prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony554 845
  • Obserwuję479
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań347 684

Alyxandra Harvey - Kroniki Rodu Drakeów 05 - Krwawy księżyc

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Alyxandra Harvey - Kroniki Rodu Drakeów 05 - Krwawy księżyc.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Alyxandra Harvey Kroniki Rodu Drakeów 01-06
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 222 osób, 180 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 9 miesiące temu

Dziękuję bardzo :)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 305 stron)

HARVEY ALYXANDRA KRONIKI RODU DRAKE'ÓW 05 KRWAWY KSIĘŻYC Podczas gdy plemiona wampirów zjeżdżają się na wyjątkowe uroczystości Krwawego Księżyca, sekrety rodzinne i zakazana magia ściągają na ród Drake'ów niebezpieczeństwo. Nicholas musi zdecydować, czy ratować swoją młodszą siostrę, Solange, czy swoją dziewczynę, Lucy. Kogo wybierze?

ROZDZIAŁ 1 Lucy Sobota wieczór - Ugryzłaś swojego chłopaka?! Okej, może powinnam była się zdobyć na bardziej współczującą odpowiedź, ale nie udało mi się. Ze zmęczenia puszczały mi nerwy i miałam coś w rodzaju kaca adrenalinowego. Po walce z krwiożerczymi Hel-Blar i wysadzeniu w powietrze miasta duchów cała byłam w popiołach i siniakach. W dodatku byłam pewna, że zaszła jakaś pomyłka. Solange nie robiła takich rzeczy. No dobra, zazwyczaj ich nie robiła. Była tak blada i szczupła, że aż prawie przeźroczysta, gdyby nie niebieskie żyły przy jej obojczyku. Wszystkie trzy rzędy kłów miała wysunięte. Kiedy zrobiłam krok naprzód, wyciągnęła przed siebie dłoń. Światło błysnęło w królewskim medalionie zawieszonym na jej szyi.

- Zostań pod wiatr - powiedziała z naciskiem. Zmarszczyłam brwi. - Czy to ma znaczyć, że śmierdzę? Skinęła głową z wyrazem bólu na twarzy. - Krwią. - Och. - Przez całą noc walczyłam z Hel-Blar, więc pewnie Solange miała rację. Tylko że ten zapach wyraźnie jej nie przeszkadzał. -1 prochem? - dodała Solange, marszcząc brwi. - Czemu...? - Potrząsnęła głową. - Nieważne. Musisz pomóc Kieranowi. Teraz. - To naprawdę jego krew? - Spojrzała na mnie, jakby zaraz miała się rozpłakać. Zaklęłam. - Cholera. Gdzie on jest? Co się stało? - Solange wskazała na rząd sosen za dębem. Wokół ich wystających z ziemi korzeni poruszała się trawa. Wydało mi się, że dostrzegłam czarny wojskowy but. Puściłam się biegiem. - Kieran! Jęknął w odpowiedzi. Siedział oparty o drzewo, a po szyi i ramieniu spływała mu krew. Tuż nad obojczykiem miał ślad po ugryzieniu i poszarpaną skórę. Pod całą tą czerwienią jego cera miała kolor gotowanych grzybów. - Kieran, słyszysz mnie? Przełknął ślinę i spróbował coś powiedzieć. Z wysiłku krew pociekła mu mocniej, mocząc koszulkę. - Solange - wychrypiał. - Pomóż Sol... - Nic jej nie jest - uspokoiłam go. Sięgnęłam po bandamę, którą zawsze nosił w kieszeni bojówek nad kolanem. Należała do standardowego wyposażenia agenta Helios-Ra. Zwinęłam ją i przycisnęłam mu do rany, próbując opanować mdłości.

- Możesz ją przycisnąć? - spytałam. - Tak mocno, jak potrafisz. - Zerknęłam za siebie. - Co wam odbiło, do diabła? - Objęłam Kierana przez plecy z tej strony, z której nie miał rany, i spróbowałam go podnieść. Ważył z tonę. - Nie stój tak! - krzyknęłam do Solange. - Pomóż mi! Nie ruszyła się z miejsca. - Solange! - Nie wiem, czy dam radę! - odkrzyknęła nerwowo. - To zadzwoń pod 911. Co się z tobą dzieje? On potrzebuje karetki. - Wiesz, że nie mogą tu przyjechać - odparła Solange. - Nikt nie może się dowiedzieć - przytaknął Kieran z jękiem. - Zaczęliby na nią polować. Z pewnością nie zamierzałam pozwolić nikomu polować na moją najlepszą przyjaciółkę - nawet jeśli w zeszłym tygodniu obróciła przeciwko mnie mojego chłopaka - ale nie zamierzałam też pozwolić jej chłopakowi wykrwawić się w lesie na śmierć. - W takim razie zabierzemy cię do szkolnego szpitala. -Stęknęłam, próbując postawić go na nogi. Zachwiał się, ale powoli podniósł się wzdłuż pnia. Kieran był lepki i cały się trząsł. - Możemy powiedzieć, że to był zwykły atak. Ale musimy cię tam zabrać natychmiast. Trzeba ci założyć szwy. - Próbowałam nie myśleć o zębach Solange jako o narzędziu, które tak go podziurawiło. Przynajmniej nie ugryzła go w szyję. Choć to mała pociecha. Ręce miałam lepkie od krwi. - Solange, sama nie dam rady zanieść go do vana. Ja nie mam wampirze] siły. - Wciąż czuję smak jego krwi, Lucy. - Ręce zacisnęła w pięści tak mocno, że kłykcie wyglądały, jakby wystawały poza jej

