ALYXANDRA HARVEY
POJEDYNKI WAMPIRÓW
PROLOG
Anglia 1975
Gdyby Isabeau St. Croix wiedziała, że będzie to jej ostatnia Wigilia, nałożyłaby sobie
trzecią porcję puddingu śliwkowego.
Póki co trzymała się z dala od bawialni. Nigdy by nie pomyślała, że salon może być
tak zatłoczony i duszny, ale kiedy wspomniała o tym Benoit, tylko się roześmiał i powiedział,
żeby poczekała do lata, kiedy całe miasto zasnute jest węglowym pyłem.
- Nie myśl, że cię nie widzę, chou - dodał surowo. Benoit był wysoki, chudy i nosił
fantazyjne wąsy. Z ogarniętej rewolucją Francji uciekło tak wielu dystyngowanych
dżentelmenów, że każdy elegancki londyński dom miał obecnie francuskiego kucharza.
Nieważne, że większość z nich we własnym domu nigdy nie ugotowała nawet jajka. Tutaj
radzili sobie całkiem nieźle.
- Mais non, psujesz moją marchewkę. - Przepędził jednego ze zdenerwowanych
kuchcików. Korzystając z chwilowego zamieszania, Isabeau usunęła się w kąt zatłoczonej
kuchni. Powinna była się tego domyślić. Benoit był zdecydowany zmusić ją do zatańczenia w
srebrnych pantofelkach, jak przystało na córkę z arystokratycznego rodu. Nie tak dawno temu
błagałaby o możliwość wzięcia udziału w balu. I spodziewałaby się, że będzie ją mieć.
Rok spędzony na ulicach Paryża zmienił ją całkowicie.
Jedwabne suknie i perłowe kolczyki wydawały jej się teraz dekadenckie, a
przejmowanie się modą i plotkami - śmieszne. Benoit rozpaczał, że Isabeau przedkłada jego
towarzystwo nad operę. Ale ona kochała trzask paleniska, ciężką woń pieczonego chleba i
grillowanego mięsa. Dziś wieczorem były tu półmiski ostryg, tacefoie gras, indyk
faszerowany kasztanami, krem migdałowy i malutkie, perfekcyjnie wykonane ciasteczka w
kształcie słońc i liści ostrokrzewu.
Benoit był jedyną osobą, z którą Isabeau mogła naprawdę porozmawiać. Jej wujek był
miłym człowiekiem, podobnie jak jego żona, ale wyjechał z Francji prawie dwadzieścia lat
temu. Benoit był w Paryżu, kiedy zdobywano Bastylię. On wiedział. Mimo to nie miał
zamiaru pozwolić jej na ukrywanie się w kuchni przez cały wieczór, nieważne, jak bardzo by
go błagała.
- Jeden kawałek galette - podał jej talerzyk i widelczyk. Galette des Rois, ciasto
Trzech Króli, podawało się w okresie świątecznym w każdym francuskim domu. Drugi kęs
odsłonił ukryte w cieście ziarno fasoli. Posmakowała je językiem i odłożyła na talerzyk.
- Voila! - zawołał Benoit z uśmiechem. - Wiedziałem, że to ty znajdziesz fasolkę.
Jesteś królową wieczoru. - Mimo jej protestów wyrwał jej widelczyk z dłoni. Nawet nie
skończyła zlizywać ziarenek cukru ze srebrnych ząbków.
- Teraz musisz tańczyć aż do świtu. Allezy! Ześlizgnęła się z drewnianego stołka,
wiedząc, że nie uda jej się dłużej uniknąć zabawy. Byłoby to z jej strony nieuprzejme, a miała
przecież wszelkie powody, żeby być wdzięczną wujowi. Nie było jej łatwo ukraść
wystarczająco dużo pieniędzy, by przeprawić się do Anglii, a on mógł ją przecież odprawić,
kiedy pojawiła się na progu jego domu. W końcu nigdy wcześniej jej nie widział; była córką
jego brata, który zerwał z nim kontakty. Zmarłego brata, który przestał się do niego odzywać,
jeszcze zanim Isabeau przyszła na świat. Gdyby nie wuj Oliver albo Olivier St. Cross, jak go
tutaj wszyscy nazywali, spędzałaby te święta podobnie jak ostatnie: skulona pod okapem
kawiarni, z nadzieją, że któryś z obywateli ulegnie świątecznemu nastrojowi i kupi jej
posiłek. W przeciwnym wypadku wyciągnęłaby pieniądze z czyjejś kieszeni i kupiła go sobie
sama. Trzeba było sobie radzić, żyjąc na ulicach Paryża w czasie Wielkiego Terroru.
- Allez, allez - popędzał ją Benoit. - Nalegam, żebyś znalazła jakiegoś przystojnego
młodzieńca i trochę z nim poflirtowała. Trudno było jej wyobrazić sobie, że jakiś młodzieniec
mógłby ją zauważyć, nawet w przepięknej, jedwabnej białej sukni, którą jej ofiarowano.
Wciąż czuła się koścista, głodna i brudna, i całkiem zapomniała, jak należy tańczyć. Jedyne,
czego była pewna, to swojej zdolności do kradzieży jedzenia i znajdowania najlepszych
dachów do ukrycia się w razie zamieszek.
Zmusiła się do opuszczenia kuchni przede wszystkim dlatego, że przerażała ją myśl o
dziesiątkach gości zgromadzonych na górze. Przed Paryżem mieszkała na wsi w dużej
rodzinnej posiadłości. Ich dom miał marmurowe podłogi, jedwabne sofy i pokryte kurzem
winnice, w których zajadała winogrona, aż jej palce robiły się purpurowe. Ale jej rodziców
zabrano.
Czym był świąteczny bal w porównaniu z groźbą gilotyny?
Odnalazła drogę do salonu, gdzie goście zebrali się na nocny posiłek. Jej wuj ochoczo
wykorzystał okazję do odtworzenia swoich ulubionych wigilijnych wspomnień z dzieciństwa,
wyjaśniając to potrzebą, by jego bratanica czuła się jak u siebie. Nikt nie dał się na to nabrać.
Wszyscy widzieli, jak był przejęty, podając przyjaciołom tacę z tartą i szampana. Stał przy
głównym kominku ozdobionym zielonymi gałęziami i białymi liliami z oranżerii. Na sobie
miał świątecznie czerwoną kamizelkę, która ledwo dopinała się na jego opasłym brzuchu.
- A, oto jest - powiedział.
Isabeau koncentrowała się na tym, żeby się uśmiechać, nie potknąć o obręb sukni i nie
wycierać spoconych dłoni o ubranie - na wszystkim poza ciekawskimi, pełnymi litości
spojrzeniami, obserwującymi każdy jej krok.
- Moj a bratanica, Lady Isabeau St. Croix - przedstawił ją wuj. W Paryżu
przedstawiała się jako obywatelka Isabeau. Tak było bezpieczniej.
- Och, kochanie. - Podbiegła do niej jakaś starsza kobieta; strusie pióro na jej głowie
powiewało współczująco. - Jakie to okropne. Jakie straszne.
- Madame. - Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć, więc dygnęła.
- Ci barbarzyńcy - ciągnęła dama. - Ale to już nieważne, tu jesteś bezpieczna. My,
Anglicy, wiemy, jaki jest naturalny porządek rzeczy.
Kolejne zdanie, na które Isabeau nie miała odpowiedzi. Kobieta wydawała się jednak
szczera i pachniała olejkiem miętowym. Dłońmi w rękawiczkach wykończonych czerwonymi
kokardkami poklepała Isabeau po ręce.
- Mój bratanek jest tu gdzieś w pobliżu, na pewno z przyjemnością będzie ci
towarzyszyć w tańcu.
- Merci, madame. - Miała ogromną ochotę schować się raczej za jedną z ogromnych
dekoracji z ostrokrzewu, niż zgodzić się na coś takiego.
Bawialnią była jeszcze piękniejsza, niż to sobie wyobrażała. Wcześniej pomagała
ustawiać misy pozłacanych szyszek sosnowych i liści ostrokrzewu przyprószonych srebrem i
przewiązywała wstążkami gałęzie sosen przymocowane do każdego okna. Ale w nocy, w
świetle dziesiątek woskowych świec i przy lodowatym zimowym wietrze bijącym w szyby
wyglądało to magicznie. I - tak jak się obawiała - było duszno z powodu gorącego powietrza
wymieszanego ze słodkim zapachem perfum i kwiatowych olejków do włosów,
wypełniającym każdy kąt pokoju. Wycofała się w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu.
Krzewy róż i cisowe żywopłoty pokryte były delikatnym szronem, jakby ktoś zawiesił
na nich koronkę. Księżyc prześwitywał łagodnie przez gęste chmury. Zadrżała lekko, kiedy z
nieba powoli zaczęły opadać płatki śniegu, ale nie wróciła do środka. Słyszała skrzypienie
oblodzonych kół powozów i dźwięki muzyki z pokoju za jej plecami. Śnieg nadawał światu
perłowy poblask. Uśmiechnęła się.
- Z takim uśmiechem nie wolno pani więcej marszczyć czoła. Obróciła się na dźwięk
głosu, napinając ramiona.
Mieszkała w miejskim domu z wygodami od bardzo niedawna, a już traciła swoje
umiejętności. Powinna była usłyszeć jego kroki albo przynajmniej szmer otwieranych drzwi.
- Proszę wybaczyć najście - dodał uprzejmie, z ukłonem. - I moją impertynencję, jako
że nie zostaliśmy sobie odpowiednio przedstawieni. Ale tylko pani może być tajemniczą
Isabel St. Croix.
- Isabeau - poprawiła go łagodnie. Nigdy wcześniej nie miała do czynienia z
mężczyzną takim jak on. Wyglądał na dwadzieścia parę lat, ale nosił się z elegancją i
pewnością siebie kogoś znacznie starszego. Jego oczy były szare, prawie pozbawiono koloni
w zimowej poświacie ogrodu. Philip Marshall, hrabia Greyhaven, do usług. Kiedy ujął jej
dłoń, żeby ją ucałować, poczuła chłodny dotyk, jakby zbyt długo stał na zewnątrz, w śniegu.
Nagle ogarnęło ją zdenerwowanie i, nie wiadomo dlaczego, czuła się złapana w potrzask, jak
w czasach, kiedy przyłapano ją przy ogniu wznieconym na ulicy, żeby trzymać straże
miejskie z daleka.
- Powinnam wracać - wyszeptała. Miała zaledwie osiemnaście lat i jedynym
powodem, dla którego pozwolono jej wziąć udział w balu, była pora świąteczna.
Prawdopodobnie nie powinna była znajdować się na zewnątrz bez przyzwoitki, nawet jeśli ten
mężczyzna był hrabią. Nie potrafiła sobie tego przypomnieć. Jej ciotka wymieniła tyle zasad,
że zlały się jej w jedno. Znała je wszystkie przed rewolucją. Teraz wiedziała tylko, że ma
dziwne pragnienie zbliżyć się do niego, i to nie tylko dlatego, że zapomniała swojego szala.
Puścił jej rękę i uniósł brwi. Słabe światło z bawialni zamigotało na srebrnych
guzikach jego ozdobnie wyszywanego płaszcza.
- Z pewnością dziewczyna, która przeżyła francuski motłoch, nie boi się mnie?
Uniosła brodę w obronnym geście.
- Mais non, monsieur. Je riai pas peur. - Powinna starać się mówić po angielsku, ale
temperament lub nieuwaga zawsze sprawiały, że wracała do francuskiego. - Pardon. -
Potrząsnęła głową, zła na swój brak koncentracji. - Nie boję się.
- Miło mi to słyszeć - pochwalił. - Wina? Podał jej kieliszek; nie zauważyła wcześniej,
by go trzymał. Czy Benoit nie zachęcał jej, żeby tańczyła i flirtowała? Normalne dziewczyny
w jej wieku byłyby uszczęśliwione, stojąc tutaj w towarzystwie przystojnego hrabiego.
Powinna pić, jeść kandyzowane fiołki i tańczyć, aż zedrze satynowe buciki. Przyjęła
kieliszek.
- Merci, monsieur. - Wino z przyprawami było ciepłe i smakowało cynamonem i
czymś jeszcze, jak miedź albo lukrecja. Albo krew. Skarciła się w myślach. Pozwalała, by jej
obawy rodziły głupie myśli.
- Jest pani urocza - powiedział hrabia. - A ja jestem tak zmęczony tymi angielskimi
różami, zbyt nijakimi, żeby zachwycić się czymś innym niż kadrylem i słabą lemoniadą. Jest
pani oczekiwaną odmianą, panno Cross. Doprawdy, bardzo oczekiwaną.
Zarumieniła się. Wino sprawiało, że zrobiło jej się gorąco; plątały się jej myśli. Było
to miłe uczucie. Płatki śniegu opadały jej na rzęsy, gdzie natychmiast się rozpuszczały, i na
usta, skąd zlizywała je, jakby były z cukru. Srebrne oczy lorda świeciły jak oczy zwierzęcia,
lisa w kurniku.
- Gdyby to było gotyckie opowiadanie - powiedział - byłyby tu duchy i wampiry, a
pani naprawdę by się bała. Pomyślała o książkach, które czytała późno w nocy w bibliotece, o
sensacyjnych powieściach, jak Tajemnice zamku Udolpho Ann Radcliffe, Lenore Burgera,
wszystkie pełne złoczyńców i nieumarłych stworzeń o niezaspokojonym apetycie, które
włóczyły się nocą po świecie.
- Niech pan nie będzie niemądry - Zaśmiała się. - Nie wierzę w wampiry.
ROZDZIAŁ 1
Logan
To był koszmarny tydzień. Sprzątanie po psychotycznej królowej wampirów nie jest
łatwe nawet w najlepszym okresie. Jest jeszcze gorsze, kiedy wasza matka jest tą osobą, która
obróciła dawną królową w proch, ty i twoi bracia nagle zostajecie książętami, a wasza
młodsza siostra jest prześladowana przez kilkusetletniego wampira-mordercę. Jak mówiłem,
koszmarny tydzień. Przynajmniej wszyscy przeżyliśmy, nawet ciotka Hiacynta, której twarz
była teraz tak pokiereszowana, że ciotka nie chciała nawet podnosić woalki swojego
wiktoriańskiego kapelusza ani wychodzić z pokoju. Urządzili ją tak łowcy wampirów, Helios-
Ra - tuż przedtem zanim jeden z ich nowych agentów zaczął chodzić z moją siostrą. Co
uważam za niepojęte! Trzeba przyznać, że ocalił jej życie jakieś dwa tygodnie temu, staramy
się więc nie zwracać uwagi na ich czułostki. Pod warunkiem że nigdy, przenigdy nie będę
musiał o nich wiedzieć. To znaczy, jasne, Kieran jest w porządku - ale Solange to moja
jedyna siostra. I tyle.
- Skończ z tą pochmurną miną - prychnął mój brat Quinn, trącając mnie łokciem. - Na
żadnej dziewczynie nie zrobi wrażenia poza Księcia Ciemności.
- O co ci chodzi? - To Quinn wykorzystywał całą wampiryczną tajemniczość do
podrywania dziewczyn. Ja tylko lubiłem ubierać się w stare koronkowe płaszcze i pirackie
koszule; to, że podobało się to niektórym dziewczynom, to czysty przypadek. No, przeważnie.
- Coś nowego na temat księżniczki Ogarów? - spytał Quinn.
- Jeszcze nic. Mama stała się nową królową wampirów, zwierzchnikiem wszystkich
rozproszonych plemion, ojciec zaprosił więc samotnicze plemię Ogarów do stołu
negocjacyjnego. Brzmi melodramatycznie i jak ze średniowiecza, ale takie są właśnie
wampiry.
- Myślisz, że jest ładna?
- Chyba tak jak oni wszyscy?
- Przeważnie. - Uśmiechnął się Quinn. Za naszymi plecami znajdowały się królewskie
piwnice - bitwa, w której zginęła Lady Natasza, obróciła je w ruinę. Kurz z przebitych
kołkami wampirów zamieciono, a odłamki potłuczonych luster wywieziono w pudłach. Na
ścianach zostało ich jeszcze przynajmniej dwanaście. Lady Natasza naprawdę lubiła na siebie
patrzeć. Niektóre kruki na jej tronie, wyrzeźbione z głogowego drewna, zostały roztrzaskane,
innym strącono głowy. Wszyscy byli czymś zajęci, sprzątali, porządkowali albo po prostu
wpatrywali się w moją mamę siedzącą na końcu sali i spode łba patrzącą na mojego ojca,
który nie przestawał mówić o traktatach pokojowych.
Trudniej niż prochy zabitych było usunąć wiszące w powietrzu napięcie.
Każdy nerwowo oglądał się za siebie: starzy rojaliści wierni Lady Nataszy, ci lojalni
wobec domu Drake'ów i mojej matki oraz ci, którzy byli pomiędzy. Lucy biegałaby dookoła z
szałwią w garści i śpiewała wedyjskie mantry, żeby oczyścić aurę. Gdyby tu była. Zabroniono
jej jednak przychodzić do piwnic, zanim nie uporamy się z najtrudniejszymi kwestiami
politycznymi. Nie powinna była także mieszkać w naszym domu, ale powrót jej rodziców do
domu opóźnił się z powodu ich prastarego vana i jakiejś równie prastarej części, która
odpadła na autostradzie. Utknęli w małym miasteczku, a Lucy utknęła u nas. Ludzie byli
kruchymi istotami, nawet w najlepszych czasach, a najlepsza przyjaciółka Solange nie
posiadała ani krztyny instynktu samozachowawczego. Kiedy pojawiały się kłopoty, zawsze
ładowała się w nie głową naprzód. Jeśli to nie ona była ich źródłem, oczywiście.
Przy niej i mojej siostrze mieliśmy pełne ręce roboty. W porównaniu z nimi wampirza
polityka mogła się wydawać nijaka.
- Za to ona jest niezła - wymamrotał z aprobatą Quinn, patrząc na jedną z dworek,
ciągnącą pudło czegoś, co wyglądało na kawałki połamanego stołu. - Pójdę jej pomóc. Tak
robią książęta.
- Jesteś idiotą - powiedziałem serdecznie.
- Jesteś po prostu zazdrosny, bo jestem dużo przystojniejszy - rzucił przez ramię i
ruszył wypróbowywać swój urok na kolejnej ładnej dziewczynie.
Nigdy do niej nie dotarł.
Dworka wyprostowała się nagle, stając na stołeczku, z którego miała dobry widok na
cały hol, na moich rodziców w szczególności. Z torby wyciągnęła łuk i trzy mocno zaostrzone
kołki. Czyli nie był to połamany stół.
Nieważne, jak dobrze jest się przygotowanym i ostrożnym, nigdy nie da się
przewidzieć wszystkiego. Tego nauczyła nas mama.
Dziewczyna wycelowała i prawie bezgłośnie naciągnęła cięciwę. Pewnie wcale byśmy
jej nie spostrzegli, gdybyśmy wcześniej tak uważnie się jej nie przyglądali. Kołki wystrzeliły
ze świstem, przecinając powietrze ze śmiertelną precyzją.
A raczej z czymś, co byłoby śmiertelną precyzją, gdyby Quinn nie znajdował się
wystarczająco blisko, żeby złapać dziewczynę za nogę i ściągnąć ją ze stołka.
Strzał był daleki, ale nie dość daleki. Napastniczka upadła na ręcznie tkany dywan;
Quinn wysunął kły tak szybko, że odbiło się w nich światło lamp. Ja ukłułem się kłami w
dziąsła, a moje wargi uniosły się, odsłaniając wszystkie zęby.
Nie zdołałem dopaść ani do dziewczyny, ani do moich rodziców.
Zdążyłem tylko wydobyć zza pasa sztylet i rzucić go na spotkanie lecących kołków.
Uderzył w jeden z nich i rozłupał go na pół; odłamki wbiły się w ogromny, drewniany
kredens, a mój nóż w oparcie krzesła. Zapiekło mnie w nozdrzach. Trucizna.
Wszyscy inni zdawali się poruszać jak na zwolnionym filmie. Strażnicy odwrócili się
z rozszerzonymi oczami i wysuniętymi kłami. Błysnęły szpady, załopotały koronkowe
wstążki, a buty zadudniły na ścianach, kiedy najsprawniejsi z nich rozpierzchli się przed
nadlatującymi pozostałymi kołkami. Druciana klatka dla ptaków przewróciła się, rozsypując
ogarki świec. Zapach wosku zmieszał się z przenikliwą, słodką wonią trucizny. Jeden z
kołków wbił się w plecy chudemu, blademu dworzaninowi, który nie uchylił się
wystarczająco szybko. Mężczyzna krzyknął, ale nawet ten dźwięk zdawał się powolny i
rozciągnięty, aż rozpłynął się w powietrzu. Krew trysnęła na kafelki, którymi wyłożono
posadzkę między dywanami.
Trzeci kołek bezbłędnie sunął dalej, prosto w kierunku serca mojej matki.
Dziewczyna uśmiechnęła się, chociaż wciąż próbowała uwolnić się z uścisku Quinna.
Najlepszy dowód, że zupełnie nie znała mojej matki.
Ojciec okręcił się, żeby stanąć pomiędzy nią i kołkiem, a dwóch moich braci, Marcus i
Connor, doskoczyło do niego, tworząc szerszą barierę. W tym samym momencie mama
wyskoczyła w powietrze i przeleciała nad ich głowami, nie chcąc chować się za plecami męża
i synów.
Wylądowała na lewo od nich i wyciągnęła rękę uzbrojoną w skórzaną rękawicę,
wytrącając lecący w powietrzu kołek z toru. Trafił w gobeliny i wpadł do stojącego pod nimi
kosza. Wyglądał całkowicie nieszkodliwie. Straże zacieśniły krąg. Wszyscy tak warczeli, że
królewskie piwnice przypominały raczej wybieg dla lwów w jakimś zoo. Mama przedarła się
przez chroniących ją nadgorliwych strażników w chwili, kiedy dziewczyna wreszcie wyrwała
się Quinnowi.
- Chcę mieć ją żywą! - krzyczał ojciec. Za późno. Zabójczyni była wyraźnie
przygotowana i dobrze wiedziała, że nie wolno jej dać się złapać i przesłuchać wrogowi. W
wewnętrznej kieszeni kurtki schowany miała cienki kołek. Pociągnęła za kawałek sznurka
wszyty w ramię kurtki i uśmiechnęła się. Rozległ się cichy trzask, po czym obróciła się w
proch, a jej ubrania opadły na posadzkę.
Ojciec zaklął bardzo głośno i w bardzo pomysłowy sposób. Mama zacisnęła pięści.
- Quinn, Logan, za mną. Już. - Rzuciła wściekłe spojrzenie na Marcusa i Connora. -
Wy także.
Mama nie lubiła być ratowana przez własne dzieci. Poszliśmy za nią do małej,
prywatnej komnaty. Wciąż czułem działanie adrenaliny. Quinn miał tak zaciśnięte szczęki, że
wyglądał jak posąg z brązu, blady i zimny. Wiedziałem, co czuje.
Awantura odwlekła się nieco, kiedy ojciec ujął twarz mamy w dłonie, po czym
przesunął je po jej szyi i plecach.
- Heleno, nic ci nie jest? Odsunęła go od siebie.
- Wszystko w porządku. Uśmiechnęła się krótko, po czym zwróciła przenikliwe
spojrzenie na nas. Zrobiliśmy bezpieczny krok w tył - wcale nie czuliśmy się przez to mniej
męscy.
- Dokładnie pamiętam - zaczęła łagodnie, krzyżując ręce i potrząsając długim,
czarnym warkoczem - że po wydarzeniach zeszłego tygodnia zakazałam wam kiedykolwiek
stawać pomiędzy mną a bronią.
- Mamo - jęknął Quinn - daj spokój. Jej spojrzenie mogłoby spalić stek.
- Nie pozwolę, żeby moi synowie zginęli z rąk trzeciorzędnej zabójczyni.
- A my nie pozwolimy, żeby z rąk kogoś takiego zginęła nasza matka - dodałem.
Mama przymknęła na chwilę oczy. Kiedy je otworzyła, już mniej przypominała starożytną
Furię, wściekłą i bladą jak płomień.
- Dziękuję wam, chłopcy - powiedziała w końcu. - Jestem z was bardzo dumna. Nie
róbcie tego więcej. - Przytuliła się do ojca. - Ty także, Liamie.
- Nie gadaj bzdur, kochanie - odparł czule, całując ją w czubek głowy. Spojrzał na
strażniczkę stojącą w drzwiach, pod girlandą małych, szklanych latarenek. Światło świec
zamigotało. - No i?
Kiedy podeszła bliżej, rozpoznałem Sophie. Miała masę kręconych, brązowych
włosów i blizny po jednej stronie twarzy, z czasów, kiedy była człowiekiem. Nikt nie
wiedział, skąd się wzięły. Skłoniła się krótko.
- Dziewczyna należała do Montmartre'a. Jego insygnia były wyszyte wewnątrz jej
kurtki.
- I?
- To wszystko, co wiemy.
- To za mało - warknęła Helena.
- Zgadzam się, Wasza Wysokość. Helena westchnęła.
- Nie mów do mnie „Wasza Wysokość”.
- Tak, Wasza Wysokość.
- Czekajcie. - Quinn zmarszczył brwi. - Ona miała tatuaż.
- Jesteś pewien? - spytała mama. - Gdzie?
- Pod obojczykiem, nad lewą piersią. - Trzeba mu przyznać, że się nie zarumienił.
Prawie.
Oczy mamy niebezpiecznie się zwęziły.
- Zaglądałeś jej w dekolt? Quinn przełknął ślinę.
- Nie, mamo.
- Mhmmmmm. Co to był za tatuaż?
- Czerwona róża z trzema przecinającymi ją kołkami albo sztyletami. Nie udało mi się
dokładnie przyjrzeć.
Tata zmarszczył brwi.
- Nie znam tego herbu. Czyżby coś nowego? - Zerknął na Sophie. - Sprawdźcie to.
Podwójcie też patrole i wyznaczcie dodatkowego strażnika dla mojej żony.
Sophie złożyła ukłon i wyszła z komnaty, kiedy mama zaczęła się jeżyć.
- Liamie Drake, potrafię o siebie zadbać.
- Heleno Drake, kocham cię, weź dodatkowego strażnika. Mierzyli się spojrzeniami.
Wiedziałem, że tata wygra. Mama przyparta do muru była nieznośna, ale tata miał coś w
sobie, jak wąż, który hipnotyzuje swoją kolację. Jego spojrzenie zmiękło. - Proszę, kochanie.
Kły mamy wydłużyły się z rozdrażnienia.
- Nie rób tego - wymamrotała, ale wiedziałem, że tata dostanie to, czego chce. - Tylko
do koronacji - powiedziała w końcu stanowczo.
