Był to zarówno godny pozazdroszczenia przywilej,
jak i poważny obowiązek.
Jednak wśród Wybranych, którzy tego ranka szli
przez Ogrody, mało już było znać tej powagi. Minęło
właśnie dwieście trzydzieści dni służby i ich młode
dusze nie chciały się dłużej poddawać uroczystemu
nastrojowi chwili. Pierwsze uczucie lęku przed
odpowiedzialnością, którą ich obarczono, należało już
do przeszłości. Wybrani byli teraz po prostu
sześcioma młodymi mężczyznami, którzy mieli spełnić
swoje zadanie: pracę, którą wykonywali codziennie
od chwili wyboru. To zadanie stało się teraz dla nich
rutynowym obowiązkiem — po prostu powitanie
drzewa wraz z pierwszym promieniem słońca.
Jedynie Lauren, najmłodszy z tegorocznych
Wybranych, był cichy i milczący. Trzymał się nieco z
tyłu za innymi, którzy oddawali się rozmowie o
błahostkach. Pochylił w zadumie rudą głowę, a na
jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka.
Zagubiony w myślach nie zorientował się, że głosy na
przedzie umilkły i że ktoś idzie obok niego, dopóki nie
poczuł na ramieniu czyjegoś dotyku. Podniósł szybko
zmartwione oczy i ujrzał Jase, który uważnie mu się
przyglądał.
— O co chodzi, Lauren? Jesteś chory? — zapytał
mężczyzna. Jase był kilka miesięcy starszy od reszty i
z tego powodu uważano go za przywódcę Wybranych.
— Wszystko w porządku. — Lauren pokiwał głową,
ale na jego twarzy wciąż widać było ślady
zmartwienia.
— Coś cię jednak trapi. Przez cały ranek jesteś
pogrążony w myślach. O ile sobie przypominam,
ostatniej nocy też byłeś raczej milczący. — Jase ujął
młodszego elfa za ramię i obrócił go twarzą do siebie.
— No dalej, wyrzuć to z siebie. Jeśli nie czujesz się
dobrze, nikt nie będzie oczekiwał, byś dzisiaj pełnił
służbę.
Lauren zawahał się, potem westchnął i skinął głową.
— W porządku. Chodzi o Ellcrys. Wczoraj o
zachodzie słońca, tuż zanim ją opuściliśmy, miałem
wrażenie, że dostrzegłem na jej liściach jakieś plamy.
Wyglądało to tak, jakby zaczynała więdnąć.
— Więdnąć? Jesteś pewien? Nigdy przedtem Ellcrys
nic takiego się nie przydarzyło, przynajmniej tak
wynika z tego, co nam zawsze mówiono — powiedział
niepewnie Jase.
— Musiałem się pomylić — przyznał Lauren. —
Ściemniało się i wtedy pomyślałem, że to po prostu
cienie się kładą na liściach, ale im więcej o tym myślę,
tym bardziej wydaje mi się, że to naprawdę były
oznaki więdnięcia.
Wśród innych Wybranych rozległ się zaniepokojony
pomruk.
— To wszystko wina Amberle — odezwał się jeden z
nich. — Już przedtem mówiłem, że wybór dziewczyny
spowoduje jakieś kłopoty.
— Wcześniej były wśród Wybranych inne dziewczyny
i nic się nie stało — zaprotestował Lauren. Zawsze
lubił Amberle. Przyjemnie się z nią rozmawiało, choć
była przecież wnuczką króla Eventina Elessedila.
— Ale nie przez ostatnie pięćset lat — dodał inny.
— Dobrze. Dosyć tego — przerwał Jase. —
Umówiliśmy się, że nie będziemy rozmawiać o
Amberle. Wiecie o tym. — Zatrzymał się na chwilę,
zastanawiając się nad tym, co powiedział Lauren.
Potem wzruszył ramionami. — Nie byłoby dobrze,
gdyby coś złego przytrafiło się drzewu — stwierdził.
— Zwłaszcza teraz, gdy Ellcrys jest pod naszą opieką.
W końcu jednak nic nie trwa wiecznie. Lauren był
wzburzony.
— Ależ Jase, jeśli drzewo straci swoją siłę, Zakaz się
skończy i demony będą wolne...
— Naprawdę wierzysz w te wszystkie stare opowieści,
Lauren? — Jase roześmiał się.
Młodzieniec spojrzał na starszego elfa.
— Jak możesz być Wybranym i nie wierzyć w nie?
— Nie pamiętam, żeby mnie pytano, w co wierzę, gdy
zostałem wybrany. A ciebie o to pytali?
Lauren potrząsnął głową. Tych, którzy mieli dostąpić
tego wielkiego zaszczytu, nigdy o nic nie pytano.
Młode elfy, dziewczyny i chłopców, którzy w
poprzednim roku osiągnęli dojrzałość, przypro-
wadzano po prostu przed drzewo. O brzasku,
pierwszego dnia nowego roku zbierali się, aby przejść
pod konarami Ellcrys i uzyskać jej akceptację. Ci,
których dotknęła, zostawali nowymi Wybranymi i
służyli jej do końca roku. Lauren pamiętał jeszcze tę
mieszaninę ekstazy i dumy, jaka go ogarnęła, gdy
Ellcrys smukłą gałęzią dotknęła jego ramienia i
wymówiła jego imię.
Pamiętał również zdziwienie wszystkich, gdy jedną z
Wybranych została Amberle.
— To tylko bajki dla niegrzecznych dzieci — mówił
Jase. — Ellcrys służy jedynie jako przypomnienie, że
elfy, tak samo jak i ona, przetrwały pomimo tych
wszystkich zmian, jakie zaszły w dziejach czterech
krain. Jest symbolem siły naszego ludu, Lauren, nic
więcej.
Jase odszedł i dołączył do pozostałych, aby udać się
do Ogrodów. Lauren pogrążył się znowu w swych
myślach. Brak poszanowania ze strony starszego elfa
dla legendy związanej z drzewem bardzo go
zdenerwował. Jase był oczywiście z miasta, a Lauren
zauważył, że ludzie z Arborlon traktują stare
wierzenia dużo mniej poważnie niż mieszkańcy małej
pomocnej osady, z której pochodził. Jednak opowieść
o Ellcrys i Zakazie nie była li tylko taką sobie
opowiastką; była podstawą wszystkiego, co miało dla
elfów istotne znaczenie, dotyczyła najważniejszego
wydarzenia w historii jego ludu.
Zdarzyło się to dawno temu, przed powstaniem
nowego świata. Toczyła się wtedy wielka wojna
między dobrem a złem. Dzięki stworzeniu Ellcrys i
ustanowieniu Zakazu, co skazało demony na wieczną
ciemność, wygrały ją ostatecznie elfy. Dopóki Ellcrys
będzie się dobrze miała, dopóty zło nie będzie miało
dostępu do ziemi.
Dopóki Ellcrys będzie się dobrze miała...
Lauren pokręcił niepewnie głową. Może to
wyobraźnia spłatała mu figla, a może była to tylko
gra świateł. Lecz jeśli nie, będą musieli po prostu
znaleźć jakieś lekarstwo. Zawsze przecież jest jakieś
lekarstwo.
Kilka chwil później znalazł się wraz z innymi w
pobliżu drzewa. Spojrzał z lękiem w górę — i
odetchnął z ulgą. Wydawało się, że Ellcrys trwa nie
zmieniona. Była doskonale ukształtowana. Jej sre
brzystobiały pień wznosił się ku niebu, tworząc na
jego tle symetryczną sieć stożkowatych konarów
obwieszonych szerokimi, pięciokąt nymi liśćmi w
kolorze krwistej czerwieni. U dołu zielony mech,
niczym spływający z gór szmaragdowy strumień,
porastał pasmami szczeliny w jej gładkiej korze.
Żadne pęknięcia nie szpeciły gładkości pnia, nie było
ani jednej złamanej gałęzi. Jest taka piękna,
pomyślał. Spojrzał jeszcze raz na drzewo, ale nie
dojrzał żadnych oznak choroby, której się tak
obawiał.
Pozostali Wybrani poszli po narzędzia, których
używano do pielęgnacji drzewa i Ogrodów; został
jedynie Jase.
— Chciałbyś ją dzisiaj powitać, Lauren? — zapytał.
Zdziwiony Lauren wyjąkał podziękowanie. Jase
zrezygnował właśnie z największego przywileju,
oczywiście po to, żeby go rozweselić.
Lauren stanął pod rozłożystymi konarami i położył
ręce na gładkiej korze. Pozostali zebrali się kilka
kroków dalej, aby wygłosić słowa powitania. Lauren
spojrzał w górę w oczekiwaniu na pierwszy promień
słońca, który miał za chwilę paść na Ellcrys.
Nagle odsunął się do tyłu; liście nad jego głową nosiły
ślady zepsucia. Serce mu zamarło. Plamy były
wszędzie, na całym drzewie. To nie była gra świateł
ani cienie, nie był to też wymysł wybujałej wyobraźni.
To była prawda.
Lauren zamachał nerwowo na Jase gdy wszyscy
podeszli, wskazał na drzewo. Tak jak to było w ich
zwyczaju, nikt się nie odezwał, jedynie Jase westchnął
ciężko, gdy zobaczył, jak bardzo jest już zniszczone.
Powoli obeszli je we dwójkę, odkrywając wszędzie
plamy, niektóre ledwo widoczne, inne tak ciemne, że
krwistoczerwone liście wydawały się zupełnie
wyschnięte.
Cokolwiek Jase myślał na temat wierzeń dotyczących
drzewa, teraz był bardzo wstrząśnięty. Gdy podszedł
do pozostałych, aby naradzić się z nimi cichym
głosem, na jego twarzy malowało się przerażenie.
Lauren postąpił krok, aby przyłączyć się do reszty,
ale Jase szybko kiwnął głową, wskazując na czubek
drzewa, gdzie światło dnia zaczęło się przebijać przez
najwyższe gałęzie.
Lauren znał swoje obowiązki i wrócił z powrotem pod
drzewo. Cokolwiek miałoby się zdarzyć, Wybrani
muszą dzisiaj powitać Ellcrys tak samo, jak robili to
każdego dnia od początku swej służby.
Lauren delikatnie położył dłonie na srebrnym pniu i
już miał wypowiedzieć słowa powitania, gdy poczuł
na ramieniu lekki dotyk smukłego konaru
pradawnego drzewa.
— Lauren.
Młody elf podskoczył na dźwięk swojego imienia. Nikt
jednak go nie wypowiedział. Głos rozległ się w jego
umyśle i był zaledwie czymś więcej niż obrazem jego
własnej twarzy.
To była Ellcrys!
Lauren odetchnął głęboko i odwrócił głowę, by
spojrzeć szybko na gałąź, która spoczywała na jego
ramieniu. Poczuł zmieszanie i zarazem
zaniepokojenie. Przedtem tylko raz przemówiła do
niego, a było to w dniu wyboru. Wypowiedziała wtedy
imię jego oraz wszystkich pozostałych Wybranych.
To był pierwszy i ostatni raz. Nigdy więcej już się do
nikogo nie odezwała. Do nikogo, z wyjątkiem Am-
berle, oczywiście, ale Amberle nie była już jedną z
nich.
Spojrzał szybko na pozostałych. Przyglądali mu się
zaciekawieni, dlaczego się zatrzymał. Potem gałąź
ześliznęła się z jego ramienia i objęła go swobodnie.
Lauren wzdrygnął się odruchowo pod wpływem jej
dotyku.
— Lauren. Wezwij do mnie Wybranych.
Obrazy pojawiły się szybko i zniknęły. Lauren z
wahaniem przywołał swych towarzyszy. Podeszli,
patrząc z ciekawością na drzewo o srebrzystych
konarach, Gałęzie obniżyły się, by objąć każdego z
nich, i Ellcrys przemówiła cichym głosem.
— Posłuchajcie. Zapamiętajcie to, co wam powiem.
Nie zawiedźcie mnie.
Poczuli chłód, a całe Ogrody Życia pogrążyły się w
głębokiej, głuchej ciszy, jak gdyby byli jedynymi
żywymi istotami na Ziemi. Ich umysły przepełniały
następujące szybko po sobie wizje. Były pełne trwogi i
przerażenia. Gdyby mogli, uciekliby i schowali się
gdzieś, dopóki ten koszmar, który ich ogarnął, by nie
minął i nie został na zawsze zapomniany. Ale drzewo
oplotło ich mocno, obrazy napływały, a napięcie stale
narastało. Wreszcie poczuli, że więcej nie są w stanie
znieść.
