prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

Alyxandra Harvey - Kroniki Rodu Drakeów 06 - Proroctwo Krwi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Alyxandra Harvey - Kroniki Rodu Drakeów 06 - Proroctwo Krwi.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Alyxandra Harvey Kroniki Rodu Drakeów 01-06
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 256 stron)

Kroniki Rodu Drake’ów: Księżniczka wampirów Pojedynki wampirów Żądza krwi Krwawiące serca Krwawy Księżyc Inne książki Alyxandry Harvey: Córka medium Wykradziona

PROLOG ♦ Solange Sobota w nocy Byłam głosem w mojej własnej głowie. Nie byłam nawet pewna, jak do tego doszło. Od tygodni słyszałam dziwny szept. Początkowo uznałam, że to moja podświadomość. Albo że słyszę go, bo tracę nad sobą panowanie, bo zdarzało się to najczęściej wtedy, kiedy byłam smutna lub zła, zwłaszcza na mamę i na Madame Veronique. W pewnym momencie przestałam rozpoznawać w tym szepczącym głosie swój własny. Ale wtedy było już za późno. Frustracja, żądza krwi i pragnienie odnalezienia Nicholasa, kiedy zaginął, sprawiły, że posunęłam się za daleko. Zgodziłam się na plan Constantine’a, żebym została królową zamiast mojej matki, chociaż nigdy nie chciałam nią być. Patrzyłam, jak moje ręce sięgają po koronę i wyjmują ją z rąk oszołomionej mamy. Nie byłam pewna, kto kontroluje sytuację, ale kiedy srebrna obręcz dotknęła mojej głowy, wiedziałam na pewno, kto już jej nie kontroluje. Ja. I znowu było za późno. Wszystko stało się czerwone, a potem białe. Spadałam w przestrzeń. Nie było góry ani dołu, żadnej grawitacji, niczego, czego mogłabym się uchwycić. Wyciągałam ręce, żeby się czegoś złapać, tu i ówdzie trafiałam na wyszczerbioną poręcz albo na nadkruszony schodek, ale to nie wystarczało. Czepiałam się urwiska, które równie dobrze mogło być ze szkła. Wszystko było zbyt jasne. Zakręciło mi się w głowie i z szarpnięciem wróciłam do swojego ciała, ale tylko na krótką chwilę. Na tyle długą, żeby zobaczyć Lucy ciągniętą między drzewami, Nicholasa pokrytego krwią i to, jak Nicholas gryzie Lucy na mój rozkaz. Walczyłam, ale wrócił ten głos i wtrącił mnie z powrotem na szklany klif, gdzie nie mogłam utrzymać się. Spadałam bardzo długo.

ROZDZIAŁ 1 ♦ Lucy Sobota w nocy Farma Drake’ów była jak zagroda szympansów w zoo, kiedy spóźnia się pora karmienia. No wiecie, gdyby wszystkie szympansy były nieumarłe. I obłąkane. – Um, halo? – odezwałam się, chociaż byłam prawie pewna, że nawet wrażliwy wampirzy słuch nie zdoła dosłyszeć mojego głosu w tym chaosie. – Solange i Nicholas mają kłopoty. Tak jak się spodziewałam, nikt mnie nie usłyszał. Nawet nie zauważyli Kierana, który stał tuż przy mnie. W kuchni tłoczyli się ciemnowłosi, patrzący spode łba Drake’owie. Liam pił brandy; stojącej za nim Helenie policzki aż zapadły się z wściekłości. Ciocia Hiacynta wreszcie uniosła welon z twarzy. Jej pokryta bliznami twarz była blada. Wujek Geoffrey przeszukiwał notatniki, a bracia Drake cisnęli się na wolnych krzesłach z drabinkowymi oparciami. Moja kuzynka, Christabel, która niedawno przeszła przemianę, przywarła do ściany i szeroko otwierała oczy. Ledwie miesiąc temu była człowiekiem i nawet nie wiedziała, że wampiry istnieją. Potem została porwana, zabita i przemieniona w jednego z nich – a Drake’owie w takim nastroju byli wciąż bardziej przerażający niż wszystko, co jej się do tej pory przytrafiło. Byli nieposkromieni, jak grzmoty i błyskawice w szklanym słoiku. Było pewne, że prędzej czy później słoik roztrzaska się na kawałki. W tej chwili rozwścieczeni Drake’owie byli jednak nisko na mojej liście priorytetów. To nie był dobry znak, ale nie było to zbyt zaskakujące, jeśli wziąć pod uwagę, że dopiero co moja najlepsza przyjaciółka w koronie na głowie wlokła mnie przez las, a potem rozkazała mojemu chłopakowi wypić krew. Pominę, że Nicholas zaginął i do tej pory nie mieliśmy pojęcia, co się z nim stało. – Czy oni zawsze się tak zachowują? – spytała Christabel. Stała najbliżej drzwi i ona pierwsza mnie zauważyła. Przełknęłam ślinę. – Nie, to coś innego. – Co się stało tam w lesie? – To ty mi powiedz. – Solange włożyła koronę na głowę – powiedziała Christabel. – A potem wszyscy dookoła niej polecieli w powietrze. To wyglądało jak jakaś... magia. – Cholera. – Lucy? – dodała Christabel pytająco. – Tak? – Czy mogłabyś nie stać tak blisko?

Spojrzałam na nią z ukosa. – Nie widziałam cię od tygodni, odkąd wyrosły ci kły, a ty wciąż nie chcesz ze mną gadać? Christabel skrzywiła się. – Czuję krew pod twoją skórą. – No i? – Pięknie pachnie. – Otworzyła oczy jeszcze szerzej, aż zaczęłam się martwić, że wypadną jej z głowy prosto na podłogę. – I to mnie przeraża! Odsunęłam się, podczas gdy ona starała się nie zwymiotować na swoje buty. Biedna Christabel. Była tak nieprzygotowana do bycia wampirem. – Hej! – zawołałam do pozostałych. – Nie możemy spalić lasu – tłumaczył Liam Helenie, zaciskając szczęki. – Nigdy nie uda nam się podjeść dość blisko. – Kilka strzał ogniowych powinno zająć tych przeklętych Chandramaa – upierała się Helena. Chandramaa byli tajną strażą, która patrolowała teren obozu, gdzie odbywały się niezwykle rzadkie ceremonie Krwawego Księżyca. Zabijali każdego wampira, który wykazywał jakiekolwiek oznaki agresji. Zakładałam, że Helena nie stała się jeszcze kupką popiołu tylko dlatego, że Chandramaa przysięgli służyć królowej. Tylko że królową nie była już Helena. Była nią Solange. – Niech to będzie plan B – odparł Liam. – Mama ma rację – nalegał Quinn. – Musimy tam wkroczyć szybko i z całą siłą, zanim zdołają się przegrupować. – To rozsądna taktyka – zgodził się cicho Sebastian. – Tylko że będziemy musieli podzielić naszą uwagę – wytknął im Liam, opróżniając szklankę. – Nicholasa wciąż nie ma. Poza tym Solange wydała rozkaz – dodał ponuro. – Nie jest więźniem. – Ale to nie jest Solange – wtrąciłam. Wciąż mnie nie dostrzegali, ani nawet Kierana obok mnie, a on był łowcą wampirów na litość boską! Strażnicy na zewnątrz wiedzieli, że tu byliśmy, bo pozwolili nam przejść, ale Quinn, który pienił się ze złości niecały metr ode mnie, jeszcze mnie nie zauważył. – Mamy sprzymierzeńców w obozie – powiedział Liam, przekrzykując argumenty syna. – Lepiej zacząć tam. Helena przesunęła ręką po twarzy. Włosy wymykały jej się z ciasno związanego warkocza. – Zgoda – odparła niechętnie, uspokajając się powoli. – Nie podoba mi się, że będziemy tu siedzieć, ale wasz ojciec ma rację. Jeśli teraz spróbujemy załatwić to siłą, możemy ją stracić na zawsze. Quinn głośno zaprotestował, ale Connor trącił go łokciem, żeby się uciszył. Duncan patrzył spode łba. Wskoczyłam na kuchenny stół w moich ubłoconych butach, starając się nie uderzyć o żyrandol. – Powiedziałam: hej! – Poddałam się i gwizdnęłam przenikliwie na palcach, jak nauczył mnie Duncan, kiedy miałam dwanaście lat. Wampirza cisza nie jest podoba do żadnej innej ciszy na świecie. Było tak, jakby wysiadł prąd i słyszalne w tle odgłosy piecyka i boilera nagle umilkły. Podkład dźwiękowy z oddechów i minimalnych ludzkich ruchów zniknął. Była tylko przejmująca cisza bladookich wampirów i ich błyszczące kły. Nawet ja, chociaż byłam odporna na ich feromony, poczułam skurcz żołądka