Tata skinął głową.
- Zgoda. - Po koronacji i tak znajdzie inny argument. Walkie-talkie przy jego pasie
wyskrzeczało niezrozumiałą wiadomość. Przycisnął guzik. - Powtórz.
- Mieliśmy przypomnieć, kiedy nadejdzie północ. Tata spojrzał na zegarek.
- Słuchajcie - zwrócił się do nas. - Delegacja Ogarów powinna nadejść lada chwila.
Logan, wyjdziesz im na spotkanie. Jeśli to, co wiemy na temat Isabeau, jest prawdą, została
przemieniona tuż po rewolucji francuskiej. Będziesz wyglądał bardziej znajomo w tym
koronkowym płaszczu.
- Jasne. - Zignorowałem pochrząkiwania moich braci. Byłem do nich przyzwyczajony.
Oni nosili tylko dżinsy i koszulki. Nie moja wina, że nie mają wyczucia stylu.
- Strażnicy od strony gór są uprzedzeni o ich przybyciu, ale nikt poza nimi - dodał tata.
- Chcieliśmy uniknąć scen.
- Bez przerwy są jakieś sceny. - Przewróciłem oczami i skierowałem się do głównego
wyjścia z piwnic. Walkie-talkie taty znów zabrzęczało. Kiedy do mnie zawołał, jego głos
brzmiał poważnie.
- Logan? - Tak?
- Biegnij.
ROZDZIAŁ 2
Isabeau
Nie spodziewałam się zasadzki. A to o czymś świadczy.
Nie zostałam księżniczką Ogarów ledwie półtora roku po tym, jak wykopano mnie z
ziemi, ze względu na moją ufność. Gdyby nie wyleczyła mnie z niej rewolucja francuska,
dokonałoby tego pogryzienie i porzucenie przez jednego z członków Zastępów Montmartre'a.
Mogłam się dać zaskoczyć, ale nie byłam głupia. Za to byłam uzbrojona po zęby.
Strażników było znacznie więcej. Miałam tylko dwóch towarzyszy, Magdę i Finna, bo
trudno było znaleźć Ogara, który byłby dość opanowany, żeby móc mieć do czynienia z
królewskim dworem wampirów i panującą tam wciąż arogancją. Magdzie daleko było do
zrównoważenia, ale była piękna i miała poczucie sprawiedliwości, co kompensowało
wszystko inne. Finn był pogodny jak lasy cedrowe, które tak kochał. A ja byłam po prostu
sobą: spragnioną zemsty samotniczką, wciąż jednak uprzejmą jak francuska dama, na którą
mnie wychowywano. Miałam jednocześnie osiemnaście i ponad dwieście lat. Jakby to nie
było wystarczająco dziwne, z grobu wyciągnęła mnie sfora psów czarownicy.
Kala wolała, by nazywano ją szamanką, nie czarownicą. Szanowała ją większość
książąt i pomniejszych lordów, a ponieważ to ona wysłała mnie na to spotkanie, nikt się nie
sprzeciwiał ani nie kwapił zająć mojego miejsca. Byłam jej uczennicą i to wystarczało innym,
chociaż nie byłam pewna, czy także mnie. Byłabym szczęśliwsza, mogąc ukryć się w cieniu,
ale zawdzięczałam Kali życie, jakie teraz wiodłam. Wyprowadziła mnie z szaleństwa i
sprawiła, że nie stałam się krwiożerczym potworem ani nie padłam ofiarą Montmartre'a.
Twierdziła, że jeśli byłam wystarczająco silna, żeby przetrwać dwieście lat w trumnie, jestem
też dość wytrzymała, żeby nie zdziczeć. Nie pamiętałam wieków spędzonych na cmentarzu,
tylko krótkie migawki chwili, zanim straciłam przytomność. Ale wyraźnie pamiętam ból, jaki
towarzyszył wydobywaniu mnie z grobu i wybudzaniu. Nie przetrwałam tego ani ze względu
na siłę charakteru, ani dzięki potężnym zaklęciom Kali.
Przeżyłam, bo pragnęłam odnaleźć hrabiego Greyhavena i zaspokoić pragnienie
zemsty.
Na użytek przybyszów z zewnątrz zostałam nazwana „księżniczką Ogarów”, chociaż
nie posiadaliśmy księżniczek ani innych władców. Był to jednak przydatny tytuł, jeśli nowa
królowa miała chętniej mnie wysłuchać, nawet jeśli spodziewali się dzikiej dziewczyny o
ubłoconej twarzy, która jada dzieci na kolację.
Z tego powodu Kala wysłała mnie na dwór na koronację Heleny Drake i jej męża,
Liama Drake'a; z tej przyczyny, a także dlatego że ja i pozostałe Ogary w pewien sposób
ocaliliśmy życie córce królowej. Niestety Montmartre'owi udało się wymknąć, więc nie
uważałam tej misji za całkowity sukces, mimo że wszyscy inni zdawali się tak sądzić.
Byłam tutaj jako reprezentantka najlepszych spośród Ogarów; niosłam ze sobą w
podarunku małego ogara. Ogary Kali były słynne; jeden z dorosłych ogarów, Charlemagne,
towarzyszył mi tu na dworze.
Warczał teraz gardłowo i napinał mięśnie pod sztywnym, szarym futrem.
- La - wyszeptałam, pokazując, by trzymał się mnie. Nie miałam oporów przed
wysyłaniem go do ataku, ale tylko jeśli byłam pewna, że nie stanie mu się krzywda. A w tym
momencie w jego gardło wycelowana była strzała.
- Ogary - prychnął jeden ze strażników. Dobrze znałam ten na wpół zniesmaczony, na
wpół strachliwy ton. Nie byliśmy znani z powodu naszych dobrych manier. Nie miało
znaczenia, że połowa plotek była nieprawdziwa. Używaliśmy ich na naszą korzyść. Im
bardziej inni nami pogardzali, tym częściej zostawiali nas w spokoju, a to było wszystko, na
czym nam tak naprawdę zależało. Niech sami martwią się polityką i łowcami wampirów. My
pragnęliśmy tylko jaskiń i spokoju.
W każdym razie większość z nas.
Szczeniak w koszyku, który przewiesiłam przez ramię, zaszczekał, a ja postawiłam go
na ziemi. Wyciągnęłam przymocowaną na plecach szpadę - strażnicy jeszcze jej nie
zauważyli. W sekundzie, w której dotknęłam rękojeści, Magda i Finn rzucili się do walki.
Moim zdaniem uczenie się sztuki walki niczym nie różni się od nauki walca czy
kadryla. Wszystko polega na napięciu między tobą i twoim partnerem, pracy nóg,
równowadze i refleksie.
Wolałam długą, śmiercionośną szpadę od jakiejkolwiek jedwabnej sukni balowej,
którą kiedykolwiek nosiłam. Nie byłam pewna, jak to o mnie świadczy, ale miałam większe
zmartwienia.
Na przykład lśniący, czerwony kołek lecący w powietrzu prosto w kierunku mojego
serca.
Odchyliłam się tak daleko, jak mogłam. Przefrunął nade mną, dość blisko, żebym
dostrzegła włókna drewna. Cholerni królewscy strażnicy zawsze polerowali swoje kołki na
wysoki połysk. My tylko ostrzyliśmy końce.
Podniosłam się i uderzyłam przeciwnika w bok głowy rękojeścią szpady. Mogłabym
wbić w niego kołek i obrócić go w pył, ale Kala wielokrotnie nam powtarzała, że wyruszamy
tu na negocjacje.
Może ktoś mógłby powiedzieć to tym strażnikom. Magda zabiła jednego z nich, zanim
zdążyłam ją powstrzymać. Ciężko było mi czuć żal, bo on zamierzał właśnie odciąć jej głowę.
Charlemagne zawył, czując potrzebę dołączenia do bitwy.
- Non - rozkazałam ostro. - Jesteśmy tu na zaproszenie! - dodałam głośno,
jednocześnie kopiąc mocno strażnika w piętę. Zachwiał się i upuścił kołek.
- Przestańcie! - Ktoś jeszcze wmieszał się do bitwy. Świetnie, tylko tego nam było
potrzeba. Skoczył między nas, furkocząc koronkowymi rękawami. Był przystojny, jak
chłopcy, których widywałam na przyjęciach u mojego wuja, ale nie tak delikatny, nawet w
tym aksamitnym surducie. Jego obnażone kły świeciły jak opale. Nie wiedziałam, kim jest,
ale strażnicy odstąpili z szacunkiem, unosząc broń, choć wciąż jeszcze powarkiwali.
- Ona zabiła Jonasa - rzucił jeden z nich.
- Bo on próbował zabić mnie - odcięła się Magda bez śladu żalu.
Strażnik warknął. Chłopak odwrócił się do niego i bez śladu irytacji odparł:
- Nie poznajesz ich? - wskazał na mnie. - Ta dziewczyna ocaliła ci życie nie tak
dawno temu.
To nie do końca uciszyło warczenie. Wyglądał na osiemnaście lat, tak jak Magda i ja -
chociaż ja miałam ich tak naprawdę 232. Tylko Finn wyglądał na lat trzydzieści, mimo że
miał ich prawie osiemset. Kala wysłała go z nami, żeby pomógł nam zachować zimną krew.
W rzeczywistości nie był Ogarem, tylko zwyczajnym wampirem, ale był z nami od tak
dawna, że traktowaliśmy go, jakby był jednym z nas. Przede wszystkim dlatego że
nienawidził Montmartre'a tak mocno jak my.
- Proszę przyjąć moje przeprosiny - powiedział chłopak z ukłonem. - Moja matka jest
królową zaledwie od paru dni i wszyscy są jeszcze w pogotowiu. Nie dalej jak dziesięć minut
temu ktoś próbował ją zabić.
Musiał być jednym ze słynnych braci Drake. Było ich siedmiu i ich jedna siostra, która
niedawno przeszła przemianę.
- Ale nie grozi wam niebezpieczeństwo - zapewnił pospiesznie.
- Wiem o tym. - Nie potrzebowałam jego ochrony. Oczy miał zielone jak mech, tak
jak moje. Nie podobał mi się sposób, w jaki na mnie patrzył - jakbym miała na sobie jedną z
moich starych sukni balowych zamiast skórzanej tuniki z kolczugą na piersi.
- Isabeau - powiedział. - A to Magda i Finn, jak sądzę? - Prawie przeciągał każde
słowo. - Nazywam się Logan Drake. - Brązowe włosy opadały mu na czoło; kształt jego
szczęki i wąski nos były wybitnie arystokratyczne. Lepiej pasowałby do wielmożów z moich
czasów niż do tego nowoczesnego miejsca. Z tego powodu jednocześnie budził we mnie
nieufność i dziwnie mnie pociągał. Wyprostowałam się.
Nie przybyłam tu, by podziwiać ładnych chłopców; byłam tu jako emisariuszka Kali.
Nawet chwilowy brak koncentracji był nie do usprawiedliwienia.
- Przybyliśmy tu na koronację - wyjaśniłam sztywno.
- To dopiero za dwa tygodnie - odparła inna strażniczka. Logan wydał jęk
zniecierpliwienia.
- Spokojnie, Jen - zwrócił się do niej, po czym uśmiechnął się do nas. - Zechcecie
pójść za mną? Strzeliłam palcami i Charlemagne skoczył do przodu, by iść przy mojej nodze.
Podniosłam z ziemi koszyk z figlującym szczeniakiem. Poprowadzili nas wydrążonym
korytarzem; kamienne sklepienie wisiało nisko nad naszymi głowami. Magda przybrała wrogi
wyraz twarzy.
- Te jaskinie należały kiedyś do nas - wysyczała.
- Ze sto lat temu - wysyczałam w odpowiedzi. - Nie było cię nawet na świecie, że nie
wspomnę o przemianie. - I co z tego? Nie zmienia to faktu, że ukradli nam dom. Długa,
kwiecista spódnica falowała jej wokół kostek, a haft wyszywany srebrną nicią błyszczał w
świetle pochodni.
- To Lady Natasza ukradła jaskinie - wtrącił Logan, nawet się do nas nie odwracając.
- A planujecie nam je zwrócić? - prychnęła Magda, zanim zdążyłam ją powstrzymać.
Uszczypnęłam ją w ramię. Odskoczyła daleko, ale nie powiedziała nic więcej. A właściwie
mówiła całkiem sporo, ale mamrocząc, więc mogliśmy udawać, że jej nie słyszymy.
Korytarz stał się szerszy, aż wreszcie doprowadził nas do piwnicy pełnej stalagmitów.
W srebrnych kandelabrach i żelaznych klatkach na ptaki paliły się świece. Było tam mnóstwo
ław i podium z potrzaskanymi pozostałościami białego tronu i dziesiątkami potłuczonych
luster.
I wszędzie wampiry.
Rozmowy nagle przerwano. Wszyscy odwrócili się, żeby na nas popatrzeć, jakbyśmy
byli trującymi grzybami, które wyrosły nagle w wypielęgnowanym ogrodzie. Byli bladzi i
doskonali, z błyszczącymi zębami i bezlitosnymi oczami. Widać było każdy styl i rodzaj
ubioru, od skóry po gorsety i dżinsy. Jeden z wampirów miał na sobie ponczo podobne do
tego, jakie często nosiła Magda. Cechą wspólną wszystkich wampirów było to, że
komfortowo czuły się w ubraniach z własnej młodości. W tym byliśmy do siebie podobni, ale
to ledwo wystarczało, żeby przeważyć warczenie i podejrzliwe uśmieszki.
Nawet Finn zesztywniał, a Magda aż drżała z pragnienia, by zaatakować.
Charlemagne postawił uszy, wyczuwając napięcie, gęste i lepkie jak miód. Tylko Logan
kroczył naprzód, jakbyśmy przyszli tutaj tylko na herbatkę i kawałek ciasta.
- Przyprowadziłem naszych gości - ogłosił. Nikomu nie umknął nacisk na ostatnie
słowo. I zawarte w nim ostrzeżenie. Rozmowy podjęto na nowo, ale przeważnie półgłosem
lub szeptem. Nikt nie chciał stracić zaprezentowania sobie królowej i księżniczki Ogarów,
która pomogła ocalić jej córkę. Nigdzie nie widziałam Solange. Ściągnęłam łopatki i
przysięgłam sobie raz jeszcze, że nie zawiodę Kali.
Logan zatrzymał się przed szczupłą, niską kobietą z długim warkoczem. Rzuciłam
pełne zazdrości spojrzenie na sztylety tkwiące w pasie na jej plecach. Mężczyzna koło niej
miał szerokie ramiona i łagodny uśmiech.
- Mamo, tato, oto Isabeau St. Croix - Logan zaprezentował mnie tak stylowo, że
prawie zapomniałam się i dygnęłam. Przedstawił mnie im, nie na odwrót, subtelnie dając do
zrozumienia, że jego rodzice mają wyższy status społeczny. Byłam pewna, że zrobił to
celowo, ale także zaskoczona, że ktoś urodzony w tym wieku zna te szczególne zasady
etykiety. Nie przetrwały one upływu czasu, co oznaczało, że musiałam nauczyć się całkiem
nowych reguł. Jakby nie było to wystarczająco męczące za pierwszym razem.
- Isabeau, to królowa Helena i król Liam Drake.
- Witaj - odezwał się Liam głosem głębokim i miękkim jak krem o smaku brandy.
Wiedziałam, że patrzą na moje kły. Miałam ich dwa rzędy, ostrych i białych jak skorupa
uchowca. Im bardziej krwiożercze wampiry, tym więcej mają kłów. Nawet my unikaliśmy
Hel-Blar, które miały usta pełne ostrych jak brzytwa zębów i skórę o niebieskim odcieniu.
Przed Montmartrem spotykało się je rzadko. Można było przeżyć całe życie, nie spotykając
ani jednego. Powstawały głównie w wyniku wypadku lub niewiedzy, szczególnie w odległych
stuleciach, kiedy przemiana krwi stanowiła jeszcze większą tajemnicę niż dzisiaj.
Ale teraz, z powodu Montmartre'a, były jak mrówki wylewające się z mrowiska; gdzie
kiedyś był jeden, teraz było sto. Montmartre tworzył swoją osobistą armię tak gorliwie, że
pustoszył stare miasta Europy przez setki lat, przemieniając z nieokiełznaną zachłannością
ludzi w wampiry.
To mu jednak nie wystarczało. Chciał, żeby jego armia była najlepsza, najsilniejsza i
najbardziej bezwzględna. Zaczął więc zostawiać na wpół przemienionych ludzi pod ziemią,
aby udowodnili swoją wartość i przeżyli przemianę krwi samotnie. Ci, którzy nie umarli albo
nie zwariowali z głodu, byli przez niego rekrutowani i stawali się częścią Zastępów. Pozostali
byli porzucani jako Hel-Blar.
Ogary lub Cwn Mamau, jak sami się nazywaliśmy, niełatwo było gdziekolwiek
dopasować. Nie byliśmy zwykłymi wampirami ani Hel-Blar, i z całą pewnością nie byliśmy
Zastępami, co niezwykle irytowało Montmartre'a. Byliśmy cierniem w jego boku, bo
szukaliśmy wampirów, które zostawił pod ziemią i resocjalizowaliśmy je, zanim on zdołał
przejąć je dla siebie.
- Niezmiernie mi miło - odezwałam się uprzejmie. - Finn, Magda, przedstawiam wam
Helenę i Liama Drake'ów. Logan lekko wykrzywił wargi, a ja wiedziałam, że zrozumiał, co
zrobiłam. Finn skłonił się lekko, a Magda sztywno pochyliła głowę. Jej długie brązowe włosy
i luźne ubrania sprawiały, że wyglądała jak księżniczka z bajki. Z natury była jednak
przekorna, a przyznanie, że jest zdenerwowana lub że czuje się gorsza na królewskim dworze,
zwłaszcza na tym, gdzie właśnie byliśmy, było poza dyskusją. Położyłam koszyk na dywanie,
mając nadzieję, że nasz prezent nie ulży sobie prosto na ręcznie haftowane róże.
- Przynoszę podarunek od naszej szamanki Kali. Liam z szerokim uśmiechem schylił
się, by wydobyć szczeniaka z koszyka. Uważnie obserwowałam Charlemagne'a, który z kolei
przyglądał się Liamowi. Kiedy Charlemagne nie zawarczał i nie zdradził napięcia, ja również
się odprężyłam. Jego instynkt był niezawodny. Szczeniak przewrócił się na plecy, zaszczekał,
po czym skoczył na cztery łapy, zdezorientowany. Nawet Helena się uśmiechnęła, co
znacząco złagodziło jej rysy.
- Psy wiedźmy Kali są słynne - powiedziała.
- To prawda - potwierdziłam z dumą. Nie byłam pewna, czy zdaje sobie sprawę, jak
bardzo są one znane. To ogromne psy Kali wyczuły mnie na cmentarzu i wykopały przy
pomocy pazurów. Od tamtej pory były mi wierne. I naprawdę wolałam ich towarzystwo od
istot mi podobnych. Niosło mniej komplikacji. - A Kala nie jest wiedźmą, tylko szamanką.
- W takim razie przepraszam. Mówiła, że twoje uzdolnienia jako ich treserki są równie
niezwykłe. Starałam się powstrzymać rumieniec; wampirom nie wypada się rumienić. A
jednak Kala nie udzielała pochwał zbyt często, więc poczułam się nieco wyższa.
- Będziesz gościem w naszym domu. - To nie było pytanie. Nawet gdyby je zadano,
nie byłoby uprzejmie się wymawiać. Nie mogłam zdecydować, co gorsze: zostać w jaskiniach
z tymi, którzy wyraźnie sobie nas tutaj nie życzyli, czy zamieszkać w domu królowej. Chciała
być pewna, że wszyscy zobaczą, iż jesteśmy pod jej ochroną, ale było w tym coś jeszcze, nie
miałam co do tego wątpliwości. Nie do końca ufała Ogarom, niezależnie od tego, co jej mąż
mówił o traktatach i ugodzie. To był jej test.
- Oczywiście. - Amulety, które dostałam od Kali, zajaśniały w łagodnym świetle,
kiedy uniosłam głowę.
- Logan zaprowadzi cię tam, żebyś mogła odpocząć. Twoi przyjaciele mogą zostać
tutaj i lepiej poznać dwór.
Kolejny test.
- Dziękuję. - Zignorowałam chmurne spojrzenie Magdy; patrzyła spode łba, od kiedy
Kala pierwszy raz wspomniała o tej wizycie. Finn skłonił się raz i nic nie powiedział, więc
stwierdziłam, że nie ma poważniejszych zastrzeżeń. Nie przywykłam jeszcze do
niefrasobliwego traktowania dziewcząt spacerujących bez przyzwoitki. Fakt, w Paryżu nikt
mi nie towarzyszył, ale żyłam na ulicy, udając, że nie jestem panną St. Croix. Zresztą
spodziewaliśmy się, że nas rozdzielą; zrobilibyśmy to samo, gdyby grupa stronników
królewskich lub starych wampirów została zaproszona do naszych jaskiń. Mogło się tak
zdarzyć, jeśli z traktatami i negocjacjami się powiedzie. To zmusiło mnie do zastanowienia.
- Zaprowadzę cię do domu - powiedział Logan z uśmiechem. Nie wydawał się
speszony moim dodatkowym rzędem kłów, bliznami na ramionach i tą po lewej stronie szyi.
Parę nie-Ogarów, które do tej pory spotkałam, nie mogło przestać się na nie gapić.
Nie znosiłam, kiedy się na mnie gapiono. Nie mogłam powstrzymać myśli, że oczy
Logana są pełne zrozumienia, jakby wiedział, co myślę. Gestem zaprosił mnie, żebym ruszyła
przed nim wąskim kamiennym korytarzem, do którego wejście przykryto tkaniną
przedstawiającą las w świetle księżyca. Haft wyglądał znajomo. Podobne arrasy wieszaliśmy
w zamku, żeby ograniczyć przeciągi. Charlemagne człapał miękko u mojego boku, uważny,
ale spokojny. Kiedy Logan nie patrzył, zagłębiłam palce w jego futrze dla dodania sobie
otuchy.
- Sądząc po akcencie, jesteś Francuzką?
- Qui. - Nie dodałam nic więcej.
- Skręć tutaj. Będzie szybciej - wyjaśnił. Poprowadził nas jeszcze kilkoma korytarzami
i na zewnątrz, na przecinkę. Nie zasypywał mnie pytaniami, ale w szybkich spojrzeniach,
jakie rzucał w moim kierunku, widziałam wątpliwości. Niedługo zacznie mnie wypytywać,
on i cała jego rodzina. Starałam się powtarzać sobie, że jestem emisariuszką Kali,
wystarczająco silną, żeby poradzić sobie z Drake'ami, nieważne, że należącymi do rodziny
królewskiej i niemożliwie przystojnymi. Światło księżyca odbiło się w srebrnych guzikach
jego surduta. Naprawdę wyglądał, jakby wyszedł prosto z opowiadania Victora Hugo, w
którym popijał Bordeaux przy kominku.
- W ten sposób nie będziemy musieli schodzić w dół zbocza - dodał. Niebo nad nami
było pełne gwiazd, widocznych tylko kiedy wyglądające jak sklepienie katedry gałęzie i liście
drzew uginały się pod siłą wiatru. Gdzieś w oddali zawył wilk. Charlemagne uniósł głowę i
otworzył pysk, żeby odpowiedzieć. Strzeliłam palcami.
- Non.
W żadnym razie nie czułam się wystarczająco bezpiecznie, żeby pozwolić mu
zdradzić nasze położenie. Nie miałam pojęcia, kto jeszcze jest z nami w tym lesie. Trudno mi
było uwierzyć, że wysłano by młodego syna królowej z księżniczką dzikiego plemienia do
lasu bez jakiegokolwiek strażnika.
- Do domu idzie się przez las. Jeśli wolisz, możemy zejść do tunelu albo...
- Albo co?
- Dasz radę dotrzymać mi kroku? - Miał uroczy uśmiech.
- Mais oui. - W jednej chwili byłam w pogotowiu. - Chciałam powiedzieć: oczywiście.
- Świetnie. - Mrugnął i już go nie było. Tylko załopotały liście. Charlemagne
zaskomlał, podekscytowany. Ja poczułam to samo. Dałam mu znak ręką i za chwilę oboje
biegliśmy przez las, między ogromnymi dębami i klonami, nurkując pod gałęziami sosen i
przeskakując nad wielkimi paprociami. Nigdy wcześniej nie widziałam takich drzew. Byłam
przyzwyczajona do majestatycznych ogrodów i starych winnic mojego dzieciństwa, a od
niedawna także do jaskiń Ogarów, ale nie do wyniosłych drzew, tak wysokich, że nie
dostrzegałam ich wierzchołków. Mgła podpełzała nam do kostek i wyżej, chłodnym
oddechem sięgając mi do pasa. Na polanach otaczało mnie ciepłe letnie powietrze. Moje
włosy wymknęły się ze spinek i rozpostarły się za mną niczym sztandar bojowy.
Zaśmiałabym się na cały głos, gdybym nie miała pewności, że Logan to usłyszy i prychnie
pod nosem. Wiedziałby, że to przywróci mi równowagę i uspokoi. Byłam na królewskim
dworze zaledwie od pół godziny, dokładnie obejrzana zaledwie przez jedną czwartą dworzan i
strażników, a już marzyłam o dających odosobnienie jaskiniach i nieskomplikowanym
towarzystwie ogarów Kali. To było prawie tak samo przyjemne. Zaśmiałam się jednak, kiedy
Charlemagne przebył biegiem rzekę, ochlapując mnie w przelocie.
Logan wciąż był na przedzie. Z daleka wyglądał jak smuga. Byłam zdecydowana go
dogonić, jeśli nie wyprzedzić. Znałam już jego zapach, przypominający kadzidło, którego
używano w kościele, kiedy byłam małą dziewczynką, z lekką domieszką wina.
Rozpoznawałam go nawet wśród gęstej woni lasu, wilgoci, błota, rozkładających się roślin i
grzybów.
Butami ledwie dotykałam ziemi. Jakiś królik ratował się ucieczką w krzaki. Dobiegł
mnie głos Logana.
- Dalej, panno St. Croix, prawie jesteśmy. Przedarłam się przez gęste zarośla iglaków i
zobaczyłam go zaledwie metr przed sobą. Przyspieszyłam, czując pulsowanie w nogach.
Gdybym biegła tak szybko, kiedy byłam człowiekiem, serce pewnie wyskoczyłoby mi z
piersi. Wypadliśmy z lasu na pole i jednocześnie wylądowaliśmy w kałuży błota ukrytej pod
dywanem z szyszek sosnowych i zwiędłych dębowych liści. Tylko Charlemagne był na tyle
sprytny, żeby nad nim przeskoczyć. Logan westchnął.