Potem wszystko się skończyło, Ellcrys zamilkła raz
jeszcze, zdjęła konary z ich ramion i wyciągnęła je
szeroko, żeby poczuć ciepło porannego słońca.
Lauren stał bez ruchu, a po jego policzkach spływały
łzy. Sześciu Wybranych patrzyło na siebie z rozpaczą,
do ich umysłów zaś kołatała okrutna prawda.
Legenda nie była li tylko legendą. Legenda była
życiem. Za murem Zakazu, który utrzymywała
Ellcrys, rzeczywiście czaiło się zło. Tylko Ellcrys
zapewniała elfom bezpieczeństwo.
A teraz umierała.
II
Poza Breakline, daleko na zachód od Arborlon,
powietrze się poruszyło. Pojawiło się coś
czarniejszego niż ciemność wczesnego świtu. Wiło się i
dygotało pod wpływem mocy, która chciała je
zniszczyć. Na chwilę zasłona ciemności
znieruchomiała, a potem rozpadła się rozdarta
wewnętrzną siłą. Spoza ściany nieprzeniknionego
mroku rozległo się wycie i ryk radości, a szponiaste
łapy rzuciły się do wyrwy, aby dosięgnąć światła.
Potem rozległ się wybuch czerwonego ognia, a za-
kończone pazurami kończyny cofnęły się przypalone i
poskręcane.
Z otchłani wynurzył się Dagda Mor, sycząc wściekle.
Jego Magiczne Berło dymiło z gorąca, gdy odpychał
nim najbardziej niecierpliwych, pragnących się
śmiało wydostać przez otwór w ciemności. Chwilę
później podążyły za nim mroczne sylwetki Kosiarza i
Przemieńca. Inni próbowali rozpaczliwie przepchnąć
się przez szczelinę, ale jej brzegi zwarły się szybko,
zamykając ciemność i żyjące w niej istoty. Po chwili
szczelina zniknęła i niesamowita trójka pozostała
sama.
Dagda Mor ostrożnie rozejrzał się wokół. Stali w
cieniu Breakline. Świt, który zdążył zburzyć już
spokój Wybranych, był jedynie słabym światłem na
wschodnim niebie za potężną ścianą gór. Ogromne,
wysokie szczyty przecinały niebiosa, kładąc stożkowe
cienie na Hoare Flats. Równina ciągnęła się na zachód
od linii gór, przechodząc dalej w pustkowie — jałową
i nieurodzajną pustynię, na której długość życia
mierzyła się minutami i godzinami. Nic się na niej nie
poruszało, nic nie mąciło ciszy poranka. Dagda Mor
pokazał w uśmiechu haczykowate, błyszczące zęby.
Jego przybycie pozostało nie zauważone. Po tych
wszystkich latach był nareszcie wolny. Jeszcze raz
mógł swobodnie poruszać się wśród tych, którzy go
uwięzili.
Z daleka mógł uchodzić za jednego z nich. W zasadzie
wyglądał jak człowiek. Chodził wyprostowany na
dwóch nogach, a jego ręce były tylko odrobinę
dłuższe niż ludzkie. Wprawdzie się garbił, jego ruchy
były przez to trochę skrępowane, ale ciemne szaty
dość dobrze skrywały ten defekt. Jedynie z bliska
można było dojrzeć wielki garb wykrzywiający
kręgosłup. Jak również gęste kępki zielonkawych wło-
sów, które niczym ostra trawa wyrastały ze
wszystkich części jego ciała. Albo łuski pokrywające
przedramiona i łydki. Czy zakończone pazurami
dłonie i stopy. Wreszcie tę twarz, która przypominała
raczej koci pysk. Na koniec ten niby koci pysk, który
był jego twarzą. Albo oczy, czarne i błyszczące,
zwodniczo łagodne, jak dwie sadzawki ukrywające
pod powierzchnią coś złego i niszczycielskiego.
Jeśli się to dostrzegło, nie było już żadnych
wątpliwości co do pochodzenia Dagdy Mora. To, co
skrywał, nie należało do człowieka, lecz do demona.
A demon nienawidził. Nienawidził do granic
szaleństwa. Setki lat uwięzienia w mocy ciemności za
ścianą Zakazu dały tej nienawiści wystarczająco dużo
czasu, aby się zaogniła i spotęgowała. A teraz go
pożerała. Była dla niego wszystkim. Dawała mu moc,
i on użyje tej mocy, aby zniszczyć istoty, które
sprawiły mu tyle cierpienia. Elfy! Wszystkie elfy! I
nawet to nie da mu satysfakcji. Nie teraz, nie po tych
wszystkich wiekach spędzonych w zamknięciu, w
bezkształtnej, pozbawionej życia otchłani
bezkresnego i żałosnego marazmu, z dala od świata,
który kiedyś należał do niego. Nie, zniszczenie elfów
nie wystarczy, by zadośćuczynić zniewadze i
poniżeniu, jakie stały się jego udziałem. Inni też
muszą zostać zniszczeni. Ludzie, karły, trolle, gnomy
— wszyscy, którzy byli częścią znienawidzonej
ludzkości, rasy, które żyły w jego świecie i rościły
sobie doń prawo.
Moja zemsta nadejdzie, pomyślał, tak jak nadeszła
wolność. Czuł to. Czekał na to wieki, tkwiąc za ścianą
Zakazu, sprawdzając jego siłę, badając słabości. Cały
czas wiedział, że pewnego dnia Zakaz się złamie. I
właśnie teraz nadszedł ten dzień. Ellcrys umiera. Ach,
słodkie słowa! Chciał wykrzyczeć je na cały głos! Ona
umiera! Ona umiera i nie będzie mogła dłużej
utrzymywać Zakazu!
Gdy pulsowała w nim nienawiść, Magiczne Berło,
które dzierżył w rękach, żarzyło się czerwonym
blaskiem; ziemia pod nim spalona była na popiół. Z
trudem się opanował, a Berło zgasło.
Oczywiście jeszcze przez jakiś czas Zakaz się
utrzyma. Całkowite zniszczenie nie nastąpi w ciągu
jednej nocy ani w ciągu kilku tygodni. Jednak nawet
mała szczelina, którą zdołał zrobić, wymagała użycia
potężnej mocy. Ale potęga Dagdy Mora była większa
niż cokolwiek, co wciąż pozostawało uwięzione mocą
Zakazu. Był ich szefem; rozkazywał im. W ciągu
długich lat wygnania kilku przeciwstawiło się jego
rozkazowi, tylko kilku. Zniszczył ich, ukarał dla
przykładu. Teraz wszyscy byli mu posłuszni i bali się
go. Podzielali jednak jego nienawiść, tak samo się nią
żywili. Doprowadziło ich to do oszalałej potrzeby
zemsty, i gdy tylko staną się znowu wolni, minie
bardzo dużo czasu, zanim się poczują
usatysfakcjonowani.
Na razie jednak muszą czekać. Na razie muszą być
cierpliwi. To nie potrwa długo. Zakaz będzie każdego
dnia coraz słabszy, będzie zanikać wraz z powolnym
słabnięciem Ellcrys. Tylko jedno może temu zapobiec
— powtórne narodziny.
Dagda Mor pokiwał głową. Dobrze znał historię
Ellcrys. Czyż nie był obecny, gdy pierwszy raz ujrzała
światło dzienne i gdy zamknęła go wraz z braćmi w
więzieniu ciemności? Czyż nie widział mocy czarów,
które ich pokonały — czarów tak potężnych, że prze-
wyższały nawet śmierć? Dobrze wiedział, że ta
wolność może mu być jeszcze odebrana. Jeśli jeden z
Wybranych otrzyma pozwolenie, by zanieść nasionko
drzewa do źródła jego mocy, Ellcrys się odrodzi, a
Zakaz zostanie przywrócony. Wiedział o tym i z tego
powodu był teraz tutaj. Nie był pewien, czy uda mu
się przełamać Ścianę Zakazu. Forsowanie mocy w
próbie, która mogła się nie powieść, było ryzykowną
grą; mógłby zostać nawet poważnie osłabiony. Za
Ścianą Zakazu było kilku prawie tak samo potężnych
jak on; z pewnością wykorzystaliby okazję, aby go
zniszczyć. Lecz to ryzyko było konieczne. Elfy nie
zdawały sobie jeszcze sprawy z rozmiaru niebezpie-
czeństwa, w jakim się znaleźli. Na razie wierzyli, że są
bezpieczni. Nie sądzili, że cokolwiek za Ścianą Zakazu
może mieć dostateczną moc, aby go przełamać.
Odkryją swój błąd zbyt późno. Do tego czasu Dagda
Mor sprawi, że Ellcrys nie odrodzi się już nigdy
więcej, a Zakaz nie zostanie przywrócony.
Właśnie dlatego zabrał ze sobą dwóch pozostałych.
Rozejrzał się za nimi. Od razu zauważył Przemieńca;
jego ciało przez cały czas zmieniało kolory i kształty,
gdy się wprawiał w naśladowaniu form życia, które
tutaj znalazł: na niebie — jastrzębia polującego na
małego kruka; na ziemi — świstaka, potem węża,
robaka o wielu odnóżach i kleszczach, a wreszcie
zmienił się w coś jeszcze innego, prawie tak szybko, że
oko nie było w stanie nadążyć. Przemieniec mógł być
czymkolwiek. Zamknięty w ciemności, jedynie w
towarzystwie podobnych do siebie istot, nie mógł w
pełni korzystać ze swojej mocy, która tam się
rzeczywiście marnowała. Tutaj zaś, w tym świecie,
możliwości były wprost nieograniczone. Tutaj mógł
być wszystkim — istotą ludzką albo zwierzęciem,
rybą lub ptakiem — bez względu na wielkość, kształt,
kolor czy zdolności. Doskonale naśladował ich cechy.
Nawet Dagda Mor nie był pewien, jak naprawdę
wygląda Przemieniec; miał tak wielkie skłonności do
przyswajania obcych form życia, że w zasadzie cały
czas spędzał na udawaniu kogoś innego.
To był nadzwyczajny dar, ale znajdował się w
posiadaniu istoty prawie tak złej jak Dagda Mor.
Przemieniec był również demonem, samolubnym i
kochającym nienawiść. Uwielbiał fałsz i krzywdzenie
innych. Zawsze był wrogiem elfów i ich
sprzymierzeńców. Nienawidził ich za pobożną troskę
o słabsze formy życia, które zamieszkiwały ich świat.
Mniejsze stworzenia nic nie znaczyły dla Przemieńca.
Były słabe, bezbronne, stworzone po to, by mogły
wykorzystywać je istoty potężniejsze — takie jak on
sam. Elfy nie były lepsze od stworzeń, które usiłowały
ochraniać. Nie umiały oszukiwać tak jak on. Były
złapane w pułapkę swojego istnienia; nie mogły być
niczym innym, niż były. A on mógł być, czymkolwiek
zechciał. Gardził nimi wszystkimi. Przemieniec nie
miał przyjaciół. Nie chciał ich mieć. Żadnego z
wyjątkiem Dagdy Mora, który miał coś, przed czym
odczuwał respekt — moc potężniejszą niż jego
własna. To był jedyny powód, dla którego mu służył.
Minęło kilka chwil, zanim Dagda Mor zlokalizował
Kosiarza. Znalazł go w końcu w odległości nie
większej niż dziesięć stóp. Doskonale nieruchomy, był
niemal cieniem w bladym świetle świtu, okruchem
gasnącej nocy przyczajonym na tle szarości równiny.
Kosiarz, osłonięty od stóp do głów szatą w kolorze
popiołu, z twarzą ukrytą w cieniu wielkiego kaptura,
był prawie niewidoczny. Nikt nigdy nie spojrzał w
jego twarz więcej niż raz. Na to tylko pozwalał
Kosiarz swoim ofiarom, a potem je zabijał.