i przypływ adrenaliny, wystarczający, żebym zaczęła się trząść i denerwować, jakbym wypiła trzy kubki kawy. – Nicholas wrócił – powtórzyłam głosem nagle cichym i rozedrganym jak ćma. Zanim zdążyłam mrugnąć, Liam złapał mnie w pasie i zdjął mnie ze stołu. – Skąd wiesz? – spytał cicho. – Ugryzł mnie. Znów ta wampirza cisza, tylko tym razem dużo gorsza. Oczy Liama błysnęły, a ja przeraziłam się, że zaraz się rozpłacze. Pomachałam nogami, wciąż wisząc kilka cali nad ziemią. – Mogę już stanąć? Liam postawił mnie na ziemi z przesadną troskliwością. – Co to znaczy, że Nicholas cię ugryzł? Podwinęłam rękaw i pokazałam im. Punktowe ślady były małe i już przestały krwawić. Wyglądało to, jakbym nadziała się na widelec do grilla. Nigdy jednak nie zapomnę tego, jak Nicholas wyszedł z lasu, cały w siniakach i krwi. Coś mu się stało, coś potwornego. – Nie mówił, gdzie był ani co mu się stało – dodałam cicho. – Ale wyglądał źle. – Przygryzłam mocno dolną wargę, żeby nie drżała. Nie miałam czasu się mazać. Nie teraz. – Ale jest cały? – spytała Helena. Pokiwałam głową. Helena osunęła się na krzesło, jakby już nie miała siły dłużej stać. Popatrzyliśmy na nią. Helena nigdy opadała z sił. Była samą naturą, bijącą w okna i drzwi piwnic, w których ludzie chronią się przed burzą i tornadem. Liam schwycił ją za rękę. – Solange kazała mu udowodnić jego lojalność i ugryźć mnie – ciągnęłam. Quinn zaklął szpetnie. – Nazwała mnie jego niewolnicą krwi. – Och, Lucy – odezwała się ciocia Hiacynta. – Wiesz... – To nie jest Solange – dodałam, machnięciem ręki ucinając jej pocieszające słowa. – Ona przeszła na ciemną stronę, Lucy – stwierdził Connor. – Jest pijana krwią. Pokręciłam głową. – Słuchajcie, znam Solange lepiej niż ktokolwiek inny. – Chociaż przez ostatnich kilka tygodni sama zastanawiałam się, co się stało z moją najlepszą przyjaciółką. Zmieniła się, niezaprzeczalnie. – To nie była ona. Musimy jej pomóc! – Pomożemy – zapewnił mnie wujek Geoffrey, podnosząc wzrok znad notatek. – Jestem pewien, że coś mi tu umknęło. Jej próbka krwi była wyjątkowa. – Chcesz powiedzieć, że ma wampirzą grypę? – spytał Duncan, masując sobie żuchwę. Przypomniałam sobie, że Nicholas mówił mi, że Solange uderzyła go w zeszłym tygodniu. – Ładna mi grypa. – Wiem, że to trudne – powiedział wujek Geoffrey. – Ale musisz zaakceptować, Lucy, że Solange się zmieniła. – Nikt nie zmienia się tak bardzo i tak szybko – upierałam się, krzyżując ręce na piersiach. – Wiem swoje. To nie ona. Myślałam, że w pewnej chwili dostrzegłam dawną Solange, ale potem jakby... zniknęła. Już nawet nie porusza się jak dawniej, zauważyliście? Była taka wyniosła i drapieżna. Logan odepchnął się od ściany, łopocząc koronkowymi mankietami. – Isabeau mówiła, że w tym była magia. – powiedział. – To ona przewróciła nas na tyłki, kiedy Solange włożyła koronę. – Logan, słownictwo! – Ciocia Hiacynta klasnęła językiem. – Przepraszam. To dlatego Ogary tak prędko uciekły – ciągnął Logan. – Wszystkie mamrotały i szeptały między sobą. – Dowiedz się, ile możesz – polecił Liam. – Jesteś naszym najlepszym łącznikiem z tym

plemieniem. – Ogary były zdecydowanymi samotnikami i mogły nie chcieć nam pomóc. Ale Logan przeszedł inicjację i został jednym z nich, i co najważniejsze, Isabeau go kochała. A Isabeau potrafiła rozgryźć każdą magię. – Jak znalazłaś Nicholasa? – zwrócił się do mnie Liam. – To on mnie znalazł – odpowiedziałam. – A właściwie nas. Solange zaciągnęła mnie do lasu. – Wzdrygnęłam się. – To... nie ona – powtórzyłam. Logan objął mnie ramieniem, żeby mnie uspokoić. – Jak się stamtąd wydostałaś? – Kieran mnie znalazł. Wreszcie go zauważyli, wszyscy jednocześnie. Trening Helios-Ra zrobił swoje i jego ręka zawisła nad kołkiem, który miał u pasa. – Nicholas otagował jej koszulkę – wyjaśnił Kieran. – Pewnie wtedy, kiedy ją gryzł. Uzgodniliśmy to kilka tygodni temu, więc kiedy chip został aktywowany, poszedłem tam, gdzie wskazywały współrzędne. Helena była pod wrażeniem. – Mój chłopak. – Prawie się uśmiechnęła. – Poradzi sobie. – Zerknęła na mnie. – Mieliśmy nasz własny plan, Lucy. Nicholas wiedział, że jeśli będzie musiał wybrać, ma dołączyć do Solange. – Co takiego? – Wiedzieliśmy, że możemy potrzebować kogoś, żeby miał na nią oko – wyjaśnił Liam. – Chociaż, przyznaję, nigdy nie wyobrażałem sobie, że tak się to potoczy. Teraz musimy liczyć na Nicholasa. Solange uwierzy, że on będzie jej wierny bardziej niż inni. – Ja też – dodałam. – Tak – zgodził się uprzejmie. – Ale obóz nie jest dla ciebie bezpieczny. Czułam taką ulgę, że ugięły się pode mną kolana. – Naprawdę uważacie, że Nicholasowi nic się nie stanie? – Oczywiście – odparła Helena. – To Drake. Nie widziała go. Ja nie byłam taka pewna, że legendarnakrew Drake’ów płynąca w jego żyłach wystarczy, by ochronić go przed tym, co mu się stało, kiedy zaginął. – Będziemy musieli ją zabić – stwierdziła zimno jakaś kobieta. Nie widziałam jej w tłumie pomiędzy mną a drzwiami. Nie musiałam jej widzieć. Słyszałam ją bardzo wyraźnie. – Nie pozwolę, żeby Solange hańbiła nasze nazwisko. Musimy to zrobić jutro wieczorem, chociaż dzisiaj byłoby lepiej. Stała się dla nas zagrożeniem. – Zabić Solange? – zawołałam, przepychając się przez ścianę z braci Drake’ów. – Kto do cholery... Ups. Tym wampirem mogła być tylko Madame Veronique, obecnie najstarszy żyjący wampir z rodu Drake’ów i matriarcha całej rodziny. Nigdy wcześniej jej nie spotkałam, słyszałam tylko, jak inni szeptem opowiadali, że jest przerażająca. Uważałam, że przesadzali. Nie miałam racji. Mimo swoich słów nie wykonała żadnego agresywnego gestu. A jednak wszystkie włosy na rękach i na karku stanęły mi dęba. Czułam się jak zagrożony jeżozwierz z boleśnie nastroszonymi kolcami. Brązowe włosy zaplecione miała w warkocze sięgające jej do bioder pod haftowaną podwiką. Diadem na jej głowie i wstążki na długiej sukni w stylu średniowiecznym błyszczały od złota. Jej szare oczy były tak jasne, że prawie przezroczyste. I zimne. Była blada, niska i dziwna. Emanowała innością tak, jak żaden z Drake’ów, nawet ciocia Hiacynta – a ona miała prawie dwieście lat. Madame Veronique miała osiemset i wszystko w niej było śmiertelnie niebezpieczne. Przy szpadzie Heleny była jak cicha trucizna. Zadrżałam.

– Ludzie? – spytała z lekką pogardą. Przesunęła po mnie wzrokiem i przeniosła go gdzie indziej, uznawszy mnie za nieistotną. Quinn i Connor mimo to stanęli przede mną i przesuwali się jak gdyby nigdy nic, żeby mnie zasłonić. Sebastian blokował dostęp do Kierana. – Czy nie mam dość kłopotów bez waszych niesfornych pupili? – spytała Madame Veronique spokojnie, po pełnej przerażenia ciszy. Logan położył mi rękę na ramieniu i wyciągnął mnie przez przesuwne, szklane drzwi. Kieran deptał nam po piętach. Nie zdążyłam nawet pożegnać się z Christabel. – Chodźcie, zanim Madame Veronique poszczuje was swoimi pokojówkami. – Ona ma pokojówki? – Tak, wyglądają jak przerażające, nieumarłe bibliotekarki. – Naprawdę chce zabić waszą siostrę? – spytałam, kiedy biegliśmy przez ciemny ogród. Był trochę zarośnięty, rosły tam głównie róże. Ogród moich rodziców był pełen warzyw do robienia przetworów i ziół do naparów. Nie wspominając o porozstawianych wszędzie kryształach, żeby wspomóc wzrost roślin. – Może to zrobić? – Tak – odparł Logan ponuro. – Ale... wasza mama może ją powstrzymać, prawda? – Mam nadzieję – odparł, ale jego uroczy uśmiech zniknął. – Naprawdę mam nadzieję. – My ją powstrzymamy – odezwał się Kieran, który szedł cicho obok nas. Dzięki treningowi Helios-Ra poruszał się prawie tak bezszelestnie jak Logan. Ja się tego uczyłam, ale i tak jakaś gałąź trzasnęła pod moimi butami. – Jakoś. – Dowiem się, co wie Isabeau – powiedział Logan, prowadząc nas podjazdem w stronę samochodu Kierana. – Uważajcie na siebie. – Ty też, Logan – odparłam i mocno go uściskałam. – Nie chcę stracić jeszcze jednego Drake’a dziś wieczorem. – Usiadłam po stronie pasażera. Logan zamknął za mną drzwi i stał, wpatrując się we mnie groźnie, dopóki ich nie zablokowałam. – Muszę zadzwonić do Jenny – stwierdziłam, sięgając po torbę leżącą na tylnym siedzeniu. Zabrałam ją i Tysona na ognisko z moimi przyjaciółmi ze starej szkoły. Zakradł się tam jakiś wampir i jedna z dziewcząt została ugryziona, ale na szczęście była zbyt pijana, żeby zapamiętać szczegóły. Tyson zabrał ją do szkolnego szpitala, a ja i Jenna próbowałyśmy wytropić tego wampira. Wtedy złapała mnie straż Solange, a Jenna została w lesie, nieprzytomna. – Nic jej nie jest – przypomniał mi Kieran. – Spencer zrozumiał twoją wiadomość i zadzwonił do Chloe, a ona sprowadziła pomoc. Jenna jest w swoim pokoju w dormitorium, ma kilka szwów i lekkie wstrząśnienie mózgu. Nie mogłam się spierać, byłam zbyt zajęta ziewaniem tak potężnie, że aż zabolały mnie policzki. Mimo wszystkiego, co się działo, zasnęłam w drodze do akademii. Z powodu wyczerpania czułam się, jakbym była zrobiona z mokrego cementu. Kiedy Kieran trącił mnie, żebym się obudziła, zamachnęłam się na niego. – Lucy – cholera! – Uchylił się i uderzył głową w szybę. Zamrugałam nieprzytomnie. – Przepraszam, Kier. To z przyzwyczajenia. Pomasował tył głowy. – To cud, że przy tobie i Hunter jestem ciągle cały. Prychnęłam i przetarłam oczy. – Potraktowałeś mnie Hypnosem. – Trzy miesiące temu. Odpuść sobie, Hamilton. Uśmiechnęłam się tylko sennie. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć.