- Pranie tych spodni w pralni kosztuje fortunę. Były czarne, świecące jak plastik albo
znoszona skóra. Te wampiry mają przedziwne zmartwienia. Stanęłam w wysokiej trawie.
Błoto lepiło mi się do butów. W posiadłości rozległo się ujadanie, więc dotknęłam łba
Charlemagne'a i wyszeptałam polecenie. Mięśnie jego łap drżały z chęci biegu i wyjścia
naprzeciw wyzwaniu, ale został przy mnie. Logan potrząsnął głową.
- Nie żartowali, kiedy mówili, że świetnie radzisz sobie z psami.
Wzruszyłam ramionami.
- Rozumiemy się nawzajem.
- On nawet nie ma obroży.
- Nie ma takiej potrzeby. Nie jest moim służącym, tylko towarzyszem, to on dokonuje
wyboru.
- W takim razie może mógłby nauczyć nasze psy trochę manier. Zwłaszcza panią
Brown.
- Panią Brown?
- To terrorystka. A jest tylko siedmiokilogramowym mopsem.
- Mopsem? - Powtórzyłam, mimowolnie zainteresowana. - Chyba nigdy żadnego nie
widziałam.
- Skrzyżuj świnię z małym psem, a otrzymasz mopsa.
- Po co ktoś miałby to robić? - zastanowiłam się.
- Lucy twierdzi, że mopsy są słodkie.
- A Lucy to... twoja dziewczyna? - Czemu pytam o takie rzeczy? Nagle zrobiłam się
zbyt zakłopotana, żeby móc być dumna z tego, że pamiętałam współczesne angielskie
określenie „dziewczyny”.
Rzucił mi długie spojrzenie.
- Lucy to najlepsza przyjaciółka mojej siostry, prawie jak moja druga siostra. To ta
gadatliwa, ciężko jej nie zauważyć.
- Ach tak.
- A ty? Wydano cię za jakiegoś księcia Ogarów?
- Nie mamy książąt.
- Ale macie księżniczki?
- Tak naprawdę nie, ale to słowo najbardziej odpowiada temu, jaką pozycję mam w
moim plemieniu.
- Więc wyjdziesz za mąż dla polityki? Potrząsnęłam głową.
- Rzadko bierzemy śluby i nigdy ze względów politycznych. Kości prowadzą nas do
tego, kto jest nam przeznaczony.
- Kości?
- Rytuał przekazywany z pokolenia na pokolenie.
- I te kości do kogoś cię już zaprowadziły?
- Non. - Nie miałam zamiaru mówić mu, że Kala wyczytała z kości, iż znajdę mego
towarzysza na dworze królewskim. I że ona rzadko kiedy się myli. Jej magia była tak potężna,
że dzięki niej odnalazła mój grób, wysyłając swojego ducha w podróż astralną za ocean, żeby
mnie znaleźć, mając za wskazówkę tylko omen i senną wizję. Mogła je zignorować i
wykorzystać swoje zaklęcia dla innych, bardziej osobistych celów. Magia zabierała równie
wiele, jak dawała - nie można było tak po prostu wysłać swojej duszy w tak daleką i
niebezpieczną podróż, nie ponosząc żadnych kosztów.
Więc kiedy Kala powiedziała mi, że mój towarzysz będzie pochodził z królewskiego
dworu, właśnie to miała na myśli. Żadnemu z Ogarów nie przyszłoby do głowy jej nie
wierzyć. Nie warto było nawet o tym myśleć. Żadna inna szamanka albo jej pomocnica nigdy
nie połączyła się z kimś spoza plemienia. Wolałam raczej zostać sama. Poza tym, znaki nie
znaki, byłam tu w innym celu.
- Hej, wszystko w porządku? - Logan wyciągnął rękę w kierunku mojego łokcia,
powyżej poszarpanej blizny od zębów jednego z psów, które wyciągnęły mnie z grobu.
Odskoczyłam. Uniósł brew.
- Nic mi nie jest. - Odwróciłam się w kierunku posiadłości. Na szerokim ganku stało
kilka krzeseł i wisiała huśtawka. Pod oknami pięły się róże. Szczekanie przybrało na sile,
przerywane powarkiwaniami. Logan wyglądał na przejętego, po raz pierwszy, odkąd
zatrzymał szpadę mającą rozciąć moją klatkę piersiową.
- Psy nigdy wcześniej nie spotkały Ogara - powiedział niezręcznie. Chociaż znałam go
słabo, byłam pewna, że rzadko bywał niezdarny. To było miłe, jeszcze bardziej niż jego
urocze uśmiechy.
Spokojnie weszłam po schodach. Psy nie ukrywały swoich nastrojów, nie bawiły się w
maniery i intrygi. Logan położył rękę na klamce.
- Nie ma się czym przejmować - zapewniłam go. Poczułam się lepiej, widząc biegnące
w moim kierunku trzy ogromne, włochate bouviery. Gdyby żył Benoit, mlasnąłby z
niezadowoleniem językiem. Nie powiedziałam do psów ani słowa, ledwo na nie spojrzałam.
Po prostu stanęłam w miejscu i pozwoliłam im się obwąchać, po czym strzeliłam palcami i
wskazałam na ziemię. Trzy puchate zadki opadły na marmurową podłogę. Logan gapił się na
mnie z otwartymi ustami.
- Dziewczyno... Z jego tonu wywnioskowałam, że zrobiłam na nim wrażenie. Kiedy
byłam pewna, że bouviery przyjęły do wiadomości, iż jestem wyżej w hierarchii stada,
wpuściłam Charlemagne'a, żeby mogły się poznać.
Hol był przestronny, zawalony butami, kurtkami i torbami. Lampy i żyrandol nad
naszymi głowami były zapalone. Starałam się przesadnie nie gapić. Wciąż byłam pod
wielkim wrażeniem elektryczności. Może obudziłam się w dwudziestym pierwszym wieku,
ale wciąż żyłam w jaskini, gdzie udogodnienia były bliższe średniowieczu. Niedawno
pozwoliłam Magdzie wcisnąć sobie telefon komórkowy, ale wciąż nie byłam pewna, jak go
używać. Kiedy zadzwonił po raz pierwszy, próbowałam przebić go kołkiem.
- Wow. - Jakaś dziewczyna przerwała moje oględziny. Założyłam, że to Lucy, bo była
jedną osobą, której biło serce. Pamiętałam, że widziałam ją w noc przemiany Solange -
trzymała się blisko niej i próbowała uderzyć każdego, kto za bardzo się zbliżył. Nie do końca
jej się udawało, ale do końca się nie poddała.
- Dałaś psom Hypnos czy jak? - spytała. Miała brązowe włosy ucięte przy linii brody i
brązowe oczy za ciemnymi okularami. Nosiła ogromne ilości srebrnej i turkusowej biżuterii.
Przez lewe ramię przewiesiła torebkę, ale nie na telefon ani błyszczyk; było w niej za to pełno
kołków.
Z salonu wyszły za nią dwa wampiry: Solange, którą ostatnio widziałam bladą i
nieruchomą na rękach Montmartre'a, i jeszcze jeden z jej licznych braci. Oboje zatrzymali się,
przyglądając mi się ostrożnie. Lucy zabrało to nieco więcej czasu. Spojrzała na nich, potem
na mnie.
- Co? Czego znów nie wiem? - Wyglądała na niezadowoloną. Przekrzywiła głowę. -
Hej, ja cię znam. Ty jesteś Isabel, prawda?
- Isabeau - poprawiłam ją sztywno. Nie podobało mi się moje uprzejme, sztuczne
zachowanie. Tak mnie wychowano, ale wiedziałam wystarczająco dużo, żeby zdawać sobie
sprawę, iż nie zachowują się tak jak współcześni ludzie w moim wieku, czy są wampirami,
czy nie.
- Ładnie - pochwaliła. - I tak nie wyglądasz na Isabel. Ja jestem Lucy, a ten tu to
Nicholas. Jest ich tak dużo, że łatwo się pogubić. - Ruszyła ku mnie z wyciągniętymi
ramionami. Cofnęłam się i potknęłam, wypatrując kołka, z kolanami ugiętymi w pozycji
bojowej.
- Och, przepraszam - powiedziała. - Chciałam tylko uściskać cię za uratowanie życia
mojej przyjaciółce, ale widzę, że nie przepadasz za uściskami.
Logan zakaszlał, jakby próbując pokryć śmiech. Solange i Nicholas nadal nie
odezwali się słowem. Lucy odwróciła się w ich kierunku.
- No co z wami? Ona uratowała Solange życie. Doskonale odczułam ironię sytuacji:
człowiek czuł się w moim towarzystwie swobodniej niż wampiry.
- Jestem Ogarem - wyjaśniłam cicho. Lucy wzruszyła ramionami.
- Mogłabyś śpiewać przeboje boysbandów przez calutki dzień i nadal by mi to nie
przeszkadzało. - Wzdrygnęła się.
- Alo ulo śpiewasz, prawda? - Zdawało się ją to obchodzić bardziej niż fakt, że Ogary
miały opinię szalonych morderców.
Logan przewrócił oczami.
- Nie sądzę, żeby miała dużo do czynienia z boysbandami, Lucy.
- Ale nosisz kościane korale - ciągnęła, nie zwracając na niego uwagi. Skinęła głową
w stronę korali zwisających z warkoczyków, które zaplotłam u nasady głowy. - Super. -
Przechyliła głowę. - Nie wyglądasz na szaloną.
- Jesteś jak katarynka - jęknął Logan. - Nie możesz jej uciszyć? - spytał błagalnie
brata.
- Jak? - odparł bezradnie Nicholas.
- Pocałuj ją, idioto. Cenię szczerość, więc nie potrafiłam nie polubić Lucy.
Przypominała mi trochę Magdę.
- Ty raczej też nie wyglądasz na wariatkę - powiedziałam. Nicholas prychnął. Lucy
szturchnęła go łokciem w brzuch.
- Bądź miły.
- Ty pierwsza. - Pomasował sobie mostek. - Au. Solange zrobiła krok naprzód.
- Przepraszam - powiedziała cicho. - Zaskoczyłaś mnie. - Oblizała wargi. Wciąż
wyglądała krucho, w każdym razie jak na wampira. Zastanawiałam się, jak mogła oprzeć się
pokusie bijącego serca Lucy wypełniającego dom. - Dziękuję - dodała. - Mam u ciebie dług
wdzięczności.
- Wszyscy mamy - potwierdził Nicholas.
- To nic takiego. - Odwróciłam wzrok, zakłopotana. - Nie przepadamy za
Montmartrem.
- Dupek - wymamrotała Lucy. Podeszła bliżej, przerywając kłopotliwą ciszę i ochoczo
obejmując ramieniem najpierw Solange, potem mnie. Co dziwne, pozwoliłam jej na to.
- Chodźcie - powiedziała radośnie. - Popatrzycie sobie, jak jem czekoladę. Za nami
otworzyły się frontowe drzwi. - Solange, jesteś... Nie zdążył skończyć zdania. Łowca
wampirów.
ROZDZIAŁ 3
Isabeau
Nie myślałam, po prostu zareagowałam.
Agent Helios-Ra nie powinien być w stanie ominąć zapory bezpieczeństwa domu
Drake'ów, skoro stali się rodziną rządzącą. Zwłaszcza jeśli do tego miał złamaną rękę.
Mogłam nie uważać ich za moich władców, ale nie miałam zamiaru pozwolić, żeby Solange
zginęła z ręki łowcy po całym trudzie, jaki sobie zadaliśmy, by ją uratować. Byłam
zszokowana widząc, że najwyraźniej myślę tak tylko ja.
Gdybym miała chwilę, żeby przyjrzeć się reakcji grupy, albo raczej jej brakowi, może
bym się nad tym zastanowiła. Ledwo spojrzeli na intruza, a teraz z przerażeniem patrzyli, jak
lecę w powietrzu, obnażając dwa rzędy kłów. Nie lubiłam łowców.
Ten był szybki, trzeba mu to przyznać. Wetknął do nosa zatyczki, które wisiały mu na
szyi. Znacznie szybciej niż inni spostrzegł, że rzucam się do ataku. Wyraz zaskoczenia na
jego twarzy byłby komiczny, gdyby nie sięgał jednocześnie do przycisku uwalniającego
proszek Hypnos, który - byłam pewna - miał ukryty gdzieś w rękawie. Kiedy wyszła na jaw
tajemnica ich nowego narkotyku, wieść o nim rozprzestrzeniła się za pomocą podziemnych
informatorów niczym ogień.
- Nie! - krzyknęła Solange, ale nie byłam pewna, do kogo krzyczy. Wylądowałam tuż
przed łowcą, jeszcze zanim otoczył go obłok Hypnosu, ale tylko na sekundę przedtem.
Przypadłam do ziemi i przeturlałam się daleko od niego. Nigdy tak naprawdę nie
doświadczyłam działania Hypnosu, ale usłyszałam wystarczająco dużo, żeby chcieć go
unikać. Został wynaleziony przez Helios-Ra jako jeszcze jedna broń w ich arsenale do walki z
naszym gatunkiem.
Feromony wampirów potrafią zawrócić w głowie ludziom - mogą sprawić, że
zapomną, co widzieli lub zrobili, a nawet, że poddadzą się nam bez użycia groźby czy
przemocy z naszej strony, jeśli wampir jest wystarczająco silny. Helios-Ra znudziły się bitwy,
w wyniku których ich łowcy włóczyli się bez celu, zagubieni i bezbronni, lub byli zabijani,
podczas gdy oni spokojnie czekali na ugryzienie lub cios noża. Z pewnością nie wszystkie
wampiry były tak cywilizowane, za jakich podawali się Drake'owie.
A teraz Hypnos zaczął pojawiać się wśród plemion wampirów, czyniąc nas
bezbronnymi wobec siebie nawzajem jak nigdy dotąd. Feromony nie działały na inne
wampiry, ale Hypnos, sądząc z opowieści, owszem.
Nie miałam czasu, żeby zakryć nos i usta. Proszek był tak drobny jak delikatny cukier
puder na zatrutym ciastku. Trzęsącymi się palcami sięgnęłam po kołek.
- Nie - rzucił łowca. - Nie ruszaj się. Cicho. Przyjmowałam rozkazy tylko od Kali.
Chciałam skoczyć na równe nogi, ale nie mogłam. Narkotyk naprawdę był tak podstępny, jak
słyszałam. Łowca rozkazał mi nie ruszać się z miejsca i to było wszystko, co byłam w stanie
zrobić; nie mogłam nawet otworzyć ust, by się odezwać. I to mimo iż każda cząstka mnie
krzyczała o uwolnienie, każdy muskuł był napięty z wysiłku, a myśli wirowały mi w głowie
jak złapane w pułapkę zwierzęta, szczerząc zęby, wysuwając pazury i demonstrując
pragnienie ataku.
Mogłam tylko leżeć bez ruchu. Charlemagne stanął nade mną, warcząc, ze zjeżoną
sierścią. Psy Drake'ów zawyły w odpowiedzi, ale wyraźnie nie zdecydowały jeszcze, kto jest
wrogiem.
Logan próbował podejść do mnie, powoli i ostrożnie.
- Isabeau, nie panikuj.
- Nie panikuj? Nie panikuj? Znalazłam się w pułapce w moim własnym ciele,
niezdolna zmusić je, by robiło to, co ja chcę. Na łasce królewskich wampirów i łowcy.
Jestem idiotką. Nie nauczyłam się od Kali niczego, żeby móc chronić siebie w tej
sytuacji, ledwie parę godzin po opuszczeniu jaskiń Ogarów. Prawdopodobnie zasługiwałam
na to, żeby umrzeć tutaj, w chmurze popiołu. Ale wtedy Greyhaven pozostałby wolny, a moja
pierwsza i druga śmierć niepomszczone. Nie do przyjęcia. Zawyłam jak psy w gorączkowej
potrzebie wyrwania się na wolność.
- Isabeau, posłuchaj - Logan przykucnął, żeby na mnie spojrzeć, bo Charlemagne nie
dopuścił go bliżej. Spojrzenie miał bardzo zielone, intensywne, szczęki napięte. Za nim
Solange dotknęła ramienia łowcy, jakby się o niego martwiła. On w odpowiedzi wziął ją za
rękę.
Ta rodzina była pokręcona.
- Działanie Hypnosu niedługo minie - obiecał Logan łagodnie, obdarzając mnie pełną
uwagą. W świetle lamp jego krawat wyglądał, jakby był ze zmrożonego śniegu. - Nie grozi ci
niebezpieczeństwo. Nie pozwolę, żeby cokolwiek ci się stało.
Rzuciłam wściekłe spojrzenie na niego, a potem w punkt za jego plecami. Zerknął na
swoją siostrę i jej łowcę.
- Kieran to przyjaciel - wyjaśnił. - On też nie zrobi ci krzywdy, obiecuję. Chciałam
powiedzieć mu, że potrafię sama o siebie zadbać, ale nie byłam w stanie.
Może nigdy nie wybaczę im, że widzieli mnie w takim stanie.
- Przykro mi - powiedziała Solange do Kierana, po czym zwróciła się do mnie. -
Naprawdę. On jest inny niż wszyscy Helios-Ra. Kieran nie wyglądał na szczególnie
połechtanego tą opinią. Ubrany był w całkowicie czarny uniform, jaki nosiła większość
łowców.
W moich oczach wyglądał jak jeszcze jeden Helios-Ra.
- Ona jest Ogarem? - spytał oszołomiony. Jedną rękę miał włożoną w miękki gips.
- Jest naszym gościem - rzucił Logan. Lucy przykucnęła koło niego, patrząc
współczująco. Charlemagne nie ruszył się z miejsca. Kropla jego śliny kapnęła mi na szyję.
- Wiem, jakie to okropne, Isabeau - powiedziała Lucy. - Kieran zrobił mi to dwa
tygodnie temu.
- Cholera - wymamrotał. - Przywiązaliście mnie do krzesła. Lucy machnęła ręką,
jakby to nie było wystarczające usprawiedliwienie.
- Jasne, jasne. - Odwróciła się do mnie. - Poczujesz się znów normalnie za parę minut.
Obiecuję. Mówiła prawcie wyczuwałam to w jej zapachu, chociaż nie byłam do końca
przekonana. Nie mogłam znieść sposobu, w jaki oni wszyscy się na mnie patrzyli.
Wiedziałam, jak muszę wyglądać w moim skórzanym uniformie, z bliznami, podwójnym
rzędem kłów i wściekłym psem u boku. Byłam dumna, że jestem pomocniczką Kali, że
jestem Ogarem, ale pozostałe plemiona wampirów wyraźnie nie postrzegały nas w ten
sposób.
- Dajmy jej trochę przestrzeni - powiedział cicho Logan, jakby wiedział, o czym
myślę. - Ja tu zostanę. Może pójdziecie do salonu?
- Jesteś pewien? - spytała Solange.
- Nie sądzę, żeby była szczęśliwa, kiedy wróci do normy - dodał Kieran z
powątpiewaniem.
- Po prostu idźcie - westchnął Logan.
Kiedy wyszli, poczułam się odrobinę mniej okropnie. Wolałabym, żeby zostawili
mnie zupełnie samą. Myśl, że Logan widzi mnie, kiedy jestem słaba, nie cieszyła mnie
specjalnie. Mimo to jego obecność dodawała mi nieco otuchy, co było bez sensu, zważywszy,
że poznaliśmy się przed chwilą. Pewnie kolejny efekt działania Hypnosu.
Znów spróbowałam się poruszyć, ale nie byłam w stanie. Mogłam za to mówić, co
stwierdziłam z ulgą. Efekt musi słabnąć.
- Charlemagne - wychrypiałam - Ca va.
Przysiadł u moich stóp, nieprzekonany, ale posłuszny. Logan został tam, gdzie był.
- Czy chcesz, żebym zaniósł cię na górę do twojego pokoju? - spytał.
- Nie - odparłam słabo. Nie byłam słabym kwiatuszkiem, przeżyłam rewolucję i
pogrzebanie na ponad dwieście lat pod ziemią. Mogłam wytrzymać dziesięć minut więcej
leżenia na podłodze. Lepiej, żeby nie trwało to dłużej niż dziesięć minut. Choć nie
pamiętałam dokładnie, jakie to uczucie leżeć w trumnie, wyobrażałam sobie, że zbliżone do
tego. Byłam szczęśliwa, że wyparłam to z pamięci albo leżałam w śpiączce przez stulecia.
Pod włosami zbierały mi się krople potu, na karku czułam zimno. Dużo było trzeba, żeby
wampir zaczął się pocić. Musiałam przybrać dziki wyraz twarzy, bo Logan zaklął.
- Nie chciałem przedstawić cię naszej rodzinie w ten sposób. Mam nadzieję, że nie
będziesz długo mieć nam tego za złe. Ten łowca jest nieco zbyt energiczny. Też jeszcze się do
nas nie przyzwyczaił.
Prychnęłam, kiedy w pełni odzyskałam kontrolę nad własnym głosem.
- Nie mogę uwierzyć, że agent Helios-Ra może tak po prostu wejść tu frontowymi
drzwiami.
- On i Solange bardzo się... zbliżyli.
- Czy ona ma instynkt samobójczy? Nie uratowaliśmy jej po to, żeby przekazać ją
komuś takiemu jak on.
Potrząsnął głową, a potargane włosy opadły mu na czoło.
- On ją kocha. No, w każdym razie jest w niej zakochany. Nie znałam tego słowa, ale
dobrze zrozumiałam jego znaczenie. Westchnęłam.
Myślałam, że będzie mądrzejsza. Uniósł brwi.
- Ona jest bardzo mądra. - Zamyślił się. - Więc nie wierzysz w miłość?
- Nie. - Chciałam odwrócić wzrok, ale mi się nie udało. - Nie wiem.
Uśmiech miał zdecydowanie rozpustny. Widziałam podobne u młodych arystokratów
w domu mojego wuja. Starałam się go zignorować. Wyprostowałam palce u stóp, ale nie
byłam w stanie zrobić wiele więcej.
Kiedy otworzyły się drzwi, mnie i Charlemagne'a znów ogarnęło napięcie.
Walczyłam, żeby usiąść, sięgnąć po broń, jakąkolwiek broń. Logan podniósł się i stanął
pomiędzy mną i nowo przybyłymi. Czwórka, która wpadła do środka, musiała być jego
braćmi - podobieństwo fizyczne było zbyt widoczne. Charlemagne zawył i wstał. Przerwali
rozmowę w pół słowa, wpatrując się w dzikuskę wyciągniętą na marmurowej podłodze.
Zazgrzytałam zębami. W ten sposób nie zdobędę szacunku dla mojego plemienia.
- Logan - odezwał się jeden z nich, przeciągając słowa. - Twoja technika się pogarsza,
skoro potrzebujesz psa, żeby od ciebie nie uciekały.
- Bardzo śmieszne, Quinn - wymamrotał Logan. - To Isabeau.
Zamarli, gapiąc się na mnie.
- Isabeau, to moi bracia: Quinn, Marcus, Connor i Duncan. Sebastian wciąż jest w
jaskiniach.
- Un plaisir - powiedziałam sucho. Może trening Ogarów nie przygotował mnie do
zachowania wdzięku w każdych okolicznościach, ale moje arystokratyczne wychowanie
owszem.
- Miło cię poznać. - Zamrugał Connor. - Czemu leżysz na podłodze?
- Hypnos - odparłam. Quinn prychnął.
- Stary, Hypnos i psy? Myślałem, że to ty jesteś dobry z dziewczynami, panie Darcy?
Rozpoznałam przezwisko - od kiedy przyzwyczaiłam się do nowego ciała i apetytów,
wręcz pożerałam książki. Potrzebowałam w końcu zaznajomić się z kilkusetletnią historią.
- Zamknij się - odpowiedział Logan. - Kieran rzucił w nią Hypnosem.
Quinn wysunął kły.
- Czemu to zrobił, do cholery?
- Cóż, żeby być sprawiedliwym, ona próbowała go zabić. Quinn uśmiechnął się do
mnie.
- Już cię lubię.
Po raz kolejny spróbowałam wstać. Nie chciałam leżeć tu ani chwili dłużej, podczas
gdy oni przypatrywali mi się z ciekawością. Byłam zbyt niespokojna, żeby schować mój
podwójny rząd kłów. Gdybym była człowiekiem, w tej chwili umierałabym z gorąca. Logan
spojrzał na mnie i zaklął.
- Zabieram cię na górę - wymamrotał. - Odwołaj psa - dodał, podnosząc mnie w górę.
Charlemagne był tuż obok, przyciśnięty do kolan Logana.
- Ca va - wyszeptałam, chociaż nie byłam pewna, czy do końca w to wierzę.
Charlemagne dreptał tuż przy nas, kiedy Logan wspinał się po schodach, niosąc mnie bez
żadnego wysiłku. Byłam upokorzona i wdzięczna. Sprzeczne emocje nie czyniły obecnej
sytuacji łatwą do opanowania.
- Wiem, że powiedziałaś, że mam tego nie robić - wyszeptał - ale to lepsze niż moi
bracia rzucający dowcipami nad twoją głową, co?
Skinęłam głową, bo nie ufałam własnemu głosowi. Fakt, że mogę znów używać mojej
głowy, żeby potakiwać, sprawił mi niezwykłą ulgę. Zauważył mój mały ruch.
- Jeszcze chwilkę - obiecał.
Drugie piętro domu jeszcze mocniej pachniało dymem i wodą. Najdalsza ściana była
lekko nadpalona. Podążył za moim wzrokiem.
- Hope - wyjaśnił krótko.
Hope dowodziła zbuntowanym oddziałem Helios-Ra, który porwał Solange i
próbował spalić dom jej rodziców. Od tych wydarzeń minął ledwie tydzień i zniszczenia
wciąż były widoczne.
Logan zaniósł mnie w głąb korytarza i kopnięciem otworzył drzwi pokoju gościnnego.
Okno miało grube drewniane okiennice z mocnymi żelaznymi sztabami od wewnątrz. Było
tam wąskie biurko do pisania i bujany fotel przy kominku. Czerwone łóżko było ogromne i
wyglądało na bardzo wygodne. Przy nocnym stoliku stała mała lodówka. Wiedziałam, że
będzie wypełniona krwią. Wciąż byłam dość młoda, by potrzebować napić się jej tuż po
przebudzeniu - całe rodzeństwo Drake'ów musiało przechodzić to samo. To znacząco
poprawiło moją opinię o ich gościnności, dotąd niezbyt pochlebną.
Logan delikatnie położył mnie na łóżku, pochylając się tak nisko, że widziałam błyski
ciemniejszej zieleni w jego źrenicach. Przełknęłam ślinę.
- Czuję się, jakbym cię znał - wymruczał. - Czy to nie dziwne? Nie wiedziałam, co
odpowiedzieć. Charlemagne skoczył, żeby położyć się obok mnie na kołdrze, psując nastrój,
zanim zdążyłam znaleźć właściwe słowa. Logan odsunął się.
