Zna pan moje nazwisko?
–Nie.
–Aha. Za to ja znam pańskie. Komandor James Bond. Odznaczony orderem CMG. Jest pan
wysokiej rangi pracownikiem w Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości. Czasowo zwolniony od
swoich zwykłych obowiązków i wydelegowany za granicę. – Twarz zmarszczyła mu się radośnie w
łobuzerskim uśmiechu. – Czy tak?
Aby ukryć konsternację, James Bond podszedł do wiszącego na ścianie kalendarza, sprawdził, czy
trafił w piętnastkę, wyciągnął nóż i schował go z powrotem do kieszeni w spodniach. Odwrócił się i
spytał:
–Dlaczego pan tak uważa?
Tamten nie odpowiedział na pytanie, tylko rzekł:
–Proszę. Proszę usiąść. Mam panu wiele do powiedzenia. Ale zacznijmy od whisky z wodą sodową.
Dobrze?
Wskazał na wygodny fotel naprzeciw biurka, postawił przed nim dużą, srebrną szkatułkę,
zawierającą różne rodzaje papierosów, podszedł do metalowej szafy pod ścianą i otworzył ją. W
środku nie było żadnej kartoteki. Był to nieduży, lecz doskonale zaopatrzony barek. Poruszając się
sprawnie, po gospodarsku, wyjął butelkę Pinchbottle Haiga, drugą z burbonem I.W. Harpera, dwie
półlitrowe szklanki, bodajże Waterforda, kubełek z kostkami lodu, syfon wody sodowej i karafkę
zwyczajnej z lodu. Kolejno ustawił je na biurku między fotelami, swoim i Bonda. Potem, gdy Bond
sobie nalewał solidnego burbona z wodą i mnóstwem lodu, wrócił na swoje miejsce i usiadł po
drugiej stronie biurka, sięgnął po Haiga i rzekł, patrząc Bondowi prosto w oczy:
–Dowiedziałem się, kim pan jest, od zaufanego przyjaciela w paryskim Deuxième. Płacę mu za
takie właśnie informacje, kiedy są mi potrzebne. Dowiedziałem się tego dzisiaj wczesnym rankiem.
Należę do przeciwnego obozu niż pan – może nie tak całkiem przeciwnego – powiedzmy –
mieszczącego się na przyległym polu. – Tu przerwał. Podniósł szklankę. I dodał bardzo poważnie: –
Teraz wejdę z panem w układ oparty na zaufaniu. W jedyny możliwy sposób. Złożę po raz drugi
swe życie w pańskie ręce.
Wypił. Bond również. W szafce na kartotekę, w zamrażalniku, szum agregatu raptem włączył się
w to, co będzie – Bond sobie to nagle uświadomił – ważnym momentem prawdy. Nie wiedział, jaka
to będzie prawda. Nie spodziewał się, by była zła. Ale jakoś wyczuł instynktownie, może dlatego, że
zbudził się w nim szacunek i sympatia do tego człowieka, iż on sam zostanie w to głęboko
wciągnięty.
Agregat zamilkł.
Oczy w orzechowej twarzy związały jego spojrzenie.
Jestem głową Związku Korsykańskiego.
Ian Fleming W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości
Dla Czarnego Bazyliszka w Pogoni i Hilarego Braya, którzy pośpieszyli z pomocą. I Pejzaż nadmorski z postaciami Był taki wrzesień, kiedy wydaje się, że lato nigdy się nie skończy. Na ośmiu kilometrach promenady w Royale-les-Eaux, wzdłuż której biegły strzyżone trawniki, przyozdobione w odstępach trójbarwnymi grządkami szałwii, smagliczki i lobelii, wszystko jarzyło się od sztandarów i jaskrawych namiotów kąpielowych, maszerujących wdzięcznie po najdłuższej plaży północnej Francji, wzdłuż linii przypływu, w licznych i przynoszących dochód batalionach. Muzyka, jeden z tych weselących się rytmicznie walców na akordeon, grzmiała z głośników wokół basenu o wymiarach olimpijskich, a od czasu do czasu męski głos, wybijający się ponad muzykę, podawał z nich do publicznej wiadomości, że Philippe Bertrand, lat siedem, szuka mamusi, że Yolande Lefevre czeka na przyjaciół pod zegarem przy wejściu albo że madame Dufours jest proszona do telefonu. Od plaży, zwłaszcza z okolic trzech ogrodzonych terenów zabaw, noszących nazwy „Joie de Vivre", „Hélio" i „Azur", dolatywał szczebiot dziecięcych okrzyków, które narastały i słabły stosownie do emocjonalnego natężenia ich zabaw, a dalej, na twardym piasku pozostawionym przez cofające się morze, przeraźliwe gwizdki instruktorów wychowania fizycznego komenderowały nastolatkami, wiodąc ich przez ostatnie danie w jadłospisie tego dnia. Piękna i naiwna panorama nadmorska: jedna z tych, dla których tłem są plaże Bretanii i Pikardii, będące natchnieniem dla takich, którzy je utrwalali, jak Boudin, Tissot, Monet, odkąd narodziły się – przeszło sto lat temu – plaże i kąpieliska nadmorskie. Dla Jamesa Bonda, który tam siedział w jednym z betonowych schronów z twarzą wystawioną do zachodzącego słońca, było w tym coś dotkliwie nietrwałego. Aż nazbyt żywo przypominało mu to dzieciństwo – aksamitny dotyk gorącego, sypkiego i bolesną ziarnistość mokrego piasku między palcami dziecięcych stóp, kiedy przychodził czas włożyć obuwie i skarpetki – cenny stosik morskich muszelek i ciekawe wodorosty na framudze jego sypialni („Nie, skarbie, tego nie możemy zabrać. Cała walizka ci się zabrudzi w środku!") – małe kraby umykające spod palców szukających nerwowo pod wodorostami w skalnych kałużach – i jak pływał, i pływał, i pływał w tańczących falach, w tych czasach – zdawałoby się – bez ustanku rozjarzonych od słońca, po czym to nieuniknione, do furii doprowadzające: „Czas wychodzić!". Wszystko to miał przed sobą, swoje własne dzieciństwo, jakby rozłożone, aby jeszcze raz mógł na nie popatrzeć. Jakże dawno minęły te czasy wiaderka i łopatki! Jakże daleko pozostawił za sobą te piegi, tę czekoladę mleczną Cadbury Flakes i musującą lemoniadę! Bond niecierpliwie zapalił papierosa, rozprostował kulące się ramiona i na powrót zatrzasnął ckliwe wspomnienia w od dawna zamkniętej szufladzie. Dzisiaj jest dorosły, ma za sobą całe lata plugawych i niebezpiecznych wspomnień: on, agent i szpieg. Nie po to siedzi w tej betonowej kryjówce, żeby roztkliwiać się nad gromadą parszywych, małych bachorów na plaży zaśmieconej kapslami od butelek i patyczkami od lizaków, oblewanej morzem aż gęstym od olejków do opalania i cuchnącym od głównego ścieku z miasta Royale. Znajduje się tu, postanowił tu być, aby szpiegować. Szpiegować kobietę. Słońce osuwało się coraz niżej. Powietrze już pachniało wrześniowym chłodem, który przez cały dzień czaił się pod osłoną upału. Szybko wycofujące się kohorty kąpielowiczów zwijały swe drobne biwaki, przesączały w górę po schodach i przez promenadę, chroniąc się w mieście, gdzie w kawiarniach zapalały się światła. Z megafonów przy basenie męski
głos ponaglał klientów: - Allo! Allo! Fermeture en dix minutes! A dix-huit heurs, fermeture de la piscine! – Jak czarne sylwetki na drodze zachodzącego słońca dwie łodzie ratunkowe Bombarda, z flagami niebieskiego krzyża na żółtym tle, mknęły na północ, w górę rzeki, aby schronić się na noc w odległym Vieux Port. Ostatnie już bojery plażowe, jak wesołe żyrafy, pomykały wzdłuż dalekiej linii odpływu do swojego korralu wśród piaszczystych wydm, a trzej policjanci strzegący parkingów oddalali się na rowerach, jadąc przez topniejące szeregi samochodów, kierując się na posterunek w środku miasta. Za kilka minut rozległa płaszczyzna piasków – linia odpływu, ciągle odstępująca, znajdująca się już o dobre półtora kilometra dalej – wydana zostanie na pastwę mew, które zaczną się wnet gromadnie zlatywać w poszukiwaniu resztek jedzenia, porzuconych przez plażowiczów. Wreszcie pomarańczowa kula słońca z sykiem zapadnie się w morze i plaża pozostanie na jakiś czas całkowicie bezludna, do czasu gdy czające się pod osłoną mroku pary wyjdą, aby szorstko, pośpiesznie skręcać się na piasku w ciemnych zakątkach między kabinami kąpielowymi a falochronem. Na ubitym piasku poniżej miejsca, gdzie siedział James Bond, dwie złociste dziewczyny w wyzywających bikini zwinęły przybory do gry w jokari, której tak prowokacyjnie oddawały się, skacząc za piłką, i wbiegły na wyścigi po schodach aż tam, gdzie schronił się Bond. Ukazały mu swe wdzięki, przystanąwszy na chwilę pogawędki, ażeby sprawdzić, czy zareaguje, a gdy nie objawił zainteresowania, splotły się rękoma i odeszły powoli w stronę miasta, a on został, zastanawiając się, dlaczego francuskie dziewczęta mają pępki bardziej wystające od innych. Czyżby to francuscy lekarze, nie lekceważąc nawet tej drobnostki, starali się już z góry powiększać seksapil żeńskich niemowląt? I wreszcie ratownicy wzdłuż całej plaży zagwizdali po raz ostatni na rożkach, dając znać, że schodzą z posterunku, muzyka od basenu urwała się w pół taktu i nagle ogromne przestrzenie piasku opustoszały. Ale niezupełnie! O sto metrów od wysokiego brzegu, twarzą do ziemi, na płaszczu kąpielowym w czarne i białe pasy, na swoim osobistym kawałku twardego piasku, rozłożywszy się tam przed godziną, ta dziewczyna nie ruszyła się i wciąż leżała z rozrzuconymi rękoma i nogami dokładnie pomiędzy Bondem a zachodzącym słońcem, które przeobrażało teraz pozostawione gdzieniegdzie kałuże i płytkie strumyczki w krwawy, zygzakowaty wzór. Bond ciągle ją obserwował: a teraz, w ciszy i pustce, odrobinę uważniej. Czekał, kiedy ona coś zrobi; kiedy się coś stanie, choć nie wiedział co. Słuszniej byłoby powiedzieć, że czuwał nad nią. Instynktownie wyczuwał, że coś jej grozi. A może w powietrzu wisi zapach niebezpieczeństwa? Nie wiedział. Ale wiedział, że nie wolno mu jej teraz zostawić samej, zwłaszcza teraz, kiedy nie ma tutaj nikogo. Bond się mylił. Był ktoś jeszcze. Za jego plecami, w „Cafe de la Plagę" po drugiej stronie promenady, dwaj mężczyźni w deszczowcach i ciemnych czapkach siedzieli przy odosobnionym stoliku na krawędzi chodnika, nad wypitymi do połowy filiżankami kawy. Nie odzywali się. Tylko siedzieli, obserwując na matowym szkle osłony, pod którą siedział Bond, niewyraźną plamę jego ramion i głowy. Obserwowali też, ale nie tak bacznie, bielejącą w oddali plamę na piasku, jaką tworzyła dziewczyna. Ich milczenie i niestosowny ubiór mogłyby zaniepokoić każdego, kto by ich z kolei obserwował. Ale tego nie robił nikt, chyba że kelner, który po prostu zaliczywszy ich do kategorii „kłopotliwych", marzył tylko, żeby się czym prędzej wynieśli. Kiedy pomarańczowy krąg słońca dolną krawędzią dotknął morza, dla dziewczyny jakby rozległ się sygnał. Powstała z wolna, przegarnęła sobie oburącz włosy do tyłu i poszła równym,
