Podziękowania i czekoladki dla:
♦ Mojego wydawcy Emily Easton i wszystkich znanych mi i nieznanych pracowników
Walker Books/Bloomsbury, którzy sprawili, że ta książka stała się rzeczywistością. Jesteście
przyczyną wielu dzikich pląsów w mojej kuchni.
♦ Mojej wspaniałej agentki Marlenę Stringer, która pomaga mi realizować moje
marzenia.
♦ Moich rodziców, którzy niezmiennie mnie wspierają i kochają taką, jaka jestem, z
tatuażami, różową farbą na włosach i całą resztą.
♦ Mojej najlepszej przyjaciółki Jess, Najjaśniejszej Królowej Google, za doping,
zrozumienie i żądanie kolejnych książek.
♦ Mojego męża Khaymana, który pilnuje mojego czasu pracy prawie tak skrupulatnie
jak ja i który chce tylko, żebym była sobą.
♦ Wszystkich moich przyjaciół i członków rodziny, a zwłaszcza Crystal, która
regularnie wpada do mnie z wizytą.
PROLOG
Lucy
Piątek, wczesnym wieczorem
Normalnie nie dałabym się zaciągnąć na imprezę pod gołym niebem. Po moim trupie!
Wybaczcie grę słów.
Było to z mojej strony najwyższe poświęcenie dla mojej najlepszej przyjaciółki
Solange. Miała bardzo zły dzień, a tydzień zapowiadał się jeszcze gorzej. Zbliżały się jej
szesnaste urodziny, ale nie było mowy o świętowaniu, nowym samochodzie i różowej sukni
balowej. Nie w jej rodzinie.
Chociaż tu, gdzie właśnie byłyśmy, nie było dużo lepiej. Solange stała na środku
polany, próbowała pić tanie wino i udawała, że wcale nie marzy o tym, żeby być teraz gdzie
indziej. Muzyka była znośna, ale była to chyba jej jedyna zaleta. Dookoła w szerokim kręgu
stały zaparkowane samochody, za drzewami zachodziło słońce w krwistopomarańczowym
kolorze. Przyszła tu praktycznie cała moja szkoła - nie mieliśmy wiele do roboty w jeden z
ostatnich wakacyjnych weekendów. Ludzie tańczyli i flirtowali; otaczało nas morze
bejsbolówek i spranych dżinsów. Ktoś beknął głośno.
- To był beznadziejny pomysł - wymamrotałam. Solange uśmiechnęła się łagodnie,
odstawiając plastikowy kubek na maskę czyjejś zardzewiałej ciężarówki.
- Miło, że mnie tu zabrałaś.
- Głupio zrobiłam - przyznałam.
Wyglądała ostatnio na strasznie przygnębioną i miałam nadzieję, że całkowita zmiana
miejsca oderwie ją od zmartwień. Zamiast tego miałam ochotę szczerzyć moje żałosne,
ludzkie zęby na wrzaskliwe towarzystwo. Czyjś but uderzył mnie w piętę, a kiedy się
obejrzałam, poczułam przesyt informacji na temat obyczajów seksualnych moich kolegów
szkolnych. Kopnęłam ten but z całej siły.
- Nie każdy ma ochotę to oglądać - powiedziałam, odwracając się szybko, zanim
kolejna sztuka odzieży wylądowała na trawie. Para zachichotała i zagłębiła się bardziej w
zboże. Popatrzyłam na Solange.
- Co mi w ogóle przyszło do głowy?
Uśmiechnęła się pod nosem.
- To raczej nie w twoim stylu.
Zanim zdołałam odpowiedzieć, Darren, z którym chodziłam na matematykę w
zeszłym roku, potknął się o własne stopy i wylądował w kurzu tuż przed nami. Uśmiechnął
się, cały umazany ziemią. Z reguły był dość sympatyczny; właściwie to dzięki niemu
zaliczyłam matematykę. Ale teraz był pijany i rozpaczliwie próbował wpasować się w
atmosferę.
- Cześć, Lucy.
Najwyraźniej piwo powodowało, że seplenił. Moje imię wymówił jako coś w rodzaju
„Luuufiii” - co było tylko odrobinę lepsze niż moje prawdziwe imię, Lucky.
Tak, mam takich rodziców, ale od pierwszego dnia pierwszej klasy wszystkim w
szkole kazałam nazywać siebie Lucy.
- Cześć, Darren.
Na widok Solange zrobił wielkie oczy. Nawet w zwykłych dżinsach i topie wyglądała
rewelacyjnie. Wszystko przez tę bladą skórę i blade oczy. Jej czarna grzywka lekko falowała,
bo przycięła ją własnoręcznie. Długie włosy opadały jej na plecy.
Moje włosy są po prostu ciemnobrązowe i obcięte na klasycznego boba. Okulary mam
w stylu retro - w czarnej oprawce o kształcie przypominającym nieco kocie oczy. I bez nich
widziałam, jak Darren ślinił się na widok Solange. Wszyscy chłopcy reagowali podobnie.
Była piękna, koniec i kropka.
- Kim jest twoja koleżanka? Jest niezła.
- Już ją poznałeś - Solange uczyła się w domu, ale zabierałam ją ze sobą wszędzie,
kiedy tylko mogłam. - Oprzytomniej, Darren. Nie wyglądasz najlepiej.
- ...obra - wypluł resztki trawy z ust. Objęłam Solange ramieniem.
- Chodźmy stąd. Słońce i tak zaraz zajdzie, może uda nam się ocalić resztę wieczoru.
Zboże falowało w łagodnym wietrze, źdźbła poruszały się, kiedy odchodziłyśmy. Na
niebie pojawiły się pojedyncze gwiazdy. Świeciły jak oczy zwierząt w ciemnościach. Wciąż
dało się słyszeć muzykę i od czasu do czasu wybuchy śmiechu. Zmrok powoli spowijał
wszystko miękkim, delikatnym welonem. Szłyśmy w stronę mojego domu, pół godziny drogi
stąd. Chyba zbyt długo zwlekałyśmy z powrotem. Przyspieszyłyśmy kroku.
Wtem Solange zatrzymała się gwałtownie.
- Co się dzieje?
Zamarłam w pół kroku tuż za nią, kuląc się ze strachu, tak że ramiona mogłyby służyć
mi za nauszniki. Zbyt dobrze wiedziałam, co może czaić się w ciemności. Nie powinnam była
jej tu wyciągnąć. Wystawiłam ją na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Idiotka ze mnie.
Solange wyciągnęła przed siebie rękę, a jej oczy zrobiły się nagle tak blade, że prawie
pozbawione koloru, jak lodowy krąg wokół czarnego jeziora. Przerażona, spojrzałam groźnie
na gromadzące się wokół nas cienie. Moja mama zawsze powtarza, że brawura to mój dług
karmiczny z poprzednich wcieleń, który muszę odpracować. Chce przez to powiedzieć, że już
od kilku żyć jestem pyskata i nieznośna. Nie sądziłam jednak, żeby mantra - ulubiony sposób
mojej mamy na oczyszczanie karmicznego bagażu - mogła nam się w tej chwili przydać.
Większości niemowląt śpiewa się kołysanki; mnie, jeśli byłam bardzo grymaśna, śpiewano
„Om Namah Shivaya”.
- Gliny? - zasugerowałam, głównie dlatego że wydawało się to lepszym wyjściem. -
Oni zawsze rozpędzają te imprezy.
Potrząsnęła głową. Wyglądała delikatnie i eterycznie, jakby była zrobiona z płatków
lilii. Niewielu ludzi wiedziało, jaki upór kryje się pod tą łagodnością.
- Są blisko - mruknęła. - Obserwują nas.
- Biegniemy? - zaproponowałam. - Teraz?
Znów potrząsnęła głową, ale przynajmniej zaczęłyśmy iść.
- Jeśli zachowamy się jak ofiary, oni zaczną działać jak drapieżniki.
Próbowałam nie oddychać zbyt głośno i iść szybko, ale pewnym krokiem, zupełnie
jakby nikt nas nie śledził, Czasami strasznie współczułam Solange. Jej życie było takie
niesprawiedliwe.
- Robisz się zła - powiedziała łagodnie.
- Jasne, że tak. Te nieumarłe bydlaki myślą, że mogą ci to robić, tylko dlatego że...
- Kiedy jesteś zła, twoje serce bije szybciej. Jest jak wiśnia na lodach w gorącej
polewie.
- Ach, tak, jasne. - Zawsze umykał mi ten szczegół. Może mama ma rację. Powinnam
zacząć uczyć się medytacji.
- Lucy, chcę, żebyś zaczęła biec.
- Przestań - odparłam piskliwie, nie mogąc uwierzyć w to, co powiedziała.
- Pójdą za mną, jeśli pobiegnę w przeciwnym kierunku.
- To najgorszy plan, jaki kiedykolwiek słyszałam - odburknęłam, walcząc z
pragnieniem obejrzenia się przez ramię.
Wstrętne, głupie pola. Wstrętni, głupi prześladowcy. Na wysokim źdźble zacykał
świerszcz, a serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Zaniepokojona, przycisnęłam rękę do
klatki piersiowej. Świerszcz umilkł, zagłuszony przez hałas opon samochodowych. Kłosy
zboża rozstąpiły się i znajomy jeep zahamował gwałtownie tuż przed nami.
- Nicholas. - Solange odetchnęła z ulgą.
- Wsiadaj - rzucił.
Nie przepadam za jej starszym bratem, ale musiałam przyznać, że ma wyczucie czasu.
W czarnej koszulce i z czarną czupryną był prawie niewidoczny w ciemności. Tylko oczy,
srebrne i dumne, zdradzały jego obecność.
Jest niesamowicie przystojny, nie da się zaprzeczyć, ale zawsze wie, jak sprawić, że
będę miała ochotę wsadzić mu widelec w oko.
Na przykład teraz.
- Ruszaj - rzucił do drugiego brata, Logana, który siedział za kierownicą. Nawet nie
poczekał, aż wsiądę. Logan uniósł nogę ze sprzęgła, samochód odjechał do przodu.
- Hej! - krzyknęłam.
- Nicholasie Drake, natychmiast wpuść ją do samochodu. - Solange pochyliła się w
kierunku przednich siedzeń.
- Nic jej nie jest. Musimy cię stąd wydostać.
Chwyciłam za częściowo opuszczoną szybę. Logan zwolnił.
- Przepraszam, Lucy, myślałem, że już wsiadłaś - powiedział.
- Czy ty nie czytasz? - spytałam Nicholasa, zniesmaczona. - Jeśli mnie tutaj zostawisz
i odjedziesz z Solange, złapią mnie, żeby się do niej dobrać.
Solange otworzyła tylne drzwi. Wskoczyłam do środka. Samochód przyspieszył.
Cienie poruszyły się za nami, groźne, głodne. Przeszedł mnie dreszcz.
Walnęłam Nicholasa w tył głowy.
- Idiota.
ROZDZIAŁ 1
Solange
Nie wierzę, że naprawdę miałeś zamiar ją tam zostawić - burknęłam po raz kolejny,
kiedy Logan wjechał na porośnięte krzakami podwórko naszego domu.
Nienaturalny błysk nienaturalnych oczu zbladł, a w krzakach były tylko dojrzałe
jagody i świerszcze. Nasz dom był nie tylko dobrze strzeżony, ale także otoczony domami
pozostałych członków rodu i lasem.
Drake’owie zamieszkali w tej okolicy w czasach, kiedy miała opinię dzikiej i
niebezpiecznej, takiej, którą lepiej zostawić opryszkom i gangom. Teraz to był po prostu nasz
dom.
Ale wciąż tak samo niebezpieczny.
- Jej nic nie groziło - odparł Nicholas ostrożnie. - Była bezpieczna, kiedy tylko
zabraliśmy cię od niej.
Nigdy nie nazywał jej inaczej niż „ona”, chyba że zwracał się do niej bezpośrednio -
wtedy nazywał ją Lucky, bo wiedział, jak bardzo ją to złości.
Od dzieciństwa działali sobie na nerwy.
Według powtarzanej w mojej rodzinie anegdoty pierwsze słowa Lucy brzmiały:
„Nicholas mi dokucza”. Znam ją, odkąd sięgam pamięcią. Wyciągała mnie z mojej skorupy,
nawet kiedy byłyśmy małe, chociaż dopiero po piątych urodzinach zaczęłam nazywać ją moją
najlepszą przyjaciółką.
Trafiła wtedy Nicholasa w głowę błotnistą kulą, po tym jak zjadł moje czekoladowe
ciastko. Razem uczyłyśmy się jeździć na rowerach, lubiłyśmy te same filmy i potrafiłyśmy
przegadać całą noc na naszych piżama party.
- Nic jej nie groziło - powtórzył Nicholas, łapiąc moje spojrzenie. - Poza tym
zachowała się bezmyślnie.
- Ona tylko próbowała mi pomóc.
- Ona jest człowiekiem - odparł, jakby to była jakaś choroba, tak jakby on sam nie był
człowiekiem, chociaż przemienionym.
Nie jesteśmy nieumarli, jak piszą w horrorach, chociaż w trakcie przemiany
zdecydowanie na takich wyglądamy. Ten stereotyp jest zakorzeniony tak głęboko, że często
łatwiej jest go po prostu przejąć. Mama Lucy nazywa nas „sprawnymi inaczej”.
- A ty jesteś idiotą. - Dotknęłam jego rękawa. - Ale dziękuję, że po mnie
przyjechaliście.
- Proszę bardzo - wymamrotał. - Wiesz, że nie powinnaś jej pozwalać, żeby
namawiała cię do takich wypadów. To się nigdy dobrze nie kończy.
- Wiem. Ale znasz Lucy. Poza tym chciała dobrze.
Odchrząknął. Logan uśmiechnął się szeroko.
- Robi się coraz ładniejsza. Zwłaszcza z tyłu.
- Wcale nie - powiedział Nicholas. - I przestań gapić się na jej tyłek.
Nie omieszkam powtórzyć Lucy, że rozmawiali o jej tyłku!
- Stary nudziarz z ciebie - odparł Logan pogardliwie, odbijając piłeczkę. - Mamy moc.
Powinniśmy z niej korzystać.
- Umiejętność flirtowania to nie moc - poprawiłam go sucho.
- Ależ tak, jeśli jesteś w tym dobra. A ja jestem bardzo dobry.
- Wciąż nam to powtarzasz.
- Urok to mój dar - powiedział skromnie.
Nikomu innemu nie uszłoby na sucho założenie niemodnej koszuli z koronkowymi
mankietami, nawet przy tak ślicznej twarzy. Wampiry wydzielają feromony niczym
niebezpieczne perfumy, którymi zwabiają odurzonych nimi ludzi.
Te wydzielane przez Logana są szczególnie intensywne. Feromony nie mają zapachu,
który można by opisać - z wyjątkiem moich ostatnimi czasy. Działają raczej na
podświadomość i potrafią hipnotyzować. Przypomina to trochę sposób, w jaki dzikie
zwierzęta wyczuwają się nawzajem w puszczy, zwłaszcza w okresie godowym. Kiedy
wampir jest szczególnie potężny, ludzie zapominają o tym, że mogą stać się posiłkiem; marzą
tylko o krwistym steku albo szpinaku. Jeśli wypijemy z nich zbyt dużo, dostają anemii.
