TERRY BROOKS
MIECZ
SHANNARY
Przełożyli:
Jacek Gałązka
Magdalena i Piotr Hermanowsy
I
Słońce zanurzało się powoli w głęboką zieleń
wzgórz na zachód od doliny, a jego różowoszare
refleksy przesuwały się nad zagłębieniami i
szczelinami w ziemi. Flick Ohmsford zaczął schodzić
ze szczytu. Ścieżka opadała nieregularnymi zakosami
po pomocnym stoku i przeciskając się między
rumowiskami skalnymi, znikała w gęstym lesie u stóp
zbocza, po czym pojawiała się na polanie lub prze-
cince. Wędrowiec spojrzał na dobrze mu znaną trasę i
szedł powoli dalej. Owalna, ogorzała twarz, jak cała
postać Flicka, emanowała spokojem. W szeroko
osadzonych szarych oczach można było dostrzec
znamiona niespożytej energii, skrzętnie skrywanej
pod powłoką flegmatyczności. Był młody, lecz
masywna, krępa sylwetka, liczne srebrne pasma we
włosach i krzaczaste brwi czyniły go znacznie
poważniejszym. Miał na sobie luźne ubranie robocze,
typowe dla mieszkańców Yale. Na ramieniu niósł
tobołek, w którym pobrzękiwały metalowe
przedmioty.
Czując pierwszy chłód w wieczornym powietrzu,
Flick zacisnął mocniej kołnierz luźnej wełnianej
koszuli. Czekała go jeszcze długa droga przez lasy i
rozległe równiny, wciąż niewidoczne, gdyż właśnie
wchodził w kolejny leśny ostęp. Gęsto splecione
konary potężnych dębów i ponurych hikor
przesłaniały bezchmurne niebo. Słońce już zaszło,
pozostawiając ciemniejący błękit gęsto usiany
punkcikami przyjaznych gwiazd. Bezwzględne
konary niebawem całkowicie je zasłoniły, tak więc
Flickowi nie pozostało nic innego, jak trzymać się
ścieżki. Przemierzył ten szlak wielokrotnie i znał go
tak dobrze, że od razu wyczuł coś dziwnego w
otaczającej go ciszy - jakby tego wieczoru całą dolinę
ogarnął absolutny bezruch. Brakowało nawet sennego
brzęczenia owadów i śpiewu ptaków, które zwykle to-
warzyszyły mu w tej części wędrówki. Nasłuchiwał
przez chwilę, lecz czujne ucho nie zdołało uchwycić
najlżejszego szmeru. Niespokojnie pokręcił głową.
Jeszcze bardziej się zatrwożył, gdy przypomniał sobie
pogłoskę zasłyszaną kilka dni wcześniej: w północnej
części doliny zauważono na niebie strasznego,
czarnoskrzydłego stwora. By przezwyciężyć rosnący
lęk, zagwizdał i skupił się na wrażeniach z
zakończonego dnia pracy. Spędził go w wiosce
położonej na północ od Yale. Część tamtejszych
rodzin uprawiała ziemię i zajmowała się hodowlą
zwierząt. Wyprawiał się tam co tydzień. Dostarczał
zamówione towary oraz wieści z Yale i innych miast
położonych w głębi Sudlandii. Niewielu jego ziomków
znało okolicę lepiej niż on, jeszcze mniej było takich,
którym chciałoby się wypuścić poza dolinę. Woleli
pozostać w zamkniętych osadach i nie dbali zbytnio o
to, co się dzieje na zewnątrz. Flick zaś lubił od czasu
do czasu wypuszczać się poza dolinę, tym bardziej że
w gospodarstwach leżących na jej obrzeżach chętnie
korzystano z jego usług. Otrzymywał za nie całkiem
godziwą zapłatę - rzecz nie bez znaczenia dla jego
ojca, który nie przepuszczał żadnej okazji do
zarobku, tak więc obaj byli zadowoleni.
Szedł teraz przez gęsty las na nizinie. Nagle
wzdrygnął się i odskoczył w bok. Nie zauważył
zwisającej nisko gałęzi, która smagnęła go po głowie.
Wyprostował się, posłał liściastemu napastnikowi wy-
mowne spojrzenie i przyspieszył kroku. Gałęzie i
konary tworzyły szczelną zasłonę, przez którą z
trudem przedzierały się jedynie pojedyncze smugi
księżycowej poświaty. Kręta ścieżka była prawie nie-
widoczna. Oczy Flicka z trudem odnajdywały dobrze
znany przecież szlak. Przyglądając się widocznym
jeszcze częściom terenu, po raz kolejny poczuł
wszechobecną ciszę. Zdawało mu się, że jest jedyną
żywą istotą szukającą drogi w grobowych
ciemnościach lasu, z którego uszło całe życie.
Przypomniał sobie niedawne pogłoski i jego niepokój
wzrósł. Rozejrzał się. Wokół niego, nawet w konarach
drzew, nie drgnęła ani jedna gałązka. Ogarnęło go
dziwne uczucie ulgi.
Zatrzymał się na chwilę na niewielkiej leśnej
przecince i spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Po chwili
zdecydowanym krokiem ruszył naprzód, zagłębiając
się w czerń lasu. Szedł wolno i z coraz większym
trudem odnajdywał krętą ścieżkę, która chwilami
znikała w gęstwinie. Kiedy kolejny raz przyłapał się
na nerwowym strzelaniu oczami na boki, uznał, że
uległ złudzeniu. Szedł szerszym duktem. W gęstwinie
nad głową dostrzegł fragment nieba. Dochodził do
dna doliny. Do domu zostały jeszcze dwie mile.
Uśmiechnął się do siebie. Przyspieszył i zaczął
gwizdać melodyjkę zasłyszaną w karczmie.
Pochłonięty wypatrywaniem drogi, podniecony
perspektywą ujrzenia niebawem szerokich, otwartych
przestrzeni za ostatnim pasmem lasu, nie zauważył
potężnego cienia, który oddzielił się od masywnego
dębu po lewej stronie i ruszył mu na spotkanie.
Zanim wyczuł obecność intruza, ciemna postać
stanęła przed nim niczym głaz mogący zmiażdżyć
napotkane żyjątko. Flick krzyknął, rzucił się w bok,
lewą ręką wyszarpując zza pasa długi sztylet.
Podróżny tobołek zsunął mu się z ramienia i
wylądował z metalicznym dźwiękiem na ścieżce.
Chłopak skulił się i przygotował do odparcia ataku.
Tajemniczy nieznajomy przerwał jego poczynania
władczym ruchem ramienia, po czym przemówił
spokojnie, lecz stanowczo:
- Powstrzymaj się, przyjacielu. Nie jestem ci
wrogiem i nie zamierzam ci zrobić krzywdy. Ja tylko
szukam drogi i byłbym wdzięczny, gdybyś wskazał
mi, którędy iść.
Flick opuścił nieco gardę i spróbował dojrzeć w
ciemnej postaci jakieś oznaki podobieństwa do
człowieka. Nie dostrzegł niczego. Ostrożnie przesunął
się w lewo, tak aby sylwetka nieznajomego znalazła
się w skąpej księżycowej poświacie.
- Zapewniam cię, że nie mam złych zamiarów -
ciągnął tam ten tym samym tonem, jakby czytając w
myślach Flicka. - Nie chciałem cię przestraszyć, ale
zauważyłem cię dopiero wtedy, kiedy byłeś tuż obok
mnie. Mogłeś mnie minąć - dodał.
Krok za krokiem, Flick przesuwał się na
dogodniejszą pozycję, przez cały czas czując na sobie
wzrok nieznajomego. Wkrótce zdołał rozróżnić
niewyraźne kontury i cienie twarzy. Przez dłuższą
chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. Flick
usiłował określić, z kim lub czym ma do czynienia.
Tamten patrzył i czekał.