- Zostawię cię samą - powiedział. - Kiedy Hypnos przestał działać na Lucy, złamała
Nicholasowi nos. Założę się, że masz silniejszy zamach, a ja akurat lubię swój nos tu, gdzie
jest. Nikt nie będzie ci przeszkadzał - dodał zawzięcie. - Zejdź na dół, kiedy będziesz gotowa.
Będę czekał.
Skłonił się nisko. - Mademoiselle. Drzwi zamknęły się za nim cicho. Kiedy z jego
kroków wywnioskowałam, że jest już na dole i poza zasięgiem słuchu, pozwoliłam sobie na
cichutkie westchnięcie. Charlemagne przekrzywił łeb z zaciekawieniem.
- To wszystko nie idzie całkiem zgodnie z planem - poinformowałam go.
ROZDZIAŁ 4
Logan
Moi bracia to idioci.
Każdy widzi, że mimo blizn i swojego zachowania Isabeau jest dużo wrażliwsza, niż
na to wygląda. A przedstawienie jej - samotniczej księżniczki Ogarów - rodzinie królewskiej
po raz pierwszy nie powinno kończyć się dawką Hypnosu i czterema gapiącymi się na nią
kretynami.
Jeśli ja potrafiłem się nie gapić, równie dobrze oni mogliby się postarać. Była piękna,
dumna i zupełnie niepodobna do kogokolwiek, kogo wcześniej spotkałem.
Naprawdę trudno było się w nią nie wpatrywać. Lepiej przechadzać się pod jej
drzwiami z jednym z bouvierów siedzącym u szczytu schodów i przyglądającym mi się z
ciekawością.
- To beznadziejne, Bouddica - powiedziałem jej. - Chyba nie odziedziczyliśmy
zdolności dyplomatycznych taty. Bouddica oparła pysk na łapach. Przysiągłbym, że
przewróciła oczami.
Czuwałem pod drzwiami Isabeau przez kolejne piętnaście minut, zanim zacząłem czuć
się jak prześladowca. Solange wyszła ze swojego pokoju i spotkała mnie przy schodach.
- Nic jej nie będzie, Logan.
- Wiem. Przechyliła głowę.
- Czyżbyś zmienił koszulę? - Nie.
- Jasne, że tak. - Uśmiechnęła się szeroko. - Szkoda, że twoja dziewczyna próbowała
zabić mojego chłopaka.
Prychnąłem.
- Szkoda, że on potraktował ją Hypnosem. A ona nie jest moją dziewczyną. Dopiero ją
poznałem. I mów ciszej, dobra?
Uniosła brwi.
- Pierwszy raz cię takim widzę.
- Zamknij się, księżniczko - zażartowałem, rzucając jej groźne spojrzenie. Zmrużyła
oczy na słowo „księżniczka”.
- Pofarbuję twoje pirackie koszule na różowo - zagroziła. Tylko się uśmiechnąłem.
- Na mnie wciąż będą dobrze wyglądać. Zatrzymała się na półpiętrze i przybrała
poważny wyraz twarzy.
- Czy to prawda, że ktoś próbował zabić mamę?
- Kto by zrobił coś takiego? Stuknęła mnie w ramię. Mocno.
- Aj - powiedziałem, masując siniaka. - A to za co?
- Za myślenie, że jestem głupia, i nieudzielanie mi odpowiedzi.
- Nie uważam, że jesteś głupia.
- Więc przestań mnie chronić, Logan. - Nie.
Zadusiła jęk frustracji. Westchnąłem.
- No dobra. Tak. Jakaś dziewczyna próbowała zabić mamę. Nikomu nic się nie stało.
- Montmartre?
- Tak, miała jego insygnia - przyznałem niechętnie. Zwłaszcza kiedy jej twarz
przybrała zacięty wyraz, a oczy straciły blask. - Ale popełniła samobójstwo, zanim
zdążyliśmy ją przesłuchać.
- Cholera jasna. - Uderzyła dłonią w ścianę, wprawiając w drżenie wiszący nad nami
kryształowy żyrandol. - Próbuje zrobić ze mnie królową, mordując mamę.
- Na to wygląda - przytaknąłem. Objąłem ją ramieniem. - Ale to mu się nie uda.
Potarła ramiona, jakby zrobiło jej się zimno. Wampirom nigdy tak naprawdę nie było zimno,
więc było to raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby.
- Mam nadzieję, że masz rację, Logan.
- Zawsze mam rację. Zaśmiała się, a o to mi właśnie chodziło.
- Uważaj, niedługo staniesz się tak próżny jak Quinn.
- Nikt nie jest tak próżny jak on - wtrąciła Lucy z dołu schodów. Niosła kubek
czekolady i talerz pełen ciastek. Korzystając z pobytu u nas napychała się białym cukrem i
śmieciowym jedzeniem. Miała większy problem z potrawkami z tofu swojej mamy niż z tym,
że w tej chwili wszyscy dookoła niej żywili się krwią.
- Gdzie są wszyscy? - spytałem. Ogień palił się w kominku, ale salon był pusty.
Kuchnia także.
- Na zewnątrz, naprawiają ścianę - odparła Lucy. Północna część domu zmieniła się w
stertę nadpalonego, zniszczonego przez wodę drewna. Ganek otaczający dom przyjął na
siebie główny impet ataku, kiedy Hope wyskoczyła z okna pokoju gościnnego i powróciła z
resztą zbuntowanego oddziału agentów Helios-Ra. Bruno spędził już tyle czasu w sklepach
budowlanych, dając upust swojemu zdumieniu przez telefon komórkowy, aż zaczęliśmy
„słyszeć hałasy” w lesie, żeby zostawał w domu i patrolował okolicę. Hope miała za co
odpowiadać. Montmartre także. Byliśmy wściekli, że nie dane nam było kazać im za to srogo
i długo płacić. Pokrzyżowanie ich planów raczej nam nie wystarczało. Mała zemsta byłaby
mile widziana, niezależnie od tego, co powtarzał tata w swoich przemowach o tym, że
„odradzamy się silniejsi”. Prawda jest taka, że byliśmy po prostu szczęśliwi, że Solange
przeżyła przemianę i kolejne próby porwań i zabójstw.
A ja byłem bardzo zadowolony, że już nigdy więcej nie będę miał szesnastych
urodzin. Bo bycie szesnastolatkiem w naszej rodzinie jest po prostu do niczego.
- Pewnie powinienem im pomóc - stwierdziłem niechętnie. Prace ręczne bardzo
niszczyły ubrania.
- O tak, powinieneś - zawołał Nicholas, wynurzając się z piwnicy z dodatkową
skrzynką z narzędziami i piłą. Lucy uśmiechnęła się, patrząc, jak otwiera tylne drzwi.
- Pas z narzędziami - powiedziała, zlizując czekoladę z ust. - Mniam.
Wiatr zmienił kierunek i poczułem zapach ciepłej krwi pulsującej pod jej skórą.
Wszyscy to poczuliśmy. Nicholas zrobił krok do tyłu ze zbolałym wyrazem twarzy. Lucy
zmarszczyła brwi.
- Co z tobą? Wyglądasz, jakbyś miał nudności.
- Wszystko w porządku - powiedział przez zęby. - Zostań w środku. Tam nie jest
bezpiecznie.
Przewróciła oczami.
- Przestań się zamartwiać. Jest bardzo bezpiecznie, jesteście wy i z milion strażników.
- Nie o to mi chodziło - wymamrotał i wyszedł na zewnątrz, w półmrok, żeby zająć się
stertą pociętych pni. Mięśnie szyi uwypukliły mu się z napięcia. Lucy patrzyła za nim przez
dłuższą chwilę, po czym zamknęła drzwi.
Poszedłem za nim, chwytając wypełniony krwią termos ze stali nierdzewnej z lodówki
na piętrze. Rzuciłem mu go. Złapał i odwrócił się, żeby się napić. Młodemu wampirowi nie
było łatwo oprzeć się pragnieniu ludzkiej krwi. Jeszcze trudniej było, kiedy twoja nowa
dziewczyna mieszkała z tobą w jednym domu, podczas gdy ty walczyłeś ze sobą, żeby
zahamować silny głód. Teraz, kiedy Solange przeszła przemianę, zaczęła siadać po
przeciwnej stronie pokoju, a Lucy została zmuszona do przeniesienia się do pokoju
gościnnego z zamkiem od wewnętrznej strony. Dorastaliśmy z nią i nigdy celowo byśmy jej
nie skrzywdzili, ale młody wampir w chwili przebudzenia, tuż po zachodzie słońca, był
bardziej zwierzęciem niż człowiekiem. To rodzaj imperatywu biologicznego. Nasze ciała
zmuszały nas do picia tego, przeciwko czemu buntowały się nasze mózgi. Inaczej groziłaby
nam śmierć.
- Hej, stary, nieźle sobie radzisz - powiedziałem do niego cicho, kiedy ocierał usta
wierzchem dłoni.
- Ona nie rozumie - stwierdził. - Nie do końca.
- Rozumie bardziej, niż ktokolwiek inny by potrafił.
- A jednak.
- Tak - zgodziłem się. - Jednak. Quinn, Connor, Marcus i Duncan zdzierali część bali,
których nie dało się uratować. Złapałem młotek, starając się nie myśleć tyle o obecności
Isabeau w naszym domu. Nicholas, sfrustrowany, przeciągnął ręką po włosach.
- Kiedy to się stało takie skomplikowane?
- Dziewczyny zawsze są skomplikowane - odparłem. - Dobrze o tym wiesz.
Uśmiechnął się pod nosem.
- Niektóre bardziej niż inne. Pomyślałem o bliznach na rękach Isabeau i jej
przerażonym spojrzeniu.
- Dobrze mówisz. Zabraliśmy się do pracy, głównie pod przewodnictwem Duncana,
który przeważnie miał pojęcie, jak należy naprawiać ścianę. Kiedy potrzebny nam był gips, z
powodu, którego postanowiłem nie zgłębiać, poszedłem po niego do garażu. Wracając,
zatrzymałem się nagle i poczułem gęsią skórkę. Szmer w lesie.
Coś cichego, bardzo niewyraźnego. I niemile widzianego. Nie mogłem ostrzec braci,
nie ostrzegając jednocześnie tego kogoś, kto teraz czaił się w lesie. Postawiłem wiadro z
gipsowym proszkiem i wycofałem się do frontowych drzwi i lasu po drugiej stronie ścieżki.
Wpatrywałem się w cienie przesuwające się w krzewach róż i drzewach cedrowych. Słabe
światło księżyca odbiło się od jeepa stojącego na podjeździe. Lampy w oknach emanowały
łagodną poświatą. Czułem zapach róż, świeżo ściętych pni dębu, krwi i lilii. Lilie nigdy nie
były dobrym znakiem. Montmartre pachniał liliami. I choć wątpiłem, żeby kręcił się w lesie
koło naszego domu, bez trudu mogłem założyć, że wysłał swoich sługusów, żeby wykonali za
niego brudną robotę.
Znowu polował na Solange, tak jak mówiła. Chciał, żeby została królową, jak głosiła
stara przepowiednia, a co najważniejsze, chciał, żeby była jego królową.
Myślał, że będzie rządził za nią, używając jej jako ignorantki. A po tym co wydarzyło
się dzisiaj, sądził pewnie ze jeśli zlikwiduje mamę, Solange bezwolnie się podporządkuje.
Kompletnie nie rozumiał kobiet z rodu Drake'ów. Powinien dostać kołkiem.
Z radością się do tego przyczynię... jeśli tylko przez chwilę nie będzie się ruszać.
ROZDZIAŁ 5
Isabeau
Działanie Hypnosu ustało w końcu, nagle jak letnia błyskawica. Zerwałam się
natychmiast, jakby kopnął mnie prąd. Charlemagne zaszczekał, a ja zaśmiałam się głośno.
Zdolność ponownego kontrolowania swoich kończyn wprawiła mnie w ekscytację. Czułam
się zdenerwowana niczym debiutantka na pierwszym balu. Nawet komórka wibrująca w
kieszeni mi nie przeszkadzała.
- Magda. - Uśmiechnęłam się do słuchawki. Któż inny mógłby do mnie dzwonić.
- Isabeau? To ty? - spytała Magda.
- Jasne, a kto inny? - Przeciągnęłam się, żeby upewnić się, że potrafię. Potem
wykonałam gwiazdę do tyłu.
- Czy ty chichoczesz? - spytała z niedowierzaniem. - Co oni ci zrobili?
- Hypnos. Zapadła cisza, dobiegł mnie zduszony kaszel.
- A to jest śmieszne, bo?
- Nie jest - zapewniłam ją. - Ale właśnie przestało działać.
- Masz kłopoty? Co oni ci robią? Nie wiedzą, że jesteś księżniczką, czy co? Wołam
Finna.
- Nie! - Zatrzymałam ją, zanim zdążyła się rozłączyć. - Nic mi nie jest. To był
wypadek.
- Jesteś pewna? - naciskała podejrzliwie. - Oni nie są tacy jak my, Isabeau.
- Wiem - odparłam. - Uwierz mi. Nawet ich ludzie są dziwni. - Chociaż nie spotkałam
wielu ludzi odkąd wyciągnięto mnie z grobu, byłam pewna, że Lucy jest wyjątkowa.
- Mają tam ludzi?
- Jedną dziewczynę. I strażników.
- Próbowałaś jej?
- Chybaby im się to nie spodobało. - Mogłam sobie wyobrazić wyraz twarzy
Nicholasa.
- Czy Hypnos jest tak straszny, jak mówią?
- Tak. - Nie zawahałam się ani na chwilę. - Nawet gorszy.
- Łotry.
- Mów ciszej - powiedziałam. - Jesteśmy tu jako dyplomaci, pamiętasz?
Magda prychnęła.
- Nie jestem typem dyplomaty. Prychnęłam także, czując się znacznie lepiej.
- Wiem. Zanim uznała mnie za siostrę, Magda była zazdrosna o moją bliskość z jej
mentorką, Kałą. Próbowała obciąć mi włosy w przypływie złości. Po tym jak połamałam jej
palce, natychmiast mnie polubiła, i od tamtej pory jest wobec mnie bezwzględnie lojalna.
- A jak u was? - spytałam.
- Drake'owie w porządku, póki co - przyznała niechętnie.
- Ale większość dworzan nas tutaj nie chce.
- Może powinnam wrócić? - zastanowiłam się, zmartwiona.
- Pewnie, że wolałabym, żebyś tu była, ale wszystko w porządku. Zobaczymy się
jutro. Do tego czasu będę podsłuchiwać tak dużo rozmów, jak się da.
- Dobrze. - Była w tym kierunku niezwykle uzdolniona.
- Zrobię tu, co będę mogła.
- Uważaj na siebie.
- Ty też. Wsunęłam telefon do kieszeni, po czym przeszukałam pokój pod kątem
pułapek, szpar w okiennicach, przez które mogłoby wpływać światło słoneczne i wszystkiego,
co nietypowe. Obwąchałam nawet krew w lodówce, ale pachniała jak zwykle. Może uznaliby
mnie za paranoiczkę, ale Ogary były przyzwyczajone do polegania wyłącznie na sobie.
Między Montmartrem i jego Zastępami a pogardą reszty wampirzej społeczności nie
mogliśmy pozwolić sobie na spadek poziomu ostrożności. Nie mogłam siedzieć w tym pokoju
ani chwili dłużej. Miałam pracę do wykonania.
- Chodź - powiedziałam do Charlemagne'a, otwierając drzwi na oścież. - Idziemy.
Planowałam zejść na dół, ale zmieniłam zdanie, kiedy usłyszałam bicie serca Lucy z drugiego
końca holu za rogiem. Znalazłam ją stojącą przy oknie razem z Solange.
- Isabeau. - Solange przyjrzała mi się zmartwionymi oczyma. - Lepiej się czujesz?
Kiwnęłam głową.
- Gdzie twój łowca? Wzdrygnęła się.
- Poszedł do domu. Stwierdziliśmy, że tak będzie najlepiej. - Jej oczy zmieniły wyraz
ze zmartwionego na ostrzegawczy. - Jest pod ochroną Drake'ów.
- Ja także, przynajmniej tak mi dano do zrozumienia.
- Oczywiście, że tak - wtrąciła Lucy z nosem przyciśniętym do szyby. -
Nieporozumienie. Nic wielkiego.
Solange skrzywiła się w uśmiechu.
- Mogłabyś spróbować pełnych zdań, Lucy.
- Nie. Zajęta. Mimo woli byłam zaciekawiona.
- Co robisz?
- Ślini się - wyjaśniła Solange serdecznie.
- Pewnie, że tak - przyznała Lucy, niespeszona. - Tylko na nich spójrz. Przesunęła się,
żeby zrobić mi miejsce. Obserwowała pięciu z siedmiu braci Drake'ów naprawiających
zewnętrzną ścianę domu pod naszym oknem. Musiałam przyznać, że przedstawiali
imponujący widok: przystojni, bladzi i bez koszulek, z muskulaturą błyszczącą w świetle
księżyca. Nie mogłam powstrzymać się, żeby nie poszukać wzrokiem Logana, ale on właśnie
odchodził. Solange znudzona oparła się o ścianę.
- Czy już skończyłaś?
- O nie - odparła Lucy. Zostawiła odcisk nosa na szybie. Nicholas rzucił jej przebiegły
uśmiech. - Ups. A niech to.
- Mówiłam ci, że słyszą bicie twojego serca - powiedziała Solange. - Nawet z tej
odległości.
- Nic na to nie poradzę. Nawet jeśli wszyscy wiedzą, że są przystojni i potwornie
aroganccy - dodała głośniej. - Czy oni to słyszą?
- Tak.
- To dobrze - zerknęła na mnie. - Ciacha, co?
- Jestem pewna, że Isabeau chętniej by odpoczęła, a nie gapiła się na moich braci -
stwierdziła Solange. - Pamiętasz, jaka byłaś zdenerwowana po Hypnosie?
- No co ty! To przecież takie uspokajające - zadrwiła Lucy. Kiedy wreszcie udało się
ją odciągnąć od okna, zeszłyśmy do salonu. Tutaj także mocno pachniało spalenizną. Jedno z
okien było zabite deskami. Lucy gadała jak najęta, co było dla mnie prawdziwą ulgą. Solange
zdawała się równie pełna rezerwy co ja i bez tej radosnej dziewczyny czułybyśmy się
niezręcznie i niekomfortowo.
- Twoje tatuaże są cudowne - powiedziała Lucy. - Strasznie bym chciała zrobić sobie
jeden, ale mama każde mi czekać, aż skończę osiemnaście lat. - Zrobiła grymas. - Wybierają
najbardziej dziwaczne rzeczy, żeby mi zakazywać. Mama ma aż trzy tatuaże, a tata jeden.
Niezupełnie fair, prawda?
Moja tunika bez rękawów odsłaniała ramiona czarne od tatuaży. Nie było łatwo je
utrwalić. Musiałam poprawiać je trzy razy. Proces gojenia u wampirów wywabiał tusz i
węgiel.
- Nigdy jeszcze takich nie widziałam - ciągnęła Lucy. - Nie weszłaś tak po prostu do
studia tatuażu, co?
- Nie, Kala zrobiła to węglem drzewnym i igłą. - Większość z nich powstała podczas
rytuału, który wprowadzał mnie w jej służbę. Pierwszy został wykonany, jeszcze zanim w
pełni się przebudziłam, po tym kiedy znalazły mnie psy. Był to chart okalający górną część
lewej ręki, trzymający ogon w pysku i otoczony celtyckim węzłem. Wszystkie Ogary miały
taki tatuaż.
- Au - Lucy skrzywiła się na myśl o powolnym procesie wykonywania tatuażu.
Większość pozostałych również przedstawiała psy ścigające się w górę moich rąk, ozdobione
liśćmi winogron. - Mimo wszystko są super.
- Ty się mnie nie boisz. - To nie było pytanie, lecz stwierdzenie. Wyglądała na
zaskoczoną, że o tym wspominam.
- Nie. A powinnam? Ocaliłaś Solange.
- Nawet wampiry stają się nerwowe w pobliżu Cwn Mamau - podkreśliłam. Nie byłam
pewna, czemu nalegam, żeby się mnie bała. Po prostu nie miałam wiele doświadczeń z
bezwarunkową akceptacją, nie przez rewolucjonistów w Paryżu i z pewnością nie przez inne
wampiry. Czułam potrzebę zbadania nowego doświadczenia, jak bolącego zęba.
- Bo nosicie kości i wykonujecie dziwne rytuały w jaskiniach, i malujecie sobie
błotem twarze? - spytała, uśmiechając się szeroko. - Proszę, moi rodzice robią to bez przerwy.
Rytuały szamańskie i tańczenie nago w czasie pełni księżyca to ich żywioł.
- To wszystko wyjaśnia, prawda? - Solange zerknęła na mnie z nieśmiałym
uśmiechem, wciągając mnie w nastrój chwili.
- Jest... wyjątkowa - zgodziłam się.
- Jest także tuż obok - wyburczała Lucy dobrotliwie. - I nawet z moim nędznym
ludzkim słuchem słyszę, co mówicie. Czułam się bardzo dziwnie. Gdyby moje życie
przybrało inny obrót, mogłabym uważać za normalne siedzenie z przyjaciółkami w
eleganckich jedwabnych sukniach przy herbacie i ciasteczkach. Ale nigdy wcześniej tego nie
robiłam. Zastanawiałam się, co robi teraz Magda, czy krąży po jaskiniach, a może kłóci się ze
strażnikiem. Stawiałabym na kłótnię.
- Mogę udzielić ci rady? - spytała Lucy.
- Chyba tak.
- Masz doskonały francuski akcent. Jeśli chłopak poprosi cię, żebyś włożyła kostium
francuskiej pokojówki, przywal mu w goleń.
- Zwłaszcza jeśli to będzie jeden z moich braci - przytaknęła Solange. Charlemagne
zaczął warczeć. Spojrzałam na niego groźnie, szybko rozglądając się po pokoju w
poszukiwaniu źródła jego zachowania. Nie mogłam nic dostrzec, aż rozległo się uderzenie w
drzwi frontowe. Pobiegłyśmy do holu - Lucy dużo wolniej od nas. Solange spojrzała przez
wizjer, po czym nacisnęła klamkę.
- Jeszcze jeden prezent - westchnęła. - Naprawdę, myślałam, że kiedy najgorsze
feromony z okresu przemiany znikną, zostawią mnie w spokoju.
Na progu leżał pakunek zawinięty w czerwony powlekany papier. Dookoła niego ktoś
rozsypał płatki róż. Sięgnęła, żeby go podnieść, ale złapałam ją za rękę.
- Nie - powiedziałam. - To Montmartre. Czuję go tutaj. - Popchnęłam ją do tyłu,
sięgając po szpadę. - Wracaj do środka. Nie czekałam, żeby sprawdzić, czy mnie posłucha,
tylko kopniakiem zamknęłam jej drzwi przed nosem. Schodziłam ze schodów, kiedy przy
moim łokciu pojawił się blady cień.
Mało brakowało, a ścięłabym Loganowi głowę. Uchylił się przed ciosem mojej szpady
z wdziękiem tancerza. Jego piękna twarz była ponura.
- Ktoś jest w lesie - poinformował.
- Wiem. Zastępy - dodałam. Znałam ten zapach, chociaż słaby - krew, lilie i wino.
Osobista armia Montmartre'a zawsze pachniała tak samo.
- Zostań tutaj - rozkazał.
- Jestem Ogarem - odparłam. - Tym się zajmuję. Ty tu zostań.
- Jasne.
- Więc zejdź mi z drogi.
- Jasne - powtórzył. Poruszaliśmy się jak dym między cedrami i klonami rosnącymi
wzdłuż podjazdu, w kierunku pól okalających las. Trzymałam szpadę nisko, żeby światło
księżyca nie odbiło się od ostrza i nie zdradziło naszej pozycji. Charlemagne biegł (bok mnie,
podniecony, ale cichy. Zamknęło się nad nami sklepienie drzew w mchowych sukniach, z
gałęziami pokrytymi liśćmi, sowami i śpiącymi jastrzębiami. Ziemia pod stopami była
miękka, liście o paproci muskały nam nogi, kiedy biegliśmy. Nawet owady umilkły; ani jeden
pasikonik czy świerszcz nie zdradził swojej obecności. Tylko rzeka cicho mruczała do siebie
w oddali.
Logan stanął i zwrócił głowę na prawo. Podążyłam za jego wzrokiem i skinęłam
głową, żeby potwierdzić, że widzę to co on. Biały płatek róży wdeptany w błoto. Jak na
kogoś, kto nosił koronki, o ile nie chodził z nagim torsem, Logan wiedział, jak tropić. Wiatr
się zmienił, a ja poruszyłam nozdrzami. Zapach krwawych lilii był teraz silniejszy, gęsty jak
kadzidło. Poszliśmy za nim, rozdzielając się w milczącym porozumieniu, by z dwóch stron
okrążyć kępę dębów. Logan poszedł na lewo, ja trzymałam się prawej. To przynajmniej było
coś, w czym czułam się komfortowo. Tropienie Zastępów było moim zajęciem. Pasowało do
mnie bardziej niż uprzejme konwersacje i królewska polityka. Można powiedzieć, że za tym
tęskniłam.
Było ich dwóch, po lewej, chociaż pachniało, jakby wcześniej było ich więcej. Byli
szybcy, ale niewystarczająco. Logan pobiegł naprzód, żeby zatarasować im drogę, a ja
skradałam się za nimi. Jeden z nich zasyczał.
- Słyszysz... Nie skończył pytania. Zamiast tego obrócił się na jednej nodze, łypiąc na
mnie szyderczo. Nie traciłam czasu na oddawanie spojrzenia, tylko skoczyłam do przodu z
wyciągniętą szpadą.
- Szczeniak Ogarów - splunął. - Dość daleko od domu.
- Nie dalej niż ty. Zamachnął się pięścią, pewny swojej siły. Odskoczyłam do tyłu,
unosząc brew.
- Służba u Montmartre'a zrobiła z ciebie lenia i grubasa - wyśmiałam go. Jego twarz
posiniała ze złości. Zaryczał, ponawiając atak, ale gniew uczynił go niezręcznym i łatwym do
uniknięcia. Fruwałam dookoła niego jak koliber. Charlemagne stał z boku, czekając na
rozkaz.
Logan zajął się jego towarzyszem, zanim zdążyli połączyć siły.
- Przestań się z nim bawić i dokończ go - jęknął, nurkując, by uniknąć ciosu sztyletem.