ROZDZIAŁ 2 ♦ Solange Wylądowałam na spiralnych, kamiennych schodach. Znalazłam się w jakimś zamku. W powietrzu unosił się kurz. Pod bosymi stopami czułam wysuszone kwiaty i siano. Miałam na sobie ciemnoczerwoną suknię w stylu średniowiecznym, taką, jakie lubiła Madame Veronique, z wysadzanym klejnotami paskiem. Madame Veronique przeszła przemianę w 1162 roku, więc moi bracia i ja studiowaliśmy dwunasty wiek na tyle dokładnie, żebym wiedziała, że okienko przede mną było tak naprawdę mordownią, przez którą łucznicy wysyłali strzały w kierunku atakujących rycerzy. Wpadł przez nią promień słońca i wylądował na grzbiecie mojej dłoni. Strzepnęłam go, jakby to była strzała, którą ktoś wystrzelił z powrotem na zamek. Nie zapiekło mnie. Nie poczułam się słabo. Czubkami palców dotknęłam zębów. Wciąż miałam potrójny rząd kłów, ale nie pragnęłam już zatopić ich w najbliższym żywym stworzeniu. Nie byłam spragniona krwi, a przecież ostatnio zawsze byłam spragniona. Chciałam się tym cieszyć, ale wiedziałam, że nie mogę tu zostać. Mama powiedziałaby: „przenieś się wyżej”, albo przynajmniej „nie daj się osaczyć”. Na schodach zdecydowanie mogłam zostać osaczona, ale gdybym weszła na dach, miałabym równie ograniczoną przestrzeń. Pobiegłam w dół po schodach, nasłuchując uważnie dobiegających z zamku odgłosów. Słyszałam dzwonienie kowalskiego młota gdzieś na zewnątrz i rżenie konia, ale nic bliżej mnie. Ściany były pobielone, a po środku każdego kamienia namalowana była róża. W salach, które widać było przez łukowate drzwi, wisiały arrasy. Czułam dym i pieczone mięso, a także suszoną lawendę pod stopami. Niezauważona dotarłam do wielkiej sali. Wyjrzałam zza jednego z arrasów i zobaczyłam drewniane stoły i ławy, ogień płonący na środku i dym, który ulatywał do krokwi i tam już zostawał. Dookoła biegały kobiety w sukniach podobnych do mojej. Młody chłopak przyniósł naręcze drew do ogniska. Wyślizgnęłam się na zewnątrz, na słoneczny dziedziniec. To nie miało sensu. Powinnam być w obozie Krwawego Księżyca. Czułam się bezcielesna, jakby drogocenny słoneczny blask przechodził przeze mnie na wskroś. Czy byłam niewidzialna? A może zwariowałam? Podróżowałam w czasie? Może to następna wizja podobna do tej, którą miałam dzięki Kali? Czułam się inaczej, ale na pewno była to jakaś magia. Zresztą, to nie miało znaczenia. Musiałam wracać do domu. Musiałam się upewnić, że moja rodzina jest bezpieczna, a Lucy nie wykrwawia się w lesie na śmierć. I że Kieran mnie nie znienawidził, zanim wyjedzie do Szkocji i już nigdy więcej go nie zobaczę. Przypomniałam sobie smak jego krwi w moich ustach. Ugryzłam go na długo przedtem, zanim głos tej dziewczyny zaczął stapiać się z moim własnym. Nie mogłam zrzucić na nią winy, przynajmniej nie całkowicie. Ona tam była, gdzieś w tle, ale to ja go ugryzłam. Czyż nie? A on

i tak nie wydał mnie łowcom. Zamiast po Helios-Ra, zadzwonił po Lucy. Zasługiwał na wyjaśnienie. Na przeprosiny. Wszyscy zasługiwali. Kiedy przestałam być dziewczyną z zaschniętą gliną na spodniach i z patologiczną wręcz potrzebą samotności? Poczucie winy i zmartwienie przygniotłyby mnie, gdybym im na to pozwoliła. W tej chwili nie miało znaczenia, dlaczego, kto i co. Chciałam tylko dostać się do domu, żeby posprzątać ten bałagan, który narobiłam. Okrążyłam dziedziniec, trzymając się w cieniu krzewów różanych i lilaków. Minęłam stajnie i gołębnik. W oddali widać było sad, a za nim szary, kamienny mur. Weszłam na ścieżkę pokrytą koleinami wyżłobionymi przez powozy i podkowy koni i ruszyłam nią w kierunku dwóch okrągłych wież. Zanurkowałam pomiędzy nimi, w każdej chwili spodziewając się krzyku strażnika, który ostrzeże innych o mojej obecności. Zamiast tego słyszałam jedynie wiatr i zabłąkanego kurczaka dziobiącego w poszukiwaniu ziaren. Słońce przyjemnie ogrzewało mi twarz. Od mojej przemiany krwi minęło ledwie kilka miesięcy, ale nadal brakowało mi światła dnia. Dłuższa ścieżka prowadziła w dół, na niższy dziedziniec, obok wielkiego pola pełnego uzbrojonych wojowników ćwiczących ze szpadami, kopiami i buzdyganami. Szpakowaci, pokryci bliznami mężczyźni walczyli pałaszami. Grupka młodszych chłopców, mniej więcej w moim wieku, strzelała do stogu siana, na którym namalowano czerwone i białe okręgi. Mężczyźni na koniach szarżowali na ciężki worek na kiju, a jeśli nie trafiali, worek odwijał się i strącał ich z siodeł. Oświetlił mnie promień słońca, sprawiając, że moja sukienka wyglądała, jakby płonęła, a skóra błyszczała jak perła. Cienie wokół pogłębiły się, jakby moja lśniąca skóra spijała światło ze wszystkiego dookoła. Byłam jak latarnia w długą, ciemną, bezksiężycową noc. Wszyscy rycerze zatrzymali się gwałtownie i odwrócili, żeby na mnie spojrzeć. Nie wyglądali na zadowolonych. Chyba jednak nie byłam niewidzialna. A niech to. Nie wahałam się, nie czekałam, żeby sprawdzić, czy nie są po prostu zaciekawieni, a nie zwyczajnie źli. Rzuciłam się ścieżką w stronę ostatnich dwóch wież w murze i lasu za nimi. Już wiedziałam, że nie będę dość szybka. Wiatr plątał mi włosy, kiedy biegłam przed siebie. Stukot końskich kopyt był coraz bliżej. Kamienie wbijały się w podeszwy stóp i przecinały skórę. Biegłam szybko, ale nie tak szybko, jak wampir. Strzała przecięła powietrze koło mnie i wbiła się w ziemię. Sztylety spadały niczym ostre, stalowe krople deszczu, wystarczająco blisko, żeby przyszpilić rąbek mojej sukienki do ziemi. Potknęłam się i szarpnęłam, wyrywając się na wolność. Usłyszałam gorący koński oddech, kiedy dopędził mnie jeden z wierzchowców. Był potężny, widać było, jak pracują jego mięśnie, a w powietrzu czuć było jego pot. Grudki ziemi spod kopyt uderzały mnie w kostki. Światło odbiło się od ostrza szpady. Nikt nic nie mówił, przez co wszystko było jeszcze bardziej okropne. Nie krzyczeli, nie śmiali się, tylko tropili mnie jak zająca. Kiedy zaryzykowałam spojrzenie za siebie, potknęłam się ze zdumienia i przerażenia i zatrzymałam się tak gwałtownie, aż poczułam przeszywający ból. Ścigali mnie nie tylko rozwścieczeni rycerze. Był tam też smok. Nigdy nie widziałam niczego podobnego. Był koloru ciemnego, głębokiego indygo, jak letnie wieczorne niebo, z zakręconymi, srebrnymi pazurami i skórzastymi skrzydłami, które