Jeśli Przemieńca można było uważać za
niebezpiecznego, to Kosiarz był dziesięć razy bardziej
groźny. Był zabójcą; zabijanie stanowiło jedyny sens
jego istnienia. Był potężny, silnie umięśniony, a gdy
się wyprostował, miał prawie siedem stóp wzrostu.
Jego wielkość wprowadzała przeciwnika w błąd, bo w
najmniejszym stopniu nie był ociężały ani niezgrabny.
Poruszał się z lekkością i wdziękiem najlepszych
elfijskich myśliwych — sprawnie, płynnie, szybko i
bezszelestnie. Gdy raz zaczął polowanie, nigdy z niego
nie rezygnował. Nigdy nic nie zdołało mu uciec.
Nawet Dagda Mor się go obawiał, chociaż Kosiarz nie
miał tak wielkiej mocy. Obawiał się go, ponieważ
Kosiarz służył mu dla kaprysu, a nie ze strachu, jak
inni. Kosiarz nie bał się niczego. Był potworem, który
nie dbał o życie, nawet o swoje. Nie zabijał li tylko dla
przyjemności. Zabijał, bo tak nakazywał mu instynkt.
Zabijał, ponieważ uważał, że to konieczne. Czasami,
uwięziony wraz ze swymi braćmi w ciemnościach
Zakazu, stawał się prawie nie do zniesienia. Dagda
Mor musiał dawać mu do zabicia co mniejsze
demony, trzymając go pod kontrolą tylko dzięki
obietnicy. Kiedyś, gdy będą wolni — a pewnego dnia
na pewno tak się stanie — Kosiarz otrzyma we
władanie cały świat stworzeń, na które będzie mógł
polować. Będzie je ścigać, jak długo zechce, a potem
wszystkie zabije.
Przemieniec i Kosiarz. Dagda Mor dokonał dobrego
wyboru. Jeden będzie jego oczami, a drugi rękami.
Oczy i ręce zaprowadzą go do serca narodu elfów i na
zawsze położą kres szansie ponownych narodzin
Ellcrys.
Spojrzał na wschód, gdzie poranne słońce wstawało
szybko nad szczytami Breakline. Nadszedł czas, by
ruszyć w drogę. Przed wieczorem muszą dotrzeć do
Arborlon. Zaplanował to z wielką uwagą. Czas jest
teraz bardzo cenny; nie może go marnować, jeśli chce
zaskoczyć elfy podczas snu. Nie mogą się dowiedzieć o
jego obecności, dopóki nie będzie za późno, by
cokolwiek zrobić.
Dagda Mor przywołał szybkim ruchem swoich
towarzyszy i ruszył ciężkim krokiem w kierunku gór.
Przymknął z lubością swoje czarne oczy i smakował
sukces, jaki przyniesie mu z pewnością wieczór. Po
dzisiejszej nocy elfy będą zgubione. Będą musiały
patrzeć, jak ich ukochana Ellcrys usycha bez
najmniejszej nadziei na odrodzenie.
W samej rzeczy. Zanim minie noc, wszyscy Wybrani
zostaną zabici.
Dagda Mor zatrzymał się w głębokim cieniu, kilkaset
jardów od podnóża górskiego łańcucha. Chwycił
Magiczne Berło w obie ręce i wbił jeden koniec w
suchą, spękaną ziemię. Pochylił lekko głowę i wzmoc-
nił uchwyt. Przez kilka długich chwil stał bez ruchu.
Za nim przyczaiły się dwie czarne postaci i
obserwowały go z zainteresowaniem, błyskając
żółtymi ślepiami.
Nagle Berło zapłonęło słabym czerwonawym
światłem, w którym na tle ciemności rysowały się
ciężkie sylwetki demonów. Potem światło przybrało
na sile i zaczęło pulsować. Promieniowało na ramiona
Dagdy Mora, zamieniając zielonkawą skórę w krew.
Demon uniósł głowę i z Berła strzelił wąski, jaskrawy
słup ognia, który uleciał w niebo niczym spłoszona
żywa istota. Po chwili znikł. Magiczne Berło rozbłysło
jeszcze raz i zgasło.
Dagda Mor cofnął się i opuścił Berło. Ziemia wokół
niego była wypalona i czarna, a powietrze pachniało
popiołem. Nad równiną zapadła śmiertelna cisza.
Demon usiadł na ziemi, przymykając z zadowoleniem
mętne oczy. Nie poruszył się więcej, a obok niego
zamarły w bezruchu dwa potwory. Czekali razem —
pół godziny, godzinę, dwie. Czekali cierpliwie.
W końcu od strony rozległej pustki Nordlandii
nadleciał monstrualny skrzydlaty potwór wezwany
przez demona, aby zabrać ich na wschód, do
Arborlon.
— A teraz zobaczymy — wyszeptał Dagda Mor.
III
Zaledwie słońce wstało nad horyzontem, Ander
Elessedil wyszedł ze swojego małego domku i podążył
ścieżką w stronę żelaznych wrót, które prowadziły na
tereny otaczające pałac. Jako młodszy syn Eventina,
króla elfów, mógłby mieszkać w królewskich
apartamentach, już wiele lat temu jednak przeniósł
się wraz z książkami do swojej obecnej siedziby. W
ten sposób zyskał spokój, którego brakowałoby mu w
pałacu. Przynajmniej wtedy tak myślał; teraz już nie
był tego taki pewien. Cała uwaga ojca skupiała się na
jego starszym bracie Arionie i prawdopodobnie
miałby spokój wszędzie, gdzie zdecydowałby się
zamieszkać.
Książę zaciągnął się czystym, ciepłym powietrzem
poranka i uśmiechnął się przelotnie. Dobry dzień na
przejażdżkę. Obaj, on i jego ulubiony wierzchowiec,
mogą zażyć dziś trochę ruchu.
Ander dobiegał już czterdziestki. Szczupła twarz
nosiła ślady zmarszczek, zwłaszcza w kącikach
wąskich oczu i na czole. Jego kafle był jednak ciągle
szybki i lekki, a gdy się uśmiechał, co zdarzało się
teraz bardzo rzadko, twarz przybierała niemal
chłopięcy Wygląd.
Gdy zbliżył się do bramy, zobaczył starego Wenta;
pochylonego nad klombem z małą motyką.
Usłyszawszy kroki, ogrodnik wyprostował się powoli i
dotknął ręką pleców.
— Dzień dobry, książę. Ładny dzień, prawda?
— Cudowny, Went — zgodził się Ander. — Plecy
ciągle cię bolą?
— Bez przerwy. — Staruszek westchnął i delikatnie
pomasował bolące miejsce. — Chyba wiek daje mi się
we znaki. Ale wciąż jestem w stanie prześcignąć w
pracy młodych, których dają mi do pomocy.
Ander pokiwał głową, wiedząc, że przechwałki
starego ogrodnika są prawdą. Went już wiele lat temu
powinien przejść na emeryturę, ale uparcie odmawiał
porzucenia swoich obowiązków.
Gdy Elessedil przechodził przez bramę, wartownicy
powitali go skinieniem głowy, a on odpowiedział im
tym samym. Już od dawna strażnicy i książę obywali
się bez formalności. Arion, jako następca tronu, mógł
domagać się oficjalnego traktowania, ale pozycja i
oczekiwania Andera były nieco mniejsze.
Książę podążył obsadzoną ozdobnymi krzewami
aleją, która prowadziła do stajni. Wtem ciszę
poranka zakłócił tętent końskich kopyt i czyjś krzyk.
Ander skoczył w bok, ujrzawszy wielkiego ogiera
Ariona, który rozpryskując żużel, pędził prosto na
niego. Koń stanął dęba i zanim zdążył się uspokoić,
Arion stał już obok brata.
Ander był niski i ciemny, Arion zaś wysoki i jasny;
jego podobieństwo do ojca było uderzające. Był
również znakomitym sportowcem, mistrzem walk,
myśliwym i jeźdźcem i to wszystko sprawiało, że stał
się dumą i radością króla Eventina. Arion posiadał
jeszcze pewien nieodparty urok, którego brakowało
Anderowi.
— Dokąd to, braciszku? — zapytał Arion. Jak
zwykle, gdy zwracał się do młodszego brata, w jego
głosie była odrobina kpiny i lekceważenia. — Na
twoim miejscu nie zawracałbym teraz głowy naszemu
ojcu. Pracowaliśmy do późna nad pewnymi ważnymi
sprawami państwowymi. Jeszcze spał, gdy do niego
zajrzałem.
— Szedłem do stajni — odparł Ander cichym głosem.
— Nie miałem zamiaru nikomu zawracać głowy.
Arion uśmiechnął się, po czym wrócił do swojego
wierzchowca. Chwycił jedną ręką za siodło i wskoczył
lekko na konia, lekceważąc strzemię. Potem obrócił
się i spojrzał z góry na brata.
— Cóż, jadę do Sarandanon na kilka dni. Ludzie na
farmach są zaniepokojeni jakimiś starymi
opowieściami o złym losie, który nas wszystkich
wkrótce spotka. Same bzdury, ale muszę ich
uspokoić. Jednak nie rób sobie nadziei. Wrócę, zanim
ojciec wyjedzie do Kershalt. — Ander uśmiechnął się
i dodał: — Zajmij się wszystkim w tym czasie,
braciszku. Dobrze? — Ściągnął lejce i pomknął w kie-
runku bramy.
Ander zaklął cicho i zawrócił. Nie miał już nastroju
na przejażdżkę. To on powinien towarzyszyć królowi
do Kershalt. Zacieśnianie więzi między trollami a
elfami było niezmiernie istotne. Pewne podstawy
zostały już wypracowane, ale sprawa wymagała
jeszcze dyplomacji i ostrożnych negocjacji. Arion był
zbyt niecierpliwy i lekkomyślny, brakowało mu
wrażliwości na potrzeby i idee innych. Może Ander
nie miał fizycznych umiejętności swego brata, chociaż
był dosyć sprawny; może nie miał jego wrodzonych
zdolności przywódczych, ale za to odznaczał się
darem bezkompromisowego, rozważnego
rozumowania i cierpliwością potrzebną podczas
dyplomatycznych narad. Jak do tej pory miał okazję
zademonstrować te umiejętności jedynie kilka razy.
Wzruszył ramionami. Nie było sensu się teraz nad
tym rozwodzić. Zgłosił już Eventinowi swoją
gotowość podróży do Kershalt, ale ojciec wybrał
Ariona. To on zostanie kiedyś królem, musi więc się
wprawiać w dyplomacji, dopóki żyje jeszcze Eventin i
może udzielać mu wskazówek. Może to ma sens,
przyznał w duchu Ander.
Kiedyś bracia byli sobie bliscy. To było wtedy, gdy żył
Aine, najmłodszy z synów Elessedila. Lecz Aine zginął
w wypadku, który zdarzył się na polowaniu
jedenaście lat temu. Od tego czasu więzy
pokrewieństwa nie wystarczały, aby utrzymać bliskie,
braterskie stosunki. Amberle, młodziutka córka
Aine'a, zwróciła się o pomoc do Andera, nie do
Ariona, i wtedy starszy z braci, powodowany zazdro-
ścią, otwarcie zaczął okazywać młodszemu
lekceważenie. Gdy Amberle porzuciła swą pozycję
Wybranej, Arion przypisał to zgubnemu wpływowi
brata, a jego pogarda zamieniła się w ledwie
maskowaną wrogość. Ander podejrzewał, że teraz i
ojciec zwrócił się przeciwko niemu. Nie mógł jednak
nic na to poradzić.
Zagubiony w myślach minął bramę i skierował się do
swego domu.
Panie, zaczekaj! — Z zadumy wytrącił go czyjś głos.
Ander obejrzał się zdziwiony. Biegła ku niemu postać
odziana w białe szaty, wymachując nerwowo ręką. To
był jeden z Wybranych, rudowłosy Lauren. Chyba
tak właśnie miał na imię? O tej porze jego obecność
poza Ogrodami była niezwykła. Ander poczekał, aż
młody elf go dogoni. Wybrany był bardzo zmęczony,
a jego twarz i ręce pokryte kroplami potu.
— Książę, muszę się zobaczyć z królem — wyrzucił z
siebie ledwo dysząc. — A teraz mnie do niego nie
wpuszczą. Czy możesz mnie zaprowadzić?
— Król jeszcze śpi — zawahał się Ander.
