prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

Brooks Terry - Shannara 03 - Piesn Shannary

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

Brooks Terry - Shannara 03 - Piesn Shannary.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy Terry Brooks Shannara 1-5,7
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 437 stron)

TERRY BROOKS Pieśń Shannary Przełożyła Grażyna Sudoł

I Kolory lata bladły, powoli przechodząc w jesienne barwy. W czterech krainach oznaczało to zmianę pory roku. Lato jednak odchodziło niespiesznie, a spiekota w ciągu dnia spowalniała bieg życia, dając ludziom poczucie, że zdążą ze wszystkim na czas. Mimo że ciepło ociągało się z odejściem, dni jednak stawały się coraz krótsze, a wilgotne powietrze coraz bardziej suche. Przypominano sobie o pośpiechu codziennego życia. W lasach Shady Yale zaczęły już opadać liście. Brin Ohmsford przerwała na chwilę pracę przy rabatce kwiatów odgradzającej jej dom od frontowej ścieżki i zatopiła wzrok w szkarłatnym listowiu starego klonu, który ocieniał podwórze za domem. Było to potężne drzewo z szerokim pniem pokrytym licznymi naroślami. Stanowiło dla niej źródło wielu wspomnień z dzieciństwa. Pchnięta nagłym impulsem zeszła ze ścieżki i ruszyła w kierunku drzewa. Była wysoka, wyższa nawet od swoich rodziców i brata Jaira, który wzrostem dorównywał niemal Ronowi Leah, a chociaż jej szczupłe ciało miało delikatną budowę, sprawnością i wytrwałością nie ustępowała żadnemu z nich. Jair z pewnością nie zgodziłby się z tą opinią, wszak tylko dlatego, że samo zaakceptowanie roli młodszego brata było już dla niego wystarczająco trudne. Dziewczyna w końcu była tylko dziewczyną. Palce Brin miękko i pieszczotliwie dotknęły szorstkiego pnia. Wpatrzyła się w plątaninę konarów nad swoją głową. Długie, czarne włosy opadły do tyłu i odsłoniły twarz dziewczyny. Na pierwszy rzut oka można było rozpoznać, czyim była dzieckiem. Dwadzieścia lat temu Eretria wyglądała tak samo, poczynając od śniadej skóry i czarnych oczu, a na subtelnych rysach twarzy kończąc. Brin brakowało jedynie wewnętrznego ognia matki, który z kolei cechował Jaira. Ona miała temperament swojego ojca, chłodny opanowany i zdyscyplinowany. Porównując pewnego razu swoje dzieci - przy okazji kolejnego nagannego wyczynu - Wil Ohmsford zauważył raczej ponuro, iż różnica miedzy tymi dwojgiem polega na tym, że Jair zdolny jest do wszystkiego, podczas gdy Brin także jest w stanie uczynić wszystko, tyle że po dłuższym namyśle. Brin nie wiedziała, czy miała to być reprymenda dla niej, czy dla jej brata. Opuściła ręce. Przypomniała sobie dzień, w którym wypróbowała na starym drzewie pieśń. Była wtedy jeszcze dzieckiem, eksperymentującym zaledwie z magią

elfów. W środku lata za pomocą pieśni zmieniła zieleń klonu na jesienną purpurę. Dla dziecięcego umysłu było to działanie w pełni uzasadnione. Czerwony był przecież o wiele ładniejszym kolorem niż zielony. Ojciec był wtedy wściekły, a system biologiczny drzewa potrzebował aż trzech lat, żeby dojść do równowagi po wstrząsie. Wówczas to ona i Jair po raz ostatni użyli magii w obecności swoich rodziców. - Brin, przyjdź proszę i pomóż mi z pakowaniem. To był głos matki. Brin pogłaskała pień na pożegnanie i zawróciła w stronę domu. Jej ojciec nigdy w pełni nie zaufał magii elfów. Niewiele ponad dwadzieścia lat temu użył Kamieni Elfów, które dostał od druida Allanona, aby chronić wybrankę elfów, Amberle Elessedil, w jej poszukiwaniach Krwawego Ognia. Odmieniło go to na zawsze. Zdawał sobie z tego sprawę już wtedy, ale nie wiedział dokładnie, jaki jest wpływ magii elfów. Ujawnił się on dopiero po narodzinach Brin, a potem Jaira. To nie Wil Ohmsford był dowodem działania magii, ale jego dzieci. One właśnie przyniosły ze sobą na świat widoczne efekty magii. Być może powtórzy się to również w następnych pokoleniach Ohmsfordów, choć nie sposób stwierdzić, czy znana im będzie także magia pieśni. To Brin nazwała zaklęcie pieśnią. Pomyśl życzenie, zaśpiewaj, a stanie się, jak pragniesz. Tak przynajmniej się to odbyło, kiedy po raz pierwszy odkryła, że posiada moc. Szybko zrozumiała, że za pomocą pieśni może wpływać na zachowanie żywych organizmów. W ten sposób zmieniła kolor liści starego klonu. Potrafiła też uspokoić rozeźlonego psa i sprawić, że dzikie ptaki siadały na jej dłoni. Potrafiła przeniknąć istotę wszystkiego, co żyje, lub też sprawić, że stawało się to częścią jej jaźni. Nie wiedziała dokładnie, jak to się dzieje. Po prostu stawało się. Zaczynała śpiewać, a muzyka i słowa pojawiały się, jak zawsze nieoczekiwanie dla niej samej, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Zawsze była świadoma tego, co śpiewa, ale równocześnie, jakby nieobecna duchem, doświadczała nieopisanych wrażeń. Nieznane uczucia przenikały ją całą, odradzała się w nich na nowo i życzenie stawało się ciałem. Był to dar magii elfów, kiedy jednak jej ojciec odkrył, że Brin włada pieśnią, uznał to raczej za przekleństwo niż za dar. Brin wiedziała, że w głębi ducha obawia się on magicznej mocy Kamieni Elfów, sądząc po zmianach, jakie zaszły w nim samym. Po tym, jak sprawiła, że ich pies padł niemal w pogoni za własnym ogonem, a wszystkie warzywa w ogrodzie zwiędły, Wil Ohmsford utwierdził się w swojej

decyzji, że już nikt nigdy nie powinien używać Kamieni. Ukrył je więc, nie wyjawiając nikomu miejsca kryjówki. Miały tam pozostać na zawsze, tak przynajmniej sądził jej ojciec. Brin jednak nie była o tym całkiem przekonana. Pewnego razu, zaledwie parę miesięcy temu, kiedy ktoś wspomniał o Kamieniach Elfów, dostrzegła znaczący uśmieszek Jaira. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Oczywiście zapytany, do niczego by się nie przyznał, ale Brin wiedziała jak trudno ukryć coś przed bratem i podejrzewała, że odnalazł schowek. Przy drzwiach wejściowych natknęła się na Rona Leah. Był to młodzieniec wysoki i smukły. Rdzawobrązowe włosy przewiązane szeroką przepaską opadały mu na ramiona. Figlarne szare oczy zwęziły się na jej widok. - A może byś mi pomogła, co? W końcu odwalam całą robotę, a nie jestem nawet członkiem rodziny. - Spędzasz tu tyle czasu, że chyba już nim jesteś - odcięła się. - Co zostało do zrobienia? - Trzeba tylko wynieść te torby i powinien być koniec. - W przejściu stały skórzane kufry i zwalone na kupę mniejsze torby. Ron podniósł największy pakunek. - Twoja matka czeka na ciebie w sypialni. Wyszedł przed dom, Brin zaś ruszyła w stronę sypialni położonej na tyłach. Jej rodzice szykowali się do corocznej jesiennej pielgrzymki do gmin położonych najdalej na południe od Shade Yale. Będą poza domem przez ponad dwa tygodnie. Niewielu uzdrowicieli posiadało umiejętności Wila Ohmsforda, a jeśli nawet, to i tak w promieniu pięciuset mil od Doliny nie znalazłby żadnego. Dlatego też dwa razy do roku, na wiosnę i jesienią, jej ojciec podróżował do odległych wiosek, ofiarując swoje usługi tam, gdzie ich potrzebowano. Zawsze towarzyszyła mu Eretria, wykwalifikowana pomoc męża, obznajomiona w pielęgnowaniu chorych i rannych niemal tak gruntownie jak on sam. Nie musieli podejmować tej podróży, a raczej nie musieliby, gdyby nie byli tak sumienni. Lecz rodzicami Brin kierowało silne poczucie obowiązku. Oboje poświęcili swoje życie uzdrawianiu i traktowali swoje zobowiązanie niezwykle poważnie. Gdy odbywali swoją wędrówkę miłosierdzia, Brin pozostawała w domu, aby opiekować się Jairem, a z gór schodził Ron Leah, aby doglądać ich obojga. Eretria spojrzała na córkę znad ostatniego pakunku i uśmiechnęła się. Długie czarne włosy opadały jej luźno na ramiona, a kiedy odgarnęła je do tyłu, ukazała się twarz niewiele poważniejsza od twarzy Brin.