zdecydowanym krokiem ku słońcu i pieniącej się linii wodnej, oddalonej niemalże o dwa kilometry. Będzie już fioletowy zmierzch, zanim dojdzie do morza, i ktoś mógłby zgadywać, że to już ostatni dzień jej wakacji, ostatnia kąpiel. James Bond sądził inaczej. Wyszedł ze swej osłony, zbiegł po schodach na piasek i szybkim krokiem ruszył za nią. Za nim, po drugiej stronie promenady dwaj mężczyźni też jakby sądzili podobnie. Jeden z nich pośpiesznie rzucił na stolik kilka monet i obaj wstali, przecięli promenadę, idąc dokładnie noga w nogę, zeszli na piasek i z pewnego rodzaju dobitną, wojskową precyzją szybko pomaszerowali, ramię przy ramieniu, za Bondem. Teraz na rozległej przestrzeni opustoszałych, pomazanych krwią piasków niesamowicie rzucał się w oczy dziwny wzór z ludzkich postaci. Ale na pewno nie taki, w który warto się wplątać! Ten wzór pachniał czymś niedobrym, tajemniczym. Biała dziewczyna, młody mężczyzna z gołą głową, dwóch maszerujących za nimi krępych facetów: coś w rodzaju gry w złowróżbne podchody. Kelner w kawiarni zgarnął monety ze stolika i patrzył na odległe postacie, wyraźnie rysujące się w ostatniej ćwiartce oranżowego słońca. Czymś to pachnie: policja? czy na odwrót? Gęba na kłódkę; ale zapamięta. A nuż o nim napiszą w gazetach? James Bond szybko doganiał dziewczynę. Już wiedział, że zrówna się z nią akurat w momencie, kiedy ona dojdzie do wody. Zaczął się zastanawiać: co jej powie? jak ma to sformułować? Przecież nie powie: Tknęło mnie, że chcesz popełnić samobójstwo, więc poszedłem za tobą, ażeby temu zapobiec. A znowu: Szedłem sobie po plaży i wydało mi się, że to ty Pójdziemy na drinka, jak popływasz? – brzmiałoby dziecinnie. Wreszcie zdecydował się na: O, Trący! – a kiedy ona się odwróci: Martwiłem się o ciebie. Przynajmniej nie zabrzmi to niestosownie, a w dodatku jest prawdą. Morze było teraz jak spiż pod żółtym jak pierwiosnek horyzontem. Od lądu zerwał się wątły, zachodni podmuch, wynoszący rozgrzane powietrze na morze i podrywający fale, które zaczęły się białawo kędzierzawić, jak okiem sięgnąć. Stadka mew srebrzystych leniwie podfruwały i znów osiadały, gdy podchodziła, powietrze było pełne ich skwiru i niekończącego się chlupotu drobnych fal. Miękki zmierzch w kolorze indy go nadawał melancholijny odcień tej samotności pustego piasku i morza, jakże odległej teraz od swojsko rozjarzonych świateł i wakacyjnego zgiełku „La Reine de la Cóte Opale", jak to wspaniale mianowało się Royale-les-Eaux. Bondowi zależało na przywróceniu dziewczyny tym jasnym światłom. Patrzył na jej gibką, złocistą figurę w białym jednoczęściowym kostiumie i zastanawiał się, kiedy głos jego dotrze do niej przez hałas mew i morza. Zwolniła nieco, podchodząc do wody, a jej głowa w kloszu ciężkich, jasnych włosów, sięgających do ramion, pochyliła się z lekka w zamyśleniu, a może znużeniu. Bond przyśpieszył i znalazł się już tylko o dziesięć kroków za nią. –Hej! Trący! Dziewczyna nie wzdrygnęła się i nie odwróciła raptownie. Tylko zmyliła krok i przystanęła, a później, gdy mała fala spieniła się i zamarła u jej stóp, obróciła się z wolna i stanęła do niego twarzą. Jej oczy, zapuchnięte i mokre od łez, omijały go. Wreszcie spotkały się z jego oczyma. Odezwała się głucho:
–O co chodzi? Czego chcesz? –Martwiłem się o ciebie. Co tutaj robisz? Co się stało? Dziewczyna znów spojrzała na niego. Zaciśniętą prawą dłoń podniosła do ust. Powiedziała coś, spoza tej pięści, czego Bond nie zrozumiał. Potem jakiś głos tuż za Bondem odezwał się cicho, jedwabiście: –Nie ruszaj się albo dostaniesz pod kolano. Bond okręcił się do przysiadu, z dłonią już sięgającą do broni pod marynarką. Spojrzały na niego złośliwie srebrne oczy dwóch pistoletów. Pomału wyprostował się. Opuścił prawą rękę wzdłuż ciała i wstrzymany oddech z cichym sykiem uszedł mu spomiędzy zębów. Dwie kamienne twarze zawodowców powiedziały mu jeszcze więcej aniżeli srebrne oczy dwóch luf. Żadnego napięcia czy podniecenia. W lekkim półuśmiechu wyrażał się raczej pełny luz i satysfakcja. Ich oczy nie były nawet czujne. Raczej znudzone. Bond nieraz już spoglądał w takie twarze. Zwykła rutyna. To zabójcy; profesjonalni zabójcy. Bond nie miał pojęcia, co to za jedni, dla kogo pracują, o co tu w ogóle chodzi. Zgodnie z regułą, że zmartwienie to zaliczka z góry wypłacana nieszczęściu, zanim się wydarzyło, rozluźnił mięśnie i przestał się zastanawiać. Stał i czekał. –Założyć ręce na kark. – Melodyjny, cierpliwy głos był najwyraźniej południowy, śródziemnomorski. Pasował do ich twarzy: śniadych, o grubej, porowatej skórze. Mogli być z Marsylii; albo Włosi. A może mafia? Takie twarze miewają dobrzy tajniacy albo twardzi przestępcy. Mózg Bonda cykał i warczał, przerzucając karty jak maszyna IBM. Jakich wrogów ma w tej okolicy? Czy nie Blofeld? Czyżby zając rzucił się na ogara? Kiedy sytuacja staje się beznadziejna i wydaje się, że wszystko stracone, wtedy czas na okazanie spokoju i stanowczości; a przynajmniej na obojętność. Bond uśmiechnął się w oczy temu, co przemówił. –Twoja matka chyba nie chciałaby usłyszeć, co robisz dzisiejszego wieczora. Jesteś katolikiem? W takim razie pójdę ci na rękę. – Oczy facetowi zabłysły. W dziesiątkę! Bond założył i splótł ręce na karku. Mężczyzna odstąpił w bok, żeby mieć pole ostrzału, kiedy ten drugi wyjmował Bondowi jego walthera PPK z miękkiej skórzanej kabury u pasa wewnątrz spodni i wprawnie przesuwał dłońmi w dół po jego bokach, następnie od ramion do przegubów i po udach od wewnątrz. Po czym odstąpił, schował walthera do kieszeni i znów sięgnął po własny pistolet. Bond zerknął przez ramię. Dziewczyna nie odezwała się, ani w zaskoczeniu, ani w przestrachu. Stała teraz plecami do nich wszystkich, patrząc na morze, jak gdyby na luzie i obojętna. Co się dzieje, na Boga? Czyżby jej użyto na wabia? Ale kto? I co dalej? Czy zabiją go i porzucą ciało, aby przypływ je wytoczył na brzeg? Nie przychodziło mu na myśl nic innego. Gdyby mieli coś do załatwienia, to przecież nie pójdą we czwórkę, ot tak sobie, przez te półtora kilometra plaży z
powrotem do miasta, żeby się uprzejmie pożegnać na schodach wiodących ku promenadzie. Nie. To koniec. Czy aby na pewno? Z północy, przez głęboki zmrok w barwie indygo, doleciał prędki terkot przyczepnego silnika i wpatrzonemu w mrok Bondowi ukazała się gęsta jak krem fala dziobowa, a później tępa sylwetka łodzi ratunkowej Bombarda, nadmuchiwanego pontonu o płaskim dnie, z pojedynczym silnikiem Johnsona u spłaszczonej rufy. Więc zauważono ich! Może straż przybrzeżna? Oto ratunek! Na Boga, ależ wycisk da tej parze zbirów, kiedy znajdą się na posterunku policji we Vieux Port! Ale co im powiedzieć o dziewczynie? Bond zwrócił się twarzą do mężczyzn. I z miejsca uświadomił sobie najgorsze. Obaj podwinęli spodnie do kolan i czekali spokojnie z butami w jednym ręku, z pistoletami w drugim. To nie ratunek. Tylko dalszy ciąg egzekucji. No cóż! Nie zwracając uwagi na zbirów, Bond schyli! się, podwinął spodnie, jak oni, i gmerając tak przy skarpetkach i butach, ukrył w dłoni jeden z noży, które miał w obcasach, i w półobrocie do łodzi, która tymczasem osiadła na płyciźnie, przeniósł go do prawej kieszeni spodni. Nie padło ani jedno słowo. Dziewczyna pierwsza wlazła do pontonu, za nią Bond, a na ostatku dwaj mężczyźni, którzy w końcu wspomogli silnik pchnięciem w rufę. Sternik, wyglądający jak każdy inny francuski rybak pełnomorski, wykręcił tępy dziób ku morzu, przerzucił bieg na przedni i ruszyli po tłukącej fali na północ, a złote włosy dziewczyny rozwiewały się w tył i miękko smagały Jamesa Bonda po twarzy. –Tracy, przeziębisz się. Proszę. Weź moją marynarkę. – Bond wysunął się z niej. Wyciągnęła rękę i pomogła mu ją na siebie zarzucić. Jej dłoń trafiła przy tym na jego dłoń i uścisnęła ją. Co u diabła? Bond przysunął się do niej. Poczuł, że jej ciało mu się poddaje. Spojrzał na tamtych dwóch. Siedzieli, kuląc się pod wiatr, z rękoma w kieszeniach, czujni, ale jakby obojętni. Za nimi naszyjnik świateł Royale szybko się oddalał, aż stał się tylko złotą poświatą na horyzoncie. Prawa dłoń Jamesa Bonda zaczerpnęła otuchy z dotyku noża w kieszeni, kciuk przesunął się po ostrej jak brzytwa klindze. Gdy się tak zastanawiał, kiedy i jaka zdarzy mu się szansa użycia noża, pozostała część jego umysłu przebiegała wydarzenia ostatniej doby, starając się z nich wypłukać złote ziarenka prawdy.