— Muszę natychmiast się z nim zobaczyć! — nalegał
młody elf. — Proszę! To nie może czekać!
W jego oczach i napiętej, pobladłej twarzy była
prawdziwa rozpacz. Głos mu się łamał, gdy próbował
wyrazić, jak istotna jest wiadomość, którą chce
przekazać królowi. Ander zastanawiał się, co może
być aż tak ważne.
— Jeśli masz jakieś kłopoty, Lauren, może ja
mógłbym...
— Nie chodzi o mnie, książę. Chodzi o Ellcrys!
Wahanie Andera natychmiast zniknęło. Skinął głową
i chwycił Laurena za ramię.
— Chodź ze mną.
Razem popędzili z powrotem w kierunku bramy i
pałacu, a strażnicy patrzyli za nimi w zdziwieniu.
Gael, młody elf, który był osobistym służącym
Eventina Elessedila, stanowczo potrząsnął głową.
Ubrany w ciemną, jeszcze poranną szatę, poruszył się
niespokojnie, unikając spojrzenia Andera.
— Nie mogę obudzić króla, książę. Mam pilnować,
żeby nic mu nie przeszkadzało.
— Nic czy nikt, Gaelu? — spytał cicho Ander. —
Nawet Arion?
— Arion wyjechał... — zaczął Gael, ale umilkł i
wyglądał jeszcze bardziej nieszczęśliwie.
— Właśnie. Ale ja jestem tutaj. Masz zamiar mi
powiedzieć, że nie mogę zobaczyć się ze swoim ojcem?
Służący nie odpowiedział. Ander skierował się do
sypialni króla, a młody elf pospieszył za nim.
— Zaczekaj, książę. Ja go obudzę.
Minęło kilka minut, zanim się znowu pojawił. Wciąż
był zmartwiony, ale skinął na Andera.
— Zobaczy się z tobą, książę; na razie tylko z tobą.
Król był jeszcze w łóżku i właśnie kończył małą
szklaneczkę wina, którą z pewnością przygotował dla
niego Gael. Przywitał syna skinieniem głowy, a potem
wysunął się ostrożnie spod warstwy ciepłych kocy.
Jego stare ciało zadrżało pod wpływem chłodnego po-
wiewu wczesnego poranka. Gael, który wszedł z
Anderem do sypialni, podał Eventinowi szatę, a król
otulił się nią szczelnie.
Pomimo osiemdziesięciu dwóch lat Eventin Elessedil
cieszył się dobrym zdrowiem. Jego ciało było jeszcze
sprawne i mocne. Ciągle jeszcze był w stanie jeździć
konno, a nawet szybko i pewnie posługiwał się
mieczem, co czyniło go niebezpiecznym. Umysł miał
jeszcze świeży, bystry i żwawy, i gdy sytuacja tego
wymagała, a zdarzało się to często, był zdecydowany i
stanowczy. W dalszym ciągu posiadał ów niezwykły
zmysł wyczuwania odpowiednich proporcji, potrafił
dostrzec wszystkie strony problemu, rozważyć je i
wybrać to, co przyniesie największe korzyści jemu
samemu i ludowi, nad którym sprawował władzę. Był
to dar, bez którego nie mógłby zostać królem, a nawet
nie mógłby przeżyć. Ander wierzył, że w jakiś sposób
odziedziczył tę umiejętność, chociaż w obecnej
sytuacji wydawała się ona zupełnie bezużyteczna.
Król podszedł do ręcznie tkanych zasłon, które
przysłaniały jedną ze ścian, rozsunął je, po czym
otworzył kilka sięgających podłogi okien, które
wychodziły na las. Komnatę zalało łagodne,
przyjemne światło, a powietrze wypełniło się słodkim
zapachem porannej rosy. Gael poruszał się cicho po
pokoju, zapalając oliwne lampy, by wypłoszyć
ostatnie cienie nocy. Eventin przystanął przy oknie i
zapatrzył się w odbicie swojej twarzy w
zaparowanym szkle. Patrzyły na niego niebieskie oczy
o przenikliwym, twardym spojrzeniu. Były to oczy
człowieka, który przeżył zbyt wiele lat i widział zbyt
wiele zła. Eventin westchnął i zwrócił się do syna:
— No dobrze, Ander. O co chodzi? Gael mówił coś o
wiadomości, jaką ma mi przekazać Wybrany, którego
tu przyprowadziłeś.
— Tak, sir. Twierdzi, że ma pilne przesłanie od
Ellcrys.
— Przesłanie od drzewa? — Eventin zmarszczył
brwi. — Kiedy ostatnio przekazała komuś jakąś
wiadomość? Ponad siedemset lat temu? O co chodzi?
— Tego mi nie powiedział — odparł Ander. —
Twierdził, że powie tylko tobie.
Wobec tego niech mówi. Wprowadź go, Gael.
Elf skłonił się lekko i wyszedł z sypialni, zostawiając
uchylone drzwi. Chwilę później wsunął się przez nie
olbrzymi, kudłaty pies i podszedł cicho do króla. To
był Manx, owczarek Eventina. Król pogłaskał czule
siwy łeb, a potem potarmosił delikatnie szorstką
sierść na grzbiecie i bokach. Manx był z nim prawie
od dziesięciu lat, wierniejszy i bliższy niż jakikolwiek
człowiek.
— Siwiejesz, tak jak ja — mruknął smutno Eventin.
Drzwi otwarły się szeroko, ukazując Gaela i Laurena.
Wybrany przystanął na chwilę w progu i spojrzał
niepewnie na Gaela. Król odprawił służącego
skinieniem głowy. Ander również chciał wyjść, ale
zauważył, że ojciec zrobił ruch nakazujący mu
pozostanie. Gael skłonił się raz jeszcze i wyszedł,
zamykając za sobą drzwi. Wybrany zrobił niepewnie
jeden krok.
— Mój panie, wybacz mi... Oni stwierdzili, że ja... że
ja powinienem... — młody elf niemal dusił się
słowami.
— Nie ma nic do wybaczania — zapewnił go Eventin.
Potem z gracją, którą Ander dobrze znał, podszedł do
Laurena i położył mu ręce na ramionach. — Wiem, że
to musi być coś ważnego. Inaczej nie opuściłbyś
Ogrodów. Usiądź i opowiedz mi o wszystkim.
Król spojrzał pytająco na Andera, potem zaprowadził
Wybranego do małego biureczka, posadził go na
jednym z krzeseł, a sam usiadł na drugim. Ander
podążył za nimi i stanął obok.
— Nazywasz się Lauren, prawda? — zapytał Eventin.
— Tak, panie.
— Bardzo dobrze, Lauren. A teraz powiedz mi, z
czym przychodzisz.
Lauren przysunął się do stołu i położył dłonie na
blacie, splatając mocno palce.
— Panie mój, dzisiejszego ranka Ellcrys przemówiła
do Wybranych. — Młody elf zniżył głos prawie do
szeptu. — Powiedziała nam... Powiedziała nam, że
umiera!
Ander zamarł. Król przez chwilę nie odpowiadał;
usiadł jedynie sztywno z oczami utkwionymi w
Laurena.
— To musi być pomyłka — odezwał się w końcu.
Lauren potrząsnął zdecydowanie głową.
— To nie pomyłka, mój panie. Mówiła do nas
wszystkich. My... my wszyscy słyszeliśmy. Ona
umiera. Zakaz zaczął się już rozpadać.
Król podniósł się wolno, podszedł do otwartego okna i
nic nie mówiąc, spojrzał na las. Manx, który do tej
pory leżał zwinięty w nogach łóżka, wstał i poszedł za
nim. Ander zobaczył, jak ojciec wyciąga rękę, żeby
bezwiednie podrapać psa za uszami.
— Jesteś tego pewien, Lauren? — zapytał w końcu
Eventin. — Naprawdę pewien?
— Tak... tak.
Wybrany płakał cicho, prawie bezgłośnie, z głową
ukrytą w dłoniach. Eventin nie odwrócił się; patrzył
niewzruszenie na las, który był jego domem i domem
jego ludu.
Ander stał bez ruchu, oszołomiony, wpatrzony w ojca.
Powoli docierała do niego potworność tego, co przed
chwilą usłyszał. Ellcrys umiera! Zakaz się rozpada!
Zło, które kiedyś zostało za nim zamknięte, będzie
znowu wolne. Chaos, szaleństwo, wojna! W końcu zaś
zniszczenie wszystkiego, co dobre i żywe.
Ander dowiedział się kiedyś o tej historii od swoich
nauczycieli, a teraz miał na ten temat książki w swojej
własnej bibliotece. Była to historia nosząca wszelkie
znamiona legendy.
Bardzo dawno temu, w czasach Wielkich Wojen,
przed narodzeniem cywilizacji starego świata, a
nawet przed pojawieniem się starego rodzaju
ludzkiego, toczyła się wojna między dobrem a złem.
Elfy walczyły w tej wojnie po stronie dobra. Była to
straszna, wyniszczająca walka. W końcu zwyciężyło
dobro, a zło zostało pokonane. Jednak zło jest takiej
natury, że nigdy nie może zostać zupełnie zniszczone;
może jedynie zostać skazane na wygnanie. Dlatego
elfy i ich sojusznicy połączyli swoją magię z witalnymi
siłami ziemi i stworzyli Ellcrys, aby utrzymywała
Zakaz, który więził złe moce. Dopóki Ellcrys będzie
żyć i kwitnąć, dopóty zło nie będzie mogło wrócić na
ziemię. Będzie trwało, zamknięte w otchłani
ciemności, będzie mogło zawodzić i wyć z bólu, ale
ziemia pozostanie dla niego niedostępna.
Aż do teraz! Jeśli Ellcrys umrze, Zakaz się skończy.
Zostało zapisane, że tak musi się kiedyś stać, bo żadna
moc nie jest tak silna, by przetrwać na zawsze. Do tej
pory wydawało się, że Ellcrys pozostanie, stałym
punktem w zmiennym labiryncie życia. Tak się
jednak tylko wydawało.
Król odwrócił się nagle od okna, spojrzał szybko na
syna i podszedł do stołu. Usiadł, a potem ujął ręce
posłańca w swoje dłonie.
— Lauren, musisz powiedzieć mi wszystko, co
usłyszałeś. Każdy szczegół. Niczego nie opuszczaj.
Wybrany skinął głową. Oczy miał już suche, a twarz
spokojną. Eventin uwolnił jego ręce i zamarł w
oczekiwaniu. Ander przysunął krzesło z wysokim
oparciem i usiadł obok nich.
— Panie, czy słyszałeś, jak Ellcrys się z nami
porozumiewa? — zapytał ostrożnie młody elf.
— Byłem kiedyś Wybranym, Lauren — odparł
Eventin.
Ander spojrzał zaskoczony na ojca. Nie wiedział o
tym. Ale Laurenowi ta odpowiedź dodała nieco
pewności siebie; Elf skinął głową i zwrócił się do
Andera:
— Jej głos nie jest właściwie dźwiękiem, ale czymś w
rodzaju obrazu, który pojawia się w naszych
umysłach. Rzadko są to słowa; jest to po prostu
przełożenie na obraz myśli wysyłanych przez Ellcrys.
Właśnie w ten sposób tłumaczę, gdy ona używa mego
imienia. Obrazy trwają krótko i są niewyraźne, a my
musimy interpretować je najlepiej jak umiemy. —
Przerwał i znowu spojrzał na Eventina. — Ja...
Ellcrys przemówiła do mnie przedtem tylko jeden
raz, panie. Zwróciła się do naszej szóstki w dniu
wyboru. Do dzisiejszego ranka prawie cała wiedza o
sposobie porozumiewania się z Ellcrys pochodziła z
zapisu dotyczącego naszej służby lub rozmów z
Wybranymi, którzy służyli przed nami. Nawet teraz
wszystko wydaje się pogmatwane.
Eventin pokiwał zachęcająco głową.
— Panie — ciągnął dalej Lauren — dzisiejszego
ranka Ellcrys rozmawiała z nami bardzo
szczegółowo; nigdy przedtem tego nie robiła.
Wezwała nas do siebie i powiedziała, co się zdarzy i co
my, Wybrani, musimy zrobić. Obrazy nie były
całkiem zrozumiałe, ale jedno jest pewne. Zniszczenie
już się zaczęło. Gdy Ellcrys straci siły, Zakaz się
rozpadnie. Jest dla niej tylko jedna szansa —
ponowne narodziny.