mieniły się niczym zorza polarna. Jego łuski błyszczały olej albo jak mroczna tęcza. Kiedy otworzył oczy, zobaczyłam zęby wielkości mojego przedramienia. Mimo woli przypomniałam sobie starą kobietę w chatce, szepczącą przepowiednię o następnej córce rodu Drake’ów. Smok smoka pokona. Płomienie trysnęły spomiędzy ogromnych zębów. Liście zapaliły się i obróciły w popiół; trawa wokół moich palców płonęła. Zasłoniłam głowę i pobiegłam dalej. Rycerze trzymali się razem i rozpraszali tylko kiedy ogień pojawiał się zbyt blisko nich. Dwóch rycerzy na końcu kolumny obróciło się i uniosło lance w kierunku smoka. Ich konie szarpały się, żeby uciec. Żaden trening na świecie nie potrafił ich zmusić do zignorowania gigantycznej ognistej jaszczurki na niebie. Nagle bycie królową przeklętych wampirów wydało mi się całkiem przyjemną alternatywą. Strażnik przy bramie był zbyt zajęty chowaniem się, żeby mnie zatrzymać. Między mną a lasem nie było nic poza mostem przerzuconym nad fosą. I martwymi ciałami. Fosa była pełna nabrzmiałych ciał ze śladami po ugryzieniach i plamami krwi na ubraniach. Krew układała się w wodzie w doskonałe wstęgi. Starałam się na to nie patrzeć, kiedy pędziłam przez most, który trząsł się i drżał pod ciężarem wciąż ścigających mnie koni i siedzących na nich rycerzy. Smok leciał za nami, kierując śmiercionośny oddech na wszystkich bez różnicy. Pot spływał mi po karku. Jedna ze wstążek przy sukience zaczęła się tlić i musiałam ją zerwać. Czubek szpady rozerwał mi rękaw i drasnął skórę. Oddech smoka był jak grzmot nad moją głową, a kiedy on sam nade mną przeleciał, jego cień połknął całe światło. Czułam spalone włosy i ziemię. Jeden z rycerzy z krzykiem wpadł do fosy; tunika pod jego zbroją płonęła. Płomienie pożerały trawę. Utkwiłam wzrok w lesie. Musiałam znaleźć drzewa rosnące wystarczająco gęsto, żeby nie mogły się przez nie przedrzeć konie i których liście osłoniłyby mnie przed smokiem. Skórzaste skrzydła tworzyły tornada z kurzu i sosnowych igieł. Długa sukienka owinęła mi się wokół kolan. Potknęłam się, a ogień poparzył mi plecy. A potem wreszcie znalazłam się w lesie i biegłam po nieprzyjemnym podłożu, nie zwracając uwagi na moje nagie, krwawiące stopy. Było tu chłodno i zielono, jak w lesie tam, w domu. Smok zionął ogniem, paląc górne gałęzie drzew. Ptaki uciekły z piskiem. Płonące liście opadały wokół mnie, paląc się jak kartki papieru. Rycerze zatrzymali się na skraju pola, nagle straciwszy mną zainteresowanie. Odwrócili się jak na komendę i powrócili do zamku, jakby zupełnie o mnie zapomnieli. Znalazłam rozłożyste drzewo i wspięłam się na gałęzie, żeby lepiej widzieć. Rycerze zawrócili, zanim jeszcze smok stracił mnie z oczu i skoncentrował swój ognisty oddech na nich. Najwyraźniej tu, w ciemnym, zielonym lesie nie stanowiłam zagrożenia. Co oznaczało, że to zamek był czymś, co chcieli chronić. A przynajmniej coś w zamku. Nie było to wiele, ale i tak wiedziałam już więcej, niż przedtem. No wiecie, kiedy byłam jeszcze wewnątrz zamku, gdzie ta wiedza byłaby coś warta. A potem smoki i smoczy rycerze przestali być moim jedynym zmartwieniem.

ROZDZIAŁ 3 ♦ Lucy Niedziela po południu Spędziłam większość niedzieli, dzwoniąc do Nicholasa, chociaż wiedziałam, że nie odbierze. W obozie nie było zasięgu, ale po cichu miałam nadzieję, że Nicholas wróci na farmę. Był początek listopada i słońce zaszło niecałą godzinę temu. Było za wcześnie, żeby odebrał, niezależnie od tego, gdzie się znajdował. Zadzwoniłam do Bruna, tylko po to, żeby mieć wrażenie, że coś osiągnęłam. – Jakieś wiadomości? – spytałam. – Obawiam się, że nie, mała – odpowiedział znużonym głosem. – Za kilka godzin będziemy wysyłać wiadomość. I czekać na informacje z obozu od tych, którzy wciąż są nam wierni. – A Nicholas? – Samo wymówienie jego imienia sprawiało, że czułam ból. Wszyscy bez przerwy martwili się o to, czy nic złego nie stanie się Solange, bo była taka wyjątkowa, albo mnie, bo byłam człowiekiem. Do tej pory nie uświadamiałam sobie, że Nicholasowi też mogłaby stać się krzywda. Bracia Drake wydawali się mieć szczęście, które przeprowadzało ich przez złe chwile. Nigdy nie sądziłam, że to szczęście mogłoby się skończyć. Nie mogłam tak myśleć. W końcu Nicholas nie zginął i nie umarł. Właściwie mógł być jedyną nadzieją dla Solange. Musiałam się tego trzymać. – Madame Veronique jeszcze nikogo nie zamordowała, prawda? – Nie. Wiesz, że Drake’ów nie tak łatwo zamordować. Nie zamartwiaj się. – Rany, jedno małe załamanie i wszyscy się nade mną trzęsą – zażartowałam. Kiedy Nicholas zaginął, wspięłam się na dach dormitorium i krzyczałam, dopóki Theo, szkolny pielęgniarz, nie zagroził, że da mi środki uspokajające. Biorąc pod uwagę to, ile przeszłam w tym roku, uznałam, że mogłam sobie pozwolić na małą terapię krzykiem pierwotnym. – Na razie, Bruno. Moja praca domowa działała na mnie terapeutycznie: kick boxing, kilka okrążeń toru i ćwiczenie w strzelaniu z pistoletu na strzelnicy. Moja mama byłaby przerażona, gdyby wiedziała, jak bardzo się odprężyłam, kiedy patrzyłam na obracające się tarcze. Wracałam do dormitoriów, kiedy zauważyłam Jennę ćwiczącą z kuszą na boisku. Zawróciłam. Łucznictwo było moim ulubionym przedmiotem, a Jenna strzelała tak dobrze jak ja. Obserwowałam, jak bełty uderzają w tarczę i sama miałam ochotę wyciągnąć swoją miniaturową kuszę. Jenna odwróciła się, kiedy usłyszała moje kroki. – Nic ci nie jest? – spytałyśmy jednocześnie. Jenna opuściła kuszę. – Tylko boli mnie głowa. Przez kilka dni jestem zwolniona z lekcji, ale już nie mogłam usiedzieć w miejscu. – Rude włosy miała jak zwykle związane w kitkę, a jej skroń owijał bandaż. – Uratowałaś mnie. Gdybyś nie wysłała Spencera, żeby mnie znalazł, pewnie skończyłabym jako

posiłek dla wampirów. – Nie uratowałam cię – odparłam, krzywiąc się. – To moja wina, że się tam znalazłaś. Jenna wzruszyła ramionami. – Kto by pomyślał, że imprezy cywili są takie niebezpieczne? Prychnęłam. – Teraz już wiesz. – To było Violet Hill, a tamta impreza nie była najbardziej przerażająca ze wszystkich, na których byłam. – Przepraszam. – Hej, dzięki tobie wróciłam do domu. Jesteśmy kwita – Zmarszczyła brwi. – Czy to prawda, że widziałaś obóz Krwawego Księżyca? Skinęłam głową – Tak. Całkiem fajny. No wiesz, gdyby moja najlepsza przyjaciółka nie wywlokła mnie stamtąd z zamiarem wyssania ze mnie krwi. – O kurczę. – No. Jenna pokręciła głową, po czym skrzywiła się i ręką musnęła skroń. – Myślałam, że Solange jest krucha i delikatna. – Jest chora – odparłam pewnie. Pomyślałam o nietoperzach, które wszędzie za nią latały. – Czy od wścieklizny można dostać bzika? – Nie mam pojęcia. Myślisz, że Solange ma wściekliznę? – Chyba nie – Zmarszczyłam nos. – Ale nietoperze to coś nowego. I dziwnego. Wszystko jest dziwne. Kieran wjechał na parking dla uczniów za naszymi plecami, odwracając moją uwagę od innych teorii. W okolicy krążyło teraz tylu Hel-Blar, że szkoła zezwalała na patrole uczniom trzeciej klasy, a nie tylko czwartoklasistom, jak Hunter. Jako trzecioklasistka, musiałam chodzić z kimś z czwartej klasy albo z absolwentem i wolno mi było wychodzić tylko w czasie określonych lekcji. Ponieważ Hunter i ja chciałyśmy mieć Kierana na oku, na zmianę zmuszałyśmy go, żeby chodził z nami na patrole. Poza tym to pozwalało mi opuszczać teren kampusu, co było dodatkowym plusem. Nie byłam dziś w nastroju, żeby mierzyć się z przesądami i chuliganami. I ja, i Kieran potrzebowaliśmy zająć się czymś, kiedy zastanawialiśmy się, co zrobić z Solange i Nicholasem. Nicholas. Nie, nie mogę teraz o tym myśleć. – Do zobaczenia. – Jenna pomachała Kieranowi i ruszyła do dormitorium. – Wiesz, że ty i Hunter nie jesteście ani trochę subtelne – poinformował mnie Kieran przez otwarte okno. Wyszczerzyłam zęby w uśmiechu. – Pomachaj w stronę okna na rogu, na samej górze. Lia się w tobie podkochuje. Uszy Kierana zrobiły się czerwone. – Skąd ona wie, że tu jestem? – Powiedziałam jej, że przyjedziesz – odparłam, siadając na fotelu pasażera. Pod nogami położyłam plecak pełen broni. – Jesteś niebezpieczna. – Też miałam dwanaście lat. – Wzruszyłam ramionami. – Małe zadurzenie w takim wieku dużo znaczy. Musi myśleć o czymś innym niż wampiry. – Na przykład o tobie? – zauważył oschle, wyjeżdżając tyłem z miejsca parkingowego – Daj spokój, jedź, jakby nigdy nic – ponagliłam go, udając, że nie dosłyszałam tej słusznej uwagi. – Stań na tylnych kołach czy coś, żeby mogła omdlewać na samo wspomnienie.