Członek Zastępów, który robił, co mógł, żeby rozerwać mnie na strzępy, miał
podobny sztylet, zagięty i prawie tak długi jak szpada. Nie miał łuku ani pistoletu
naładowanego pociskami pełnymi wody święconej. To była ulubiona broń Zastępów, kradli ją
zabitym agentom Helios-Ra. Ten ubrany był jak na polowanie i szpiegowanie, nie do walki.
Odnotowywałam te szczegóły beznamiętnie, koncentrując się na utrzymywaniu lekkości w
stopach. Poruszaliśmy się coraz szybciej i coraz agresywniej, aż z zewnątrz zaczęliśmy
pewnie przypominać smugę, następstwo poszczególnych kolorów, jak pociągnięcia farby na
mokrej kanwie. Logan zabił swojego przeciwnika, którego popiół pokrył pobliskie paprocie.
Schylił się, żeby podnieść coś ze sterty jego ubrań.
Odparowałam cios prosto w serce, a kolczuga wszyta w moją tunikę zadźwięczała
delikatnie. Wycelowałam w jego głowę, poruszając się umyślnie ze zwodniczą powolnością.
Odparował, instynktownie odchylając się do tyłu. Skorzystałam z tej pozycji i mojego
rozpędu i dźgnęłam go w nogę. Złapałam go z zaskoczenia, więc potknął się z przekleństwem
na ustach. Krew trysnęła mu z nogi i pokryła ziemię. Zrobiłam ruch, żeby go zabić, ale już go
nie było odbiegł w las. Mogłabym go dogonić, a na pewno pójść po śladach jego krwi. Co
było moim celem. Logan otarł krew z rozcięcia na ramieniu, kręcąc głową.
ALYXANDRA HARVEY POJEDYNKI WAMPIRÓW PROLOG Anglia 1975 Gdyby Isabeau St. Croix wiedziała, że będzie to jej ostatnia Wigilia, nałożyłaby sobie trzecią porcję puddingu śliwkowego. Póki co trzymała się z dala od bawialni. Nigdy by nie pomyślała, że salon może być tak zatłoczony i duszny, ale kiedy wspomniała o tym Benoit, tylko się roześmiał i powiedział, żeby poczekała do lata, kiedy całe miasto zasnute jest węglowym pyłem. - Nie myśl, że cię nie widzę, chou - dodał surowo. Benoit był wysoki, chudy i nosił fantazyjne wąsy. Z ogarniętej rewolucją Francji uciekło tak wielu dystyngowanych dżentelmenów, że każdy elegancki londyński dom miał obecnie francuskiego kucharza. Nieważne, że większość z nich we własnym domu nigdy nie ugotowała nawet jajka. Tutaj radzili sobie całkiem nieźle. - Mais non, psujesz moją marchewkę. - Przepędził jednego ze zdenerwowanych kuchcików. Korzystając z chwilowego zamieszania, Isabeau usunęła się w kąt zatłoczonej kuchni. Powinna była się tego domyślić. Benoit był zdecydowany zmusić ją do zatańczenia w srebrnych pantofelkach, jak przystało na córkę z arystokratycznego rodu. Nie tak dawno temu błagałaby o możliwość wzięcia udziału w balu. I spodziewałaby się, że będzie ją mieć. Rok spędzony na ulicach Paryża zmienił ją całkowicie. Jedwabne suknie i perłowe kolczyki wydawały jej się teraz dekadenckie, a przejmowanie się modą i plotkami - śmieszne. Benoit rozpaczał, że Isabeau przedkłada jego towarzystwo nad operę. Ale ona kochała trzask paleniska, ciężką woń pieczonego chleba i grillowanego mięsa. Dziś wieczorem były tu półmiski ostryg, tacefoie gras, indyk faszerowany kasztanami, krem migdałowy i malutkie, perfekcyjnie wykonane ciasteczka w kształcie słońc i liści ostrokrzewu. Benoit był jedyną osobą, z którą Isabeau mogła naprawdę porozmawiać. Jej wujek był miłym człowiekiem, podobnie jak jego żona, ale wyjechał z Francji prawie dwadzieścia lat temu. Benoit był w Paryżu, kiedy zdobywano Bastylię. On wiedział. Mimo to nie miał zamiaru pozwolić jej na ukrywanie się w kuchni przez cały wieczór, nieważne, jak bardzo by go błagała. - Jeden kawałek galette - podał jej talerzyk i widelczyk. Galette des Rois, ciasto Trzech Króli, podawało się w okresie świątecznym w każdym francuskim domu. Drugi kęs odsłonił ukryte w cieście ziarno fasoli. Posmakowała je językiem i odłożyła na talerzyk. - Voila! - zawołał Benoit z uśmiechem. - Wiedziałem, że to ty znajdziesz fasolkę. Jesteś królową wieczoru. - Mimo jej protestów wyrwał jej widelczyk z dłoni. Nawet nie skończyła zlizywać ziarenek cukru ze srebrnych ząbków. - Teraz musisz tańczyć aż do świtu. Allezy! Ześlizgnęła się z drewnianego stołka, wiedząc, że nie uda jej się dłużej uniknąć zabawy. Byłoby to z jej strony nieuprzejme, a miała przecież wszelkie powody, żeby być wdzięczną wujowi. Nie było jej łatwo ukraść wystarczająco dużo pieniędzy, by przeprawić się do Anglii, a on mógł ją przecież odprawić, kiedy pojawiła się na progu jego domu. W końcu nigdy wcześniej jej nie widział; była córką jego brata, który zerwał z nim kontakty. Zmarłego brata, który przestał się do niego odzywać, jeszcze zanim Isabeau przyszła na świat. Gdyby nie wuj Oliver albo Olivier St. Cross, jak go tutaj wszyscy nazywali, spędzałaby te święta podobnie jak ostatnie: skulona pod okapem kawiarni, z nadzieją, że któryś z obywateli ulegnie świątecznemu nastrojowi i kupi jej posiłek. W przeciwnym wypadku wyciągnęłaby pieniądze z czyjejś kieszeni i kupiła go sobie sama. Trzeba było sobie radzić, żyjąc na ulicach Paryża w czasie Wielkiego Terroru.
- Allez, allez - popędzał ją Benoit. - Nalegam, żebyś znalazła jakiegoś przystojnego młodzieńca i trochę z nim poflirtowała. Trudno było jej wyobrazić sobie, że jakiś młodzieniec mógłby ją zauważyć, nawet w przepięknej, jedwabnej białej sukni, którą jej ofiarowano. Wciąż czuła się koścista, głodna i brudna, i całkiem zapomniała, jak należy tańczyć. Jedyne, czego była pewna, to swojej zdolności do kradzieży jedzenia i znajdowania najlepszych dachów do ukrycia się w razie zamieszek. Zmusiła się do opuszczenia kuchni przede wszystkim dlatego, że przerażała ją myśl o dziesiątkach gości zgromadzonych na górze. Przed Paryżem mieszkała na wsi w dużej rodzinnej posiadłości. Ich dom miał marmurowe podłogi, jedwabne sofy i pokryte kurzem winnice, w których zajadała winogrona, aż jej palce robiły się purpurowe. Ale jej rodziców zabrano. Czym był świąteczny bal w porównaniu z groźbą gilotyny? Odnalazła drogę do salonu, gdzie goście zebrali się na nocny posiłek. Jej wuj ochoczo wykorzystał okazję do odtworzenia swoich ulubionych wigilijnych wspomnień z dzieciństwa, wyjaśniając to potrzebą, by jego bratanica czuła się jak u siebie. Nikt nie dał się na to nabrać. Wszyscy widzieli, jak był przejęty, podając przyjaciołom tacę z tartą i szampana. Stał przy głównym kominku ozdobionym zielonymi gałęziami i białymi liliami z oranżerii. Na sobie miał świątecznie czerwoną kamizelkę, która ledwo dopinała się na jego opasłym brzuchu. - A, oto jest - powiedział. Isabeau koncentrowała się na tym, żeby się uśmiechać, nie potknąć o obręb sukni i nie wycierać spoconych dłoni o ubranie - na wszystkim poza ciekawskimi, pełnymi litości spojrzeniami, obserwującymi każdy jej krok. - Moj a bratanica, Lady Isabeau St. Croix - przedstawił ją wuj. W Paryżu przedstawiała się jako obywatelka Isabeau. Tak było bezpieczniej. - Och, kochanie. - Podbiegła do niej jakaś starsza kobieta; strusie pióro na jej głowie powiewało współczująco. - Jakie to okropne. Jakie straszne. - Madame. - Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć, więc dygnęła. - Ci barbarzyńcy - ciągnęła dama. - Ale to już nieważne, tu jesteś bezpieczna. My, Anglicy, wiemy, jaki jest naturalny porządek rzeczy. Kolejne zdanie, na które Isabeau nie miała odpowiedzi. Kobieta wydawała się jednak szczera i pachniała olejkiem miętowym. Dłońmi w rękawiczkach wykończonych czerwonymi kokardkami poklepała Isabeau po ręce. - Mój bratanek jest tu gdzieś w pobliżu, na pewno z przyjemnością będzie ci towarzyszyć w tańcu. - Merci, madame. - Miała ogromną ochotę schować się raczej za jedną z ogromnych dekoracji z ostrokrzewu, niż zgodzić się na coś takiego. Bawialnią była jeszcze piękniejsza, niż to sobie wyobrażała. Wcześniej pomagała ustawiać misy pozłacanych szyszek sosnowych i liści ostrokrzewu przyprószonych srebrem i przewiązywała wstążkami gałęzie sosen przymocowane do każdego okna. Ale w nocy, w świetle dziesiątek woskowych świec i przy lodowatym zimowym wietrze bijącym w szyby wyglądało to magicznie. I - tak jak się obawiała - było duszno z powodu gorącego powietrza wymieszanego ze słodkim zapachem perfum i kwiatowych olejków do włosów, wypełniającym każdy kąt pokoju. Wycofała się w kierunku drzwi prowadzących do ogrodu. Krzewy róż i cisowe żywopłoty pokryte były delikatnym szronem, jakby ktoś zawiesił na nich koronkę. Księżyc prześwitywał łagodnie przez gęste chmury. Zadrżała lekko, kiedy z nieba powoli zaczęły opadać płatki śniegu, ale nie wróciła do środka. Słyszała skrzypienie oblodzonych kół powozów i dźwięki muzyki z pokoju za jej plecami. Śnieg nadawał światu perłowy poblask. Uśmiechnęła się. - Z takim uśmiechem nie wolno pani więcej marszczyć czoła. Obróciła się na dźwięk głosu, napinając ramiona.
Mieszkała w miejskim domu z wygodami od bardzo niedawna, a już traciła swoje umiejętności. Powinna była usłyszeć jego kroki albo przynajmniej szmer otwieranych drzwi. - Proszę wybaczyć najście - dodał uprzejmie, z ukłonem. - I moją impertynencję, jako że nie zostaliśmy sobie odpowiednio przedstawieni. Ale tylko pani może być tajemniczą Isabel St. Croix. - Isabeau - poprawiła go łagodnie. Nigdy wcześniej nie miała do czynienia z mężczyzną takim jak on. Wyglądał na dwadzieścia parę lat, ale nosił się z elegancją i pewnością siebie kogoś znacznie starszego. Jego oczy były szare, prawie pozbawiono koloni w zimowej poświacie ogrodu. Philip Marshall, hrabia Greyhaven, do usług. Kiedy ujął jej dłoń, żeby ją ucałować, poczuła chłodny dotyk, jakby zbyt długo stał na zewnątrz, w śniegu. Nagle ogarnęło ją zdenerwowanie i, nie wiadomo dlaczego, czuła się złapana w potrzask, jak w czasach, kiedy przyłapano ją przy ogniu wznieconym na ulicy, żeby trzymać straże miejskie z daleka. - Powinnam wracać - wyszeptała. Miała zaledwie osiemnaście lat i jedynym powodem, dla którego pozwolono jej wziąć udział w balu, była pora świąteczna. Prawdopodobnie nie powinna była znajdować się na zewnątrz bez przyzwoitki, nawet jeśli ten mężczyzna był hrabią. Nie potrafiła sobie tego przypomnieć. Jej ciotka wymieniła tyle zasad, że zlały się jej w jedno. Znała je wszystkie przed rewolucją. Teraz wiedziała tylko, że ma dziwne pragnienie zbliżyć się do niego, i to nie tylko dlatego, że zapomniała swojego szala. Puścił jej rękę i uniósł brwi. Słabe światło z bawialni zamigotało na srebrnych guzikach jego ozdobnie wyszywanego płaszcza. - Z pewnością dziewczyna, która przeżyła francuski motłoch, nie boi się mnie? Uniosła brodę w obronnym geście. - Mais non, monsieur. Je riai pas peur. - Powinna starać się mówić po angielsku, ale temperament lub nieuwaga zawsze sprawiały, że wracała do francuskiego. - Pardon. - Potrząsnęła głową, zła na swój brak koncentracji. - Nie boję się. - Miło mi to słyszeć - pochwalił. - Wina? Podał jej kieliszek; nie zauważyła wcześniej, by go trzymał. Czy Benoit nie zachęcał jej, żeby tańczyła i flirtowała? Normalne dziewczyny w jej wieku byłyby uszczęśliwione, stojąc tutaj w towarzystwie przystojnego hrabiego. Powinna pić, jeść kandyzowane fiołki i tańczyć, aż zedrze satynowe buciki. Przyjęła kieliszek. - Merci, monsieur. - Wino z przyprawami było ciepłe i smakowało cynamonem i czymś jeszcze, jak miedź albo lukrecja. Albo krew. Skarciła się w myślach. Pozwalała, by jej obawy rodziły głupie myśli. - Jest pani urocza - powiedział hrabia. - A ja jestem tak zmęczony tymi angielskimi różami, zbyt nijakimi, żeby zachwycić się czymś innym niż kadrylem i słabą lemoniadą. Jest pani oczekiwaną odmianą, panno Cross. Doprawdy, bardzo oczekiwaną. Zarumieniła się. Wino sprawiało, że zrobiło jej się gorąco; plątały się jej myśli. Było to miłe uczucie. Płatki śniegu opadały jej na rzęsy, gdzie natychmiast się rozpuszczały, i na usta, skąd zlizywała je, jakby były z cukru. Srebrne oczy lorda świeciły jak oczy zwierzęcia, lisa w kurniku. - Gdyby to było gotyckie opowiadanie - powiedział - byłyby tu duchy i wampiry, a pani naprawdę by się bała. Pomyślała o książkach, które czytała późno w nocy w bibliotece, o sensacyjnych powieściach, jak Tajemnice zamku Udolpho Ann Radcliffe, Lenore Burgera, wszystkie pełne złoczyńców i nieumarłych stworzeń o niezaspokojonym apetycie, które włóczyły się nocą po świecie. - Niech pan nie będzie niemądry - Zaśmiała się. - Nie wierzę w wampiry. ROZDZIAŁ 1 Logan To był koszmarny tydzień. Sprzątanie po psychotycznej królowej wampirów nie jest
łatwe nawet w najlepszym okresie. Jest jeszcze gorsze, kiedy wasza matka jest tą osobą, która obróciła dawną królową w proch, ty i twoi bracia nagle zostajecie książętami, a wasza młodsza siostra jest prześladowana przez kilkusetletniego wampira-mordercę. Jak mówiłem, koszmarny tydzień. Przynajmniej wszyscy przeżyliśmy, nawet ciotka Hiacynta, której twarz była teraz tak pokiereszowana, że ciotka nie chciała nawet podnosić woalki swojego wiktoriańskiego kapelusza ani wychodzić z pokoju. Urządzili ją tak łowcy wampirów, Helios- Ra - tuż przedtem zanim jeden z ich nowych agentów zaczął chodzić z moją siostrą. Co uważam za niepojęte! Trzeba przyznać, że ocalił jej życie jakieś dwa tygodnie temu, staramy się więc nie zwracać uwagi na ich czułostki. Pod warunkiem że nigdy, przenigdy nie będę musiał o nich wiedzieć. To znaczy, jasne, Kieran jest w porządku - ale Solange to moja jedyna siostra. I tyle. - Skończ z tą pochmurną miną - prychnął mój brat Quinn, trącając mnie łokciem. - Na żadnej dziewczynie nie zrobi wrażenia poza Księcia Ciemności. - O co ci chodzi? - To Quinn wykorzystywał całą wampiryczną tajemniczość do podrywania dziewczyn. Ja tylko lubiłem ubierać się w stare koronkowe płaszcze i pirackie koszule; to, że podobało się to niektórym dziewczynom, to czysty przypadek. No, przeważnie. - Coś nowego na temat księżniczki Ogarów? - spytał Quinn. - Jeszcze nic. Mama stała się nową królową wampirów, zwierzchnikiem wszystkich rozproszonych plemion, ojciec zaprosił więc samotnicze plemię Ogarów do stołu negocjacyjnego. Brzmi melodramatycznie i jak ze średniowiecza, ale takie są właśnie wampiry. - Myślisz, że jest ładna? - Chyba tak jak oni wszyscy? - Przeważnie. - Uśmiechnął się Quinn. Za naszymi plecami znajdowały się królewskie piwnice - bitwa, w której zginęła Lady Natasza, obróciła je w ruinę. Kurz z przebitych kołkami wampirów zamieciono, a odłamki potłuczonych luster wywieziono w pudłach. Na ścianach zostało ich jeszcze przynajmniej dwanaście. Lady Natasza naprawdę lubiła na siebie patrzeć. Niektóre kruki na jej tronie, wyrzeźbione z głogowego drewna, zostały roztrzaskane, innym strącono głowy. Wszyscy byli czymś zajęci, sprzątali, porządkowali albo po prostu wpatrywali się w moją mamę siedzącą na końcu sali i spode łba patrzącą na mojego ojca, który nie przestawał mówić o traktatach pokojowych. Trudniej niż prochy zabitych było usunąć wiszące w powietrzu napięcie. Każdy nerwowo oglądał się za siebie: starzy rojaliści wierni Lady Nataszy, ci lojalni wobec domu Drake'ów i mojej matki oraz ci, którzy byli pomiędzy. Lucy biegałaby dookoła z szałwią w garści i śpiewała wedyjskie mantry, żeby oczyścić aurę. Gdyby tu była. Zabroniono jej jednak przychodzić do piwnic, zanim nie uporamy się z najtrudniejszymi kwestiami politycznymi. Nie powinna była także mieszkać w naszym domu, ale powrót jej rodziców do domu opóźnił się z powodu ich prastarego vana i jakiejś równie prastarej części, która odpadła na autostradzie. Utknęli w małym miasteczku, a Lucy utknęła u nas. Ludzie byli kruchymi istotami, nawet w najlepszych czasach, a najlepsza przyjaciółka Solange nie posiadała ani krztyny instynktu samozachowawczego. Kiedy pojawiały się kłopoty, zawsze ładowała się w nie głową naprzód. Jeśli to nie ona była ich źródłem, oczywiście. Przy niej i mojej siostrze mieliśmy pełne ręce roboty. W porównaniu z nimi wampirza polityka mogła się wydawać nijaka. - Za to ona jest niezła - wymamrotał z aprobatą Quinn, patrząc na jedną z dworek, ciągnącą pudło czegoś, co wyglądało na kawałki połamanego stołu. - Pójdę jej pomóc. Tak robią książęta. - Jesteś idiotą - powiedziałem serdecznie. - Jesteś po prostu zazdrosny, bo jestem dużo przystojniejszy - rzucił przez ramię i ruszył wypróbowywać swój urok na kolejnej ładnej dziewczynie.
Nigdy do niej nie dotarł. Dworka wyprostowała się nagle, stając na stołeczku, z którego miała dobry widok na cały hol, na moich rodziców w szczególności. Z torby wyciągnęła łuk i trzy mocno zaostrzone kołki. Czyli nie był to połamany stół. Nieważne, jak dobrze jest się przygotowanym i ostrożnym, nigdy nie da się przewidzieć wszystkiego. Tego nauczyła nas mama. Dziewczyna wycelowała i prawie bezgłośnie naciągnęła cięciwę. Pewnie wcale byśmy jej nie spostrzegli, gdybyśmy wcześniej tak uważnie się jej nie przyglądali. Kołki wystrzeliły ze świstem, przecinając powietrze ze śmiertelną precyzją. A raczej z czymś, co byłoby śmiertelną precyzją, gdyby Quinn nie znajdował się wystarczająco blisko, żeby złapać dziewczynę za nogę i ściągnąć ją ze stołka. Strzał był daleki, ale nie dość daleki. Napastniczka upadła na ręcznie tkany dywan; Quinn wysunął kły tak szybko, że odbiło się w nich światło lamp. Ja ukłułem się kłami w dziąsła, a moje wargi uniosły się, odsłaniając wszystkie zęby. Nie zdołałem dopaść ani do dziewczyny, ani do moich rodziców. Zdążyłem tylko wydobyć zza pasa sztylet i rzucić go na spotkanie lecących kołków. Uderzył w jeden z nich i rozłupał go na pół; odłamki wbiły się w ogromny, drewniany kredens, a mój nóż w oparcie krzesła. Zapiekło mnie w nozdrzach. Trucizna. Wszyscy inni zdawali się poruszać jak na zwolnionym filmie. Strażnicy odwrócili się z rozszerzonymi oczami i wysuniętymi kłami. Błysnęły szpady, załopotały koronkowe wstążki, a buty zadudniły na ścianach, kiedy najsprawniejsi z nich rozpierzchli się przed nadlatującymi pozostałymi kołkami. Druciana klatka dla ptaków przewróciła się, rozsypując ogarki świec. Zapach wosku zmieszał się z przenikliwą, słodką wonią trucizny. Jeden z kołków wbił się w plecy chudemu, blademu dworzaninowi, który nie uchylił się wystarczająco szybko. Mężczyzna krzyknął, ale nawet ten dźwięk zdawał się powolny i rozciągnięty, aż rozpłynął się w powietrzu. Krew trysnęła na kafelki, którymi wyłożono posadzkę między dywanami. Trzeci kołek bezbłędnie sunął dalej, prosto w kierunku serca mojej matki. Dziewczyna uśmiechnęła się, chociaż wciąż próbowała uwolnić się z uścisku Quinna. Najlepszy dowód, że zupełnie nie znała mojej matki. Ojciec okręcił się, żeby stanąć pomiędzy nią i kołkiem, a dwóch moich braci, Marcus i Connor, doskoczyło do niego, tworząc szerszą barierę. W tym samym momencie mama wyskoczyła w powietrze i przeleciała nad ich głowami, nie chcąc chować się za plecami męża i synów. Wylądowała na lewo od nich i wyciągnęła rękę uzbrojoną w skórzaną rękawicę, wytrącając lecący w powietrzu kołek z toru. Trafił w gobeliny i wpadł do stojącego pod nimi kosza. Wyglądał całkowicie nieszkodliwie. Straże zacieśniły krąg. Wszyscy tak warczeli, że królewskie piwnice przypominały raczej wybieg dla lwów w jakimś zoo. Mama przedarła się przez chroniących ją nadgorliwych strażników w chwili, kiedy dziewczyna wreszcie wyrwała się Quinnowi. - Chcę mieć ją żywą! - krzyczał ojciec. Za późno. Zabójczyni była wyraźnie przygotowana i dobrze wiedziała, że nie wolno jej dać się złapać i przesłuchać wrogowi. W wewnętrznej kieszeni kurtki schowany miała cienki kołek. Pociągnęła za kawałek sznurka wszyty w ramię kurtki i uśmiechnęła się. Rozległ się cichy trzask, po czym obróciła się w proch, a jej ubrania opadły na posadzkę. Ojciec zaklął bardzo głośno i w bardzo pomysłowy sposób. Mama zacisnęła pięści. - Quinn, Logan, za mną. Już. - Rzuciła wściekłe spojrzenie na Marcusa i Connora. - Wy także. Mama nie lubiła być ratowana przez własne dzieci. Poszliśmy za nią do małej, prywatnej komnaty. Wciąż czułem działanie adrenaliny. Quinn miał tak zaciśnięte szczęki, że
wyglądał jak posąg z brązu, blady i zimny. Wiedziałem, co czuje. Awantura odwlekła się nieco, kiedy ojciec ujął twarz mamy w dłonie, po czym przesunął je po jej szyi i plecach. - Heleno, nic ci nie jest? Odsunęła go od siebie. - Wszystko w porządku. Uśmiechnęła się krótko, po czym zwróciła przenikliwe spojrzenie na nas. Zrobiliśmy bezpieczny krok w tył - wcale nie czuliśmy się przez to mniej męscy. - Dokładnie pamiętam - zaczęła łagodnie, krzyżując ręce i potrząsając długim, czarnym warkoczem - że po wydarzeniach zeszłego tygodnia zakazałam wam kiedykolwiek stawać pomiędzy mną a bronią. - Mamo - jęknął Quinn - daj spokój. Jej spojrzenie mogłoby spalić stek. - Nie pozwolę, żeby moi synowie zginęli z rąk trzeciorzędnej zabójczyni. - A my nie pozwolimy, żeby z rąk kogoś takiego zginęła nasza matka - dodałem. Mama przymknęła na chwilę oczy. Kiedy je otworzyła, już mniej przypominała starożytną Furię, wściekłą i bladą jak płomień. - Dziękuję wam, chłopcy - powiedziała w końcu. - Jestem z was bardzo dumna. Nie róbcie tego więcej. - Przytuliła się do ojca. - Ty także, Liamie. - Nie gadaj bzdur, kochanie - odparł czule, całując ją w czubek głowy. Spojrzał na strażniczkę stojącą w drzwiach, pod girlandą małych, szklanych latarenek. Światło świec zamigotało. - No i? Kiedy podeszła bliżej, rozpoznałem Sophie. Miała masę kręconych, brązowych włosów i blizny po jednej stronie twarzy, z czasów, kiedy była człowiekiem. Nikt nie wiedział, skąd się wzięły. Skłoniła się krótko. - Dziewczyna należała do Montmartre'a. Jego insygnia były wyszyte wewnątrz jej kurtki. - I? - To wszystko, co wiemy. - To za mało - warknęła Helena. - Zgadzam się, Wasza Wysokość. Helena westchnęła. - Nie mów do mnie „Wasza Wysokość”. - Tak, Wasza Wysokość. - Czekajcie. - Quinn zmarszczył brwi. - Ona miała tatuaż. - Jesteś pewien? - spytała mama. - Gdzie? - Pod obojczykiem, nad lewą piersią. - Trzeba mu przyznać, że się nie zarumienił. Prawie. Oczy mamy niebezpiecznie się zwęziły. - Zaglądałeś jej w dekolt? Quinn przełknął ślinę. - Nie, mamo. - Mhmmmmm. Co to był za tatuaż? - Czerwona róża z trzema przecinającymi ją kołkami albo sztyletami. Nie udało mi się dokładnie przyjrzeć. Tata zmarszczył brwi. - Nie znam tego herbu. Czyżby coś nowego? - Zerknął na Sophie. - Sprawdźcie to. Podwójcie też patrole i wyznaczcie dodatkowego strażnika dla mojej żony. Sophie złożyła ukłon i wyszła z komnaty, kiedy mama zaczęła się jeżyć. - Liamie Drake, potrafię o siebie zadbać. - Heleno Drake, kocham cię, weź dodatkowego strażnika. Mierzyli się spojrzeniami. Wiedziałem, że tata wygra. Mama przyparta do muru była nieznośna, ale tata miał coś w sobie, jak wąż, który hipnotyzuje swoją kolację. Jego spojrzenie zmiękło. - Proszę, kochanie. Kły mamy wydłużyły się z rozdrażnienia.