Eventin szybkim ruchem chwycił Laurena za rękę.
Ander, oszołomiony i wstrząśnięty zapowiedzią
Terry Brooks KAMIENIE ELFÓW Tytuł oryginału: The Elfstones of Shannara Copyright © 1982 by Terry Brooks. Zeskanował i poprawił: Atlantis I Na wschodzie świt różowił już niebo, gdy Wybrani wkraczali do Ogrodów Życia. W oddali leżał Arborlon, miasto elfów, którego mieszkańcy jeszcze smacznie spali w swoich ciepłych łóżkach. Dla Wy- branych jednak dzień się zaczął dużo wcześniej. Ich powłóczyste białe szaty powiewały lekko w podmuchach letniego, chłodnego jeszcze wiatru, gdy mijali wartowników z Czarnej Straży. Stali oni przed kutymi z żelaza, misternie zdobionymi srebrem i kością słoniową wrotami; wyprostowani, trochę na uboczu, tak samo jak przez wszystkie minione wieki ich poprzednicy. Wybrani szli szybko i tylko ich ciche głosy i chrzęst sandałów na żwirowej ścieżce zakłócały spokój budzącego się dnia. Wkrótce też zniknęli w cieniu sosen. Wybrani byli opiekunami Ellcrys, niezwykłego i cudownego drzewa, które stało w głębi Ogrodów. Jak głosiła legenda, drzewo chroniło przed pradawnym złem wyplenionym z ziemi, zanim jeszcze powstał stary rodzaj ludzki. Przed wiekami jednak owo zło nieomal zniszczyło lud elfów. Od tamtego czasu Wybrani troszczyli się o Ellcrys. Stało się to tradycją przekazywaną przez elfy z pokolenia na pokolenie.
Był to zarówno godny pozazdroszczenia przywilej, jak i poważny obowiązek. Jednak wśród Wybranych, którzy tego ranka szli przez Ogrody, mało już było znać tej powagi. Minęło właśnie dwieście trzydzieści dni służby i ich młode dusze nie chciały się dłużej poddawać uroczystemu nastrojowi chwili. Pierwsze uczucie lęku przed odpowiedzialnością, którą ich obarczono, należało już do przeszłości. Wybrani byli teraz po prostu sześcioma młodymi mężczyznami, którzy mieli spełnić swoje zadanie: pracę, którą wykonywali codziennie od chwili wyboru. To zadanie stało się teraz dla nich rutynowym obowiązkiem — po prostu powitanie drzewa wraz z pierwszym promieniem słońca. Jedynie Lauren, najmłodszy z tegorocznych Wybranych, był cichy i milczący. Trzymał się nieco z tyłu za innymi, którzy oddawali się rozmowie o błahostkach. Pochylił w zadumie rudą głowę, a na jego czole pojawiła się głęboka zmarszczka. Zagubiony w myślach nie zorientował się, że głosy na przedzie umilkły i że ktoś idzie obok niego, dopóki nie poczuł na ramieniu czyjegoś dotyku. Podniósł szybko zmartwione oczy i ujrzał Jase, który uważnie mu się przyglądał. — O co chodzi, Lauren? Jesteś chory? — zapytał mężczyzna. Jase był kilka miesięcy starszy od reszty i z tego powodu uważano go za przywódcę Wybranych. — Wszystko w porządku. — Lauren pokiwał głową, ale na jego twarzy wciąż widać było ślady zmartwienia. — Coś cię jednak trapi. Przez cały ranek jesteś pogrążony w myślach. O ile sobie przypominam, ostatniej nocy też byłeś raczej milczący. — Jase ujął młodszego elfa za ramię i obrócił go twarzą do siebie. — No dalej, wyrzuć to z siebie. Jeśli nie czujesz się
dobrze, nikt nie będzie oczekiwał, byś dzisiaj pełnił służbę. Lauren zawahał się, potem westchnął i skinął głową. — W porządku. Chodzi o Ellcrys. Wczoraj o zachodzie słońca, tuż zanim ją opuściliśmy, miałem wrażenie, że dostrzegłem na jej liściach jakieś plamy. Wyglądało to tak, jakby zaczynała więdnąć. — Więdnąć? Jesteś pewien? Nigdy przedtem Ellcrys nic takiego się nie przydarzyło, przynajmniej tak wynika z tego, co nam zawsze mówiono — powiedział niepewnie Jase. — Musiałem się pomylić — przyznał Lauren. — Ściemniało się i wtedy pomyślałem, że to po prostu cienie się kładą na liściach, ale im więcej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że to naprawdę były oznaki więdnięcia. Wśród innych Wybranych rozległ się zaniepokojony pomruk. — To wszystko wina Amberle — odezwał się jeden z nich. — Już przedtem mówiłem, że wybór dziewczyny spowoduje jakieś kłopoty. — Wcześniej były wśród Wybranych inne dziewczyny i nic się nie stało — zaprotestował Lauren. Zawsze lubił Amberle. Przyjemnie się z nią rozmawiało, choć była przecież wnuczką króla Eventina Elessedila. — Ale nie przez ostatnie pięćset lat — dodał inny. — Dobrze. Dosyć tego — przerwał Jase. — Umówiliśmy się, że nie będziemy rozmawiać o Amberle. Wiecie o tym. — Zatrzymał się na chwilę, zastanawiając się nad tym, co powiedział Lauren. Potem wzruszył ramionami. — Nie byłoby dobrze, gdyby coś złego przytrafiło się drzewu — stwierdził. — Zwłaszcza teraz, gdy Ellcrys jest pod naszą opieką. W końcu jednak nic nie trwa wiecznie. Lauren był wzburzony.
— Ależ Jase, jeśli drzewo straci swoją siłę, Zakaz się skończy i demony będą wolne... — Naprawdę wierzysz w te wszystkie stare opowieści, Lauren? — Jase roześmiał się. Młodzieniec spojrzał na starszego elfa. — Jak możesz być Wybranym i nie wierzyć w nie? — Nie pamiętam, żeby mnie pytano, w co wierzę, gdy zostałem wybrany. A ciebie o to pytali? Lauren potrząsnął głową. Tych, którzy mieli dostąpić tego wielkiego zaszczytu, nigdy o nic nie pytano. Młode elfy, dziewczyny i chłopców, którzy w poprzednim roku osiągnęli dojrzałość, przypro- wadzano po prostu przed drzewo. O brzasku, pierwszego dnia nowego roku zbierali się, aby przejść pod konarami Ellcrys i uzyskać jej akceptację. Ci, których dotknęła, zostawali nowymi Wybranymi i służyli jej do końca roku. Lauren pamiętał jeszcze tę mieszaninę ekstazy i dumy, jaka go ogarnęła, gdy Ellcrys smukłą gałęzią dotknęła jego ramienia i wymówiła jego imię. Pamiętał również zdziwienie wszystkich, gdy jedną z Wybranych została Amberle. — To tylko bajki dla niegrzecznych dzieci — mówił Jase. — Ellcrys służy jedynie jako przypomnienie, że elfy, tak samo jak i ona, przetrwały pomimo tych wszystkich zmian, jakie zaszły w dziejach czterech krain. Jest symbolem siły naszego ludu, Lauren, nic więcej. Jase odszedł i dołączył do pozostałych, aby udać się do Ogrodów. Lauren pogrążył się znowu w swych myślach. Brak poszanowania ze strony starszego elfa dla legendy związanej z drzewem bardzo go zdenerwował. Jase był oczywiście z miasta, a Lauren zauważył, że ludzie z Arborlon traktują stare wierzenia dużo mniej poważnie niż mieszkańcy małej
pomocnej osady, z której pochodził. Jednak opowieść o Ellcrys i Zakazie nie była li tylko taką sobie opowiastką; była podstawą wszystkiego, co miało dla elfów istotne znaczenie, dotyczyła najważniejszego wydarzenia w historii jego ludu. Zdarzyło się to dawno temu, przed powstaniem nowego świata. Toczyła się wtedy wielka wojna między dobrem a złem. Dzięki stworzeniu Ellcrys i ustanowieniu Zakazu, co skazało demony na wieczną ciemność, wygrały ją ostatecznie elfy. Dopóki Ellcrys będzie się dobrze miała, dopóty zło nie będzie miało dostępu do ziemi. Dopóki Ellcrys będzie się dobrze miała... Lauren pokręcił niepewnie głową. Może to wyobraźnia spłatała mu figla, a może była to tylko gra świateł. Lecz jeśli nie, będą musieli po prostu znaleźć jakieś lekarstwo. Zawsze przecież jest jakieś lekarstwo. Kilka chwil później znalazł się wraz z innymi w pobliżu drzewa. Spojrzał z lękiem w górę — i odetchnął z ulgą. Wydawało się, że Ellcrys trwa nie zmieniona. Była doskonale ukształtowana. Jej sre brzystobiały pień wznosił się ku niebu, tworząc na jego tle symetryczną sieć stożkowatych konarów obwieszonych szerokimi, pięciokąt nymi liśćmi w kolorze krwistej czerwieni. U dołu zielony mech, niczym spływający z gór szmaragdowy strumień, porastał pasmami szczeliny w jej gładkiej korze. Żadne pęknięcia nie szpeciły gładkości pnia, nie było ani jednej złamanej gałęzi. Jest taka piękna, pomyślał. Spojrzał jeszcze raz na drzewo, ale nie dojrzał żadnych oznak choroby, której się tak obawiał. Pozostali Wybrani poszli po narzędzia, których używano do pielęgnacji drzewa i Ogrodów; został
jedynie Jase. — Chciałbyś ją dzisiaj powitać, Lauren? — zapytał. Zdziwiony Lauren wyjąkał podziękowanie. Jase zrezygnował właśnie z największego przywileju, oczywiście po to, żeby go rozweselić. Lauren stanął pod rozłożystymi konarami i położył ręce na gładkiej korze. Pozostali zebrali się kilka kroków dalej, aby wygłosić słowa powitania. Lauren spojrzał w górę w oczekiwaniu na pierwszy promień słońca, który miał za chwilę paść na Ellcrys. Nagle odsunął się do tyłu; liście nad jego głową nosiły ślady zepsucia. Serce mu zamarło. Plamy były wszędzie, na całym drzewie. To nie była gra świateł ani cienie, nie był to też wymysł wybujałej wyobraźni. To była prawda. Lauren zamachał nerwowo na Jase gdy wszyscy podeszli, wskazał na drzewo. Tak jak to było w ich zwyczaju, nikt się nie odezwał, jedynie Jase westchnął ciężko, gdy zobaczył, jak bardzo jest już zniszczone. Powoli obeszli je we dwójkę, odkrywając wszędzie plamy, niektóre ledwo widoczne, inne tak ciemne, że krwistoczerwone liście wydawały się zupełnie wyschnięte. Cokolwiek Jase myślał na temat wierzeń dotyczących drzewa, teraz był bardzo wstrząśnięty. Gdy podszedł do pozostałych, aby naradzić się z nimi cichym głosem, na jego twarzy malowało się przerażenie. Lauren postąpił krok, aby przyłączyć się do reszty, ale Jase szybko kiwnął głową, wskazując na czubek drzewa, gdzie światło dnia zaczęło się przebijać przez najwyższe gałęzie. Lauren znał swoje obowiązki i wrócił z powrotem pod drzewo. Cokolwiek miałoby się zdarzyć, Wybrani muszą dzisiaj powitać Ellcrys tak samo, jak robili to każdego dnia od początku swej służby.