delikatną skórę. - Wszędzie czuję jej zapach. Jest w trawie, w powietrzu, na mnie. Nie jestem dla niego bezpieczna. Znów zaklęłam, tym razem tak brzydko, że nie powstydziłby się przysłowiowy szewc. Znalazłam zatyczki do nosa na szyi Kierana i rzuciłam w jej kierunku, wdzięczna, że Kieran pozostał łowcą z krwi i kości, mimo iż chodził z wampirzą księżniczką. - Włóż to. Ja też uczyłam się teraz w Akademii Helios-Ra, ale nie miałam na sobie obowiązkowego uniformu. Tylko zwykłą, haftowaną koszulę i koraliki. Nawet nie zaczęłam jeszcze zajęć; byłam zbyt zajęta zabijaniem potworów. Solange wsadziła zatyczki do nosa, odcinając nozdrza od ostrych woni, którymi przesiąknięty był las. Nawet ja czułam miedziany posmak krwi, ale nie robiłam się przez niego głodna, tylko było mi niedobrze. Zatyczki dały jej chwilowe wytchnienie i znalazła się u boku Kierana tak szybko, że jej ruch przygiął trawę i kwiaty do ziemi. Wyglądała okropnie, ale uniosła Kierana i razem zaciągnęłyśmy go do vana. Otworzyłam tylne drzwi i wsunęłyśmy go do połowy na siedzenie, tak że stopy wciąż zwisały mu na zewnątrz. Spociłam się z wysiłku i ciężko dyszałam. Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio spałam. Ale nie miałam czasu się zatrzymać, jeszcze nie teraz. Nawet dla mojej najlepszej przyjaciółki, która nagle oblizała wargi, ukazując różowawe zęby poplamione krwią Kierana. Oczy miała przekrwione i złowrogie. Usłyszałam trzepot nietoperzych skrzydeł i wyczułam, że lecą w naszym kierunku, chociaż nie mogłam dostrzec ich wyraźnie w ciemnościach. Byliśmy w takich tarapatach, że prawie się wtedy poddałam.

- Solange! - spróbowałam krzykiem wyrwać ją z krwiożerczego transu. - Pamiętaj, kim jesteś! - Myślę, że właśnie to robię - odparła, prawie mrucząc z zadowolenia. Wiedziałam, że nie jest z nią dobrze, kiedy znaleźliśmy ją z Nicholasem kilka dni temu, pijaną od ludzkiej krwi, z nieprzytomną dawczynią u jej stóp. I potem, kiedy zaatakowała mnie za wygłaszanie komentarzy o tajemniczym wampirze Constantinie, którego nigdy nie spotkałam, ale wiedziałam, że bardzo go nie lubię. A zwłaszcza sposobu, w jaki Solange wypowiadała jego imię, jakby był przystojniejszy od Johnnyego Deppa. - Wsiadaj do vana, Kieran - rzuciłam, przesuwając się powoli tak, żeby go osłonić, kiedy starał się wsunąć ciężkie stopy do środka. Poczułam, że coś mi podaje i chowa za moimi plecami. To coś było zbyt kanciaste jak na nóż albo kołek. Paralizator. - Nie, nie jedźcie jeszcze - powiedziała Solange, wyciągając zatyczki z nosa i odrzucając je na bok. - Jestem jeszcze głodna. Najwyraźniej adrenalina, strach, panika i poczucie winy nie były w stanie dłużej walczyć z żądzą krwi. Solange zniknęła. Nie byłam pewna, kto stał teraz przede mną. Ta osoba mogła mieć eteryczną urodę i wdzięk baletnicy Solange, ale to nie była ona. Kieran pochylił się ku niej, jakby zupełnie o tym zapomniał i jakbym ja nie stała mu na drodze. Wampirze feromony. Bez zatyczek do nosa był bezbronny. Ja wychowałam się z Solange i jej braćmi, więc byłam na nie w zasadzie odporna. Teoretycznie.

Bo ostatnio Solange przeczyła wszystkim naszym teoriom. Kieran nawet nie zauważył kłębiących się nad nami nietoperzy. Ja pochyliłam trochę głowę, starając się nie wrzeszczeć jak dziecko w nawiedzonym domu w wesołym miasteczku. - Cholera - zaklęłam ponuro, wpychając Kierana z powrotem na siedzenie. - Solange, odsuń się. -Nie. Kieran pochylił się bardziej do przodu. Jego krew ściekała na wycieraczkę i na trawę. Próbował odsunąć mnie na bok, żeby Solange mogła skończyć obiad. Odepchnęłam go, nawet się nie odwracając, i upewniłam się, że uderzam go mocno prosto w ranę. Pod palcem poczułam ciepłe, lepkie, poszarpane ciało. Zdecydowałam, że zwymiotuję później. Na szczęście wysiłek się opłacił, bo Kieran cofnął się, sycząc przez zęby. Ból przynajmniej na chwilę wyrwał go spod uroku feromonów Solange. Pchnęłam go mocno łokciem, tak że całkiem wpadł do vana, po czym zatrzasnęłam za nim drzwi. Solange tylko się uśmiechnęła. Oczy nabiegły jej krwią. - Wciąż chce mi się pić - szepnęła. Zmarszczyłam brwi, starając się przypomnieć sobie Solange, którą znałam, tę, która chodziła ubrudzona gliną i chciała tylko, żeby wszyscy zostawili ją w spokoju. - Jaka szkoda - wycedziłam przez zęby. Niestety, nie były aż tak imponujące, jak jej własne. Błysnęła kłami i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nad jej głową wirowały nietoperze. - Idź sobie, Sol. -Och, nie sądzę. - Wzruszyła ramieniem. - Możesz uciekać, jeśli chcesz. Zacznę od Kierana. Ty smakowałabyś jak cytryna i popiół. Czuję twoją złość. - Zmarszczyła nos, jakbym była kawałkiem zepsutego mięsa. - Nie wydajesz się przez to smaczniejsza, nie tak jak inni.

