pcola

  • Dokumenty26
  • Odsłony20 581
  • Obserwuję8
  • Rozmiar dokumentów42.5 MB
  • Ilość pobrań8 066

Ian Fleming - James Bond 14 - Ośmiorniczka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :172.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Ian Fleming - James Bond 14 - Ośmiorniczka.pdf

pcola EBooki
Użytkownik pcola wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 2 lata temu

książka nie kompletna, nie nadaje sie do czytania. Brak 80% stron.!!

Transkrypt ( 25 z dostępnych 29 stron)

Ian Fleming OŚMIORNICA przełożył: Jarosław Kotarski

— Wiesz co? — spytał ośmiornicę major Dexter Smythe — jeśli mi się uda, będziesz dziś miała prawdziwą ucztę. Ponieważ oznajmił to głośno, jego oddech zasnuł mgłą szkło maski do nurkowania, a on sam został zmuszony do wynurzenia się, co nie było zbyt trudne biorąc pod uwagę fakt, że gdy stanął na pokrytym białym piaskiem dnie woda, sięgała mu zaledwie do ramion. Zdjął maskę, splunął do jej wnętrza, rozprowadził ślinę po szkle starym zwyczajem płetwonurków i zadowolony założył ją, z powrotem zanurzając się w wodę. Z otworu w rafie koralowej, tak jak poprzednio, ob- serwowało go oko umieszczone w fałdach brązowego worka. Teraz jeszcze dodatkowo wysunięty, był koniec macki leniwie kołyszącej się w wodzie jakby węszyła, co nowego w okolicy. Smythe uśmiechnął się z satysfakcją — jeszcze trochę, może jeszcze z miesiąc dodany do tych dwóch, które spędził na oswajaniu ośmiornicy i zakończy się to sukcesem. Ale wiedział, że nie będzie miał tego miesiąca, a dziś zaryzykować podanie własnej ręki zamiast kawałka mięsa na czubku harpuna, jak zwykł to dotąd robić, wydawało się jeszcze zbyt wielkim ryzykiem. Nie mógł jej jeszcze zaufać — istniało zbyt duże prawdopodobieństwo, że z dziury wyprysną pozostałe macki owijając się wokół ręki, a wystarczyło, by został pociągnięty nie więcej niż o dwie stopy w głąb, by zawór maski zamknął się automatycznie, co spowodowałoby uduszenie się jej właściciela. Gdyby zaś ją zdjął skończyłoby się to utonięciem — obie perspektywy niezbyt go ucieszyły. Oczywiście miałby czas, żeby przebić ośmiornicę harpunem, ale na taki okaz trzeba było więcej niż jednego pchnięcia. Co prawda perspektywa była nęcąca — miał szanse 5:1, dokładnie takie same, jak grający w rosyjską ruletkę i mogłoby to być szybkim rozwiązaniem kłopotów, ale jeszcze nie teraz. Tym bardziej, że pozostawiłoby to nie rozwiązany problem, a obiecał profesorowi Bengry z Instytutu, że spróbuje mu pomóc. Powoli ruszył wzdłuż rafy nie odrywając wzroku od dna — dziś szukał tylko jednego kształtu, jednego jedynego miesz- kańca tych okolic, który był równie brzydki, co groźny — Scoropaena plumieri, jak nazwał go profesor, a ogól- nie znanego jako ryba skorpion. * Emerytowany major Dexter Smythe, OBE, Royal Marines, był pozostałością niegdyś odważnego i rokującego duże nadzieje oficera oraz przystojnego młodzieńca, mającego na koncie mnóstwo podbojów, szczególnie wśród kobiecych służb pomocniczych WREN, WRAC i ATS, zajmujących się łącznością lub sekretariatem. Teraz miał pięćdziesiąt cztery lata, był łysiejącym i coraz grubszym wrakiem po dwóch zawałach. Jego lekarz —Jimmy Greaves poznany w Queen's Club przy wysokim pokerze — określił ten drugi, który zdarzył się ledwie miesiąc temu, jako „drugie ostrzeżenie". Choć przyznać należy, że gdy był ubrany (a ubranie miał doskonałe), z

zakrytymi żyłami na rękach i brzuchem opiętym gorsetem, major nadal był mile widzianym gościem na przyjęciu czy obiedzie na Północnym Wybrzeżu. Dla znajomych było nie wyjaśnioną tajemnicą —dlaczego poza dwoma uncjami whisky i dziesięcioma papierosami, na które pozwalał mu lekarz, kopcił jak komin i co noc udawał się spać jeśli nie pijany, to przynajmniej uczciwie podpity.

Prawda była taka, że Dexter Smythe dotarł do granicy samobójstwa. Powodów tego stanu rzeczy było wiele, choć część z nich była całkiem nieskomplikowana. Był przykuty do Jamajki, której tropikalny klimat zupełnie rozłożył jego zdrowie, choć na pozór wydawało się, że doskonale go zakonserwował. Dodając do tego zadawnione uczucie winy, ogólną odrazę do własnej osoby i pustkę po śmierci Mary, był wypaloną skorupą, żyjącą praktycznie przez przypadek i siłą rozpędu. Mary zmarła dwa lata temu i od tego czasu nikogo nie obdarzył uczuciem. Co prawda, sam nie bardzo wiedział czy ją kochał, ale od chwili jej śmierci brakowało mu jej miłości i troski, niejednokrotnie irytującej, ale zawsze obecnej. Być może mógłby ten brak zastąpić przyjaciółmi spośród dawnych wojskowych, teraz właścicieli ziemskich czy polityków, ale dzięki różnym czynnikom wewnętrznym nigdy o nich nie zabiegał i, praktycznie rzecz biorąc, takich przyjaciół nie miał. W efekcie doprowadziło go to prostą drogą do butelki — był śmiertelnie znudzony i gdyby nie jedna jedyna sprawa, dawno połknąłby zawartość butelki z barbituranami, którą bez większych problemów uzyskał od lokalnego lekarza. I tak lina ratunkowa, która utrzymywała go na granicy życia była nader cienka. Ostre picie doprowadza bowiem do wyodrębnienia się u osób pijących jednej z czterech postaw: sangwinika, flegmatyka, choleryka i melancholika. Pijak sangwinik dochodzi do punktu, w którym zwycięża histeria i zidio- cenie, flegmatyk zapada w bagno ponurości, choleryk to po pijanemu typowy zawadiaka, któremu rysownicy poświęcili niezliczone ilości dowcipów i który większość trzeźwych dni spędza na odsiadywaniu wyroków za uszkodzone zdrowie czy mienie, zaś melancholik zostaje sprowadzony do rozpamiętywania przeszłości, rozczulania się nad sobą i rzewnych łez związanych z tymi tematami. Major Smythe był melancholikiem, który zapadał w fantazję osnutą wokół ptaków i ryb zamieszkujących pięć akrów Warelets (jak nazywał tereny otaczające willęwraz z plażą i rafą koralową ciągnącą się wzdłuż brzegu). Szczególnymi jego ulubieńcami stały się ryby, do których przemawiał i które traktował jak ludzi. Ponieważ ryby raf koralowych nie opuszczają zazwyczaj swych terytoriów, podobnie jak czyni to większość małych ptaków, po dwóch latach znał je wszystkie, darząc głębokim uczuciem i wierząc głęboko, że one także go kochają. One z całą pewnością go znały, podobnie jak przymusowi mieszkańcy zoo znają swoich opiekunów, gdyż zjawiał się codziennie, będąc regularnym zaopatrzeniowcem w świeży pokarm od alg zaczynając, a na mięsie kończąc. Normalne też było, że gdy płynął tak jak teraz, wzdłuż rafy i kanałów prowadzących w głębiny, różnokolorowe towarzystwo bez lęku kręciło się wokół pełne wyczekiwania, skubiąc od czasu do czasu harpun, który kojarzył im się jedynie z widelcem, zaglądając w szkło maski lub lekko podszczypując jego nogi. Część umysłu majora rozpoznawała i witała (choć bez- głośnie) różnobarwnych tubylców. Jednak przede wszystkim był on zainteresowany czymś innym — znalezieniem i zabi-