Roześmiał się mimowolnie. – Nie mogę stanąć na tylnych kołach w SUV-ie, wariatko. Zostawiliśmy za sobą szkołę i oświetlenie alarmowe i wjechaliśmy pomiędzy ciemne pola i pokryte śniegiem sady. Wystraszyliśmy kota, jakiś kojot przebiegł nam drogę, ale nie zauważyliśmy żadnych kłów ani bladych oczu. Próbowałam obracać kołek w palcach, jakby to była moneta do sztuczek magicznych. – Skręć w lewo – powiedziałam jakieś piętnaście minut później. – Wiem, o co ci chodzi – uprzedził, ale i tak skręcił. Droga przecinała gęste krzaki i kępy sosen czerwonych. Księżyc świecił wystarczająco jasno, żeby rzucać niebieskawe cienie na śniegu. Jeśli zmrużyłam oczy, mogłam dostrzec niewyraźne światło domu między drzewami, blisko gór. Minęliśmy znajome miejsca: trafiony piorunem jesion, głaz w kształcie byka, wzgórze, na którym wiosną rosły dzikie żonkile. Mój telefon zadzwonił w tej samej chwili, w której wjechaliśmy na teren Drake’ów. – Lucy Hamilton, jedź przed siebie. Przełknęłam ślinę, słysząc ostry głos Heleny. – Ups. Do widzenia! – Zmarszczyłam nos i spojrzałam na Kierana. – A niech to. Jedź dalej. Pojechaliśmy do miasta jedyną asfaltową drogą w Violet Hill. Światło reflektorów lśniło na lodzie, szronie i mokrym, czarnym chodniku. Przez mgłę zaczynały przebijać się światła z okien. – Dzisiaj mam patrolować kampus – odezwał się Kieran, skręcając w stronę usytuowanego nad jeziorem college’u sztuk pięknych. To miało sens, bo nawet wyglądał, jakby był stąd, chociaż nie był w tatuażach ani w farbie, jak większość tutejszych studentów. College w Violet Hill był niewielki i zajmował się głównie studentami sztuk wizualnych i literatury. Po pewnym czasie poznawało się ich po wyglądzie. – Wciąż wybierasz się do college’u Helios-Ra w Szkocji? – spytałam. – Może najpierw przetrwajmy tę noc – odpowiedział. Przeszliśmy przez trzy imprezy w dormitoriach i dwa puby, ale wszędzie było czysto. Przetrząsnęłam wszystkie zarośla w poszukiwaniu Hel-Blar. Gdziekolwiek karmiły się dziś wieczorem, nie było to tutaj. Dopiero kilka godzin później, kiedy wracaliśmy do akademii, coś zobaczyliśmy. W jednym z większych pubów skończył się koncert i zimne ulice pełne były studentów i taksówek. Były tam dziewczyny w krótkich spódniczkach, podtrzymujący się nawzajem chłopcy i całujące się pary wracające razem do domu. I szczupła dziewczyna, która, niewrażliwa na zimno, stała w śniegu w cienkiej sukience. Nie, ona nie tylko stała. Ona piła krew. – Stop! – wrzasnęłam. – Stop, stop, stop! To Solange. Kieran prawie owinął SUV-a wokół skrzynki na listy, tak się spieszył, żeby się zatrzymać. Ktoś uznał to za zabawne i zaczął wiwatować. Wyskoczyłam z samochodu, zanim jeszcze koła przestały się kręcić. Kieran złapał mnie za rękę, kiedy przemknęłam obok niego. Z rozpędu obróciłam się wokół własnej osi i stanęłam twarzą do niego, mamrocząc przekleństwa. – Cholera, Black. – To się nazywa być otrożnym – warknął i szarpnięciem zmusił mnie, żebym przykucnęła za SUV-em. Spaliny z działającego silnika w zimnym powietrzu zmieniły się w mgłę i zasłoniły nas. Kieran podał mi kołek, ale ja już miałam jeden w ręce. – I najwyraźniej żadna z was dwóch tego nie potrafi.

Miał rację. Solange stała w pobliżu kręgu żółtego światła padającego z latarni, ściskając dziewczynę w zachlapanych farbą dżinsach, o krótkich, obciętych na jeża włosach i z kolczykiem w nosie. Jej kły błysnęły, kiedy z cichym warknięciem uniosła czerwone wargi. Jej widok w czerwonej szmince i długiej sukni był prawie tak dziwny, jak wszystko inne w tej scenie. Solange nie znosiła się stroić. – Ciii – rozkazała Solange, kiedy dziewczyna próbowała się szarpnąć. Ofiara natychmiast umilkła. Nikt ich nie zauważył, Solange miała szczęście. Ale zaraz ktoś zerknie w ich stronę, ktoś krzyknie. Albo dziewczyna umrze. Bo Solange wciąż piła. – Wszyscy mogą ją zobaczyć – szepnęłam, przerażona. – A jej to nie obchodzi – potwierdził ponuro Kieran. – Gdyby jakiś inny Helios-Ra zobaczył ją teraz, nie zadawałby pytań, tylko zabiłby ją na miejscu. I zgodnie z traktatem miałby prawo to zrobić. Solange ujęła dziewczynę za szyję i przekrzywiła jej głowę pod takim kątem, że jeszcze trochę, i by ją złamała. Wbiła kły głębiej, przez skórę i ciało, jakby wgryzała się w dojrzałą brzoskwinię. Krew pociekła cienką strużką. Dziewczyna zacisnęła dłoń w pięść, ale po chwili jej ręce opadły bezwładnie. Szarpnęła się krótko, a potem po prostu zawisła na rękach Solange. Nie dało się udawać, że to dwie pijane współlokatorki podtrzymują się nawzajem. Było na to za dużo krwi. Solange wyglądała na zachwyconą, jak w transie. Była śmiertelnie niebezpieczna. Zrobiłam więc jedyną rzecz, jaka przyszła mi do głowy. Rzuciłam jej w głowę śnieżką. Nie zabolało jej to, oczywiście, ale przynajmniej sprawiło, że przerwała. Uniosła wzrok i wykrzywiła usta. Macałam ziemię dookoła, aż znalazłam kamień na brzegu kwietnika za moimi plecami. Rzuciłam go tak mocno, jak potrafiłam. Uderzył ją w głowę. Solange syknęła, a po jej bladej skórze popłynęła krew. Dziewczyna osunęła się na ziemię nieprzytomna, poruszając się tak powoli, że wyglądało to, jakby była z wody, która powoli zamarzała w bryłę lodu. I wtedy Solange spojrzała prosto na mnie. Mimo otaczających nas oparów ze spalin jej wzrok był zimny i ostry jak igła. A potem uśmiechnęła się. – To na pewno nie ona – wymamrotałam. – Przepędzę tę sukę z mojej przyjaciółki. – Ale nie dzisiaj – ostrzegł Kieran, który wciąż kucał przy mnie. Mięśnie szczęki miał napięte jak cięciwę łuku. – Dzisiaj musimy uratować je obie. I to szybko. Miał rację. – Biegasz szybciej ode mnie – powiedziałam, wstając. – Więc ja odwrócę uwagę ludzi, a ty w tym czasie zabierzesz stąd Solange. Okrążyłam samochód i stanęłam na środku ulicy – Uhuuuuuuuuuuuuu! – wrzasnęłam, jakbym była pijana i bardzo, bardzo irytująca. Kilka osób zerknęło w moją stronę, ale to było za mało. Spojrzałam na budynek po przeciwnej stronie, niż ta, po której stała Solange i przeczytałam szyld nad drzwiami. – Darmowe piwo w Kinsley Hall! – zawołałam głośno. Nie wszyscy zawrócili, żeby z tego skorzystać, ale przynajmniej wszyscy patrzyli na wariatkę na drodze, a nie na chłopaka w czarnych bojówkach ścigającego poplamioną krwią, szczupłą dziewczynę, która uciekała ile sił w nogach.

ROZDZIAŁ 4 ♦ Solange Wiedziałam, że jest czarownicą, kiedy tylko ją zobaczyłam. Wyjrzała z jaskini usytuowanej z dala od poczerniałych od dymu drzew. Nie była stara, jak kobieta, która wypowiedziała przepowiednię Drake’ów albo jak Kala czy czarownice, o których czytałam w książkach z bajkami. Była starsza ode mnie najwyżej o kilka lat. Ale było coś w jej oczach, coś odległego, jakaś tajemniczość, która przypominała mi Isabeau. Za pasem miała sześć sakiewek, a w długich, brązowych włosach plecioną włóczkę z zawieszonymi na niej kamykami. Pachniała miętą i błotem, czułam to nawet z miejsca, gdzie stałam. – Na razie jesteś bezpieczna – odezwała się. – Kiedy smok odlatuje, pozostali idą za nim. Naprawdę zależy im tylko na zamku. – Uśmiechnęła się i wysunęła się bardziej w mgłę. – Nawet nie wiedzą, że tu jestem. – A co to znaczy „tu”? – spytałam, wciąż próbując odzyskać oddech. – I jak do cholery trafię stąd do domu? Czarownica zamrugała i całkowicie wyszła z jaskini, żeby mi się przyjrzeć. – Jesteś nią – wyszeptała. Jej uśmiech nie był ani trochę pocieszający. Jej śmiech także nie. – Nareszcie. – Odwróciła się i weszła z powrotem do jaskini, zatrzymując się tylko, żeby zerknąć przez ramię. – Idziesz? Zatrzymałam się, ale ostatecznie poszłam za nią, bo właściwie nie miałam wyboru. Jaskinia była mała i wilgotna, a szczelinami jednostajnym strumieniem spływała woda. Nie przypominała jaskiń wampirów, ściany były nierówne, chropowate, nie wisiał na nich ani jeden dywan czy arras dla ochrony przed chłodem. W głębi było tylko małe ognisko, sterta skór, drewniana skrzynia i żelazne latarnie wetknięte we wgłębienia w ścianie. – Mam na imię Solange. A ty? – spytałam. – Gwyneth. Ukrywam się tu od wieków. – Yyy, acha. I wiesz, kim jestem? – Pewnie powinnam już być do tego przyzwyczajona, ale ja chciałam tylko być niewidzialna i niezauważalna. To uczucie było znajome, jak wielokrotnie używany, polarowy koc. Kolejny znak, że wreszcie znowu zaczynałam być sobą. – To o tobie wciąż myśli – odpowiedziała dziewczyna. – Czasem, kiedy śpi, powtarza twoje imię. Kiedy nie jest zbyt zajęta jęczeniem i szlochaniem. – Przewróciła oczami, wyraźnie pozbawiona współczucia. – Kto? – spytałam, chociaż byłam pewna, że znam odpowiedź. – Viola. – Wiesz, kim ona jest? – przysunęłam się bliżej ognia, starając się ogrzać dłonie. Od dymu z ogniska zaczęło mnie drapać w gardle. – Lordowska córka – odparła Gwyneth. – Rozpuszczona, delikatna i romantyczna. To przez to ostatnie straciła życie, a my znalazłyśmy się w tej pułapce. Przez to i przez jej wampirzą krew.