- Widziałaś gdzieś swojego brata? Jesteśmy już prawie gotowi. Brin potrząsnęła głową przecząco. - Myślałam, że jest z ojcem. Mogę ci w czymś pomóc? Eretria wzięła córkę za ramiona i posadziła ją obok siebie na łóżku. - Chcę, żebyś mi coś obiecała, Brin. Nie używaj pieśni, kiedy będziemy z ojcem poza domem. Ani ty, ani twój brat. - Prawie wcale już jej nie używam. - Brin uśmiechnęła się. Jej ciemne oczy uważnie wpatrywały się w śniadą twarz matki. - Wiem. Ale Jair robi to, chociaż myśli, że o tym nie wiem. A poza tym, jeśli chodzi o ciebie, nie chcę, żebyś używała pieśni choćby nawet bardzo rzadko. Rozumiesz? Brin zawahała się. Jej ojciec rozumiał, że magia elfów jest dziedzictwem jego dzieci, ale nie uważał tego ani za dobre, ani za konieczne. „Jesteście wystarczająco inteligentni i zdolni bez niej”, zwykł im mawiać. „Nie potrzebujecie sztuczek ani forteli, aby się rozwijać. Bądźcie tym, kim potraficie być bez pieśni”. Eretria wtórowała tym radom, choć o wiele lepiej niż Wil zdawała sobie sprawę, że rodzeństwo zignorowałoby je, gdyby tylko roztropność im na to pozwoliła. Niestety w wypadku Jaira roztropność rzadko miała coś do powiedzenia. Był impulsywny i niepokojąco uparty. Miał tendencję do folgowania swoim zachciankom i wykorzystywania do tego pieśni, póki czuł się bezpieczny. Jednakże magia elfów inaczej się u niego objawiała... - Brin? - Głos matki wyrwał ją z zamyślenia. - Mamo, co za różnica, jeśli Jair ma ochotę zabawiać się pieśnią. To tylko zabawka. Eretria potrząsnęła głową. - Nawet zabawka może być niebezpieczna, jeśli zostanie nierozważnie użyta. Poza tym znasz już na tyle magię elfów, żeby wiedzieć, że nigdy nie jest bezpieczna. A teraz posłuchaj mnie. Ty i twój brat wyrośliście już z wieku, kiedy matka i ojciec zaglądali wam przez ramię, żeby sprawdzić, co robicie. Ale nadal potrzebujecie rady. Nie chcę, żebyście używali magii, kiedy wyjedziemy. To przyciąga niepotrzebnie uwagę. Obiecaj mi, że nie będziesz jej używała i powstrzymasz Jaira. Brin wolno skinęła głową. - To z powodu pogłosek o czarnych wędrowcach, prawda? - Słyszała te historie. Na dole, w karczmie nie mówiono ostatnio o niczym innym. Czarni

wędrowcy: poruszające się bezszelestnie zjawy bez twarzy, zrodzone z czarnej magii, pojawiające się znikąd. Niektórzy mówili, że to powrócił lord Warlock i jego słudzy. - Dlatego mnie o to prosisz? - Tak. - Matka uśmiechnęła się. Brin była spostrzegawcza. - A teraz obiecaj. - Obiecuję. - Brin także uśmiechnęła się w odpowiedzi. Uważała jednak całą sprawę za nonsens. Pakowanie i ładowanie bagaży trwało jeszcze pół godziny, aż w końcu rodzice gotowi byli do odjazdu. Pojawił się Jair, który przyniósł z gospody słodycze na drogę dla matki. Eretria przepadała za nimi. Pożegnano się. Matka pocałowała Brin w policzek i przytuliła ją mocniej do siebie. - Pamiętaj, co mi obiecałaś - szepnęła jej do ucha. Wreszcie Ohmsfordowie wsiedli na wóz i wolno ruszyli zakurzoną drogą. Brin patrzyła za nimi, dopóki nie zniknęli jej z oczu. Tego popołudnia Brin wraz z Jairem i Ronem Leah wybrali się na wędrówkę po lasach Yale. Dzień chylił się już ku zachodowi, kiedy zdecydowali się zawrócić w stronę domu. Słońce zaczynało opadać, chowając się za krawędzią Doliny, a cienie drzew się wydłużyły. Do wioski była jeszcze godzina drogi, ale cała trójka przemierzała tę drogę tak często, że potrafili odnaleźć leśne ścieżki nawet w najgłębszych ciemnościach. Szli więc spokojnym krokiem, ciesząc się pięknem jesiennego dnia. - Wybierzmy się jutro na ryby - zaproponował Ron i uśmiechnął się do Brin. - Przy takiej pogodzie i tak nie ma znaczenia, czy coś złapiemy. Szedł pierwszy, najstarszy z całej trójki, a na jego plecach, pod myśliwską kurtą nieznacznie rysowały się ślady rzemieni, na których wisiał miecz Leah w zniszczonej i powyginanej pochwie. Noszony niegdyś przez prawowitego następcę tronu Leah, dawno już przeżył czasy swojej chwały. Ale Ron zawsze podziwiał stare ostrze, które jego pradziad Menion Leah zabrał ze sobą na poszukiwanie Miecza Shannary. Tak bardzo podobała mu się ta broń, że ojciec w końcu podarował mu ją. Stanowiła symbol jego pozycji księcia Leah, mimo iż był najmłodszym księciem. Brin spojrzała na Rona i zmarszczyła brwi. - Wydaje się, że o czymś zapomniałeś. Jutro mieliśmy zabrać się za naprawy w domu. Obiecaliśmy to ojcu. - Zrobimy to innego dnia. - Ron niefrasobliwie wzruszył ramionami. - Naprawy nie uciekną.

- Sądzę, że powinniśmy zbadać brzegi Yale - wtrącił się Jair. Był chudy i żylasty, a jego twarz miała rysy elfów, jak twarz jego ojca. Miał wąskie oczy i ukośne brwi, a spod strzechy niesfornych, jasnych włosów wystawały lekko czubki uszu. - Powinniśmy sprawdzić, czy nie natrafimy na ślady Widm Mord. Ron roześmiał się. - Co ty wiesz o wędrowcach, tygrysie? - Było to pieszczotliwe określenie Jaira. - Pewnie tyle, co i ty. W Dolinie powtarzają te same historie, co w górach - odpowiedział młodzieniec. - Czarni wędrowcy, Widma Mord, stwory zrodzone z ciemności. Opowiadają o nich w karczmie bez przerwy. Brin spojrzała na brata z naganą. - Historie, oto czym są. - A ty, co o tym myślisz? - Jair zwrócił się do Rona. Ku zaskoczeniu Brin, góral wzruszył ramionami. - Może tak, a może nie. Poczuła nagłą złość. - Ron, przecież opowiada się takie historie, od kiedy lord Warlock został pokonany i żadne z nich nigdy nie zawierały słowa prawdy. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej? - Nie twierdzę, że jest inaczej. Po prostu wolę być ostrożny. W czasach Shei Ohmsforda też nie uwierzono w opowieści o Zwiastunach Śmierci, pamiętasz? Dopóki nie było już za późno. - I dlatego myślę, że powinniśmy się rozejrzeć - powtórzył Jair. - W jakim celu, jeśli mogę wiedzieć? - naciskała Brin. Jej głos stał się twardy. - Załóżmy, że znajdziemy coś naprawdę tak niebezpiecznego, jak mówią. Co wtedy zrobisz? Przywołasz pieśń? - Jeśli będę musiał. - Jair wytrzeszczył oczy na siostrę. - Mógłbym użyć magii... - Magia nie służy do zabawy, Jair - przerwała mu ostro. - Ile razy mam ci to powtarzać? - Ja tylko powiedziałem... - Słyszałam, co powiedziałeś. Jeśli myślisz, że pieśń może uczynić dla ciebie wszystko, to jesteś w błędzie. Szkoda, że nie słuchałeś uważnie ojca, kiedy mówił, żeby nie używać magii. Któregoś dnia wpakujesz się przez to w kłopoty. - O co się tak wściekasz? - Jair wytrzeszczył oczy na siostrę. Rzeczywiście