Nagle nieznajomy rzucił się do przodu, jego silne
dłonie zwinnie i pewnie chwyciły nadgarstki Flicka,
który w okamgnieniu znalazł się kilka stóp nad
ziemią. Sztylet wysunął się ze zdrętwiałych rąk
obezwładnionego, lecz zanim dotknął ziemi,
nieznajomy zaśmiał się drwiąco i powiedział:
- No i co teraz, mój chłopcze, hę? Jak sobie dasz
radę? Zdaje się, że mógłbym cię bez trudu rozerwać
na kawałki i rzucić wilkom na pożarcie.
Przerażony Flick próbował się wyszarpnąć. Jego
jedyną myślą było: uciekać. Nie wiedział i nie chciał
wiedzieć, w czyich rękach się znajdował. Nie miał
jednak żadnych wątpliwości, że były one o wiele
mocniejsze niż inne ludzkie ręce i mogły się z nim
uporać szybko i skutecznie. Mocarz w czerni
potrząsnął nim i podniósł. Ich twarze dzieliła
odległość wyciągniętego ramienia.
- Dość tego, chłopcze! - W głosie nieznajomego
oprócz drwi ny pojawiły się chłód i irytacja. - Tę
partię ja wygrałem. Nie zmienia to faktu, że wciąż nic
o mnie nie wiesz. Jestem zmęczony i głodny i wcale
nie uśmiecha mi się siedzieć tu w chłodzie i ciemności,
aż wreszcie zdecydujesz, czy jestem człowiekiem, czy
nie. Teraz postawię cię na ziemi. Wskaż mi drogę, ale
ostrzegam: nie próbuj uciekać, bo to się źle skończy. -
Ostatnie zdanie wypowiedział spokojnie, bez śladu
drwiny w głosie, po czym zaśmiał się i rozluźnił
chwyt. Gdy Flick dotknął stopami ziemi, tamten
dodał żartobliwym basem: - Poza tym może okażę się
lepszym przyjacielem, niż sądzisz.
Chłopiec wyprostował się i zaczął rozcierać
zdrętwiałe od potężnego uścisku nadgarstki. Jego
pogromca cofnął się. Niemałym wysiłkiem woli Flick
powstrzymał się od ucieczki. Nie miał wątpliwości, że
nieznajomy dopadłby go bez trudu. Powoli schylił się,
podniósł sztylet i wetknął go za pas.
Widział teraz tamtego dość wyraźnie. Ocenił jego
sylwetkę i uznał, że postać w czerni na pewno jest
człowiekiem, tyle że znacznie wyższym niż ci, których
zwykle spotykał. Miał co najmniej siedem stóp
wzrostu. Był przy tym niezwykle szczupły, chociaż nie
można było tego stwierdzić z całą pewnością, gdyż
jego ciało dokładnie okrywała czarna peleryna z
luźnym kapturem opuszczonym głęboko na czoło.
Można było dostrzec jedynie ostre rysy, jakby wykute
w skale. Oczy, zapewne głęboko osadzone, skrywały
się w cieniu krzaczastych brwi, zrośniętych nad
długim, płaskim nosem. Usta nieznajomego wyglądały
jak jeszcze jedna nieruchoma, długa i cienka kreska
na twarzy okolonej krótką czarną brodą. Czerń oraz
kształt sylwetki budziły taką grozę, że chłopiec z
najwyższym trudem opanowywał przemożną chęć
ucieczki w głąb lasu. Spojrzał w surowe cienie
oczodołów i spróbował się uśmiechnąć.
- Myślałem, że jesteście złodziejem - wybąkał.
W odpowiedzi usłyszał ostre:
- Zatem się myliłeś. - Zaraz jednak tajemniczy
osobnik dodał łagodniej: - Musisz się nauczyć
odróżniać przyjaciół od wrogów. Pewnego dnia od
tego może zależeć twoje życie. Kim jesteś?
- Nazywam się Flick Ohmsford - odpowiedział,
zrazu niepewnie, lecz po chwili mówił dalej: - Mój
ojciec, Curzad Ohmsford,ma karczmę tu niedaleko, w
Shady Yale. Będzie z milę stąd, może dwie.
Znajdziecie tam schronienie i strawę, panie.
- W Shady Yale, powiadasz?! - zawołał
nieoczekiwanie nieznajomy. - Właśnie tam się udaję -
dodał i przerwał, jakby zastanawiając się nad
ostatnimi słowami. Szczupłymi, krzywymi palcami
pogładził brodę. Jego wzrok pobiegł ponad skrajem
lasu ku trawiastym łąkom w dolinie. Flick śledził
uważnie każdy jego ruch. Mężczyzna w czerni przez
dłuższą chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny
punkt. Wreszcie przerwał milczenie: - Ty
masz...brata.
Nie zabrzmiało to jak pytanie, lecz jak
stwierdzenie. Nieznajomy wypowiedział te słowa
spokojnie i beznamiętnie, jakby w ogóle nie
interesowała go reakcja chłopaka. Rzeczywiście w
pierwszej chwili Flick nie zareagował. Dopiero gdy
zdał sobie sprawę z powagi stwierdzenia, drgnął i
spojrzał na nieznajomego.
- A skądże wy...?
- No cóż - przerwał mu tamten - czyż każdy
młody mieszkaniec Yale nie ma gdzieś brata?
Flick odruchowo skinął głową. Nie rozumiał, o co
chodzi rozmówcy. Zainteresowało go natomiast, co
mężczyzna w czerni wiedział o Shady Yale. Po chwili
zorientował się, że tamten patrzy na niego pytająco,
jakby czekał na wskazanie drogi do obiecanego schro-
nienia i strawy. Szybko zarzucił tobołek na ramię i
spojrzał na wysokiego towarzysza dalszej podróży.
- Szlak wiedzie tędy - powiedział i obaj ruszyli.
Wyszli z głębokiego lasu i skierowali się ku
pasmu łagodnych wzgórz, które ciągnęły się aż do
osady na drugim końcu doliny. Na otwartej
przestrzeni było jaśniej, świecił księżyc, a jego blask
spływał na całą dolinę i szlak, którym podążali; była
to zaledwie nieregularna kreska, biegnąca zboczem
wśród gęstej trawy lub wcinająca się w wysuszone
słońcem bruzdy, doły i koleiny. Tymczasem wiatr
przybrał na sile i szarpał ubrania wędrowców.
Wreszcie zmusił ich do pochylenia głów i osłonięcia
oczu. Szli w milczeniu, obserwując kręty szlak i
potykając się na nierównościach. Za każdym
pagórkiem lub zagłębieniem w ziemi ukazywały się
następne kopczyki, bruzdy i dołki. Jedynym
słyszalnym odgłosem nocy był świst wiatru. Flick
nasłuchiwał uważnie. Raz zdawało mu się, że z
daleka, od północy dobiegł go ostry, wysoki krzyk.
Krzyk szybko jednak ucichł i więcej się nie powtórzył.
Nieznajomy zupełnie nie zwracał uwagi na ciszę.
Posuwał się naprzód ze wzrokiem skupionym na
niewidzialnym punkcie na ziemi, który poruszał się
niezmiennie sześć stóp przed nim. Nie podnosił oczu i
nie spoglądał na przewodnika. Nie zapytał nawet, czy
dobrze idą. Sprawiał wrażenie kogoś, kto dokładnie
zna każdy następny krok towarzysza podróży. Szedł
pewnie obok Flicka.
Niebawem chłopak zaczął mieć kłopoty z
utrzymaniem tempa. Wysoki nieznajomy pokonywał
drogę długimi, płynnymi krokami, chód Flicka zaś
coraz bardziej przypominał dreptanie zadyszanego
karzełka. Chłopiec musiał nawet od czasu do czasu
podbiec. Widząc jego trudności z dotrzymaniem
kroku, mężczyzna czasem zwalniał. Wreszcie, gdy
zbliżyli się do południowych stoków doliny, pagórko-
waty teren się wyrównał; szli teraz trawiastym
zboczem porośniętym krzakami, które gęstniały,
przechodząc w następny zagajnik. Flick odnalazł
kilka punktów orientacyjnych, wyznaczających
granicę Shady Yale, i odczuł wyraźną ulgę. Osada i
jego dom, ciepły i przytulny, były blisko.