- O rany, przepraszam, że psuję ci apetyt, bo mam ochotę walnąć cię prosto w twój książęcy nos. Nie jesteśmy butelkami wina. Tylko wzruszyła ramionami. A potem nagle przyparła mnie do vana. Była tak blisko, że widziałam niebieskie żyły pod jej skórą i słyszałam trzepot nietoperzych skrzydeł. Nie miałam pewności, czy nie ugryzie mnie w szyję tylko po to, żeby dostać się do Kierana, który za moim plecami powoli wykrwawiał się do nieprzytomności. Zrobiłam więc jedyną rzecz, jaka przyszła mi do głowy. Użyłam paralizatora na mojej najlepszej przyjaciółce. Nie byłam pewna, czy to przez wstrząsy elektryczne, czy przez to, że zbliżał się świt, ale upadła plecami na trawę. Nie miałam nawet czasu upewnić się, czy nic jej nie jest. Teoretycznie była już martwa, więc niewielki szok nie mógł jej zrobić krzywdy. No dobra, 1500 volt, co to takiego. Przeżyje, a Kieran potrzebował pomocy natychmiast. Zatrzymałam się. Przeżyje paralizator, ale nie nadejście świtu. Będę musiała zabrać ją ze sobą. - Cholera - zaklęłam. - Co za beznadziejna noc. Zbliżyłam się do niej ostrożnie i trąciłam czubkiem buta. Leżała nieruchomo, taka drobna i blada. - Jeśli mnie ugryziesz, odgryzę ci się - wymamrotałam i przykucnęłam, żeby ją podnieść. Kiedy nie otworzyła oczu i nie spróbowała mnie ugryźć, poczułam się odrobinę lepiej. Niezgrabnie zaciągnęłam ją do vana i umieściłam na przednim siedzeniu. - Jeśli obudzisz się wkurzona, znowu cię sparaliżuję - ostrzegłam i pobiegłam na siedzenie kierowcy. - Wysadziłam już dziś miasto, więc nie myśl, że tego nie zrobię. Nietoperze, rozzłoszczone, zanurkowały prosto na mnie. Schowałam głowę w kołnierzu i pobiegłam szybciej, wrzesz-

cząc wniebogłosy. Krzyki nie odstraszyły nietoperzy, ale dzięki nim poczułam się lepiej. Poczułam, że jeden z nietoperzy łapie mnie za włosy, a potem odbija się od mojego ramienia. - W tej chwili naprawdę wszystkich nienawidzę - powiedziałam, opadając na przednie siedzenie. Szarpnięciem zamknęłam drzwi dokładnie w momencie, kiedy kolejny nietoperz uderzył w szybę. Solange leżała bezwładnie obok mnie. Zatrzymałam paralizator w prawej ręce i wykręciłam się, żeby uruchomić vana lewą. Kieran poruszył się na tylnym siedzeniu. - Nie umieraj - rozkazałam mu surowo. Spróbował się roześmiać, ale wyszedł z tego mokry bulgot. Wcisnęłam pedał gazu i z piskiem opon wystartowałam z pola, wzniecając tumany kurzu i trawy. - Nie budź się - śpiewałam Solange. - Nie budź się. Nietoperze leciały za nami jak czarna, skórzasta chmura. Ich oczy zaświeciły czerwono, kiedy zanurkowały w światło reflektorów. - Nie budź się - powtórzyłam. - I nie bądź taka stereotypowa. Nietoperze. Rany boskie. Było ich teraz tak dużo, że zasłaniały mi widok. Modliłam się gorąco, żeby nie wjechać w jakieś drzewo. Wykręciłam szyję, żeby coś zobaczyć. Paralizator był ciężki i bolał mnie od niego nadgarstek. Nietoperz uderzył w przednią szybę ciężko jak kamień, tworząc rysę. Krew poplamiła szybę. - Przepraszam! - krzyknęłam. - Zejdźcie mi z drogi, wy głupie latające gryzonie. Następne uderzenie i jeszcze jedno. Rysa na szybie robiła się coraz większa. W pęknięciu zebrało się futro i krew. Zbierało mi się na wymioty. Solange poruszyła się.