była wściekła i zdawała sobie sprawę, że nic jej to nie da. - Przepraszam. Obiecałam matce, że żadne z nas nie użyje pieśni podczas ich nieobecności. Dlatego tak się zdenerwowałam, kiedy wspomniałeś o szukaniu Widm Mord. Teraz w oczach Jaira błysnęła złość. - Kto dał ci prawo składać obietnice w moim imieniu, Brin? - Nikt, ale matka... - Matka nie rozumie... - Przestańcie, na kocią duszę! - Ron Leah wzniósł błagalnie ręce. - Kiedy słyszę taką kłótnię, zaczynam się cieszyć, że mieszkam w karczmie, a nie z wami. A teraz zapomnijmy o wszystkim i wróćmy do tematu. Idziemy jutro na ryby czy nie? - Idziemy - uznał Jair. - Idziemy - zgodziła się Brin. - Kiedy zrobimy przynajmniej niektóre z koniecznych napraw. Przez chwilę szli w milczeniu. Dziewczyna pogrążyła się w rozmyślaniach nad rosnącą fascynacją Jaira możnością użycia pieśni. Matka miała rację. Jair zapewne używał magii, kiedy tylko miał po temu sposobność. Nie uważał jej za niebezpieczną, tak jak jego siostra, ponieważ w nim działała ona inaczej. Dla Brin zmiany zachodzące w wyglądzie i zachowaniu rzeczy poddanych działaniu pieśni były rzeczywistością, dla Jaira zaś tylko iluzją. Kiedy on posługiwał się magią, efekty były jedynie pozorne. To dawało mu większą swobodę w działaniu i ośmielało do eksperymentowania. Robił to wprawdzie w tajemnicy, niemniej jednak robił. Nawet Brin nie wiedziała do końca, jakie posiadł umiejętności. Południe przeszło już w wieczór. Księżyc w pełni wisiał nad wschodnim horyzontem niczym świetlista bania. Zaczynały pojawiać się gwiazdy. Wraz z nadejściem nocy powietrze gwałtownie się ochłodziło, a zapach lasu stawał się bardziej rześki i przepełniony aromatem usychających liści. Wszędzie wokół słychać było brzęczenie owadów i głosy nocnych ptaków. - Sądzę, że najlepiej byłoby łowić w Rappahalladran - oznajmił nagle Jair. Przez chwilę nikt się nie odzywał. - Nie wiem - odpowiedział w końcu Ron. - Stawy w Dolinie są równie dobre. Brin spojrzała pytająco na górala. Martwił się czymś. Słyszała to w jego głosie. - Nie na pstrąga - upierał się Jair. - A poza tym mam ochotę założyć w Duln

obozowisko na noc albo dwie. - Możemy to zrobić i tutaj. - Dolina jest jak podwórko naszego domu. - Jair był coraz bardziej rozdrażniony. - Przynajmniej w Duln jest jeszcze parę miejsc, których nie zwiedziliśmy do tej pory. Czego się boisz? - Niczego się nie boję - Bronił się książę. - Po prostu uważam... Słuchaj, może później o tym pogadamy. Opowiem wam, co mnie spotkało kiedyś w tym właśnie miejscu. Niemal udało mi się zginąć. To był wilczur... Brin zwolniła kroku i została w tyle. Zdumiewała ją nieoczekiwana niechęć Rona do choćby krótkiego wypadu do Duln. Odbywali takie wycieczki już kilkanaście razy. Czy poza Yale znajdowało się coś, czego się obawiał? Zmarszczyła brwi, wspominając niepokój matki. A teraz także Ron. Nie zaprzeczył opowieściom o Widmach Mord. Raczej był niezwykle powściągliwy. Normalnie wyśmiałby podobne historie jako idiotyczne, tak jak Brin zawsze to robiła. Dlaczego nie śmiał się tym razem? Być może uznał, że nie ma powodów do śmiechu, pomyślała. Wędrowali jeszcze pół godziny, gdy poprzez gałęzie drzew zaczęły prześwitywać światła wioski. Jasna poświata księżyca pomagała im odnaleźć właściwe ścieżki w ciemnościach. Szlak prowadził teraz w dół, do osłoniętej kotliny, w której usadowiło się miasteczko. Z czasem ścieżka poszerzała się, przechodząc w trakt. Pojawiły się domy. Zza ścian dochodziły głosy ludzi. Brin poczuła zmęczenie w całym ciele. Wspaniale będzie wśliznąć się do łóżka i poddać się działaniu zdrowego, mocnego snu. Szli w dół, przez sam środek Shade Yale, mijając starą karczmę od wielu pokoleń należąca do rodziny Ohmsfordów. Prowadzili ją dalej, choć już tam nie mieszkali, od kiedy odeszli Shea i Flick. Teraz gospodarzyli tam przyjaciele rodziny, dzieląc zarobki i wydatki z rodzicami Brin. Jej ojciec nigdy tak naprawdę nie czuł się dobrze w gospodzie, o czym dziewczyna doskonale wiedziała. Nie czuł się związany z tym zawodem. Zdecydowanie wolał być uzdrowicielem niż właścicielem karczmy. Jedynie Jair przejawiał zainteresowanie tym, co się tam działo, ale tylko dlatego, że lubił słuchać opowieści przynoszonych do Yale przez podróżnych. Opowiadano tam tak niezwykłe przygody, że zadowalało to nawet niespokojnego ducha chłopca z nizin. Tego wieczora w gospodzie panował ruch. Szerokie wierzeje otworzyły się, ukazując oświetlone stoły i długi bar. Wnętrze pełne było podróżnych i tutejszych

wieśniaków, którzy śmiali się i żartowali, spędzając ten chłodny jesienny wieczór przy szklance piwa. Ron wyszczerzył zęby do Brin i potrząsnął głową. Nikt się nie spieszył z zakończeniem tego dnia. Parę chwil później dotarli do domu Ohmsfordów. Był to kamienny, murowany domek usadowiony na niewielkim pagórku pomiędzy drzewami. Byli w połowie drogi wyłożonej kocimi łbami, która biegła pomiędzy żywopłotami a kwitnącą śliwą, kiedy Brin zatrzymała ich gwałtownym gestem. W oknie frontowego pokoju paliło się światło. - Czy któryś z was zostawił dziś rano zapaloną lampę? - spytała cicho, dobrze znając odpowiedź. Obydwaj potrząsnęli głowami. - Może ktoś wpadł z wizytą - podsunął Ron. Brin spojrzała na niego. - Dom był zamknięty. Popatrzyli po sobie bez słowa. Ogarnął ich niepokój. Tylko Jair był niewzruszony. - Chodźmy zobaczyć, kto to taki - zaproponował i ruszył naprzód. Ron chwycił go za ramię i pociągnął w tył. - Chwileczkę, tygrysie. Nie ma takiego pośpiechu. Jair uwolnił się, spojrzał na światło, a potem znowu na Rona. - Kogo się spodziewasz? Jednego z czarnych wędrowców? - Skończcie z tymi bzdurami! - rzuciła ostro Brin. Jair uśmiechnął się głupawo. - Tak właśnie myślisz, co? Jeden z wędrowców przyszedł nas porwać! - Miło z ich strony, że zostawili dla nas światło - zauważył oschle Ron. Wpatrywali się w światło niezdecydowani. - Nie możemy tu stać przez całą noc - odezwał się w końcu książę. Sięgnął w tył i wyjął miecz Leah. - Rzućmy na to okiem. Wy dwoje trzymajcie się za mną. W razie czego biegnijcie do gospody i sprowadźcie pomoc. - Zawahał się. - Na pewno nic się nie stanie. Podeszli do frontowych drzwi i zatrzymali się nasłuchując. W domu panowała cisza. Brin podała Ronowi klucz i cofnęła się. Sień była ciemna, tylko z korytarza sączyła się smużka żółtego światła. Zawahali się przez chwilę, a potem ruszyli cicho wzdłuż hallu i weszli do pierwszego pokoju. Był pusty. - Żadnych Widm Mord - oznajmił Jair. - Nic oprócz...