W czasie krótkiego marszu nieznajomy w czerni
nie odezwał się ani słowem. Flick też się nie palił do
rozmowy. Próbował natomiast przyjrzeć się
dyskretnie „olbrzymowi”, tak go nazwał w myślach.
Czynił to ostrożnie, żeby tamten się nie zorientował.
Mężczyzna wzbudzał lęk. Jego pociągła,
kamienna twarz i ostry zarys krótkiej czarnej brody
przywodziły Flickowi na myśl obrazy wojny z
opowieści z dzieciństwa; wysłuchał przecież niejednej,
siedząc ze starszymi przy dogasającym ogniu.
Najbardziej niepokoiły go oczy nieznajomego, a
właściwie dwie ciemne przepastne jamy pod gęstymi
brwiami, gdzie powinny się znajdować. Dotychczas
chłopcu nie udało się przeniknąć wzrokiem tych cieni.
Głęboko po-brużdżona twarz była jak wykuta z
kamienia. Pochylała się nieznacznie w wielkim
skupieniu tylko wtedy, gdy przemierzali trudniejszy
odcinek drogi. Studiując nieodgadnione oblicze, Flick
uświadomił sobie, że jego towarzysz podróży ani razu
nie wymienił swojego imienia.
Zbliżali się do skraju osady. Wyraźnie widoczna
ścieżka biegła wśród coraz wyższych i gęstszych
krzaków utrudniających marsz. Nieznajomy nagle
stanął nieruchomo i zaczął nasłuchiwać z lekko
przekrzywioną głową. Flick także się zatrzymał i
nadstawił ucha, ale nie usłyszał nic szczególnego.
Minuty oczekiwania zaczynały się wydawać
wiecznością. Mężczyna odwrócił się do Flicka i
powiedział szybko:
- Ukryj się w tamtych krzakach przed nami!
Ruszaj, biegiem! Popchnął chłopaka tak energicznie,
że ten błyskawicznie znalazł się pod wysokim
krzewem i zniknął w gałęziach. Zagrzechotały me-
talowe przedmioty. Nieznajomy zerwał z jego pleców
tobołek i wcisnął pod swoją pelerynę.
- Cisza! - syknął. - A teraz biegnij. I ani mru-
mru.
Przebiegli kilkanaście kroków do czarnej ściany
z liści. Gałęzie i pnącza biły ich po twarzach.
Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy mężczyzna w
czerni brutalnie wciągnął Flicka w najgęstszą kępę
zarośli. Dyszeli ciężko. Flick zauważył, że jego
towarzysz nie rozgląda się na boki, lecz wpatruje się
badawczo w ciemne niebo, prześwitujące
gdzieniegdzie między gęstymi liśćmi. Idąc w jego
ślady, też zaczął obserwować firmament, ale dostrzegł
jedynie mrugające doń gwiazdy. Tamten tymczasem
patrzył i czekał. Mijały długie minuty. Flick próbował
się odezwać, ale nieznajomy uciszył go, ściskając
mocno za ramię. Stał więc nieruchomo, wpatrując się
w noc i nasłuchując odgłosów nadciągającego
niebezpieczeństwa. Do jego uszu dotarł jedynie szum
ich zmęczonych oddechów i delikatny szelest wiatru w
gałęziach nad głowami.
Kiedy już przymierzał się do tego, by ulżyć
zmęczonym nogom, nad ich głowami przepłynęło coś
wielkiego i czarnego. Zasłoniło całe niebo i zniknęło z
pola widzenia. Chwilę później powróciło, wolno
zatoczyło koło, a złowrogi cień zawisł nad
ukrywającymi się wędrowcami, jakby szykował się do
ataku. W głowie przerażonego Flicka zakłębiło się i
zawirowało. Poczuł się jak zdobycz w stalowej sieci -
jeszcze świadoma, ale już ulegająca ślepej, agonalnej
furii schwytanego zwierzęcia. Coś sięgało w głąb jego
piersi i wyciskało powietrze z płuc. Z trudem łapał
oddech. Przed jego oczami przesunęła się czarna,
podszyta czerwienią zjawa. Miała wielkie pazury,
potężne skrzydła i była tak przerażająca i zła, że na
sam jej widok można było umrzeć ze strachu. Przez
chwilę zdawało mu się, że nie wytrzyma i krzyknie,
ale silny uścisk męskiej dłoni na ramieniu pomógł mu
przetrwać kryzys. Zjawa zniknęła tak nagle, jak się
pojawiła. Złowieszczy cień gdzieś odpłynął,
odsłaniając spokojne, gwiaździste niebo.
Uścisk na ramieniu Flicka zelżał. Zlany zimnym
potem, chłopak opadł ciężko na ziemię. Nieznajomy
przysiadł obok niego, uśmiechnął się i lekko poklepał
go po dłoni.
- Ruszajmy, przyjacielu - powiedział. - Jesteś
cały i zdrowy, a Yale jest tuż za miedzą.
Flick spojrzał na jego spokojną twarz oczami
wciąż szeroko otwartymi z przerażenia i wolno
pokręcił głową.
- Co to było... ten stwór...?
- Tylko cień - odparł tamten spokojnie. - Ale nie
czas i miejsce na dokładne wyjaśnienia. Pomówimy o
tym później. Teraz chciałbym coś zjeść i ogrzać się, i
to zanim do reszty stracę cierpliwość.
Pomógł Flickowi wstać i zwrócił mu tobołek.
Wymownym gestem osłoniętego płaszczem ramienia
dał znak, że może pójść za swoim przewodnikiem, o
ile tamten gotów jest prowadzić. Wydostali się
spomiędzy gałęzi i ruszyli. Flick pełen złych przeczuć
spoglądał lękliwie na ciemne niebo. Wydawało mu się,
że to, co się stało przed chwilą, było tylko wytworem
jego nadwrażliwej wyobraźni. Uznał, że jak na jeden
wieczór miał stanowczo za dużo wrażeń. Najpierw ów
olbrzym bez imienia, a teraz jeszcze ten przerażający
cień. Przysiągł sobie w duchu, że następnym razem
dobrze się zastanowi, zanim zdecyduje się na tak
daleki wieczorny wypad poza obręb Yale.
Kilkanaście minut później drzewa i zarośla
zaczęły rzednąć, za to coraz częściej i coraz wyraźniej
migotały w oddali światła osady. Pogrążone w mroku
domostwa nabierały wyraźniejszych kształtów.
Ścieżka była coraz szersza i niebawem stała się
ubitym traktem prowadzącym prosto do osiedla.
Światła w oknach coraz śmielej migotały na powitanie
wędrowców. Patrząc na nie, Flick uśmiechnął się z
wdzięcznością. Na drodze nie spotkali nikogo. W
osadzie panowała taka cisza, że gdyby nie żółte
światła w oknach, można byłoby pomyśleć, że w Yale
nikt nie mieszka. Co innego zaprzątało uwagę chłopca
mianowicie, co powinien powiedzieć swojemu bratu
Shei i ojcu, by ich nie zaniepokoić. Dziwne stwory i
cienie mogły być przecież wyłącznie wytworem jego
wyobraźni. Być może idący obok mężczyzna w
odpowiednim czasie wyjaśni całą sprawę, ale jak
dotąd nie okazał się zbyt skory do rozmowy. Chłopak
spojrzał na milczącą sylwetkę i zadrżał. Czerń tchnęła
z całej postaci, tajemniczej i mrocznej: czarna
peleryna i czarny kaptur na pochylonej głowie,
smukłe, ciemne ręce. Flick czuł, że bez względu na to,
kim naprawdę jest nieznajomy, jako wróg na pewno
byłby groźny.
Szli wolno między domami. Przez szerokie
drewniane okna Flick widział płonące wewnątrz
pochodnie. Domostwa były podobne do siebie -
wszystkie długie i dość niskie. Pod lekko spadzistymi
dachami mieściła się tylko jedna kondygnacja. Dachy
zwężały się ku jednej stronie, dając osłonę niewielkiej
werandzie na masywnych palach, która stanowiła
zakończenie długiego ganku. Ściany były przeważnie
drewniane, fundamenty zaś solidne, kamienne.