ciem swego jedynego wroga na rafie — ryby skorpiona. Ryby te zamieszkują większość południowych mórz świata i choć różnią się nieco wyglądem i zwyczajami, to pewne generalia są niezmienne niezależnie od terytorium. Odmiana, która żyje w wodach Indii Wschodnich mierzy zaledwie dwanaście cali i waży niewiele ponad jeden funt, ale mimo to jest jedną z najgroźniejszych i najbrzydszych istot zamieszkujących wody, jakby sama natura ostrzegała przed zagrożeniem z jej strony. Ma brązowoszarą barwę i dużą, kanciastą głowę o ostro zarysowanych naroślach, do złudzenia przypominających krzaczaste brwi ocieniające wściekłe, czerwone oczy. Nakrapiany grzbiet i neutralny kolor doskonale maskuje ją wśród raf koralowych, a choć niezbyt wielka, jest silnie uzębiona. Posiada też paszczę, w której pomieścić się mogą w całości niektórzy z mniejszych od niej mieszkańców tej okolicy. Nazwę swą jednakże zawdzięcza czemuś innemu — płetwa grzbietowa mogąca podnosić się w razie potrzeby, a właściwie pierwszy jej człon, działa na zasadzie strzykawki zaopatrzonej w truciznę, zdolną zabić w krótkim czasie człowieka. Szczególnie jeśli trafi w żyłę lub w okolice serca. Wtedy wystarczy tylko draśnięcie. Jest o wiele gorszym zagrożeniem dla pływaka niż barrakuda czy rekin. Przyzwyczajona, że omijają ją inne ryby, tak dzięki kamuflażowi jak i potężnej broni, nie ucieka przed niczym, nie licząc bezpośredniego dotknięcia czy bardzo bliskiego kontaktu, a i wtedy przeważnie rzuca się do ataku, a nie do ucieczki. Na piasku wygląda jak fragment porośniętego korala, na rafie jest prawie niezauważalna. Major Smythe zdecydowany był znaleźć ją, zabić i poczęstować nią swoją ulubienicę, Osmiorniczkę. Celem eksperymentu, o który prosił go Bengry było stwierdzenie, czy ta przyjmie ten rodzaj pokarmu czy też go odrzuci rozpoznając zagrożenie, czy spożyje w całości lub części, jeśli zajdzie ta pierwsza ewentualność i w końcu, czy trucizna wywrze na nią jakikolwiek efekt. Ponieważ dzisiejszy dzień był początkiem końca majora Smythe'a i mógł być końcem ośmiorniczki, postanowił znaleźć odpowiedź na te pytania i pozostawić po sobie choć tak nikłą pamiątkę, jak niewielka notatka w zakurzonym archiwum Instytutu Badań Życia Morskiego. A wszystko dzięki temu, że od paru godzin jego i tak nieciekawa egzystencja na tym bożym świecie zmieniła się znacznie i to zdecydowanie na gorsze — tak zdecydowanie, że przy niejakim szczęściu za parę tygodni mógł oczekiwać kary dożywotniego więzienia. Za parę tygodni, gdyż wymiana depesz między Gubernatorem, Secret Service, Scotland Yardem i Prokuraturą nie mogła być załatwiona w krótszym czasie, a przy szczęściu, gdyż mogło się skończyć karą śmierci. I pomyśleć, że zawdzięcza to tylko i wyłącznie jednemu człowiekowi o nazwisku Bond, komandor James Bond, który pojawił się rankiem o dziesiątej trzydzieści w tak- sówce z Kingston...

Dzień rozpoczął się normalnie — wstał na kacu, połknął parę panadoli (stan serca nie pozwolił mu na używanie aspiryny), ogolił się i na tarasie spożył śniadanie, po czym przez kilka godzin jego resztkami dokarmiał ptaki. Następnie spożył przepisaną porcję leków nasercowych i do około jedenastej zabijał czas lekturą „Daily Gleanera". Czas ten sam sobie wyznaczył jako początek pierwszego drinka, a parę miesięcy temu przesunął go na dziesiątą trzydzieści. Właśnie nalał sobie pierwszą tego dnia brandy zmieszaną z piwem, gdy usłyszał zajeżdżający przed dom samochód. Runa, jego kolorowa gosposia, pojawiła się w chwilę później w ogrodzie oznajmiając: —Jakiś pan do pana, sir. —Jak się nazywa? —Nie mówił. On powiedział, żebym panu powtórzyła, że przybywa z Urzędu Gubernatora. — Dobrze, wprowadź go do livingroomu i powiedz, że za chwilę będę. Nie licząc szortów nie miał na sobie nic, toteż pośpieszył do sypialni gdzie rozczesał rozwichrzone resztki owłosienia i założył szare spodnie i białą koszulę. Przez cały czas zastanawiał się, o co tu, do diabła, chodzi. Ledwie znalazł się w pokoju i zobaczył wysokiego męż- czyznę w granatowym tropikalnym ubraniu spoglądającego przez okno na morze, przeczuł złe nowiny. A gdy ten się odwrócił, przyglądając mu się poważnymi, szaroniebieskimi oczyma i nie odpowiadając na radosny uśmiech, wiedział, że są to oficjalne złe nowiny. Poczuł, jak coś zimnego wędruje mu po kręgosłupie — „Oni" jakimś cudem odkryli prawdę. — Witam — odezwał się uprzejmie. — Rozumiem, że przybywa pan od Gubernatora. Jak się miewa sir Kenneth? Jakoś automatycznie nie podali sobie rąk. — Nie spotkałem go. Przybyłem tu wczoraj i cały czas przebywałem w innych rejonach wyspy. Nazywam się Bond, James Bond i jestem z Ministerstwa Obrony.

Major Smythe dobrze pamiętał stary eufemizm ozna- czający Secret Service. —O, stara firma? — spytał z wymuszoną swobodą. Pytanie zostało zignorowane. —Czy jest tu gdzieś miejsce, w którym możemy spokojnie porozmawiać? — spytał Bond w zamian. —Wszędzie gdzie pan ma ochotę. Tutaj albo w ogrodzie. Napije się pan czegoś? Rum i piwo to lokalna trucizna. Ja wolę samo piwo — kłamstwo przeszło z bezbolesną wprawą starego pijaka. —Dziękuję. W takim razie możemy porozmawiać tutaj. Bond oparł się o mahoniową ramę, a sam gospodarz usiadł wygodnie w fotelu przerzucając nogę przez jego oparcie, przysuwając sobie podręczny ochładzacz i umie- szczając w otworze szklankę z napojem. —W czym mogę panu pomóc? — spytał. — Coś niemiłego na Północnym Wybrzeżu? Z przyjemnością pa- nu pomogę. Co . prawda moje dni w firmie to odległa przeszłość, ale co nieco pamiętam stare metody. —Mogę zapalić? — w dłoni mężczyzny pojawiła się stalowa papierośnica o pojemności pół setki papierosów i ta oznaka innego, ale też silnego nałogu rozluźniła nieco gospodarza. —Proszę bardzo — zrobił ruch ku leżącej opodal zapalniczce. —Dzięki, nie trzeba — James zdążył już zapalić. — Nie, to z czym przychodzę to nic lokalnego. Przybyłem tu, przysłano mnie, by prosić pana o przypomnienie sobie pracy w służbie pod koniec wojny... Szczególnie czasów, gdy pracował pan w Oddziale do Zadań Różnych — Miscellaners Objectives Bureau. Smythe roześmiał się ostro — wiedział! Wiedział to z całkowitą pewnością, ale gdy to usłyszał, coś zmusiło go do tego śmiechu, tak jak nagły cios zmusza do jęku. — Oczywiście, stare, poczciwe MOB — roześmiał się ponownie czując znajomy ból rodzący się w lewej części klatki piersiowej i błyskawicznie ogarniający ją całą.