Nie dokończył. Ogromny cień wynurzył się z ciemności spowijającej pokój i wkroczył w krąg światła. Był to mężczyzna wzrostu ponad siedmiu stóp, odziany na czarno. Odrzucił luźny kaptur, odsłaniając szczupłą twarz o ostrych rysach, wysmaganą wiatrem i deszczem. Czarna broda i proste włosy poprzetykane były nitkami siwizny. Nie mogli oderwać wzroku od jego głęboko osadzonych oczu, których spojrzenie spod szerokiego czoła przenikało ich na wskroś. Wydawały się dostrzegać wszystko, nawet to, co ukryte. Ron Leah uniósł ostrze miecza szybkim ruchem, ale powstrzymał go gest dłoni, która wynurzyła się spod szaty. - Nie będziesz go potrzebował. Książę zawahał się, spojrzał przez chwilę w ciemne oczy przybysza i opuścił broń. Brin i Jair zamarli na swoich miejscach, niezdolni uczynić gestu czy wypowiedzieć słowa. - Nie ma się czego obawiać. - Głos obcego brzmiał jak głęboki grzmot. Cała trójka nie poczuła się szczególnie uspokojona tym zapewnieniem, jednak rozluźnili się nieco, kiedy stwierdzili, że ciemna postać trwa bez ruchu. Brin zerknęła na brata i zobaczyła, że Jair wpatruje się w obcego z napięciem, jak gdyby usiłował sobie coś przypomnieć. Obcy spojrzał na chłopca, na Rona, a w końcu na nią. - Czy nikt z was mnie nie poznaje? - zapytał cicho. Przez chwilę panowało milczenie, aż nagle Jair gwałtownie skinął głową. - Allanon! - wykrzyknął, a na jego twarzy odbiło się podniecenie. - Ty jesteś Allanon!

II Brin, Jair i Ron Leah zasiedli wraz z niecodziennym gościem przy stole w jadalni. O ile wiedzieli, nikt nie widział druida od co najmniej dwudziestu lat. Jednym z ostatnich, którzy mieli z nim kontakt, był Wil Ohmsford. Wszyscy jednak znali historie o Allanonie. Była to tajemnicza postać. Mroczny wędrowiec podróżujący do najbardziej odległych krańców czterech krain, filozof, nauczyciel, historyk dziejów. Ostatni z druidów-mędrców, którzy wyprowadzili ludzkość z chaosu, jaki zapanował po upadku starego świata, i doprowadzili do rozkwitu obecnej cywilizacji. To właśnie Allanon ponad siedemdziesiąt lat temu był przewodnikiem Shei i Flicka Ohmsfordów oraz Meniona Leah w poszukiwaniach legendarnego Miecza Shannary, który umożliwił zniszczenie lorda Warlocka. On także odszukał Wiłla Ohmsforda w Storlock, gdzie ten przygotowywał się do zawodu uzdrowiciela, i nakłonił go, aby stał się przewodnikiem i opiekunem Amberle Elessedil, kiedy wyruszyła na poszukiwanie mocy zdolnej uzdrowić umierającą Ellcrys, a tym samym uwięzić demony wypuszczone na wolność w Westlandii. Tak, znali opowieści o Allanonie. Wiedzieli też, że pojawienie się druida zawsze oznaczało kłopoty. - Przebyłem długą drogę, aby cię odnaleźć, Brin Ohmsford. - Olbrzym odezwał się niskim głosem, w którym słychać było zmęczenie. - Nie sądziłem, że kiedykolwiek będę musiał odbyć tę podróż. - Ponieważ potrzebuję pieśni. Przez jedną, nie kończącą się chwilę druid i dziewczyna spoglądali na siebie w milczeniu. - To dziwne. - Allanon westchnął. - Nie zauważyłem wcześniej, że przejście magii elfów na dzieci Wila Ohmsforda może mieć swoje głębokie uzasadnienie. Sądziłem, że to tylko uboczny efekt użycia Kamieni Elfów, którego nie sposób było uniknąć. - Czego chcesz od Brin? - Ron przerwał starcowi, spoglądając na niego z niechęcią. Nie spodobało mu się to, co usłyszał. - I po co ci pieśń? - dodał Jair. Allanon wciąż wpatrywał się w Brin. - Czy matka i ojciec są w domu? - Nie. Wyjechali na co najmniej dwa tygodnie. Będą leczyć chorych na południu. - Nie mogę czekać nawet dwóch dni, a co dopiero dwa tygodnie - wyszeptał

olbrzym. - Musimy porozmawiać teraz, a ty musisz zdecydować, co zrobić. Jeśli podejmiesz, konieczną moim zdaniem, decyzję, to obawiam się, że tym razem twój ojciec mi nie wybaczy. Brin natychmiast się domyśliła, o co chodzi. - Czy mam iść z tobą? - zapytała powoli. Pytanie zawisło między nimi, przez chwilę pozostając bez odpowiedzi. - Pozwól, że opowiem ci o niebezpieczeństwie, jakie zagraża czterem krainom. Jest to zło większe nawet od tego, z którym miał do czynienia Shea Ohmsford czy nawet twój ojciec. - Starzec splótł dłonie na stole i pochylił się w stronę Brin. - W starym świecie, żyły kiedyś czarodziejskie stworzenia, które używały zarówno dobrej, jak i złej magii. Z pewnością ojciec opowiadał ci o tym. Wraz z nadejściem człowieka stary świat przeminął. Zło zostało uwięzione za Ścianą Zakazu, a dobro zagubiono w procesie ewolucji ras. Ze starych czasów pozostała jednak pewna księga. Była to księga mrocznej magii, posiadająca moc tak straszliwą, że nawet magowie elfów ze starego świata się jej obawiali. Nazywała się Ildatch. Jej pochodzenie nie jest znane do dziś. Wygląda na to, że pojawiła się na początku czasu, kiedy życie dopiero powstawało. Zło posługiwało się nią przez wieki, ale w końcu elfom udało się zawładnąć księgą. Jej czar był jednak tak wielki, że nawet znając jej moc, niewielu elfijskich magów ośmieliło się na próbę wydarcia tajemnic Ildatch. Ci, którzy się na to odważyli, zginęli. Pozostali zdecydowali, że należy księgę zniszczyć, ale zanim zdołali tego dokonać, zniknęła ona bez wieści. Tu i ówdzie pojawiały się później plotki o jej ponownym użyciu, ale nigdy ich nie potwierdzono. - Allanon zmarszczył brwi. - A potem świat ogarnęły Wielkie Wojny. Przez dwa tysiące lat istnienie człowieka zostało zredukowane do najbardziej prymitywnego poziomu. Aż w końcu druidzi zwołali w Paranorze Pierwszą Radę, aby zgromadzić nauczycieli ze starego świata, którzy mogliby pomóc w stworzeniu nowego. Przedstawiono Radzie całą wiedzę, przechowywaną przez lata czy to w księgach, czy też w tradycji ustnej, aby ujawnić jej sekrety. Niestety nie wszystko, co udało się przechować przez pokolenia, było dobre. Pomiędzy księgami, które odkryli druidzi, znalazła się Ildatch. Została odkryta przez niezwykle utalentowanego, ambitnego, młodego druida imieniem Brona. - Lorda Warlocka - powiedziała cicho Brin. Allanon skinął głową. - Stał się lordem Warlockiem, kiedy pokonała go moc Ildatch. Razem ze swoimi uczniami został pochłonięty przez czarną magię. Przez niemal tysiąc lat