II Gran Turismo Niemalże dokładnie dwadzieścia cztery godziny wcześniej James Bond prowadził uważnie swój samochód, starego bentleya typu continental z potężnym sześciocylindrowym silnikiem na podwoziu „R" i przełożeniem trzynasta czterdzieści na tylnej osi – którym jeździł już od trzech lat – po tym szybkim, lecz nudnym odcinku autostrady NI między Abbeville a Montreuil, którędy angielski turysta powraca, żeby się dostać do kraju samolotem Silver City Airways z Le Touquet albo promem z Boulogne lub Calais. Jechał z bezpieczną szybkością około stu trzydziestu kilometrów na godzinę, włączywszy tego automatycznego pilota, którego ma w sobie każdy kierowca klasy rajdowej, a myśli jego pochłaniało bez reszty układanie pisma zawierającego rezygnację z Tajnej Służby Jej Królewskiej Mości. Pismo to, zaadresowane „M do rąk własnych", przybrało jak dotąd formę następującą: Sir, Mam zaszczyt prosić o przyjęcie mej rezygnacji ze Służby w terminie natychmiastowym. Powody mej rezygnacji, które tu z ubolewaniem przedkładam, są następujące: (1) Moje obowiązki służbowe, jeszcze około dwunastu miesięcy temu, wiązały się z sekcją zero zero i był Pan łaskaw niekiedy wyrażać swe zadowolenie ze sposobu wypełniania przeze mnie tych obowiązków, co stanowiło dla mnie źródło satysfakcji. Byłem jednak - Bondowi spodobało się to słowo – niepocieszony, gdy po skutecznym wywiązaniu się przeze mnie z operacji Piorun, wydał mi Pan osobiste polecenie całkowitego skoncentrowania się na czas nieokreślony [też udany zwrot] na ściganiu Ernsta Stavro Blofelda w celu schwytania go wraz z innymi członkami organizacji SPECTRE, czyli Special Executive for Counter-intelligence, Revenge and Extortion, gdyby się okazało, że została ona odtworzona po jej zniszczeniu w następstwie operacji Piorun. (2) Podjąłem się tego zadania, jak Pan sobie przypomina, z niechęcią. Wydawało mi się, czemu też dałem podówczas wyraz, iż jest to zadanie czysto wywiadowcze, które mogłyby prowadzić, przy użyciu zwykłych metod policyjnych, inne resorty, takie jak delegatury miejscowe, służby kontrwywiadu państw sojuszniczych lub Interpol. Zastrzeżenia moje zostały oddalone i przez okres blisko dwunastu miesięcy zajmowałem się w najróżniejszych krajach całego świata rutynową pracą detektywistyczną, w której każdy strzęp informacji, pogłoski i poszlaki prowadziły na manowce. Nie trafiłem na żaden ślad czy to poszukiwanego osobnika, czy reaktywowanej organizacji SPECTRE, jeśli takowa istnieje. (3) Wielokrotnie zwracałem się o zwolnienie od tej nużącej i bezowocnej misji. Niestety wnioski te, nawet gdy kierowałem je, Sir, do Pana osobiście, były ignorowane czy wręcz zbywane w sposób obcesowy, a moja wciąż ponawiana [znów niezłe określenie!] argumentacja, iż Blofeld nie żyje, spotykała się z przejawami kurtuazji, które określiłbym jako skąpe. – Ładnie powiedziane! Może trochę zbyt ładnie! (4) Wyżej wzmiankowane› niefortunne okoliczności sięgnęły ostatnio szczytu w powierzonej mi tajnej misji (vide Station R'S PX 437-007) w Palermo, w pogoni za kompromitująco wręcz fałszywą atrapą. Zwierzęciem tym okazał się niejaki Blauenfelder, nieposzlakowany obywatel niemiecki,
zajmujący się uprawą winorośli, a konkretnie zaszczepianiem winogron typu moselle na odmianach sycylijskich, ażeby zwiększyć w tych ostatnich zawartość cukru, jako że wyróżnia je, do Pańskiej osobistej wiadomości [hamuj się, stary! ten ustęp należy przeformułować!], nadmiar kwasu. Śledztwo w sprawie tegc człowieka zwróciło na mnie uwagę mafii, tak iż wyjazd mój z Sycylii nastąpił w okolicznościach, najłagodniej mówiąc sromotnych. (5) Ze względu na powyższe, Sir, w szczególności zaś na ciągłe trwonienie mych kwalifikacji, które, jakkolwiek skromne. poprzednio czyniły mnie zdatnym do wypełniania cięższych. a mnie większą satysfakcję dających obowiązków, powiązanych z pracą w sekcji zero zero, pozwalam sobie niniejszym złożyć rezygnację z dalszego zatrudnienia w Służbie. Pozostaję, Sir, Pańskim uniżonym sługą, 007 Oczywiście, rozmyślał Bond, prowadząc uważnie długą maskę swego bentleya przez wężowy szereg zakrętów, sporą część z tego trzeba będzie napisać na nowo. Zdarzają się miejsca zbyt pompatyczne, a parę złośliwości należy wytrzebić albo złagodzić. W istocie jednak właśnie to podyktuje swej sekretarce, gdy pojutrze wróci do biura. A jeśli ona się rozpłacze, to czort z nią! Naprawdę. Jak mu Bóg miły. Ma powyżej uszu tej pogoni za widmem Blofelda. Jak i całego SPECTRE, tej niby Specjalnej Egzekutywy Kontrwywiadu, Odwetu i Wymuszenia. Przecież ją unicestwili. Nawet taki geniusz jak Blofeld, jeżeli jakimś cudem, uszedłby cało, nie zdołałby na powrót uruchomić machiny tego kalibru. I wtedy, na piętnastu kilometrach prostej drogi przez las, stało się to. Klakson o trzech tonach wrzasnął mu w ucho swój upiorny dysonans i niska, biała, dwumiejscowa lancia flaminia Zagato Spyder z opuszczonym dachem śmignęła obok, ścinając mu ostro i zuchwale przed maską, i znikła, tylko wręcz lubieżny huk jej podwójnego wydechu odbił się echem od ściany lasu. Prowadziła dziewczyna w obwiązującym włosy krzykliwie amarantowym szaliku, którego krótki ogon leciał za nią poziomo w podmuchu. Jeżeli coś w życiu tak naprawdę podrywało Jamesa Bonda z miejsca, poza strzelaniną, to kiedy wyprzedzała go przy dużej szybkości ładna dziewczyna; a doświadczenie nauczyło go, że dziewczyny ścigające się tak prowokacyjnie zawsze są ładne… i podniecające. Gdy klakson wrzasnął, szok z miejsca wyłączył mu to urządzenie pilotujące i wymiótł Bondowi z głowy wszelkie inne myśli, przestawiając go na ręczne prowadzenie. Zacisnąwszy usta w uśmiechu, wbił pedał gazu do dechy, ścisnął kierownicę w pozycji na za piętnaście trzecia i ruszył za dziewczyną. Sto siedemdziesiąt, sto osiemdziesiąt, sto osiemdziesiąt pięć… i ciągle nie nadrabiał dystansu. Sięgnął do tablicy i przerzucił czerwony wyłącznik. Wysoki, przeraźliwy skowyt maszyny już na granicy męczarni rozdarł mu bębenki i bcntley szarpnął w przód. Sto dziewięćdziesiąt, dwieście… Zaczął ją wyraźnie doganiać. Jeszcze pięćdziesiąt metrów, czterdzieści, trzydzieści! Już dostrzegał same oczy w jej lusterku wstecznym.