Drżącą dłonią wyciągnął z kieszeni fiolkę i wysypał jej zawartość na oparcie fotela, kładąc małą, białą tabletkę nitrogliceryny pod język. Z pewną dozą przyjemności obserwował jak tamten spręża się widząc jego postępowanie — jeszcze nie zażył trucizny, jeszcze nie... —Serce — wyjaśnił cicho. — Efekty przyjęcia w Jamaica Inn, wczoraj... powinienem wreszcie przestać myśleć, że mam ciągle dwadzieścia pięć łat. Wracając do MOB, to nie sądzę, żeby wielu z nas pozostało. Piszecie oficjalną historię Oddziału?— Poczuł jak ból cofa się do swego legowiska. —Niezupełnie o to chodzi. —Myślę, że pan wie, że to ja pisałem kronikę i pro- wadziłem dziennik jednostki w czasie wojny. Wątpię, czy po tak długim czasie zdołam coś do tego jeszcze dodać. — Naprawdę nic? Chodzi mi zwłaszcza o operację w Tyrolu. Miejsce nazywa się Ober Aurach, leży o milę na wschód od Kitzbiihel. Jedna z nazw, z którą żył przez wszystkie te lata, której wspomnienie ciągle go prześladowało, spowodowała kolejny wybuch chrapliwego śmiechu. —Nigdy pan nie widział takiego bajzlu. Wszyscy ci twardziele z Gestapo i ich archiwa. Wszyscy pijani w sztok, ale ich papiery ładnie pochowane i w idealnym porządku. Dali je nam bez żadnych problemów, licząc pewnie na łagodne traktowanie. Dokładnie wszystko przejrzeliśmy, a ich odwieźliśmy do obozu w Monachium. Ostatnie, co o nich słyszałem, to wyniki procesu. Większość chyba powieszono za zbrodnie wojenne. Pa- piery przekazaliśmy Kwaterze Głównej w Salzburgu... potem była dolina Mittersill i następna kryjówka — Smythe pociągnął z ochłodzonej szklanki i zapalił papierosa. — To wszystko na ten temat. —Był pan wtedy Numerem Drugim w zespole, prawda? Dowódcą był Amerykanin, pułkownik King z armii Pattona. —Zgadza się. Całkiem przyjemny facet z wąsikiem, co nie bardzo pasowało do Amerykanina. Znał się doskonale na lokalnych winach. —W swoim raporcie z tej operacji napisał, że przekazał panu te dokumenty do wstępnej oceny, ponieważ w zespole był pan ekspertem od niemieckiego. Oddał mu je pan z komentarzami, prawda? — Bond przerwał na chwilę i dodał — wszystkie? —Oczywiście — Smythe zdawał się nie zauważać aluzji. — To były w większości listy nazwisk. Jak słyszałem, kontrwywiad w Salzburgu wiele z nich wykorzystał. Uży- to ich w trakcie procesów norymberskich... Tak, to były piękne dni. Najlepsze w moim życiu... Kobiety, wino i śpiew... tak to wyglądało. W tej ostatniej kwestii mówił całkowitą prawdę — do tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku wojna była niebezpieczna i zupełnie nie przypominała majówki. Kiedy w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku utworzono Royal Marinę Commando, zgłosił się na ochotnika i został przyjęty. Potem przeniesiono go do Sztabu Operacji

Połączonych pod dowództwem późniejszego Lorda Mountbatten of Burma, gdzie jego doskonały niemiecki (matka pochodziła z Heidelbergu) spowodował, że dostał niezbyt przyjemne zadanie — uczestniczył w rajdach za kanał La Manche jako tłumacz i osoba na gorąco przesłuchująca złapanych jeńców. Przez dwa lata dopisywało mu szczęście. Przeżył je bez kalectwa i zdobył wojskowy Order of the British Empire, który podczas tej wojny był dość rzadko przyznawany. Później, gdy wynik wojny był już wiadomy i walki zaczęły przenosić się na rdzenne terytorium Niemiec, utworzono MOB. Utworzyły je wspólnie Operacje Mieszane i Secret Ser-vice, a on otrzymał czasowy stopień pułkownika i polecenie utworzenia zespołu, który, już po upadku Niemiec, zająłby się odnajdywaniem skrytek Abwehry i Gestapo. Usłyszała o tym OSS i dzięki swym wpływom i amerykańskiemu czynnikowi w działaniach wojennych włączyła się do operacji, czego rezultatem było powstanie nie jednego, lecz sześciu zespołów, które w dniu zawieszenia broni ruszyły do akcji na terenach Austrii i Niemiec.

Każdy zespół składał się z dwudziestu ludzi, halftrucka, sześciu jeepów, ciężarówki z radiostacją i trzech normal- nych. Podlegały połączonej kwaterze sił alianckich (SHAEF), która także wyznaczała kolejne cele. Major Smythe był Numerem Drugim w ,,A" Force, której terenem działania był Tyrol — obszar pełen dobrych kryjówek, z łatwym dostępem do Włoch i dalej poza Europę, co, jak wiedzieli dzięki OSS i SIS, było „skrytką numer jeden" dla tych, których szukali. Przy okazji, jak to powiedział Bondowi, zrobili sobie wycieczkę i to wszystko bez jednego strzału — nie licząc rzecz jasna tych dwóch, które wystrzelił osobiście major Dexter Smythe. — Czy mówi coś panu nazwisko Hans Oberhauser? — spytał Bond. Gospodarz wyglądał jakby się ciężko zastanawiał. — Nic — odparł po chwili. Było około osiemdziesięciu stopni w cieniu (w skali Fahrenheita), ale zadrżał. — Pozwoli pan, że odświeżę pańską pamięć. Tego samego dnia, w którym otrzymał pan niemieckie dokumenty, rozpytywał pan w Tiefenbrunner Hotel, gdzie mieszkaliście, o najlepszego górskiego przewodnika w Kitzbuhel. Skierowano pana do Oberhausera. Następne go dnia poprosił pan dowódcę o dzień urlopu i wczesnym rankiem udał się pan do domu Oberhausera, aresztował go i wywiózł swym jeepem. Przypomina pan sobie? „Odświeżenie pamięci" — ile razy sam używał tego zwrotu starając się złapać jakiegoś Niemca, który łgał jak z nut. Był przygotowany na coś takiego przez lata, ale mimo wszystko musiał nad sobą panować kosztem dużego wysiłku. —Nie bardzo — potrząsnął ze smutkiem głową. —Mężczyzna z siwiejącymi włosami i krótszą jedną nogą. Przed wojną był instruktorem narciarskim i stąd znał trochę angielski. —Przykro mi — Smythe spojrzał w zimne oczy swego rozmówcy — ale nadal nic.