Niektóre domostwa wyłożono kamieniami również od
frontu. Flick przyglądał się zasłoniętym oknom. Tu i
ówdzie w szparze między okiennicami mignęła
znajoma twarz. To dodawało mu otuchy. Miał za sobą
okropną noc i odczuwał wielką ulgę, że znalazł się
znowu wśród swoich.
Nieznajomy szedł obok tak, jakby tego wieczoru
nic się nie wydarzyło. Obrzucił osadę przelotnym
spojrzeniem i odkąd znaleźli się w Yale, nie odezwał
się ani słowem. Flick z niedowierzaniem obserwował
ruchy swojego towarzysza. Właściwie trudno
powiedzieć, że mężczyzna w czerni podążał za
chłopcem, który miał być jego przewodnikiem.
Wydawało się, że to raczej on lepiej zna drogę do
celu. Ilekroć trakt rozwidlał się między identycznymi
rzędami domostw, nieznajomy bez wahania wybierał
właściwe odgałęzienie. Przy tym ani razu nie spojrzał
na swojego przewodnika, nawet nie podniósł głowy,
aby ocenić marszrutę. W pewnej chwili Flick zdał
sobie sprawę, że to tamten prowadzi, a on tylko
wlecze się za nim.
Wkrótce dotarli do karczmy. Była to duża
budowla złożona z głównej izby i przestronnego
ganku, z dwoma skrzydłami odchodzącymi po obu
stronach na boki i do tyłu. Na wysokim kamiennym
fundamencie ułożono grube, ociosane bale tworzące
ściany, a dach pokryto gontem. Karczma była wyższa
i masywniejsza niż inne domostwa. Z dobrze
oświetlonej głównej izby dobiegały stłumione odgłosy
rozmów. Czasem ktoś zaśmiał się głośniej albo kogoś
zawołał. W nie oświetlonych skrzydłach znajdowały
się pomieszczenia sypialne dla gości. W chłodnym
powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsiwa. Flick
pospiesznie poprowadził nieznajomego po drewnia-
nych schodach na długi ganek i do szerokich
podwójnych drzwi wiodących do głównej izby.
Mężczyzna w czerni wciąż milczał.
Chłopiec odsunął ciężki metalowy rygiel i
pociągnął za uchwyty. Prawe skrzydło drzwi
odskoczyło. Weszli do przestronnej głównej izby,
zastawionej ławami i krzesłami z wysokimi oparciami
zgrupowanymi wokół kilku długich, masywnych
drewnianych stołów ustawionych pod ścianą z lewej
oraz w głębi izby. Liczne świece na stołach i w
świecznikach na ścianach dawały dużo światła. Na
wielkim palenisku płonął żywo ogień. Flick mrugnął
kilkakrotnie, oślepiony jasnością. Po chwili jego oczy
przyzwyczaiły się do światła. Zamrugał jeszcze kilka
razy i jego wzrok powędrował ponad paleniskiem,
sprzętami i meblami do zamkniętych podwójnych
drzwi w głębi izby, a następnie dalej do biegnącego
wzdłuż ściany szynk-wasu. Siedzący tam mężczyźni
spojrzeli na przybyszów. Brak zainteresowania na ich
twarzach szybko ustąpił nie skrywanemu zacie-
kawieniu postacią nieznajomego w czerni. Ten jednak
nie zwrócił żadnej uwagi na obecnych, wobec czego
wszyscy powrócili do przerwanych rozmów i
napojów, spoglądając z rzadka na nowo przybyłych.
Flick i mężczyzna w czerni zostali jeszcze chwilę przy
drzwiach. Chłopiec próbował znaleźć wśród gości
ojca, nieznajomy zaś wskazał na siedzenia po lewej
stronie i zadecydował:
- Przysiądę sobie tam, a ty poszukaj ojca. Może
zjemy razem wieczerzę, kiedy wrócicie.
Podszedł do niewielkiego stołu w głębi i usiadł
plecami do gości przy szynkwasie. Skłonił się lekko
Flickowi i odwrócił się. Chłopiec spojrzał na
nieznajomego raz jeszcze i ruszył pospiesznie ku
podwójnym drzwiom w głębi izby, prowadzącym na
zaplecze. Skierował się do kuchni, licząc, że znajdzie
tam ojca i Sheę przy wieczornym posiłku. Po drodze
musiał pokonać kilka par masywnych drzwi. Gdy
wreszcie znalazł się u celu, najpierw radośnie powitali
go dwaj kucharze. Ojciec siedział przy końcu bufetu
po lewej stronie, kończąc wieczerzę. Ujrzawszy syna,
powitał go machnięciem muskularnego ramienia.
- Trochę dziś później niż zwykle - mruknął
dobrotliwie -ale chodź, siadaj do jadła, póki jeszcze
jest.
Flick podszedł zmęczonym krokiem dp lady i
zrzuciwszy tobołek na podłogę, usadowił się na
wysokim taborecie. Ojciec właśnie skończył jeść.
Odsunął pusty talerz i wyprostował się. Spojrzał
wymownie na drugi pusty talerz i zmarszczył szerokie
czoło.
- Spotkałem wędrowca w drodze powrotnej -
zaczął niepewnie Flick. - Pytał o nocleg i wieczerzę.
Zapraszał do kompanii.
- No cóż, jeśli szuka noclegu, to dobrze trafił -
oświadczył stary Ohmsford. - A właściwie to możemy
posilić się razem z nim. Nie powiem, żebym nie miał
ochoty na małą dokładkę.
Podniósł swe ciężkie ciało z taboretu i dał znak
kucharzom: trzy porcje. Flick szukał wzrokiem Shei,
ale brata nie było. Ojciec ruszył ociężale, by udzielić
paru wskazówek co do wieczerzy, Flick zaś podszedł
do balii, by umyć ręce po podróży. Kiedy ojciec
zbliżył się doń, chłopiec zapytał, gdzie jest Shea.
- Wysłałem go po sprawunki. Powinien być z
powrotem ladachwila - odparł ojciec i zapytał: - A jak
zwą tego, co przybył z tobą?
- Nie wiem. Nie przedstawił się.
Ojciec zmarszczył brwi i mruknął coś o
małomównych obcych, zaklinając się na koniec, że
żadnego tajemniczego gościa nie chce widzieć w
swojej oberży. Wreszcie skinął na syna i ruszył do
wyjścia na salę, ocierając się potężnymi ramionami o
ścianę. Flick pospiesznie podążył za nim. Na twarzy
chłopca coraz wyraźniej malowało się zwątpienie.
Nieznajomy wciąż siedział odwrócony plecami do
gości przy szynkwasie. Słysząc skrzypienie
otwieranych drzwi, nieznacznie zmienił pozycję, by
widzieć wchodzących. Przyjrzał się im dokładnie. Byli
bardzo podobni do siebie. Obydwaj krępi i średniego
wzrostu. Mieli szerokie, dobroduszne twarze i
brązowe włosy przetykane srebrnymi pasemkami.
Stanęli na chwilę w drzwiach. Flick pokazał ciemną
postać. Mężczyzna dostrzegł nie skrywane zdziwienie
w oczach ojca, gdy tamten mierzył go wzrokiem,
zanim wreszcie zdecydował się podejść. Przybysz
wstał na powitanie. Górował wzrostem nad ojcem i
synem.
- Witajcie w mojej karczmie, nieznajomy panie -
powiedział starszy Ohmsford, bezskutecznie próbując
przeniknąć wzrokiem ciemne, osłonięte kapturem
rysy mężczyzny. - Nazywam się Curzad Ohmsford, co
już pewnie wiecie od mojego syna.
Nieznajomy uścisnął wyciągniętą na powitanie
rękę i skinął głową Flickowi. Na twarzy starego
Ohmsforda pojawił się grymas bólu.