zagrażali istnieniu rodzaju ludzkiego. Dopiero Shea Ohmsford położył temu kres, kiedy posiadł moc Miecza Shannary. Brona i jego zwolennicy zostali zniszczeni. - Przerwał na chwilę, po czym ciągnął dalej: - Lecz Ildatch ponownie zniknęła. Szukałem jej w ruinach Góry Czaszki, kiedy upadło królestwo Warlocka, ale nie znalazłem. Myślałem już, że przepadła na dobre, pogrzebana gdzieś na wieki, myliłem się jednak. Udało jej się przetrwać jakimś sposobem. Została odnaleziona przez ludzką sektę zwolenników Warlocka, prawdopodobnie czarowników, których nie ujarzmiła moc Miecza Shannary i dlatego nie zginęli wraz ze swoim Panem. Nie mam pojęcia jak, ale odnaleźli oni miejsce, gdzie leżała ukryta Ildatch i przynieśli ją z powrotem do świata ludzi. Zabrali ją w głąb Estlandii, gdzie ukryci przed ludzkim wzrokiem zaczęli zgłębiać tajniki magii. Było to ponad sześćdziesiąt lat temu. Możecie odgadnąć, co się z nimi stało. Brin była blada, kiedy pochylała się w stronę druida. - Twierdzisz, że to się znowu zaczyna? Pojawił się następny lord Warlock i Zwiastuny Śmierci? Allanon potrząsnął głową. - Ci ludzie nie byli druidami jak Brona i jego uczniowie. Poza tym magia zawładnęła nimi stosunkowo niedawno, ale ona wyciska piętno na każdym, kto próbuje ją zgłębić. Różnica polega jedynie na charakterze tych zmian. Za każdym razem zmiana dokonuje się w inny sposób. - Nie rozumiem. - Brin pokręciła głową. - W inny sposób - powtórzył Allanon. - Magia, dobra czy zła, przystosowuje się do swego użytkownika i zmienia go na swój sposób. Ostatnim razem stworzenia zrodzone z jej dotyku latały... Zdanie zawisło w powietrzu. Słuchacze wymienili między sobą szybkie spojrzenia. - A tym razem? - zapytał Ron. - Tym razem zło chodzi na własnych nogach. - Czarne oczy starca zwęziły się. - Widma Mord! - wybuchnął Jair. Allanon skinął głową. - Tak gnomy nazywają czarnych wędrowców. Są one tylko inną formą tego samego zła. To Ildatch nadała im kształt, tak jak zrobiła to z Broną i jego uczniami, ofiarami magii, niewolnikami mocy. Dla świata ludzi są już straceni, należą do ciemności. - A więc plotki okazały się prawdą - mruknął Ron Leah. Jego szare oczy

odszukały Brin. - Nie mówiłem ci o tym wcześniej, ponieważ nie chciałem niepotrzebnie cię martwić, ale podróżni przejeżdżający przez Leah opowiadali mi, że widziano wędrowców na zachodzie. Przybyli z kraju Srebrnej Rzeki. Kiedy więc Jair zaproponował, żebyśmy nocowali poza Yale... - Widma Mord dotarły aż tutaj? - przerwał gwałtownie Allanon. W jego głosie brzmiał niepokój. - Jak dawno to było, książę Leah? Ron potrząsnął głową z powątpiewaniem. - Może kilka dni temu. Tuż po moim przybyciu do Yale. - Mamy więc mniej czasu, niż myślałem. - Zmarszczki na czole druida pogłębiły się. - Ale co one tutaj robią? - chciał wiedzieć Jair. - Przypuszczam, że szukają mnie. - Allanon uniósł swoją ciemną twarz. Cisza odbiła się echem od ścian pogrążonego w mroku domostwa. Nikt się nie odezwał. Trwali bez ruchu pod spojrzeniem druida. - Posłuchajcie uważnie. Warownia Widm Mord leży w głębi Estlandii, wysoko w górach Ravenshorn. Jest to potężna, wiekowa forteca zbudowana jeszcze przez trolle w czasie Drugiej Wojny Ludów. Nazywa się Graymark i stoi na krawędzi ściany otaczającej głęboką dolinę. To tam ukryto Ildatch. - Druid odetchnął głęboko. - Dziesięć dni temu stałem na skraju tej doliny, zdecydowany zejść na dół, wydobyć księgę mrocznej magii z ukrycia i dopilnować, aby została zniszczona. To księga jest źródłem mocy Widm Mord. Jeśli księga przestanie istnieć, przepadnie ich moc, skończy się groza. Widma Mord nie próżnowały po upadku swego pana. Sześć miesięcy temu ponownie wybuchły przygraniczne walki pomiędzy gnomami i karłami. Od lat te dwa ludy walczyły ze sobą o lasy Anaru, tak więc początkowo nikogo nie dziwiło wznowienie sporu. Ale tym razem, o czym większość nie wie, walka ma zupełnie inny charakter. Gnomy są prowadzone przez Widma Mord. Rozproszone i pobite po upadku lorda Warlocka, plemiona gnomów na nowo zniewolone zostały siłami czarnej magii, tym razem pod rządami Widm Mord. Gnomy zyskały potęgę, której nie posiadłyby w żaden inny sposób. Tak więc karły spychano stale na południe, dopóki granica nie została przywrócona. Zatrute czarną magią wody Srebrnej Rzeki zaczęły cuchnąć. Kraj, który zasila, zaczyna umierać. Kiedy to nastąpi, zginą także karły, a wtedy cała Estlandia będzie stracona. Elfy z Westlandii oraz ludzie z Callahornu ruszyli karłom z pomocą, ale to nie wystarczy, aby przeciwstawić się magii Widm. Jedynie zniszczenie Ildatch może powstrzymać

to, co się dzieje. - Odwrócił się nagle do Brin. - Pamiętasz opowieści swojego ojca, które przekazał mu jego ojciec, a ten słyszał je z kolei od Shei Ohmsforda? O tym, jak lord Warlock najechał Sudlandię? Kiedy przybyło zło, w całym kraju zapadły ciemności. Cień padł na wszystko, co żyło, i wszystko pod nim więdło i umierało. Przetrwało tylko to, co należało do zła. To znowu się zaczyna, dziewczyno. Tym razem w Anarze. - Allanon odwrócił wzrok. - Dziesięć dni temu stałem na murach Graymark z zamiarem odnalezienia i zniszczenia Ildatch. Odkryłem wówczas, czego dokonały Widma Mord. Wykorzystując magię, posadziły w dolinie bagnisty las, aby chronił księgę. W czarodziejskim języku nazywa się on Maelmord i stanowi skupisko takiego zła, że wszystko, co doń nie należy, zostanie zmiażdżone i unicestwione przy pierwszej próbie przejścia. Rozumiecie? Ten las żyje, oddycha i myśli. Nic tamtędy nie przejdzie. Próbowałem, ale nawet moja moc nie wystarczyła, żeby go pokonać. Maelmord odepchnął mnie, a Widma wyczuły moją obecność. Ruszyły w pościg, ale zdołałem uciec. Teraz szukają mnie, wiedząc... Głos mu zamarł. Brin zerknęła na Rona, który przez chwilę wyglądał na zmartwionego. - Jeśli cię szukają, mogą przyjść tutaj, prawda? - Góral wykorzystał przerwę w opowiadaniu druida. - Mogą. Ale to nastąpi niezależnie od tego, czy mnie szukają, czy nie. Zrozum, prędzej czy później zechcą wyeliminować wszelkie zagrożenie dla swego panowania nad ludźmi. Z pewnością zdajesz sobie sprawę, że rodzina Ohmsfordów stanowi takie zagrożenie. - Z powodu Shei Ohmsforda i Miecza Shannary? - zapytała Brin. - Pośrednio tak. Widma Mord nie są tworami iluzji, tak jak lord Warlock, więc Miecz nie może im uczynić krzywdy. Być może Kamienie Elfów mogłyby tego dokonać. Magia stanowi siłę, którą należałoby rozważyć, a Widma słyszały pewnie o Wilu Ohmsfordzie i jego poszukiwaniach Krwawego Ognia. - Druid zamilkł na chwilę. - Ale prawdziwe zagrożenie stanowi dla nich pieśń. - Pieśń? - Brin osłupiała ze zdumienia. - Ależ pieśń jest tylko zabawką! Nie posiada mocy Kamieni Elfów! Dlaczego miałaby stanowić zagrożenie dla tych potworów? Dlaczego mieliby się obawiać czegoś tak nieszkodliwego? - Nieszkodliwego? - W oczach Allanona pojawił się błysk, ale szybko je przymknął, jakby próbując coś ukryć. Ciemna twarz druida nie wyrażała żadnych uczuć i nagle Brin poczuła, że naprawdę się boi.