Lauren delikatnie położył dłonie na srebrnym pniu i już miał wypowiedzieć słowa powitania, gdy poczuł na ramieniu lekki dotyk smukłego konaru pradawnego drzewa. — Lauren. Młody elf podskoczył na dźwięk swojego imienia. Nikt jednak go nie wypowiedział. Głos rozległ się w jego umyśle i był zaledwie czymś więcej niż obrazem jego własnej twarzy. To była Ellcrys! Lauren odetchnął głęboko i odwrócił głowę, by spojrzeć szybko na gałąź, która spoczywała na jego ramieniu. Poczuł zmieszanie i zarazem zaniepokojenie. Przedtem tylko raz przemówiła do niego, a było to w dniu wyboru. Wypowiedziała wtedy imię jego oraz wszystkich pozostałych Wybranych. To był pierwszy i ostatni raz. Nigdy więcej już się do nikogo nie odezwała. Do nikogo, z wyjątkiem Am- berle, oczywiście, ale Amberle nie była już jedną z nich. Spojrzał szybko na pozostałych. Przyglądali mu się zaciekawieni, dlaczego się zatrzymał. Potem gałąź ześliznęła się z jego ramienia i objęła go swobodnie. Lauren wzdrygnął się odruchowo pod wpływem jej dotyku. — Lauren. Wezwij do mnie Wybranych. Obrazy pojawiły się szybko i zniknęły. Lauren z wahaniem przywołał swych towarzyszy. Podeszli, patrząc z ciekawością na drzewo o srebrzystych konarach, Gałęzie obniżyły się, by objąć każdego z nich, i Ellcrys przemówiła cichym głosem. — Posłuchajcie. Zapamiętajcie to, co wam powiem. Nie zawiedźcie mnie. Poczuli chłód, a całe Ogrody Życia pogrążyły się w głębokiej, głuchej ciszy, jak gdyby byli jedynymi
żywymi istotami na Ziemi. Ich umysły przepełniały następujące szybko po sobie wizje. Były pełne trwogi i przerażenia. Gdyby mogli, uciekliby i schowali się gdzieś, dopóki ten koszmar, który ich ogarnął, by nie minął i nie został na zawsze zapomniany. Ale drzewo oplotło ich mocno, obrazy napływały, a napięcie stale narastało. Wreszcie poczuli, że więcej nie są w stanie znieść. Potem wszystko się skończyło, Ellcrys zamilkła raz jeszcze, zdjęła konary z ich ramion i wyciągnęła je szeroko, żeby poczuć ciepło porannego słońca. Lauren stał bez ruchu, a po jego policzkach spływały łzy. Sześciu Wybranych patrzyło na siebie z rozpaczą, do ich umysłów zaś kołatała okrutna prawda. Legenda nie była li tylko legendą. Legenda była życiem. Za murem Zakazu, który utrzymywała Ellcrys, rzeczywiście czaiło się zło. Tylko Ellcrys zapewniała elfom bezpieczeństwo. A teraz umierała. II Poza Breakline, daleko na zachód od Arborlon, powietrze się poruszyło. Pojawiło się coś czarniejszego niż ciemność wczesnego świtu. Wiło się i dygotało pod wpływem mocy, która chciała je zniszczyć. Na chwilę zasłona ciemności znieruchomiała, a potem rozpadła się rozdarta wewnętrzną siłą. Spoza ściany nieprzeniknionego mroku rozległo się wycie i ryk radości, a szponiaste łapy rzuciły się do wyrwy, aby dosięgnąć światła. Potem rozległ się wybuch czerwonego ognia, a za- kończone pazurami kończyny cofnęły się przypalone i poskręcane. Z otchłani wynurzył się Dagda Mor, sycząc wściekle.
Jego Magiczne Berło dymiło z gorąca, gdy odpychał nim najbardziej niecierpliwych, pragnących się śmiało wydostać przez otwór w ciemności. Chwilę później podążyły za nim mroczne sylwetki Kosiarza i Przemieńca. Inni próbowali rozpaczliwie przepchnąć się przez szczelinę, ale jej brzegi zwarły się szybko, zamykając ciemność i żyjące w niej istoty. Po chwili szczelina zniknęła i niesamowita trójka pozostała sama. Dagda Mor ostrożnie rozejrzał się wokół. Stali w cieniu Breakline. Świt, który zdążył zburzyć już spokój Wybranych, był jedynie słabym światłem na wschodnim niebie za potężną ścianą gór. Ogromne, wysokie szczyty przecinały niebiosa, kładąc stożkowe cienie na Hoare Flats. Równina ciągnęła się na zachód od linii gór, przechodząc dalej w pustkowie — jałową i nieurodzajną pustynię, na której długość życia mierzyła się minutami i godzinami. Nic się na niej nie poruszało, nic nie mąciło ciszy poranka. Dagda Mor pokazał w uśmiechu haczykowate, błyszczące zęby. Jego przybycie pozostało nie zauważone. Po tych wszystkich latach był nareszcie wolny. Jeszcze raz mógł swobodnie poruszać się wśród tych, którzy go uwięzili. Z daleka mógł uchodzić za jednego z nich. W zasadzie wyglądał jak człowiek. Chodził wyprostowany na dwóch nogach, a jego ręce były tylko odrobinę dłuższe niż ludzkie. Wprawdzie się garbił, jego ruchy były przez to trochę skrępowane, ale ciemne szaty dość dobrze skrywały ten defekt. Jedynie z bliska można było dojrzeć wielki garb wykrzywiający kręgosłup. Jak również gęste kępki zielonkawych wło- sów, które niczym ostra trawa wyrastały ze wszystkich części jego ciała. Albo łuski pokrywające przedramiona i łydki. Czy zakończone pazurami
dłonie i stopy. Wreszcie tę twarz, która przypominała raczej koci pysk. Na koniec ten niby koci pysk, który był jego twarzą. Albo oczy, czarne i błyszczące, zwodniczo łagodne, jak dwie sadzawki ukrywające pod powierzchnią coś złego i niszczycielskiego. Jeśli się to dostrzegło, nie było już żadnych wątpliwości co do pochodzenia Dagdy Mora. To, co skrywał, nie należało do człowieka, lecz do demona. A demon nienawidził. Nienawidził do granic szaleństwa. Setki lat uwięzienia w mocy ciemności za ścianą Zakazu dały tej nienawiści wystarczająco dużo czasu, aby się zaogniła i spotęgowała. A teraz go pożerała. Była dla niego wszystkim. Dawała mu moc, i on użyje tej mocy, aby zniszczyć istoty, które sprawiły mu tyle cierpienia. Elfy! Wszystkie elfy! I nawet to nie da mu satysfakcji. Nie teraz, nie po tych wszystkich wiekach spędzonych w zamknięciu, w bezkształtnej, pozbawionej życia otchłani bezkresnego i żałosnego marazmu, z dala od świata, który kiedyś należał do niego. Nie, zniszczenie elfów nie wystarczy, by zadośćuczynić zniewadze i poniżeniu, jakie stały się jego udziałem. Inni też muszą zostać zniszczeni. Ludzie, karły, trolle, gnomy — wszyscy, którzy byli częścią znienawidzonej ludzkości, rasy, które żyły w jego świecie i rościły sobie doń prawo. Moja zemsta nadejdzie, pomyślał, tak jak nadeszła wolność. Czuł to. Czekał na to wieki, tkwiąc za ścianą Zakazu, sprawdzając jego siłę, badając słabości. Cały czas wiedział, że pewnego dnia Zakaz się złamie. I właśnie teraz nadszedł ten dzień. Ellcrys umiera. Ach, słodkie słowa! Chciał wykrzyczeć je na cały głos! Ona umiera! Ona umiera i nie będzie mogła dłużej utrzymywać Zakazu! Gdy pulsowała w nim nienawiść, Magiczne Berło,
które dzierżył w rękach, żarzyło się czerwonym blaskiem; ziemia pod nim spalona była na popiół. Z trudem się opanował, a Berło zgasło. Oczywiście jeszcze przez jakiś czas Zakaz się utrzyma. Całkowite zniszczenie nie nastąpi w ciągu jednej nocy ani w ciągu kilku tygodni. Jednak nawet mała szczelina, którą zdołał zrobić, wymagała użycia potężnej mocy. Ale potęga Dagdy Mora była większa niż cokolwiek, co wciąż pozostawało uwięzione mocą Zakazu. Był ich szefem; rozkazywał im. W ciągu długich lat wygnania kilku przeciwstawiło się jego rozkazowi, tylko kilku. Zniszczył ich, ukarał dla przykładu. Teraz wszyscy byli mu posłuszni i bali się go. Podzielali jednak jego nienawiść, tak samo się nią żywili. Doprowadziło ich to do oszalałej potrzeby zemsty, i gdy tylko staną się znowu wolni, minie bardzo dużo czasu, zanim się poczują usatysfakcjonowani. Na razie jednak muszą czekać. Na razie muszą być cierpliwi. To nie potrwa długo. Zakaz będzie każdego dnia coraz słabszy, będzie zanikać wraz z powolnym słabnięciem Ellcrys. Tylko jedno może temu zapobiec — powtórne narodziny. Dagda Mor pokiwał głową. Dobrze znał historię Ellcrys. Czyż nie był obecny, gdy pierwszy raz ujrzała światło dzienne i gdy zamknęła go wraz z braćmi w więzieniu ciemności? Czyż nie widział mocy czarów, które ich pokonały — czarów tak potężnych, że prze- wyższały nawet śmierć? Dobrze wiedział, że ta wolność może mu być jeszcze odebrana. Jeśli jeden z Wybranych otrzyma pozwolenie, by zanieść nasionko drzewa do źródła jego mocy, Ellcrys się odrodzi, a Zakaz zostanie przywrócony. Wiedział o tym i z tego powodu był teraz tutaj. Nie był pewien, czy uda mu się przełamać Ścianę Zakazu. Forsowanie mocy w
próbie, która mogła się nie powieść, było ryzykowną grą; mógłby zostać nawet poważnie osłabiony. Za Ścianą Zakazu było kilku prawie tak samo potężnych jak on; z pewnością wykorzystaliby okazję, aby go zniszczyć. Lecz to ryzyko było konieczne. Elfy nie zdawały sobie jeszcze sprawy z rozmiaru niebezpie- czeństwa, w jakim się znaleźli. Na razie wierzyli, że są bezpieczni. Nie sądzili, że cokolwiek za Ścianą Zakazu może mieć dostateczną moc, aby go przełamać. Odkryją swój błąd zbyt późno. Do tego czasu Dagda Mor sprawi, że Ellcrys nie odrodzi się już nigdy więcej, a Zakaz nie zostanie przywrócony. Właśnie dlatego zabrał ze sobą dwóch pozostałych. Rozejrzał się za nimi. Od razu zauważył Przemieńca; jego ciało przez cały czas zmieniało kolory i kształty, gdy się wprawiał w naśladowaniu form życia, które tutaj znalazł: na niebie — jastrzębia polującego na małego kruka; na ziemi — świstaka, potem węża, robaka o wielu odnóżach i kleszczach, a wreszcie zmienił się w coś jeszcze innego, prawie tak szybko, że oko nie było w stanie nadążyć. Przemieniec mógł być czymkolwiek. Zamknięty w ciemności, jedynie w towarzystwie podobnych do siebie istot, nie mógł w pełni korzystać ze swojej mocy, która tam się rzeczywiście marnowała. Tutaj zaś, w tym świecie, możliwości były wprost nieograniczone. Tutaj mógł być wszystkim — istotą ludzką albo zwierzęciem, rybą lub ptakiem — bez względu na wielkość, kształt, kolor czy zdolności. Doskonale naśladował ich cechy. Nawet Dagda Mor nie był pewien, jak naprawdę wygląda Przemieniec; miał tak wielkie skłonności do przyswajania obcych form życia, że w zasadzie cały czas spędzał na udawaniu kogoś innego. To był nadzwyczajny dar, ale znajdował się w posiadaniu istoty prawie tak złej jak Dagda Mor.