Ale dobra droga tu się kończyła. Z prawej mignął jeden z tych wykrzykników, którymi Francuzi oznaczają niebezpieczeństwo. I oto za wzniesieniem ukazała się wieża kościoła, stłoczone domy w małej wiosce u stóp dosyć stromego wzgórza, wężowaty znak następnych zakrętów. Oba samochody zwolniły… sto trzydzieści, sto dwadzieścia, sto. Bond ujrzał, jak jej światła hamulcowe krótko rozbłysły, dostrzegł prawą dłoń, gdy sięgnęła w dół ku dźwigni, niemalże równocześnie z ruchem jego własnej dłoni zredukowała bieg. I już weszli w zakręt, po kocich łbach, i Bond musiał przyhamować, patrząc zazdrośnie, jak zawieszenie De Dion dociska tylne koła jej lancii do nierówności, podczas gdy jego bentley skakał i rzucał, zmuszając go do walki z kierownicą. A potem wioska się skończyła i dziewczyna, krótko zawinąwszy tyłem, wyszła z zakrętu i śmignęła jak szatan pod górę wzdłuż prostej, długiej pochyłości, a on stracił pięćdziesiąt metrów. I tak ciągnął się ich wyścig; co Bond zyskał na prostych, to w wioskach tracił na tym trzymaniu się drogi, z którego słynie lancia; jak również, musiał to przyznać, na jej wspaniałym i pozbawionym nerwów prowadzeniu. Aż na drodze pojawił się wielki znak Michelina głoszący: „Montreuil 5, Royale-les-Eaux 10, Le Touąuet-Paris-Plage 15" i Bond zadał sobie pytanie: dokąd ona jedzie? I jął się zastanawiać: czy machnąć ręką na Royale i noc, którą sobie obiecał w tamtejszym słynnym kasynie, i po prostu jechać tam, gdzie ona pojedzie, gdziekolwiek by to było, aby dowiedzieć się, kim jest ta szatańska dziewczyna? Nie dano mu o tym decydować. Montreuil to niebezpieczne miasto z wyboistymi, krętymi uliczkami i mnóstwem wiejskiego ruchu. Na przedmieściach Bond trzymał się o pięćdziesiąt metrów za nią, ale w prędkim i ryzykownym slalomie jego wielki samochód nie mógł za nią nadążyć i zanim wydostał się z miasta, zanim przejechał jednopoziomowe skrzyżowanie Etaples-Paris, ona już znikła. Otóż i skręt w lewo do Royale. Czy nie odrobina kurzu unosi się na zakręcie? Bond skręcił. Coś mówiło mu, że jeszcze ją spotka. Pochylił się do przodu i przerzucił czerwony wyłącznik w dół. Jęk dmuchawy zamarł i w samochodzie ucichło, gdy jechał dalej, rozluźniając napięte mięśnie. Zastanawiał się, czy doładowująca sprężarka nie uszkodziła silnika. Wbrew stanowczemu ostrzeżeniu Rolls-Royce'a polecił, aby jego ulubiony ekspert z parku samochodowego w kwaterze głównej zainstalował mu turbosprężarkę Arnott, włączaną przez magnetyczne sprzęgło. Firma Rolls-Royce twierdziła, że łożyska wału nie wytrzymają dodatkowego obciążenia i gdy przyznał się, co kazał wykonać, z ubolewaniem lecz stanowczo cofnęła mu wszelkie gwarancje i umyła ręce od problemów swego dziecka, teraz już bękarta. Pierwszy raz dziś pojechał z szybkością dwustu kilometrów na godzinę i obrotomierz wychylił się złowróżbnie za czerwoną linię na cztery i pół tysiąca. Ale temperatura wody i oleju trzymała się w normie; nie rozległy się żadne hałasy uprzedzające o wysokich kosztach. Za to, na miły Bóg, cóż to była za nieludzka uciecha! James Bond przejechał z wolna malowniczy dojazd do Royale, wśród młodej buczyny i wonnych sosen, ciesząc się z góry na wieczór i wspominając swe poprzednie, doroczne pielgrzymki do tej miejscowości, a zwłaszcza wielką bitwę, jaką stoczyli tu przed wieloma laty na suknie on i Le Chiffre. Przebył od tej pory kawał drogi, ominęło go wiele kul i mnóstwo śmierci, kochał się z wieloma dziewczynami; ale było coś szczególnie dramatycznego i przejmującego w tej właśnie przygodzie, która co roku sprowadzała go z powrotem do Royale, do jego kasyna i małego, granitowego krzyża na niedużym cmentarzu z prostym napisem: VESPER LYND. Requiescat In Pace.
A cóż tym razem szykowało mu Royale w piękny wrześniowy wieczór? Wielką wygraną? Czy dotkliwą stratę? Piękną dziewczynę… czy tę właśnie piękną dziewczynę? Przede wszystkim trzeba myśleć o grze. Na ten weekend przypada clôture annuelle. To dzisiaj, w tę właśnie sobotnią noc, kończy się sezon w Casino Royale. To zawsze wielkie wydarzenie i zjadą się na nie pielgrzymi nawet z Belgii i z Holandii, nie mówiąc już o bogatych stałych bywalcach z Paryża i z Lille. Poza tym, zgodnie z tradycją, Syndicat d'Initiative et des Bain de Mer de Royale otworzy swe podwoje dla wszystkich miejscowych dostawców i przedsiębiorców, z darmowym szampanem i bufetem uginającym się od przysmaków, aby podziękować ludności miasta za jej pracę w sezonie. Kolosalna hulanka, na ogół nie kończąca się przed śniadaniem. Przy stołach panuje tłok i gra się doprawdy bardzo wysoko. Prywatny kapitał Bonda wynosił milion franków – starych franków, rzecz jasna – około siedmiuset funtów. Swoje prywatne fundusze zawsze obliczał w starych frankach. Czuł się dzięki temu bogaczem! Natomiast ze służbowych wydatków rozliczał się w nowych frankach, przez co wydawały się mniejsze; choć zapewne nie księgowemu w kwaterze głównej. Milion franków! Na ten jeden wieczór był milionerem! Oby nim pozostał do rana. Otóż i Promenade des Anglais, a na niej w stylu empire z nieprawego łoża fronton hotelu „Splendide". I oto, jak rany Boga, na wyżwirowanym podjeździe u jego stopni biała lancia! I bagażowy w pasiastej kamizelce i zielonym fartuchu właśnie dźwiga dwie walizki Vuittona po schodach do wejścia. No i proszę! James Bond ustawił swój samochód na parkingu, w szeregu samochodów za milion funtów, polecił temuż bagażowemu, który właśnie wyjmował z lancii różne kosztowne drobiazgi, wnieść swój bagaż i skierował się do recepcji. Jej szef manifestacyjnie przejął sprawę od recepcjonisty i powitał Bonda z wylewnym rozbłyskiem złotych zębów, notując sobie w pamięci, że ma doniesieniem o przybyciu Bonda przysłużyć się policji, aby z kolei chef de police mógł się przysłużyć Deuxième i DST nadając tę wiadomość dalekopisem do Paryża. Bond powiedział: –A nawiasem mówiąc, monsieur Maurice: kim jest ta pani, która właśnie przyjechała białą lancią? Czy zatrzymała się tutaj? –Ależ tak, mon commandant. – W entuzjastycznym uśmiechu szef recepcji zaprezentował Bondowi jeszcze dwa złote zęby. – Ta dama zalicza się do naszych przyjaciół. Jej ojciec jest bardzo wielkim przemysłowcem z Południa. To la comtesse Teresa di Vicenzo. Monsieur z pewnością czytał o niej w gazetach. Madame la comtesse jest osobą – jak by to powiedzieć? – uśmiech stał się dyskretny i porozumiewawczy, jak to pomiędzy mężczyznami – osobą, że się tak wyrażę, w pełni korzystającą z życia. –Ach, tak. Dziękuję. Jak się udał sezon?
Zdawkowa pogawędka ciągnęła się, gdy kierownik osobiście wiózł Bonda windą na górę i wprowadzał go do przyjemnego szaro-białego apartamentu w stylu Dyrektoriatu, gdzie jaskrawa różana kapa leżała na łożu, które Bond tak dobrze pamiętał. Po ostatniej wymianie uprzejmości został nareszcie sam. Był nieco zawiedziony. Jakby trochę za wysokie dla niego progi! A James Bond akurat nie lubił dziewczyn będących w pewnym sensie własnością publiczną; na przykład gwiazd filmowych. Wolał dziewczyny prywatne, takie, które mógł sam odkryć i przywłaszczyć sobie. Przyznawał, że może się w tym wyrażać jakby opaczny snobizm. Albo coś jeszcze pospolitszego: może te sławne po prostu trudniej poderwać? Przywieziono jego dwie sfatygowane walizki, więc rozpakował się bez pośpiechu, a potem zadzwonił na obsługę i kazał sobie przynieść butelkę taittingera blanc de blancs, który tradycyjnie pijał w Royale. Kiedy butelka przybyła, jak należy, w oszronionym srebrnym wiaderku, wypił dosyć szybko jej ćwierć i przeszedł do łazienki, gdzie wziął lodowaty prysznic i umył sobie włosy, używając Pinaud Elixir, tego księcia szamponów, aby z nich usunąć pył szosy. Po czym włożywszy granatowe spodnie z wełnianego tropiku, białą koszulę z jedwabistej bawełny, skarpetki i czarne mokasyny (nie znosił sznurowadeł), usiadł przy oknie, patrząc ponad promenadą na morze i zastanawiając się, gdzie pójdzie na obiad i co wybierze. James Bond nie był smakoszem. W Anglii żywił się solami z rusztu, jajkami en cocotte i rostbefem na zimno z kartoflaną sałatką. Ale gdy podróżował za granicą, przeważnie sam, posiłki stanowiły pożądane wytchnienie, coś mile widzianego, na co się czeka, co przerywa napięcie szybkiej jazdy, ryzyka, którego unikał lub je podejmował, o włos od kraksy, przy nieustannej trosce o sprawność maszyny. W tej chwili, przebywszy długą trasę od granicy włoskiej w Ventimiglia bez pośpiechu, w ciągu trzech dni (a Bóg mu świadkiem, że nie miał powodu śpieszyć się z powrotem do Centrali), miał już powyżej uszu tych gastronomicznych pułapek na frajerów, turystów-smakoszy. Wszystkie te „Hostelleries", „Vieilles Auberges" i „Relais Fleuris" poznał na wylot. Wypróbował „Bonnes Tables" i „Fines Bouteilles". Zbadał ich „Spécialités du Chef", przeważnie oparte na zawiesistym sosie ze śmietany i wina z kilkoma drobnymi pieczarkami, kryjącym podłą jakość ryby lub mięsa. Poznał cały ten mlaszczący rytuał winoznawstwa i smakoszostwa i miał też, nawiasem mówiąc, wyżej uszu tych tabletek Bisodolu, pomagających to strawić! Francuska religia brzucha dała mu ostatecznego kopa ubiegłej nocy. Ażeby ominąć Orlean, zatrzymał się na południe od tego nieciekawego miasta i wybrał niby-to-bretońską oberżę na południowym brzegu Loary, nie przejmując się ani obfitością skrzynek na kwiaty w oknach i fałszywym belkowaniem na suficie, ani porcelanowym kotem czającym się na dwuspadowym dachu na porcelanowego ptaka, ponieważ znajdowała się na samym brzegu Loary, bodaj czy nie najbardziej ukochanej przez Bonda rzeki na świecie. Ze stoickim spokojem potraktował młotkowane rondle miedziane, przybory kuchenne z mosiądzu oraz inne antykwaryczne bajery tłoczące się na ścianach w sieni; zaniósł torbę do swego pokoju i wyszedł na miłą przechadzkę wzdłuż cicho płynącej rzeki, muskanej przez jaskółki. Zaniepokoiła go dopiero jadalnia, w której znalazł się z garstką turystów. Nad kominkiem, gdzie jarzyły się elektryczne polana i wypolerowane do nadmiernego połysku szczypce i pogrzebacze, wisiała tarcza herbowa z malowanego gipsu z okropną dewizą: ICY DOULCE FRANCE. Na wszystkich talerzach z jakiejś miejscowej, ohydnej substancji widniała irytująco niepojęta rymowanka: Jamais en vain, toujours
en vin, a skwaszony kelner, aż zatęchły od fin de saison, poruszając się jak mucha w smole, podał mu pâté maison (którego plaster od razu musiał wymienić) i poularde à la crème, która była tu jedyną rzeczą prawdziwie starożytną. Bond posępnie spłukał to wstrętne żarcie butelką syntetycznego pouilly-fuissé i nazajutrz rano przełknąć musiał ostateczną obelgę w postaci rachunku za to świństwo, wynoszącego przeszło pięć funtów. Ażeby zatrzeć w sobie te niestrawne wspomnienia, Bond siedział teraz przy oknie, popijał taittingera i rozważając za i przeciw miejscowych restauracji, zastanawiał się, które z dań najsłuszniej będzie zaryzykować. Wreszcie zdecydował się na jeden ze swych najulubieńszych lokali we Francji, niezbyt obiecująco położony akurat naprzeciw dworca kolejowego Étaples, zatelefonował do starego przyjaciela monsieur Bécaud, aby zarezerwować stolik, i w dwie godziny później jechał z powrotem do kasyna, w żołądku mając turbota poché, sauce mousseline i połówkę najlepszej kuropatwy, jaką zjadł w życiu. Bardzo podtrzymany na duchu i w dodatku podbudowany połową butelki Mouton Rothschilda rocznik '53 i kieliszkiem dziesięcioletniego calvadosu z trzema filiżankami kawy, wstąpił radośnie na zatłoczone schody Casino Royale z całkowitą pewnością, że ta noc okaże się niezapomniana.