- Wasz syn był tak miły i wskazał mi drogę do
tego przyjemnegozakątka - powiedział z uśmiechem,
który Flick nazwałby drwiącym. - Mam nadzieję, że
dotrzymacie mi kompanii przy wieczerzy tudzież przy
kuflu piwa.
- Oczywiście - odparł karczmarz. Potoczył się w
stronę wolnego krzesła i klapnął na nie ciężko. Flick
też dostawił sobie siedzenie, usiadł i utkwił wzrok w
nieznajomym. Ten wygłosił pochwałę pod adresem
ojca i jego karczmy. Stary Ohmsford rozpromienił się
TERRY BROOKS MIECZ SHANNARY Przełożyli: Jacek Gałązka Magdalena i Piotr Hermanowsy
I Słońce zanurzało się powoli w głęboką zieleń wzgórz na zachód od doliny, a jego różowoszare refleksy przesuwały się nad zagłębieniami i szczelinami w ziemi. Flick Ohmsford zaczął schodzić ze szczytu. Ścieżka opadała nieregularnymi zakosami po pomocnym stoku i przeciskając się między rumowiskami skalnymi, znikała w gęstym lesie u stóp zbocza, po czym pojawiała się na polanie lub prze- cince. Wędrowiec spojrzał na dobrze mu znaną trasę i szedł powoli dalej. Owalna, ogorzała twarz, jak cała postać Flicka, emanowała spokojem. W szeroko osadzonych szarych oczach można było dostrzec znamiona niespożytej energii, skrzętnie skrywanej pod powłoką flegmatyczności. Był młody, lecz masywna, krępa sylwetka, liczne srebrne pasma we włosach i krzaczaste brwi czyniły go znacznie poważniejszym. Miał na sobie luźne ubranie robocze, typowe dla mieszkańców Yale. Na ramieniu niósł tobołek, w którym pobrzękiwały metalowe przedmioty.
Czując pierwszy chłód w wieczornym powietrzu, Flick zacisnął mocniej kołnierz luźnej wełnianej koszuli. Czekała go jeszcze długa droga przez lasy i rozległe równiny, wciąż niewidoczne, gdyż właśnie wchodził w kolejny leśny ostęp. Gęsto splecione konary potężnych dębów i ponurych hikor przesłaniały bezchmurne niebo. Słońce już zaszło, pozostawiając ciemniejący błękit gęsto usiany punkcikami przyjaznych gwiazd. Bezwzględne konary niebawem całkowicie je zasłoniły, tak więc Flickowi nie pozostało nic innego, jak trzymać się ścieżki. Przemierzył ten szlak wielokrotnie i znał go tak dobrze, że od razu wyczuł coś dziwnego w otaczającej go ciszy - jakby tego wieczoru całą dolinę ogarnął absolutny bezruch. Brakowało nawet sennego brzęczenia owadów i śpiewu ptaków, które zwykle to- warzyszyły mu w tej części wędrówki. Nasłuchiwał przez chwilę, lecz czujne ucho nie zdołało uchwycić najlżejszego szmeru. Niespokojnie pokręcił głową. Jeszcze bardziej się zatrwożył, gdy przypomniał sobie pogłoskę zasłyszaną kilka dni wcześniej: w północnej części doliny zauważono na niebie strasznego, czarnoskrzydłego stwora. By przezwyciężyć rosnący
lęk, zagwizdał i skupił się na wrażeniach z zakończonego dnia pracy. Spędził go w wiosce położonej na północ od Yale. Część tamtejszych rodzin uprawiała ziemię i zajmowała się hodowlą zwierząt. Wyprawiał się tam co tydzień. Dostarczał zamówione towary oraz wieści z Yale i innych miast położonych w głębi Sudlandii. Niewielu jego ziomków znało okolicę lepiej niż on, jeszcze mniej było takich, którym chciałoby się wypuścić poza dolinę. Woleli pozostać w zamkniętych osadach i nie dbali zbytnio o to, co się dzieje na zewnątrz. Flick zaś lubił od czasu do czasu wypuszczać się poza dolinę, tym bardziej że w gospodarstwach leżących na jej obrzeżach chętnie korzystano z jego usług. Otrzymywał za nie całkiem godziwą zapłatę - rzecz nie bez znaczenia dla jego ojca, który nie przepuszczał żadnej okazji do zarobku, tak więc obaj byli zadowoleni. Szedł teraz przez gęsty las na nizinie. Nagle wzdrygnął się i odskoczył w bok. Nie zauważył zwisającej nisko gałęzi, która smagnęła go po głowie. Wyprostował się, posłał liściastemu napastnikowi wy- mowne spojrzenie i przyspieszył kroku. Gałęzie i konary tworzyły szczelną zasłonę, przez którą z
trudem przedzierały się jedynie pojedyncze smugi księżycowej poświaty. Kręta ścieżka była prawie nie- widoczna. Oczy Flicka z trudem odnajdywały dobrze znany przecież szlak. Przyglądając się widocznym jeszcze częściom terenu, po raz kolejny poczuł wszechobecną ciszę. Zdawało mu się, że jest jedyną żywą istotą szukającą drogi w grobowych ciemnościach lasu, z którego uszło całe życie. Przypomniał sobie niedawne pogłoski i jego niepokój wzrósł. Rozejrzał się. Wokół niego, nawet w konarach drzew, nie drgnęła ani jedna gałązka. Ogarnęło go dziwne uczucie ulgi. Zatrzymał się na chwilę na niewielkiej leśnej przecince i spojrzał w rozgwieżdżone niebo. Po chwili zdecydowanym krokiem ruszył naprzód, zagłębiając się w czerń lasu. Szedł wolno i z coraz większym trudem odnajdywał krętą ścieżkę, która chwilami znikała w gęstwinie. Kiedy kolejny raz przyłapał się na nerwowym strzelaniu oczami na boki, uznał, że uległ złudzeniu. Szedł szerszym duktem. W gęstwinie nad głową dostrzegł fragment nieba. Dochodził do dna doliny. Do domu zostały jeszcze dwie mile. Uśmiechnął się do siebie. Przyspieszył i zaczął
gwizdać melodyjkę zasłyszaną w karczmie. Pochłonięty wypatrywaniem drogi, podniecony perspektywą ujrzenia niebawem szerokich, otwartych przestrzeni za ostatnim pasmem lasu, nie zauważył potężnego cienia, który oddzielił się od masywnego dębu po lewej stronie i ruszył mu na spotkanie. Zanim wyczuł obecność intruza, ciemna postać stanęła przed nim niczym głaz mogący zmiażdżyć napotkane żyjątko. Flick krzyknął, rzucił się w bok, lewą ręką wyszarpując zza pasa długi sztylet. Podróżny tobołek zsunął mu się z ramienia i wylądował z metalicznym dźwiękiem na ścieżce. Chłopak skulił się i przygotował do odparcia ataku. Tajemniczy nieznajomy przerwał jego poczynania władczym ruchem ramienia, po czym przemówił spokojnie, lecz stanowczo: - Powstrzymaj się, przyjacielu. Nie jestem ci wrogiem i nie zamierzam ci zrobić krzywdy. Ja tylko szukam drogi i byłbym wdzięczny, gdybyś wskazał mi, którędy iść. Flick opuścił nieco gardę i spróbował dojrzeć w ciemnej postaci jakieś oznaki podobieństwa do
człowieka. Nie dostrzegł niczego. Ostrożnie przesunął się w lewo, tak aby sylwetka nieznajomego znalazła się w skąpej księżycowej poświacie. - Zapewniam cię, że nie mam złych zamiarów - ciągnął tam ten tym samym tonem, jakby czytając w myślach Flicka. - Nie chciałem cię przestraszyć, ale zauważyłem cię dopiero wtedy, kiedy byłeś tuż obok mnie. Mogłeś mnie minąć - dodał. Krok za krokiem, Flick przesuwał się na dogodniejszą pozycję, przez cały czas czując na sobie wzrok nieznajomego. Wkrótce zdołał rozróżnić niewyraźne kontury i cienie twarzy. Przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. Flick usiłował określić, z kim lub czym ma do czynienia. Tamten patrzył i czekał. Nagle nieznajomy rzucił się do przodu, jego silne dłonie zwinnie i pewnie chwyciły nadgarstki Flicka, który w okamgnieniu znalazł się kilka stóp nad ziemią. Sztylet wysunął się ze zdrętwiałych rąk obezwładnionego, lecz zanim dotknął ziemi, nieznajomy zaśmiał się drwiąco i powiedział: - No i co teraz, mój chłopcze, hę? Jak sobie dasz