Przemieniec był również demonem, samolubnym i kochającym nienawiść. Uwielbiał fałsz i krzywdzenie innych. Zawsze był wrogiem elfów i ich sprzymierzeńców. Nienawidził ich za pobożną troskę o słabsze formy życia, które zamieszkiwały ich świat. Mniejsze stworzenia nic nie znaczyły dla Przemieńca. Były słabe, bezbronne, stworzone po to, by mogły wykorzystywać je istoty potężniejsze — takie jak on sam. Elfy nie były lepsze od stworzeń, które usiłowały ochraniać. Nie umiały oszukiwać tak jak on. Były złapane w pułapkę swojego istnienia; nie mogły być niczym innym, niż były. A on mógł być, czymkolwiek zechciał. Gardził nimi wszystkimi. Przemieniec nie miał przyjaciół. Nie chciał ich mieć. Żadnego z wyjątkiem Dagdy Mora, który miał coś, przed czym odczuwał respekt — moc potężniejszą niż jego własna. To był jedyny powód, dla którego mu służył. Minęło kilka chwil, zanim Dagda Mor zlokalizował Kosiarza. Znalazł go w końcu w odległości nie większej niż dziesięć stóp. Doskonale nieruchomy, był niemal cieniem w bladym świetle świtu, okruchem gasnącej nocy przyczajonym na tle szarości równiny. Kosiarz, osłonięty od stóp do głów szatą w kolorze popiołu, z twarzą ukrytą w cieniu wielkiego kaptura, był prawie niewidoczny. Nikt nigdy nie spojrzał w jego twarz więcej niż raz. Na to tylko pozwalał Kosiarz swoim ofiarom, a potem je zabijał. Jeśli Przemieńca można było uważać za niebezpiecznego, to Kosiarz był dziesięć razy bardziej groźny. Był zabójcą; zabijanie stanowiło jedyny sens jego istnienia. Był potężny, silnie umięśniony, a gdy się wyprostował, miał prawie siedem stóp wzrostu. Jego wielkość wprowadzała przeciwnika w błąd, bo w najmniejszym stopniu nie był ociężały ani niezgrabny. Poruszał się z lekkością i wdziękiem najlepszych
elfijskich myśliwych — sprawnie, płynnie, szybko i bezszelestnie. Gdy raz zaczął polowanie, nigdy z niego nie rezygnował. Nigdy nic nie zdołało mu uciec. Nawet Dagda Mor się go obawiał, chociaż Kosiarz nie miał tak wielkiej mocy. Obawiał się go, ponieważ Kosiarz służył mu dla kaprysu, a nie ze strachu, jak inni. Kosiarz nie bał się niczego. Był potworem, który nie dbał o życie, nawet o swoje. Nie zabijał li tylko dla przyjemności. Zabijał, bo tak nakazywał mu instynkt. Zabijał, ponieważ uważał, że to konieczne. Czasami, uwięziony wraz ze swymi braćmi w ciemnościach Zakazu, stawał się prawie nie do zniesienia. Dagda Mor musiał dawać mu do zabicia co mniejsze demony, trzymając go pod kontrolą tylko dzięki obietnicy. Kiedyś, gdy będą wolni — a pewnego dnia na pewno tak się stanie — Kosiarz otrzyma we władanie cały świat stworzeń, na które będzie mógł polować. Będzie je ścigać, jak długo zechce, a potem wszystkie zabije. Przemieniec i Kosiarz. Dagda Mor dokonał dobrego wyboru. Jeden będzie jego oczami, a drugi rękami. Oczy i ręce zaprowadzą go do serca narodu elfów i na zawsze położą kres szansie ponownych narodzin Ellcrys. Spojrzał na wschód, gdzie poranne słońce wstawało szybko nad szczytami Breakline. Nadszedł czas, by ruszyć w drogę. Przed wieczorem muszą dotrzeć do Arborlon. Zaplanował to z wielką uwagą. Czas jest teraz bardzo cenny; nie może go marnować, jeśli chce zaskoczyć elfy podczas snu. Nie mogą się dowiedzieć o jego obecności, dopóki nie będzie za późno, by cokolwiek zrobić. Dagda Mor przywołał szybkim ruchem swoich towarzyszy i ruszył ciężkim krokiem w kierunku gór. Przymknął z lubością swoje czarne oczy i smakował
sukces, jaki przyniesie mu z pewnością wieczór. Po dzisiejszej nocy elfy będą zgubione. Będą musiały patrzeć, jak ich ukochana Ellcrys usycha bez najmniejszej nadziei na odrodzenie. W samej rzeczy. Zanim minie noc, wszyscy Wybrani zostaną zabici. Dagda Mor zatrzymał się w głębokim cieniu, kilkaset jardów od podnóża górskiego łańcucha. Chwycił Magiczne Berło w obie ręce i wbił jeden koniec w suchą, spękaną ziemię. Pochylił lekko głowę i wzmoc- nił uchwyt. Przez kilka długich chwil stał bez ruchu. Za nim przyczaiły się dwie czarne postaci i obserwowały go z zainteresowaniem, błyskając żółtymi ślepiami. Nagle Berło zapłonęło słabym czerwonawym światłem, w którym na tle ciemności rysowały się ciężkie sylwetki demonów. Potem światło przybrało na sile i zaczęło pulsować. Promieniowało na ramiona Dagdy Mora, zamieniając zielonkawą skórę w krew. Demon uniósł głowę i z Berła strzelił wąski, jaskrawy słup ognia, który uleciał w niebo niczym spłoszona żywa istota. Po chwili znikł. Magiczne Berło rozbłysło jeszcze raz i zgasło. Dagda Mor cofnął się i opuścił Berło. Ziemia wokół niego była wypalona i czarna, a powietrze pachniało popiołem. Nad równiną zapadła śmiertelna cisza. Demon usiadł na ziemi, przymykając z zadowoleniem mętne oczy. Nie poruszył się więcej, a obok niego zamarły w bezruchu dwa potwory. Czekali razem — pół godziny, godzinę, dwie. Czekali cierpliwie. W końcu od strony rozległej pustki Nordlandii nadleciał monstrualny skrzydlaty potwór wezwany przez demona, aby zabrać ich na wschód, do Arborlon. — A teraz zobaczymy — wyszeptał Dagda Mor.
III Zaledwie słońce wstało nad horyzontem, Ander Elessedil wyszedł ze swojego małego domku i podążył ścieżką w stronę żelaznych wrót, które prowadziły na tereny otaczające pałac. Jako młodszy syn Eventina, króla elfów, mógłby mieszkać w królewskich apartamentach, już wiele lat temu jednak przeniósł się wraz z książkami do swojej obecnej siedziby. W ten sposób zyskał spokój, którego brakowałoby mu w pałacu. Przynajmniej wtedy tak myślał; teraz już nie był tego taki pewien. Cała uwaga ojca skupiała się na jego starszym bracie Arionie i prawdopodobnie miałby spokój wszędzie, gdzie zdecydowałby się zamieszkać. Książę zaciągnął się czystym, ciepłym powietrzem poranka i uśmiechnął się przelotnie. Dobry dzień na przejażdżkę. Obaj, on i jego ulubiony wierzchowiec, mogą zażyć dziś trochę ruchu. Ander dobiegał już czterdziestki. Szczupła twarz nosiła ślady zmarszczek, zwłaszcza w kącikach wąskich oczu i na czole. Jego kafle był jednak ciągle szybki i lekki, a gdy się uśmiechał, co zdarzało się teraz bardzo rzadko, twarz przybierała niemal chłopięcy Wygląd. Gdy zbliżył się do bramy, zobaczył starego Wenta; pochylonego nad klombem z małą motyką. Usłyszawszy kroki, ogrodnik wyprostował się powoli i dotknął ręką pleców. — Dzień dobry, książę. Ładny dzień, prawda? — Cudowny, Went — zgodził się Ander. — Plecy ciągle cię bolą? — Bez przerwy. — Staruszek westchnął i delikatnie pomasował bolące miejsce. — Chyba wiek daje mi się
we znaki. Ale wciąż jestem w stanie prześcignąć w pracy młodych, których dają mi do pomocy. Ander pokiwał głową, wiedząc, że przechwałki starego ogrodnika są prawdą. Went już wiele lat temu powinien przejść na emeryturę, ale uparcie odmawiał porzucenia swoich obowiązków. Gdy Elessedil przechodził przez bramę, wartownicy powitali go skinieniem głowy, a on odpowiedział im tym samym. Już od dawna strażnicy i książę obywali się bez formalności. Arion, jako następca tronu, mógł domagać się oficjalnego traktowania, ale pozycja i oczekiwania Andera były nieco mniejsze. Książę podążył obsadzoną ozdobnymi krzewami aleją, która prowadziła do stajni. Wtem ciszę poranka zakłócił tętent końskich kopyt i czyjś krzyk. Ander skoczył w bok, ujrzawszy wielkiego ogiera Ariona, który rozpryskując żużel, pędził prosto na niego. Koń stanął dęba i zanim zdążył się uspokoić, Arion stał już obok brata. Ander był niski i ciemny, Arion zaś wysoki i jasny; jego podobieństwo do ojca było uderzające. Był również znakomitym sportowcem, mistrzem walk, myśliwym i jeźdźcem i to wszystko sprawiało, że stał się dumą i radością króla Eventina. Arion posiadał jeszcze pewien nieodparty urok, którego brakowało Anderowi. — Dokąd to, braciszku? — zapytał Arion. Jak zwykle, gdy zwracał się do młodszego brata, w jego głosie była odrobina kpiny i lekceważenia. — Na twoim miejscu nie zawracałbym teraz głowy naszemu ojcu. Pracowaliśmy do późna nad pewnymi ważnymi sprawami państwowymi. Jeszcze spał, gdy do niego zajrzałem. — Szedłem do stajni — odparł Ander cichym głosem. — Nie miałem zamiaru nikomu zawracać głowy.
Arion uśmiechnął się, po czym wrócił do swojego wierzchowca. Chwycił jedną ręką za siodło i wskoczył lekko na konia, lekceważąc strzemię. Potem obrócił się i spojrzał z góry na brata. — Cóż, jadę do Sarandanon na kilka dni. Ludzie na farmach są zaniepokojeni jakimiś starymi opowieściami o złym losie, który nas wszystkich wkrótce spotka. Same bzdury, ale muszę ich uspokoić. Jednak nie rób sobie nadziei. Wrócę, zanim ojciec wyjedzie do Kershalt. — Ander uśmiechnął się i dodał: — Zajmij się wszystkim w tym czasie, braciszku. Dobrze? — Ściągnął lejce i pomknął w kie- runku bramy. Ander zaklął cicho i zawrócił. Nie miał już nastroju na przejażdżkę. To on powinien towarzyszyć królowi do Kershalt. Zacieśnianie więzi między trollami a elfami było niezmiernie istotne. Pewne podstawy zostały już wypracowane, ale sprawa wymagała jeszcze dyplomacji i ostrożnych negocjacji. Arion był zbyt niecierpliwy i lekkomyślny, brakowało mu wrażliwości na potrzeby i idee innych. Może Ander nie miał fizycznych umiejętności swego brata, chociaż był dosyć sprawny; może nie miał jego wrodzonych zdolności przywódczych, ale za to odznaczał się darem bezkompromisowego, rozważnego rozumowania i cierpliwością potrzebną podczas dyplomatycznych narad. Jak do tej pory miał okazję zademonstrować te umiejętności jedynie kilka razy. Wzruszył ramionami. Nie było sensu się teraz nad tym rozwodzić. Zgłosił już Eventinowi swoją gotowość podróży do Kershalt, ale ojciec wybrał Ariona. To on zostanie kiedyś królem, musi więc się wprawiać w dyplomacji, dopóki żyje jeszcze Eventin i może udzielać mu wskazówek. Może to ma sens, przyznał w duchu Ander.