– Jak to się stało? – To ja dałam jej zaklęcie. Pomyliłam się – przyznała, przykucnąwszy przy ognisku. – Chciała zaklęcia miłości, dziewczyny zawsze tego chcą. Kiedy wyrastają z nich kobiety, przychodzą, bo chcą dziecka albo truciznę, ale ona wciąż była dziewczyną. A ja wtedy nie wiedziałam tego, co wiem teraz. – Westchnęła. – Nie podobał jej się człowiek wybrany przez ojca, dla którego ważny był królewski ród. Więc przyszła do mnie. – Miłosna magia – stwierdziłam ponuro. Tuż po moich urodzinach Montmartre próbował rzucić na mnie miłosny urok, żeby przejąć nade mną kontrolę. Wciąż pamiętałam obcą energię w moim mózgu i w ciele. Swędziało mnie na samą myśl o tym. – Moja babka ostrzegała mnie, żebym nie zajmowała się arystokracją i sprawami sercowymi. Wolała okłady lecznicze i akuszerkę, ale ja uważałam, że to nieprzyjemne zajęcie. – Zmarszczyła nos. – Przy dzieciach jest straszny bałagan. Odsunęłam się ostrożnie, kiedy zamieszała wywar. – Czy to też jakiś czar? – spytałam. – Bo gdyby to była baśń, to w tej chwili spytałabym cię, czy jesteś dobrą czy złą wiedźmą. – Zupa z jagnięciny – odpowiedziała, jakbym była nienormalna. – Na kolację. – Wzruszyła ramionami. – Co do twojego pytania, magia to magia. To, co z nią robisz, to twoja sprawa. – Ale jeśli zaklęcie stało się złe, jak powiedziałaś, to jesteś za to częściowo odpowiedzialna, czyż nie? – Tak jak ja musiałam wziąć odpowiedzialność za coś we mnie, co pozwoliło dać się uwieść Violi. Cokolwiek to było. Zakładając, że kiedyś wydostanę się z tego dziwnego miejsca. Gwyneth uśmiechnęła się, na wpół dziko i na wpół smutno. – Magia miłosna zawsze jest czarna. Pomyślałam o Kieranie i o tym, co dla siebie zrobiliśmy. On przeciwstawił się Helios-Ra, ocalił mnie przed łowcami nawet po tym, kiedy go ugryzłam. Dał mi swoją własną krew tej nocy, kiedy skończyłam szesnaście lat, żebym przeżyła i zmieniła się w jedno z tych stworzeń, które przysiągł zabijać. Nie przypominam sobie, żebym zrobiła dla niego coś, co byłoby tego warte. Trudny do opisania przepływ ciepłej, żywej ludzkiej krwi wypełniającej mi żyły sprawił, że uderzyłam w wilgotną ścianę jaskini, jakby ktoś mnie popchnął. Sufit zawirował mi nad głową. Zawrót głowy, pragnienie, zadowolenie – uczucia te krążyły we mnie jak dzikie koty. Na krótką chwilę wróciłam do Violet Hill. Z drzew padał mi na głowę zimny deszcz, a w ustach miałam krew. Dziewczyna, której nie rozpoznałam, upadła na ziemię. Gwałtownie wróciłam z powrotem do jaskini. Kręciło mi się w głowie. – Nie! – Zamknęłam oczy, próbując sprawić, by wirowanie zabrało mnie z powrotem do domu, ale nic się nie wydarzyło. – Proszę, nie! Gwyneth okrążyła mnie powoli, zaciskając wargi. – Jeszcze nie zrozumiałaś? Spojrzałam na nią wrogo spoza opadających mi na oczy włosów. – Czego nie zrozumiałam? Że podróżuję w czasie? – Nie. To miejsce nie istnieje naprawdę. – Jestem prawie pewna, że gdybym miała halucynacje, byłabyś Johnnym Deppem, a nie pyskatą czarownicą z rzepami na sukience. – Jesteś wewnątrz umysłu Violi – wyjaśniła Gwyneth niecierpliwie. Nareszcie fakt, że pod wpływem słońca nie upadłam jak kamień na ziemię, nabrał

jakiegoś sensu. – Skąd to wiesz? I czemu miałabym ci ufać? Gwyneth prychnęła. – Nic mnie to nie obchodzi. Ale Viola chciała zaklęcia, które było poza moim zasięgiem. Byłam lekkomyślna i dumna. A ona dużo sprytniejsza, niż mogłabym sobie wyobrazić. Jej duch przetrwał, potrzebowała tylko ciała. Czekała, aż je znalazła. To było twoje ciało. – Czemu moje? – spytałam, sfrustrowana. – Zapomnij, że pytałam. Jest wampirem. Chciała być królową, to dlatego, prawda? – Nie, Solange. Ona pragnie znacznie więcej. – Co takiego zostało, co mogłaby mi jeszcze zabrać? – spytałam, przygnębiona. – Cokolwiek to jest, ona to znajdzie. Od dawna na to czekała. – Gwyneth zmrużyła oczy. – Musiałaś operować potężną magią, żeby ją wpuścić. – Nie wiem nawet, jak się posługiwać magią – odpowiedziałam. Poza tym zaklęciem odwracającym, którego nauczyła mnie Isabeau. Musiałam wyjść w środku nocy na dwór i nasiusiać na zaklęcie miłosne Montmartre’a. Niezbyt ładnie, ale chętnie zrobiłabym to jeszcze raz. Tylko że to było dawno temu. – Nie przejęła nade mną pełnej kontroli, dopóki nie włożyłam na głowę korony – dodałam, przypomniawszy sobie, co się wydarzyło. – Przedtem tylko słyszałam jej szept. – Magia zawsze znajdzie drogę. Viola coś o tym wie. – Gwyneth pokręciła głową. – Wampiry i magia. Zupełnie do siebie nie pasują. Byłam pewna, że Isabeau by się z tym nie zgodziła, ale w końcu Ogary wiedziały mnóstwo rzeczy, o których pozostałe wampiry nie miały pojęcia. Zanim to wszystko się nie wydarzyło, moja rodzina nawet nie wierzyła w magię. Madame Veronique pielęgnowała naszą ingnorację dla własnych tajemniczych celów. – Więc nie możesz użyć magii, żeby nas uwolnić? – spytałam. – Nie zrobię tego – poprawiła mnie. – Nigdy więcej. Poza tym ona nie wie, że tu jestem. Jej rycerze nie wchodzą do lasu. – Nigdy? – Jeśli się nad tym zastanowić, jak na rycerzy, którzy zamierzali mnie zabić, zrezygnowali dość łatwo, kiedy znalazłam się w lesie. – Nawet po to, żeby mnie zabić? – Ona nie chce cię zabijać. Potrzebuje, żebyś była połączona ze swoim ciałem. Jest jej potrzebny ktoś wystarczająco silny, żeby przeżył opętanie. – Znowu pokręciła głową i zamieszała w kociołku. – A jeśli cię złapie, zrobi coś dużo gorszego. – Jest coś gorszego niż śmierć? – Jesteś jej potrzebna żywa, ale nie musi ci być dobrze. Uwierz mi, nie spodobało by ci się spędzenie kilkuset lat w oubliette. – Znałam to słowo. Oubliette były to wilgotne dziury w lochach zamków, gdzie więźniowie siedzieli w ciemnościach i nie mieli nawet miejsca, żeby wstać. Zadrżałam. – Po pewnym czasie byłabyś zgubiona. Nic nie byłoby już prawdziwe, nawet to miejsce. – Kim bym była, duchem? – Czymś znacznie gorszym. – Gwyneth zaśmiała się głucho. – Czemu ty nie uciekniesz? Ciebie przecież nie opętała. – Nie mam takiej mocy, która by tu działała. – Ale... – Daj spokój, Solange. Nie jestem księżniczką w wieży, którą trzeba ratować. – Omal nie prychnęłam, bo sama niezliczoną ilość razy wypowiadałam te słowa. Ale jej wyraz twarzy był dziwny, udręczony. Cokolwiek czuła, musiało jej to sprawiać fizyczny ból. Krew ściekała jej po rękach i wsiąkała w rąbek jej sukni. Blizna na jej szyi również zaczęła krwawić. Kości