Feromony nie działają na inne wampiry, rzecz jasna poza moimi, które natychmiast
zwabiają cały wampirzy rodzaj. Jestem wyjątkowa, i to nie w pozytywnym znaczeniu, jeśli
chcecie wiedzieć. Wampiry rodzą się rzadko, poza niektórymi starymi rodami... Eksponat
numer jeden, ja i moich siedmiu nieznośnych starszych braci.
Tyle że ja jestem jedyną dziewczyną.
Pierwszą od jakichś dziewięciuset lat.
Im bliżej moich szesnastych urodzin, tym bardziej przyciągam do siebie innych.
Zupełnie jak Królewna Śnieżka, z tą różnicą, że nie wywołuję z lasu ptaszków i jelonków, a
tylko spragnione krwi wampiry, które chcą mnie porwać lub zabić. Historia wampirów jest
niemożliwie zagmatwana.
Wszyscy z rodu Drakeów zostali wygnani z dworu tuż po moich narodzinach. Uważa
się, że stanowię zagrożenie dla obecnej królowej, Lady Nataszy, ze względu na moją
imponującą genealogię, a także z powodu głupiej przepowiedni sprzed kilkuset lat.
Mówi ona, że plemiona wampirów zjednoczą się naprawdę pod rządami córki z
prastarego rodu.
W przeciwieństwie do mnie, Lady Natasza - chociaż uważa się za pełnoprawną
królową wampirów - nie pochodzi z arystokratycznej rodziny.
Jakby to była moja wina.
Na szczęście moja rodzina woli pędzić spokojne życie na wygnaniu wśród lasów.
Słyszałam wystarczająco dużo plotek o naszej władczyni, żeby nie żałować, że nigdy jej nie
spotkałam. Karmi się ludźmi i niespecjalnie się tego wstydzi; uwielbia przyciągać uwagę i
otaczać się pochlebcami. Najwyraźniej nie przepada za ładnymi młodymi dziewczętami, bo
niewielu z nich udaje się przeżyć jej skoki nastrojów.
Teoretycznie nie powinna żywić się ludźmi, a z pewnością nie w tak ostentacyjny
sposób. Zaczyna to stwarzać poważny problem, nawet dla niektórych jej poddanych. Część
rojalistów popiera ją wyłącznie ze względu na jej potęgę, nie dlatego że darzą ją jakimś
szczególnym szacunkiem. Strach jest tu jak zawsze silnym argumentem.
Ostatnio Lady Natasza przemienia w wampiry coraz więcej ludzi, żeby powiększyć
grono swoich zwolenników. Robi się nerwowa przez Radę, przeze mnie, ale przede
wszystkim z powodu Leandra Montmartrea, który działa tak na każdego z nas.
Montmartre już od trzystu lat zmienia ludzi w wampiry, a jest przy tym tak brutalny i
niedbały, że właściwie stworzył nowy gatunek. Porzuca ludzi na wpół przemienionych, z
reguły pogrzebanych w ziemi, żeby osiągali przemianę krwi samotnie, bez żadnej pomocy.
Pragnienie męczy ich tak bardzo, że wyrastają im dwie pary kłów zamiast jednej, wysuwanej
tak jak nasza. Ci, którzy są lojalni wobec Montmartrea, zwani są Zastępami. Ci, którzy się od
niego odwracają, nazywają się Cwn Mamau, Ogary Matek. Są albo wystarczająco silni, żeby
przeżyć samotnie, albo zostali uratowani i wyszkoleni przez inne Ogary. Wszyscy wiedzą, że
ich pragnieniem jest zabić Montmartrea, żyją jednak w takiej izolacji, że nie przyjęliby
pomocy z zewnątrz. Są dumni i niezależni, mieszkają w jaskiniach, usługują szamance i noszą
kościane korale we włosach. Są dość przerażający, ale ani w połowie tak bardzo jak
najbardziej niebezpieczny z tworów Montmartre'a, Hel - Blar. Ich skóra ma niebieskawy
odcień, a wszystkie zęby to ostre jak igły, niewysuwalne kły. Hel - Blar znaczy „niebieska
śmierć” w jakimś starym języku Wikingów. Ich ugryzienie, znane jako „pocałunek”, może
nawet zakazić, jeśli nie dojdzie do wymiany krwi. Chodzą pogłoski, że mogą przemieniać w
Hel - Blar nie tylko ludzi, ale też wampiry. Nawet Montmartre unika ich, jak tylko może. Nie
jest zbyt odważny, jeśli chodzi o naprawianie własnych błędów. Hel - Blar chcą go zabić,
nawet bardziej niż Ogary Matek - oczywiście wtedy, kiedy są na tyle przytomni, żeby pragnąć
czegoś więcej niż tylko krwi. Członkowie Zastępów i Ogary Matek zachowali jasność
umysłu, ale nie Hel - Blar. Nikt nie potrafi ich kontrolować, nawet sam Montmartre.
Wampiry żyją w pokojowych stosunkach z innymi ludźmi. Nasza rodzina jest jednym
z niewielu starych klanów z Rady Raktapa. Radę powołano całe wieki temu, kiedy pozostałe
klany zdały sobie sprawę, że nie jesteśmy tacy jak Inne wampiry: nasza przemiana jest natury
genetycznej. Przekształcamy się bez ukąszenia, ale potrzebujemy wampirzej krwi, żeby
przeżyć przemianę. Potem tak jak inni stajemy się prawie nieśmiertelni - zabić nas może tylko
wbicie kołka prosto w serce, zbyt duża ilość światła słonecznego i ścięcie głowy.
- Czy rodzice wiedzą, co się stało po imprezie? - spytałam, kiedy wreszcie wysiadłam
z samochodu i skierowałam się w stronę domu. Pierwotny budynek spłonął podczas procesu
czarownic z Salem, chociaż działo się to bardzo daleko stąd. Mieszkańcy byli bardzo
przesądni i bali się wszystkiego. Dom został odbudowany nieco dalej, pod osłoną lasu. Z
zewnątrz jest prosty i nieco zaniedbany, ale drewniana fasada w stylu pionierskim kryje
luksusowe wnętrze pełne aksamitnych kanap i kamiennych kominków. Pod oknami ze szkła
ołowiowego rosną nieco poszarpane krzewy różane, a wokół domu stare i majestatyczne
dęby. Kocham każdy kawałek tego miejsca. Nawet ściągniętą i niezadowoloną twarz mojej
mamy za szybą.
- Wpadka - mruknął Logan.
Ćmy lecą do światła. Pchnęłam skrzypiące drzwi i weszłam do środka.
- Solange Rosamund Drake.
Wzdrygnęłam się, a za mną moi dwaj bracia. Nasza matka, Helena, ze swoimi długimi
czarnymi włosami i bladymi oczami potrafi onieśmielać nawet w najzwyklejszych sytuacjach,
nie mówiąc o tym, że umie powalić dwa razy większego od siebie przeciwnika szablą,
kołkiem albo wręcz swoimi drobnymi dłońmi.
- Auć, drugie imię! - Logan posłał mi współczujący uśmiech, po czym chyłkiem
wymknął się do salonu, z dala od linii ognia.
- Kapuś! - Uszczypnęłam Nicholasa. Nawet nie uniósł brwi.
- Nicholas nic nam nie powiedział. - Mama przygwoździła go spojrzeniem. Skurczył
się nieco. Widziałam dorosłych mężczyzn, którzy kulili się ze strachu pod jej wzrokiem. -
Jedna z ciotek patrolowała okolicę i widziała waszą ucieczkę.
- Ucieczkę? - Przewróciłam oczami. - Nic takiego się nie działo. Nawet nie wychylili
się ze zboża. Tylko mnie obwąchiwali.
- Musisz być ostrożniejsza - włączył się spokojnie mój ojciec, Liam, ze swojego
ulubionego fotela, który wyglądał prawie jak średniowieczny tron. Nic dziwnego. Choć ojciec
urodził się zaledwie w 1901 roku, nosił się iście po królewsku.
- Nic mi nie jest - odparłam zniechęcona. Tata sączył brandy. Czułam to, chociaż
stałam na drugim końcu pokoju, podobnie jak wyczuwałam aromat wody kolońskiej wujka
Geoffreya, mopsa ciotki Hiacynty i gęsty zapach róż. To tylko jedna z wielu naszych
umiejętności. Potarłam nos, żeby nie kichnąć.
- Co tu robią te kwiaty? - spytałam, dostrzegając róże. Były ich dziesiątki w każdym
kącie, we wszystkich odcieniach czerwieni, upchnięte w kryształowych wazonach, fili-
żankach i słoikach po dżemie.
- To od twoich... wielbicieli - odparł ponuro ojciec.
- Słucham? - Wielbiciele, jasne! Kręcili się wokół tylko z powodu feromonów. To nie
moja wina, że pachnę tak śmiesznie. Codziennie biorę prysznic, ale najwyraźniej wciąż
śmierdzę liliami, gorącą czekoladą i czymś jeszcze, czego nikt nie potrafi opisać. Nawet Lucy
skomentowała to pewnego razu, chociaż jest na nas praktycznie uodporniona, bo właściwie
dorastała razem z nami. Nikt inny nie pachnie w tak szczególny sposób; feromony są z reguły
subtelne i tajemnicze. Mam szczerą nadzieję, że to się skończy, kiedy przejdę przemianę.
Niestety, przepowiednia i rola mojej rodziny w świecie wampirów raczej się nie
zmienią. Czasem życie w tak starej i potężnej rodzinie jest naprawdę do niczego.
- Kochanie, to cudowny komplement, jestem tego pewna - odezwała się ciotka
Hiacynta. Tak naprawdę jest moją pra - pra - prababką. Nie wygląda na więcej niż
czterdzieści lat, chociaż w rodzinnym gronie wciąż trzyma się mody z lat swojej młodości.
Podobnie jak większość wampirów. Teraz miała na sobie suknię z epoki wiktoriańskiej, z
gorsetem i czarnymi paciorkami.
- Kiedy byłam w twoim wieku, przeżywałam najwspanialszy okres w moim życiu. Nie
ma nic bardziej ekscytującego, niż być debiutantką. Ci wszyscy mężczyźni, którzy się za tobą
oglądają... - Przeszedł ją lekki dreszcz.
- Hiacynto - skrzywił się ojciec. - Nawet nie przeszłaś wtedy przemiany, a to nie jest
bal debiutantek. Oni nie chcą tańczyć walca, do diabła.
Mój pra - pra - pradziadek Edward ożenił się z ciotką Hiacynta w 1853 roku, a
przemienił ją w 1877, na jej usilne nalegania. Zainspirowana wieczną miłością królowej
Wiktorii do męża, chciała żyć wiecznie u boku Edwarda. Nigdy go nie poznałam, bo zginął w
czasie pierwszej wojny światowej, zastrzelony pewnej nocy podczas misji szpiegowskiej dla
aliantów, bo chciał spełnić swój obywatelski obowiązek. Od tego czasu ciotka była samotna.
Zerknęłam na kremowy bilet wizytowy przypięty do ogromnego bukietu białych róż w
czerwonym pudle i zamarłam.
- Montmartre? - wykrztusiłam. - Przysłał mi kwiaty? - Ostatnią rzeczą, jakiej sobie
życzyłam, było, żeby Montmartre albo jego zastępy wiedzieli, kim jestem.
Tata spojrzał na pudło z nienawiścią.
- Tak.
- Spalę je w piecu - oznajmiłam zawzięcie. Liczyłam na to, że w ten sposób wymknę
się, korzystając z ogólnej nieuwagi. Powinnam była wiedzieć, że to się nie uda.
- Zrobisz to później - mama wskazała na krzesło. - Siadaj.
Opadłam na aksamitną kanapę. Nicholas także usiadł, dołączając do reszty moich
braci, którzy obserwowali mnie ponuro.
- Nie macie nic lepszego do roboty? - spytałam.
- Niż opiekować się naszą nieznośną młodszą siostrą? - odparł Quinn, przeciągając
słowa. - Nie.
Bycie jedyną dziewczyną w rodzinie pełnej chłopaków byłoby wystarczająco ciężkie.
Co dopiero w rodzinie, która miała rzadki dar wydawania na świat wampirów - płci męskiej,
jak dotąd. Nawet wśród Drak’ów ta umiejętność należy do rzadkości. Większość wampirów
nie rodzi się, lecz jest przemieniana. Na przykład moja mama była człowiekiem do momentu,
kiedy krótko po moich narodzinach przemienił ją mój ojciec. Wtedy postanowili, że nie chcą
mieć więcej dzieci. Ojciec również urodził się człowiekiem, podobnie jak moi bracia, i był
nim aż do szesnastych urodzin kiedy zachorował, jak dzieje się to w przypadku nas
wszystkich. Umarłby, gdyby moja ciotka nie dała mu do picia wampirzej krwi.
Rodzinna legenda mówi, że założycielem naszego rodu był William Drakę. Nikt nie
wie, w jaki sposób on uległ przemianie. Wiadomo natomiast, że ożenił się z Véronique
DuBois, dworką królowej Eleonory z Akwitanii. Już w rok po ich ślubie Véronique
spodziewała się potomstwa. Po dwudziestu siedmiu godzinach akuszerka oznajmiła
Williamowi, że Véronique nie przeżyje porodu. W desperacji William przemienił ją i urodziły
im się zdrowe bliźniaki. Przed swoimi szesnastymi urodzinami chłopcy osłabli i stali się
nienaturalnie wrażliwi na światło słoneczne. Byli głodni, ale nie mogli jeść, spragnieni, ale
nie byli w stanie pić. Nic im nie smakowało.
Poza krwią.
Tak powstał ród Drake’ów.
Véronique, jako najstarsza z członków rodu, jest głową naszej rodziny. William został
przebity kołkiem przez tropiciela wampirów za panowania króla Henryka VIII. Véronique
rzadko składa wizyty, woli wzywać nas do siebie, kiedy przeżyjemy przemianę, by móc się
do nas przywiązać. Dziś wieczorem też do nas nie dołączyła, co oznaczało, że nie jest to
oficjalne spotkanie, a tylko rodzinna kłótnia. Véronique jest na tyle przerażająca, że gdyby
tylko chciała, mogłaby współzawodniczyć z Lady Nataszą w sporze o koronę. Na szczęście
dla wszystkich woli haftowanie niż intrygi dworskie.
- Solange, czy ty mnie słuchasz? Uniosłam głowę.
- Oczywiście. - Słyszałam ten wykład wystarczająco dużo razy przez ostatnich kilka
miesięcy, żeby znać go na pamięć.
- Nic się nie stało. Przesadzacie.
W rzeczywistości czułam się winna, ale nie miałam ochoty tego okazywać.
- Dziś było ich tam przynajmniej trzech, może więcej. - Nicholas rzucił mi gniewne
spojrzenie. - Wiesz, że nie wszyscy przysyłają kwiaty. Większość z nich chce po prostu
schwytać cię i uciec.
Odwzajemniłam mu spojrzenie.
- Dałabym sobie radę. Nie było nawet po zmroku. Poza tym, skoro są tak
niebezpieczni, czemu omal nie zostawiłeś tam Lucy?
- Miałeś zamiar zostawić Lucy? - wyrzuciła z siebie mama.
Nicholas spojrzał na mnie ze złością. Zmrużyłam oczy. Dorastanie z tyloma braćmi
nauczyło mnie przynajmniej trudnej sztuki mylenia przeciwnika, przetrwania i zemsty.