Kiedyś bracia byli sobie bliscy. To było wtedy, gdy żył Aine, najmłodszy z synów Elessedila. Lecz Aine zginął w wypadku, który zdarzył się na polowaniu jedenaście lat temu. Od tego czasu więzy pokrewieństwa nie wystarczały, aby utrzymać bliskie, braterskie stosunki. Amberle, młodziutka córka Aine'a, zwróciła się o pomoc do Andera, nie do Ariona, i wtedy starszy z braci, powodowany zazdro- ścią, otwarcie zaczął okazywać młodszemu lekceważenie. Gdy Amberle porzuciła swą pozycję Wybranej, Arion przypisał to zgubnemu wpływowi brata, a jego pogarda zamieniła się w ledwie maskowaną wrogość. Ander podejrzewał, że teraz i ojciec zwrócił się przeciwko niemu. Nie mógł jednak nic na to poradzić. Zagubiony w myślach minął bramę i skierował się do swego domu. Panie, zaczekaj! — Z zadumy wytrącił go czyjś głos. Ander obejrzał się zdziwiony. Biegła ku niemu postać odziana w białe szaty, wymachując nerwowo ręką. To był jeden z Wybranych, rudowłosy Lauren. Chyba tak właśnie miał na imię? O tej porze jego obecność poza Ogrodami była niezwykła. Ander poczekał, aż młody elf go dogoni. Wybrany był bardzo zmęczony, a jego twarz i ręce pokryte kroplami potu. — Książę, muszę się zobaczyć z królem — wyrzucił z siebie ledwo dysząc. — A teraz mnie do niego nie wpuszczą. Czy możesz mnie zaprowadzić? — Król jeszcze śpi — zawahał się Ander. — Muszę natychmiast się z nim zobaczyć! — nalegał młody elf. — Proszę! To nie może czekać! W jego oczach i napiętej, pobladłej twarzy była prawdziwa rozpacz. Głos mu się łamał, gdy próbował wyrazić, jak istotna jest wiadomość, którą chce przekazać królowi. Ander zastanawiał się, co może
być aż tak ważne. — Jeśli masz jakieś kłopoty, Lauren, może ja mógłbym... — Nie chodzi o mnie, książę. Chodzi o Ellcrys! Wahanie Andera natychmiast zniknęło. Skinął głową i chwycił Laurena za ramię. — Chodź ze mną. Razem popędzili z powrotem w kierunku bramy i pałacu, a strażnicy patrzyli za nimi w zdziwieniu. Gael, młody elf, który był osobistym służącym Eventina Elessedila, stanowczo potrząsnął głową. Ubrany w ciemną, jeszcze poranną szatę, poruszył się niespokojnie, unikając spojrzenia Andera. — Nie mogę obudzić króla, książę. Mam pilnować, żeby nic mu nie przeszkadzało. — Nic czy nikt, Gaelu? — spytał cicho Ander. — Nawet Arion? — Arion wyjechał... — zaczął Gael, ale umilkł i wyglądał jeszcze bardziej nieszczęśliwie. — Właśnie. Ale ja jestem tutaj. Masz zamiar mi powiedzieć, że nie mogę zobaczyć się ze swoim ojcem? Służący nie odpowiedział. Ander skierował się do sypialni króla, a młody elf pospieszył za nim. — Zaczekaj, książę. Ja go obudzę. Minęło kilka minut, zanim się znowu pojawił. Wciąż był zmartwiony, ale skinął na Andera. — Zobaczy się z tobą, książę; na razie tylko z tobą. Król był jeszcze w łóżku i właśnie kończył małą szklaneczkę wina, którą z pewnością przygotował dla niego Gael. Przywitał syna skinieniem głowy, a potem wysunął się ostrożnie spod warstwy ciepłych kocy. Jego stare ciało zadrżało pod wpływem chłodnego po- wiewu wczesnego poranka. Gael, który wszedł z Anderem do sypialni, podał Eventinowi szatę, a król otulił się nią szczelnie.
Pomimo osiemdziesięciu dwóch lat Eventin Elessedil cieszył się dobrym zdrowiem. Jego ciało było jeszcze sprawne i mocne. Ciągle jeszcze był w stanie jeździć konno, a nawet szybko i pewnie posługiwał się mieczem, co czyniło go niebezpiecznym. Umysł miał jeszcze świeży, bystry i żwawy, i gdy sytuacja tego wymagała, a zdarzało się to często, był zdecydowany i stanowczy. W dalszym ciągu posiadał ów niezwykły zmysł wyczuwania odpowiednich proporcji, potrafił dostrzec wszystkie strony problemu, rozważyć je i wybrać to, co przyniesie największe korzyści jemu samemu i ludowi, nad którym sprawował władzę. Był to dar, bez którego nie mógłby zostać królem, a nawet nie mógłby przeżyć. Ander wierzył, że w jakiś sposób odziedziczył tę umiejętność, chociaż w obecnej sytuacji wydawała się ona zupełnie bezużyteczna. Król podszedł do ręcznie tkanych zasłon, które przysłaniały jedną ze ścian, rozsunął je, po czym otworzył kilka sięgających podłogi okien, które wychodziły na las. Komnatę zalało łagodne, przyjemne światło, a powietrze wypełniło się słodkim zapachem porannej rosy. Gael poruszał się cicho po pokoju, zapalając oliwne lampy, by wypłoszyć ostatnie cienie nocy. Eventin przystanął przy oknie i zapatrzył się w odbicie swojej twarzy w zaparowanym szkle. Patrzyły na niego niebieskie oczy o przenikliwym, twardym spojrzeniu. Były to oczy człowieka, który przeżył zbyt wiele lat i widział zbyt wiele zła. Eventin westchnął i zwrócił się do syna: — No dobrze, Ander. O co chodzi? Gael mówił coś o wiadomości, jaką ma mi przekazać Wybrany, którego tu przyprowadziłeś. — Tak, sir. Twierdzi, że ma pilne przesłanie od Ellcrys. — Przesłanie od drzewa? — Eventin zmarszczył
brwi. — Kiedy ostatnio przekazała komuś jakąś wiadomość? Ponad siedemset lat temu? O co chodzi? — Tego mi nie powiedział — odparł Ander. — Twierdził, że powie tylko tobie. Wobec tego niech mówi. Wprowadź go, Gael. Elf skłonił się lekko i wyszedł z sypialni, zostawiając uchylone drzwi. Chwilę później wsunął się przez nie olbrzymi, kudłaty pies i podszedł cicho do króla. To był Manx, owczarek Eventina. Król pogłaskał czule siwy łeb, a potem potarmosił delikatnie szorstką sierść na grzbiecie i bokach. Manx był z nim prawie od dziesięciu lat, wierniejszy i bliższy niż jakikolwiek człowiek. — Siwiejesz, tak jak ja — mruknął smutno Eventin. Drzwi otwarły się szeroko, ukazując Gaela i Laurena. Wybrany przystanął na chwilę w progu i spojrzał niepewnie na Gaela. Król odprawił służącego skinieniem głowy. Ander również chciał wyjść, ale zauważył, że ojciec zrobił ruch nakazujący mu pozostanie. Gael skłonił się raz jeszcze i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Wybrany zrobił niepewnie jeden krok. — Mój panie, wybacz mi... Oni stwierdzili, że ja... że ja powinienem... — młody elf niemal dusił się słowami. — Nie ma nic do wybaczania — zapewnił go Eventin. Potem z gracją, którą Ander dobrze znał, podszedł do Laurena i położył mu ręce na ramionach. — Wiem, że to musi być coś ważnego. Inaczej nie opuściłbyś Ogrodów. Usiądź i opowiedz mi o wszystkim. Król spojrzał pytająco na Andera, potem zaprowadził Wybranego do małego biureczka, posadził go na jednym z krzeseł, a sam usiadł na drugim. Ander podążył za nimi i stanął obok. — Nazywasz się Lauren, prawda? — zapytał Eventin.
— Tak, panie. — Bardzo dobrze, Lauren. A teraz powiedz mi, z czym przychodzisz. Lauren przysunął się do stołu i położył dłonie na blacie, splatając mocno palce. — Panie mój, dzisiejszego ranka Ellcrys przemówiła do Wybranych. — Młody elf zniżył głos prawie do szeptu. — Powiedziała nam... Powiedziała nam, że umiera! Ander zamarł. Król przez chwilę nie odpowiadał; usiadł jedynie sztywno z oczami utkwionymi w Laurena. — To musi być pomyłka — odezwał się w końcu. Lauren potrząsnął zdecydowanie głową. — To nie pomyłka, mój panie. Mówiła do nas wszystkich. My... my wszyscy słyszeliśmy. Ona umiera. Zakaz zaczął się już rozpadać. Król podniósł się wolno, podszedł do otwartego okna i nic nie mówiąc, spojrzał na las. Manx, który do tej pory leżał zwinięty w nogach łóżka, wstał i poszedł za nim. Ander zobaczył, jak ojciec wyciąga rękę, żeby bezwiednie podrapać psa za uszami. — Jesteś tego pewien, Lauren? — zapytał w końcu Eventin. — Naprawdę pewien? — Tak... tak. Wybrany płakał cicho, prawie bezgłośnie, z głową ukrytą w dłoniach. Eventin nie odwrócił się; patrzył niewzruszenie na las, który był jego domem i domem jego ludu. Ander stał bez ruchu, oszołomiony, wpatrzony w ojca. Powoli docierała do niego potworność tego, co przed chwilą usłyszał. Ellcrys umiera! Zakaz się rozpada! Zło, które kiedyś zostało za nim zamknięte, będzie znowu wolne. Chaos, szaleństwo, wojna! W końcu zaś zniszczenie wszystkiego, co dobre i żywe.
Ander dowiedział się kiedyś o tej historii od swoich nauczycieli, a teraz miał na ten temat książki w swojej własnej bibliotece. Była to historia nosząca wszelkie znamiona legendy. Bardzo dawno temu, w czasach Wielkich Wojen, przed narodzeniem cywilizacji starego świata, a nawet przed pojawieniem się starego rodzaju ludzkiego, toczyła się wojna między dobrem a złem. Elfy walczyły w tej wojnie po stronie dobra. Była to straszna, wyniszczająca walka. W końcu zwyciężyło dobro, a zło zostało pokonane. Jednak zło jest takiej natury, że nigdy nie może zostać zupełnie zniszczone; może jedynie zostać skazane na wygnanie. Dlatego elfy i ich sojusznicy połączyli swoją magię z witalnymi siłami ziemi i stworzyli Ellcrys, aby utrzymywała Zakaz, który więził złe moce. Dopóki Ellcrys będzie żyć i kwitnąć, dopóty zło nie będzie mogło wrócić na ziemię. Będzie trwało, zamknięte w otchłani ciemności, będzie mogło zawodzić i wyć z bólu, ale ziemia pozostanie dla niego niedostępna. Aż do teraz! Jeśli Ellcrys umrze, Zakaz się skończy. Zostało zapisane, że tak musi się kiedyś stać, bo żadna moc nie jest tak silna, by przetrwać na zawsze. Do tej pory wydawało się, że Ellcrys pozostanie, stałym punktem w zmiennym labiryncie życia. Tak się jednak tylko wydawało. Król odwrócił się nagle od okna, spojrzał szybko na syna i podszedł do stołu. Usiadł, a potem ujął ręce posłańca w swoje dłonie. — Lauren, musisz powiedzieć mi wszystko, co usłyszałeś. Każdy szczegół. Niczego nie opuszczaj. Wybrany skinął głową. Oczy miał już suche, a twarz spokojną. Eventin uwolnił jego ręce i zamarł w oczekiwaniu. Ander przysunął krzesło z wysokim oparciem i usiadł obok nich.
— Panie, czy słyszałeś, jak Ellcrys się z nami porozumiewa? — zapytał ostrożnie młody elf. — Byłem kiedyś Wybranym, Lauren — odparł Eventin. Ander spojrzał zaskoczony na ojca. Nie wiedział o tym. Ale Laurenowi ta odpowiedź dodała nieco pewności siebie; Elf skinął głową i zwrócił się do Andera: — Jej głos nie jest właściwie dźwiękiem, ale czymś w rodzaju obrazu, który pojawia się w naszych umysłach. Rzadko są to słowa; jest to po prostu przełożenie na obraz myśli wysyłanych przez Ellcrys. Właśnie w ten sposób tłumaczę, gdy ona używa mego imienia. Obrazy trwają krótko i są niewyraźne, a my musimy interpretować je najlepiej jak umiemy. — Przerwał i znowu spojrzał na Eventina. — Ja... Ellcrys przemówiła do mnie przedtem tylko jeden raz, panie. Zwróciła się do naszej szóstki w dniu wyboru. Do dzisiejszego ranka prawie cała wiedza o sposobie porozumiewania się z Ellcrys pochodziła z zapisu dotyczącego naszej służby lub rozmów z Wybranymi, którzy służyli przed nami. Nawet teraz wszystko wydaje się pogmatwane. Eventin pokiwał zachęcająco głową. — Panie — ciągnął dalej Lauren — dzisiejszego ranka Ellcrys rozmawiała z nami bardzo szczegółowo; nigdy przedtem tego nie robiła. Wezwała nas do siebie i powiedziała, co się zdarzy i co my, Wybrani, musimy zrobić. Obrazy nie były całkiem zrozumiałe, ale jedno jest pewne. Zniszczenie już się zaczęło. Gdy Ellcrys straci siły, Zakaz się rozpadnie. Jest dla niej tylko jedna szansa — ponowne narodziny. Eventin szybkim ruchem chwycił Laurena za rękę. Ander, oszołomiony i wstrząśnięty zapowiedzią