III Gambit kompromitacji (Ponton już opłynął dzwoniącą żałośnie boję i teraz ciągnął z wolna pod prąd rzeki Royale. Przed nimi na prawym brzegu pokazały się wesołe światła małej przystani dla jachtów pływających po Kanale i Bondowi przemknęło przez myśl, żeby poczekać, aż znajdą się nieco powyżej, a potem wbić nóż w gumowy bok i dno pontonu i rzucić się wpław. Ale z góry usłyszał w wyobraźni huk pistoletów i gwizd, i pluskanie kul wokół swej głowy do chwili, gdy prawdopodobnie nastąpi wybuch światła w czaszce i ostatni błysk świadomości, że wreszcie dostał. A poza tym: czy ona dobrze pływa? w takim prądzie? Bond czuł przenikliwy chłód. Przytulił się do niej mocniej i wrócił do wspomnień ubiegłej nocy, szukając w pamięci wytłumaczenia). Przeszedł całą długość Salle d'Entrée, mijając witryny firm Van Cleef, Lanvin, Hermès i całej reszty; zatrzymał się chwilę w celu identyfikacji przy długim kontuarze, za którym piętrzyły się szafki kartotek; jeszcze opłata za Carte d'Entrée pour les Salles de Jeux, szybki jak w kalkulatorze rzut oka fizjonomisty przy wejściu, ukłon i zapraszający gest, którym obdarzył go u drzwi huissier w krzykliwym uniformie, i James Bond znalazł się w brzuchu tej pięknej, wonnej maszynerii. Zatrzymał się na chwilę przy kasie, z nozdrzami rozszerzonymi na zapach tłumnej, elektryzującej i eleganckiej scenerii, a potem z wolna podszedł do głównego stołu chemin de fer przy wejściu do wspaniale urządzonego baru i przychwycił wzrok monsieur Pola, chef de jeu gier o wysokie stawki. Monsieur Pol powiedział coś do huissiera i Bondowi wskazano miejsce numer siedem, które huissier zarezerwował wyjętym z kieszeni żetonem. Huissier strzepnął pośpiesznie dłonią po suknie wewnątrz linii – tej słynnej linii, która stała się kością niezgody w aferze Tranby Crofta, w którą zamieszany był król Edward VII – wytarł popielniczkę i odsunął Bondowi krzesło. Bond usiadł. But z kartami znajdował się na drugim końcu stołu przy numerze trzy. Pogodnie i na luzie Bond przyjrzał się twarzom pozostałych graczy, podczas gdy changeur wymieniał mu banknoty za sto tysięcy na dziesięć czerwonych jak krew żetonów po dziesięć tysięcy. Bond ustawił je przed sobą w zgrabny słupek i przyglądał się grze, w której stawki, jak stwierdzała tabliczka zawieszona między zielonymi abażurami lamp nad stołem, nie mogły być niższe od stu nowych franków albo dziesięciu tysięcy starych. Spostrzegł jednak, że każdy z trzymających bank otwiera sumami sięgającymi pięciuset nowych franków – niezły pieniądz! – jakieś czterdzieści funtów na początek. Gracze stanowili, jak zwykle, międzynarodową mieszankę: trzech tekstylnych magnatów z Lille w przesadnie wy- watowanych smokingach, para otyłych kobiet w brylantach, być może z Belgii, drobna Angielka jakby żywcem wyjęta z Agathy Christie, grająca spokojnie i z powodzeniem, może właścicielka willi, dwaj Amerykanie w średnim wieku, w ciemnych garniturach, weseli z wyglądu i z lekka zawiani, pewnie z Paryża, i Bond. Kibice i dorywczo stawiający przeciw bankowi tłoczyli się wokół stołu podwójnym kręgiem. Po dziewczynie natomiast ani śladu. Gra toczyła się chłodno. But z kartami obchodził z wolna stół, każdy kolejny bankier pasował przed tym budzącym lęk dobraniem trzeciej karty, z niewiadomego powodu stanowiącym w chemin de fer barierę dźwięku, którą należy przełamać, aby potoczyła się gra. Za każdym razem, gdy kolej przychodziła na Bonda, zastanawiał się, czy również oddać bank po drugiej karcie. Za każdym
razem, przez niemalże godzinę tej gry, powtarzał sobie uparcie, że ten ciąg się przerwie! I czemużby nie on miał to uczynić? Że karty nie mają pamięci, i czas, aby zaczęły iść. I za każdym razem, jak inni, pasował przed dobraniem tej trzeciej. Karty w bucie się wyczerpały. Bond zostawił pieniądze i przespacerował się między stołami, odwiedzając ruletkę, miejsca do trente et quarante i bakarata, żeby sprawdzić, czy jej tu gdzieś nie ma. Kiedy go dzisiaj wyprzedzała w lancii, mignęły mu tylko jasne włosy i wyrazisty, dosyć stanowczy profil. Wiedział jednak, że potrafi ją z miejsca rozpoznać, choćby po tej nici zwierzęcego magnetyzmu, która ich związała w czasie wyścigu. Ale nie było po niej ani śladu. Bond wrócił do stołu. Krupier formował sześć talii w podłużny blok, który za chwilę będzie umieszczony w opróżnionym bucie. Ponieważ Bond siedział obok niego, krupier wręczył mu pustą, gładką, czerwoną kartę do przełożenia. Bond potarł ją w palcach i z żartobliwym rozmysłem wsunął ją tak dokładnie w połowie paczki, jak tylko potrafił. Krupier skwitował uśmiechem jego premedytację i wykonał swe kuglarskie sztuczki, prowadzące do tego, że z czasem czerwona karta znajdzie się na języku buta i wstrzyma grę dokładnie na siedem kart przed jego wyczerpaniem się; załadował ten długi blok do buta, wsunął trzymający go metalowy język i oznajmił, głośno i wyraźnie: –Messieurs [o mesdames nie wspomina, od czasów wiktoriańskich zakłada się bowiem, że damy nie uczestniczą w hazardzie], les jeux sont faits. Numéro six à la main. Siedzący na swoim tronie za krupierem chef de jeu powtórzył ten okrzyk, huissiers zagonili rozproszonych opodal graczy na ich miejsca i gra znowu się rozpoczęła. Bond zagrał pewnie na banco przeciw magnatowi z Lille, siedzącemu po jego lewej ręce, wygrał, dla wyrównania dodał parę drobnych żetonów jako cagnotte i podwoił bank do dwóch tysięcy nowych franków, czyli dwustu tysięcy starych. Wygrał ten raz i następny. A teraz skok na trzecią kartę! I wystartował. Wygrał dziewiątką z ręki! Osiemset tysięcy w banku (jak oszacował Bond). Jeszcze raz wygrał, tym razem z ledwością: miał sześć do pięciu. Potem zdecydował się grać bezpiecznie i zgromadzić jakiś kapitał. Z miliona sześciuset tysięcy poprosił odprowadzić te sześćset en garage, czyli wycofać z banku, zostawiając w nim okrągły milion. I znów wygrał. Teraz umieścił milion en garage. W banku znów pozostał milion, a Bond miał już tak czy owak wygrane solidne zabezpieczenie w wysokości miliona sześciuset! Ale teraz już wyrównać jego bank nie było tak łatwo. Stół zaczął się liczyć z tym ciemnowłosym Anglikiem, grającym tak spokojnie, liczyć się z jego pewnym siebie półuśmieszkiem i trochę okrutnym zarysem ust. Co to za jeden? Skąd przyjechał? Czym się zajmuje? Wokół stołu rozległ się szept poruszenia i domysłów. Jak dotąd zagrał sześć rozdań. Czy teraz Anglik schowa do kieszeni swą małą fortunę i odda bank? Czy będzie go dalej trzymał? Przecież karta musi się odwrócić! Ale James Bond z góry podjął decyzję. Karty nie pamiętają przegranej. I wygranej też nie pamiętają. Zagrał o bank jeszcze trzy razy, dodając za każdym razem po milionie do swego „garażu", a potem drobna Angielka, dotychczas pozostawiająca grę innym, weszła i zagrała przeciw niemu w dziesiątej rozgrywce na banco i Bond uśmiechnął się do niej przez stół, wiedząc, że tym razem wygra ona. I wygrała, po prostu haniebnie, jedynką przeciw jego buche z trzech królów, liczących się jako zero. Wokół stołu poszło westchnienie ulgi. Passa się przełamała! I szmer zazdrości, kiedy łopatka krupiera podsunęła Bondowi stos ciężkich, mieniących się perłowo żetonów za cztery miliony i sześćset tysięcy franków, znacznie ponad trzy tysiące funtów. Bond
rzucił krupierowi żeton za sto nowych franków, usłyszał w podzięce tradycyjne: –Merci, monsieur! Pour le personnel! – i gra potoczyła się dalej. James Bond zapalił papierosa i już niezbyt się interesował grą, kiedy but odjeżdżał od niego wokół stołu. Udało się, a niech to diabli! Kupa forsy! Teraz trzeba uważać. Siedzieć na tej forsie. Ale nie przesadzać z ostrożnością, nie siedzieć na wszystkim! Co za wspaniały wieczór. Ledwie minęła północ. Jeszcze mu się nie chciało wychodzić. A niech będzie! Obejmie bank, kiedy przyjdzie na niego kolej, ale nie zagra banco przeciw cudzym: w żadnym wypadku. Karta ruszyła. Przekonał się o tym na sobie. Teraz innym też będzie szła; goniąc ich mógłby się łatwo sparzyć. Nie omylił się. Kiedy but otrzymał numer pięć, jeden z krezusów z Lille, o dwa miejsca w lewo od Jamesa Bonda, źle wychowany, hałaśliwy gracz z cygarem w bursztynowo-złotym ustniku, łapczywie zgarniający karty łopatkowatymi, kiepsko wymanikiurowanymi palcami i walący nimi o stół jak Szwab rżnący w taroka, z miejsca dobrał trzecią i poszedł na całość. Bond, zgodnie ze swym planem, bezlitośnie pozostawił go samemu sobie i oto, przy szóstym rozdaniu, bank zawierał już dwadzieścia tysięcy nowych franków – dwa miliony starych – i stół znowu postawił na ostrożność. Wszyscy przyczaili się na swoich pieniądzach. Krupier i chef de jeu zawołali donośnie: –Un banco de vingt mille! Faites vos jeux, messieurs. Il reste à compléter! Un banco de vingt mille! Jest. Ona! Pojawiła się znikąd i stoi przy krupierze; Bond nie zdążył dostrzec nic więcej; tylko złociste ramiona, piękna złocista twarz o jarzących się błękitnych oczach i uderzająco różowych ustach, prosta biała suknia, dzwon złotych włosów sięgających do ramion, i już: –Banco! Wszyscy spojrzeli na nią i zapadła na chwilę cisza. Potem głos krupiera: –Le banco est fait! – i potwór z Lille (takim widział go teraz Bond) już wydzierał karty z buta, jej karty już wędrowały do niej na łopatce krupiera. Schyliła się i na moment w białym V jej dekoltu pojawił się dyskretny przedziałek. –Une carte. Bondowi serce zamarło. Z pewnością nie ma nic lepszego niż piątka. Potwór odwrócił swoje. Siódemka. Po czym wydłubał kartę dla niej i rzucił ją pogardliwie przez stół. Dama ukazała swój mizdrzący się uśmiech. Krupier delikatnie odwrócił czubkiem łopatki jej dwie pozostałe karty Czwórka. Przegrała! Bond aż jęknął w duchu i podniósł oczy patrząc, jak ona to przyjmie.