- Nic jej nie było. - Wiedziałam, że Nicholas stara się nie spaść z krzesła. - Nic od niej
nie chcieli. Ona nie jest z cukru, na litość boską.
- Jest pod ochroną tej rodziny - odparł tata.
- Wiem, ale potrafi sama o siebie zadbać. Złamała mi nos zeszłego lata, pamiętasz?
- To nie ma znaczenia.
- Dobra, już dobra. - Poddał się Nicholas.
- A ty, młoda damo - ojciec zwrócił się do mnie.
W tym momencie moi wstrętni bracia parsknęli śmiechem. Są do siebie tak podobni,
że ludzie zazwyczaj biorą ich za siedmioraczki. Tak naprawdę bliźniakami są tylko Quinn i
Connor. Quinn nosi długie włosy, a Connor, jak Sebastian, woli stapiać się z otoczeniem.
Logan to ten ekstrawagancki, a Nicholas spędza większość czasu na martwieniu się o mnie.
Marcus i Duncan właśnie wrócili z wyprawy autostopowej. Wszyscy są przystojni; zupełnie
jakbym żyła otoczona modelami. Dziewczyny przy nich głupieją.
- Musisz zacząć podchodzić do tego poważnie.
- Tak robię, tato - odparłam cicho. - Wiesz, że tak robię.
- Jedyne, co wiem, to to, że tylko na ciebie czyhają, a ty niedługo staniesz się słabsza
od ślepego kociaka.
- Wiem. - Co za beznadzieja. Wpadłam w kłopoty z powodu imprezy, na którą tak
naprawdę nie chciałam iść. Lubię samotność i lubię siedzieć w domu. A nienawidzę być
niańczona i czuć się jak w pułapce.
- Dajcie dziewczynie żyć - wtrąciła się ciotka Hiacynta, popijając z kielicha napój,
który wyglądał jak nalewka wiśniowa. Ale nią nie był.
- Dziękuję - przełknęłam ślinę.
Czy już o tym wspomniałam?
Brzydzę się krwi.
ROZDZIAŁ 2
Lucy
Lucy, to ty?
Zatrzasnęłam drzwi nogą, wciąż mamrocząc pod nosem obelgi. Nicholas doprowadzał
mnie do furii. Co go właściwie ugryzło?
- Lucy?
- Tak, to ja - odkrzyknęłam.
- Gdzie się podziewałaś? Już mieliśmy zacząć bez ciebie.
Tata wyłonił się z kuchni z miską gorącego popcornu.
Robił go sam z kukurydzy, którą uprawiał na tyłach domu. To jedyne, na co stać
moich rodziców w kwestii śmieciowego jedzenia. Włosy miał jak zwykle związane w koński
ogon, a podwinięte rękawy odsłaniały tatuaże z wizerunkiem wilka i żółwia. Wilk jest
osobistym totemem mojego ojca, natomiast żółw to totem naszej rodziny.
- Wybierz film, kochanie. - Mama podniosła głowę znad koralików rozsypanych na
niskim stoliku. Siedziała po turecku, ubrana w stare dżinsy i szeroką bluzę i przygotowywała
dźapamale, nawlekając na rzemyki po sto osiem paciorków. Będzie je rozdawać w prezencie
w aszramie, do którego moi rodzice jeżdżą co roku. Zamierzali wyjechać następnego dnia
przed świtem.
- Coś nie tak? Z Solange wszystko w porządku?
- Tak. - Powiedzmy.
- Przekaż jej, że poprosiliśmy swami, żeby się za nią modlił. Czemu jesteś taka
zdenerwowana?
- To przez Nicholasa. Czasem naprawdę działa mi na nerwy.
- Kochanie, wiesz, że złość zatruwa twoje ciało. Zawsze zbyt szybko wpadałaś w
gniew. Jak myślisz, skąd masz alergię? Twoje ciało jest bez przerwy w gotowości obronnej.
- Mamo.
- Dobrze już, dobrze - odparła.
Tata mrugnął do mnie i podał mi popcorn.
- Dasz sobie radę sama, kiedy nas nie będzie? Lodówka jest pełna.
- Czego, tofu? - Skrzywiłam się.
- Nie chcę, żebyś opychała się śmieciowym jedzeniem, kiedy my wyjedziemy, młoda
damo.
Przewróciłam oczami.
- Cóż, nie będę jadła dziwnych dań jednogarnkowych z tof przez dwa tygodnie.
Po rodzicach odziedziczyłam poczucie sprawiedliwości, chociaż oni woleli walczyć
metodą strajków okupacyjnych, podczas gdy ja używałam pięści. Można to nazwać buntem
młodzieżowym. O tofu miałam taką samą opinię jak o pokojowych demonstracjach. Z
pewnością jedno i drugie jest dobre dla ducha, ale ja już nawdychałam się gazu łzawiącego,
kiedy pewnego razu rodzice zabrali mnie na manifestację w sprawie globalnego ocieplenia.
Przysięgłam sobie wtedy, że nigdy więcej nie będę leżeć bezwładnie na ulicy. Mojego tatę
trafił raz gumowy pocisk. Siniaki na jego klatce piersiowej przeraziły mnie bardziej niż
jakakolwiek międzynarodowa korporacja zanieczyszczająca środowisko i jej bezwzględni
dyrektorzy. Jeszcze straszniejsze było to, że tata ani trochę się nie zezłościł. Właściwie poddał
się bez walki. Kiedy skończyłam piętnaście lat, udało mi się ich przekonać, żeby zostawiali
mnie samą, kiedy wyjeżdżali na swoje coroczne odosobnienie.
- Może powinniśmy zadzwonić do ciotki i poprosić, żeby z tobą została - powiedziała
mama.
Nie żeby się o mnie nie martwili.
- W zeszłym roku dałam sobie radę i w tym roku będzie podobnie, mamo. Poza tym
Lucinda jest w Vegas ze swoją nową dziewczyną, nie pamiętasz? - Wsadziłam sobie garść
popcornu do ust. - Przestań się zamartwiać, to źle działa na twoją qi.
- Pobiła cię twoją własną bronią. - Uśmiechnął się tata.
- Przez większość czasu będę pewnie nocować u Drake’ów, tak jak w zeszłym roku -
uspokoiłam ją. - A teraz możemy już obejrzeć film?
Podkręciłam głośność, zanim mama znalazła następny powód do zmartwienia.
Kiedy film się skończył, rodzice poszli spać, a ja pojechałam do Solange. Prawo jazdy
mam zaledwie od kilku miesięcy, ale samochód jechał praktycznie sam aż pod dom
Drake'ów. Chociaż po drodze nie widziałam żywego ducha, wiedziałam, że zostałam
dostrzeżona przez strażników i patrolujących teren członków rodziny, zanim jeszcze wjecha-
łam na teren posiadłości. Nie rozumiałam, czemu mama tak się martwi; już przecież poprosiła
Bruna, szefa ochrony Drake’ów, żeby miał na mnie oko.
Psy nawet nie warknęły, kiedy wysiadłam z auta. Trzy duże, kudłate, szaroczarne
bouviery bardziej przypominały niedźwiedzie niż psy. Mogłyby onieśmielać, gdyby właśnie
nie wpychały twoich wilgotnych nosów do moich kieszeni i skomląc nie domagały się
smakołyków. Bardziej obawiałabym się wichury wywołanej zawziętym machaniem ich
krótkich ogonków.
Lampy były zapalone - z okien padała łagodna, żółta poświata. W domu Drake’ów
światło zawsze było łagodne. Obeszłam dom dookoła, mając nadzieję, że okno do pokoju
Solange będzie otwarte. Mogłam zapukać. Z reguły tak robiłam. Na pewno nikt jeszcze nie
spał, a oni i tak zazwyczaj wyczuwali węchem moją obecność. Teraz jednak nie byłam
pewna, czy im się nie naraziłam. Przeprosiłabym, jeśli trzeba, ale wolałam nie wchodzić do
środka nieprzygotowana. Normalni rodzice są wystarczająco trudni do zniesienia, a rodzice -
wampiry stanowią odrębny gatunek. Okno Solange było zamknięte, więc napisałam SMS - a.
Brak odpowiedzi.
- Lucky.
Wrzasnęłam niczym kot obdzierany ze skóry i obróciłam się tak szybko, że zakręciło
mi się w głowie, a telefon wylądował w krzakach. Nicholas z wolna wynurzył się z
ciemności, uśmiechając się z politowaniem. Jego blade oczy błyszczały. Odetchnęłam
głęboko, przyciskając ręce do piersi. Już po raz drugi tej nocy serce zamarło mi ze strachu.
Nicholas oblizał wargi. Przypomniałam sobie ostrzeżenie Solange i spróbowałam uspokoić
puls.
- Co znowu, Nicky! - mruknęłam pod nosem.
Nie znosił, kiedy go tak nazywano, podobnie jak ja nienawidziłam, kiedy zwracano się
do mnie Lucky. Podszedł bliżej, naruszając moją osobistą przestrzeń. To okropne, że jest tak
przystojny z tymi zmierzwionymi włosami i poważną miną, jak jakiś starożytny mędrzec.
Jednak jego twarz przybrała nagle inny, szelmowski wyraz.
Cofnęłam się o krok, niepewna, czemu czuję się tak dziwnie. On się zbliżał, a ja
wycofywałam się nieufnie, aż wpadłam na zbudowaną z bali ścianę domu. Zbyt późno
przypomniałam sobie podstawowe ostrzeżenia Solange na temat zachowań wampirów: jeśli
będziesz uciekać, one zaczną cię ścigać. Taką już mają naturę.
Zatrzymałam się gwałtownie i uniosłam brodę, udając, że moje łopatki wcale nie są
wciśnięte w drewnianą ścianę, a ja nie mam dokąd uciekać.
- Czego chcesz?
Był tak blisko, że jego nogi prawie dotykały moich.
Wystarczająco blisko, żeby mnie pocałować.
Byłam przerażona, że taka myśl w ogóle przeszła mi przez głowę. Pocieszałam się, że
to prawdopodobnie działanie owych słynnych feromonów. Byłam do nich przyzwyczajona,
ale nie uodporniłam się na nie całkowicie. W dodatku Nicholas patrzył na mnie tak - jak ja na
ciasto czekoladowe.
Przygryzłam dolną wargę. Zamrugał, po czym jego twarz na powrót stała się
nieprzenikniona, prawie zimna; dostrzegłam jednak iskry w jego niesamowitych oczach.
- Bardzo głupio postąpiłaś - stwierdził.
Znów był Nicholasem, którego znałam. Oczywiście, że ze mną nie flirtował. Co mi
przyszło do głowy?
- To była tylko impreza.
- To było bardzo lekkomyślne. - Przeczesał ręką włosy, jeszcze bardziej je mierzwiąc.
- Staramy się ją chronić. Nie ułatwiasz nam zadania.
- Przytłaczacie ją swoją opiekuńczością - odparłam chmurnie. - Poza tym ja też ją
chroniłam.
- Wystawiając ją niepotrzebnie na niebezpieczeństwo tylko po to, żeby poflirtować z
jakimś pijanym chłopakiem? To nie zabawa.
- Wiem o tym - odwarknęłam. - Ale wy nie znacie jej tak dobrze jak ja. Stresujecie ją,
ty i stado twoich nadopiekuńczych braci. Chciałam ją tylko rozweselić.
Zamilkł, a kiedy się znów odezwał, mówił bardzo cicho.
- Solange nie chroni siebie samej, bo martwi się o ciebie.
Och.
Celny cios.
Oburzenie całkowicie mnie opuściło.
Poczułam się pusta i głupia.
- Ach. - Nienawidziłam, kiedy miał rację. - Jasne. W porządku.
Oszczędził mi swojego pełnego satysfakcji komentarza, bo w tej samej chwili w
wewnętrznej kieszeni jego czarnych spodni zadzwoniła komórka. Ledwie na mnie spojrzał.
- Wracaj do domu. No już.
Odszedł, a ja stałam i gapiłam się na jego plecy.
Wyciągnęłam telefon, żeby napisać do Solange: Nie cierpię twojego brata.
Wściekła, wróciłam do samochodu. Psy zostawiły mnie i poszły za Nicholasem,
skowycząc nisko i gardłowo. Miałam nadzieję, że go ugryzą. Prosto w tyłek.
Wyciągnęłam dłoń w kierunku klamki, kiedy czyjaś ręka zacisnęła mi się na ramieniu
i obróciła mnie o 180 stopni. Zanim zdążyłam wydobyć z siebie głos, usta Nicholasa dotknęły
moich. Przyciągnął mnie bliżej. Jego oczy były szare jak deszczowy dzień. Szybko poruszył
wargami. Jego głos był cichszy od szeptu, ale nawet on zniknął pod naszym prawie - ale - nie
- do - końca pocałunkiem.
- Nie jesteśmy sami.
Zesztywniałam.
- Ciii. - Pochylił głowę. Jeśli ktoś nas obserwował, mógłby stwierdzić, że Nicholas
całuje mnie i że sprawia mu to przyjemność. Przyznaję, że mnie też było przyjemnie.
Jakiś cień przemknął za krzakami, zbyt szybko, żeby mógł być cieniem rzucanym
przez drzewa. Świerszcze umilkły.
Zdając sobie sprawę z wyostrzonego słuchu wampirów, utkwiłam wzrok w punkcie za
lewym ramieniem Nicholasa. Nie odezwał się, nawet nie skinął głową, ale wiedziałam, że
zrozumiał. Wciąż mnie całował, wysuwając język i dotykając nim mojego. Całkowicie mnie
to rozpraszało. Powoli odsuwał mnie od samochodu i prowadził tyłem w stronę domu.
- Nie biegnij. - Ugryzł mnie w dolną wargę.
- Wiem. - Bojąc się, że tylko ja doświadczam tylu interesujących uczuć,
odpowiedziałam tym samym. Objął mnie mocniej. Całował moje ucho, kiedy dotarliśmy do
wejścia. Przed najniższym stopniem przesunął dłońmi po mojej talii i biodrach. Usta miał
zręczne i zmysłowe.
Doskonałe.
Przed drzwiami zatrzymał się i wepchnął mnie gwałtownie do przedpokoju.
Potknęłam się, przewracając wazon z różami. Odłamki szkła, czerwone płatki i woda pokryły
podłogę. Na wargach czułam mrowienie; miałam wrażenie, że są opuchnięte.
Skup się, Lucy. Zanim zdążyłam złapać oddech, hol był już pełen młodych Drake'ów
o ponurych twarzach. Matka Solange minęła mnie, prowadząc ich na zewnątrz. Nicholas był
już tylko niewyraźną plamą za ścianą dębów. Doszły nas niedające się z niczym pomylić
odgłosy walki: stęknięcia, syczenie, trzask łamanych kości.
- Wszystko w porządku? - Solange prawie się na mnie rzuciła.
- Nic mi nie jest.
Ruszyła na dwór za braćmi, kiedy głos jej ojca przeciął korytarz.
- Solange.
Zatrzymała się i spojrzała przez ramię.
- Mogą potrzebować pomocy.
- Nie.
- Tato.
- Nie. Przyszli po ciebie. Jeśli tam wyjdziesz, tylko pogorszysz sytuację.
Dobrze znałam ten wyraz jej twarzy. Powstrzymywała się, żeby nie wybuchnąć.