radę? Zdaje się, że mógłbym cię bez trudu rozerwać na kawałki i rzucić wilkom na pożarcie. Przerażony Flick próbował się wyszarpnąć. Jego jedyną myślą było: uciekać. Nie wiedział i nie chciał wiedzieć, w czyich rękach się znajdował. Nie miał jednak żadnych wątpliwości, że były one o wiele mocniejsze niż inne ludzkie ręce i mogły się z nim uporać szybko i skutecznie. Mocarz w czerni potrząsnął nim i podniósł. Ich twarze dzieliła odległość wyciągniętego ramienia. - Dość tego, chłopcze! - W głosie nieznajomego oprócz drwi ny pojawiły się chłód i irytacja. - Tę partię ja wygrałem. Nie zmienia to faktu, że wciąż nic o mnie nie wiesz. Jestem zmęczony i głodny i wcale nie uśmiecha mi się siedzieć tu w chłodzie i ciemności, aż wreszcie zdecydujesz, czy jestem człowiekiem, czy nie. Teraz postawię cię na ziemi. Wskaż mi drogę, ale ostrzegam: nie próbuj uciekać, bo to się źle skończy. - Ostatnie zdanie wypowiedział spokojnie, bez śladu drwiny w głosie, po czym zaśmiał się i rozluźnił chwyt. Gdy Flick dotknął stopami ziemi, tamten dodał żartobliwym basem: - Poza tym może okażę się
lepszym przyjacielem, niż sądzisz. Chłopiec wyprostował się i zaczął rozcierać zdrętwiałe od potężnego uścisku nadgarstki. Jego pogromca cofnął się. Niemałym wysiłkiem woli Flick powstrzymał się od ucieczki. Nie miał wątpliwości, że nieznajomy dopadłby go bez trudu. Powoli schylił się, podniósł sztylet i wetknął go za pas. Widział teraz tamtego dość wyraźnie. Ocenił jego sylwetkę i uznał, że postać w czerni na pewno jest człowiekiem, tyle że znacznie wyższym niż ci, których zwykle spotykał. Miał co najmniej siedem stóp wzrostu. Był przy tym niezwykle szczupły, chociaż nie można było tego stwierdzić z całą pewnością, gdyż jego ciało dokładnie okrywała czarna peleryna z luźnym kapturem opuszczonym głęboko na czoło. Można było dostrzec jedynie ostre rysy, jakby wykute w skale. Oczy, zapewne głęboko osadzone, skrywały się w cieniu krzaczastych brwi, zrośniętych nad długim, płaskim nosem. Usta nieznajomego wyglądały jak jeszcze jedna nieruchoma, długa i cienka kreska na twarzy okolonej krótką czarną brodą. Czerń oraz kształt sylwetki budziły taką grozę, że chłopiec z
najwyższym trudem opanowywał przemożną chęć ucieczki w głąb lasu. Spojrzał w surowe cienie oczodołów i spróbował się uśmiechnąć. - Myślałem, że jesteście złodziejem - wybąkał. W odpowiedzi usłyszał ostre: - Zatem się myliłeś. - Zaraz jednak tajemniczy osobnik dodał łagodniej: - Musisz się nauczyć odróżniać przyjaciół od wrogów. Pewnego dnia od tego może zależeć twoje życie. Kim jesteś? - Nazywam się Flick Ohmsford - odpowiedział, zrazu niepewnie, lecz po chwili mówił dalej: - Mój ojciec, Curzad Ohmsford,ma karczmę tu niedaleko, w Shady Yale. Będzie z milę stąd, może dwie. Znajdziecie tam schronienie i strawę, panie. - W Shady Yale, powiadasz?! - zawołał nieoczekiwanie nieznajomy. - Właśnie tam się udaję - dodał i przerwał, jakby zastanawiając się nad ostatnimi słowami. Szczupłymi, krzywymi palcami pogładził brodę. Jego wzrok pobiegł ponad skrajem lasu ku trawiastym łąkom w dolinie. Flick śledził uważnie każdy jego ruch. Mężczyzna w czerni przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jakiś niewidoczny
punkt. Wreszcie przerwał milczenie: - Ty masz...brata. Nie zabrzmiało to jak pytanie, lecz jak stwierdzenie. Nieznajomy wypowiedział te słowa spokojnie i beznamiętnie, jakby w ogóle nie interesowała go reakcja chłopaka. Rzeczywiście w pierwszej chwili Flick nie zareagował. Dopiero gdy zdał sobie sprawę z powagi stwierdzenia, drgnął i spojrzał na nieznajomego. - A skądże wy...? - No cóż - przerwał mu tamten - czyż każdy młody mieszkaniec Yale nie ma gdzieś brata? Flick odruchowo skinął głową. Nie rozumiał, o co chodzi rozmówcy. Zainteresowało go natomiast, co mężczyzna w czerni wiedział o Shady Yale. Po chwili zorientował się, że tamten patrzy na niego pytająco, jakby czekał na wskazanie drogi do obiecanego schro- nienia i strawy. Szybko zarzucił tobołek na ramię i spojrzał na wysokiego towarzysza dalszej podróży. - Szlak wiedzie tędy - powiedział i obaj ruszyli. Wyszli z głębokiego lasu i skierowali się ku pasmu łagodnych wzgórz, które ciągnęły się aż do
osady na drugim końcu doliny. Na otwartej przestrzeni było jaśniej, świecił księżyc, a jego blask spływał na całą dolinę i szlak, którym podążali; była to zaledwie nieregularna kreska, biegnąca zboczem wśród gęstej trawy lub wcinająca się w wysuszone słońcem bruzdy, doły i koleiny. Tymczasem wiatr przybrał na sile i szarpał ubrania wędrowców. Wreszcie zmusił ich do pochylenia głów i osłonięcia oczu. Szli w milczeniu, obserwując kręty szlak i potykając się na nierównościach. Za każdym pagórkiem lub zagłębieniem w ziemi ukazywały się następne kopczyki, bruzdy i dołki. Jedynym słyszalnym odgłosem nocy był świst wiatru. Flick nasłuchiwał uważnie. Raz zdawało mu się, że z daleka, od północy dobiegł go ostry, wysoki krzyk. Krzyk szybko jednak ucichł i więcej się nie powtórzył. Nieznajomy zupełnie nie zwracał uwagi na ciszę. Posuwał się naprzód ze wzrokiem skupionym na niewidzialnym punkcie na ziemi, który poruszał się niezmiennie sześć stóp przed nim. Nie podnosił oczu i nie spoglądał na przewodnika. Nie zapytał nawet, czy dobrze idą. Sprawiał wrażenie kogoś, kto dokładnie zna każdy następny krok towarzysza podróży. Szedł
pewnie obok Flicka. Niebawem chłopak zaczął mieć kłopoty z utrzymaniem tempa. Wysoki nieznajomy pokonywał drogę długimi, płynnymi krokami, chód Flicka zaś coraz bardziej przypominał dreptanie zadyszanego karzełka. Chłopiec musiał nawet od czasu do czasu podbiec. Widząc jego trudności z dotrzymaniem kroku, mężczyzna czasem zwalniał. Wreszcie, gdy zbliżyli się do południowych stoków doliny, pagórko- waty teren się wyrównał; szli teraz trawiastym zboczem porośniętym krzakami, które gęstniały, przechodząc w następny zagajnik. Flick odnalazł kilka punktów orientacyjnych, wyznaczających granicę Shady Yale, i odczuł wyraźną ulgę. Osada i jego dom, ciepły i przytulny, były blisko. W czasie krótkiego marszu nieznajomy w czerni nie odezwał się ani słowem. Flick też się nie palił do rozmowy. Próbował natomiast przyjrzeć się dyskretnie „olbrzymowi”, tak go nazwał w myślach. Czynił to ostrożnie, żeby tamten się nie zorientował. Mężczyzna wzbudzał lęk. Jego pociągła, kamienna twarz i ostry zarys krótkiej czarnej brody