To, co ujrzał, nie było zbyt budujące. Dziewczyna szeptała coś natarczywie do chef de jeu, który potrząsał głową. Kroplisty pot wystąpił mu na policzki. W milczeniu, które zapadło wokół stołu, w tym milczeniu, które oblizuje się, węsząc skandal już nawisły ciężką wonią w elektrycznie naładowanym powietrzu, Bond usłyszał, jak chef de jeu mówi stanowczo: –Mais c'est impossible. Je regrette, madame. Il faut vous arranger à la caisse. I oto rozszedł się po kibicach i graczach ten w kasynie najokropniejszy z szeptów, jakby syk pełznącego węża: –Le coup du déshonneur! C'est le coup du déshonneur! Quelle honte! Quelle honte! O mój Boże! pomyślał Bond. Wpadła! Ona nie ma pieniędzy. I z jakiegoś powodu nie może dostać kredytu w kasie. Potwór z Lille ogrywał tę sytuację do imentu. Wiedział, że w razie niewypłacalności kasyno zapłaci. Odchylił się na oparcie i siedział tak ze spuszczonymi oczyma, pykając z cygara, urażona niewinność. Ale Bond wiedział, co za piętno dziewczyna będzie nosił przez resztę życia. Francuskie kasyna tworzą mocny związek zawodowy. Bo muszą. Jutro w świat pobiegną depesze „Madame la comtesse Teresa di Vicenzo, paszport numer taki a taki, umieścić na czarnej liście". I to koniec jej życia w kasynach Francji, Włoch, zapewne także w Niemczech w Egipcie, a teraz już i w Anglii. Całkiem jakby stracić wiary godność u Lloyda albo w City na ubezpieczenie w firmie Dur Bradstreet. W amerykańskim świecie hazardu może by je nawet zlikwidowano. W Europie zaś czeka ją los nieomal równie tragiczny. W kręgach, w których się zapewne obraca będzie już nie do przyjęcia, nieczysta. Coup du deshonneur} Tego się po prostu nie robi. To już towarzyski ostracyzm. Za grosz nie dbając o towarzyski ostracyzm i myśląc wy łącznie o cudownej dziewczynie, która go pokonała w wyścigu, pokazawszy mu tył samochodu między Abbeville a Mon treuil, James Bond nachylił się z lekka do przodu. Rzucił dw2 ze swych cennych perłowych żetonów na środek stołu. Ode zwał się tonem z lekka znudzonym, z lekka zaskoczonym: –Przepraszam. Madame zapomniała, że dziś wieczór po stanowiliśmy grać na wspólny rachunek. – I nie patrząc m dziewczynę, przemówił stanowczo do chef de jeu: – Proszę mi wybaczyć. Myślami byłem gdzie indziej. Możemy grac dalej. Napięcie przy stole zelżało. A raczej poszukało sobie innego celu, odwracając się od dziewczyny. Czy to praw da, co powiedział ten Anglik? Chyba tak! Któż by płacił dwa miliony franków za dziewczynę? Ale dotąd nie miel z sobą nic wspólnego; przynajmniej na pozór. Znajdował: się po przeciwnych stronach stołu. Nie dawali sobie znaków porozumiewawczych. A dziewczyna? Nie okazała emocji. Raz tylko spojrzała na mężczyznę. Całkiem otwarcie. Później odeszła spokojnie od stołu. W stronę baru. Na pewno jest w tym coś dziwnego; coś niezrozumiałego. Ale gra potoczyła się dalej. Chef de jeu ukradkiem otarł sobie twarz chustką. Krupier uniósł głowę, dotychczas jakby chylącą się pod nóż jakiejś emocjonalnej gilotyny. A teraz powrócił stary
porządek. -La partie continue. Un banco de quarante mille! Bond spojrzał na wciąż jeszcze imponującą górę żetonów, jaka spoczywała między jego luźno ugiętymi rękoma. Przyjemnie byłoby odzyskać te dwa miliony franków. Godziny mogą upłynąć, zanim drugi podobnej wielkości bank da mu tę szansę. W końcu gra za pieniądze kasyna! Co zyskał, to „znalezione" pieniądze i gdyby przegrał, wciąż jeszcze wyjdzie z tego z małym zyskiem, aż nadto wystarczającym, aby zapłacić za tę noc w Royale. A do potwora z Lille poczuł antypatię. Czy nie zabawnie byłoby odwrócić porządek starej bajki? Najpierw uratować dziewczynę, a potem zabić smoka! Zresztą już czas, aby szczęście odwróciło się od faceta. Przecież karta nie ma pamięci! Bond nie miał tyle pieniędzy, żeby cały bank wziąć na siebie, mógł tylko połowę, co nazywa się avec la table i znaczy, że inni gracze mogą dołożyć drugie pół, jeśli zechcą. Zapominając o powściągliwej strategii, którą sobie ledwie pół godziny temu obiecał, Bond nachylił się z lekka i mówiąc: –Avec la table! – przesunął za linię dwadzieścia tysięcy nowych franków. Za jego pieniędzmi poszły na stół inne. Czy nie szczęściarz z tego Anglika? Bond z przyjemnością zauważył, że drobniutka stara Angielka jak z Agathy Christie też go poparła sumą dziesięciu tysięcy. To dobra wróżba! Spojrzał na bankiera, krezusa z Lille. Cygaro mu zgasło w ustniku i wargi zbielały w miejscu, gdzie go ściskał. Był cały spocony. Bił się z myślami, czy spasować i zgarnąć już swój obfity łup, czy spróbować jeszcze ten raz. Bystre, świńskie oczka biegały po stole, sprawdzając, czyjego cztery miliony są już pokryte. Krupierowi zależało na przyśpieszeniu gry. Rzekł stanowczo: –C'est plus que fait, monsieur. Człowiek z Lille zdecydował się. Plasnął łapskiem po bucie, wytarł dłoń o sukno i wywlókł kartę. Potem dla siebie, następną dla Bonda, czwartą dla siebie. Bond nie sięgnął poprzez numer sześć po swoje karty. Zaczekał, aż krupier mu je podrzuci. Uniósł je tuż nad stołem i rozchylił ukryte w dłoniach tylko tyle, żeby podejrzeć wartość, znów je zsunął i położył cicho na stole twarzą w dół. Piątka! Ta dwuznaczna swołocz, co nie wiadomo: ciągnąć czy nie ciągnąć? Szanse na podejście bliżej dziewiątki lub odejście od niej są równe. Powiedział spokojnie: –Non – i popatrzył na dwa enigmatycznie różowe grzbiety kart leżących przed bankierem. Ten porwał je i z niesmakiem odrzucił na stół. Dwa walety. Une buche! – czyli zero. Teraz już tylko cztery karty mogły przebić Bonda i tylko jedna, piątka, wyrównać. Serce mu łomotało. Bankier złapał się za but, wyrwał kartę, odkrył ją. Dziewiątka, dziewiątka karo! Przekleństwo Szkocji! Najlepsza! Czystą formalnością było już odkrycie i pokazanie żałosnej piątki Bonda. Ale wokół stołu aż jęknęło.
–II fallait tirer! – odezwał się ktoś. Ale gdyby pociągnął, to Bond dostałby tę dziewiątkę i pogorszył sobie do czwórki. Wszystko zależałoby od następnej karty, której różowy język teraz krył swój sekret zamknięty w ustach buta. Bond nie czekał, aby go poznać. Z wątłym, smętnym uśmiechem popatrzył wokół stołu, przepraszając swych towarzyszy w przegranej, zgarnął resztę swych żetonów do kieszeni marynarki, dał napiwek huissierowi, który przez tyle godzin gry zajmował się opróżnianiem jego popielniczki, i usunął się od stołu do baru, słysząc, jak krupier triumfalnie ogłasza: –Un banco de quatre-vingt mille francs! Faites vos jeux, messieurs! Un banco de quatre-vingt mille nouveaux francs. Niech to diabli! pomyślał Bond. Pół godziny temu miał w kieszeni małą fortunę. Teraz, dzięki połączeniu romantycznej donkiszoterii ze zwyczajną głupotą, wszystko to stracił. No cóż? wzruszył ramionami. Chciał mieć noc godną zapamiętania. Połowę już ma. A co będzie z drugą połową? Dziewczyna siedziała samotnie, miała przed sobą pół flaszki Bollingera i smętnie patrzyła w pustkę. Ledwie spojrzała, kiedy Bond się osunął na fotel obok niej i powiedział: –No cóż, obawiam się, że nasz syndykat znów stracił. Usiłowałem się odegrać. Poszedłem na avec. Lepiej było dać chamowi spokój. Zostałem z piątką, a on miał biiche, a potem wyciągnął dziewiątkę. Odparła tępo: –Trzeba było dobrać do piątki. Ja zawsze dobieram. – Pomyślała. – Ale wtedy miałby pan czwórkę. Jaka była następna karta? –Nie wiem. Nie chciało mi się czekać. Odszedłem, żeby pani poszukać. Spojrzała na niego z ukosa, oceniając. –Dlaczego mnie pan uratował przed coup de deshonneur? Bond wzruszył ramionami. –Piękna dziewczyna w potrzebie. A poza tym zaprzyjaźniliśmy się już po południu między Abbeville a Montreuil. Prowadzi pani jak anioł. – Uśmiechnął się. – Mimo to nie sądzę, żeby pani zdołała mnie wyprzedzić, gdybym uważał. Jechałem jakieś sto sześćdziesiąt i nie patrzyłem w lusterko. Myślałem o innych sprawach. Ten gambit wyszedł. Jej twarz i głos ożywiły się. –Ależ tak. Pobiłabym pana. Wystarczy, że wyprzedzałabym pana w zabudowaniach. A poza tym – w głosie pojawił się cień goryczy – zawsze byłabym lepsza. Bo panu zależy na życiu.