Wiedziałam, jak bardzo tego nienawidziła. W tej rodzinie Helena była wojownikiem, jeszcze
jako zwyczajna kobieta wygrywała zawody w sztukach walki i równie dobrze wytrenowała
swoje dzieci. Nawet mnie pozwoliła nauczyć się paru trików, ale żaden z nich nie przydałby
się nam dziś wieczorem. Mimo to byłam szczęśliwa, że wiem, jak złamać komuś rzepkę w
kolanie, i znam trzy sposoby na unieruchomienie przeciwnika z użyciem samego kciuka. I
pomyśleć, że kiedyś martwiłam się egzaminami semestralnymi.
Hol był ciepły i przyjemnie urządzony, oświetlony łagodnym światłem lamp
witrażowych. Liam stanął pomiędzy nami i odgłosami bitwy szalejącej w zarośniętym
ogrodzie. Był tak wysoki, że zasłaniał nam widok, więc pochyliłyśmy się, żeby wyjrzeć zza
jego pleców. Część mnie wolała nie patrzeć na to, co się działo, ale reszta koniecznie chciała
wiedzieć. Cienie zwarły się w walce, a ja obserwowałam błysk kłów i ciała skaczące wyżej,
niż powinny. Warczeli na siebie tak, że włosy na karku stanęły mi dęba.
Nicholas był szybki i zręczny, ale nigdy wcześniej nie widziałam go takim jak teraz.
Twarz miał zaciętą, kiedy pochylał się i atakował, kopiąc nieco tylko starszego od nas
wampira o długich blond włosach w klatkę piersiową. Zachwiali się obaj, ale tylko Nicholas
wylądował na dwóch nogach. Poczułam się z tego powodu niezmiernie dumna.
Każdy z braci Solange miał jednego przeciwnika, jednak tylko Quinn zdawał się
dobrze bawić. Nie przestał się uśmiechać, nawet kiedy czyjaś pięść poruszająca się tak
szybko, że była tylko niewyraźną plamą w kolorze skóry, złamała mu nos. Krew spłynęła mu
do ust, a on ją oblizał. Tuż za nim Helena wybuchnęła śmiechem, odskakując z drogi
osikowego kołka i lądując tuż za swoim agresorem. Rozpłynął się w chmurze pyłu u jej stóp.
- Chcę jednego żywego i zdolnego do mówienia - zawołał Liam. Potrząsnął głową w
kierunku Solange. - Doprawdy, twoja matka jest gorsza niż jej synowie. Heleno - podniósł
głos - zostaw mi jednego, do diaska.
- Psujesz zabawę - mruknęła z niesmakiem, zanim się opanowała. Zamiast roztrzaskać
żebra jednemu z wampirów, kopnięciem z wyskoku posłała go na drzewo, gdzie stracił
przytomność. Stojąca za nami Hiacynta stęknęła cicho. Czarne kamienie dookoła jej szyi
złapały światło i zamigotały.
- To nie przystoi damie - stwierdziła krytycznie. Rozbawiło mnie to, bo słyszałam
historie na temat tego, co robiła w czasie wolnym - a nie było to picie herbatki i jedzenie
kanapek z ogórkiem.
Jeden z wampirów wycofał się i zniknął w głębi lasu. Drugi zadrżał, obrócił się w pył i
odpłynął w kierunku zarośli. Kołek upadł na ziemię. Drugi z najstarszych braci Solange,
Sebastian, otrzepał spokojnie ręce, po czym pomógł matce zaciągnąć do domu na wpół
przytomnego wampira, którym wcześniej rzuciła o drzewo. Connor po cichu rozmawiał przez
telefon z Brunem.
Przylgnęłam do ściany, podczas gdy mijali mnie z obnażonymi zębami i okrutnymi
uśmiechami. Kiedy wszyscy zgromadzili się w salonie, poszłam za nimi. Usiadłam na moim
ulubionym purpurowym krześle przy kominku. Solange stanęła obok mnie, nie spuszczając
oczu z młodego mężczyzny, którego właśnie przywiązywano do fotela. Miał porwaną koszulę
i ciemne, rudawe włosy związane w koński ogon. Jego powieki drgnęły, ale nie otworzył
oczu. Gdyby wokół mnie stało siedmiu braci Drakę, też bym ich nie otwierała.
Że nie wspomnę o Helenie, która odpędziła ich niedbałym skinieniem dłoni.
Obwąchała go ostrożnie.
- Pachnie jak swój - szepnęła, ale potrząsnęła głową. - Tak jakby.
Liam zmarszczył brwi i także poruszył nozdrzami.
- Coś jest nie tak - jego spojrzenie zwęziło się, zaostrzyło. - Lewe ramię.
Spojrzeliśmy we wskazanym kierunku, choć nie byłam pewna, na co patrzę. Spod
podwiniętego rękawa koszuli wystawał fragment tatuażu. Wyglądał jak stylizowany na
rysunki plemienne wizerunek słońca, ale nie daję głowy.
- Cholera - mruknął Nicholas. - Helios - Ra.
Wszyscy wyglądali na zaniepokojonych tą nazwą jak z komiksu. Jeniec poruszył się.
Poczułam delikatny zapach lilii i czekolady, prawie jak naturalny, ale nie do końca. Wszyscy
wciąż wciągali nozdrzami powietrze niczym wataha na polowaniu.
- Co jest? - spytałam Solange. - O co chodzi z tym wąchaniem? Czuję się nieswojo.
Nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ jeniec otworzył oczy, jakby szturchnięty czymś
ostrym. Jego oczy nie były blade, jak u wszystkich znanych mi wampirów.
Były czarne i patrzyły na nas z wrogością.
ROZDZIAŁ 3
Solange
Jesteś... śmiertelnikiem - wyjąkałam wreszcie.
Wiem, że Lucy jest przekonana, iż wszystkie wampiry posiadają nieodparty urok, ale
w moim przypadku tak nie było. Nie tylko dlatego, że teoretycznie jeszcze nie byłam
wampirem. To Lucy nosiła aksamitne szale ozdobione koralikami, a ja chodziłam w
spodniach ze śladami zaschniętej garncarskiej gliny. W dodatku nie mogłam oderwać od
niego wzroku. Był łowcą i pracował dla organizacji, której celem było unicestwienie naszego
gatunku. Tatuaż z motywem słońca był tego wystarczającym dowodem, a malujący się na
jego twarzy wyraz sprawiedliwego gniewu jeszcze to podkreślał.
Świetnie.
- Nic nie rozumiem - szepnęła Lucy. - Kim on jest?
- Nie jest jednym z nas - odszepnęłam, wciąż patrząc mu w oczy. Nie umiałam nic z
nich wyczytać, ale na pewno mogłam stwierdzić, że było to bardzo zagmatwane. Słyszałam,
że niektórzy łowcy spryskują się wodą kolońską, która naśladuje zapach wydzielanych przez
wampiry feromonów, tak aby nieprzyjaciel niczego się nie spodziewał.
Tam, w ogrodzie, wszyscy daliśmy się na to nabrać, do czasu aż on zaczął walczyć z
moją matką. Zabiłaby go, gdyby mój ojciec tak stanowczo nie domagał się przyprowadzenia
kogoś na przesłuchanie.
Nicholas, jak zawsze niemożliwie nadopiekuńczy, wysunął się przed nas dwie. Nie
przepadał za niespodziankami i pytaniami bez odpowiedzi, a tego wieczoru uzbierało się ich
aż nadto. Zostałam wytrenowana tak samo jak moi bracia, ale żaden z nich nie potrafił wbić
sobie do tępej głowy, że wcale nie jestem delikatna i bezbronna.
Agent Helios - Ra miał w nosie czarne zatyczki. Czyli wiedział o nas więcej niż my o
nim. Wyciągnęłam rękę i wyrwałam mu je.
- Co tu robisz? - Widać było, że próbuje wstrzymać oddech. Mogłabym go
poinformować, że ta strategia jest na dłuższą metę nieskuteczna. Rzucił mi gniewne,
buntownicze spojrzenie.
- Tropię - odpowiedział wreszcie, gwałtownie wydychając powietrze.
- Niech zgadnę - odparłam zniesmaczona. - Jestem taka piękna, że nie wiesz dlaczego,
ale po prostu musisz ze mną być? - Naprawdę zaczynałam mieć szczerze dosyć tych fero-
monów.
Zamrugał i uśmiechnął się niewyraźnie.
- Niezupełnie. Teraz ja zamrugałam.
- Ach. - A niech to! Był jeszcze bardziej pociągający, kiedy wydawał się niespecjalnie
przejęty moimi wątpliwymi wdziękami. - W takim razie kim jesteś?
- Helios - Ra - odparł krótko.
- No, to już wiemy.
- Jak się nazywasz? - warknął tata.
- Kieran Black.
- Od kiedy to Helios - Ra nas śledzą? O ile wiem, zawarliśmy traktat. Nie żywimy się
ludźmi, więc zostawiacie nas w spokoju i my dajemy wam spokój.
Mama prychnęła gniewnie. Nie cierpiała traktatu. Wolała walczyć - miała znacznie
większe zdolności w posługiwaniu się bronią niż w uprzejmościach - ale tata cenił praktyczne
i dalekowzroczne myślenie. Zawarł traktat, zanim urodził się mój najstarszy brat, bo pragnął
dać swoim dzieciom szansę. Nie chciał, żebyśmy byli nękani i ścigani przez ligę dlatego
tylko, że jesteśmy wampirami. W końcu nie wszystkie wampiry są złe, podobnie jak ludzie.
Ale spróbujcie wyjaśnić to Helios - Ra. Dopiero niedawno przyznali, że to, iż ktoś jest
wampirem, nie jest wystarczającym powodem, żeby go mordować. Jednak wciąż są
przywiązani do starych tradycji, prawie tak samo jak my.
Z tym że nasza rodzina ma przynajmniej dobrą opinię. Pijemy przede wszystkim krew
zwierzęcą, a ludzką tylko za obopólną zgodą albo jeśli jesteśmy chorzy i bez niej nie mamy
szans na wyzdrowienie. Jeśli to zawodzi, szybkie włamanie do banku krwi załatwia sprawę.
Nigdy nie byliśmy krwiożerczy; choroba jest w naszej rodzinie od wielu stuleci, a każde
pokolenie rodzi się silniejsze od poprzedniego. Nie jest łatwo umierać, nawet jeśli wiesz, że
później się obudzisz. A jeszcze trudniej jest kontrolować pragnienie krwi. Mimo to prawie
żadne z nas nie popada w obłęd w czasie przemiany. Muszę przypominać sobie o tym
drobnym fakcie za każdym razem, kiedy patrzę w kalendarz i widzę, jak moje urodziny
nieuchronnie się zbliżają. Lucy trąciła mnie łokciem.
- Wyglądasz nieswojo - stwierdziła szeptem. - Znowu o tym myślisz.
Skierowałam uwagę z powrotem na obecny problem. Nie mogłam sobie pozwolić na
dekoncentrację z powodu użalania się nad sobą - albo dlatego, że akurat ten Helios - Ra był
naprawdę przystojny ze swoimi ciemnymi oczami i wydatnymi kośćmi policzkowymi.
- Świat się zmienia - odparł. - Powinniście o tym wiedzieć. To wy złamaliście traktat.
Oczy mamy niebezpiecznie się zwęziły.
- Słucham? - spytała, czając się jak mysz, która przechodzi obok śpiącego kota.
Ojoj... Mama była niezwykle wrażliwa na punkcie honoru.
- Błąd - skomentowała Lucy z zadowoleniem. O ironio, była znacznie bardziej
spragniona krwi niż ja. Byłaby dużo lepszym wampirem ode mnie. Rzuciłam jej ostre
spojrzenie.
- No co? - spytała niewinnie. - Polował na ciebie, zasługuje na to.
- Będziecie cicho? - rzucił Nicholas, nie odwracając głowy.
- Dobra, dobra - wymamrotała Lucy.
Mama podeszła tak blisko, że Kieran spocił się lekko i oddychał tak płytko, jak tylko
mógł. Nasze feromony w chwilach, kiedy odwracamy uwagę ludzi, żeby móc się napić, to nic
w porównaniu z feromonami, które wydzielamy w gniewie. Prawdopodobnie całe ciało
Kierana przeżywało w tym momencie uderzenie adrenaliny, próbując zdecydować między
walką a ucieczką. Nie czułam tego jeszcze, ale niedługo będę potrafiła poczuć ten smak na
języku jak bąbelki szampana. Nie była to zbyt pocieszająca myśl.
- Oskarżasz nas o złamanie przysięgi? - Głos mamy był jak tłuczone szkło - dźwięczny
i groźny. Stojący za nią Sebastian obnażył zęby. Kły miał schowane, ale jego zęby wciąż
wydawały się nienaturalnie ostre. Rzadko się odzywał, nawet do nas. Jego milczenie budziło
przerażenie u tych, którzy go nie znali.
- To powszechnie wiadomo.
- Czyżby?
- Drake’owie. - Skrzywił się. - Dobrze wiem, że nie wolno wam ufać.
Byron, jeden z naszych psów, zawarczał. Quinn uśmiechnął się.
- Może ja z nim porozmawiam? - zaproponował. Jego uśmiech zawsze miał w sobie
coś okrutnego. W tej chwili tata uniósł rękę. Quinn ustąpił, nie bez oporu.
- Nie złamaliśmy traktatu - powiedział cicho ojciec.
- Helios - Ra twierdzą inaczej.
- Helios - Ra są w błędzie. Nie pozwolę, żeby wasza organizacja zagrażała mojej
córce.
Kieran zerknął na mnie i odwrócił wzrok.
- Jeśli będziecie mnie tu trzymać, naprawdę złamiecie traktat. - Oddychał ustami,
jakby to mogło mu pomóc.
- Właściwie, wchodząc na nasz teren, złamałeś traktat jako pierwszy. - Stwierdził
ojciec słodko. - Nie sądzę, byśmy w związku z tym musieli przejmować się tymi zasadami.
Mama uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- Ja...
- Ile masz lat? - spytał tata.
- Osiemnaście.
Tata pokręcił głową w zdumieniu.
- Rekrutują coraz młodszych.
- Chcą przeniknąć do liceów i college’ów, żeby nas szpiegować - skomentował
Connor.
- Ja tylko wykonuję swoją pracę. Chronię ludzi przed takimi potworami jak wy.
- Przez takich ludzi jak ty moja ciotka Ruby nie wychodzi już z domu - warknęłam. Jej
mąż i trzej synowie zginęli z rąk łowców. Nigdy nie pogodziła się z ich śmiercią.
Jego twarz stężała.
- Takie potwory jak wy zabiły mojego ojca.
- Och, a żaden członek naszej rodziny nie zginął z rąk łowców ani Helios - Ra? -
odparowałam, chociaż było mi przykro z powodu jego ojca.
- I oni nie są potworami, ty fanatyku - wtrąciła się Lucy, oburzona. Skoczyła na równe
nogi. - To choroba, ignorancie. Czy cukrzycy albo ludzie chorzy na reumatyzm też są potwo-
rami? - Gdyby nie musiała zachować sekretu, wykorzystałaby swoją osobistą teorię w
prywatnej kampanii mającej przekonać świat, żeby nas zaakceptował.
- To nie to samo.
- Ależ oczywiście, że tak.
- Mojemu ojcu poderżnięto gardło.
Zapadła cisza.
Ojciec zmarszczył brwi.
- Tylko Hel - Blar podrzynają gardła, chłopcze.
- Wampir to wampir - upierał się Kieran. Lucy poczerwieniała na twarzy.