- Co cię tu sprowadza, Allanonie? - zapytała raz jeszcze, zaciskając dłonie w pięści, aby ukryć ich drżenie. Druid uniósł powieki. Na stole przed nim strzelił nikły płomyk olejnej lampy. - Chcę, żebyś pojechała ze mną do Estlandii, do siedziby Widm Mord. Chcę, abyś użyła pieśni do utworzenia przejścia przez Maelmord, a potem odnalazła Ildatch i przyniosła ją do mnie. Wtedy będę mógł ją zniszczyć. Cała trójka wpatrzyła się w niego bez słowa. - Jak? - zapytał w końcu Jair. - Pieśń może pokonać nawet czarną magię - odrzekł Allanon. - Może zmieniać zachowanie wszystkiego, co żyje. Nawet Maelmord będzie musiał posłuchać Brin. Pieśń utworzy jej przejście. Oczy Jaira rozszerzyło zdumienie. - Pieśń może uczynić to wszystko? Brin jednak potrząsnęła głową. - Czyżby? A może tylko używasz jej w ten sposób - powoli pokręcił głową. - Nie, Brin Ohmsford. Pieśń jest częścią magii elfów i posiada jej moc. Jeszcze tego nie dostrzegasz, ale uwierz mi, że tak właśnie jest. - Nie obchodzi mnie, czym jest pieśń. Brin nigdzie nie pójdzie! - Ron zdenerwował się. - Nie możesz wymagać, aby narażała się na takie niebezpieczeństwo. Allanon pozostawał niewzruszony. - Nie mam wyboru, książę Leah. Tak samo jak nie miałem wyboru, kiedy prosiłem Sheę Ohmsforda, aby wyruszył na poszukiwanie Miecza Shannary, albo Wila Ohmsforda, aby ruszył na poszukiwanie Krwawego Ognia. Dziedzictwo magii elfów, które przeszło początkowo na Jerle Shannarę, należy teraz do Ohmsfordów. Chciałbym, aby było inaczej równie mocno jak wy, ale równie dobrze moglibyśmy żądać, aby dzień się stał nocą. Pieśń należy do Brin i przyszedł czas, kiedy będzie musiała jej użyć. - Posłuchaj mnie, Brin. - Ron odwrócił się do dziewczyny. - Nie powiedziałem ci wszystkiego. Chodzą wieści o tym, co Widma Mord robią z ludźmi. Słyszano o wyłupionych oczach i wydartych językach, utracie zmysłów i ogniu, który wżera się w kości. Do tej pory lekceważyłem te pogłoski. Myślałem, że tyle są warte, co opowieści pijaczków przy ognisku. Ale druid sprawił, że zmieniłem zdanie. Nie możesz z nim pójść. Nie możesz!

- Plotki, o których mówisz, są prawdą - oznajmił cicho Allanon. - Niebezpieczeństwo istnieje. Możesz nawet zginąć... - Przerwał na chwilę. - Ale co nam pozostanie, jeśli nie pójdziesz? Ukryjecie się i będziecie mieli nadzieję, że Widma Mord zapomną o was? Poprosicie karły o ochronę? Co się stanie, jeśli odejdą? Tak jak lord Warlock, zło wkroczy do tego kraju i będzie się rozprzestrzeniać, aż nie zostanie nikt zdolny stawić mu opór. Jair dotknął ramienia siostry. - Brin, jeśli musimy iść, niech przynajmniej będzie nas dwoje... - Z całą pewnością nie będzie nas dwoje! - Sprzeciwiła się natychmiast. - Cokolwiek się wydarzy, zostaniesz tutaj! - Wszyscy tu zostaniemy. - Ron spojrzał na druida. - Nie pójdziemy. Żadne z nas. Musisz znaleźć inne wyjście z tej sytuacji. - Nie mogę, książę Leah. -Allanon potrząsnął głową. - Nie ma innego wyjścia. Zapanowała cisza. Brin poczuła się schwytana w pułapkę przez poczucie konieczności, jakie poruszył w niej druid, i obowiązków, jakie zepchnął na jej barki. Próbowała wszystko rozważyć i uporządkować. Stale powracała jedna myśl. Pieśń jest tylko zabawką. Magia elfów. Tak, ale to nadal zabawka. Nieszkodliwa! Nawet Allanon nie mógł pokonać zła! Jednak jej ojciec zawsze obawiał się magii. Ostrzegał, aby jej nie używać, gdyż nie można z nią igrać bezkarnie. Brin także była zdecydowana odwieść Jaira od używania pieśni... - Allanonie - odezwała się cichym głosem. Szczupła twarz odwróciła się w jej stronę. - Używałam pieśni tylko do zmieniania wyglądu niewielkich rzeczy. Sprawiałam, że więdły liście albo zakwitały kwiaty. To były drobiazgi, a poza tym nie robiłam tego od miesięcy. Jak pieśń mogłaby zmienić zło tak potężne jak las, który chroni Ildatch? - Nauczę cię tego. - Druid zapewnił ją po chwili wahania. Wolno skinęła głową. - Mój ojciec był zawsze przeciwny używaniu magii. Ostrzegał, aby na niej nie polegać, ponieważ tak odmieniła jego życie. Gdyby był tutaj, odradzałby mi pójście z tobą, tak jak Ron. A nawet rozkazałby mi zostać. Na kamiennym obliczu druida odbiło się zmęczenie. - Wiem, Brin. - Mój ojciec powrócił z Westlandii po odnalezieniu Krwawego Ognia i na zawsze schował Kamienie Elfów. - Ciągnęła, próbując opanować zmieszanie. -