O Boże! – pomyślał Bond. Jedna z takich! Dziewczyna z przetrąconym skrzydłem, a może dwoma. Wolał puścić tę uwagę mimo uszu. Podano pół butelki Kruga, którego zamówił. Gdy huissier nalał mu pół kieliszka, Bond go dopełnił po brzeg. Podniósł i przepił do niej, unikając przesady. –Nazywam się Bond, James Bond. Proszę zostać przy życiu, przynajmniej na tę noc. – Długim haustem wypił do dna i znów napełnił. Przyjrzała mu się poważnie, z rozwagą, po czym też się napiła. –Nazywam się Trący – powiedziała. – Ten skrót wystarczy za wszystko, co panu wyliczono w recepcji. Teresa była świętą. Ja nie jestem święta. Podejrzewam, że kierownik recepcji ma usposobienie romantyczne. Sam powiedział mi, że pan o mnie pytał. To co, pójdziemy? Konwersacja mnie nie interesuje. A pan zarobił na swoją nagrodę. Wstała, nie czekając. Bond, zmieszany, uczynił to samo. Nie. Pójdę sama. Pan zjawi się później. Numer czterdzieści pięć. Tam, jeśli to panu odpowiada, będzie pan mógł zaliczyć najdroższą noc miłosną swojego życia. Jej cena wyniesie cztery miliony franków. Mam nadzieję, że okaże się tego warta.
IV Wszystkie koty są szare Czekała na niego w ogromnym, podwójnym łożu, z prześcieradłem podciągniętym pod szyję. Jasne włosy były rozpostarte jak złote skrzydła pod lampką do czytania, stanowiącą tu jedyne oświetlenie, a błękitne oczy jarzyły się ogniem, który u innych dziewcząt, w innych łóżkach, Bond umiałby sobie wytłumaczyć. Lecz ta dziewczyna znajdowała się w kleszczach napięcia, których nie potrafiłby nawet odgadnąć. Zabezpieczył za sobą drzwi, podszedł i usiadłszy na brzegu, położył zdecydowanie dłoń na małym wzgórku, stanowiącym jej lewą pierś. –Posłuchaj no, Trący – zaczął, chcąc jej zadać przynajmniej parę pytań, ażeby dowiedzieć się czegoś o tej fantastycznej dziewczynie, wyczyniającej rzeczy histeryczne, takie jak hazardowa gra bez pieniędzy na pokrycie przegranej, potencjalnie samobójcza jazda samochodem albo wzmianka, że jej życie obrzydło. Ale ona czym prędzej uniosła dłoń, pachnącą perfumami „Ode" Guerlaina, i położyła mu ją na ustach. –Powiedziałam ci: żadnej konwersacji. Zdejmij ubranie. Kochaj mnie. Jesteś przystojny i silny. Chcę zapamiętać, jak to może być. Rób ze mną, co zechcesz. I powiedz mi, co lubisz i czego chciałbyś ode mnie. Bądź brutalny. Traktuj mnie jak najgorszą dziwkę na całym świecie. Oprócz tego zapomnij o wszystkim. Żadnych pytań. Weź mnie i już. W godzinę później James Bond wyśliznął się z łóżka, nie budząc jej, ubrał się przy świetle przesączającym się skroś zasłon od latarni na promenadzie i wrócił do swego pokoju. Wziął prysznic i wsunąwszy się między chłodne, szorstkie francuskie prześcieradła we własnym łóżku, wyłączył myślenie o niej. Przypomniał sobie tylko, zanim go sen ogarnął, że już po wszystkim powiedziała: –Było jak w niebie, James. Proszę, wróć, kiedy się obudzisz. Muszę to zrobić z tobą jeszcze raz. – Po czym odwróciła się od niego na bok i zasnęła, nie odpowiadając na końcowe czułości, ale zdążył usłyszeć, jak płacze. Co u diabła? W nocy wszystkie koty są szare. Prawda to czy fałsz? Bond zasnął. O ósmej zbudził ją i znów była ta sama wspaniałość. Ale tym razem wydało mu się, jak gdyby obejmowała go tkliwiej, całowała nie tylko z pasją, lecz i z czułością. Ale później, kiedy powinni układać sobie dzień, gdzie pójść na obiad, kiedy się wykąpać, najpierw się zaczęła wymawiać, a potem, gdy nalegał, stała się po dziecinnemu grubiańska. –Odczep się ode mnie, do diabła! Słyszałeś? Już dostałeś, na czym ci zależało. A teraz się wynoś! –A ty nie chciałaś?
–Nie. Parszywy z ciebie kochanek. Zjeżdżaj. Bond zorientował się, że jest na granicy histerii, a co najmniej zdesperowana. Ubrał się z wolna, czekając na łzy i kiedy prześcieradło, nakrywające ją teraz całą, zadygoce od szlochu. Ale nie doczekał się łez. To niedobrze! Ta dziewczyna w jakiś sposób przekroczyła granicę wytrzymałości, zbyt wiele granic. Poczuł dla niej przypływ czułości, poniósł go odruch, ażeby jej bronić, wydobyć ją z kłopotów, uszczęśliwić. Z ręką na klamce, odezwał się cicho: –Trący. Chciałbym ci pomóc. Pozwól mi. Masz jakieś kłopoty. Ale świat się na tym nie kończy. Ja również je mam. Wszyscy je mają. Wyświechtane frazesy zapadały w milczenie pokoju, pręgowanego słońcem, jak żużel w ruszt popielnika. –Idź do diabła! W momencie otwierania i zamykania drzwi Bond zastanowi) się, czy nimi trzasnąć, żeby wyrwać ją z tego nastroju, czy zamknąć je po cichu. I zamknął po cichu. Tej dziewczynie szorstkość nie pomoże. Już jej zaznała gdzieś – kiedyś – aż za dużo. Poszedł w głąb korytarza, czując, pierwszy raz w życiu, że nie dorósł do sytuacji. Ponton przedzierał się w górę rzeki. Za przystanią dla jachtów brzegi zbliżały się i walka z prądem była coraz trudniejsza. Dwóch zbirów na rufie nie spuszczało z Bonda spokojnych oczu. Na dziobie dziewczyna ciągle trzymała swój dumny profil pod wiatr niby figura dziobowa na żaglowcu. Bonda grzał jedynie dotyk jej pleców i rękojeści noża w kieszeni. A jednak, dziwna rzecz, teraz czuł się jej bliższy, dużo bliższy nawet niż w porywach ubiegłej nocy. Wyczuwał w jakiś sposób, że ona jest uwięziona tak samo jak on. Jak? Dlaczego? Przed nimi, w oddaleniu wątle połyskiwały światła Vieux Port, niegdyś leżącego nad morzem, a teraz odrzuconego przez jakiś kaprys prądów na Kanale, kształtujących dostęp do rzeki. Niewiele upłynie lat i zgasną do reszty, zbuduje się nową przystań dla pełnomorskich trawlerów, zaopatrujących Royale w płastugi i homary, i kraby, i krewetki. Po tej stronie świateł trafiały się jeszcze wybiegające w rzekę wąskie pomosty, zbudowane przez amatorów jachtingu. Za nimi stały wille o takich nazwach jak „Rosalie", „Toi et Moi", „Nid Azur" albo „Nouvelle Vague". James Bond ściskał w kieszeni nóż i wdychał zapach „Ode", dolatujący przez odór bagna i wodorostów na brzegach rzeki. Nigdy w życiu nie szczękał zębami. Dopiero teraz. Powstrzymał się i wrócił do wspomnień. Śniadanie było zazwyczaj dla Bonda ważną częścią dnia, lecz dzisiaj prawie nie dostrzegał, co je, uwinął się z nim aby prędzej i siedział, gapiąc się w okno i na promenadę, paląc jednego papierosa za drugim i zastanawiając się nad dziewczyną. Nie wiedział o niej nic konkretnego, nie znał nawet jej narodowości. Nazwisko ma śródziemnomorskie, mimo to z pewnością nie jest Włoszką ani Hiszpanką. Po angielsku mówi bezbłędnie, a jej suknie i sposób noszenia ich są wytworem bogatych środowisk; może ekskluzywnej szkoły w Szwajcarii. Nie pali, pije chyba niewiele i nic nie wskazuje na zażywanie narkotyków. Nawet pigułek nasennych nie było przy łóżku ani w łazience. Lat nie więcej niż dwadzieścia pięć, ale kocha się zajadle i umiejętnie, jak dziewczyna, mówiąc z amerykańska, już nieźle chodząca w kurs. Ani razu się nie roześmiała, prawie nie uśmiechnęła. Wygląda na pogrążoną w głębokiej depresji, w jakimś duchowym odrętwieniu, powodującym, że