- Czemu tu jesteś? - spytał tata raz jeszcze, zanim zdążyła wybuchnąć.
- Z powodu nagrody - odparł krótko.
Mama znieruchomiała. W jej oczach odbiło się światło lampy.
- Jakiej nagrody?
- Nagrody za głowy rodziny Drake’ów.
Ktoś warknął głucho. Atmosfera była tak napięta, że nie zdziwiłoby mnie, gdyby
posypały się iskry i dom zajął się ogniem. Tata ciężkim krokiem podszedł do telefonu na
biurku. Nie przejmując się powitaniami, rzucił parę rozkazów do słuchawki.
- Podwoić patrole. Zawiadomcie wszystkich. Tak, ją także. I Radę.
Przerzucił się na komórkę, którą wyjął z kieszeni, i z ponurą miną wystukał numer.
ALYXANDRA HARVEY KSIĘŻNICZKA WAMPIRÓW
Podziękowania i czekoladki dla: ♦ Mojego wydawcy Emily Easton i wszystkich znanych mi i nieznanych pracowników Walker Books/Bloomsbury, którzy sprawili, że ta książka stała się rzeczywistością. Jesteście przyczyną wielu dzikich pląsów w mojej kuchni. ♦ Mojej wspaniałej agentki Marlenę Stringer, która pomaga mi realizować moje marzenia. ♦ Moich rodziców, którzy niezmiennie mnie wspierają i kochają taką, jaka jestem, z tatuażami, różową farbą na włosach i całą resztą. ♦ Mojej najlepszej przyjaciółki Jess, Najjaśniejszej Królowej Google, za doping, zrozumienie i żądanie kolejnych książek. ♦ Mojego męża Khaymana, który pilnuje mojego czasu pracy prawie tak skrupulatnie jak ja i który chce tylko, żebym była sobą. ♦ Wszystkich moich przyjaciół i członków rodziny, a zwłaszcza Crystal, która regularnie wpada do mnie z wizytą.
PROLOG Lucy Piątek, wczesnym wieczorem Normalnie nie dałabym się zaciągnąć na imprezę pod gołym niebem. Po moim trupie! Wybaczcie grę słów. Było to z mojej strony najwyższe poświęcenie dla mojej najlepszej przyjaciółki Solange. Miała bardzo zły dzień, a tydzień zapowiadał się jeszcze gorzej. Zbliżały się jej szesnaste urodziny, ale nie było mowy o świętowaniu, nowym samochodzie i różowej sukni balowej. Nie w jej rodzinie. Chociaż tu, gdzie właśnie byłyśmy, nie było dużo lepiej. Solange stała na środku polany, próbowała pić tanie wino i udawała, że wcale nie marzy o tym, żeby być teraz gdzie indziej. Muzyka była znośna, ale była to chyba jej jedyna zaleta. Dookoła w szerokim kręgu stały zaparkowane samochody, za drzewami zachodziło słońce w krwistopomarańczowym kolorze. Przyszła tu praktycznie cała moja szkoła - nie mieliśmy wiele do roboty w jeden z ostatnich wakacyjnych weekendów. Ludzie tańczyli i flirtowali; otaczało nas morze bejsbolówek i spranych dżinsów. Ktoś beknął głośno. - To był beznadziejny pomysł - wymamrotałam. Solange uśmiechnęła się łagodnie, odstawiając plastikowy kubek na maskę czyjejś zardzewiałej ciężarówki. - Miło, że mnie tu zabrałaś. - Głupio zrobiłam - przyznałam. Wyglądała ostatnio na strasznie przygnębioną i miałam nadzieję, że całkowita zmiana miejsca oderwie ją od zmartwień. Zamiast tego miałam ochotę szczerzyć moje żałosne, ludzkie zęby na wrzaskliwe towarzystwo. Czyjś but uderzył mnie w piętę, a kiedy się obejrzałam, poczułam przesyt informacji na temat obyczajów seksualnych moich kolegów szkolnych. Kopnęłam ten but z całej siły. - Nie każdy ma ochotę to oglądać - powiedziałam, odwracając się szybko, zanim kolejna sztuka odzieży wylądowała na trawie. Para zachichotała i zagłębiła się bardziej w zboże. Popatrzyłam na Solange. - Co mi w ogóle przyszło do głowy? Uśmiechnęła się pod nosem. - To raczej nie w twoim stylu. Zanim zdołałam odpowiedzieć, Darren, z którym chodziłam na matematykę w
zeszłym roku, potknął się o własne stopy i wylądował w kurzu tuż przed nami. Uśmiechnął się, cały umazany ziemią. Z reguły był dość sympatyczny; właściwie to dzięki niemu zaliczyłam matematykę. Ale teraz był pijany i rozpaczliwie próbował wpasować się w atmosferę. - Cześć, Lucy. Najwyraźniej piwo powodowało, że seplenił. Moje imię wymówił jako coś w rodzaju „Luuufiii” - co było tylko odrobinę lepsze niż moje prawdziwe imię, Lucky. Tak, mam takich rodziców, ale od pierwszego dnia pierwszej klasy wszystkim w szkole kazałam nazywać siebie Lucy. - Cześć, Darren. Na widok Solange zrobił wielkie oczy. Nawet w zwykłych dżinsach i topie wyglądała rewelacyjnie. Wszystko przez tę bladą skórę i blade oczy. Jej czarna grzywka lekko falowała, bo przycięła ją własnoręcznie. Długie włosy opadały jej na plecy. Moje włosy są po prostu ciemnobrązowe i obcięte na klasycznego boba. Okulary mam w stylu retro - w czarnej oprawce o kształcie przypominającym nieco kocie oczy. I bez nich widziałam, jak Darren ślinił się na widok Solange. Wszyscy chłopcy reagowali podobnie. Była piękna, koniec i kropka. - Kim jest twoja koleżanka? Jest niezła. - Już ją poznałeś - Solange uczyła się w domu, ale zabierałam ją ze sobą wszędzie, kiedy tylko mogłam. - Oprzytomniej, Darren. Nie wyglądasz najlepiej. - ...obra - wypluł resztki trawy z ust. Objęłam Solange ramieniem. - Chodźmy stąd. Słońce i tak zaraz zajdzie, może uda nam się ocalić resztę wieczoru. Zboże falowało w łagodnym wietrze, źdźbła poruszały się, kiedy odchodziłyśmy. Na niebie pojawiły się pojedyncze gwiazdy. Świeciły jak oczy zwierząt w ciemnościach. Wciąż dało się słyszeć muzykę i od czasu do czasu wybuchy śmiechu. Zmrok powoli spowijał wszystko miękkim, delikatnym welonem. Szłyśmy w stronę mojego domu, pół godziny drogi stąd. Chyba zbyt długo zwlekałyśmy z powrotem. Przyspieszyłyśmy kroku. Wtem Solange zatrzymała się gwałtownie. - Co się dzieje? Zamarłam w pół kroku tuż za nią, kuląc się ze strachu, tak że ramiona mogłyby służyć mi za nauszniki. Zbyt dobrze wiedziałam, co może czaić się w ciemności. Nie powinnam była jej tu wyciągnąć. Wystawiłam ją na jeszcze większe niebezpieczeństwo. Idiotka ze mnie. Solange wyciągnęła przed siebie rękę, a jej oczy zrobiły się nagle tak blade, że prawie pozbawione koloru, jak lodowy krąg wokół czarnego jeziora. Przerażona, spojrzałam groźnie
na gromadzące się wokół nas cienie. Moja mama zawsze powtarza, że brawura to mój dług karmiczny z poprzednich wcieleń, który muszę odpracować. Chce przez to powiedzieć, że już od kilku żyć jestem pyskata i nieznośna. Nie sądziłam jednak, żeby mantra - ulubiony sposób mojej mamy na oczyszczanie karmicznego bagażu - mogła nam się w tej chwili przydać. Większości niemowląt śpiewa się kołysanki; mnie, jeśli byłam bardzo grymaśna, śpiewano „Om Namah Shivaya”. - Gliny? - zasugerowałam, głównie dlatego że wydawało się to lepszym wyjściem. - Oni zawsze rozpędzają te imprezy. Potrząsnęła głową. Wyglądała delikatnie i eterycznie, jakby była zrobiona z płatków lilii. Niewielu ludzi wiedziało, jaki upór kryje się pod tą łagodnością. - Są blisko - mruknęła. - Obserwują nas. - Biegniemy? - zaproponowałam. - Teraz? Znów potrząsnęła głową, ale przynajmniej zaczęłyśmy iść. - Jeśli zachowamy się jak ofiary, oni zaczną działać jak drapieżniki. Próbowałam nie oddychać zbyt głośno i iść szybko, ale pewnym krokiem, zupełnie jakby nikt nas nie śledził, Czasami strasznie współczułam Solange. Jej życie było takie niesprawiedliwe. - Robisz się zła - powiedziała łagodnie. - Jasne, że tak. Te nieumarłe bydlaki myślą, że mogą ci to robić, tylko dlatego że... - Kiedy jesteś zła, twoje serce bije szybciej. Jest jak wiśnia na lodach w gorącej polewie. - Ach, tak, jasne. - Zawsze umykał mi ten szczegół. Może mama ma rację. Powinnam zacząć uczyć się medytacji. - Lucy, chcę, żebyś zaczęła biec. - Przestań - odparłam piskliwie, nie mogąc uwierzyć w to, co powiedziała. - Pójdą za mną, jeśli pobiegnę w przeciwnym kierunku. - To najgorszy plan, jaki kiedykolwiek słyszałam - odburknęłam, walcząc z pragnieniem obejrzenia się przez ramię. Wstrętne, głupie pola. Wstrętni, głupi prześladowcy. Na wysokim źdźble zacykał świerszcz, a serce omal nie wyskoczyło mi z piersi. Zaniepokojona, przycisnęłam rękę do klatki piersiowej. Świerszcz umilkł, zagłuszony przez hałas opon samochodowych. Kłosy zboża rozstąpiły się i znajomy jeep zahamował gwałtownie tuż przed nami. - Nicholas. - Solange odetchnęła z ulgą. - Wsiadaj - rzucił.
Nie przepadam za jej starszym bratem, ale musiałam przyznać, że ma wyczucie czasu. W czarnej koszulce i z czarną czupryną był prawie niewidoczny w ciemności. Tylko oczy, srebrne i dumne, zdradzały jego obecność. Jest niesamowicie przystojny, nie da się zaprzeczyć, ale zawsze wie, jak sprawić, że będę miała ochotę wsadzić mu widelec w oko. Na przykład teraz. - Ruszaj - rzucił do drugiego brata, Logana, który siedział za kierownicą. Nawet nie poczekał, aż wsiądę. Logan uniósł nogę ze sprzęgła, samochód odjechał do przodu. - Hej! - krzyknęłam. - Nicholasie Drake, natychmiast wpuść ją do samochodu. - Solange pochyliła się w kierunku przednich siedzeń. - Nic jej nie jest. Musimy cię stąd wydostać. Chwyciłam za częściowo opuszczoną szybę. Logan zwolnił. - Przepraszam, Lucy, myślałem, że już wsiadłaś - powiedział. - Czy ty nie czytasz? - spytałam Nicholasa, zniesmaczona. - Jeśli mnie tutaj zostawisz i odjedziesz z Solange, złapią mnie, żeby się do niej dobrać. Solange otworzyła tylne drzwi. Wskoczyłam do środka. Samochód przyspieszył. Cienie poruszyły się za nami, groźne, głodne. Przeszedł mnie dreszcz. Walnęłam Nicholasa w tył głowy. - Idiota.