James wyjął z kieszeni niewielki notes oprawiony w błękitną skórę i przekartkował go zatrzymując się w pewnej chwili. —Jako broń boczną miał pan wtedy regulaminowy rewolwer Webley and Scot kaliber czterdzieści pięć o numerze seryjnym osiem tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt siedem łamane przez trzysta sześćdziesiąt dwa. —Na pewno był to Webley. Cholernie nieporęczna broń. Mam nadzieję, że teraz używa się czegoś lepszego w stylu Lugera czy ciężkiej Beretty, ale czy to ten numer czy nie, to nie mam pojęcia. Przyznam się, że wtedy nie zawracałem sobie głowy czymś takim. —Mam tu datę wydania panu broni z tym numerem przez Sztab i datę jej zwrotu. W obu przypadkach podpisał pan tę czynność w księdze broni. —W takim razie to musi być mój numer — zgodził się Smythe. — Ale co to ma do rzeczy? Przywołał złość by dźwięczała w jego głosie i Bond przyjrzał mu się prawie z ciekawością. — Wie pan — odparł prawie uprzejmie — coś panu zaproponuję. Przejdę się z kwadrans po ogrodzie i dam panu czas na przemyślenie wszystkiego. Proszę krzyknąć, gdy będzie pan gotów. Będzie o wiele łatwiej, jeżeli sam mi pan opowie jak było, niż gdybym ja musiał wszystko wyciągać po kawałku. Widzi pan, to w sumie jest i tak formalność, a jeśli czegoś nie wiem, to jedynie paru szczegółów. Rozmawiałem wczoraj w Kingston z braćmi Foo — odwrócił się i wyszedł do ogrodu. Coś w majorze doznało ulgi. Przynajmniej w końcu próba nerwów, starania o alibi i niepewność były skończone. Jeśli ten Bond dotarł do Foo, to wiedział prawie wszystko. Ostatnią rzeczą, jakiej życzyliby sobie bracia, był zatarg z władzami, a poza tym i tak zostało nie więcej jak sześć cali towaru. Wstał i nalał sobie kolejną mieszankę — pół na pół brandy z piwem — gdyż poprzednia w dziwny sposób już mu się skończyła. Teraz mógł sobie całkowicie pozwolić na zignorowanie lekarzy — przyszłość i tak nie

istniała dla jego skromnej osoby. Usiadł i zapalił dwu- dziestego w tym dniu papierosa, spoglądając na zegarek — jedenasta trzydzieści. Jeśli w ciągu godziny pozbędzie się gościa, to będzie miał masę czasu na odwiedziny w zatoczce. Popijając powoli porządkował myśli — mógł opowiadać długo, aż do najdrobniejszych szczegółów łącznie z pogodą i kolorem kwiatków mijanych po drodze, albo mógł ograniczyć się do podstawowego przebiegu i istotnych faktów... Zdecydował się na to drugie. * W tej małżeńskiej sypialni w Tiefenbrunner, w stertach papierów porozkładanych na sąsiednim łóżku nie szukał niczego specjalnego. Sprawdzał po prostu zawartość najnowszego znaleziska i koncentrował uwagę na tych, które oznaczone były czerwonym napisem KOMANDOSACHE, HOECHST VERTRAULICH. Nie było ich wiele i najczęściej były to tajne raporty dla najwyższych rangą dygnitarzy III Rzeszy, przechwycone depesze ze złamanymi alianckimi szyframi i lokalizacje innych kryjówek. Jako że to kryjówki były głównym obiektem zainteresowania „A" Force. Przeglądał je szczególnie dokładnie — żywność, broń, materiały wybuchowe, raporty wywiadu, akta personalne Gestapo... Było tego wiele i to bardzo ciekawych. Na samym dnie pakietu znalazł zapieczętowaną czerwonym woskiem cienką kopertę z napisem „OTWORZYĆ JEDYNIE W OSTATECZNEJ POTRZEBIE". Wewnątrz była tylko jedna kartka papieru z paroma słowami skreślonymi czerwonym tuszem i bez podpisu. Nagłówek głosił: „VALUTA", zaś treść samej kartki była następująca: WILDE KAISER. FRANZISKANER HALT. 100 M. DESTLICH STEINHUGEL. WAFFENKISTE. ZWEI BAR 24 KT. i dalej wymiary w centymetrach. Biorąc je pod uwagę, każda sztaba wyglądała bardziej na fragment muru niż na sztabkę złota. Pomyśleć tylko, że zwykły pojedynczy angielski suweren i to jedynie z osiemnastokaratowego złota dziś osiągał cenę dwóch-trzech funtów. To, co miał przed oczyma, to była najprawdziwsza fortuna! Czterdzieści- pięćdziesiąt funtów, a może nawet i sto! Nie bardzo wiedział, co z tym dalej zrobić, ale na wypadek niespodziewanych odwiedzin spalił kartkę wraz z kopertą, starł popiół na pył i wrzucił do klozetu. Następnym krokiem było dokładne przestudiowanie służbowej sztabówki tego rejonu — w niedługim czasie znalazł tam Franziskaner Halt. Był to nie zamieszkany szałas alpinistów usytuowany w siodle niedaleko najwyższych ze wschodnich szczytów gór Kaiser — tego wzbudzającego podziw masywu skalnych zrębów, które stanowiły północny horyzont Kitzbiihel. Cały ten majątek leżał o niespełna dziesięć mil i może z pięć godzin wspinaczki od miejsca, w którym właśnie siedział! Początki były takie, jak domyślił się ten cały Bond. O czwartej rano udał się do domu Oberhausera, aresztował go, oznajmiając zaskoczonej i protestującej rodzinie, że zabiera go do obozu w Monachium celem przesłuchania i jeśli przewodnik będzie miał czystą przeszłość, to w ciągu

tygodnia znajdzie się w domu. Jeśli zaś rodzina narobi wokół całej sprawy zamieszania, to tylko pogorszy sytuację zatrzymanego. Swojego nazwiska nie podał, a był na tyle przewidujący, że numery jeepa zachlapał błotem — za dwadzieścia cztery godziny ,,A" Force ruszała w drogę, a zanim dotrą tu władze okupacyjne, cała sprawa zostanie zagubiona w okupacyjnym bałaganie. Oberhauser, gdy otrząsnął się z szoku, okazał się całkiem miły, a kiedy Smythe zaczął opowiadać o nartach i wspinaczce ze sporą znajomością rzeczy (przed wojną, w wolnych chwilach, zajmował się jednym i drugim), całkiem się rozruszał. Ich droga prowadziła u podnóża łańcucha górskiego, a jechali niezbyt szybko przy pełnych podziwu komentarzach Dextera na temat szczytów różowych na tle wschodzącego słońca. W końcu pod Złotym