Zamachnęłam się na nią paralizatorem, ale ona była szybsza i uchyliła się. Van zachybotał się niebezpiecznie, podczas gdy ja walczyłam, żeby utrzymać panowanie nad kierownicą. Kieran zemdlał w kałuży krwi. Solange zerknęła na niego i oblizała wargi. Ta króciutka chwila nieuwagi była moją ostatnią szansą. Znów uderzyłam ją paralizatorem. Odbił się od jej ramienia, ale to wystarczyło, żeby jej twarz wykrzywiła się, a ona znieruchomiała. - Przepraszam, przepraszam, przepraszam - powtarzałam, wciskając hamulec. Solange poleciała na deskę rozdzielczą. Sięgnęłam ponad nią, korzystając z tego, że wciąż była nieprzytomna, i otworzyłam drzwi od strony pasażera. A potem wyrzuciłam ją na trawę. Wylądowała na niej bezwładnie, a nietoperze krążyły nad nią jak sępy. Odjechałam natychmiast, z wciąż otwartymi drzwiami uderzającymi o gałęzie. Zapach sosen i cedrów mieszał się z zapachem krwi Kierana. Spojrzałam we wsteczne lusterko. Solange powoli usiadła. Docisnęłam pedał gazu.

ROZDZIAŁ 2 Solange Pobiegłam, bo mogłam, bo nadchodził świt, bo nie wiedziałam, co innego powinnam zrobić. Wiedziałam, co chcę zrobić. Lucy mogła ogłuszyć mnie swoim paralizatorem, ale ja wciąż płonęłam od krwi Kierana, prawie kręciło mi się od niej w głowie. Czułam, jak krąży w moich żyłach, sprawia, że czuję się niezwyciężona, jakbym wróciła do życia. Chciałam więcej. Bardziej niż kiedykolwiek chciałam czekolady czy Lucy Johnnyego Deppa. Szary van odjechał pędem. Z daleka lśnił jak blaszana puszka. Mogłabym otworzyć dach, jakby to była pokrywka. 1500 voltow, którymi poraziła mnie Lucy, zabiłyby mnie, kiedy byłam człowiekiem, ale teraz tylko chwilowo mnie powstrzymały. Zadziałały na mój głód jak byle obroża uciskowa. Mogłabym ją zerwać, gdybym tylko chciała. O tak, zróbmy to.

Przestałam biec. Tak naprawdę nie chciałam przecież ugryźć mojego chłopaka ani najlepszej przyjaciółki. To nie ich wina, że pachnieli jak jedzenie. Nie byłam też pewna, czy to moja wina. Czułam się jak narkomanka. A może po prostu wreszcie dostawałam to, czego potrzebowałam, jakbym wcześniej miała anemię i nie zdawała sobie z tego sprawy. Byłam wampirem. Przecież nie było niczym złym, że piłam krew. To naturalne, konieczne. Niezbędne. Prawie się wówczas odwróciłam, żeby doścignąć Lucy i Kierana jak jakieś króliki. Na samą myśl dostałam mdłości. Znowu zaczęłam biec, ale tym razem w przeciwnym kierunku. Na bluzce miałam krew Kierana. Potrzebowałam usłyszeć dudnienie moich stóp po ziemi, poczuć chłodny wiatr, pracę moich mięśni i kości, żeby odwrócić swoją uwagę. Nie byłam pewna, czy Kieran wybaczy mi to, co zrobiłam. Nie byłam nawet pewna, czy ja potrafię sobie wybaczyć. Toczyłam wojnę z samą sobą, głód walczył z honorem, natura z wycho- waniem, potrzeba ze wstrętem. Światło w lesie powoli się zmieniało - tak powoli, że tylko inne nocne stworzenie byłoby w stanie to dostrzec. Sowy i borsuki spieszyły już do swoich kryjówek. Robiło się coraz jaśniej. Nietoperze, które jeszcze za mną leciały, odfrunęły. W miarę jak zza drzew nieubłaganie wynurzało się słońce, moje kroki stawały się cięższe. Byłam zbyt daleko od którejkolwiek z naszych podziemnych kryjówek i zbyt daleko od farmy, na którą zresztą nie chciałam wracać. Nie zniosłabym konfrontacji z moją rodziną po tym, jak udowodniłam, że jestem słabsza od nich. Obóz Krwawego Księżyca był bliżej. Tam będę bezpieczna.

Zmusiłam się, żeby wciąż biec. Gałąź sosny drasnęła mnie w policzek. Miałam wrażenie, że na plecach dźwigam ciężki głaz, tak działało na mnie słońce. Równie dobrze mogłabym być Syzyfem, za swoje grzechy skazanym na to, by w Tarta-rze codziennie wtaczać pod górę wielki kamień. Logan przechodził fazę zainteresowania mitami greckimi i kiedy miałam dziesięć lat, co wieczór czytał mi nowy. Do diabła z Syzyfem. Nie zamierzałam tak po prostu położyć się i umrzeć. Moja rodzina i przyjaciele stoczyli zaciekłą walkę o to, żebym przeżyła. A ciocia Hiacynta wciąż miała blizny na twarzy. Świt ze mną nie wygra, nie dzisiaj. Potknęłam się o korzeń, tracąc całą wrodzoną grację pod ciężarem własnych kończyn, ale nie zamierzałam pozwolić, by to mnie zatrzymało. Nie byłam jednak dość szybka, żeby złapać równowagę. Upadłam. Prosto w ramiona Constantinea. Obrócił się tak, że wychylał mnie jak w tańcu, jakbyśmy byli na sali balowej. Powinien mieć na sobie haftowany frak i aksamitną wstążkę we włosach, a nie zwykłą skórzaną kurtkę. Włosami szorowałam po ziemi. Dokładnie wiedziałam, kiedy zauważył poplamioną krwią bluzkę i krew zaschniętą na mojej brodzie. Jego kły się wydłużyły, a oczy zalśniły fioletowym blaskiem jak ametystowe korale. Pochylił się i przesunął koniuszkiem nosa wzdłuż mojej odsłoniętej szyi. Łaskotało. Powinnam być przestraszona albo zniesmaczona. Zamiast tego po prostu wisiałam mu na rękach i czułam się bezpiecznie. Polizał mój obojczyk. - Mmm, świeża - szepnął z silniejszym niż zwykle brytyjskim akcentem. Zlizywał ze mnie krew Kierana.