ROZDZIAŁ 1 Solange Nie wierzę, że naprawdę miałeś zamiar ją tam zostawić - burknęłam po raz kolejny, kiedy Logan wjechał na porośnięte krzakami podwórko naszego domu. Nienaturalny błysk nienaturalnych oczu zbladł, a w krzakach były tylko dojrzałe jagody i świerszcze. Nasz dom był nie tylko dobrze strzeżony, ale także otoczony domami pozostałych członków rodu i lasem. Drake’owie zamieszkali w tej okolicy w czasach, kiedy miała opinię dzikiej i niebezpiecznej, takiej, którą lepiej zostawić opryszkom i gangom. Teraz to był po prostu nasz dom. Ale wciąż tak samo niebezpieczny. - Jej nic nie groziło - odparł Nicholas ostrożnie. - Była bezpieczna, kiedy tylko zabraliśmy cię od niej. Nigdy nie nazywał jej inaczej niż „ona”, chyba że zwracał się do niej bezpośrednio - wtedy nazywał ją Lucky, bo wiedział, jak bardzo ją to złości. Od dzieciństwa działali sobie na nerwy. Według powtarzanej w mojej rodzinie anegdoty pierwsze słowa Lucy brzmiały: „Nicholas mi dokucza”. Znam ją, odkąd sięgam pamięcią. Wyciągała mnie z mojej skorupy, nawet kiedy byłyśmy małe, chociaż dopiero po piątych urodzinach zaczęłam nazywać ją moją najlepszą przyjaciółką. Trafiła wtedy Nicholasa w głowę błotnistą kulą, po tym jak zjadł moje czekoladowe ciastko. Razem uczyłyśmy się jeździć na rowerach, lubiłyśmy te same filmy i potrafiłyśmy przegadać całą noc na naszych piżama party. - Nic jej nie groziło - powtórzył Nicholas, łapiąc moje spojrzenie. - Poza tym zachowała się bezmyślnie. - Ona tylko próbowała mi pomóc. - Ona jest człowiekiem - odparł, jakby to była jakaś choroba, tak jakby on sam nie był człowiekiem, chociaż przemienionym. Nie jesteśmy nieumarli, jak piszą w horrorach, chociaż w trakcie przemiany zdecydowanie na takich wyglądamy. Ten stereotyp jest zakorzeniony tak głęboko, że często łatwiej jest go po prostu przejąć. Mama Lucy nazywa nas „sprawnymi inaczej”. - A ty jesteś idiotą. - Dotknęłam jego rękawa. - Ale dziękuję, że po mnie
przyjechaliście. - Proszę bardzo - wymamrotał. - Wiesz, że nie powinnaś jej pozwalać, żeby namawiała cię do takich wypadów. To się nigdy dobrze nie kończy. - Wiem. Ale znasz Lucy. Poza tym chciała dobrze. Odchrząknął. Logan uśmiechnął się szeroko. - Robi się coraz ładniejsza. Zwłaszcza z tyłu. - Wcale nie - powiedział Nicholas. - I przestań gapić się na jej tyłek. Nie omieszkam powtórzyć Lucy, że rozmawiali o jej tyłku! - Stary nudziarz z ciebie - odparł Logan pogardliwie, odbijając piłeczkę. - Mamy moc. Powinniśmy z niej korzystać. - Umiejętność flirtowania to nie moc - poprawiłam go sucho. - Ależ tak, jeśli jesteś w tym dobra. A ja jestem bardzo dobry. - Wciąż nam to powtarzasz. - Urok to mój dar - powiedział skromnie. Nikomu innemu nie uszłoby na sucho założenie niemodnej koszuli z koronkowymi mankietami, nawet przy tak ślicznej twarzy. Wampiry wydzielają feromony niczym niebezpieczne perfumy, którymi zwabiają odurzonych nimi ludzi. Te wydzielane przez Logana są szczególnie intensywne. Feromony nie mają zapachu, który można by opisać - z wyjątkiem moich ostatnimi czasy. Działają raczej na podświadomość i potrafią hipnotyzować. Przypomina to trochę sposób, w jaki dzikie zwierzęta wyczuwają się nawzajem w puszczy, zwłaszcza w okresie godowym. Kiedy wampir jest szczególnie potężny, ludzie zapominają o tym, że mogą stać się posiłkiem; marzą tylko o krwistym steku albo szpinaku. Jeśli wypijemy z nich zbyt dużo, dostają anemii. Feromony nie działają na inne wampiry, rzecz jasna poza moimi, które natychmiast zwabiają cały wampirzy rodzaj. Jestem wyjątkowa, i to nie w pozytywnym znaczeniu, jeśli chcecie wiedzieć. Wampiry rodzą się rzadko, poza niektórymi starymi rodami... Eksponat numer jeden, ja i moich siedmiu nieznośnych starszych braci. Tyle że ja jestem jedyną dziewczyną. Pierwszą od jakichś dziewięciuset lat. Im bliżej moich szesnastych urodzin, tym bardziej przyciągam do siebie innych. Zupełnie jak Królewna Śnieżka, z tą różnicą, że nie wywołuję z lasu ptaszków i jelonków, a tylko spragnione krwi wampiry, które chcą mnie porwać lub zabić. Historia wampirów jest niemożliwie zagmatwana. Wszyscy z rodu Drakeów zostali wygnani z dworu tuż po moich narodzinach. Uważa
się, że stanowię zagrożenie dla obecnej królowej, Lady Nataszy, ze względu na moją imponującą genealogię, a także z powodu głupiej przepowiedni sprzed kilkuset lat. Mówi ona, że plemiona wampirów zjednoczą się naprawdę pod rządami córki z prastarego rodu. W przeciwieństwie do mnie, Lady Natasza - chociaż uważa się za pełnoprawną królową wampirów - nie pochodzi z arystokratycznej rodziny. Jakby to była moja wina. Na szczęście moja rodzina woli pędzić spokojne życie na wygnaniu wśród lasów. Słyszałam wystarczająco dużo plotek o naszej władczyni, żeby nie żałować, że nigdy jej nie spotkałam. Karmi się ludźmi i niespecjalnie się tego wstydzi; uwielbia przyciągać uwagę i otaczać się pochlebcami. Najwyraźniej nie przepada za ładnymi młodymi dziewczętami, bo niewielu z nich udaje się przeżyć jej skoki nastrojów. Teoretycznie nie powinna żywić się ludźmi, a z pewnością nie w tak ostentacyjny sposób. Zaczyna to stwarzać poważny problem, nawet dla niektórych jej poddanych. Część rojalistów popiera ją wyłącznie ze względu na jej potęgę, nie dlatego że darzą ją jakimś szczególnym szacunkiem. Strach jest tu jak zawsze silnym argumentem. Ostatnio Lady Natasza przemienia w wampiry coraz więcej ludzi, żeby powiększyć grono swoich zwolenników. Robi się nerwowa przez Radę, przeze mnie, ale przede wszystkim z powodu Leandra Montmartrea, który działa tak na każdego z nas. Montmartre już od trzystu lat zmienia ludzi w wampiry, a jest przy tym tak brutalny i niedbały, że właściwie stworzył nowy gatunek. Porzuca ludzi na wpół przemienionych, z reguły pogrzebanych w ziemi, żeby osiągali przemianę krwi samotnie, bez żadnej pomocy. Pragnienie męczy ich tak bardzo, że wyrastają im dwie pary kłów zamiast jednej, wysuwanej tak jak nasza. Ci, którzy są lojalni wobec Montmartrea, zwani są Zastępami. Ci, którzy się od niego odwracają, nazywają się Cwn Mamau, Ogary Matek. Są albo wystarczająco silni, żeby przeżyć samotnie, albo zostali uratowani i wyszkoleni przez inne Ogary. Wszyscy wiedzą, że ich pragnieniem jest zabić Montmartrea, żyją jednak w takiej izolacji, że nie przyjęliby pomocy z zewnątrz. Są dumni i niezależni, mieszkają w jaskiniach, usługują szamance i noszą kościane korale we włosach. Są dość przerażający, ale ani w połowie tak bardzo jak najbardziej niebezpieczny z tworów Montmartre'a, Hel - Blar. Ich skóra ma niebieskawy odcień, a wszystkie zęby to ostre jak igły, niewysuwalne kły. Hel - Blar znaczy „niebieska śmierć” w jakimś starym języku Wikingów. Ich ugryzienie, znane jako „pocałunek”, może nawet zakazić, jeśli nie dojdzie do wymiany krwi. Chodzą pogłoski, że mogą przemieniać w Hel - Blar nie tylko ludzi, ale też wampiry. Nawet Montmartre unika ich, jak tylko może. Nie
jest zbyt odważny, jeśli chodzi o naprawianie własnych błędów. Hel - Blar chcą go zabić, nawet bardziej niż Ogary Matek - oczywiście wtedy, kiedy są na tyle przytomni, żeby pragnąć czegoś więcej niż tylko krwi. Członkowie Zastępów i Ogary Matek zachowali jasność umysłu, ale nie Hel - Blar. Nikt nie potrafi ich kontrolować, nawet sam Montmartre. Wampiry żyją w pokojowych stosunkach z innymi ludźmi. Nasza rodzina jest jednym z niewielu starych klanów z Rady Raktapa. Radę powołano całe wieki temu, kiedy pozostałe klany zdały sobie sprawę, że nie jesteśmy tacy jak Inne wampiry: nasza przemiana jest natury genetycznej. Przekształcamy się bez ukąszenia, ale potrzebujemy wampirzej krwi, żeby przeżyć przemianę. Potem tak jak inni stajemy się prawie nieśmiertelni - zabić nas może tylko wbicie kołka prosto w serce, zbyt duża ilość światła słonecznego i ścięcie głowy. - Czy rodzice wiedzą, co się stało po imprezie? - spytałam, kiedy wreszcie wysiadłam z samochodu i skierowałam się w stronę domu. Pierwotny budynek spłonął podczas procesu czarownic z Salem, chociaż działo się to bardzo daleko stąd. Mieszkańcy byli bardzo przesądni i bali się wszystkiego. Dom został odbudowany nieco dalej, pod osłoną lasu. Z zewnątrz jest prosty i nieco zaniedbany, ale drewniana fasada w stylu pionierskim kryje luksusowe wnętrze pełne aksamitnych kanap i kamiennych kominków. Pod oknami ze szkła ołowiowego rosną nieco poszarpane krzewy różane, a wokół domu stare i majestatyczne dęby. Kocham każdy kawałek tego miejsca. Nawet ściągniętą i niezadowoloną twarz mojej mamy za szybą. - Wpadka - mruknął Logan. Ćmy lecą do światła. Pchnęłam skrzypiące drzwi i weszłam do środka. - Solange Rosamund Drake. Wzdrygnęłam się, a za mną moi dwaj bracia. Nasza matka, Helena, ze swoimi długimi czarnymi włosami i bladymi oczami potrafi onieśmielać nawet w najzwyklejszych sytuacjach, nie mówiąc o tym, że umie powalić dwa razy większego od siebie przeciwnika szablą, kołkiem albo wręcz swoimi drobnymi dłońmi. - Auć, drugie imię! - Logan posłał mi współczujący uśmiech, po czym chyłkiem wymknął się do salonu, z dala od linii ognia. - Kapuś! - Uszczypnęłam Nicholasa. Nawet nie uniósł brwi. - Nicholas nic nam nie powiedział. - Mama przygwoździła go spojrzeniem. Skurczył się nieco. Widziałam dorosłych mężczyzn, którzy kulili się ze strachu pod jej wzrokiem. - Jedna z ciotek patrolowała okolicę i widziała waszą ucieczkę. - Ucieczkę? - Przewróciłam oczami. - Nic takiego się nie działo. Nawet nie wychylili się ze zboża. Tylko mnie obwąchiwali.
- Musisz być ostrożniejsza - włączył się spokojnie mój ojciec, Liam, ze swojego ulubionego fotela, który wyglądał prawie jak średniowieczny tron. Nic dziwnego. Choć ojciec urodził się zaledwie w 1901 roku, nosił się iście po królewsku. - Nic mi nie jest - odparłam zniechęcona. Tata sączył brandy. Czułam to, chociaż stałam na drugim końcu pokoju, podobnie jak wyczuwałam aromat wody kolońskiej wujka Geoffreya, mopsa ciotki Hiacynty i gęsty zapach róż. To tylko jedna z wielu naszych umiejętności. Potarłam nos, żeby nie kichnąć. - Co tu robią te kwiaty? - spytałam, dostrzegając róże. Były ich dziesiątki w każdym kącie, we wszystkich odcieniach czerwieni, upchnięte w kryształowych wazonach, fili- żankach i słoikach po dżemie. - To od twoich... wielbicieli - odparł ponuro ojciec. - Słucham? - Wielbiciele, jasne! Kręcili się wokół tylko z powodu feromonów. To nie moja wina, że pachnę tak śmiesznie. Codziennie biorę prysznic, ale najwyraźniej wciąż śmierdzę liliami, gorącą czekoladą i czymś jeszcze, czego nikt nie potrafi opisać. Nawet Lucy skomentowała to pewnego razu, chociaż jest na nas praktycznie uodporniona, bo właściwie dorastała razem z nami. Nikt inny nie pachnie w tak szczególny sposób; feromony są z reguły subtelne i tajemnicze. Mam szczerą nadzieję, że to się skończy, kiedy przejdę przemianę. Niestety, przepowiednia i rola mojej rodziny w świecie wampirów raczej się nie zmienią. Czasem życie w tak starej i potężnej rodzinie jest naprawdę do niczego. - Kochanie, to cudowny komplement, jestem tego pewna - odezwała się ciotka Hiacynta. Tak naprawdę jest moją pra - pra - prababką. Nie wygląda na więcej niż czterdzieści lat, chociaż w rodzinnym gronie wciąż trzyma się mody z lat swojej młodości. Podobnie jak większość wampirów. Teraz miała na sobie suknię z epoki wiktoriańskiej, z gorsetem i czarnymi paciorkami. - Kiedy byłam w twoim wieku, przeżywałam najwspanialszy okres w moim życiu. Nie ma nic bardziej ekscytującego, niż być debiutantką. Ci wszyscy mężczyźni, którzy się za tobą oglądają... - Przeszedł ją lekki dreszcz. - Hiacynto - skrzywił się ojciec. - Nawet nie przeszłaś wtedy przemiany, a to nie jest bal debiutantek. Oni nie chcą tańczyć walca, do diabła. Mój pra - pra - pradziadek Edward ożenił się z ciotką Hiacynta w 1853 roku, a przemienił ją w 1877, na jej usilne nalegania. Zainspirowana wieczną miłością królowej Wiktorii do męża, chciała żyć wiecznie u boku Edwarda. Nigdy go nie poznałam, bo zginął w czasie pierwszej wojny światowej, zastrzelony pewnej nocy podczas misji szpiegowskiej dla aliantów, bo chciał spełnić swój obywatelski obowiązek. Od tego czasu ciotka była samotna.
Zerknęłam na kremowy bilet wizytowy przypięty do ogromnego bukietu białych róż w czerwonym pudle i zamarłam. - Montmartre? - wykrztusiłam. - Przysłał mi kwiaty? - Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzyłam, było, żeby Montmartre albo jego zastępy wiedzieli, kim jestem. Tata spojrzał na pudło z nienawiścią. - Tak. - Spalę je w piecu - oznajmiłam zawzięcie. Liczyłam na to, że w ten sposób wymknę się, korzystając z ogólnej nieuwagi. Powinnam była wiedzieć, że to się nie uda. - Zrobisz to później - mama wskazała na krzesło. - Siadaj. Opadłam na aksamitną kanapę. Nicholas także usiadł, dołączając do reszty moich braci, którzy obserwowali mnie ponuro. - Nie macie nic lepszego do roboty? - spytałam. - Niż opiekować się naszą nieznośną młodszą siostrą? - odparł Quinn, przeciągając słowa. - Nie. Bycie jedyną dziewczyną w rodzinie pełnej chłopaków byłoby wystarczająco ciężkie. Co dopiero w rodzinie, która miała rzadki dar wydawania na świat wampirów - płci męskiej, jak dotąd. Nawet wśród Drak’ów ta umiejętność należy do rzadkości. Większość wampirów nie rodzi się, lecz jest przemieniana. Na przykład moja mama była człowiekiem do momentu, kiedy krótko po moich narodzinach przemienił ją mój ojciec. Wtedy postanowili, że nie chcą mieć więcej dzieci. Ojciec również urodził się człowiekiem, podobnie jak moi bracia, i był nim aż do szesnastych urodzin kiedy zachorował, jak dzieje się to w przypadku nas wszystkich. Umarłby, gdyby moja ciotka nie dała mu do picia wampirzej krwi. Rodzinna legenda mówi, że założycielem naszego rodu był William Drakę. Nikt nie wie, w jaki sposób on uległ przemianie. Wiadomo natomiast, że ożenił się z Véronique DuBois, dworką królowej Eleonory z Akwitanii. Już w rok po ich ślubie Véronique spodziewała się potomstwa. Po dwudziestu siedmiu godzinach akuszerka oznajmiła Williamowi, że Véronique nie przeżyje porodu. W desperacji William przemienił ją i urodziły im się zdrowe bliźniaki. Przed swoimi szesnastymi urodzinami chłopcy osłabli i stali się nienaturalnie wrażliwi na światło słoneczne. Byli głodni, ale nie mogli jeść, spragnieni, ale nie byli w stanie pić. Nic im nie smakowało. Poza krwią. Tak powstał ród Drake’ów. Véronique, jako najstarsza z członków rodu, jest głową naszej rodziny. William został przebity kołkiem przez tropiciela wampirów za panowania króla Henryka VIII. Véronique
rzadko składa wizyty, woli wzywać nas do siebie, kiedy przeżyjemy przemianę, by móc się do nas przywiązać. Dziś wieczorem też do nas nie dołączyła, co oznaczało, że nie jest to oficjalne spotkanie, a tylko rodzinna kłótnia. Véronique jest na tyle przerażająca, że gdyby tylko chciała, mogłaby współzawodniczyć z Lady Nataszą w sporze o koronę. Na szczęście dla wszystkich woli haftowanie niż intrygi dworskie. - Solange, czy ty mnie słuchasz? Uniosłam głowę. - Oczywiście. - Słyszałam ten wykład wystarczająco dużo razy przez ostatnich kilka miesięcy, żeby znać go na pamięć. - Nic się nie stało. Przesadzacie. W rzeczywistości czułam się winna, ale nie miałam ochoty tego okazywać. - Dziś było ich tam przynajmniej trzech, może więcej. - Nicholas rzucił mi gniewne spojrzenie. - Wiesz, że nie wszyscy przysyłają kwiaty. Większość z nich chce po prostu schwytać cię i uciec. Odwzajemniłam mu spojrzenie. - Dałabym sobie radę. Nie było nawet po zmroku. Poza tym, skoro są tak niebezpieczni, czemu omal nie zostawiłeś tam Lucy? - Miałeś zamiar zostawić Lucy? - wyrzuciła z siebie mama. Nicholas spojrzał na mnie ze złością. Zmrużyłam oczy. Dorastanie z tyloma braćmi nauczyło mnie przynajmniej trudnej sztuki mylenia przeciwnika, przetrwania i zemsty. - Nic jej nie było. - Wiedziałam, że Nicholas stara się nie spaść z krzesła. - Nic od niej nie chcieli. Ona nie jest z cukru, na litość boską. - Jest pod ochroną tej rodziny - odparł tata. - Wiem, ale potrafi sama o siebie zadbać. Złamała mi nos zeszłego lata, pamiętasz? - To nie ma znaczenia. - Dobra, już dobra. - Poddał się Nicholas. - A ty, młoda damo - ojciec zwrócił się do mnie. W tym momencie moi wstrętni bracia parsknęli śmiechem. Są do siebie tak podobni, że ludzie zazwyczaj biorą ich za siedmioraczki. Tak naprawdę bliźniakami są tylko Quinn i Connor. Quinn nosi długie włosy, a Connor, jak Sebastian, woli stapiać się z otoczeniem. Logan to ten ekstrawagancki, a Nicholas spędza większość czasu na martwieniu się o mnie. Marcus i Duncan właśnie wrócili z wyprawy autostopowej. Wszyscy są przystojni; zupełnie jakbym żyła otoczona modelami. Dziewczyny przy nich głupieją. - Musisz zacząć podchodzić do tego poważnie. - Tak robię, tato - odparłam cicho. - Wiesz, że tak robię.