- Nie rób tego - wymamrotała, ale wiedziałem, że tata dostanie to, czego chce. - Tylko do koronacji - powiedziała w końcu stanowczo. Tata skinął głową. - Zgoda. - Po koronacji i tak znajdzie inny argument. Walkie-talkie przy jego pasie wyskrzeczało niezrozumiałą wiadomość. Przycisnął guzik. - Powtórz. - Mieliśmy przypomnieć, kiedy nadejdzie północ. Tata spojrzał na zegarek. - Słuchajcie - zwrócił się do nas. - Delegacja Ogarów powinna nadejść lada chwila. Logan, wyjdziesz im na spotkanie. Jeśli to, co wiemy na temat Isabeau, jest prawdą, została przemieniona tuż po rewolucji francuskiej. Będziesz wyglądał bardziej znajomo w tym koronkowym płaszczu. - Jasne. - Zignorowałem pochrząkiwania moich braci. Byłem do nich przyzwyczajony. Oni nosili tylko dżinsy i koszulki. Nie moja wina, że nie mają wyczucia stylu. - Strażnicy od strony gór są uprzedzeni o ich przybyciu, ale nikt poza nimi - dodał tata. - Chcieliśmy uniknąć scen. - Bez przerwy są jakieś sceny. - Przewróciłem oczami i skierowałem się do głównego wyjścia z piwnic. Walkie-talkie taty znów zabrzęczało. Kiedy do mnie zawołał, jego głos brzmiał poważnie. - Logan? - Tak? - Biegnij. ROZDZIAŁ 2 Isabeau Nie spodziewałam się zasadzki. A to o czymś świadczy. Nie zostałam księżniczką Ogarów ledwie półtora roku po tym, jak wykopano mnie z ziemi, ze względu na moją ufność. Gdyby nie wyleczyła mnie z niej rewolucja francuska, dokonałoby tego pogryzienie i porzucenie przez jednego z członków Zastępów Montmartre'a. Mogłam się dać zaskoczyć, ale nie byłam głupia. Za to byłam uzbrojona po zęby. Strażników było znacznie więcej. Miałam tylko dwóch towarzyszy, Magdę i Finna, bo trudno było znaleźć Ogara, który byłby dość opanowany, żeby móc mieć do czynienia z królewskim dworem wampirów i panującą tam wciąż arogancją. Magdzie daleko było do zrównoważenia, ale była piękna i miała poczucie sprawiedliwości, co kompensowało wszystko inne. Finn był pogodny jak lasy cedrowe, które tak kochał. A ja byłam po prostu sobą: spragnioną zemsty samotniczką, wciąż jednak uprzejmą jak francuska dama, na którą mnie wychowywano. Miałam jednocześnie osiemnaście i ponad dwieście lat. Jakby to nie było wystarczająco dziwne, z grobu wyciągnęła mnie sfora psów czarownicy. Kala wolała, by nazywano ją szamanką, nie czarownicą. Szanowała ją większość książąt i pomniejszych lordów, a ponieważ to ona wysłała mnie na to spotkanie, nikt się nie sprzeciwiał ani nie kwapił zająć mojego miejsca. Byłam jej uczennicą i to wystarczało innym, chociaż nie byłam pewna, czy także mnie. Byłabym szczęśliwsza, mogąc ukryć się w cieniu, ale zawdzięczałam Kali życie, jakie teraz wiodłam. Wyprowadziła mnie z szaleństwa i sprawiła, że nie stałam się krwiożerczym potworem ani nie padłam ofiarą Montmartre'a. Twierdziła, że jeśli byłam wystarczająco silna, żeby przetrwać dwieście lat w trumnie, jestem też dość wytrzymała, żeby nie zdziczeć. Nie pamiętałam wieków spędzonych na cmentarzu, tylko krótkie migawki chwili, zanim straciłam przytomność. Ale wyraźnie pamiętam ból, jaki towarzyszył wydobywaniu mnie z grobu i wybudzaniu. Nie przetrwałam tego ani ze względu na siłę charakteru, ani dzięki potężnym zaklęciom Kali. Przeżyłam, bo pragnęłam odnaleźć hrabiego Greyhavena i zaspokoić pragnienie zemsty. Na użytek przybyszów z zewnątrz zostałam nazwana „księżniczką Ogarów”, chociaż nie posiadaliśmy księżniczek ani innych władców. Był to jednak przydatny tytuł, jeśli nowa królowa miała chętniej mnie wysłuchać, nawet jeśli spodziewali się dzikiej dziewczyny o
ubłoconej twarzy, która jada dzieci na kolację. Z tego powodu Kala wysłała mnie na dwór na koronację Heleny Drake i jej męża, Liama Drake'a; z tej przyczyny, a także dlatego że ja i pozostałe Ogary w pewien sposób ocaliliśmy życie córce królowej. Niestety Montmartre'owi udało się wymknąć, więc nie uważałam tej misji za całkowity sukces, mimo że wszyscy inni zdawali się tak sądzić. Byłam tutaj jako reprezentantka najlepszych spośród Ogarów; niosłam ze sobą w podarunku małego ogara. Ogary Kali były słynne; jeden z dorosłych ogarów, Charlemagne, towarzyszył mi tu na dworze. Warczał teraz gardłowo i napinał mięśnie pod sztywnym, szarym futrem. - La - wyszeptałam, pokazując, by trzymał się mnie. Nie miałam oporów przed wysyłaniem go do ataku, ale tylko jeśli byłam pewna, że nie stanie mu się krzywda. A w tym momencie w jego gardło wycelowana była strzała. - Ogary - prychnął jeden ze strażników. Dobrze znałam ten na wpół zniesmaczony, na wpół strachliwy ton. Nie byliśmy znani z powodu naszych dobrych manier. Nie miało znaczenia, że połowa plotek była nieprawdziwa. Używaliśmy ich na naszą korzyść. Im bardziej inni nami pogardzali, tym częściej zostawiali nas w spokoju, a to było wszystko, na czym nam tak naprawdę zależało. Niech sami martwią się polityką i łowcami wampirów. My pragnęliśmy tylko jaskiń i spokoju. W każdym razie większość z nas. Szczeniak w koszyku, który przewiesiłam przez ramię, zaszczekał, a ja postawiłam go na ziemi. Wyciągnęłam przymocowaną na plecach szpadę - strażnicy jeszcze jej nie zauważyli. W sekundzie, w której dotknęłam rękojeści, Magda i Finn rzucili się do walki. Moim zdaniem uczenie się sztuki walki niczym nie różni się od nauki walca czy kadryla. Wszystko polega na napięciu między tobą i twoim partnerem, pracy nóg, równowadze i refleksie. Wolałam długą, śmiercionośną szpadę od jakiejkolwiek jedwabnej sukni balowej, którą kiedykolwiek nosiłam. Nie byłam pewna, jak to o mnie świadczy, ale miałam większe zmartwienia. Na przykład lśniący, czerwony kołek lecący w powietrzu prosto w kierunku mojego serca. Odchyliłam się tak daleko, jak mogłam. Przefrunął nade mną, dość blisko, żebym dostrzegła włókna drewna. Cholerni królewscy strażnicy zawsze polerowali swoje kołki na wysoki połysk. My tylko ostrzyliśmy końce. Podniosłam się i uderzyłam przeciwnika w bok głowy rękojeścią szpady. Mogłabym wbić w niego kołek i obrócić go w pył, ale Kala wielokrotnie nam powtarzała, że wyruszamy tu na negocjacje. Może ktoś mógłby powiedzieć to tym strażnikom. Magda zabiła jednego z nich, zanim zdążyłam ją powstrzymać. Ciężko było mi czuć żal, bo on zamierzał właśnie odciąć jej głowę. Charlemagne zawył, czując potrzebę dołączenia do bitwy. - Non - rozkazałam ostro. - Jesteśmy tu na zaproszenie! - dodałam głośno, jednocześnie kopiąc mocno strażnika w piętę. Zachwiał się i upuścił kołek. - Przestańcie! - Ktoś jeszcze wmieszał się do bitwy. Świetnie, tylko tego nam było potrzeba. Skoczył między nas, furkocząc koronkowymi rękawami. Był przystojny, jak chłopcy, których widywałam na przyjęciach u mojego wuja, ale nie tak delikatny, nawet w tym aksamitnym surducie. Jego obnażone kły świeciły jak opale. Nie wiedziałam, kim jest, ale strażnicy odstąpili z szacunkiem, unosząc broń, choć wciąż jeszcze powarkiwali. - Ona zabiła Jonasa - rzucił jeden z nich. - Bo on próbował zabić mnie - odcięła się Magda bez śladu żalu. Strażnik warknął. Chłopak odwrócił się do niego i bez śladu irytacji odparł: - Nie poznajesz ich? - wskazał na mnie. - Ta dziewczyna ocaliła ci życie nie tak
dawno temu. To nie do końca uciszyło warczenie. Wyglądał na osiemnaście lat, tak jak Magda i ja - chociaż ja miałam ich tak naprawdę 232. Tylko Finn wyglądał na lat trzydzieści, mimo że miał ich prawie osiemset. Kala wysłała go z nami, żeby pomógł nam zachować zimną krew. W rzeczywistości nie był Ogarem, tylko zwyczajnym wampirem, ale był z nami od tak dawna, że traktowaliśmy go, jakby był jednym z nas. Przede wszystkim dlatego że nienawidził Montmartre'a tak mocno jak my. - Proszę przyjąć moje przeprosiny - powiedział chłopak z ukłonem. - Moja matka jest królową zaledwie od paru dni i wszyscy są jeszcze w pogotowiu. Nie dalej jak dziesięć minut temu ktoś próbował ją zabić. Musiał być jednym ze słynnych braci Drake. Było ich siedmiu i ich jedna siostra, która niedawno przeszła przemianę. - Ale nie grozi wam niebezpieczeństwo - zapewnił pospiesznie. - Wiem o tym. - Nie potrzebowałam jego ochrony. Oczy miał zielone jak mech, tak jak moje. Nie podobał mi się sposób, w jaki na mnie patrzył - jakbym miała na sobie jedną z moich starych sukni balowych zamiast skórzanej tuniki z kolczugą na piersi. - Isabeau - powiedział. - A to Magda i Finn, jak sądzę? - Prawie przeciągał każde słowo. - Nazywam się Logan Drake. - Brązowe włosy opadały mu na czoło; kształt jego szczęki i wąski nos były wybitnie arystokratyczne. Lepiej pasowałby do wielmożów z moich czasów niż do tego nowoczesnego miejsca. Z tego powodu jednocześnie budził we mnie nieufność i dziwnie mnie pociągał. Wyprostowałam się. Nie przybyłam tu, by podziwiać ładnych chłopców; byłam tu jako emisariuszka Kali. Nawet chwilowy brak koncentracji był nie do usprawiedliwienia. - Przybyliśmy tu na koronację - wyjaśniłam sztywno. - To dopiero za dwa tygodnie - odparła inna strażniczka. Logan wydał jęk zniecierpliwienia. - Spokojnie, Jen - zwrócił się do niej, po czym uśmiechnął się do nas. - Zechcecie pójść za mną? Strzeliłam palcami i Charlemagne skoczył do przodu, by iść przy mojej nodze. Podniosłam z ziemi koszyk z figlującym szczeniakiem. Poprowadzili nas wydrążonym korytarzem; kamienne sklepienie wisiało nisko nad naszymi głowami. Magda przybrała wrogi wyraz twarzy. - Te jaskinie należały kiedyś do nas - wysyczała. - Ze sto lat temu - wysyczałam w odpowiedzi. - Nie było cię nawet na świecie, że nie wspomnę o przemianie. - I co z tego? Nie zmienia to faktu, że ukradli nam dom. Długa, kwiecista spódnica falowała jej wokół kostek, a haft wyszywany srebrną nicią błyszczał w świetle pochodni. - To Lady Natasza ukradła jaskinie - wtrącił Logan, nawet się do nas nie odwracając. - A planujecie nam je zwrócić? - prychnęła Magda, zanim zdążyłam ją powstrzymać. Uszczypnęłam ją w ramię. Odskoczyła daleko, ale nie powiedziała nic więcej. A właściwie mówiła całkiem sporo, ale mamrocząc, więc mogliśmy udawać, że jej nie słyszymy. Korytarz stał się szerszy, aż wreszcie doprowadził nas do piwnicy pełnej stalagmitów. W srebrnych kandelabrach i żelaznych klatkach na ptaki paliły się świece. Było tam mnóstwo ław i podium z potrzaskanymi pozostałościami białego tronu i dziesiątkami potłuczonych luster. I wszędzie wampiry. Rozmowy nagle przerwano. Wszyscy odwrócili się, żeby na nas popatrzeć, jakbyśmy byli trującymi grzybami, które wyrosły nagle w wypielęgnowanym ogrodzie. Byli bladzi i doskonali, z błyszczącymi zębami i bezlitosnymi oczami. Widać było każdy styl i rodzaj ubioru, od skóry po gorsety i dżinsy. Jeden z wampirów miał na sobie ponczo podobne do tego, jakie często nosiła Magda. Cechą wspólną wszystkich wampirów było to, że
komfortowo czuły się w ubraniach z własnej młodości. W tym byliśmy do siebie podobni, ale to ledwo wystarczało, żeby przeważyć warczenie i podejrzliwe uśmieszki. Nawet Finn zesztywniał, a Magda aż drżała z pragnienia, by zaatakować. Charlemagne postawił uszy, wyczuwając napięcie, gęste i lepkie jak miód. Tylko Logan kroczył naprzód, jakbyśmy przyszli tutaj tylko na herbatkę i kawałek ciasta. - Przyprowadziłem naszych gości - ogłosił. Nikomu nie umknął nacisk na ostatnie słowo. I zawarte w nim ostrzeżenie. Rozmowy podjęto na nowo, ale przeważnie półgłosem lub szeptem. Nikt nie chciał stracić zaprezentowania sobie królowej i księżniczki Ogarów, która pomogła ocalić jej córkę. Nigdzie nie widziałam Solange. Ściągnęłam łopatki i przysięgłam sobie raz jeszcze, że nie zawiodę Kali. Logan zatrzymał się przed szczupłą, niską kobietą z długim warkoczem. Rzuciłam pełne zazdrości spojrzenie na sztylety tkwiące w pasie na jej plecach. Mężczyzna koło niej miał szerokie ramiona i łagodny uśmiech. - Mamo, tato, oto Isabeau St. Croix - Logan zaprezentował mnie tak stylowo, że prawie zapomniałam się i dygnęłam. Przedstawił mnie im, nie na odwrót, subtelnie dając do zrozumienia, że jego rodzice mają wyższy status społeczny. Byłam pewna, że zrobił to celowo, ale także zaskoczona, że ktoś urodzony w tym wieku zna te szczególne zasady etykiety. Nie przetrwały one upływu czasu, co oznaczało, że musiałam nauczyć się całkiem nowych reguł. Jakby nie było to wystarczająco męczące za pierwszym razem. - Isabeau, to królowa Helena i król Liam Drake. - Witaj - odezwał się Liam głosem głębokim i miękkim jak krem o smaku brandy. Wiedziałam, że patrzą na moje kły. Miałam ich dwa rzędy, ostrych i białych jak skorupa uchowca. Im bardziej krwiożercze wampiry, tym więcej mają kłów. Nawet my unikaliśmy Hel-Blar, które miały usta pełne ostrych jak brzytwa zębów i skórę o niebieskim odcieniu. Przed Montmartrem spotykało się je rzadko. Można było przeżyć całe życie, nie spotykając ani jednego. Powstawały głównie w wyniku wypadku lub niewiedzy, szczególnie w odległych stuleciach, kiedy przemiana krwi stanowiła jeszcze większą tajemnicę niż dzisiaj. Ale teraz, z powodu Montmartre'a, były jak mrówki wylewające się z mrowiska; gdzie kiedyś był jeden, teraz było sto. Montmartre tworzył swoją osobistą armię tak gorliwie, że pustoszył stare miasta Europy przez setki lat, przemieniając z nieokiełznaną zachłannością ludzi w wampiry. To mu jednak nie wystarczało. Chciał, żeby jego armia była najlepsza, najsilniejsza i najbardziej bezwzględna. Zaczął więc zostawiać na wpół przemienionych ludzi pod ziemią, aby udowodnili swoją wartość i przeżyli przemianę krwi samotnie. Ci, którzy nie umarli albo nie zwariowali z głodu, byli przez niego rekrutowani i stawali się częścią Zastępów. Pozostali byli porzucani jako Hel-Blar. Ogary lub Cwn Mamau, jak sami się nazywaliśmy, niełatwo było gdziekolwiek dopasować. Nie byliśmy zwykłymi wampirami ani Hel-Blar, i z całą pewnością nie byliśmy Zastępami, co niezwykle irytowało Montmartre'a. Byliśmy cierniem w jego boku, bo szukaliśmy wampirów, które zostawił pod ziemią i resocjalizowaliśmy je, zanim on zdołał przejąć je dla siebie. - Niezmiernie mi miło - odezwałam się uprzejmie. - Finn, Magda, przedstawiam wam Helenę i Liama Drake'ów. Logan lekko wykrzywił wargi, a ja wiedziałam, że zrozumiał, co zrobiłam. Finn skłonił się lekko, a Magda sztywno pochyliła głowę. Jej długie brązowe włosy i luźne ubrania sprawiały, że wyglądała jak księżniczka z bajki. Z natury była jednak przekorna, a przyznanie, że jest zdenerwowana lub że czuje się gorsza na królewskim dworze, zwłaszcza na tym, gdzie właśnie byliśmy, było poza dyskusją. Położyłam koszyk na dywanie, mając nadzieję, że nasz prezent nie ulży sobie prosto na ręcznie haftowane róże. - Przynoszę podarunek od naszej szamanki Kali. Liam z szerokim uśmiechem schylił się, by wydobyć szczeniaka z koszyka. Uważnie obserwowałam Charlemagne'a, który z kolei
przyglądał się Liamowi. Kiedy Charlemagne nie zawarczał i nie zdradził napięcia, ja również się odprężyłam. Jego instynkt był niezawodny. Szczeniak przewrócił się na plecy, zaszczekał, po czym skoczył na cztery łapy, zdezorientowany. Nawet Helena się uśmiechnęła, co znacząco złagodziło jej rysy. - Psy wiedźmy Kali są słynne - powiedziała. - To prawda - potwierdziłam z dumą. Nie byłam pewna, czy zdaje sobie sprawę, jak bardzo są one znane. To ogromne psy Kali wyczuły mnie na cmentarzu i wykopały przy pomocy pazurów. Od tamtej pory były mi wierne. I naprawdę wolałam ich towarzystwo od istot mi podobnych. Niosło mniej komplikacji. - A Kala nie jest wiedźmą, tylko szamanką. - W takim razie przepraszam. Mówiła, że twoje uzdolnienia jako ich treserki są równie niezwykłe. Starałam się powstrzymać rumieniec; wampirom nie wypada się rumienić. A jednak Kala nie udzielała pochwał zbyt często, więc poczułam się nieco wyższa. - Będziesz gościem w naszym domu. - To nie było pytanie. Nawet gdyby je zadano, nie byłoby uprzejmie się wymawiać. Nie mogłam zdecydować, co gorsze: zostać w jaskiniach z tymi, którzy wyraźnie sobie nas tutaj nie życzyli, czy zamieszkać w domu królowej. Chciała być pewna, że wszyscy zobaczą, iż jesteśmy pod jej ochroną, ale było w tym coś jeszcze, nie miałam co do tego wątpliwości. Nie do końca ufała Ogarom, niezależnie od tego, co jej mąż mówił o traktatach i ugodzie. To był jej test. - Oczywiście. - Amulety, które dostałam od Kali, zajaśniały w łagodnym świetle, kiedy uniosłam głowę. - Logan zaprowadzi cię tam, żebyś mogła odpocząć. Twoi przyjaciele mogą zostać tutaj i lepiej poznać dwór. Kolejny test. - Dziękuję. - Zignorowałam chmurne spojrzenie Magdy; patrzyła spode łba, od kiedy Kala pierwszy raz wspomniała o tej wizycie. Finn skłonił się raz i nic nie powiedział, więc stwierdziłam, że nie ma poważniejszych zastrzeżeń. Nie przywykłam jeszcze do niefrasobliwego traktowania dziewcząt spacerujących bez przyzwoitki. Fakt, w Paryżu nikt mi nie towarzyszył, ale żyłam na ulicy, udając, że nie jestem panną St. Croix. Zresztą spodziewaliśmy się, że nas rozdzielą; zrobilibyśmy to samo, gdyby grupa stronników królewskich lub starych wampirów została zaproszona do naszych jaskiń. Mogło się tak zdarzyć, jeśli z traktatami i negocjacjami się powiedzie. To zmusiło mnie do zastanowienia. - Zaprowadzę cię do domu - powiedział Logan z uśmiechem. Nie wydawał się speszony moim dodatkowym rzędem kłów, bliznami na ramionach i tą po lewej stronie szyi. Parę nie-Ogarów, które do tej pory spotkałam, nie mogło przestać się na nie gapić. Nie znosiłam, kiedy się na mnie gapiono. Nie mogłam powstrzymać myśli, że oczy Logana są pełne zrozumienia, jakby wiedział, co myślę. Gestem zaprosił mnie, żebym ruszyła przed nim wąskim kamiennym korytarzem, do którego wejście przykryto tkaniną przedstawiającą las w świetle księżyca. Haft wyglądał znajomo. Podobne arrasy wieszaliśmy w zamku, żeby ograniczyć przeciągi. Charlemagne człapał miękko u mojego boku, uważny, ale spokojny. Kiedy Logan nie patrzył, zagłębiłam palce w jego futrze dla dodania sobie otuchy. - Sądząc po akcencie, jesteś Francuzką? - Qui. - Nie dodałam nic więcej. - Skręć tutaj. Będzie szybciej - wyjaśnił. Poprowadził nas jeszcze kilkoma korytarzami i na zewnątrz, na przecinkę. Nie zasypywał mnie pytaniami, ale w szybkich spojrzeniach, jakie rzucał w moim kierunku, widziałam wątpliwości. Niedługo zacznie mnie wypytywać, on i cała jego rodzina. Starałam się powtarzać sobie, że jestem emisariuszką Kali, wystarczająco silną, żeby poradzić sobie z Drake'ami, nieważne, że należącymi do rodziny królewskiej i niemożliwie przystojnymi. Światło księżyca odbiło się w srebrnych guzikach jego surduta. Naprawdę wyglądał, jakby wyszedł prosto z opowiadania Victora Hugo, w
którym popijał Bordeaux przy kominku. - W ten sposób nie będziemy musieli schodzić w dół zbocza - dodał. Niebo nad nami było pełne gwiazd, widocznych tylko kiedy wyglądające jak sklepienie katedry gałęzie i liście drzew uginały się pod siłą wiatru. Gdzieś w oddali zawył wilk. Charlemagne uniósł głowę i otworzył pysk, żeby odpowiedzieć. Strzeliłam palcami. - Non. W żadnym razie nie czułam się wystarczająco bezpiecznie, żeby pozwolić mu zdradzić nasze położenie. Nie miałam pojęcia, kto jeszcze jest z nami w tym lesie. Trudno mi było uwierzyć, że wysłano by młodego syna królowej z księżniczką dzikiego plemienia do lasu bez jakiegokolwiek strażnika. - Do domu idzie się przez las. Jeśli wolisz, możemy zejść do tunelu albo... - Albo co? - Dasz radę dotrzymać mi kroku? - Miał uroczy uśmiech. - Mais oui. - W jednej chwili byłam w pogotowiu. - Chciałam powiedzieć: oczywiście. - Świetnie. - Mrugnął i już go nie było. Tylko załopotały liście. Charlemagne zaskomlał, podekscytowany. Ja poczułam to samo. Dałam mu znak ręką i za chwilę oboje biegliśmy przez las, między ogromnymi dębami i klonami, nurkując pod gałęziami sosen i przeskakując nad wielkimi paprociami. Nigdy wcześniej nie widziałam takich drzew. Byłam przyzwyczajona do majestatycznych ogrodów i starych winnic mojego dzieciństwa, a od niedawna także do jaskiń Ogarów, ale nie do wyniosłych drzew, tak wysokich, że nie dostrzegałam ich wierzchołków. Mgła podpełzała nam do kostek i wyżej, chłodnym oddechem sięgając mi do pasa. Na polanach otaczało mnie ciepłe letnie powietrze. Moje włosy wymknęły się ze spinek i rozpostarły się za mną niczym sztandar bojowy. Zaśmiałabym się na cały głos, gdybym nie miała pewności, że Logan to usłyszy i prychnie pod nosem. Wiedziałby, że to przywróci mi równowagę i uspokoi. Byłam na królewskim dworze zaledwie od pół godziny, dokładnie obejrzana zaledwie przez jedną czwartą dworzan i strażników, a już marzyłam o dających odosobnienie jaskiniach i nieskomplikowanym towarzystwie ogarów Kali. To było prawie tak samo przyjemne. Zaśmiałam się jednak, kiedy Charlemagne przebył biegiem rzekę, ochlapując mnie w przelocie. Logan wciąż był na przedzie. Z daleka wyglądał jak smuga. Byłam zdecydowana go dogonić, jeśli nie wyprzedzić. Znałam już jego zapach, przypominający kadzidło, którego używano w kościele, kiedy byłam małą dziewczynką, z lekką domieszką wina. Rozpoznawałam go nawet wśród gęstej woni lasu, wilgoci, błota, rozkładających się roślin i grzybów. Butami ledwie dotykałam ziemi. Jakiś królik ratował się ucieczką w krzaki. Dobiegł mnie głos Logana. - Dalej, panno St. Croix, prawie jesteśmy. Przedarłam się przez gęste zarośla iglaków i zobaczyłam go zaledwie metr przed sobą. Przyspieszyłam, czując pulsowanie w nogach. Gdybym biegła tak szybko, kiedy byłam człowiekiem, serce pewnie wyskoczyłoby mi z piersi. Wypadliśmy z lasu na pole i jednocześnie wylądowaliśmy w kałuży błota ukrytej pod dywanem z szyszek sosnowych i zwiędłych dębowych liści. Tylko Charlemagne był na tyle sprytny, żeby nad nim przeskoczyć. Logan westchnął. - Pranie tych spodni w pralni kosztuje fortunę. Były czarne, świecące jak plastik albo znoszona skóra. Te wampiry mają przedziwne zmartwienia. Stanęłam w wysokiej trawie. Błoto lepiło mi się do butów. W posiadłości rozległo się ujadanie, więc dotknęłam łba Charlemagne'a i wyszeptałam polecenie. Mięśnie jego łap drżały z chęci biegu i wyjścia naprzeciw wyzwaniu, ale został przy mnie. Logan potrząsnął głową. - Nie żartowali, kiedy mówili, że świetnie radzisz sobie z psami. Wzruszyłam ramionami. - Rozumiemy się nawzajem.