Oparłam się na ręce, którą podtrzymywał moje plecy, i wyrzuciłam stopy w powietrze, po czym wykonałam salto w tył. Wylądowałam kilka stóp dalej w krzakach jagód, strącając z nich owoce. Pięści miałam zaciśnięte. Constantine tylko uniósł brwi, jak zwykle nieporuszony. Nigdy nie zaobserwowałam u niego innego wyrazu twarzy poza sarkastycznym rozbawieniem. - Czyją krew masz na sobie, że nie chcesz się nią podzielić, ukochana? - Mojego... Nieważne - odpowiedziałam. - Jest świeża. - Zlizał kroplę z lewego kła. Przełknęłam ślinę. Constantine pokręcił głową. - Jesteś dla siebie zbyt surowa. To nie film, w którym musisz cierpieć i zgrzytać zębami, żeby udowodnić, że jesteś dobra. Jesteś tym, kim jesteś. To powód do świętowania. - Wypiłam krew... przyjaciela. Wbrew jego woli. - Czy po dzisiejszej nocy mogłam jeszcze nazywać Kierana swoim chłopakiem? Czy miałam do tego prawo? Czyż nie zasługiwał na dziewczynę, która by go nie atakowała? Na kogoś takiego jak on, honorowego i gotowego zginąć, byleby postąpić właściwie. Na kogoś z Helios-Ra. Nie na wampira, takiego jak ja. A ja czułam się krwiożercza. Jeśli się nie myliłam, byłam jedynym Drakeiem, który tak źle przechodził przemianę krwi. Od mojej przemiany minęło dopiero kilka miesięcy, ale do tej pory powinnam stanowić zagrożenie tylko o świcie albo jeśli byłam wygłodzona. Całowanie mnie nie powinno być niebezpieczne. Z całej siły starałam się nie myśleć o Hel-Blar, które atakowały wszystko, co się ruszało, nawet siebie nawzajem. Faktycznie, miałam więcej kłów niż pozostałe wampiry, więcej nawet niż Ogary, które przez swój podwójny rząd kłów były wyklu-

czane ze wspólnoty. Nadal jednak miałam ich mniej niż Hel-Blar. I nie byłam niebieska jak one, nie pachniałam też pleśnią i stojącą wodą. Poza tym, czy odkąd kuzynka Lucy, Christabel, przeszła przemianę, nie odkryliśmy, że istnieją nieznane nam dotąd rasy wampirów? Constantine wykrzywił wargi. - Nie mogę rozstrzygnąć, czy zaraz się rozpłaczesz, czy wydasz okrzyk bojowy, kochana. - Ani to, ani to - odparłam cicho, przedzierając się przez krzaki. - Zamierzam po prostu iść. - Co w tej chwili było sporym wyzwaniem. - Zaniosę cię - zaofiarował. Pokręciłam ponuro głową. Już raz byłam niesiona - leżałam nieprzytomna w ramionach Montmartrea, kiedy chciał przehandlować za mnie bezpieczeństwo mojej rodziny. Nie zamierzałam więcej być tamtą Solange. Nie chciałam być ratowana. Sama dotrę w bezpieczne miejsce albo umrę, próbując. - Pójdę sama - powiedziałam. - Psujesz mój romantyczny gest, Solange - odpowiedział. Mimo okoliczności sposób, w jaki wypowiedział moje imię, nie mógł mnie nie zachwycić. Jego głos był niebezpieczny jak dym unoszący się z leśnego pożaru i kojący jak dym z ogniska na plaży. Dostawałam dreszczy przez jakiegoś wampira niecałą godzinę po tym, jak próbowałam wyssać krew z mojego chłopaka i jak moja przyjaciółka obezwładniła mnie paralizatorem. Wyraźnie zasługiwałam na wieczne potępienie. Pokuśtykałam przed siebie, zgrzytając zębami. Me bądź taką męczennicą. Zmarszczyłam brwi i rozejrzałam się dookoła. - Słyszałeś?