- Jedyne, co wiem, to to, że tylko na ciebie czyhają, a ty niedługo staniesz się słabsza od ślepego kociaka. - Wiem. - Co za beznadzieja. Wpadłam w kłopoty z powodu imprezy, na którą tak naprawdę nie chciałam iść. Lubię samotność i lubię siedzieć w domu. A nienawidzę być niańczona i czuć się jak w pułapce. - Dajcie dziewczynie żyć - wtrąciła się ciotka Hiacynta, popijając z kielicha napój, który wyglądał jak nalewka wiśniowa. Ale nią nie był. - Dziękuję - przełknęłam ślinę. Czy już o tym wspomniałam? Brzydzę się krwi.
ROZDZIAŁ 2 Lucy Lucy, to ty? Zatrzasnęłam drzwi nogą, wciąż mamrocząc pod nosem obelgi. Nicholas doprowadzał mnie do furii. Co go właściwie ugryzło? - Lucy? - Tak, to ja - odkrzyknęłam. - Gdzie się podziewałaś? Już mieliśmy zacząć bez ciebie. Tata wyłonił się z kuchni z miską gorącego popcornu. Robił go sam z kukurydzy, którą uprawiał na tyłach domu. To jedyne, na co stać moich rodziców w kwestii śmieciowego jedzenia. Włosy miał jak zwykle związane w koński ogon, a podwinięte rękawy odsłaniały tatuaże z wizerunkiem wilka i żółwia. Wilk jest osobistym totemem mojego ojca, natomiast żółw to totem naszej rodziny. - Wybierz film, kochanie. - Mama podniosła głowę znad koralików rozsypanych na niskim stoliku. Siedziała po turecku, ubrana w stare dżinsy i szeroką bluzę i przygotowywała dźapamale, nawlekając na rzemyki po sto osiem paciorków. Będzie je rozdawać w prezencie w aszramie, do którego moi rodzice jeżdżą co roku. Zamierzali wyjechać następnego dnia przed świtem. - Coś nie tak? Z Solange wszystko w porządku? - Tak. - Powiedzmy. - Przekaż jej, że poprosiliśmy swami, żeby się za nią modlił. Czemu jesteś taka zdenerwowana? - To przez Nicholasa. Czasem naprawdę działa mi na nerwy. - Kochanie, wiesz, że złość zatruwa twoje ciało. Zawsze zbyt szybko wpadałaś w gniew. Jak myślisz, skąd masz alergię? Twoje ciało jest bez przerwy w gotowości obronnej. - Mamo. - Dobrze już, dobrze - odparła. Tata mrugnął do mnie i podał mi popcorn. - Dasz sobie radę sama, kiedy nas nie będzie? Lodówka jest pełna. - Czego, tofu? - Skrzywiłam się. - Nie chcę, żebyś opychała się śmieciowym jedzeniem, kiedy my wyjedziemy, młoda damo.
Przewróciłam oczami. - Cóż, nie będę jadła dziwnych dań jednogarnkowych z tof przez dwa tygodnie. Po rodzicach odziedziczyłam poczucie sprawiedliwości, chociaż oni woleli walczyć metodą strajków okupacyjnych, podczas gdy ja używałam pięści. Można to nazwać buntem młodzieżowym. O tofu miałam taką samą opinię jak o pokojowych demonstracjach. Z pewnością jedno i drugie jest dobre dla ducha, ale ja już nawdychałam się gazu łzawiącego, kiedy pewnego razu rodzice zabrali mnie na manifestację w sprawie globalnego ocieplenia. Przysięgłam sobie wtedy, że nigdy więcej nie będę leżeć bezwładnie na ulicy. Mojego tatę trafił raz gumowy pocisk. Siniaki na jego klatce piersiowej przeraziły mnie bardziej niż jakakolwiek międzynarodowa korporacja zanieczyszczająca środowisko i jej bezwzględni dyrektorzy. Jeszcze straszniejsze było to, że tata ani trochę się nie zezłościł. Właściwie poddał się bez walki. Kiedy skończyłam piętnaście lat, udało mi się ich przekonać, żeby zostawiali mnie samą, kiedy wyjeżdżali na swoje coroczne odosobnienie. - Może powinniśmy zadzwonić do ciotki i poprosić, żeby z tobą została - powiedziała mama. Nie żeby się o mnie nie martwili. - W zeszłym roku dałam sobie radę i w tym roku będzie podobnie, mamo. Poza tym Lucinda jest w Vegas ze swoją nową dziewczyną, nie pamiętasz? - Wsadziłam sobie garść popcornu do ust. - Przestań się zamartwiać, to źle działa na twoją qi. - Pobiła cię twoją własną bronią. - Uśmiechnął się tata. - Przez większość czasu będę pewnie nocować u Drake’ów, tak jak w zeszłym roku - uspokoiłam ją. - A teraz możemy już obejrzeć film? Podkręciłam głośność, zanim mama znalazła następny powód do zmartwienia. Kiedy film się skończył, rodzice poszli spać, a ja pojechałam do Solange. Prawo jazdy mam zaledwie od kilku miesięcy, ale samochód jechał praktycznie sam aż pod dom Drake'ów. Chociaż po drodze nie widziałam żywego ducha, wiedziałam, że zostałam dostrzeżona przez strażników i patrolujących teren członków rodziny, zanim jeszcze wjecha- łam na teren posiadłości. Nie rozumiałam, czemu mama tak się martwi; już przecież poprosiła Bruna, szefa ochrony Drake’ów, żeby miał na mnie oko. Psy nawet nie warknęły, kiedy wysiadłam z auta. Trzy duże, kudłate, szaroczarne bouviery bardziej przypominały niedźwiedzie niż psy. Mogłyby onieśmielać, gdyby właśnie nie wpychały twoich wilgotnych nosów do moich kieszeni i skomląc nie domagały się smakołyków. Bardziej obawiałabym się wichury wywołanej zawziętym machaniem ich krótkich ogonków.
Lampy były zapalone - z okien padała łagodna, żółta poświata. W domu Drake’ów światło zawsze było łagodne. Obeszłam dom dookoła, mając nadzieję, że okno do pokoju Solange będzie otwarte. Mogłam zapukać. Z reguły tak robiłam. Na pewno nikt jeszcze nie spał, a oni i tak zazwyczaj wyczuwali węchem moją obecność. Teraz jednak nie byłam pewna, czy im się nie naraziłam. Przeprosiłabym, jeśli trzeba, ale wolałam nie wchodzić do środka nieprzygotowana. Normalni rodzice są wystarczająco trudni do zniesienia, a rodzice - wampiry stanowią odrębny gatunek. Okno Solange było zamknięte, więc napisałam SMS - a. Brak odpowiedzi. - Lucky. Wrzasnęłam niczym kot obdzierany ze skóry i obróciłam się tak szybko, że zakręciło mi się w głowie, a telefon wylądował w krzakach. Nicholas z wolna wynurzył się z ciemności, uśmiechając się z politowaniem. Jego blade oczy błyszczały. Odetchnęłam głęboko, przyciskając ręce do piersi. Już po raz drugi tej nocy serce zamarło mi ze strachu. Nicholas oblizał wargi. Przypomniałam sobie ostrzeżenie Solange i spróbowałam uspokoić puls. - Co znowu, Nicky! - mruknęłam pod nosem. Nie znosił, kiedy go tak nazywano, podobnie jak ja nienawidziłam, kiedy zwracano się do mnie Lucky. Podszedł bliżej, naruszając moją osobistą przestrzeń. To okropne, że jest tak przystojny z tymi zmierzwionymi włosami i poważną miną, jak jakiś starożytny mędrzec. Jednak jego twarz przybrała nagle inny, szelmowski wyraz. Cofnęłam się o krok, niepewna, czemu czuję się tak dziwnie. On się zbliżał, a ja wycofywałam się nieufnie, aż wpadłam na zbudowaną z bali ścianę domu. Zbyt późno przypomniałam sobie podstawowe ostrzeżenia Solange na temat zachowań wampirów: jeśli będziesz uciekać, one zaczną cię ścigać. Taką już mają naturę. Zatrzymałam się gwałtownie i uniosłam brodę, udając, że moje łopatki wcale nie są wciśnięte w drewnianą ścianę, a ja nie mam dokąd uciekać. - Czego chcesz? Był tak blisko, że jego nogi prawie dotykały moich. Wystarczająco blisko, żeby mnie pocałować. Byłam przerażona, że taka myśl w ogóle przeszła mi przez głowę. Pocieszałam się, że to prawdopodobnie działanie owych słynnych feromonów. Byłam do nich przyzwyczajona, ale nie uodporniłam się na nie całkowicie. W dodatku Nicholas patrzył na mnie tak - jak ja na ciasto czekoladowe. Przygryzłam dolną wargę. Zamrugał, po czym jego twarz na powrót stała się
nieprzenikniona, prawie zimna; dostrzegłam jednak iskry w jego niesamowitych oczach. - Bardzo głupio postąpiłaś - stwierdził. Znów był Nicholasem, którego znałam. Oczywiście, że ze mną nie flirtował. Co mi przyszło do głowy? - To była tylko impreza. - To było bardzo lekkomyślne. - Przeczesał ręką włosy, jeszcze bardziej je mierzwiąc. - Staramy się ją chronić. Nie ułatwiasz nam zadania. - Przytłaczacie ją swoją opiekuńczością - odparłam chmurnie. - Poza tym ja też ją chroniłam. - Wystawiając ją niepotrzebnie na niebezpieczeństwo tylko po to, żeby poflirtować z jakimś pijanym chłopakiem? To nie zabawa. - Wiem o tym - odwarknęłam. - Ale wy nie znacie jej tak dobrze jak ja. Stresujecie ją, ty i stado twoich nadopiekuńczych braci. Chciałam ją tylko rozweselić. Zamilkł, a kiedy się znów odezwał, mówił bardzo cicho. - Solange nie chroni siebie samej, bo martwi się o ciebie. Och. Celny cios. Oburzenie całkowicie mnie opuściło. Poczułam się pusta i głupia. - Ach. - Nienawidziłam, kiedy miał rację. - Jasne. W porządku. Oszczędził mi swojego pełnego satysfakcji komentarza, bo w tej samej chwili w wewnętrznej kieszeni jego czarnych spodni zadzwoniła komórka. Ledwie na mnie spojrzał. - Wracaj do domu. No już. Odszedł, a ja stałam i gapiłam się na jego plecy. Wyciągnęłam telefon, żeby napisać do Solange: Nie cierpię twojego brata. Wściekła, wróciłam do samochodu. Psy zostawiły mnie i poszły za Nicholasem, skowycząc nisko i gardłowo. Miałam nadzieję, że go ugryzą. Prosto w tyłek. Wyciągnęłam dłoń w kierunku klamki, kiedy czyjaś ręka zacisnęła mi się na ramieniu i obróciła mnie o 180 stopni. Zanim zdążyłam wydobyć z siebie głos, usta Nicholasa dotknęły moich. Przyciągnął mnie bliżej. Jego oczy były szare jak deszczowy dzień. Szybko poruszył wargami. Jego głos był cichszy od szeptu, ale nawet on zniknął pod naszym prawie - ale - nie - do - końca pocałunkiem. - Nie jesteśmy sami. Zesztywniałam.