(jak sama wyznała) już odechciało się jej żyć. A jednak nie wykazuje żadnego z tych objawów, które u neurotyczek zwykle kojarzy się z histerią: potarganych włosów i niechlujnego makijażu, tej atmosfery nieładu i chaosu, jaką wytwarzają wokół siebie. Ona przeciwnie: siła woli, zimna jak lód, panowanie nad sobą i świadomość, czego dokładnie chce i do czego zmierza. Do czego? Według Bonda, zamiary jej są desperackie, prawdopodobnie samobójcze, a ubiegła noc to jej ostatnie szaleństwo. Popatrzył na mały, biały samochód, stojący teraz na parkingu niedaleko od jego samochodu. Musi jakoś trzymać się w pobliżu, pilnować jej, przynajmniej dopóki się nie przekona, że jego śmiertelne konkluzje były niesłuszne. Więc najpierw zadzwonił do recepcjonistki i wynajął inny samochód. Tak jest, simca aronde zostanie natychmiast podstawiona i będzie czekała na parkingu. A on przyniesie swoje międzynarodowe prawo jazdy i zieloną kartę ubezpieczenia recepcjonistce, która będzie tak dobra i załatwi wszystkie formalności. Bond ogolił się, zniósł na dół dokumenty i wrócił do swego pokoju. Pozostał w nim do szesnastej trzydzieści, obserwując wyjście i mały, biały samochód. Wreszcie się zjawiła, ubrana w płaszcz kąpielowy w białe i czarne pasy, a Bond pobiegł korytarzem do windy. Nietrudno było ją śledzić, kiedy jechała promenadą i zostawiła samochód na jednym z parkingów; i tak samo łatwo przyszło to małemu citroenowi 2CV, który śledził Bonda. W ten oto sposób uformował się ciąg tropiących i tropionych, zdążający teraz do swego tajemniczego rozwiązania, gdy mały ponton Bombarda ciągnął pod gwiazdami w górę rzeki Royale. O co tu chodzi? Czy była świadomą, czy nieświadomą przynętą? Czy to porwanie? A jeżeli tak, to jednego z nich czy obojga? Czy szantaż? Zemsta męża lub innego kochanka? Czy też miało się dokonać morderstwo? Bond ciągle usiłował doszukać się w myśli odpowiedzi na te pytania, gdy sternik skierował ponton szerokim łukiem, w poprzek nurtu, ku szkieletowi rozpadającego się pomostu, który sterczał od błotnistego brzegu w głąb rzeki. Przybili do niego pod prąd, z mroku oświetlił ich potężny reflektor, cuma spadła z hałasem i przyciągnięto łódź do ubłoconych, drewnianych stopni. Jeden ze zbirów wysiadł pierwszy, za nim dziewczyna (biały dół jej kostiumu kąpielowego lubieżnie wyglądał spod marynarki Bonda) i za nią Bond, wreszcie drugi ze zbirów. Następnie ponton szybko odbił i popłynął dalej w górę rzeki, prawdopodobnie – pomyślał Bond – do swej regularnej przystani w Vieux Port. Na pomoście stało jeszcze dwóch mężczyzn o podobnym wyglądzie jak tamci. Bez słowa poprowadzono dziewczynę i Bonda, wziętych w środek, gruntową dróżką przez piaszczyste wydmy, od pomostu w głąb lądu. O sto metrów od rzeki, ukryte w zagłębieniu między wysokimi wydmami, migotało światełko. Kiedy się zbliżyli, Bond spostrzegł, że to jedna z tych olbrzymich ciężarówek pokrytych aluminiową blachą falistą, z ciężarową naczepą na obrotowym złączu za kabiną kierowcy, co przelatują z rykiem po szosach Francji, wypluwając dym ze swych diesli i z gniewnym sykiem hamulców pneumatycznych przewijają się przez miasta i wioski. Ta była wypolerowana do połysku. Całkiem nowa z wyglądu, a może zadbana. Kiedy podeszli, mężczyzna z latarką dał jakiś sygnał i natychmiast rozjarzył się prostokąt żółtego blasku, gdy z tyłu rozwarto drzwi, takie jak w wozie kempingowym. Bond zmacał w kieszeni nóż. Czy ma jakiekolwiek rozsądne szanse? Nie ma. Zanim wszedł po schodkach do wnętrza, spojrzał na tablice rejestracyjne. Licencja zawodowa
informowała: „Marseille-Rhône. M. Draco. Appareils Électriques. 397694". Proszę bardzo! Kolejna zagadka. W środku, dzięki Bogu, było ciepło. Przejście wiodło między równo spiętrzonymi pudłami, na których widniały nazwy znanych fabryk telewizorów. Atrapa? Były również składane krzesła i oznaki przerwanej gry w karty. Pewnie rodzaj wartowni. Dalej, po obu stronach, drzwi do kabin. Przed jednymi z drzwi czekała Trący. Podała mu marynarkę i odezwawszy się bezbarwnie: „Dziękuję", zamknęła za sobą drzwi, a Bond zdążył dostrzec w nich luksusowe wnętrze. Nie śpieszył się, wkładając marynarkę. Jedyny idący za nim facet z pistoletem rzekł niecierpliwie „Allez!"- Bond pomyślał: czy nie teraz na niego skoczyć? Ale z tyłu przyglądało się trzech innych. Poprzestał więc na łagodnym „Merde à vous!" i ruszył ku aluminiowym drzwiom, które widocznie oddzielały trzeci, znajdujący się z przodu przedział tego dziwnego pojazdu. Za tymi drzwiami kryje się odpowiedź. Zapewne jeden człowiek: przywódca. Może to być jedyna szansa. Prawa dłoń Bonda już się zacisnęła na rękojeści noża w kieszeni spodni. Teraz wyciągnął w przód lewą rękę i z obrotu wpadł jednym skokiem do środka, kopnął i zatrzasnął za sobą drzwi, skurczył się, przysiadł z nożem gotowym do rzutu. Za sobą poczuł, jak strażnik rzuca się na drzwi, ale Bond plecami zaparł się o nie i utrzymał. Siedzący za biurkiem o trzy metry od Bonda, łatwy cel dla noża, mężczyzna krzyknął coś, jakiś rozkaz, wesoły i beztroski rozkaz w języku, którego Bond nigdy nie słyszał. Nacisk na drzwi ustąpił. Mężczyzna uśmiechnął się do niego szerokim, czarującym uśmiechem, który rozłupał na dwoje jego twarz, brązową i pobrużdżoną jak orzech włoski. Wstał i uniósł powoli obie ręce. –Poddaję się. Teraz ma pan we mnie cel jeszcze większy. Ale błagam, proszę mnie nie zabijać. Najpierw się napijemy whisky i porozmawiamy. A później sam pan wybierze. Tak jak w tej chwili. Zgoda? Bond wyprostował się na całą wysokość. Też się uśmiechnął. Nie mógł się powstrzymać. Ten człowiek miał tyle uroku w twarzy, tak rozjaśnionej od humoru, szelmostwa i magnetyzmu, że w tej przynajmniej roli, którą grał obecnie, Bond nie potrafiłby go zabić; nie bardziej niż, dajmy na to, Trący. Za nim wisiał na ścianie kalendarz. Bond potrzebował się na czymś wyładować, na czymkolwiek. Mówiąc: „Szesnasty września!", targnął prawą dłonią w rzucie od dołu. Nóż śmignął przez pokój, ominął mężczyznę może o metr i utkwił, dygocąc, gdzieś w połowie arkusza. Mężczyzna obrócił się i spojrzał bacznie na kalendarz. Roześmiał się na głos. –Ściślej mówiąc: piętnasty. Ale i tak nieźle. Musi pan któregoś dnia spróbować się z moimi ludźmi. Może nawet bym postawił na pana. Przyda im się tego rodzaju lekcja. Wyszedł zza biurka, nieduży, w średnim wieku, o brązowej, pomarszczonej twarzy. Miał na sobie wygodny, granatowy garnitur, podobny do tego, w jaki się ubierał sam Bond. Klatka piersiowa i ramiona wezbrane od muskułów. Bond zwrócił uwagę na luźny krój marynarki pod pachami. Do noszenia broni? Mężczyzna wyciągnął rękę. Dłoń okazała się ciepła, krzepka i sucha.
–Nazywam się Marc-Ange Draco. Zna pan moje nazwisko? –Nie. –Aha. Za to ja znam pańskie. Komandor James Bond. Odznaczony orderem CMG. Jest pan wysokiej rangi pracownikiem w Tajnej Służbie Jej Królewskiej Mości. Czasowo zwolniony od swoich zwykłych obowiązków i wydelegowany za granicę. – Twarz zmarszczyła mu się radośnie w łobuzerskim uśmiechu. – Czy tak? Aby ukryć konsternację, James Bond podszedł do wiszącego na ścianie kalendarza, sprawdził, czy trafił w piętnastkę, wyciągnął nóż i schował go z powrotem do kieszeni w spodniach. Odwrócił się i spytał: –Dlaczego pan tak uważa? Tamten nie odpowiedział na pytanie, tylko rzekł: –Proszę. Proszę usiąść. Mam panu wiele do powiedzenia. Ale zacznijmy od whisky z wodą sodową. Dobrze? Wskazał na wygodny fotel naprzeciw biurka, postawił przed nim dużą, srebrną szkatułkę, zawierającą różne rodzaje papierosów, podszedł do metalowej szafy pod ścianą i otworzył ją. W środku nie było żadnej kartoteki. Był to nieduży, lecz doskonale zaopatrzony barek. Poruszając się sprawnie, po gospodarsku, wyjął butelkę Pinchbottle Haiga, drugą z burbonem I.W. Harpera, dwie półlitrowe szklanki, bodajże Waterforda, kubełek z kostkami lodu, syfon wody sodowej i karafkę zwyczajnej z lodu. Kolejno ustawił je na biurku między fotelami, swoim i Bonda. Potem, gdy Bond sobie nalewał solidnego burbona z wodą i mnóstwem lodu, wrócił na swoje miejsce i usiadł po drugiej stronie biurka, sięgnął po Haiga i rzekł, patrząc Bondowi prosto w oczy: –Dowiedziałem się, kim pan jest, od zaufanego przyjaciela w paryskim Deuxième. Płacę mu za takie właśnie informacje, kiedy są mi potrzebne. Dowiedziałem się tego dzisiaj wczesnym rankiem. Należę do przeciwnego obozu niż pan – może nie tak całkiem przeciwnego – powiedzmy – mieszczącego się na przyległym polu. – Tu przerwał. Podniósł szklankę. I dodał bardzo poważnie: – Teraz wejdę z panem w układ oparty na zaufaniu. W jedyny możliwy sposób. Złożę po raz drugi swe życie w pańskie ręce. Wypił. Bond również. W szafce na kartotekę, w zamrażalniku, szum agregatu raptem włączył się w to, co będzie – Bond sobie to nagle uświadomił – ważnym momentem prawdy. Nie wiedział, jaka to będzie prawda. Nie spodziewał się, by była zła. Ale jakoś wyczuł instynktownie, może dlatego, że zbudził się w nim szacunek i sympatia do tego człowieka, iż on sam zostanie w to głęboko wciągnięty. Agregat zamilkł. Oczy w orzechowej twarzy związały jego spojrzenie. Jestem głową Związku Korsykańskiego.