Constantine uniósł brwi. - Nie, co takiego? Pokręciłam głową. Musiałam być bardziej zmęczona, niż sądziłam. -Nic. - Wciąż jesteśmy dość daleko od obozu - powiedział. - Zakładam, że właśnie tam idziesz? Skinęłam głową. Constantine szedł bez wysiłku obok mnie, niezrażony słońcem. Nie wiedziałam, ile miał lat ani jak długo był wampirem, ale widać wystarczająco długo, żeby być odpornym na zbliżanie się świtu. Ja przeszłam przemianę tak niedawno, że opadałam z sił przed wszystkimi innymi, nawet przed Nicholasem, który przemienił się zaledwie rok przede mną. Byłam przez to bezbronna. Głupio zrobiłam, że zostałam na zewnątrz tak blisko wschodu słońca. Mama mnie zabije. Constantine z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyjął szklany flakonik i podał mi. Nie wzięłam go od razu. Kołysał mu się w palcach i w ciemnościach jego kolor bardziej przypominał czarny niż czerwony. - To ci doda sił. - Nie chcę go - skłamałam. Moje palce dosłownie trzęsły się z potrzeby wyrwania mu flakonika. Mocno przygryzłam dolną wargę, żeby się powstrzymać. - Przez ciebie czuję się jak handlarz narkotykami z jakiegoś programu dla nastolatków - stwierdził sucho. - To tylko krew, Solange. Jedzenie. Bez niego umrzesz. - Nie... nie chce mi się pić. Uśmiechnął się szyderczo. - Dopiero przeszłaś przemianę. Bez przerwy chce ci się pić. Miał rację.

- Wypij, jeśli chcesz dotrzeć do obozu. Albo pozwól mi się tam zanieść. - Wzruszył ramieniem. - Mnie by to nie przeszkadzało, ale tobie zdaje się tak. Przyniósłby mnie tam nieprzytomną. Moja rodzina oszalałaby z przerażenia. Wzięłam buteleczkę i odkręciłam posrebrzany korek. Przechyliłam ją i pozwoliłam, żeby krew spłynęła mi do gardła. Przełykałam łapczywie. Krew buzowała we mnie, jakby to były gwiazdy i błyskawice. Roześmiałam się. Constantine przyglądał mi się badawczo, aż w końcu uśmiechnął się powolnym, głodnym uśmiechem. Gdybym była człowiekiem, pewnie bym się zarumieniła. Ruszyłam przed siebie. - Chodźmy - powiedziałam. - Oczywiście, księżniczko - odparł z krótkim ukłonem. Zmarszczyłam brwi. - Mówiłam ci, żebyś przestał mnie tak nazywać. - A ja ci mówiłem, żebyś przestała się wstydzić tego, kim jesteś. Większość zabiłaby - dosłownie - żeby być wampirem i księżniczką, co dopiero jednym i drugim naraz. - Nie jestem księżniczką. - Przewróciłam oczami. - A ostatni facet, który chciał mi dać tiarę, skończył z tiarą w piersi. - Jesteś księżniczką - odparł ostro, ignorując odniesienie do śmierci Montmartrea z ręki mojej matki. I mojej. To ja zamachnęłam się na niego tiarą, ale potrzebowałam pomocy mamy, żeby przebić jego serce. Nie zamierzałam być niczyją żoną. - Możesz żałować, że nie jest inaczej, ale okłamywanie siebie niczego nie zmieni. Powinnaś być z siebie dumna, kochanie. Mówił mi to nie po raz pierwszy. Ale nic nie rozumiał. Przez to, że byłam księżniczką, ciotka Hiacynta omal nie zginęła, Lucy została zamknięta w lochach, a płatni mordercy po-

lowali na moją mamę. A to, że byłam wampirem, prawie zabiło Kierana. Chciałam zadzwonić do Lucy, żeby dowiedzieć się, jak się czuje Kieran, ale tak głęboko w górskim lesie nie było żadnego zasięgu. Będę coś wiedziała dopiero jutro po zachodzie słońca. Zmartwienie przyćmiło płonącą w moich żyłach krew i słodki, metaliczny posmak na języku. Dotarliśmy na przedpola obozu, kiedy mgła uniosła się znad rzeki i płynęła między pniami sosen. Strażnik skinął nam głową i przepuścił. Pole, gdzie zazwyczaj były tylko dzikie kwiaty i trzmiele, teraz pokryte było ogromnymi płóciennymi namiotami, wśród których krążyły wampiry ubrane w tak dziwaczną kombinację kostiumów historycznych, że miałam wrażenie, jakbyśmy wpadli na cyrkowców. Prywatnie i na wyjątkowe okazje z reguły wracaliśmy do ubrań, które były w modzie, zanim przeszliśmy przemianę. Nawet tak blisko świtu, kiedy wokół kostek unosiła się gęsta mgła, a pierwsze ptaki nawoływały się z gałęzi drzew, dostrzegłam wiktoriańskie tiurniury, celtyckie tatuaże, średniowieczne tuniki, sukienki z lat 20. XX wieku i kobietę wyglądającą jak bardzo blada Maria Antonina. Z jaskiń w głębi gór dobiegło szczekanie psa. Spały tam Ogary, natomiast pozostali rozbili płócienne namioty, przypominające te z czasów średniowiecznych turniejów rycerskich. Niewielu ludzi miało wstęp na teren obozu - głównie osobista straż i niewolnicy krwi, którzy podróżowali z niektórymi plemionami. Nie mogłam znieść określenia „niewolnik krwi", ale kiedy o tym wspomniałam, Constantine tylko mnie wyśmiał i stwierdził, że jestem typową Amerykanką. Jeszcze nie poznał Lucy. Walnęłaby go w nos, gdyby nazwał ją niewolnicą. Mimo swoich wad, obóz emanował jednak drapieżnym i jednocześnie delikatnym pięknem jak naostrzona szpada.