policzkowe wystawały z jej okaleczonych policzków. – Jesteś ranna! – Zrobiłam krok w jej stronę, ale zatrzymałam się, kiedy warknęła na mnie bez słowa. Odwróciłam wzrok, żeby dać jej chwilę prywatności. Zmusiłam się, żeby przypomnieć sobie trening, jaki otrzymałam od rodziców, urywki strategii, których byłam świadkiem, długie, nudne intrygi polityczne, którymi fascynował się mój ojciec, brutalne sztuki walki, od których twarz mojej matki lśniła radością. – Ona coś chroni – dotarło do mnie powoli. Kiedy odwróciłam się do Gwyneth, zdawała się czuć dobrze – nawet krew na jej sukni zniknęła. – Viola trzyma coś w zamku. – Byłam już tego pewna. Mama stwierdziłaby, że nikt nie poświęca tyle energii na ochronę czegoś, jeśli nie jest to coś cennego i jeśli dzięki temu jesteś silniejszy – albo słabszy. Co właściwie wychodzi na to samo. To oznaczało, że Viola miała słaby punkt. Gdyby udało mi się odkryć, czego tak pilnuje, mogłabym tego użyć, żeby wywalczyć sobie drogę z powrotem. Wstałam, wreszcie czując się znowu jak Drake: zdeterminowana i pełna brawury. I tylko trochę nie mogłam się doczekać, aż skopię komuś tyłek. Gwyneth przekrzywiła głowę. – Ostatnia dziewczyna, którą Viola opętała, spędziła dziesięć lat łkając w kącie mojej jaskini. To było denerwujące. Zatrzymałam się na chwilę, rozkojarzona. – Były jakieś inne dziewczyny? – Trochę. Żadna z nich nie przetrwała. Umierały albo popadały w obłęd. Nawet wampiry nie potrafiły tego znieść. Ich ciała po prostu się poddawały. A Viola musiała wracać tutaj, do tej dziwnej dziury między wymiarami. – Gwyneth żarłocznie wyszczerzyła zęby. – Ale żadna z nich nie wyglądała tak, jak ty teraz. To dobrze. – Podeszłam do wyjścia z jaskini. – Ale jak wrócić do zamku? – Zastanawiałam się głośno, przeszukując w myślach dziwaczny kociołek pełen bezużytecznych historycznych ciekawostek na temat dwunastego wieku. Madame Veronique upewniła się, że początki rodu będą dobrze znane jej potomkom. Mogłam jej być za to wdzięczna i nadal jej nie ufać. Brytania w dwunastym wieku: ludzie korzystali z łyżek i noży do jedzenia, bo widelców jeszcze nie wynaleziono, suknie nazywano surkotami, kobiety nosiły też podwiki na włosach, a polowano z jastrzębiami. Trebusze, miłość dworska, Robin Hood. Bezużyteczne. Zaraz. Trebusze. Były to właściwie wielkie drewniane katapulty, których używano, żeby obrzucać zamki pociskami ogniowymi i kamieniami w czasie wypraw wojennych. Wielcy panowie bez przerwy walczyli pomiędzy sobą i przeciwko królowi, trochę tak jak teraz wampiry. Wszyscy dysponowali skomplikowanymi drogami ucieczki, na przykład tunelami prowadzącymi z zamku na zewnątrz. A jeśli oni mogli wychodzić, to ja mogłam wejść. Mała bańka nadziei sprawiła, że prawie zachichotałam. Odchrząknęłam. – Gwyneth? – Spojrzałam na nią. – Gdzie jest tunel? Gwyneth przekrzywiła głowę, wyraźnie pod wrażeniem. – Może jednak uda ci się przeżyć, dziewczyno. Tylko uniosłam brew. – Tunel.

– Trzy ligi za tym głazem, przy dębie. Trzymaj się prawej strony. Nie miałam pojęcia, co znaczy trzy ligi, ale nic mnie to nie obchodziło. Miałam plan. – Dziękuję. Skinęła głową. – Acha, Solange? – Tak? – Jeśli cię złapią, nie przyprowadzaj ich tutaj. Dobrze się czułam, mogąc coś zrobić. Nawet jeśli to nie zadziała, sama próba osiągnięcia tego sprawiała, że czułam się mniej obłąkana, jakbym dusiła się w pajęczej sieci. Las pomagał mi się też uspokoić, jego zielone światło, zapach liści i ziemi działały na mnie kojąco. W krótkim czasie dotarłam do dębu. Pod stopami chrzęściły mi żołędzie. Musiałam zanurkować na prawo, pod gałęziami, żeby po drugiej stronie dostrzec kurtynę z gęstego bluszczu. Nie zauważyłabym jej, gdybym jej nie szukała. Przedzierałam się przez splątane gałęzie bluszczu, aż kłykciami natrafiłam na drewniane drzwi. Deski były miękkie i pokryte mchem. Zawiasy były z żelaza i zaskrzypiały głośno, kiedy pociągnęłam drzwi do siebie. Lata wystawienia na działanie kurzu i wody wypaczyły drzwi. Musiałam zaprzeć się o kamień i ciągnąć, aż twarz miałam czerwoną i zlaną potem. Wreszcie drzwi uchyliły się na tyle, że mogłam wślizgnąć się do środka. Tunel był tak wąski i ciemny, jak się spodziewałam, a kiedy przedzierałam się przez pajęczyny, ze ścian osuwała się ziemia. Słyszałam tupot szczurzych łap, szuranie żuków i pająków. Woń wilgoci i ciemność były takie, że pomyślalam o Hel-Blar. Instynkt sprawił, że włosy na rękach stanęły mi dęba. Szłam i szłam, a droga zaczęła się lekko wznosić, kiedy tunel doprowadził mnie do zewnętrznego dziedzińca, na którym ćwiczyli rycerze. Słychać było przytłumiony odgłos kopyt. Grudki ziemi spadały mi na głowę. Przyspieszyłam kroku. I nagle ziemia w tunelu zadrżała, jakby ogromna pięść uderzyła w ziemię i kamienie nade mną. – Wolne żarty – wymamrotałam i zaczęłam biec slalomem, a ziemia nie przestawała się ruszać. Skały odrywały się od sklepienia i spadały dookoła, aż się potknęłam. – Smoki i trzęsienie ziemi? Naprawdę nienawidzę tej dziewczyny. Biegłam dalej, a tunel wciąż się trząsł, aż wreszcie, kiedy widziałam już światło padające ze szpary w drzwiach, zaczął się zapadać. Nie mogłam wrócić, za mną było zbyt wiele kamieni. Z wysiłkiem pokonywałam zwały ziemi, które sięgały mi do kolan. Ściany zapadały się do środka, a ziemia, kamienie i strużki wody wypełniały przestrzeń dookoła. Jakiś kamień odbił się od moich pleców, tak że zrobił mi siniaka. Inny trafił mnie w kostkę. Odskoczyłam nerwowo, jak zwierzę, nie odwracając wzroku od słabego, srebrnego światła. Byłam już prawie przy drzwiach. Im więcej ziemi odgarniałam, tym więcej natychmiast zajmowało jej miejsce. Wypluwałam ją z ust, mrugałam, próbując pozbyć się jej z oczu, wytrząsałam ją z uszu. Paznokcie zdarły mi się do krwi i piekły, kiedy wreszcie dotknęły drewnianych desek wejścia do tunelu od strony zamku. Kręciłam się i kołysałam tak, żeby móc kopać w nie piętą, aż otworzyły się ze skrzypieniem. Wpadłam do zamku, przynosząc ze sobą grudki ziemi i kamienie. Odgarnęłam z twarzy potargane, pobrudzone ziemią włosy i skoczyłam na nogi, rozglądając się, czy nie ma strażników. Kiedy zdałam sobie sprawę, że jestem sama, osunęłam się na posadzkę wzdłuż ściany. Mięśnie rąk i nóg bolały mnie od wysiłku. Byłam w środku. Pozwoliłam sobie na zmęczony uśmiech, zanim znowu wstałam, żeby zorientować się,

gdzie jestem. Tu na dole panował mrok i było pełno kurzu, a w ścianie widniały rzędy żelaznych drzwi. Wyszłam z tunelu tuż przy lochach. Wydało mi się, że słyszę szlochanie, ale widziałam tylko ciemność i pleśń. – Halo? – szepnęłam. Szlochanie ustało tak nagle, że sięgnęłam po broń, której nie miałam. Wówczas zdałam sobie sprawę, że nie mam żadnej broni. A niech to. Za późno, żeby zawracać, poza tym nie miałabym dokąd. Skradałam się naprzód, wytężając wzrok, by dostrzec coś wewnątrz wilgotnych cel. Zgaszone pochodnie wisiały rzędem na kamiennych ścianach, a w rogu leżała sterta brudnej słomy. Zamigotała pojedyczna świeczka, przytwierdzona do podłogi przez stopiony wosk. – Jest tam kto? Dziewczynka o długich, sięgających kolan blond włosach, w postrzępionej sukience, przykucnęła przy kratach celi. Wyglądała na siedem lat, a wokół kostki miała zaciśnięty żelazny łańcuch. Jej usta poruszały się, jakby próbowała mówić, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przełknęłąm ślinę i zerknęłam do następnej celi. Rycerz w zaśniedziałej zbroi spojrzał na mnie spode łba. W celi obok siedziała starsza kobieta, która chichotała pod nosem, a obok niej kobieta z bliznami po ugryzieniach, wampirzyca tak blada, że prawie przezroczysta. Kły miała wysunięte, a oczy jak bladopurpurowe fiołki pokryte szronem. – Jesteś szalona – stwierdziła. Nie spierałam się z nią. W ostatniej celi siedziała Hel-Blar, która warczała i pluła przez kraty. Trzymałam się z dala od niej, marszcząc nos pod wpływem smrodu. Jeśli Viola chciała, żeby oni wszyscy byli zamknięci w jej podświadomości czy gdziekolwiek byliśmy, w takim razie ja chciałam ich uwolnić. A jeśli będę miała szczęście, będzie tak zajęta ich masową ucieczką, że uda mi się ukradkiem przeszukać zamek i znaleźć to, co ukrywa. Bo czegokolwiek szukałam, na pewno nie chodziło o te smutne ciała. Były dla niej wystarczająco ważne, żeby je zamknąć, ale nie tak ważne, by ich strzec. To, czego potrzebowałam, było gdzieś zupełnie indziej. Schyliłam się, żeby podnieść kamień, który wpadł wraz ze mną z tunelu i uderzyłam nim o jeden z zamków. Brzęk odbił się od ścian holu. Zerknęłam za siebie na spiralne kamienne schody, ale kiedy nikt nie zbiegł na dół, żeby sprawdzić, co się dzieje, ponownie uderzyłam w zamek. Rdza przeżerająca żelazo podziałała na moją korzyść. Wampirzyca jako pierwsza wyskoczyła z celi, a za nią starsza kobieta i dama. Rycerz przypatrywał mi się podejrzliwie, nawet kiedy drzwi do jego celi się otworzyły. Cela małej dziewczynki nawet nie była zamknięta, ale mała nie chciała z niej wyjść. Hel-Blar zostawiłam tam, gdzie była. Wciąż trzymałam w ręku kamień w obronnym geście i czekałam, kto poruszy się pierwszy. Wampirzyca pomknęła w górę po schodach tak szybko, że ledwie widziałam, jak się rusza. Rycerz wyciągnął szpadę z pochwy, a ja cofnęłam się o krok. – Jestem człowiekiem honoru – poinformował mnie zimno. – Dobrze, proszę iść zabić smoka czy coś takiego – zasugerowałam. – Nawet w tej chwili. Krótko skinął głową. Wypuściłam powietrze, które do tej pory wtrzymywałam. Zdumiało mnie to. Mogłam tu oddychać, mogłam stać w słońcu, ale wciąż miałam kły. Myśli Violi nie miały sensu. Odczekałam, aż pozostali sobie pójdą, wszyscy poza Hel-Blar i małą dziewczynką, która wciąż siedziała, skulona, z głową ukrytą między ramionami, po czym sama powoli ruszyłam po