Pewnego razu powiedział mi, że wie, iż magia elfów odmieniła go, ale nie wie jak. Obiecał sobie, że nigdy nie użyje już Kamieni Elfów. - O tym także wiem. - I mimo to prosisz, abym z tobą poszła? - Tak. - Mimo że nie jestem w stanie prosić go o radę? Mimo że nie mogę nawet poczekać na jego powrót? Nie mam szansy choćby spróbować mu cokolwiek wyjaśnić! - Ułatwię ci to, Brin Ohmsford. - Druid wyglądał teraz na rozzłoszczonego. - Nie proszę cię o nic, co byłoby prawe czy też rozsądne, ani o nic, co zaakceptowałby twój ojciec. Proszę, abyś zaryzykowała wszystko i uwierzyła mi na słowo, że to konieczne. Proszę o zaufanie tam, gdzie prawdopodobnie nie ma do tego żadnych podstaw. Proszę o to wszystko i nie daję nic w zamian. Nic. - Uniósł się na krześle, pochylając do przodu ciemną, groźną twarz. - Ale powiem ci coś. Jeśli przemyślisz wszystko, zobaczysz, że musisz iść ze mną wbrew nawet najrozsądniejszym argumentom. Nawet Ron się nie sprzeciwił tym razem. Allanon jeszcze przez chwilę trwał na wpół pochylony nad stołem, a jego ciemne szaty rozpościerały się szeroko wokół potężnej sylwetki. Potem usiadł powoli. Wyglądał na bardzo znużonego i zdesperowanego. Był to obraz Allanona zupełnie odmienny od tego, który tak często przedstawiał jej ojciec. Brin była przerażona. - Przemyślę całą rzecz, jak prosisz - zgodziła się. Jej głos był niemal szeptem. - Ale potrzebuję przynajmniej tej nocy. Muszę dojść do ładu ze swoimi... uczuciami. Allanon wydawał się wahać przez moment. W końcu skinął głową. - Porozmawiamy rano. Rozważ wszystko dobrze, Brin Ohmsford. Podniósł się z miejsca, kiedy nagle stanął przed nim Jair. Jego elfrjska twarz płonęła z podniecenia. - A co ze mną? Co z moimi uczuciami? Jeśli Brin pójdzie, pójdę i ja! Nie zostawicie mnie tutaj! - Jair, nie zapominaj...! - Brin podniosła sprzeciw, ale druid uciszył ją jednym spojrzeniem. Wstał i obszedł stół, aby stanąć przed chłopcem. - Jesteś odważny - powiedział cicho, kładąc dłoń na szczupłym ramieniu Jaira. - Ale to nie twojej magii potrzeba mi w tej podróży. Twoja magia jest iluzją, a iluzja nie pozwoli nam przejść przez Maelmord.

- A jeśli się mylisz? - Jair upierał się. - Poza tym, ja też chcę pomóc! - Pomożesz. - Allanon skinął głową - Jest coś, co będziesz musiał zrobić, kiedy wyruszymy z Brin. Jesteś odpowiedzialny za bezpieczeństwo twoich rodziców. Musisz dopilnować, aby Widma Mord nie znalazły ich, zanim zniszczę Ildatch. Musisz użyć pieśni, aby ochronić ich, kiedy nadejdą słudzy ciemności. Zrobisz to? Brin nie zwróciła uwagi na pewność druida, że już podjęła decyzję podróży do Estlandii, a jeszcze mniej na propozycję użycia przez Jaira magii elfów jako broni. - Zrobię, jeśli będę musiał. - W głosie Jaira pobrzmiewała wyraźna niechęć. - Ale wolałbym iść z wami. - Innym razem, chłopcze. - Allanon cofnął rękę z jego ramienia. - Może i ja pójdę innym razem - zauważyła cierpko Brin. - Nic nie zostało jeszcze postanowione, Allanonie. Ciemna twarz obróciła się z wolna. - Nie będzie innego razu dla ciebie, Brin - stwierdził cicho druid. - Teraz jest twój czas. Musisz iść ze mną. Poczekaj do rana. Skinąwszy wszystkim głową, ruszył w stronę wyjścia, owijając się ciaśniej ciemnym płaszczem. - Dokąd idziesz, Allanonie? - zawołała za nim Brin. - Będę w pobliżu - odpowiedział nie zatrzymując się. Chwilę później zniknął. Brin, Jair i Ron Leah patrzyli w ślad za nim. - I co teraz? - Pierwszy odezwał się książę. Brin spojrzała na niego. - Teraz idziemy spać. - Wstała od stołu. - Spać! - Góral patrzył na nią osłupiały. - Jak możesz iść spać po tym wszystkim? - Nieznacznym ruchem dłoni wskazał kierunek, gdzie zniknął druid. Odgarnęła długie czarne włosy i uśmiechnęła się blado. - A cóż innego mogłabym teraz zrobić, Ron? Jestem zmęczona, niepewna i przerażona. Potrzebuję odpoczynku. - Podeszła do niego i pocałowała lekko w czoło. - Zostań tutaj na noc. - Ucałowała także Jaira i uściskała go. - Idźcie spać. Obaj. Potem ruszyła korytarzem do swojej sypialni i starannie zamknęła za sobą drzwi. Spała krótko, niespokojnym snem pełnym majaków, nie dającym odpoczynku. Snem, w którym podświadome lęki nabierały kształtów i przychodziły po nią w postaci zjaw. Ścigana przez nie, obudziła się nagle. Poduszka mokra była od potu. Wstała z łóżka i narzuciła na siebie suknię, żeby nie zmarznąć. Cicho przemierzała

ciemne pokoje swego domu. W jadalni zapaliła olejną lampę, przykręciła płomień i usiadła, bez słowa wpatrując się w mrok. Brin ogarnęło poczucie beznadziejności. Co ma zrobić? Pamiętała dobrze historie opowiadane przez ojca, a nawet pradziadka Sheę Ohmsforda, kiedy była małą dziewczynką. O tym, co się wydarzyło, kiedy z Nordlandii nadszedł lord Warlock; jego armie najechały Callahorn, a ciemność ogarnęła cały kraj. Gdzie przeszedł władca ciemności, umierało światło. Teraz zaczyna się to samo. Przygraniczne wojny pomiędzy gnomami i karłami, Srebrna Rzeka, a wraz z nią kraina, którą żywi, zatruta; ciemności zapadające nad Estlandią. To samo wydarzyło się siedemdziesiąt pięć lat temu. Także tym razem jest sposób, aby powstrzymać rozwój wypadków, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się ciemności. I także tym razem wezwano na ratunek jednego z Ohmsfordów, ponieważ wygląda na to, że nie ma innej nadziei. Wtuliła się głębiej w fałdy sukni. „Na to wygląda” - słowo-klucz, którym posługiwał się Allanon. Na ile tylko wygląda? Ile z tego, co jej powiedział jest prawdą, a ile tylko półprawdą? Opowieści maga zawsze były takie same. Druid dzielił się z innymi jedynie okruchami swej niezmierzonej mocy i wiedzy. Mówił tylko to, co uważał za konieczne, nigdy więcej. Manipulował innymi, używając ich do swoich celów, które rzadko ujawniał. Kiedy wkraczało się na ścieżkę Allanona, należało przygotować się na podróż w ciemnościach. Droga Widm Mord, jeżeli naprawdę stanowiły inną formę zła pokonanego przez Miecz Shannary, mogła być pogrążona w jeszcze większych ciemnościach. Musiała rozważyć, którą z ciemności wybiera. Allanon mógł być nieszczery i przebiegły w swoich stosunkach z Ohmsfordami, ale był przyjacielem czterech krain. Wszystkie jego działania miały na celu ochronę ludów, nic zaś przyniesienie im szkody. Jak do tej pory nigdy się nie pomylił w swoich ostrzeżeniach, nie było więc powodu przypuszczać, że tym razem nie ma racji. Ale czy magia pieśni wystarczy, aby przeniknąć przez barierę poczętą ze zła? Brin uznała to za niemożliwe. Czymże innym była pieśń, jeśli nie jedynie ubocznym efektem użycia magii elfów? Nie miała nawet siły Kamieni Elfów. Nie była bronią. A mimo to Allanon uznał ją za jedyny środek w walce z czarną magią. Jedyny środek tam, gdzie nawet jego moc zawiodła. Przestraszył ją odgłos bosych stóp na progu jadalni. Z mroku wysunął się Ron Leah, podszedł do stołu i usiadł przy niej. - Ja też nie mogą spać - wymamrotał, mrużąc oczy w świetle lampy. - Co