Z jednej strony srebro, filigranowość i doskonałe, ręczne wykonanie, a z drugiej krew, śmierć i zęby. Żadna ilość jedwabiów i aksamitów nie mogła tego ukryć. Były tu tajemnice, głód, pełne pasji romanse i gorzkie waśnie. Miało się wrażenie, że cały obóz jest jak rozgrzany żelazny kocioł zawieszony nad buzującym ogniem. Czasem para musiała wydostać się na zewnątrz, inaczej cały kocioł by eksplodował. Tak jak teraz. Nie wiem, kto zaczął. Zobaczyłam tylko wampira o blond włosach, prostych i bladych jak światło księżyca. Stał na ścieżce, tam, gdzie droga rozchodziła się w dwie strony. Był z rodziny Joiików, jednego z najstarszych rodów zasiadających w Radzie Raktapa. Z drugiej strony zbliżała się wampirzyca, której nie rozpoznałam, ubrana w plisowaną, tweedową spódnicę i białą koszulę. Rzuciła przekleństwem i skoczyła na niego, błyskając kłami. Nawet go nie dotknęła. Strzała z kuszy przeszyła powietrze i trafiła ją w serce, obracając ją w popiół. Druga przebiła Joiika, bo sięgnął po broń. Gdyby się nie ruszył i wierzył, że tajna straż Krwawego Księżyca go ochroni, nie strzelono by do niego. Teraz był kupką popiołu. Wszystko stało się tak szybko, że nawet nie zdążyłam pisnąć. Constantine złapał mnie za łokieć, boleśnie wbijając palce w moją skórę. Zatrzymał mnie w miejscu, ochronił. A ja nagle przypomniałam sobie, że setki lat temu Krwawy Księżyc był miejscem pojedynków sądowych i egzekucji. - Nie ruszaj się - szepnął. Były tu plemiona wampirów z całego świata, a każde miało swoje zwyczaje, tradycję i historię. Nie wspominając o zatar-

gach z innymi plemionami. Żeby utrzymywać porządek w takim miejscu, potrzebna była szczególna straż; taka, której nikt nigdy nie widział i nie potrafił dobrze opisać. Nawet Madame Veronique, która miała prawie tysiąc lat, nie umiała nam powiedzieć, kim byli ani jak wyglądali ci strażnicy. Wiedzieliśmy tylko, że niektórzy z nich musieli być ludźmi, bo z kuszy strzelali najwyraźniej także w ciągu dnia. Trzymali się drzew i cienia, wciąż krążąc, wciąż obserwując. Nikt nie mógł umknąć ich karze. Ani księżniczka, ani rada; tylko królowa im nie podlegała. Poczułam mrowienie w karku. - Zniknęli? Fioletowe oczy Constantine a poruszały się w lewo i w prawo. - Oni nigdy nie znikają, ale niebezpieczeństwo chyba minęło. Kobieta z rodu Joiików z długimi blond warkoczami podbiegła do popiołów przykrytych skórzaną tuniką z młotem Thora. Załkała głośno, rozpaczliwie. Od tego dźwięku aż zapiekło mnie w gardle. Constantine popchnął mnie lekko i usunęliśmy się z drogi. - Lepiej zabiorę cię do domu - powiedział. Nie uszliśmy daleko, kiedy przede mną pojawił się Bruno. - Straż Chandramaa? W milczeniu kiwnęłam głową. - Wszystko w porządku? Ponownie skinęłam głową. -Tak. Bruno obdarzył Constantinea długim, ostrym spojrzeniem. Wyglądał dokładnie na tego, kim był, starego motocyklistę: łysy, pokryty tatuażami i sękaty jak wiekowy dąb. Nic go nie onieśmielało. Spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi.

- Mała, masz pojęcie, w jakie kłopoty się wpakowałaś? Wiedzieli o Kieranie. A skoro o nim wiedzieli, jego stan musiał być poważny. Nie miałam zamiaru gryźć go tak blisko szyi. Na pewno umierał. Chłopak, który ocalił mi życie, umierał. Mój chłopak umierał. -Ja... - Twoi rodzice są chorzy ze zmartwienia - ciągnął Bruno, nieświadom mojego wewnętrznego załamania. - To nie jest dobry moment, żeby spóźniać się do domu. - Powiedział coś cicho do krótkofalówki, po czym wskazał na niebieski namiot ze srebrnym smokiem Drakeow i łacińskim mottem pod spodem: Nox noctis, nostra domina, co dosłownie znaczyło „Noc, nasza pani". - No dalej - rozkazał Bruno. Odwróciłam się do Constantinea, nieco zakłopotana, że byłam traktowana jak niesforne dziecko. Byłam księżniczką wampirów, wszyscy bez przerwy mi o tym przypominali. Więc może powinnam mieć trochę więcej władzy nad swoim własnym życiem? - pomyślałam, najeżona. Constantine mrugnął do mnie, jakby wiedział, o czym myślę, i jakbyśmy żartowali na ten temat między sobą. Świt jeszcze nie nadszedł, ale ciemność przechodziła w szarość. Na srebrnych dekoracjach namiotów i na złotych proporcach pojawiały się błyski. Czułam się, jakbym była z wody, miękka, nieokreślona, we wszystkich miejscach jednocześnie, jakby nawet moja własna skóra nie mogła mnie zatrzymać. Moje powieki zatrzepotały i zamknęły się. Constantine zrobił krok w moim kierunku, ale Bruno go odtrącił. - Mam ją - powiedział z silniejszym niż zwykle szkockim akcentem. Podniósł mnie i zaniósł do rodzinnego namiotu, mamrocząc pod nosem. - Cholerny Anglik.