- Ciii. - Pochylił głowę. Jeśli ktoś nas obserwował, mógłby stwierdzić, że Nicholas całuje mnie i że sprawia mu to przyjemność. Przyznaję, że mnie też było przyjemnie. Jakiś cień przemknął za krzakami, zbyt szybko, żeby mógł być cieniem rzucanym przez drzewa. Świerszcze umilkły. Zdając sobie sprawę z wyostrzonego słuchu wampirów, utkwiłam wzrok w punkcie za lewym ramieniem Nicholasa. Nie odezwał się, nawet nie skinął głową, ale wiedziałam, że zrozumiał. Wciąż mnie całował, wysuwając język i dotykając nim mojego. Całkowicie mnie to rozpraszało. Powoli odsuwał mnie od samochodu i prowadził tyłem w stronę domu. - Nie biegnij. - Ugryzł mnie w dolną wargę. - Wiem. - Bojąc się, że tylko ja doświadczam tylu interesujących uczuć, odpowiedziałam tym samym. Objął mnie mocniej. Całował moje ucho, kiedy dotarliśmy do wejścia. Przed najniższym stopniem przesunął dłońmi po mojej talii i biodrach. Usta miał zręczne i zmysłowe. Doskonałe. Przed drzwiami zatrzymał się i wepchnął mnie gwałtownie do przedpokoju. Potknęłam się, przewracając wazon z różami. Odłamki szkła, czerwone płatki i woda pokryły podłogę. Na wargach czułam mrowienie; miałam wrażenie, że są opuchnięte. Skup się, Lucy. Zanim zdążyłam złapać oddech, hol był już pełen młodych Drake'ów o ponurych twarzach. Matka Solange minęła mnie, prowadząc ich na zewnątrz. Nicholas był już tylko niewyraźną plamą za ścianą dębów. Doszły nas niedające się z niczym pomylić odgłosy walki: stęknięcia, syczenie, trzask łamanych kości. - Wszystko w porządku? - Solange prawie się na mnie rzuciła. - Nic mi nie jest. Ruszyła na dwór za braćmi, kiedy głos jej ojca przeciął korytarz. - Solange. Zatrzymała się i spojrzała przez ramię. - Mogą potrzebować pomocy. - Nie. - Tato. - Nie. Przyszli po ciebie. Jeśli tam wyjdziesz, tylko pogorszysz sytuację. Dobrze znałam ten wyraz jej twarzy. Powstrzymywała się, żeby nie wybuchnąć. Wiedziałam, jak bardzo tego nienawidziła. W tej rodzinie Helena była wojownikiem, jeszcze jako zwyczajna kobieta wygrywała zawody w sztukach walki i równie dobrze wytrenowała swoje dzieci. Nawet mnie pozwoliła nauczyć się paru trików, ale żaden z nich nie przydałby
się nam dziś wieczorem. Mimo to byłam szczęśliwa, że wiem, jak złamać komuś rzepkę w kolanie, i znam trzy sposoby na unieruchomienie przeciwnika z użyciem samego kciuka. I pomyśleć, że kiedyś martwiłam się egzaminami semestralnymi. Hol był ciepły i przyjemnie urządzony, oświetlony łagodnym światłem lamp witrażowych. Liam stanął pomiędzy nami i odgłosami bitwy szalejącej w zarośniętym ogrodzie. Był tak wysoki, że zasłaniał nam widok, więc pochyliłyśmy się, żeby wyjrzeć zza jego pleców. Część mnie wolała nie patrzeć na to, co się działo, ale reszta koniecznie chciała wiedzieć. Cienie zwarły się w walce, a ja obserwowałam błysk kłów i ciała skaczące wyżej, niż powinny. Warczeli na siebie tak, że włosy na karku stanęły mi dęba. Nicholas był szybki i zręczny, ale nigdy wcześniej nie widziałam go takim jak teraz. Twarz miał zaciętą, kiedy pochylał się i atakował, kopiąc nieco tylko starszego od nas wampira o długich blond włosach w klatkę piersiową. Zachwiali się obaj, ale tylko Nicholas wylądował na dwóch nogach. Poczułam się z tego powodu niezmiernie dumna. Każdy z braci Solange miał jednego przeciwnika, jednak tylko Quinn zdawał się dobrze bawić. Nie przestał się uśmiechać, nawet kiedy czyjaś pięść poruszająca się tak szybko, że była tylko niewyraźną plamą w kolorze skóry, złamała mu nos. Krew spłynęła mu do ust, a on ją oblizał. Tuż za nim Helena wybuchnęła śmiechem, odskakując z drogi osikowego kołka i lądując tuż za swoim agresorem. Rozpłynął się w chmurze pyłu u jej stóp. - Chcę jednego żywego i zdolnego do mówienia - zawołał Liam. Potrząsnął głową w kierunku Solange. - Doprawdy, twoja matka jest gorsza niż jej synowie. Heleno - podniósł głos - zostaw mi jednego, do diaska. - Psujesz zabawę - mruknęła z niesmakiem, zanim się opanowała. Zamiast roztrzaskać żebra jednemu z wampirów, kopnięciem z wyskoku posłała go na drzewo, gdzie stracił przytomność. Stojąca za nami Hiacynta stęknęła cicho. Czarne kamienie dookoła jej szyi złapały światło i zamigotały. - To nie przystoi damie - stwierdziła krytycznie. Rozbawiło mnie to, bo słyszałam historie na temat tego, co robiła w czasie wolnym - a nie było to picie herbatki i jedzenie kanapek z ogórkiem. Jeden z wampirów wycofał się i zniknął w głębi lasu. Drugi zadrżał, obrócił się w pył i odpłynął w kierunku zarośli. Kołek upadł na ziemię. Drugi z najstarszych braci Solange, Sebastian, otrzepał spokojnie ręce, po czym pomógł matce zaciągnąć do domu na wpół przytomnego wampira, którym wcześniej rzuciła o drzewo. Connor po cichu rozmawiał przez telefon z Brunem. Przylgnęłam do ściany, podczas gdy mijali mnie z obnażonymi zębami i okrutnymi
uśmiechami. Kiedy wszyscy zgromadzili się w salonie, poszłam za nimi. Usiadłam na moim ulubionym purpurowym krześle przy kominku. Solange stanęła obok mnie, nie spuszczając oczu z młodego mężczyzny, którego właśnie przywiązywano do fotela. Miał porwaną koszulę i ciemne, rudawe włosy związane w koński ogon. Jego powieki drgnęły, ale nie otworzył oczu. Gdyby wokół mnie stało siedmiu braci Drakę, też bym ich nie otwierała. Że nie wspomnę o Helenie, która odpędziła ich niedbałym skinieniem dłoni. Obwąchała go ostrożnie. - Pachnie jak swój - szepnęła, ale potrząsnęła głową. - Tak jakby. Liam zmarszczył brwi i także poruszył nozdrzami. - Coś jest nie tak - jego spojrzenie zwęziło się, zaostrzyło. - Lewe ramię. Spojrzeliśmy we wskazanym kierunku, choć nie byłam pewna, na co patrzę. Spod podwiniętego rękawa koszuli wystawał fragment tatuażu. Wyglądał jak stylizowany na rysunki plemienne wizerunek słońca, ale nie daję głowy. - Cholera - mruknął Nicholas. - Helios - Ra. Wszyscy wyglądali na zaniepokojonych tą nazwą jak z komiksu. Jeniec poruszył się. Poczułam delikatny zapach lilii i czekolady, prawie jak naturalny, ale nie do końca. Wszyscy wciąż wciągali nozdrzami powietrze niczym wataha na polowaniu. - Co jest? - spytałam Solange. - O co chodzi z tym wąchaniem? Czuję się nieswojo. Nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ jeniec otworzył oczy, jakby szturchnięty czymś ostrym. Jego oczy nie były blade, jak u wszystkich znanych mi wampirów. Były czarne i patrzyły na nas z wrogością.
ROZDZIAŁ 3 Solange Jesteś... śmiertelnikiem - wyjąkałam wreszcie. Wiem, że Lucy jest przekonana, iż wszystkie wampiry posiadają nieodparty urok, ale w moim przypadku tak nie było. Nie tylko dlatego, że teoretycznie jeszcze nie byłam wampirem. To Lucy nosiła aksamitne szale ozdobione koralikami, a ja chodziłam w spodniach ze śladami zaschniętej garncarskiej gliny. W dodatku nie mogłam oderwać od niego wzroku. Był łowcą i pracował dla organizacji, której celem było unicestwienie naszego gatunku. Tatuaż z motywem słońca był tego wystarczającym dowodem, a malujący się na jego twarzy wyraz sprawiedliwego gniewu jeszcze to podkreślał. Świetnie. - Nic nie rozumiem - szepnęła Lucy. - Kim on jest? - Nie jest jednym z nas - odszepnęłam, wciąż patrząc mu w oczy. Nie umiałam nic z nich wyczytać, ale na pewno mogłam stwierdzić, że było to bardzo zagmatwane. Słyszałam, że niektórzy łowcy spryskują się wodą kolońską, która naśladuje zapach wydzielanych przez wampiry feromonów, tak aby nieprzyjaciel niczego się nie spodziewał. Tam, w ogrodzie, wszyscy daliśmy się na to nabrać, do czasu aż on zaczął walczyć z moją matką. Zabiłaby go, gdyby mój ojciec tak stanowczo nie domagał się przyprowadzenia kogoś na przesłuchanie. Nicholas, jak zawsze niemożliwie nadopiekuńczy, wysunął się przed nas dwie. Nie przepadał za niespodziankami i pytaniami bez odpowiedzi, a tego wieczoru uzbierało się ich aż nadto. Zostałam wytrenowana tak samo jak moi bracia, ale żaden z nich nie potrafił wbić sobie do tępej głowy, że wcale nie jestem delikatna i bezbronna. Agent Helios - Ra miał w nosie czarne zatyczki. Czyli wiedział o nas więcej niż my o nim. Wyciągnęłam rękę i wyrwałam mu je. - Co tu robisz? - Widać było, że próbuje wstrzymać oddech. Mogłabym go poinformować, że ta strategia jest na dłuższą metę nieskuteczna. Rzucił mi gniewne, buntownicze spojrzenie. - Tropię - odpowiedział wreszcie, gwałtownie wydychając powietrze. - Niech zgadnę - odparłam zniesmaczona. - Jestem taka piękna, że nie wiesz dlaczego, ale po prostu musisz ze mną być? - Naprawdę zaczynałam mieć szczerze dosyć tych fero- monów.
Zamrugał i uśmiechnął się niewyraźnie. - Niezupełnie. Teraz ja zamrugałam. - Ach. - A niech to! Był jeszcze bardziej pociągający, kiedy wydawał się niespecjalnie przejęty moimi wątpliwymi wdziękami. - W takim razie kim jesteś? - Helios - Ra - odparł krótko. - No, to już wiemy. - Jak się nazywasz? - warknął tata. - Kieran Black. - Od kiedy to Helios - Ra nas śledzą? O ile wiem, zawarliśmy traktat. Nie żywimy się ludźmi, więc zostawiacie nas w spokoju i my dajemy wam spokój. Mama prychnęła gniewnie. Nie cierpiała traktatu. Wolała walczyć - miała znacznie większe zdolności w posługiwaniu się bronią niż w uprzejmościach - ale tata cenił praktyczne i dalekowzroczne myślenie. Zawarł traktat, zanim urodził się mój najstarszy brat, bo pragnął dać swoim dzieciom szansę. Nie chciał, żebyśmy byli nękani i ścigani przez ligę dlatego tylko, że jesteśmy wampirami. W końcu nie wszystkie wampiry są złe, podobnie jak ludzie. Ale spróbujcie wyjaśnić to Helios - Ra. Dopiero niedawno przyznali, że to, iż ktoś jest wampirem, nie jest wystarczającym powodem, żeby go mordować. Jednak wciąż są przywiązani do starych tradycji, prawie tak samo jak my. Z tym że nasza rodzina ma przynajmniej dobrą opinię. Pijemy przede wszystkim krew zwierzęcą, a ludzką tylko za obopólną zgodą albo jeśli jesteśmy chorzy i bez niej nie mamy szans na wyzdrowienie. Jeśli to zawodzi, szybkie włamanie do banku krwi załatwia sprawę. Nigdy nie byliśmy krwiożerczy; choroba jest w naszej rodzinie od wielu stuleci, a każde pokolenie rodzi się silniejsze od poprzedniego. Nie jest łatwo umierać, nawet jeśli wiesz, że później się obudzisz. A jeszcze trudniej jest kontrolować pragnienie krwi. Mimo to prawie żadne z nas nie popada w obłęd w czasie przemiany. Muszę przypominać sobie o tym drobnym fakcie za każdym razem, kiedy patrzę w kalendarz i widzę, jak moje urodziny nieuchronnie się zbliżają. Lucy trąciła mnie łokciem. - Wyglądasz nieswojo - stwierdziła szeptem. - Znowu o tym myślisz. Skierowałam uwagę z powrotem na obecny problem. Nie mogłam sobie pozwolić na dekoncentrację z powodu użalania się nad sobą - albo dlatego, że akurat ten Helios - Ra był naprawdę przystojny ze swoimi ciemnymi oczami i wydatnymi kośćmi policzkowymi. - Świat się zmienia - odparł. - Powinniście o tym wiedzieć. To wy złamaliście traktat. Oczy mamy niebezpiecznie się zwęziły. - Słucham? - spytała, czając się jak mysz, która przechodzi obok śpiącego kota.
Ojoj... Mama była niezwykle wrażliwa na punkcie honoru. - Błąd - skomentowała Lucy z zadowoleniem. O ironio, była znacznie bardziej spragniona krwi niż ja. Byłaby dużo lepszym wampirem ode mnie. Rzuciłam jej ostre spojrzenie. - No co? - spytała niewinnie. - Polował na ciebie, zasługuje na to. - Będziecie cicho? - rzucił Nicholas, nie odwracając głowy. - Dobra, dobra - wymamrotała Lucy. Mama podeszła tak blisko, że Kieran spocił się lekko i oddychał tak płytko, jak tylko mógł. Nasze feromony w chwilach, kiedy odwracamy uwagę ludzi, żeby móc się napić, to nic w porównaniu z feromonami, które wydzielamy w gniewie. Prawdopodobnie całe ciało Kierana przeżywało w tym momencie uderzenie adrenaliny, próbując zdecydować między walką a ucieczką. Nie czułam tego jeszcze, ale niedługo będę potrafiła poczuć ten smak na języku jak bąbelki szampana. Nie była to zbyt pocieszająca myśl. - Oskarżasz nas o złamanie przysięgi? - Głos mamy był jak tłuczone szkło - dźwięczny i groźny. Stojący za nią Sebastian obnażył zęby. Kły miał schowane, ale jego zęby wciąż wydawały się nienaturalnie ostre. Rzadko się odzywał, nawet do nas. Jego milczenie budziło przerażenie u tych, którzy go nie znali. - To powszechnie wiadomo. - Czyżby? - Drake’owie. - Skrzywił się. - Dobrze wiem, że nie wolno wam ufać. Byron, jeden z naszych psów, zawarczał. Quinn uśmiechnął się. - Może ja z nim porozmawiam? - zaproponował. Jego uśmiech zawsze miał w sobie coś okrutnego. W tej chwili tata uniósł rękę. Quinn ustąpił, nie bez oporu. - Nie złamaliśmy traktatu - powiedział cicho ojciec. - Helios - Ra twierdzą inaczej. - Helios - Ra są w błędzie. Nie pozwolę, żeby wasza organizacja zagrażała mojej córce. Kieran zerknął na mnie i odwrócił wzrok. - Jeśli będziecie mnie tu trzymać, naprawdę złamiecie traktat. - Oddychał ustami, jakby to mogło mu pomóc. - Właściwie, wchodząc na nasz teren, złamałeś traktat jako pierwszy. - Stwierdził ojciec słodko. - Nie sądzę, byśmy w związku z tym musieli przejmować się tymi zasadami. Mama uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Ja...
- Ile masz lat? - spytał tata. - Osiemnaście. Tata pokręcił głową w zdumieniu. - Rekrutują coraz młodszych. - Chcą przeniknąć do liceów i college’ów, żeby nas szpiegować - skomentował Connor. - Ja tylko wykonuję swoją pracę. Chronię ludzi przed takimi potworami jak wy. - Przez takich ludzi jak ty moja ciotka Ruby nie wychodzi już z domu - warknęłam. Jej mąż i trzej synowie zginęli z rąk łowców. Nigdy nie pogodziła się z ich śmiercią. Jego twarz stężała. - Takie potwory jak wy zabiły mojego ojca. - Och, a żaden członek naszej rodziny nie zginął z rąk łowców ani Helios - Ra? - odparowałam, chociaż było mi przykro z powodu jego ojca. - I oni nie są potworami, ty fanatyku - wtrąciła się Lucy, oburzona. Skoczyła na równe nogi. - To choroba, ignorancie. Czy cukrzycy albo ludzie chorzy na reumatyzm też są potwo- rami? - Gdyby nie musiała zachować sekretu, wykorzystałaby swoją osobistą teorię w prywatnej kampanii mającej przekonać świat, żeby nas zaakceptował. - To nie to samo. - Ależ oczywiście, że tak. - Mojemu ojcu poderżnięto gardło. Zapadła cisza. Ojciec zmarszczył brwi. - Tylko Hel - Blar podrzynają gardła, chłopcze. - Wampir to wampir - upierał się Kieran. Lucy poczerwieniała na twarzy. - Czemu tu jesteś? - spytał tata raz jeszcze, zanim zdążyła wybuchnąć. - Z powodu nagrody - odparł krótko. Mama znieruchomiała. W jej oczach odbiło się światło lampy. - Jakiej nagrody? - Nagrody za głowy rodziny Drake’ów. Ktoś warknął głucho. Atmosfera była tak napięta, że nie zdziwiłoby mnie, gdyby posypały się iskry i dom zajął się ogniem. Tata ciężkim krokiem podszedł do telefonu na biurku. Nie przejmując się powitaniami, rzucił parę rozkazów do słuchawki. - Podwoić patrole. Zawiadomcie wszystkich. Tak, ją także. I Radę. Przerzucił się na komórkę, którą wyjął z kieszeni, i z ponurą miną wystukał numer.