- On nawet nie ma obroży. - Nie ma takiej potrzeby. Nie jest moim służącym, tylko towarzyszem, to on dokonuje wyboru. - W takim razie może mógłby nauczyć nasze psy trochę manier. Zwłaszcza panią Brown. - Panią Brown? - To terrorystka. A jest tylko siedmiokilogramowym mopsem. - Mopsem? - Powtórzyłam, mimowolnie zainteresowana. - Chyba nigdy żadnego nie widziałam. - Skrzyżuj świnię z małym psem, a otrzymasz mopsa. - Po co ktoś miałby to robić? - zastanowiłam się. - Lucy twierdzi, że mopsy są słodkie. - A Lucy to... twoja dziewczyna? - Czemu pytam o takie rzeczy? Nagle zrobiłam się zbyt zakłopotana, żeby móc być dumna z tego, że pamiętałam współczesne angielskie określenie „dziewczyny”. Rzucił mi długie spojrzenie. - Lucy to najlepsza przyjaciółka mojej siostry, prawie jak moja druga siostra. To ta gadatliwa, ciężko jej nie zauważyć. - Ach tak. - A ty? Wydano cię za jakiegoś księcia Ogarów? - Nie mamy książąt. - Ale macie księżniczki? - Tak naprawdę nie, ale to słowo najbardziej odpowiada temu, jaką pozycję mam w moim plemieniu. - Więc wyjdziesz za mąż dla polityki? Potrząsnęłam głową. - Rzadko bierzemy śluby i nigdy ze względów politycznych. Kości prowadzą nas do tego, kto jest nam przeznaczony. - Kości? - Rytuał przekazywany z pokolenia na pokolenie. - I te kości do kogoś cię już zaprowadziły? - Non. - Nie miałam zamiaru mówić mu, że Kala wyczytała z kości, iż znajdę mego towarzysza na dworze królewskim. I że ona rzadko kiedy się myli. Jej magia była tak potężna, że dzięki niej odnalazła mój grób, wysyłając swojego ducha w podróż astralną za ocean, żeby mnie znaleźć, mając za wskazówkę tylko omen i senną wizję. Mogła je zignorować i wykorzystać swoje zaklęcia dla innych, bardziej osobistych celów. Magia zabierała równie wiele, jak dawała - nie można było tak po prostu wysłać swojej duszy w tak daleką i niebezpieczną podróż, nie ponosząc żadnych kosztów. Więc kiedy Kala powiedziała mi, że mój towarzysz będzie pochodził z królewskiego dworu, właśnie to miała na myśli. Żadnemu z Ogarów nie przyszłoby do głowy jej nie wierzyć. Nie warto było nawet o tym myśleć. Żadna inna szamanka albo jej pomocnica nigdy nie połączyła się z kimś spoza plemienia. Wolałam raczej zostać sama. Poza tym, znaki nie znaki, byłam tu w innym celu. - Hej, wszystko w porządku? - Logan wyciągnął rękę w kierunku mojego łokcia, powyżej poszarpanej blizny od zębów jednego z psów, które wyciągnęły mnie z grobu. Odskoczyłam. Uniósł brew. - Nic mi nie jest. - Odwróciłam się w kierunku posiadłości. Na szerokim ganku stało kilka krzeseł i wisiała huśtawka. Pod oknami pięły się róże. Szczekanie przybrało na sile, przerywane powarkiwaniami. Logan wyglądał na przejętego, po raz pierwszy, odkąd zatrzymał szpadę mającą rozciąć moją klatkę piersiową. - Psy nigdy wcześniej nie spotkały Ogara - powiedział niezręcznie. Chociaż znałam go
słabo, byłam pewna, że rzadko bywał niezdarny. To było miłe, jeszcze bardziej niż jego urocze uśmiechy. Spokojnie weszłam po schodach. Psy nie ukrywały swoich nastrojów, nie bawiły się w maniery i intrygi. Logan położył rękę na klamce. - Nie ma się czym przejmować - zapewniłam go. Poczułam się lepiej, widząc biegnące w moim kierunku trzy ogromne, włochate bouviery. Gdyby żył Benoit, mlasnąłby z niezadowoleniem językiem. Nie powiedziałam do psów ani słowa, ledwo na nie spojrzałam. Po prostu stanęłam w miejscu i pozwoliłam im się obwąchać, po czym strzeliłam palcami i wskazałam na ziemię. Trzy puchate zadki opadły na marmurową podłogę. Logan gapił się na mnie z otwartymi ustami. - Dziewczyno... Z jego tonu wywnioskowałam, że zrobiłam na nim wrażenie. Kiedy byłam pewna, że bouviery przyjęły do wiadomości, iż jestem wyżej w hierarchii stada, wpuściłam Charlemagne'a, żeby mogły się poznać. Hol był przestronny, zawalony butami, kurtkami i torbami. Lampy i żyrandol nad naszymi głowami były zapalone. Starałam się przesadnie nie gapić. Wciąż byłam pod wielkim wrażeniem elektryczności. Może obudziłam się w dwudziestym pierwszym wieku, ale wciąż żyłam w jaskini, gdzie udogodnienia były bliższe średniowieczu. Niedawno pozwoliłam Magdzie wcisnąć sobie telefon komórkowy, ale wciąż nie byłam pewna, jak go używać. Kiedy zadzwonił po raz pierwszy, próbowałam przebić go kołkiem. - Wow. - Jakaś dziewczyna przerwała moje oględziny. Założyłam, że to Lucy, bo była jedną osobą, której biło serce. Pamiętałam, że widziałam ją w noc przemiany Solange - trzymała się blisko niej i próbowała uderzyć każdego, kto za bardzo się zbliżył. Nie do końca jej się udawało, ale do końca się nie poddała. - Dałaś psom Hypnos czy jak? - spytała. Miała brązowe włosy ucięte przy linii brody i brązowe oczy za ciemnymi okularami. Nosiła ogromne ilości srebrnej i turkusowej biżuterii. Przez lewe ramię przewiesiła torebkę, ale nie na telefon ani błyszczyk; było w niej za to pełno kołków. Z salonu wyszły za nią dwa wampiry: Solange, którą ostatnio widziałam bladą i nieruchomą na rękach Montmartre'a, i jeszcze jeden z jej licznych braci. Oboje zatrzymali się, przyglądając mi się ostrożnie. Lucy zabrało to nieco więcej czasu. Spojrzała na nich, potem na mnie. - Co? Czego znów nie wiem? - Wyglądała na niezadowoloną. Przekrzywiła głowę. - Hej, ja cię znam. Ty jesteś Isabel, prawda? - Isabeau - poprawiłam ją sztywno. Nie podobało mi się moje uprzejme, sztuczne zachowanie. Tak mnie wychowano, ale wiedziałam wystarczająco dużo, żeby zdawać sobie sprawę, iż nie zachowują się tak jak współcześni ludzie w moim wieku, czy są wampirami, czy nie. - Ładnie - pochwaliła. - I tak nie wyglądasz na Isabel. Ja jestem Lucy, a ten tu to Nicholas. Jest ich tak dużo, że łatwo się pogubić. - Ruszyła ku mnie z wyciągniętymi ramionami. Cofnęłam się i potknęłam, wypatrując kołka, z kolanami ugiętymi w pozycji bojowej. - Och, przepraszam - powiedziała. - Chciałam tylko uściskać cię za uratowanie życia mojej przyjaciółce, ale widzę, że nie przepadasz za uściskami. Logan zakaszlał, jakby próbując pokryć śmiech. Solange i Nicholas nadal nie odezwali się słowem. Lucy odwróciła się w ich kierunku. - No co z wami? Ona uratowała Solange życie. Doskonale odczułam ironię sytuacji: człowiek czuł się w moim towarzystwie swobodniej niż wampiry. - Jestem Ogarem - wyjaśniłam cicho. Lucy wzruszyła ramionami. - Mogłabyś śpiewać przeboje boysbandów przez calutki dzień i nadal by mi to nie przeszkadzało. - Wzdrygnęła się.
- Alo ulo śpiewasz, prawda? - Zdawało się ją to obchodzić bardziej niż fakt, że Ogary miały opinię szalonych morderców. Logan przewrócił oczami. - Nie sądzę, żeby miała dużo do czynienia z boysbandami, Lucy. - Ale nosisz kościane korale - ciągnęła, nie zwracając na niego uwagi. Skinęła głową w stronę korali zwisających z warkoczyków, które zaplotłam u nasady głowy. - Super. - Przechyliła głowę. - Nie wyglądasz na szaloną. - Jesteś jak katarynka - jęknął Logan. - Nie możesz jej uciszyć? - spytał błagalnie brata. - Jak? - odparł bezradnie Nicholas. - Pocałuj ją, idioto. Cenię szczerość, więc nie potrafiłam nie polubić Lucy. Przypominała mi trochę Magdę. - Ty raczej też nie wyglądasz na wariatkę - powiedziałam. Nicholas prychnął. Lucy szturchnęła go łokciem w brzuch. - Bądź miły. - Ty pierwsza. - Pomasował sobie mostek. - Au. Solange zrobiła krok naprzód. - Przepraszam - powiedziała cicho. - Zaskoczyłaś mnie. - Oblizała wargi. Wciąż wyglądała krucho, w każdym razie jak na wampira. Zastanawiałam się, jak mogła oprzeć się pokusie bijącego serca Lucy wypełniającego dom. - Dziękuję - dodała. - Mam u ciebie dług wdzięczności. - Wszyscy mamy - potwierdził Nicholas. - To nic takiego. - Odwróciłam wzrok, zakłopotana. - Nie przepadamy za Montmartrem. - Dupek - wymamrotała Lucy. Podeszła bliżej, przerywając kłopotliwą ciszę i ochoczo obejmując ramieniem najpierw Solange, potem mnie. Co dziwne, pozwoliłam jej na to. - Chodźcie - powiedziała radośnie. - Popatrzycie sobie, jak jem czekoladę. Za nami otworzyły się frontowe drzwi. - Solange, jesteś... Nie zdążył skończyć zdania. Łowca wampirów. ROZDZIAŁ 3 Isabeau Nie myślałam, po prostu zareagowałam. Agent Helios-Ra nie powinien być w stanie ominąć zapory bezpieczeństwa domu Drake'ów, skoro stali się rodziną rządzącą. Zwłaszcza jeśli do tego miał złamaną rękę. Mogłam nie uważać ich za moich władców, ale nie miałam zamiaru pozwolić, żeby Solange zginęła z ręki łowcy po całym trudzie, jaki sobie zadaliśmy, by ją uratować. Byłam zszokowana widząc, że najwyraźniej myślę tak tylko ja. Gdybym miała chwilę, żeby przyjrzeć się reakcji grupy, albo raczej jej brakowi, może bym się nad tym zastanowiła. Ledwo spojrzeli na intruza, a teraz z przerażeniem patrzyli, jak lecę w powietrzu, obnażając dwa rzędy kłów. Nie lubiłam łowców. Ten był szybki, trzeba mu to przyznać. Wetknął do nosa zatyczki, które wisiały mu na szyi. Znacznie szybciej niż inni spostrzegł, że rzucam się do ataku. Wyraz zaskoczenia na jego twarzy byłby komiczny, gdyby nie sięgał jednocześnie do przycisku uwalniającego proszek Hypnos, który - byłam pewna - miał ukryty gdzieś w rękawie. Kiedy wyszła na jaw tajemnica ich nowego narkotyku, wieść o nim rozprzestrzeniła się za pomocą podziemnych informatorów niczym ogień. - Nie! - krzyknęła Solange, ale nie byłam pewna, do kogo krzyczy. Wylądowałam tuż przed łowcą, jeszcze zanim otoczył go obłok Hypnosu, ale tylko na sekundę przedtem. Przypadłam do ziemi i przeturlałam się daleko od niego. Nigdy tak naprawdę nie doświadczyłam działania Hypnosu, ale usłyszałam wystarczająco dużo, żeby chcieć go unikać. Został wynaleziony przez Helios-Ra jako jeszcze jedna broń w ich arsenale do walki z
naszym gatunkiem. Feromony wampirów potrafią zawrócić w głowie ludziom - mogą sprawić, że zapomną, co widzieli lub zrobili, a nawet, że poddadzą się nam bez użycia groźby czy przemocy z naszej strony, jeśli wampir jest wystarczająco silny. Helios-Ra znudziły się bitwy, w wyniku których ich łowcy włóczyli się bez celu, zagubieni i bezbronni, lub byli zabijani, podczas gdy oni spokojnie czekali na ugryzienie lub cios noża. Z pewnością nie wszystkie wampiry były tak cywilizowane, za jakich podawali się Drake'owie. A teraz Hypnos zaczął pojawiać się wśród plemion wampirów, czyniąc nas bezbronnymi wobec siebie nawzajem jak nigdy dotąd. Feromony nie działały na inne wampiry, ale Hypnos, sądząc z opowieści, owszem. Nie miałam czasu, żeby zakryć nos i usta. Proszek był tak drobny jak delikatny cukier puder na zatrutym ciastku. Trzęsącymi się palcami sięgnęłam po kołek. - Nie - rzucił łowca. - Nie ruszaj się. Cicho. Przyjmowałam rozkazy tylko od Kali. Chciałam skoczyć na równe nogi, ale nie mogłam. Narkotyk naprawdę był tak podstępny, jak słyszałam. Łowca rozkazał mi nie ruszać się z miejsca i to było wszystko, co byłam w stanie zrobić; nie mogłam nawet otworzyć ust, by się odezwać. I to mimo iż każda cząstka mnie krzyczała o uwolnienie, każdy muskuł był napięty z wysiłku, a myśli wirowały mi w głowie jak złapane w pułapkę zwierzęta, szczerząc zęby, wysuwając pazury i demonstrując pragnienie ataku. Mogłam tylko leżeć bez ruchu. Charlemagne stanął nade mną, warcząc, ze zjeżoną sierścią. Psy Drake'ów zawyły w odpowiedzi, ale wyraźnie nie zdecydowały jeszcze, kto jest wrogiem. Logan próbował podejść do mnie, powoli i ostrożnie. - Isabeau, nie panikuj. - Nie panikuj? Nie panikuj? Znalazłam się w pułapce w moim własnym ciele, niezdolna zmusić je, by robiło to, co ja chcę. Na łasce królewskich wampirów i łowcy. Jestem idiotką. Nie nauczyłam się od Kali niczego, żeby móc chronić siebie w tej sytuacji, ledwie parę godzin po opuszczeniu jaskiń Ogarów. Prawdopodobnie zasługiwałam na to, żeby umrzeć tutaj, w chmurze popiołu. Ale wtedy Greyhaven pozostałby wolny, a moja pierwsza i druga śmierć niepomszczone. Nie do przyjęcia. Zawyłam jak psy w gorączkowej potrzebie wyrwania się na wolność. - Isabeau, posłuchaj - Logan przykucnął, żeby na mnie spojrzeć, bo Charlemagne nie dopuścił go bliżej. Spojrzenie miał bardzo zielone, intensywne, szczęki napięte. Za nim Solange dotknęła ramienia łowcy, jakby się o niego martwiła. On w odpowiedzi wziął ją za rękę. Ta rodzina była pokręcona. - Działanie Hypnosu niedługo minie - obiecał Logan łagodnie, obdarzając mnie pełną uwagą. W świetle lamp jego krawat wyglądał, jakby był ze zmrożonego śniegu. - Nie grozi ci niebezpieczeństwo. Nie pozwolę, żeby cokolwiek ci się stało. Rzuciłam wściekłe spojrzenie na niego, a potem w punkt za jego plecami. Zerknął na swoją siostrę i jej łowcę. - Kieran to przyjaciel - wyjaśnił. - On też nie zrobi ci krzywdy, obiecuję. Chciałam powiedzieć mu, że potrafię sama o siebie zadbać, ale nie byłam w stanie. Może nigdy nie wybaczę im, że widzieli mnie w takim stanie. - Przykro mi - powiedziała Solange do Kierana, po czym zwróciła się do mnie. - Naprawdę. On jest inny niż wszyscy Helios-Ra. Kieran nie wyglądał na szczególnie połechtanego tą opinią. Ubrany był w całkowicie czarny uniform, jaki nosiła większość łowców. W moich oczach wyglądał jak jeszcze jeden Helios-Ra. - Ona jest Ogarem? - spytał oszołomiony. Jedną rękę miał włożoną w miękki gips.
- Jest naszym gościem - rzucił Logan. Lucy przykucnęła koło niego, patrząc współczująco. Charlemagne nie ruszył się z miejsca. Kropla jego śliny kapnęła mi na szyję. - Wiem, jakie to okropne, Isabeau - powiedziała Lucy. - Kieran zrobił mi to dwa tygodnie temu. - Cholera - wymamrotał. - Przywiązaliście mnie do krzesła. Lucy machnęła ręką, jakby to nie było wystarczające usprawiedliwienie. - Jasne, jasne. - Odwróciła się do mnie. - Poczujesz się znów normalnie za parę minut. Obiecuję. Mówiła prawcie wyczuwałam to w jej zapachu, chociaż nie byłam do końca przekonana. Nie mogłam znieść sposobu, w jaki oni wszyscy się na mnie patrzyli. Wiedziałam, jak muszę wyglądać w moim skórzanym uniformie, z bliznami, podwójnym rzędem kłów i wściekłym psem u boku. Byłam dumna, że jestem pomocniczką Kali, że jestem Ogarem, ale pozostałe plemiona wampirów wyraźnie nie postrzegały nas w ten sposób. - Dajmy jej trochę przestrzeni - powiedział cicho Logan, jakby wiedział, o czym myślę. - Ja tu zostanę. Może pójdziecie do salonu? - Jesteś pewien? - spytała Solange. - Nie sądzę, żeby była szczęśliwa, kiedy wróci do normy - dodał Kieran z powątpiewaniem. - Po prostu idźcie - westchnął Logan. Kiedy wyszli, poczułam się odrobinę mniej okropnie. Wolałabym, żeby zostawili mnie zupełnie samą. Myśl, że Logan widzi mnie, kiedy jestem słaba, nie cieszyła mnie specjalnie. Mimo to jego obecność dodawała mi nieco otuchy, co było bez sensu, zważywszy, że poznaliśmy się przed chwilą. Pewnie kolejny efekt działania Hypnosu. Znów spróbowałam się poruszyć, ale nie byłam w stanie. Mogłam za to mówić, co stwierdziłam z ulgą. Efekt musi słabnąć. - Charlemagne - wychrypiałam - Ca va. Przysiadł u moich stóp, nieprzekonany, ale posłuszny. Logan został tam, gdzie był. - Czy chcesz, żebym zaniósł cię na górę do twojego pokoju? - spytał. - Nie - odparłam słabo. Nie byłam słabym kwiatuszkiem, przeżyłam rewolucję i pogrzebanie na ponad dwieście lat pod ziemią. Mogłam wytrzymać dziesięć minut więcej leżenia na podłodze. Lepiej, żeby nie trwało to dłużej niż dziesięć minut. Choć nie pamiętałam dokładnie, jakie to uczucie leżeć w trumnie, wyobrażałam sobie, że zbliżone do tego. Byłam szczęśliwa, że wyparłam to z pamięci albo leżałam w śpiączce przez stulecia. Pod włosami zbierały mi się krople potu, na karku czułam zimno. Dużo było trzeba, żeby wampir zaczął się pocić. Musiałam przybrać dziki wyraz twarzy, bo Logan zaklął. - Nie chciałem przedstawić cię naszej rodzinie w ten sposób. Mam nadzieję, że nie będziesz długo mieć nam tego za złe. Ten łowca jest nieco zbyt energiczny. Też jeszcze się do nas nie przyzwyczaił. Prychnęłam, kiedy w pełni odzyskałam kontrolę nad własnym głosem. - Nie mogę uwierzyć, że agent Helios-Ra może tak po prostu wejść tu frontowymi drzwiami. - On i Solange bardzo się... zbliżyli. - Czy ona ma instynkt samobójczy? Nie uratowaliśmy jej po to, żeby przekazać ją komuś takiemu jak on. Potrząsnął głową, a potargane włosy opadły mu na czoło. - On ją kocha. No, w każdym razie jest w niej zakochany. Nie znałam tego słowa, ale dobrze zrozumiałam jego znaczenie. Westchnęłam. Myślałam, że będzie mądrzejsza. Uniósł brwi. - Ona jest bardzo mądra. - Zamyślił się. - Więc nie wierzysz w miłość? - Nie. - Chciałam odwrócić wzrok, ale mi się nie udało. - Nie wiem.
Uśmiech miał zdecydowanie rozpustny. Widziałam podobne u młodych arystokratów w domu mojego wuja. Starałam się go zignorować. Wyprostowałam palce u stóp, ale nie byłam w stanie zrobić wiele więcej. Kiedy otworzyły się drzwi, mnie i Charlemagne'a znów ogarnęło napięcie. Walczyłam, żeby usiąść, sięgnąć po broń, jakąkolwiek broń. Logan podniósł się i stanął pomiędzy mną i nowo przybyłymi. Czwórka, która wpadła do środka, musiała być jego braćmi - podobieństwo fizyczne było zbyt widoczne. Charlemagne zawył i wstał. Przerwali rozmowę w pół słowa, wpatrując się w dzikuskę wyciągniętą na marmurowej podłodze. Zazgrzytałam zębami. W ten sposób nie zdobędę szacunku dla mojego plemienia. - Logan - odezwał się jeden z nich, przeciągając słowa. - Twoja technika się pogarsza, skoro potrzebujesz psa, żeby od ciebie nie uciekały. - Bardzo śmieszne, Quinn - wymamrotał Logan. - To Isabeau. Zamarli, gapiąc się na mnie. - Isabeau, to moi bracia: Quinn, Marcus, Connor i Duncan. Sebastian wciąż jest w jaskiniach. - Un plaisir - powiedziałam sucho. Może trening Ogarów nie przygotował mnie do zachowania wdzięku w każdych okolicznościach, ale moje arystokratyczne wychowanie owszem. - Miło cię poznać. - Zamrugał Connor. - Czemu leżysz na podłodze? - Hypnos - odparłam. Quinn prychnął. - Stary, Hypnos i psy? Myślałem, że to ty jesteś dobry z dziewczynami, panie Darcy? Rozpoznałam przezwisko - od kiedy przyzwyczaiłam się do nowego ciała i apetytów, wręcz pożerałam książki. Potrzebowałam w końcu zaznajomić się z kilkusetletnią historią. - Zamknij się - odpowiedział Logan. - Kieran rzucił w nią Hypnosem. Quinn wysunął kły. - Czemu to zrobił, do cholery? - Cóż, żeby być sprawiedliwym, ona próbowała go zabić. Quinn uśmiechnął się do mnie. - Już cię lubię. Po raz kolejny spróbowałam wstać. Nie chciałam leżeć tu ani chwili dłużej, podczas gdy oni przypatrywali mi się z ciekawością. Byłam zbyt niespokojna, żeby schować mój podwójny rząd kłów. Gdybym była człowiekiem, w tej chwili umierałabym z gorąca. Logan spojrzał na mnie i zaklął. - Zabieram cię na górę - wymamrotał. - Odwołaj psa - dodał, podnosząc mnie w górę. Charlemagne był tuż obok, przyciśnięty do kolan Logana. - Ca va - wyszeptałam, chociaż nie byłam pewna, czy do końca w to wierzę. Charlemagne dreptał tuż przy nas, kiedy Logan wspinał się po schodach, niosąc mnie bez żadnego wysiłku. Byłam upokorzona i wdzięczna. Sprzeczne emocje nie czyniły obecnej sytuacji łatwą do opanowania. - Wiem, że powiedziałaś, że mam tego nie robić - wyszeptał - ale to lepsze niż moi bracia rzucający dowcipami nad twoją głową, co? Skinęłam głową, bo nie ufałam własnemu głosowi. Fakt, że mogę znów używać mojej głowy, żeby potakiwać, sprawił mi niezwykłą ulgę. Zauważył mój mały ruch. - Jeszcze chwilkę - obiecał. Drugie piętro domu jeszcze mocniej pachniało dymem i wodą. Najdalsza ściana była lekko nadpalona. Podążył za moim wzrokiem. - Hope - wyjaśnił krótko. Hope dowodziła zbuntowanym oddziałem Helios-Ra, który porwał Solange i próbował spalić dom jej rodziców. Od tych wydarzeń minął ledwie tydzień i zniszczenia wciąż były widoczne.