Szczytem, jak go w myślach ochrzcił, zjechał na porośnięte krzakami pobocze i oznajmił swemu pasażerowi: — Jest pan człowiekiem, który przypadł mi do serca. Mamy wiele wspólnych zainteresowań, a to, co pan mówił, tylko potwierdza moje przypuszczenia, że nie współpracował pan z nazistami. Powiem panu co zrobimy. Spędzimy dzień na łażeniu po górach, a potem odwiozę pana do domu i zamelduję swojemu przełożonemu, że w Monachium oczyścili pana z podejrzeń. Co pan na to? Oberhauser prawie się rozpłakał z wdzięczności. Jedyną jego troską było, czy nie będzie potrzebował w przyszłości jakiegoś urzędowego zaświadczenia o tym, że jest porządnym obywatelem, na co major Smythe zgodził się bez wahania. Jeep został sprowadzony z drogi i dobrze ukryty w krzakach, a oni ruszyli w górę porośniętego sosnami stoku. Major był doskonale przygotowany do wspinaczki — ubrany w luźny battledress i amerykańskie buty spa- dochroniarskie na grubej, gumowej podeszwie, a jedynym obciążeniem był służbowy Webley and Scot. Jego towarzysz, jakby nie było, mógł okazać się wrogiem, a sam Oberhauser nie zasugerował jakoś, by zostawił broń za jakimś łatwym do odszukania kamieniem. Niemiec co prawda miał na sobie odświętne ubranie i takież buty, ale nie przeszkadzało mu to w niczym, a z jego zapewnień wynikało jasno, że do dalszej drogi nie będą potrzebowali lin czy innego wyposażenia alpejskiego. Ot, zwykły spacer po górach i to z perspektywą odpoczynku w szałasie, który zbudowano akurat na tej górze. Nazywał się Franziskaner Halt. Nieco niżej był co prawda niewielki lodowiec, ale bez problemów można go było obejść. Idąc z tyłu Dexter obserwował kark przewodnika, po raz ostatni rozważając swoją decyzję. W końcu był to tylko przeklęty szwab, a co znaczy jeden mniej czy więcej po tych sześciu latach? Reszta była prosta — jedyne, co go martwiło, to jak znieść złoto do jeepa. Pozostały wyłącznie własne plecy, choć sądząc z jakości terenu, po którym szli, przez większość drogi będzie w stanie ciągnąć je w tej skrzyni amunicyjnej, czy w czym są tam zapakowane. Wspinaczka okazała się nadzwyczaj długa i monotonna — za linię drzew dotarli koło południa, gdy słońce zdrowo już przypiekało, a przed nimi rozciągało się dopiero rumowisko skalne prowadzące do szałasu. Głazy i skały pokonali nadzy do pasa i ociekający potem, ale pomimo utykania Oberhausera utrzymali dobre tempo, a gdy zatrzymali się przy strumieniu, by się napić i obmyć, tenże pogratulował Smythe'owi kondycji. W odpowiedzi dowiedział się (niezbyt zresztą zgodnie z prawdą), że angielscy żołnierze zawsze taką mają i ruszyli w dalszą drogę. Ostatni odcinek, na który składała się z pozoru niedo- stępna skalna ściana okazał się dość prostą wspinaczką, tak zresztą jak przewidywał major — inaczej bez sensu byłoby budowanie szałasu za, a nie przed stokiem. Dla ułatwienia wspinaczki w skale wykuto otwory i wbito haki, ale sam przed sobą przyznawał, że w paru najtrudniejszych miejscach miałby duże trudności z ich znalezieniem i pogratulował sobie w duchu pomysłu z zabraniem

przewodnika. Gdy Oberhauser w pewnym momencie oderwał fragment skały, który z łoskotem runął w dół, Dexterowi przypomniała się jedyna kwestia, której dotąd nie miał okazji sprawdzić — kwestia hałasu. —Dużo tu wokół ludzi? — spytał obserwując znikający w dole kamień. —Ani żywej duszy do Kufstein. Tu nie ma pastwisk i jest mało wody. Przychodzą tylko alpiniści, a od początku wojny prawie nikt... Podczas obchodzenia białoniebieskiego lodowca major dokładnie go sobie obejrzał. Szczególnie interesował się wielkością wąwozów, teraz wyraźnie widocznych, stanowiących w zimie jednolitą całość pokrytą lodem — były wystarczające dla jego potrzeb. Wprost nad nimi, o jakieś sto stóp prawie pionowej ściany, wznosiły

się poczerniałe ściany szałasu. Zadowolony ruszył w dalszą drogę — co prawda mógł pozbyć się już tutaj Oberhausera, ale parę szczegółów ostatniego odcinka nie było dlań tak zupełnie jasnych. Wolał zaczekać. W szałasie znaleźli się po pięciu godzinach od wyruszenia w góry i pod pozorem potrzeby fizjologicznej Smythe powędrował już bez towarzystwa wzdłuż wschodniego krańca siodła, nie zwracając żadnej zresztą uwagi na wspaniałe panoramy Austrii i Bawarii, rozciągające się w kryształowym powietrzu po obu jego stronach na prawie pięćdziesiąt mil. Dokładną uwagę zwracał natomiast na liczenie kroków — gdy doszedł do stu dwudziestu stanął przed kamiennym kopcem, być może pamiątką po jakimś tragicznie zmarłym alpiniście. Wiedząc co zawiera, ledwie powstrzymał się, żeby go nie rozebrać. Zamiast tego sprawdził rewolwer i ruszył z powrotem do szałasu. Byli na wysokości dziesięciu tysięcy stóp i było więcej niż chłodnawo. Oberhauser zajął się więc rozpalaniem ognia, co jego towarzysza wprawiło w stan ledwie mas- kowanego przerażenia. Ostatnią rzeczą, której pragnął Smythe, to widoczny z daleka dym. —Stąd jest wspaniały widok — odezwał się radośnie. — Mógłby pan pójść ze mną i pokazać mi co słynniejsze szczyty. Nigdy dotąd ich nie widziałem z bliska. —Oczywiście, majorze — zgodził się Niemiec. Gdy wyszli z szałasu Oberhauser sięgnął do kieszeni i wyciągnął coś owiniętego w papier. Tym czymś okazała się wysuszona kiełbasa. —To nazywamy „żołnierzem" — wyjaśnił częstując gościa. — Wędzona i twarda, ale bardzo dobra. To coś takiego jak pokazują na waszych westernach. Jak ją tam nazywają? —Biltong — odparł zapytany dodając (co go później lekko zdegustowało) — niech pan zostawi kiełbasę, potem ją podzielimy. Chodźmy tu. Czy widać stąd Innsbruck? Oberhauser zostawił kiełbasę w szałasie i ruszył opowiadając o co ciekawszych fragmentach krajobrazu. Smythe szedł za nim, co jakiś czas pytając o ten czy inny szczyt wyróżniający się kształtem lub wysokością. Doszli tak ponad lodowiec, gdzie Anglik wyciągnął rewolwer i z odległości dwóch stóp wpakował dwie kule w tył głowy Niemca. Śmierć nastąpiła natychmiast, a siła uderzenia wyrzuciła go w przepaść. Ciało uderzyło o skały i spadło na lodowiec, ale nie tam, gdzie powinno — uderzenie o głazy zmieniło tor lotu, tak że trup spo- czywał w pół drogi do najbliższej rozpadliny na kupie starego śniegu. Odgłos strzałów odbił się głębokim echem od gór i zamarł, a major rzucił ostatnie spojrzenie na ciemny kształt leżący na białym śniegu i pospieszył w stronę pryzmy kamieni. Pewne sprawy miały bezwzględne pierwszeństwo! Zaczął od szczytu kopca, pracując jakby się ziemia za nim paliła, odwalając na boki nieforemne głazy. Dłonie krwawiły, paznokcie łamały się, ale nie zwracał na to uwagi pochłonięty pracą i przerażeniem, gdyż kamieni ubywało, a on nadal niczego nie znajdował. Dopiero gdy odrzucił