postanowiłaś? - Nic. - Potrząsnęła głową. - Nie wiem, co zrobić. Cały czas zadaję sobie pytanie, co uczyniłby mój ojciec. - To proste - mruknął Ron. - Kazałby ci zapomnieć o całej sprawie. To zbyt niebezpieczne. Powiedziałby ci też to. co powtarzał nam obojgu wiele razy: Allanonowi nie można ufać. Brin odgarnęła z twarzy długie czarne włosy i uśmiechnęła się blado. - Nie usłyszałeś, co powiedziałam, Ron. Zadaję sobie pytanie, co zrobiłby mój ojciec, a nie, co kazałby mi zrobić. To nie to samo. Co by zrobił, gdyby to jego poproszono? Czy nie poszedłby, tak jak zrobił to, kiedy Allanon przybył po niego do Storlock dwadzieścia lat temu? Wiedział, że Allanonowi nie można wierzyć, wiedział, że nie powiedziano mu wszystkiego, ale wiedział też, że jako jedyny posiada magię, która może być potrzebna. - Ależ Brin, pieśń... no cóż. - Góral poruszył się niespokojnie. - To nie to samo co Kamienie Elfów. Sama mówiłaś, że to tylko zabawka. - Wiem. To właśnie czyni wszystko jeszcze trudniejszym. Wiem także, że ojciec byłby przerażony, gdyby wiedział, że rozważam użycie magii jako jakiejkolwiek Broni... - Przerwała na chwilę. - Lecz magia elfów to dziwna rzecz. Jej moc nigdy nie objawia się wyraźnie. Czasami jest ukryta. Tak było z Mieczem Shannary. Shea Ohmsford nigdy nie przypuszczałby, że tak mała rzecz może zniszczyć wroga tak potężnego jak lord Warlock, dopóki jej nie wypróbował. Po prostu uwierzył... - Powtarzam ci raz jeszcze. - Ron wyprostował się gwałtownie. - Ta podróż jest zbyt niebezpieczna. Widma Mord są zbyt groźne. Nawet Allanon nie mógł się z nimi zmierzyć. Sam ci to powiedział! Co innego, gdybyś miała użyć Kamieni Elfów. W końcu miały dość mocy, aby zniszczyć podobne stwory. Co zrobisz z pieśnią, kiedy staniesz z nimi twarzą w twarz? Zaśpiewasz, tak jak śpiewałaś staremu klonowi? - Nie żartuj sobie ze mnie, Ron. - Oczy Brin zwęziły się. - Nie żartuję. - Potrząsnął głową. - Zbyt cię lubię, abym kiedykolwiek pozwolił sobie na żarty. Po prostu nie wierzę, że pieśń stanowi jakąkolwiek ochronę przed czymś takim jak Widma! Brin spojrzała w noc poprzez zasłonięte okna, obserwując rytmiczne, pełne wdzięku ruchy drzew na wietrze.

- Ja też w to nie wierzę - przyznała cicho. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, zagubieni każde w swoich myślach. Brin widziała przed sobą zawieszoną w powietrzu ciemną, zmęczoną twarz Allanona. Natarczywa zjawa, która ją oskarżała, wzywała: Musisz iść. Przekonasz się rano. Słyszała druida tak wyraźnie, jakby stał przy niej. Ale co miało ją ostatecznie przekonać? Odpowiedzi na to pytanie wprawiały ją tylko w jeszcze większe zmieszanie. Miała przed sobą wszystkie argumenty za i przeciw, szala jednak nie przechylała się w żadnym kierunku. - Poszedłbyś? - zapytała nagle Rona. - Gdybyś miał tylko pieśń? - Mowy nie ma - odpowiedział natychmiast. Trochę za szybko, zbyt gwałtownie. Kłamiesz, Ron, pomyślała. Kłamiesz, bo nie chcesz, żebym poszła. Gdybyś to przemyślał, napotkałbyś te same wątpliwości co ja. - Co się dzieje? - zapytał z ciemności znużony głos. Odwrócili się i zobaczyli Jaira stojącego w hallu i mrużącego zaspane oczy w świetle lampy. Podszedł do nich i stał patrząc to na jedno, to na drugie. - Po prostu rozmawiamy, Jair - odezwała się Brin. - O poszukiwaniu tej magicznej księgi? - Tak. Dlaczego nie wracasz do łóżka? - Idziesz? Mam na myśli tę książkę. - Nie wiem. - Nie pójdzie, jeśli ma choć odrobinę zdrowego rozsądku - warknął Ron. - To zdecydowanie zbyt niebezpieczna podróż. Powiedz jej to, tygrysie. Jest twoją jedyną siostrą i nie chcesz chyba, żeby wpadła w łapy czarnych wędrowców. - Jair nie ma tu nic do powiedzenia, więc nie próbuj go straszyć. - Brin rzuciła mu gniewne spojrzenie. - Jego? A kto próbuje go straszyć? - Szczupła twarz Rona płonęła. - To ciebie próbuję przestraszyć, na kocią duszę. - Tak czy inaczej, nie boję się czarnych wędrowców - oznajmił stanowczo Jair. - A powinieneś - Brin prychnęła. - Może powinnaś poczekać, żeby porozmawiać z ojcem. Możemy mu wysłać wiadomość. - Jair wzruszył ramionami i ziewnął.

- Teraz mówimy z sensem - zgodził się Ron. - Przynajmniej poczekaj, aż Wil i Eretria omówią to z tobą. - Słyszałeś, co powiedział Allanon. - Brin westchnęła. - Nie ma na to czasu. - Potrafiłby znaleźć czas, gdyby to było konieczne. - Góral skrzyżował ramiona na piersi. - Brin, twój ojciec może mieć zupełnie inne zdanie na ten temat. Poza tym ma doświadczenie. Używał już magii elfów. - Brin, ojciec mógłby użyć Kamieni Elfów! - Oczy Jaira rozbłysły. - Mógłby pójść z tobą i chronić cię za ich pomocą tak, jak chronił Amberle, dziewczynę elfów. Brin nagle zrozumiała. Tych kilka słów stanowiło odpowiedź, której poszukiwała. Allanon miał rację. Musi iść z nim, lecz nie z przyczyn, które rozważała do tej pory. Ojciec nalegałby, żeby jej towarzyszyć. Zabrałby Kamienie Elfów z ich kryjówki, aby ją chronić, a tego właśnie musiała uniknąć za wszelką cenę. Zostałby zmuszony do złamania ślubów, że już nigdy nie użyje magii elfów. Prawdopodobnie nie zgodziłby się nawet, żeby towarzyszyła Allanonowi. Poszedłby zamiast niej, aby ochronić całą rodzinę. - Chciałabym, żebyś wrócił do łóżka, Jair - powiedziała nagle. - Ale właśnie... - Idź, proszę. Porozmawiamy o wszystkim rano. - A ty? - Jair zawahał się. - Zostanę jeszcze tylko parę minut. Obiecuję. Chcę po prostu posiedzieć trochę sama. Brat przyglądał się jej przez chwilę podejrzliwie, aż w końcu skinął głową. - W porządku. Dobranoc. - Odwrócił się i zniknął w ciemności. - Tylko żebyś na pewno poszła spać. Brin poszukała wzroku Rona. Znali się od dziecka i nie potrzebowali słów, żeby wiedzieć, co myśli drugie. Tym razem było tak samo. Góral wstał powoli. Jego szczupła twarz była stanowcza. - Dobrze, Brin. Teraz ja także rozumiem. Ale idę z tobą, rozumiesz? I zostanę przy tobie do końca. Powoli skinęła głową. Zniknął w hallu bez słowa, zostawiając ją samą. Mijały minuty. Jeszcze raz obracała wszystko w myślach, rozważając starannie każdy argument. W końcu, raz jeszcze, musiała odpowiedzieć tak samo. Nie mogła pozwolić, aby ojciec złamał śluby z jej powodu i ryzykował użycie magii elfów, którą przeklął. Nie mogła.

Wstała i zdmuchnęła płomień lampy, ale zamiast udać się w stronę sypialni, ruszyła w kierunku wyjścia. Podniosła zasuwę, cicho otworzyła drzwi i wyśliznęła się w noc. Na twarzy poczuła powiew wiatru, chłodny, pełen zapachów jesieni. Stała przez chwilę, wpatrując się w mrok, a potem ruszyła wzdłuż domu do ogrodu na tyłach. Nocne odgłosy wypełniały ciszę stałą kadencją niewidocznego życia. Zatrzymała się pod potężnym dębem na skraju ogrodu i rozejrzała wokół wyczekująco. Chwilę później pojawił się Allanon. W jakiś sposób wiedziała, że go tu zastanie. Czarny tak jak cienie, które go otaczały, wysunął się bezszelestnie spomiędzy drzew i stanął obok niej. - Zdecydowałam - wyszeptała pewnym głosem. - Idę z tobą.