Logan zaniósł mnie w głąb korytarza i kopnięciem otworzył drzwi pokoju gościnnego. Okno miało grube drewniane okiennice z mocnymi żelaznymi sztabami od wewnątrz. Było tam wąskie biurko do pisania i bujany fotel przy kominku. Czerwone łóżko było ogromne i wyglądało na bardzo wygodne. Przy nocnym stoliku stała mała lodówka. Wiedziałam, że będzie wypełniona krwią. Wciąż byłam dość młoda, by potrzebować napić się jej tuż po przebudzeniu - całe rodzeństwo Drake'ów musiało przechodzić to samo. To znacząco poprawiło moją opinię o ich gościnności, dotąd niezbyt pochlebną. Logan delikatnie położył mnie na łóżku, pochylając się tak nisko, że widziałam błyski ciemniejszej zieleni w jego źrenicach. Przełknęłam ślinę. - Czuję się, jakbym cię znał - wymruczał. - Czy to nie dziwne? Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Charlemagne skoczył, żeby położyć się obok mnie na kołdrze, psując nastrój, zanim zdążyłam znaleźć właściwe słowa. Logan odsunął się. - Zostawię cię samą - powiedział. - Kiedy Hypnos przestał działać na Lucy, złamała Nicholasowi nos. Założę się, że masz silniejszy zamach, a ja akurat lubię swój nos tu, gdzie jest. Nikt nie będzie ci przeszkadzał - dodał zawzięcie. - Zejdź na dół, kiedy będziesz gotowa. Będę czekał. Skłonił się nisko. - Mademoiselle. Drzwi zamknęły się za nim cicho. Kiedy z jego kroków wywnioskowałam, że jest już na dole i poza zasięgiem słuchu, pozwoliłam sobie na cichutkie westchnięcie. Charlemagne przekrzywił łeb z zaciekawieniem. - To wszystko nie idzie całkiem zgodnie z planem - poinformowałam go. ROZDZIAŁ 4 Logan Moi bracia to idioci. Każdy widzi, że mimo blizn i swojego zachowania Isabeau jest dużo wrażliwsza, niż na to wygląda. A przedstawienie jej - samotniczej księżniczki Ogarów - rodzinie królewskiej po raz pierwszy nie powinno kończyć się dawką Hypnosu i czterema gapiącymi się na nią kretynami. Jeśli ja potrafiłem się nie gapić, równie dobrze oni mogliby się postarać. Była piękna, dumna i zupełnie niepodobna do kogokolwiek, kogo wcześniej spotkałem. Naprawdę trudno było się w nią nie wpatrywać. Lepiej przechadzać się pod jej drzwiami z jednym z bouvierów siedzącym u szczytu schodów i przyglądającym mi się z ciekawością. - To beznadziejne, Bouddica - powiedziałem jej. - Chyba nie odziedziczyliśmy zdolności dyplomatycznych taty. Bouddica oparła pysk na łapach. Przysiągłbym, że przewróciła oczami. Czuwałem pod drzwiami Isabeau przez kolejne piętnaście minut, zanim zacząłem czuć się jak prześladowca. Solange wyszła ze swojego pokoju i spotkała mnie przy schodach. - Nic jej nie będzie, Logan. - Wiem. Przechyliła głowę. - Czyżbyś zmienił koszulę? - Nie. - Jasne, że tak. - Uśmiechnęła się szeroko. - Szkoda, że twoja dziewczyna próbowała zabić mojego chłopaka. Prychnąłem. - Szkoda, że on potraktował ją Hypnosem. A ona nie jest moją dziewczyną. Dopiero ją poznałem. I mów ciszej, dobra? Uniosła brwi. - Pierwszy raz cię takim widzę. - Zamknij się, księżniczko - zażartowałem, rzucając jej groźne spojrzenie. Zmrużyła oczy na słowo „księżniczka”. - Pofarbuję twoje pirackie koszule na różowo - zagroziła. Tylko się uśmiechnąłem.
- Na mnie wciąż będą dobrze wyglądać. Zatrzymała się na półpiętrze i przybrała poważny wyraz twarzy. - Czy to prawda, że ktoś próbował zabić mamę? - Kto by zrobił coś takiego? Stuknęła mnie w ramię. Mocno. - Aj - powiedziałem, masując siniaka. - A to za co? - Za myślenie, że jestem głupia, i nieudzielanie mi odpowiedzi. - Nie uważam, że jesteś głupia. - Więc przestań mnie chronić, Logan. - Nie. Zadusiła jęk frustracji. Westchnąłem. - No dobra. Tak. Jakaś dziewczyna próbowała zabić mamę. Nikomu nic się nie stało. - Montmartre? - Tak, miała jego insygnia - przyznałem niechętnie. Zwłaszcza kiedy jej twarz przybrała zacięty wyraz, a oczy straciły blask. - Ale popełniła samobójstwo, zanim zdążyliśmy ją przesłuchać. - Cholera jasna. - Uderzyła dłonią w ścianę, wprawiając w drżenie wiszący nad nami kryształowy żyrandol. - Próbuje zrobić ze mnie królową, mordując mamę. - Na to wygląda - przytaknąłem. Objąłem ją ramieniem. - Ale to mu się nie uda. Potarła ramiona, jakby zrobiło jej się zimno. Wampirom nigdy tak naprawdę nie było zimno, więc było to raczej z przyzwyczajenia niż z potrzeby. - Mam nadzieję, że masz rację, Logan. - Zawsze mam rację. Zaśmiała się, a o to mi właśnie chodziło. - Uważaj, niedługo staniesz się tak próżny jak Quinn. - Nikt nie jest tak próżny jak on - wtrąciła Lucy z dołu schodów. Niosła kubek czekolady i talerz pełen ciastek. Korzystając z pobytu u nas napychała się białym cukrem i śmieciowym jedzeniem. Miała większy problem z potrawkami z tofu swojej mamy niż z tym, że w tej chwili wszyscy dookoła niej żywili się krwią. - Gdzie są wszyscy? - spytałem. Ogień palił się w kominku, ale salon był pusty. Kuchnia także. - Na zewnątrz, naprawiają ścianę - odparła Lucy. Północna część domu zmieniła się w stertę nadpalonego, zniszczonego przez wodę drewna. Ganek otaczający dom przyjął na siebie główny impet ataku, kiedy Hope wyskoczyła z okna pokoju gościnnego i powróciła z resztą zbuntowanego oddziału agentów Helios-Ra. Bruno spędził już tyle czasu w sklepach budowlanych, dając upust swojemu zdumieniu przez telefon komórkowy, aż zaczęliśmy „słyszeć hałasy” w lesie, żeby zostawał w domu i patrolował okolicę. Hope miała za co odpowiadać. Montmartre także. Byliśmy wściekli, że nie dane nam było kazać im za to srogo i długo płacić. Pokrzyżowanie ich planów raczej nam nie wystarczało. Mała zemsta byłaby mile widziana, niezależnie od tego, co powtarzał tata w swoich przemowach o tym, że „odradzamy się silniejsi”. Prawda jest taka, że byliśmy po prostu szczęśliwi, że Solange przeżyła przemianę i kolejne próby porwań i zabójstw. A ja byłem bardzo zadowolony, że już nigdy więcej nie będę miał szesnastych urodzin. Bo bycie szesnastolatkiem w naszej rodzinie jest po prostu do niczego. - Pewnie powinienem im pomóc - stwierdziłem niechętnie. Prace ręczne bardzo niszczyły ubrania. - O tak, powinieneś - zawołał Nicholas, wynurzając się z piwnicy z dodatkową skrzynką z narzędziami i piłą. Lucy uśmiechnęła się, patrząc, jak otwiera tylne drzwi. - Pas z narzędziami - powiedziała, zlizując czekoladę z ust. - Mniam. Wiatr zmienił kierunek i poczułem zapach ciepłej krwi pulsującej pod jej skórą. Wszyscy to poczuliśmy. Nicholas zrobił krok do tyłu ze zbolałym wyrazem twarzy. Lucy zmarszczyła brwi. - Co z tobą? Wyglądasz, jakbyś miał nudności.
- Wszystko w porządku - powiedział przez zęby. - Zostań w środku. Tam nie jest bezpiecznie. Przewróciła oczami. - Przestań się zamartwiać. Jest bardzo bezpiecznie, jesteście wy i z milion strażników. - Nie o to mi chodziło - wymamrotał i wyszedł na zewnątrz, w półmrok, żeby zająć się stertą pociętych pni. Mięśnie szyi uwypukliły mu się z napięcia. Lucy patrzyła za nim przez dłuższą chwilę, po czym zamknęła drzwi. Poszedłem za nim, chwytając wypełniony krwią termos ze stali nierdzewnej z lodówki na piętrze. Rzuciłem mu go. Złapał i odwrócił się, żeby się napić. Młodemu wampirowi nie było łatwo oprzeć się pragnieniu ludzkiej krwi. Jeszcze trudniej było, kiedy twoja nowa dziewczyna mieszkała z tobą w jednym domu, podczas gdy ty walczyłeś ze sobą, żeby zahamować silny głód. Teraz, kiedy Solange przeszła przemianę, zaczęła siadać po przeciwnej stronie pokoju, a Lucy została zmuszona do przeniesienia się do pokoju gościnnego z zamkiem od wewnętrznej strony. Dorastaliśmy z nią i nigdy celowo byśmy jej nie skrzywdzili, ale młody wampir w chwili przebudzenia, tuż po zachodzie słońca, był bardziej zwierzęciem niż człowiekiem. To rodzaj imperatywu biologicznego. Nasze ciała zmuszały nas do picia tego, przeciwko czemu buntowały się nasze mózgi. Inaczej groziłaby nam śmierć. - Hej, stary, nieźle sobie radzisz - powiedziałem do niego cicho, kiedy ocierał usta wierzchem dłoni. - Ona nie rozumie - stwierdził. - Nie do końca. - Rozumie bardziej, niż ktokolwiek inny by potrafił. - A jednak. - Tak - zgodziłem się. - Jednak. Quinn, Connor, Marcus i Duncan zdzierali część bali, których nie dało się uratować. Złapałem młotek, starając się nie myśleć tyle o obecności Isabeau w naszym domu. Nicholas, sfrustrowany, przeciągnął ręką po włosach. - Kiedy to się stało takie skomplikowane? - Dziewczyny zawsze są skomplikowane - odparłem. - Dobrze o tym wiesz. Uśmiechnął się pod nosem. - Niektóre bardziej niż inne. Pomyślałem o bliznach na rękach Isabeau i jej przerażonym spojrzeniu. - Dobrze mówisz. Zabraliśmy się do pracy, głównie pod przewodnictwem Duncana, który przeważnie miał pojęcie, jak należy naprawiać ścianę. Kiedy potrzebny nam był gips, z powodu, którego postanowiłem nie zgłębiać, poszedłem po niego do garażu. Wracając, zatrzymałem się nagle i poczułem gęsią skórkę. Szmer w lesie. Coś cichego, bardzo niewyraźnego. I niemile widzianego. Nie mogłem ostrzec braci, nie ostrzegając jednocześnie tego kogoś, kto teraz czaił się w lesie. Postawiłem wiadro z gipsowym proszkiem i wycofałem się do frontowych drzwi i lasu po drugiej stronie ścieżki. Wpatrywałem się w cienie przesuwające się w krzewach róż i drzewach cedrowych. Słabe światło księżyca odbiło się od jeepa stojącego na podjeździe. Lampy w oknach emanowały łagodną poświatą. Czułem zapach róż, świeżo ściętych pni dębu, krwi i lilii. Lilie nigdy nie były dobrym znakiem. Montmartre pachniał liliami. I choć wątpiłem, żeby kręcił się w lesie koło naszego domu, bez trudu mogłem założyć, że wysłał swoich sługusów, żeby wykonali za niego brudną robotę. Znowu polował na Solange, tak jak mówiła. Chciał, żeby została królową, jak głosiła stara przepowiednia, a co najważniejsze, chciał, żeby była jego królową. Myślał, że będzie rządził za nią, używając jej jako ignorantki. A po tym co wydarzyło się dzisiaj, sądził pewnie ze jeśli zlikwiduje mamę, Solange bezwolnie się podporządkuje. Kompletnie nie rozumiał kobiet z rodu Drake'ów. Powinien dostać kołkiem. Z radością się do tego przyczynię... jeśli tylko przez chwilę nie będzie się ruszać.
ROZDZIAŁ 5 Isabeau Działanie Hypnosu ustało w końcu, nagle jak letnia błyskawica. Zerwałam się natychmiast, jakby kopnął mnie prąd. Charlemagne zaszczekał, a ja zaśmiałam się głośno. Zdolność ponownego kontrolowania swoich kończyn wprawiła mnie w ekscytację. Czułam się zdenerwowana niczym debiutantka na pierwszym balu. Nawet komórka wibrująca w kieszeni mi nie przeszkadzała. - Magda. - Uśmiechnęłam się do słuchawki. Któż inny mógłby do mnie dzwonić. - Isabeau? To ty? - spytała Magda. - Jasne, a kto inny? - Przeciągnęłam się, żeby upewnić się, że potrafię. Potem wykonałam gwiazdę do tyłu. - Czy ty chichoczesz? - spytała z niedowierzaniem. - Co oni ci zrobili? - Hypnos. Zapadła cisza, dobiegł mnie zduszony kaszel. - A to jest śmieszne, bo? - Nie jest - zapewniłam ją. - Ale właśnie przestało działać. - Masz kłopoty? Co oni ci robią? Nie wiedzą, że jesteś księżniczką, czy co? Wołam Finna. - Nie! - Zatrzymałam ją, zanim zdążyła się rozłączyć. - Nic mi nie jest. To był wypadek. - Jesteś pewna? - naciskała podejrzliwie. - Oni nie są tacy jak my, Isabeau. - Wiem - odparłam. - Uwierz mi. Nawet ich ludzie są dziwni. - Chociaż nie spotkałam wielu ludzi odkąd wyciągnięto mnie z grobu, byłam pewna, że Lucy jest wyjątkowa. - Mają tam ludzi? - Jedną dziewczynę. I strażników. - Próbowałaś jej? - Chybaby im się to nie spodobało. - Mogłam sobie wyobrazić wyraz twarzy Nicholasa. - Czy Hypnos jest tak straszny, jak mówią? - Tak. - Nie zawahałam się ani na chwilę. - Nawet gorszy. - Łotry. - Mów ciszej - powiedziałam. - Jesteśmy tu jako dyplomaci, pamiętasz? Magda prychnęła. - Nie jestem typem dyplomaty. Prychnęłam także, czując się znacznie lepiej. - Wiem. Zanim uznała mnie za siostrę, Magda była zazdrosna o moją bliskość z jej mentorką, Kałą. Próbowała obciąć mi włosy w przypływie złości. Po tym jak połamałam jej palce, natychmiast mnie polubiła, i od tamtej pory jest wobec mnie bezwzględnie lojalna. - A jak u was? - spytałam. - Drake'owie w porządku, póki co - przyznała niechętnie. - Ale większość dworzan nas tutaj nie chce. - Może powinnam wrócić? - zastanowiłam się, zmartwiona. - Pewnie, że wolałabym, żebyś tu była, ale wszystko w porządku. Zobaczymy się jutro. Do tego czasu będę podsłuchiwać tak dużo rozmów, jak się da. - Dobrze. - Była w tym kierunku niezwykle uzdolniona. - Zrobię tu, co będę mogła. - Uważaj na siebie. - Ty też. Wsunęłam telefon do kieszeni, po czym przeszukałam pokój pod kątem pułapek, szpar w okiennicach, przez które mogłoby wpływać światło słoneczne i wszystkiego, co nietypowe. Obwąchałam nawet krew w lodówce, ale pachniała jak zwykle. Może uznaliby mnie za paranoiczkę, ale Ogary były przyzwyczajone do polegania wyłącznie na sobie. Między Montmartrem i jego Zastępami a pogardą reszty wampirzej społeczności nie
mogliśmy pozwolić sobie na spadek poziomu ostrożności. Nie mogłam siedzieć w tym pokoju ani chwili dłużej. Miałam pracę do wykonania. - Chodź - powiedziałam do Charlemagne'a, otwierając drzwi na oścież. - Idziemy. Planowałam zejść na dół, ale zmieniłam zdanie, kiedy usłyszałam bicie serca Lucy z drugiego końca holu za rogiem. Znalazłam ją stojącą przy oknie razem z Solange. - Isabeau. - Solange przyjrzała mi się zmartwionymi oczyma. - Lepiej się czujesz? Kiwnęłam głową. - Gdzie twój łowca? Wzdrygnęła się. - Poszedł do domu. Stwierdziliśmy, że tak będzie najlepiej. - Jej oczy zmieniły wyraz ze zmartwionego na ostrzegawczy. - Jest pod ochroną Drake'ów. - Ja także, przynajmniej tak mi dano do zrozumienia. - Oczywiście, że tak - wtrąciła Lucy z nosem przyciśniętym do szyby. - Nieporozumienie. Nic wielkiego. Solange skrzywiła się w uśmiechu. - Mogłabyś spróbować pełnych zdań, Lucy. - Nie. Zajęta. Mimo woli byłam zaciekawiona. - Co robisz? - Ślini się - wyjaśniła Solange serdecznie. - Pewnie, że tak - przyznała Lucy, niespeszona. - Tylko na nich spójrz. Przesunęła się, żeby zrobić mi miejsce. Obserwowała pięciu z siedmiu braci Drake'ów naprawiających zewnętrzną ścianę domu pod naszym oknem. Musiałam przyznać, że przedstawiali imponujący widok: przystojni, bladzi i bez koszulek, z muskulaturą błyszczącą w świetle księżyca. Nie mogłam powstrzymać się, żeby nie poszukać wzrokiem Logana, ale on właśnie odchodził. Solange znudzona oparła się o ścianę. - Czy już skończyłaś? - O nie - odparła Lucy. Zostawiła odcisk nosa na szybie. Nicholas rzucił jej przebiegły uśmiech. - Ups. A niech to. - Mówiłam ci, że słyszą bicie twojego serca - powiedziała Solange. - Nawet z tej odległości. - Nic na to nie poradzę. Nawet jeśli wszyscy wiedzą, że są przystojni i potwornie aroganccy - dodała głośniej. - Czy oni to słyszą? - Tak. - To dobrze - zerknęła na mnie. - Ciacha, co? - Jestem pewna, że Isabeau chętniej by odpoczęła, a nie gapiła się na moich braci - stwierdziła Solange. - Pamiętasz, jaka byłaś zdenerwowana po Hypnosie? - No co ty! To przecież takie uspokajające - zadrwiła Lucy. Kiedy wreszcie udało się ją odciągnąć od okna, zeszłyśmy do salonu. Tutaj także mocno pachniało spalenizną. Jedno z okien było zabite deskami. Lucy gadała jak najęta, co było dla mnie prawdziwą ulgą. Solange zdawała się równie pełna rezerwy co ja i bez tej radosnej dziewczyny czułybyśmy się niezręcznie i niekomfortowo. - Twoje tatuaże są cudowne - powiedziała Lucy. - Strasznie bym chciała zrobić sobie jeden, ale mama każde mi czekać, aż skończę osiemnaście lat. - Zrobiła grymas. - Wybierają najbardziej dziwaczne rzeczy, żeby mi zakazywać. Mama ma aż trzy tatuaże, a tata jeden. Niezupełnie fair, prawda? Moja tunika bez rękawów odsłaniała ramiona czarne od tatuaży. Nie było łatwo je utrwalić. Musiałam poprawiać je trzy razy. Proces gojenia u wampirów wywabiał tusz i węgiel. - Nigdy jeszcze takich nie widziałam - ciągnęła Lucy. - Nie weszłaś tak po prostu do studia tatuażu, co? - Nie, Kala zrobiła to węglem drzewnym i igłą. - Większość z nich powstała podczas
rytuału, który wprowadzał mnie w jej służbę. Pierwszy został wykonany, jeszcze zanim w pełni się przebudziłam, po tym kiedy znalazły mnie psy. Był to chart okalający górną część lewej ręki, trzymający ogon w pysku i otoczony celtyckim węzłem. Wszystkie Ogary miały taki tatuaż. - Au - Lucy skrzywiła się na myśl o powolnym procesie wykonywania tatuażu. Większość pozostałych również przedstawiała psy ścigające się w górę moich rąk, ozdobione liśćmi winogron. - Mimo wszystko są super. - Ty się mnie nie boisz. - To nie było pytanie, lecz stwierdzenie. Wyglądała na zaskoczoną, że o tym wspominam. - Nie. A powinnam? Ocaliłaś Solange. - Nawet wampiry stają się nerwowe w pobliżu Cwn Mamau - podkreśliłam. Nie byłam pewna, czemu nalegam, żeby się mnie bała. Po prostu nie miałam wiele doświadczeń z bezwarunkową akceptacją, nie przez rewolucjonistów w Paryżu i z pewnością nie przez inne wampiry. Czułam potrzebę zbadania nowego doświadczenia, jak bolącego zęba. - Bo nosicie kości i wykonujecie dziwne rytuały w jaskiniach, i malujecie sobie błotem twarze? - spytała, uśmiechając się szeroko. - Proszę, moi rodzice robią to bez przerwy. Rytuały szamańskie i tańczenie nago w czasie pełni księżyca to ich żywioł. - To wszystko wyjaśnia, prawda? - Solange zerknęła na mnie z nieśmiałym uśmiechem, wciągając mnie w nastrój chwili. - Jest... wyjątkowa - zgodziłam się. - Jest także tuż obok - wyburczała Lucy dobrotliwie. - I nawet z moim nędznym ludzkim słuchem słyszę, co mówicie. Czułam się bardzo dziwnie. Gdyby moje życie przybrało inny obrót, mogłabym uważać za normalne siedzenie z przyjaciółkami w eleganckich jedwabnych sukniach przy herbacie i ciasteczkach. Ale nigdy wcześniej tego nie robiłam. Zastanawiałam się, co robi teraz Magda, czy krąży po jaskiniach, a może kłóci się ze strażnikiem. Stawiałabym na kłótnię. - Mogę udzielić ci rady? - spytała Lucy. - Chyba tak. - Masz doskonały francuski akcent. Jeśli chłopak poprosi cię, żebyś włożyła kostium francuskiej pokojówki, przywal mu w goleń. - Zwłaszcza jeśli to będzie jeden z moich braci - przytaknęła Solange. Charlemagne zaczął warczeć. Spojrzałam na niego groźnie, szybko rozglądając się po pokoju w poszukiwaniu źródła jego zachowania. Nie mogłam nic dostrzec, aż rozległo się uderzenie w drzwi frontowe. Pobiegłyśmy do holu - Lucy dużo wolniej od nas. Solange spojrzała przez wizjer, po czym nacisnęła klamkę. - Jeszcze jeden prezent - westchnęła. - Naprawdę, myślałam, że kiedy najgorsze feromony z okresu przemiany znikną, zostawią mnie w spokoju. Na progu leżał pakunek zawinięty w czerwony powlekany papier. Dookoła niego ktoś rozsypał płatki róż. Sięgnęła, żeby go podnieść, ale złapałam ją za rękę. - Nie - powiedziałam. - To Montmartre. Czuję go tutaj. - Popchnęłam ją do tyłu, sięgając po szpadę. - Wracaj do środka. Nie czekałam, żeby sprawdzić, czy mnie posłucha, tylko kopniakiem zamknęłam jej drzwi przed nosem. Schodziłam ze schodów, kiedy przy moim łokciu pojawił się blady cień. Mało brakowało, a ścięłabym Loganowi głowę. Uchylił się przed ciosem mojej szpady z wdziękiem tancerza. Jego piękna twarz była ponura. - Ktoś jest w lesie - poinformował. - Wiem. Zastępy - dodałam. Znałam ten zapach, chociaż słaby - krew, lilie i wino. Osobista armia Montmartre'a zawsze pachniała tak samo. - Zostań tutaj - rozkazał. - Jestem Ogarem - odparłam. - Tym się zajmuję. Ty tu zostań.
- Jasne. - Więc zejdź mi z drogi. - Jasne - powtórzył. Poruszaliśmy się jak dym między cedrami i klonami rosnącymi wzdłuż podjazdu, w kierunku pól okalających las. Trzymałam szpadę nisko, żeby światło księżyca nie odbiło się od ostrza i nie zdradziło naszej pozycji. Charlemagne biegł (bok mnie, podniecony, ale cichy. Zamknęło się nad nami sklepienie drzew w mchowych sukniach, z gałęziami pokrytymi liśćmi, sowami i śpiącymi jastrzębiami. Ziemia pod stopami była miękka, liście o paproci muskały nam nogi, kiedy biegliśmy. Nawet owady umilkły; ani jeden pasikonik czy świerszcz nie zdradził swojej obecności. Tylko rzeka cicho mruczała do siebie w oddali. Logan stanął i zwrócił głowę na prawo. Podążyłam za jego wzrokiem i skinęłam głową, żeby potwierdzić, że widzę to co on. Biały płatek róży wdeptany w błoto. Jak na kogoś, kto nosił koronki, o ile nie chodził z nagim torsem, Logan wiedział, jak tropić. Wiatr się zmienił, a ja poruszyłam nozdrzami. Zapach krwawych lilii był teraz silniejszy, gęsty jak kadzidło. Poszliśmy za nim, rozdzielając się w milczącym porozumieniu, by z dwóch stron okrążyć kępę dębów. Logan poszedł na lewo, ja trzymałam się prawej. To przynajmniej było coś, w czym czułam się komfortowo. Tropienie Zastępów było moim zajęciem. Pasowało do mnie bardziej niż uprzejme konwersacje i królewska polityka. Można powiedzieć, że za tym tęskniłam. Było ich dwóch, po lewej, chociaż pachniało, jakby wcześniej było ich więcej. Byli szybcy, ale niewystarczająco. Logan pobiegł naprzód, żeby zatarasować im drogę, a ja skradałam się za nimi. Jeden z nich zasyczał. - Słyszysz... Nie skończył pytania. Zamiast tego obrócił się na jednej nodze, łypiąc na mnie szyderczo. Nie traciłam czasu na oddawanie spojrzenia, tylko skoczyłam do przodu z wyciągniętą szpadą. - Szczeniak Ogarów - splunął. - Dość daleko od domu. - Nie dalej niż ty. Zamachnął się pięścią, pewny swojej siły. Odskoczyłam do tyłu, unosząc brew. - Służba u Montmartre'a zrobiła z ciebie lenia i grubasa - wyśmiałam go. Jego twarz posiniała ze złości. Zaryczał, ponawiając atak, ale gniew uczynił go niezręcznym i łatwym do uniknięcia. Fruwałam dookoła niego jak koliber. Charlemagne stał z boku, czekając na rozkaz. Logan zajął się jego towarzyszem, zanim zdążyli połączyć siły. - Przestań się z nim bawić i dokończ go - jęknął, nurkując, by uniknąć ciosu sztyletem. Członek Zastępów, który robił, co mógł, żeby rozerwać mnie na strzępy, miał podobny sztylet, zagięty i prawie tak długi jak szpada. Nie miał łuku ani pistoletu naładowanego pociskami pełnymi wody święconej. To była ulubiona broń Zastępów, kradli ją zabitym agentom Helios-Ra. Ten ubrany był jak na polowanie i szpiegowanie, nie do walki. Odnotowywałam te szczegóły beznamiętnie, koncentrując się na utrzymywaniu lekkości w stopach. Poruszaliśmy się coraz szybciej i coraz agresywniej, aż z zewnątrz zaczęliśmy pewnie przypominać smugę, następstwo poszczególnych kolorów, jak pociągnięcia farby na mokrej kanwie. Logan zabił swojego przeciwnika, którego popiół pokrył pobliskie paprocie. Schylił się, żeby podnieść coś ze sterty jego ubrań. Odparowałam cios prosto w serce, a kolczuga wszyta w moją tunikę zadźwięczała delikatnie. Wycelowałam w jego głowę, poruszając się umyślnie ze zwodniczą powolnością. Odparował, instynktownie odchylając się do tyłu. Skorzystałam z tej pozycji i mojego rozpędu i dźgnęłam go w nogę. Złapałam go z zaskoczenia, więc potknął się z przekleństwem na ustach. Krew trysnęła mu z nogi i pokryła ziemię. Zrobiłam ruch, żeby go zabić, ale już go nie było odbiegł w las. Mogłabym go dogonić, a na pewno pójść po śladach jego krwi. Co było moim celem. Logan otarł krew z rozcięcia na ramieniu, kręcąc głową.