ostatnie, ukazał się narożnik skrzyni w kolorze feldgrau. Skrzynka amunicyjna standardowego typu, używana przez Wehrmacht i mająca jeszcze ślady napisów. Z westchnieniem ulgi opadł na najbliższy fragment skały, z umysłem wirującym wokół obrazów Monte Carlo, Bentleya, kawioru i szampana... Siedział tak przez kwadrans, po czym przypadkowe spojrzenie na zegarek przyprawiło go ponownie o stan gorączkowej aktywności. Był już bowiem najwyższy czas, by pozbyć się śladów swej działalności. Skrzynka miała po bokach uchwyty i spodziewał się, że będzie ciężka — podświadomie porównywał ją z najcięższą rzeczą, jaką w życiu niósł — czterdziestofuntowym pstrągiem złapanym w Szkocji tuż przed wojną — ale ważyła przeszło dwukrotnie więcej i ledwie zdołał ją wyciągnąć z zagłębienia na miękką, górską trawę. Owinął jeden z uchwytów w chusteczkę i dociągnął ją do szałasu, po czym z ulgą siadł na skalnym progu, nadal ani na moment nie spuszczając z niej wzroku. Pogryzając kiełbasę rozmyślał nad tym, jak sprowadzi na dół pięćdziesiąt tysięcy funtów — na tyle bowiem oszacował jej zawartość, i umieści w nowej kryjówce. Kiełbasa była doskonała na górskie wyprawy — twarda, tłusta i doskonale doprawiona. Co twardsze kawałki sprawiały przy żuciu pewne problemy i wypluł nawet parę, ale wyszkolony wywiadowczy umysł włączył się do akcji — starannie przeszukał trawę i kamienie, pozbierał je wszystkie i połknął. Od teraz był przestępcą. Może nie aż takim co to obrabował bank, ale bez wątpienia przestępcą. Policjantem, który stał się złodziejem i przez cały czas będzie musiał o tym pamiętać. Jeśli nie będzie o tym pamiętał, to zamiast luksusów czeka go śmierć. Sprawdził dokładnie wnętrze szałasu usuwając wszelkie ślady swojej obecności, następnie zaciągnął skrzynię na skraj urwiska i, starając się ją tak skierować, by nie upadła na lodowiec, pchnął z całych sił. Skrzynia, powoli obracając się w locie, odbiła się od jakiegoś wystającego głazu i z hukiem wylądowała na piargach, usuwając się nieco w miniaturowej lawinie. Tego czy otwarła się przy upadku nie mógł dostrzec, ale nie bardzo go to wzruszało — prędzej czy później, i tak musiał ją dziś otworzyć. Z równym powodzeniem góry mogły zaoszczędzić mu wysiłku. Ostrożnie, starannie sprawdzając każdy uchwyt i oparcie zanim przeniósł na nie ciężar ciała, ruszył w dół — miał teraz znacznie więcej powodów, by cenić swe życie, niż podczas wchodzenia — jakieś pięćdziesiąt tysięcy powodów. Dotarł do lodowca i przedostał się do leżącego na nim trupa. Na odciski stóp nie potrafił nic poradzić, ale parę słonecznych dni powinno, jeśli nie zupełnie je zlikwidować, to przynajmniej zniekształcić na tyle, by uniemożliwiły jakąkolwiek próbę identyfikacji. W czasie wojny napatrzył się na wystarczającą ilość nie- boszczyków, by przestało to robić na nim jakiekolwiek wrażenie, toteż bez jakiejkolwiek zwłoki zaciągnął trupa do najbliższej rozpadliny i wrzucił. By zamaskować ciemną plamę, skopał wystający na skraju śnieg i zadowolony wrócił, stawiając stopy w tych samych miejscach, w których

robił to idąc ku nieboszczykowi. Bez przeszkód wrócił poza zasięg śniegu i lodu i podszedł do metalowej skrzyni. Góry zaoszczędziły mu jednak wysiłku na podważanie wieka czy mocowanie się z zamkiem. Pozostało jedynie rozedrzeć gruby papier pakowy i jego oczom ukazały się dwa lśniące w słońcu kawały metalu. Każdy na środku oznaczony był swastyką w kole, trzymaną w szponach orła — symbolem Reichsbanku i datą — tysiąc dziewięćset czterdzieści trzy. Zawinął je z zadowoleniem w ten sam papier, odłamem skały przymocował jakoś pogięte dno i przywiązał rzemień od rewolweru do jednego z uchwytów. Po wykonaniu tych czynności ruszył w dół, ciągnąc za sobą ciężki i nieporęczny pakunek. Była pierwsza i słońce piekło niemiłosiernie gotując go we własnym pocie, poczerwieniałe ramiona zaczynały palić, podobnie jak twarz i dopiero dotarcie do strumienia mogło coś na to zaradzić. W dalszą drogę ruszył nieco pokrzepiony, klnąc od czasu do czasu, gdy na większej stromiźnie skrzynka doganiała go obijając się o nogi. Najbardziej nieprzyjemną rzeczą była perspektywa tego, co go czeka, gdy zejdzie w dolinę i pozostanie mu do pokonania obszar dzielący go od jeepa, a to była, jak oceniał, mila i to bez siły grawitacji działającej na jego korzyść. Gdy znalazł się na płaskim terenie, długo odpoczywał w cieniu drzew. Rozłożył na trawie koszulę i przeniósł na nią obie sztaby. Związał następnie brzegi koszuli z początkiem rękawów tak mocno, jak tylko mógł. Następną rzeczą było wykopanie płytkiego dołu i zakopanie w nim skrzyni, po czym nastąpiła najgorsza część zadania. Związał rękawy, przyklęknął i założył sobie to prowizoryczne nosidło na plecy, podtrzymując ładunek rękoma, a przewiązane rękawy opierając na czole. Przegięty do przodu tak, by ładunek go nie przeważył co, groziło bolesnym upadkiem, wstał i zataczając się ruszył, czując jak z każdym krokiem coraz bardziej bolą go plecy i opuszczają siły w miarę skracania się gorączkowo łapanego oddechu. W dodatku ścieżka była nierówna i wiła się między drzewami, co jeszcze bardziej utrudniało marsz. Ilekroć wspomina tę część podróży, nie może się nadzi- wić, jakim cudem udało mu się dotrzeć do wozu. Co paręnaście kroków węzły nie wytrzymywały obciążenia i ładunek sypał się z hałasem na ziemię, boleśnie obijając mu pośladki i łydki. Za każdym razem odpoczywał i zabierał się znów do roboty. W końcu zaczął liczyć kroki, odpoczywając po każdej setce i to najprawdopodobniej doprowadziło go wreszcie do jeepa, przy którym zwalił się na ziemię. Po dłuższej chwili zebrał siły na tyle, by zabrać się za wyszukanie odpowiedniej kryjówki pośród usypiska głazów, które będzie w stanie odnaleźć bez niczyjej pomocy, i zakopanie tam skarbu. Resztką sił oczyścił się i okrężną drogą (by nie przejeżdżać obok domu Oberhausera) dotarł do hotelu, gdzie spił się trzema zaledwie sznapsami i runął na łóżko, zasypiając momentalnie. Następnego dnia „A" Force ruszyła śnieżnym tropem do doliny MittersilFa, a sześć miesięcy później major Smythe

był z powrotem w Londynie — dla niego wojna się skończyła. Nie dotyczyło to bynajmniej jego problemów — złoto jest towarem trudnym do przemycenia, szczególnie w ilościach jakimi dysponował, a sprawą najpilniejszą stało się obecnie przewiezienie go przez Kanał i znalezienie nowej skrytki. Odłożył więc demobilizację i korzystając z przywilejów, jakie dawał mu stopień, a zwłaszcza z przepustek Military Inteligence, wkręcił się jako brytyjski reprezentant do Połączonego Centrum Przesłuchań w Monachium. Spędził tu następne sześć miesięcy nudząc się niemiłosiernie, ale przetransportował sztaby i trzymał je w walizce pod łóżkiem. W tej samej walizce przewiózł je pojedynczo do Anglii korzystając z przepustek na weekend. Marsz przez lotniska w Monachium i Northold, przy takim niesieniu walizki jakby zawierała jedynie papiery, wymagał dwóch tabletek benzydryny i żelaznego opanowania, ale w, efekcie miał fortunę ukrytą w piwnicy mieszkania swej ciotki w Kingston i mógł spokojnie zabrać się za realizację kolejnego etapu swoich planów. Zrezygnował ze służby i ożenił się z jedną z dziewczyn, z którymi podczas niej sypiał — miłą blondynką Mary Parnell, pochodzącą z solidnej, mieszczańskiej rodziny. Załatwił bilety na jeden z nielicznych wówczas statków pływających z Aronmouth do Kingston, gdyż oboje byli zgodni co do tego, że Jamajka będzie rajem słońca, dobrego jedzenia i tanich drinków, szczególnie po ponurej i objętej restrykcjami ekonomicznymi powojennej Anglii. Zanim odpłynęli pokazał jej złoto, z którego wcześniej dłutem usunął znaki Reichsbanku informując: — Byłem sprytny, kochanie i nie zaufałem papierkom. Sprzedałem wszystko co mogłem i zamieniłem na to. Jeśli dobrze je sprzedam, to dostanę przynajmniej dwadzieścia tysięcy funtów, a to powinno nam zapewnić wcale porządne życie. Mary nie znała zasad i tajników operacji bankowych w ogóle, a ceny złota w szczególności, ale widok jaki przedstawił się jej oczom podziałał na nią zupełnie jedno- znacznie — objęła go i ucałowała gorąco. —Jesteś cudowny — oświadczyła.— Sprytny, przystojny i jeszcze w dodatku bogaty. Jestem najszczęśliwszą osobą na świecie. —Faktem jest, że jesteśmy bogaci, ale obiecaj mi, że nie piśniesz o tym ani słowa. Inaczej wszyscy włamywacze na Jamajce nie dadzą nam chwili spokoju. Obiecujesz? —Obiecuję. * Pńnce's Club położony na wzgórzach z panoramą na Kingston był faktycznie rajem — przyjemni członkowie, świetna służba, nielimitowana żywność i tanie