ROZDZIAŁ 3 Nicholas Zostało nam mało czasu. Wrócilibyśmy na farmę, ale nadchodził świt, a my byliśmy w górach i uciekaliśmy od dymu i rumowisk zniszczonego miasta duchów i od rasy wampirów, o której istnieniu do tej pory nie wiedzieliśmy. Quinn i Connor biegli coraz wolniej - obaj podtrzymywali kuzynkę Lucy, Christabel, która powłóczyła stopami tak bardzo, że zostawiała za sobą ślad. Była wampirem ledwie od tygodnia, a już została wplątana w poli- tykę i morderstwa. Ja byłem wampirem od półtora roku, ale nie miałem się dużo lepiej od niej. Miałem wrażenie, że moje buty wypełniają kamienie. Omal nie potknąłem się o korzeń drzewa. Quinn zerknął na mnie. - Dasz radę? - Tak, tak - odparłem. - Ale po co? Mama i tak nas zabije. - To prawda.

- Jeśli to coś nie zabije nas wcześniej - dodałem, kiedy w nozdrza uderzył nas smród pleśni i zgnilizny. Po nim doszedł nas dźwięk łamanych gałązek i szczękanie zębów. Hel-Blar nie należały do subtelnych. Nie tyle polowały, ile atakowały, a brak finezji nadrabiały liczebnością i niezwykłym bestialstwem. A te trzy, które właśnie pędziły ku nam w dół zbocza pomiędzy sosnami, nie były zmęczone tak jak my. Nie walczyły przez całą noc. Z nor wywabiła je woń krwi i bitwy. Nie wiedziałem, czy szły za nami od miasta duchów, ale wydało mi się to nieprawdopodobne. Prawdopodobnie wiatr przyniósł im zapach ognia i walki, a pech chciał, że wpadły na nasz trop. - Cholera - mruknąłem. - Wy lepiej uciekajcie. Quinn prychnął. - Nie zostawimy cię samego, idioto. - Christa ledwo stoi - spierałem się. -1 nie ma doświadczenia w walce, więc znikajcie stąd, póki można. Christabel podparła się na ramieniu Connora. - Nic mi nie jest - powiedziała z trudem, zbyt senna, żeby mówić wyraźnie. - Dajcie mi kołek. - Seplenisz - wytknąłem jej. - Może mam wadę wymowy - upierała się. - To niegrzecznie się ze mnie wyśmiewać. Wymieniłem spojrzenia z Connorem. - Widać pokrewieństwo z Lucy - stwierdziliśmy zgodnie. Sięgnąłem po kołek, widząc zbliżające się Hel-Blar. - Po prostu uciekajcie, do diabła. - Ja zostanę - powiedział Quinn z rękoma pełnymi kołków. - Connor, weź Christę i uciekaj. - Za późno - odparł Connor. Przerzucił sobie Christę przez ramię i wspiął się na najbliższe drzewo, po czym położył ją w zgięciu potężnej gałęzi wierzby. Podał jej kołek.

- Nie upadnij na niego. - Co? - spytała, zdziwiona. Nowe wampiry tak miały. Głupiały z nadejściem świtu. - Przyjdę do ciebie przy księżyca blasku - powiedział Connor, cytując jej ulubiony poemat. - Choćbym do piekła wpadł. - Pocałował ją szybko. - Nie spadnij - dodał. - Nie umieraj - odpowiedziała sennie. - Stary - powiedział Quinn, szczerząc zęby. - Czy ty recytowałeś poezję? - Zamknij się - odparł Connor przyjaźnie. Zeskoczył na ziemię dokładnie w chwili, kiedy Hel-Blar nas dopadli. Bez namysłu otoczyliśmy drzewo, by chronić Christabel. Ona leżała między gałęziami w swojej wojskowej kurtce i butach, a jej długie, rudawe włosy opadały w dół między srebrzystymi gałęziami wierzby. Przypływ adrenaliny toczył w moim organizmie walkę ze zbliżającym się świtem. Miałem wrażenie, jakbym nie spał od kilku dni i wypił hektolitry kawy. Quinn wrzasnął i skoczył na najbliższego Hel-Blar, atakując, zanim jego zaatakowano. Zawsze taki był. Na szczęście potrafił się bić i na jego ręce opadł popiół, zanim Connor skończył go wyzywać. Następnego wampira zabiłem moim ostatnim kołkiem. Z warczeniem nadbiegła druga fala Hel-Blar. Kiedy stało się jasne, że dramatycznie przewyższają nas liczebnie, zrobiłem jedyną rzecz, jaka mi pozostała. Pobiegłem. Nie dałem moim braciom okazji mnie zatrzymać, tylko wbiłem kołek w pierś blokującego mnie Hel-Blar, po czym przeskoczyłem przez niego, kiedy zamieniał się w pył. Quinn krzyknął, kiedy zdał sobie sprawę, co robię, ale było za późno. Dwa Hel-Blar najbliżej Quinna i Connora zostały na miejscu, zgrzytając zębami, ale pozostali zmienili kierunek.