przywodziły Flickowi na myśl obrazy wojny z opowieści z dzieciństwa; wysłuchał przecież niejednej, siedząc ze starszymi przy dogasającym ogniu. Najbardziej niepokoiły go oczy nieznajomego, a właściwie dwie ciemne przepastne jamy pod gęstymi brwiami, gdzie powinny się znajdować. Dotychczas chłopcu nie udało się przeniknąć wzrokiem tych cieni. Głęboko po-brużdżona twarz była jak wykuta z kamienia. Pochylała się nieznacznie w wielkim skupieniu tylko wtedy, gdy przemierzali trudniejszy odcinek drogi. Studiując nieodgadnione oblicze, Flick uświadomił sobie, że jego towarzysz podróży ani razu nie wymienił swojego imienia. Zbliżali się do skraju osady. Wyraźnie widoczna ścieżka biegła wśród coraz wyższych i gęstszych krzaków utrudniających marsz. Nieznajomy nagle stanął nieruchomo i zaczął nasłuchiwać z lekko przekrzywioną głową. Flick także się zatrzymał i nadstawił ucha, ale nie usłyszał nic szczególnego. Minuty oczekiwania zaczynały się wydawać wiecznością. Mężczyna odwrócił się do Flicka i powiedział szybko:
- Ukryj się w tamtych krzakach przed nami! Ruszaj, biegiem! Popchnął chłopaka tak energicznie, że ten błyskawicznie znalazł się pod wysokim krzewem i zniknął w gałęziach. Zagrzechotały me- talowe przedmioty. Nieznajomy zerwał z jego pleców tobołek i wcisnął pod swoją pelerynę. - Cisza! - syknął. - A teraz biegnij. I ani mru- mru. Przebiegli kilkanaście kroków do czarnej ściany z liści. Gałęzie i pnącza biły ich po twarzach. Zatrzymali się dopiero wtedy, gdy mężczyzna w czerni brutalnie wciągnął Flicka w najgęstszą kępę zarośli. Dyszeli ciężko. Flick zauważył, że jego towarzysz nie rozgląda się na boki, lecz wpatruje się badawczo w ciemne niebo, prześwitujące gdzieniegdzie między gęstymi liśćmi. Idąc w jego ślady, też zaczął obserwować firmament, ale dostrzegł jedynie mrugające doń gwiazdy. Tamten tymczasem patrzył i czekał. Mijały długie minuty. Flick próbował się odezwać, ale nieznajomy uciszył go, ściskając mocno za ramię. Stał więc nieruchomo, wpatrując się w noc i nasłuchując odgłosów nadciągającego
niebezpieczeństwa. Do jego uszu dotarł jedynie szum ich zmęczonych oddechów i delikatny szelest wiatru w gałęziach nad głowami. Kiedy już przymierzał się do tego, by ulżyć zmęczonym nogom, nad ich głowami przepłynęło coś wielkiego i czarnego. Zasłoniło całe niebo i zniknęło z pola widzenia. Chwilę później powróciło, wolno zatoczyło koło, a złowrogi cień zawisł nad ukrywającymi się wędrowcami, jakby szykował się do ataku. W głowie przerażonego Flicka zakłębiło się i zawirowało. Poczuł się jak zdobycz w stalowej sieci - jeszcze świadoma, ale już ulegająca ślepej, agonalnej furii schwytanego zwierzęcia. Coś sięgało w głąb jego piersi i wyciskało powietrze z płuc. Z trudem łapał oddech. Przed jego oczami przesunęła się czarna, podszyta czerwienią zjawa. Miała wielkie pazury, potężne skrzydła i była tak przerażająca i zła, że na sam jej widok można było umrzeć ze strachu. Przez chwilę zdawało mu się, że nie wytrzyma i krzyknie, ale silny uścisk męskiej dłoni na ramieniu pomógł mu przetrwać kryzys. Zjawa zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Złowieszczy cień gdzieś odpłynął,
odsłaniając spokojne, gwiaździste niebo. Uścisk na ramieniu Flicka zelżał. Zlany zimnym potem, chłopak opadł ciężko na ziemię. Nieznajomy przysiadł obok niego, uśmiechnął się i lekko poklepał go po dłoni. - Ruszajmy, przyjacielu - powiedział. - Jesteś cały i zdrowy, a Yale jest tuż za miedzą. Flick spojrzał na jego spokojną twarz oczami wciąż szeroko otwartymi z przerażenia i wolno pokręcił głową. - Co to było... ten stwór...? - Tylko cień - odparł tamten spokojnie. - Ale nie czas i miejsce na dokładne wyjaśnienia. Pomówimy o tym później. Teraz chciałbym coś zjeść i ogrzać się, i to zanim do reszty stracę cierpliwość. Pomógł Flickowi wstać i zwrócił mu tobołek. Wymownym gestem osłoniętego płaszczem ramienia dał znak, że może pójść za swoim przewodnikiem, o ile tamten gotów jest prowadzić. Wydostali się spomiędzy gałęzi i ruszyli. Flick pełen złych przeczuć spoglądał lękliwie na ciemne niebo. Wydawało mu się, że to, co się stało przed chwilą, było tylko wytworem
jego nadwrażliwej wyobraźni. Uznał, że jak na jeden wieczór miał stanowczo za dużo wrażeń. Najpierw ów olbrzym bez imienia, a teraz jeszcze ten przerażający cień. Przysiągł sobie w duchu, że następnym razem dobrze się zastanowi, zanim zdecyduje się na tak daleki wieczorny wypad poza obręb Yale. Kilkanaście minut później drzewa i zarośla zaczęły rzednąć, za to coraz częściej i coraz wyraźniej migotały w oddali światła osady. Pogrążone w mroku domostwa nabierały wyraźniejszych kształtów. Ścieżka była coraz szersza i niebawem stała się ubitym traktem prowadzącym prosto do osiedla. Światła w oknach coraz śmielej migotały na powitanie wędrowców. Patrząc na nie, Flick uśmiechnął się z wdzięcznością. Na drodze nie spotkali nikogo. W osadzie panowała taka cisza, że gdyby nie żółte światła w oknach, można byłoby pomyśleć, że w Yale nikt nie mieszka. Co innego zaprzątało uwagę chłopca mianowicie, co powinien powiedzieć swojemu bratu Shei i ojcu, by ich nie zaniepokoić. Dziwne stwory i cienie mogły być przecież wyłącznie wytworem jego wyobraźni. Być może idący obok mężczyzna w odpowiednim czasie wyjaśni całą sprawę, ale jak
dotąd nie okazał się zbyt skory do rozmowy. Chłopak spojrzał na milczącą sylwetkę i zadrżał. Czerń tchnęła z całej postaci, tajemniczej i mrocznej: czarna peleryna i czarny kaptur na pochylonej głowie, smukłe, ciemne ręce. Flick czuł, że bez względu na to, kim naprawdę jest nieznajomy, jako wróg na pewno byłby groźny. Szli wolno między domami. Przez szerokie drewniane okna Flick widział płonące wewnątrz pochodnie. Domostwa były podobne do siebie - wszystkie długie i dość niskie. Pod lekko spadzistymi dachami mieściła się tylko jedna kondygnacja. Dachy zwężały się ku jednej stronie, dając osłonę niewielkiej werandzie na masywnych palach, która stanowiła zakończenie długiego ganku. Ściany były przeważnie drewniane, fundamenty zaś solidne, kamienne. Niektóre domostwa wyłożono kamieniami również od frontu. Flick przyglądał się zasłoniętym oknom. Tu i ówdzie w szparze między okiennicami mignęła znajoma twarz. To dodawało mu otuchy. Miał za sobą okropną noc i odczuwał wielką ulgę, że znalazł się znowu wśród swoich.