napoje, a w dodatku klimat jakiego oboje nie znali. Byli popularną parą, a przebieg służby majora Smythe'a bez trudu wprowadził ich w środowisko elity wyspy, zamieniając ich życie w niekończące się pasmo przyjęć, tenisa (dla Mary) i golfa (dla niego). Wieczorem był brydż i poker (na wysokie stawki). To był w rzeczy samej raj, szczególnie w porównaniu z racjonowaniem żywności, inflacją i czarnym rynkiem, a w dodatku najgorszą zimą jaka od trzydziestu lat nawiedziła Anglię. Wydatki pokrywali z połączonych rezerw gotówkowych odłożonych z pensji, które w okresie wojny były wcale wysokie. Prawie rok zajęło mu dokładne sprawdzenie i delikatne rozpytywanie, zanim zdecydował się na przeprowadzenie transakcji z braćmi Foo — poważnymi i wielce zamożnymi postaciami stojącymi na czele chińskiej kolonii na Jamajce. Jak głosiła plotka część ich interesów była podejrzana, ale wszystkie wywiady jakie przeprowadził niezmiennie wskazywały, że są w interesie jak najbardziej godni zaufania. Podpisanie Konwencji Bretton Wood ustaliło światową cenę złota, która aktualnie wynosiła trzydzieści pięć dolarów za uncję, ale ogólnie wiadomo było, że Macao i Tanger, dwa porty, które z różnych względów, ale z równym skutkiem, nie podlegały jej ograniczeniom, oferują cenę co najmniej stu dolarów za złoto najwyższej próby. Zupełnie przypadkowo bracia Foo ponownie rozpoczęli handel z Hong Kongiem, który zyskał już sławę Złotych Wrót dla tego kruszcu, przemycanego później do sąsiedniego Macao. Wszystko to bardzo mu odpowiadało, toteż w końcu spotkał się z nimi by omówić wspólne interesy. Przebieg spotkania był bardzo miły i aż do momentu pokazania sztab nikt nie zadawał zbędnych pytań. Padły one, gdy okazało się, że nie ma na nich próby bankowej, choć przyznać trzeba, że zadano je w sposób tyle uprzejmy, co dyskretny. — Widzi pan, majorze — oznajmił starszy z braci, bardziej łysy, siedzący za mahoniowym biurkiem — na tym rynku próby wszystkich szanujących się banków i

handlarzy są przyjmowane bez pytań. Gwarantują one bowiem jakość złota. Ale są również takie banki czy handlarze, których metody przetopu są, powiedzmy, nie- zupełnie zadowalające. —Ma pan na myśli stary numer z pozłacaną cegłą? Kawał ołowiu oblany złotem? —Skądże, takie coś nie wchodzi w ogóle w rachubę. Ale jeśli pan nie zna pochodzenia tego złota, to nie powinien mieć pan obiekcji, że spróbujemy sprawdzić dokładnie próbę tych sztab. Zapewniam, że obaj z bratem jesteśmy wystarczająco kompetentni w tej materii. Mógłby je pan nam zostawić i przyjść powiedzmy po lunchu? Nie mając wyjścia musiał im całkowicie zaufać. Musiał też przyjąć każdą wartość jaką mu podadzą, toteż wracał do ich biura po dwóch głębszych i sandwichu, który omal nie stanął mu w gardle. Biuro wyglądało tak, jak w momencie gdy je opuszczał — dwóch uśmiechniętych braci, dwie sztaby złota, walizka przed starszym z nich i kartka papieru, na której leżał złoty parker. — Rozwiązaliśmy pański problem, majorze — powie- dział starszy — to niemieckie złoto, prawdopodobnie z rezerw Reichsbanku. Widzi pan, każda sztaba zawiera dziesięć procent ołowiu, co pod rządami Hitlera było typowym i nierozsądnym przyzwyczajeniem Reichsbanku. Zawsze mieszali złoto z ołowiem w tej proporcji, co zresztą szybko stało się ogólnie znanym faktem, szczególnie w Szwajcarii, gdzie go sporo trafiło. Efektem tego posunięcia była utrata przez bank niemiecki reputacji uczciwego handlarza, jaką zyskał sobie przez stulecia. To bardzo złe i bardzo głupie posunięcie, majorze. Przez chwilę zastanawiał się, czy to ostatnie zdanie dotyczyło posunięcia Reichsbanku czy też jego własnych poczynań, ale zdecydowała chęć poznania prawdy. — To interesujące, ale z mojego punktu widzenia nie zbyt dobre wieści. Czy to złoto nie jest dobrym towarem, czy jak inaczej to się określa na rynku?

—To nie ma znaczenia, majorze, albo raczej ma nie- wielkie znaczenie. Sprzedamy pańskie złoto za jego fak- tyczną wartość, to jest około osiemdziesięciu dziewięciu dolarów za uncję. Przez nabywcę może zostać przetopione albo i nie, to już jego sprawa i nie nasz interes. My sprzedamy je w takiej postaci, w jakiej jest. —Ale za niższą cenę. —Tak już wypada. Ale mamy, jak sądzę, i dobre wiadomości dla pana. Na ile ocenia pan wartość tych sztab? — Na jakieś trzydzieści tysięcy funtów. Starszy Foo chrząknął z rozbawieniem. —Myślę, że jeśli sprzedamy je powoli, to otrzyma pan więcej niż sto tysięcy dolarów już po odliczeniu naszych kosztów za transport i pośrednictwo, czyli inaczej mówiąc na czysto. —A ile mają wynosić te koszty? —Mamy na myśli dziesięć procent, jeśli to oczywiście panu odpowiada. Sądził co prawda, że suma ta jest znacznie niższa, ale po pierwsze i tak nie miał wyjścia, a po drugie wychodziło na to, że od lunchu wzbogacił się o jakieś dziesięć tysięcy funtów gotówką. — Zgoda — oznajmił wyciągając rękę nad lśniącym blatem biurka. Od tego dnia raz na kwartał składał wizytę w biurze braci z pustą walizką. Czekało na niego regularnie pięćset funtów w nowych banknotach jamajskiego nominału i kartka, na której dokładnie wyliczono sprzedaną ilość, uzyskaną kwotę i rozliczenie z braćmi Foo. Wszystko to było nader proste, miłe i utrzymane w konkretnej atmosferze. Nawet jeśli potrącali sobie więcej niż dziesięć procent, to on ani o tym nie wiedział, ani nie mógł tego udowodnić, ani w końcu go to nie obchodziło — dwa tysiące rocznie to była wystarczająca kwota i jedynym zmartwieniem był fakt, że w końcu mogą się nim zainteresować specjaliści od podatków. Wspomniał o tym braciom przy kolejnej wizycie, ale uspokojono go i przez następny rok na stole pojawiało się tylko po czterysta funtów, ale za to nigdy nie poruszano już tego tematu i nikt go nie niepokoił z tego tytułu. W ten sposób mijały pełne rozleniwienia dni, zmieniając się dostrzegalnie — obojgu przybywało wieku i wagi — w lata. Smythe miał pierwszy zawał i pierwsze ostrzeżenie od lekarza o konieczności zmniejszenia picia i palenia oraz o diecie, które Mary z początku starała się egzekwować, co skończyło się potajemnym sięganiem do butelki i kłamstwami, z początku drobnymi, potem coraz większymi. Jej starania spełzły na niczym — gdy starała się trafić do niego uczuciem, było już za późno — stała się dlań symbolem strażnika, którego odruchowo się unika i oszukuje. Gdy z tego powodu zaczęły się awantury, załamała się sięgając po lekarstwa i po kolejnej wzięła zbyt wielką dawkę środków nasennych „żeby mu pokazać". Mimo prób ratunku dawka była zbyt silna. Co prawda samobójstwo zostało zatuszowane, ale ślad na towarzyskiej reputacji Dextera pozostał. Przeniósł się więc na wybrzeże, które,