schodach. Trzymałam się blisko ściany. Dobiegały mnie odgłosy walki, szczęk broni i ostrzegawczy krzyk jakiejś kobiety. Przez jedno z wąskich okienek dostrzegłam smoka, który przeleciał tak blisko, że podmuch powietrza z jego skrzydeł zmierzwił mi włosy. Jego niebieskie łuski lśniły jak lapis lazuli. Minęłam wielką salę, w której kobieta z bliznami rzucała we wszystkich węglami z ogniska. Kwiaty suszonej lawendy na podłodze tliły się, wydzielając charakterystyczną woń. Jastrząb siedzący na drewnianej żerdzi wydał przeszywający, ostrzegawczy okrzyk. Zanurkowałam pod drewnianymi schodami, zanim ktokolwiek zdążył się obejrzeć i mnie zobaczyć. Na podeście, przed łukowatymi dębowymi drzwiami stało dwóch rycerzy. Na schody wpadło dwóch następnych. Jastrząb urwał się z łańcucha i krążył z krzykiem nad zadymioną salą. Pod schodami, gdzie się ukrywałam, były kolejne drzwi, mniejsze i przez nikogo nie pilnowane. Posadzka przed nimi pokryta była grubą warstwą kurzu. Kiedy nacisnęłam na klamkę, drzwi okazały się otwarte. Wślizgnęłam się do środka. Prosto w stado nietoperzy.

ROZDZIAŁ 5 ♦ Lucy Niedziela w nocy Wślizgnęłam się na fotel kierowcy i zawróciłam z piskiem opon. Kieran i Solange byli już poza zasięgiem wzroku i dawno zniknęli w otaczającym kampus lesie. Skręciłam w pole i ruszyłam ich śladem, zgniatając śnieg i kępki trawy oponami samochodu. Zatrzymałam się na skraju lasu i wychyliłam się, żeby wstać, nie wychodząc z samochodu. Balansowałam na krawędzi fotela, wpatrując się w głąb lasu. – Kieran! – zawołałam, siegając po kołek. Nasłuchiwałam uważnie, ale nie słyszałam biegania, krzyków ani nawet zwykłych, nocnych odgłosów. Śnieg tłumił każdy dźwięk; wszystko było zbyt jasne i zbyt ciche. Serce dudniło mi w uszach. Byłam pewna, że nauczyciele z akademii powiedzieliby, żebym nie porzucała samochodu, którym mogłam łatwo uciec, ale na pewno nie chcieliby też, żebym porzucała innego łowcę. Szybko zerknęłam za siebie. Pole było puste. Cokolwiek robili teraz studenci i bywalcy koncertów, na pewno nie skra-dali się za nami. To musiało mi w tej chwili wystarczyć.Wciąż rozdarta, wyskoczyłam na zewnątrz. Szłam po śladach pod wysokimi, czerwonymi sosnami. Czułam mrowienie w karku. To miejsce przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Byłam z dala od wszystkiego i od wszystkich, a za towarzystwo miałam tylko chmurę powietrza, która powstawała w mroźnym powietrzu przy każdym moim oddechu. Straciłam czucie w czubku nosa, a moje palce kurczyły się z zimna. Wiatr zmienił kierunek i na drzewach zatrzeszczał lód. Mokry śnieg i lodowaty deszcz jednostajnie spadały w dół i spływały mi po karku. Światło księżyca prześwitywało przez nagie gałęzie. Gdzieś przede mną trzasnęła gałązka. Zamarłam, ściskając w pięści następny kołek. – Kieran? – Solange, poczekaj. – Usłyszałam jego cichy, naglący głos. Zerwałam się do biegu, nagle przestając zwracać uwagę na niesamowitą ciszę w lesie pełnym wampirów. Znalazłam ich przy kępie karłowatych brzózek. Solange nie była sama. – Zostaw ją – warknął Kieran na wysokiego wampira stojącego u jej boku. Miał ciemne włosy i uśmiechał się sztucznie, jakby wszystko go bawiło. Ale pod tym uśmieszkiem kryło się coś jeszcze, coś śmiertelnie niebezpiecznego. Tajemniczy Constantine. – Wróc ze mną. – Kieran zrobił następny krok w stronę Solange. – Coś wymyślimy. Solange uśmiechnęła się. Na sukience wciąż miała krew. Jej oczy były tak niebieskie, że wyglądały jak małe szafiry. – Ja się nie zgubiłam – odparła słodko. – Więc nie trzeba nic wymyślać. – Nachyliła się do niego, tak blisko, jakby zamierzała go pocałować. Zatrzymała się tuż przy jego ustach. –

Odejdź – rozkazała. Kieran skrzywił się. Nic nie powiedział, mięśnie jego szyi napięły się, kiedy walczył z przymusem. Obrócił się powoli na jednej nodze, żeby odejść, odsłaniając plecy. Wskoczyłam na polanę z kołkiem w pogotowiu. Constantine poruszył się. Rzuciłam kołek. – Kieran, padnij! – wrzasnęłam. Upadł na ziemię dokładnie w chwili, kiedy kołek ze świstem przeleciał mu nad głową. Constantine warknął, obrócił się dookoła własnej osi i odtrącił kołek, jednocześnie osłaniając Solange. Wściekłość wykrzywiła jej rysy porcelanowej lalki. Gdybym miała czas, zadrżałabym ze strachu. Constantine odciągnął ją i popędzili między drzewami, podobni do bladych gwiazd. Byłam prawie pewna, że Constantine rzuci mi się do gardła. Nie chciałam teraz czekać, aż zmieni zdanie. – Musimy lecieć. – Postawiłam Kierana na nogi. Przez feromony Solange jego oczy były nieco zaszklone, ale przynajmniej jej rozkaz sprawił, że Kieran szedł w tym kierunku, w którym chciałam. – Straciłem ją – powiedział ledwie dosłyszalnym szeptem, kiedy biegliśmy w stronę samochodu. W świetle reflektorów widać było tylko jego sylwetkę. Nie widziałam jego twarzy. Uderzył ręką w dach SUV-a. Oddychał krótko, tworząc małe białe chmurki w mroźnym powietrzu. – Straciłem ją – powtórzył sucho. – Nie możemy tu zostać – powiedziałam. Kieran nie ruszył się z miejsca. Wyglądał na załamanego. – Kieran! – Próbowałam przybrać ton jednego z nauczycieli w akademii. Spojrzał na mnie i zamrugał. Rzuciłam w niego śniegiem. – Weź się w garść. Gwałtownie potrząsnął głową, jakby odpędzał ponure myśli, które przywarły do niego jak woda. – Masz rację. – Usiadł na fotelu kierowcy, zanim zdążyłam się zastanowić, czy jest w stanie prowadzić. Wyglądał, jakby nic mu nie było, tylko napięte plecy i zaciśnięte szczęki zdradzały, że coś jest nie tak. Na rękawie miał krew. Nie pytałam, czyją. Kieran zawrócił na drogę, a ja wybrałam numer Connora. Było najbardziej prawdopodobne, że odbierze telefon. – Wiemy – odezwał się natychmiast Connor. – Hart rozmawia z tatą przez telefon. – Wiecie? O Solange? – Tak – odparł ponuro. – Chloe właśnie przysłała mi nagranie. – Cholera, Connor. Jest jakieś nagranie? – Z monitoringu. Muszę kończyć – powiedział, zanim się rozłączył. – Mama zaraz wybuchnie. Podrapałam się po nosie. – Twój wujek rozmawia przez telefon z tatą Solange – poinformowałam Kierana. – Wszystko się nagrało. Tylko jakim cudem już znalazło się w sieci? – W całym mieście są kamery Helios-Ra – odpowiedział Kieran krótko, wciskając pedał gazu. – Muszę porozmawiać z wujkiem. Teraz. – Rozumiem – odparłam, ściskając klamkę, kiedy SUV wpadł nagle w poślizg. – Czy mógłbyś najpierw spróbować nas nie zabić? Jazda była jednocześnie zbyt wolna i zbyt szybka. Śnieg, drzewa i chodnik zlewały się w jedno. Wciąż zerkałam na Kierana. Ręce zaciskał na kierownicy tak, że zbielały mu kostki. Wciąż nie docierało do mnie, że cokolwiek działo się teraz z Solange, działo się na oczach wszystkich. Między Myśliwymi, Helios-Ra i strażnikami Krwawego Księżyca zginie, zanim zdążymy ją uratować. Hunter czekała na nas na parkingu. – Jest nagranie – powiedziała.