Nieznajomy szedł obok tak, jakby tego wieczoru nic się nie wydarzyło. Obrzucił osadę przelotnym spojrzeniem i odkąd znaleźli się w Yale, nie odezwał się ani słowem. Flick z niedowierzaniem obserwował ruchy swojego towarzysza. Właściwie trudno powiedzieć, że mężczyzna w czerni podążał za chłopcem, który miał być jego przewodnikiem. Wydawało się, że to raczej on lepiej zna drogę do celu. Ilekroć trakt rozwidlał się między identycznymi rzędami domostw, nieznajomy bez wahania wybierał właściwe odgałęzienie. Przy tym ani razu nie spojrzał na swojego przewodnika, nawet nie podniósł głowy, aby ocenić marszrutę. W pewnej chwili Flick zdał sobie sprawę, że to tamten prowadzi, a on tylko wlecze się za nim. Wkrótce dotarli do karczmy. Była to duża budowla złożona z głównej izby i przestronnego ganku, z dwoma skrzydłami odchodzącymi po obu stronach na boki i do tyłu. Na wysokim kamiennym fundamencie ułożono grube, ociosane bale tworzące ściany, a dach pokryto gontem. Karczma była wyższa i masywniejsza niż inne domostwa. Z dobrze oświetlonej głównej izby dobiegały stłumione odgłosy
rozmów. Czasem ktoś zaśmiał się głośniej albo kogoś zawołał. W nie oświetlonych skrzydłach znajdowały się pomieszczenia sypialne dla gości. W chłodnym powietrzu unosił się zapach pieczonego mięsiwa. Flick pospiesznie poprowadził nieznajomego po drewnia- nych schodach na długi ganek i do szerokich podwójnych drzwi wiodących do głównej izby. Mężczyzna w czerni wciąż milczał. Chłopiec odsunął ciężki metalowy rygiel i pociągnął za uchwyty. Prawe skrzydło drzwi odskoczyło. Weszli do przestronnej głównej izby, zastawionej ławami i krzesłami z wysokimi oparciami zgrupowanymi wokół kilku długich, masywnych drewnianych stołów ustawionych pod ścianą z lewej oraz w głębi izby. Liczne świece na stołach i w świecznikach na ścianach dawały dużo światła. Na wielkim palenisku płonął żywo ogień. Flick mrugnął kilkakrotnie, oślepiony jasnością. Po chwili jego oczy przyzwyczaiły się do światła. Zamrugał jeszcze kilka razy i jego wzrok powędrował ponad paleniskiem, sprzętami i meblami do zamkniętych podwójnych drzwi w głębi izby, a następnie dalej do biegnącego wzdłuż ściany szynk-wasu. Siedzący tam mężczyźni
spojrzeli na przybyszów. Brak zainteresowania na ich twarzach szybko ustąpił nie skrywanemu zacie- kawieniu postacią nieznajomego w czerni. Ten jednak nie zwrócił żadnej uwagi na obecnych, wobec czego wszyscy powrócili do przerwanych rozmów i napojów, spoglądając z rzadka na nowo przybyłych. Flick i mężczyzna w czerni zostali jeszcze chwilę przy drzwiach. Chłopiec próbował znaleźć wśród gości ojca, nieznajomy zaś wskazał na siedzenia po lewej stronie i zadecydował: - Przysiądę sobie tam, a ty poszukaj ojca. Może zjemy razem wieczerzę, kiedy wrócicie. Podszedł do niewielkiego stołu w głębi i usiadł plecami do gości przy szynkwasie. Skłonił się lekko Flickowi i odwrócił się. Chłopiec spojrzał na nieznajomego raz jeszcze i ruszył pospiesznie ku podwójnym drzwiom w głębi izby, prowadzącym na zaplecze. Skierował się do kuchni, licząc, że znajdzie tam ojca i Sheę przy wieczornym posiłku. Po drodze musiał pokonać kilka par masywnych drzwi. Gdy wreszcie znalazł się u celu, najpierw radośnie powitali go dwaj kucharze. Ojciec siedział przy końcu bufetu
po lewej stronie, kończąc wieczerzę. Ujrzawszy syna, powitał go machnięciem muskularnego ramienia. - Trochę dziś później niż zwykle - mruknął dobrotliwie -ale chodź, siadaj do jadła, póki jeszcze jest. Flick podszedł zmęczonym krokiem dp lady i zrzuciwszy tobołek na podłogę, usadowił się na wysokim taborecie. Ojciec właśnie skończył jeść. Odsunął pusty talerz i wyprostował się. Spojrzał wymownie na drugi pusty talerz i zmarszczył szerokie czoło. - Spotkałem wędrowca w drodze powrotnej - zaczął niepewnie Flick. - Pytał o nocleg i wieczerzę. Zapraszał do kompanii. - No cóż, jeśli szuka noclegu, to dobrze trafił - oświadczył stary Ohmsford. - A właściwie to możemy posilić się razem z nim. Nie powiem, żebym nie miał ochoty na małą dokładkę. Podniósł swe ciężkie ciało z taboretu i dał znak kucharzom: trzy porcje. Flick szukał wzrokiem Shei, ale brata nie było. Ojciec ruszył ociężale, by udzielić paru wskazówek co do wieczerzy, Flick zaś podszedł
do balii, by umyć ręce po podróży. Kiedy ojciec zbliżył się doń, chłopiec zapytał, gdzie jest Shea. - Wysłałem go po sprawunki. Powinien być z powrotem ladachwila - odparł ojciec i zapytał: - A jak zwą tego, co przybył z tobą? - Nie wiem. Nie przedstawił się. Ojciec zmarszczył brwi i mruknął coś o małomównych obcych, zaklinając się na koniec, że żadnego tajemniczego gościa nie chce widzieć w swojej oberży. Wreszcie skinął na syna i ruszył do wyjścia na salę, ocierając się potężnymi ramionami o ścianę. Flick pospiesznie podążył za nim. Na twarzy chłopca coraz wyraźniej malowało się zwątpienie. Nieznajomy wciąż siedział odwrócony plecami do gości przy szynkwasie. Słysząc skrzypienie otwieranych drzwi, nieznacznie zmienił pozycję, by widzieć wchodzących. Przyjrzał się im dokładnie. Byli bardzo podobni do siebie. Obydwaj krępi i średniego wzrostu. Mieli szerokie, dobroduszne twarze i brązowe włosy przetykane srebrnymi pasemkami. Stanęli na chwilę w drzwiach. Flick pokazał ciemną postać. Mężczyzna dostrzegł nie skrywane zdziwienie
w oczach ojca, gdy tamten mierzył go wzrokiem, zanim wreszcie zdecydował się podejść. Przybysz wstał na powitanie. Górował wzrostem nad ojcem i synem. - Witajcie w mojej karczmie, nieznajomy panie - powiedział starszy Ohmsford, bezskutecznie próbując przeniknąć wzrokiem ciemne, osłonięte kapturem rysy mężczyzny. - Nazywam się Curzad Ohmsford, co już pewnie wiecie od mojego syna. Nieznajomy uścisnął wyciągniętą na powitanie rękę i skinął głową Flickowi. Na twarzy starego Ohmsforda pojawił się grymas bólu. - Wasz syn był tak miły i wskazał mi drogę do tego przyjemnegozakątka - powiedział z uśmiechem, który Flick nazwałby drwiącym. - Mam nadzieję, że dotrzymacie mi kompanii przy wieczerzy tudzież przy kuflu piwa. - Oczywiście - odparł karczmarz. Potoczył się w stronę wolnego krzesła i klapnął na nie ciężko. Flick też dostawił sobie siedzenie, usiadł i utkwił wzrok w nieznajomym. Ten wygłosił pochwałę pod adresem ojca i jego karczmy. Stary Ohmsford rozpromienił się