choć oddalone od Kingston zaledwie trzy mile, w małym światku Jamajki było zupełnie inną planetą. Tu, po drugim zawale, był właśnie w trakcie zapijania się na śmierć, gdy pojawił się mężczyzna o nazwisku Bond z wyrokiem śmierci w kieszeni. Major spojrzał na zegarek — było parę minut po godzinie dwunastej, gdy skończył swoją opowieść. James wysłuchał jej siedząc pod parasolem plażowym na werandzie, po czym mruknął: —To mniej więcej tak, jak sobie wyobrażałem. —Chce pan bym to spisał i podpisał? —Jeśli pan chce, to proszę, ale nie dla mnie, tylko dla sądu wojennego. Wszystkim zajmie się pana stary Kor- pus. Ja nie mam nic wspólnego z prawną stroną tej sprawy. Złożę raport o tym, co pan powiedział. Firma przekaże go Royal Marinę Corps, a potem, jak sądzę, do

Scotland Yardu. —Mogę o coś spytać? —Proszę. —Jak oni się o tym dowiedzieli? —To był niewielki lodowiec. W tym roku, kiedy stopniały śniegi, ciało Oberhausera pojawiło się na nim wypchnięte ruchem lodu. Znaleźli je jacyś turyści, a pan nie zabrał jego dokumentów — identyfikacja była formalnością, zresztą rodzina go rozpoznała, gdyż był doskonale zachowany. Reszta była kwestią cofania się w przeszłość i rutynowego śledztwa. Kule były koronnym dowodem. —A jak pan został w to wszystko wmieszany? —Moja firma stała się odpowiedzialna za wyniki akcji i za same akcje MOB, skąd akta trafiły do nas, a ja przypadkowo je zobaczyłem. Miałem trochę wolnego i poprosiłem o zadanie odszukania tego, kto to zrobił. —Dlaczego? —Bo Oberhauser był moim przyjacielem. Nauczył mnie jeździć na nartach. Działo się to przed wojną, gdy byłem nastolatkiem. To był wspaniały człowiek. Dla mnie stał się kimś w rodzaju ojca w czasie, gdy potrzebowałem kogoś takiego. —Rozumiem... Przykro mi. Bond nie patrząc na gospodarza wstał. — Wracam do Kingston. Nie, proszę się nie wysilać, znajdę drogę do wozu. Miną pewnie dwa tygodnie zanim kogoś po pana przyślą. Dexter słyszał jego oddalające się kroki i szum zapa- lanego silnika po drugiej stronie domu, a następnie coraz cichszy odgłos jego pracy. * Szukając swej ofiary ponad rafą, Smythe zastanawiał się, co dokładnie miały znaczyć słowa wypowiedziane przez tego całego Bonda. W pewnej chwili uśmiechnął się — jak zwykle najprostsze było zawsze najtrudniejsze,

a to po prostu była nowa odmiana starego jak świat i wojsko sposobu pozostawienia winnego jakiegoś przestępstwa oficera sam na sam z jego służbową bronią. Gdyby Bond chciał, mógłby zadzwonić do biura Gubernatora i poczekać zanim oficer z tutejszego pułku nie przyjedzie, by zabrać gospodarza do aresztu. To miło z jego strony, że tego nie zrobił, ale czy tylko miłe...? Samobójstwo było dla władz rzeczą przyjemniejszą, oszczędzało masę papierkowej roboty i pieniędzy. Miał do wyboru — albo zgodzić się z milczącą sugestią Bonda i dobrowolnie dołączyć do Mary (swoją drogą ciekawe, gdzie też trafiają samobójcy?), albo przejść przez tę całą procedurę — nużące formalności, upokorzenia, nagłówki w gazetach i nudę wyroku (jeśli będzie to dożywocie), zakończoną bez wątpienia trzecim zawałem. Mógł też spróbować obrony — czasy wojny i nienawiści, szamotanina z Oberhauserem na szczycie góry, próba ucieczki więźnia, normalna ludzka słabość na widok bogactwa, która wystąpiła u biednego oficera z nienagannym przebiegiem służby i dramatyczne zdanie się na łaskę sądu. Nagle oczyma wyobraźni zobaczył siebie na sali sądowej — wyprostowaną postać w mundurze ozdobionym wszystkimi odznaczeniami, wspaniale się prezentującą w tradycyjnej czerwieni i błękicie galowego uniformu (chyba mole nie dostały się jeszcze do niego?). Nic, Lunoi dopilnuje przygotowań, wywietrzy się go i wysuszy, a z pomocą gorsetu zmieści jeszcze swoją czterdziestojednocalową talię w trzydziestoczterocalowych spodniach, które Gives szył mu na miarę ćwierć wieku temu. W dodatku będzie tam (przypuszczalnie w Chatham) wyższy rangą oficer broniący jego sprawy. No i zawsze można się odwołać do wyższej instancji... Cała ta sprawa może się jeszcze stać cause calebre — sprzeda historię gazetom, napisze książkę... Poczuł jak ogarnia go podniecenie i zaraz się zganił — lekarz mówił o szkodliwości nagłych wzruszeń, a to była i tak tylko jedna z możliwości. Stanął na dnie czując przyjemne kołysanie fal — tak, po lunchu rozważy to wszystko spokojnie i dokładnie. Przed coctailem ze znajomymi i kolacją w Show Park Beach Club. Perspektywa przyjemnego i znojnego popołudnia rozwiała mroki wywołane pojawieniem się Bonda i skierowała jego myśli z powrotem na aktualny problem. Ośmiorniczka czekała na lunch, toteż zanurzył się czym prędzej, koncentrując wzrok i uwagę na przesuwającym się dnie. Płynął powoli pomiędzy odłamkami porośniętego algami korala, ku rysującej się z przodu rafie. Prawie natychmiast dostrzegł parę czułków langusty pytająco kołyszących się z otworu pod luźnym koralem, zaniepokojonej turbulencją jaką powodował płynąc. Sądząc z ich grubości musiał to być spory okaz — trzy albo cztery funty. Normalnie zatrzymałby się mącąc piasek przed jamą, by ją bardziej wywabić — langusty to ciekawa rodzina — po czym przeszyłby ją harpunem i zabrał na obiad, ale dziś istniała dla niego tylko jedna zdobycz i jeden kształt, na którym koncentrował uwagę — nieforemny i brzydki kształt