prezes_08

  • Dokumenty1 468
  • Odsłony563 216
  • Obserwuję485
  • Rozmiar dokumentów2.6 GB
  • Ilość pobrań351 136

D.B. Reynolds - Vampires in America 04 - Sophia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

prezes_08
EBooki
Autorzy

D.B. Reynolds - Vampires in America 04 - Sophia.pdf

prezes_08 EBooki Autorzy D.B. Reynolds Vampires in America 1-5
Użytkownik prezes_08 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 395 stron)

D B Reynolds - Vampires in America 04 - Sophia Tłumaczenie dla: Translations_Club Tłumacz: canzone Korekta: Isiorek Korekta całości: sylwikr

Prolog Malibu, Kalifornia Raphael tonął, uwięziony w kręgu bólu i straty... tak wielkiej straty, która go wciągała w dół, lodowate okruchy raniły go niczym ostrza w jego duszy. Szalał od tej więzi, która go trzymała w koszmarze, podczas gdy jego słodka Cyn szlochała, a jej łzy ogrzewały skórę na jego piersi, to co zostało z jego serca. Bezlitosne słońce zmuszało go do leżenia, podczas gdy wył bezgłośnie, a głosy w jego głowie domagały się zemsty na tych, którzy ich zniszczyli. Pięć stuleci życia za nim i najpotężniejszy wampir na ziemi… a mógł tylko czekać. Upływały godziny, a potem minuty. Słońce wciąż było rozmazanym kształtem na horyzoncie, kiedy zerwał łańcuchy, które więziły go w ciągu dnia. Usiadł, ramionami objął Cyn, wciągając ją na swoje kolana i szepcząc słowa pocieszenia. Sięgnął po swoje wampiry, te, które wciąż spały i te, które dopiero się obudziły, ale specjalnie po Duncana, który był wystarczająco blisko i wystarczająco potężny, aby poczuć szarpiące ostrze koszmaru Raphaela. Koszmaru, który był zbyt prawdziwy. Cyn podniosła głowę, przyglądając mu się w świetle lampy, jej oczy były czerwone i spuchnięte, jej śliczna twarz pokryta łzami. Scałował je, wiedząc, że jego własna twarz jest mokra od krwi. - Co to było? – zapytała. – Cierpisz, Raphaelu. Ty krwawisz! - To łzy, lubimaya, tylko łzy. Dwoje z moich umarło, ich życia skradziono…

Z drugiego końca pokoju zadzwonił telefon. Cyn podskoczyła, obracając jego ramię, aby spojrzeć na obce urządzenie, jakby go nigdy wcześniej nie widziała. - Kto? - Zapytała przerażona. - To będzie Duncan – powiedział uspokajająco. – Muszę z nim porozmawiać. Chodź. Wstał, wciąż ciasno ją trzymając, czując jej strach o niego, chcąc uspokoić, ale też potrzebując jej obecności, jej ciała przyciśniętego do niego, jej serca bijącego silnie i pewnie… i żywego. Szybko przeszedł przez pokój, z jednym ramieniem trzymającym Cyn, gdy odebrał komórkę po trzecim dzwonku. - Duncan. Marco i Preston odeszli. Skontaktuj się z siedzibą w Seattle i powiedz, że przyjeżdżamy.

Rozdział I Na północ od Seattle, Waszyngton. Colin Murphy zredukował bieg, gdy skręcał w wąski podjazd. Nowy żwir został tu wysypany kilka lat temu, ale deszcze już go wymyły, pozostawiając dziury na tyle duże, że mogły ukryć małe zwierzę. Ciężarówka przechyliła się głęboko na jedną stronę, więc złapał kierownicę, aby prześliznąć się po nierównej nawierzchni, zanim jego ciężki, czteronapędowy wóz posunął się do przodu. Mówcie, co chcecie o amerykańskich samochodach, pomyślał sobie, ale nikt nie robi lepszych ciężarówek. Poklepał podsufitkę z wdzięcznością, zanim pochylił się do przodu, wyglądając przez szybę i przesuwające się wycieraczki. Lilian Fremont zadzwoniła, aby powiedzieć, że słyszała strzały gdzieś tutaj. Colin nie był prawdziwym policjantem – był bardziej jak wszechstronny ochroniarz – ale dobrzy ludzie z Coopers Rest płacili mu, aby zajmował się takimi zdarzeniami. Tak naprawdę nie wiedział, czego się spodziewać. Pani Fremont upierała się przy tym, co słyszała, ale kobieta miała ponad dziewięćdziesiątkę, a jej dom znajdował się dobre dwie mile dalej. Ale trzeba przyznać, że taki dźwięk był niezwykły, a umiejscowienie go po drugiej stronie głębokiego lasu dawało szanse, że mogła dobrze słyszeć. Zwłaszcza jeżeli to, co mu powiedziała, było prawdą. Oczywiście, z jego doświadczenia wynikało, że większość ludzi nie wiedziało, jak brzmią strzały, spodziewając się, że to odgłos, jaki słyszeli w telewizji. Ale to nie było duże miasto. Większość ludzi posiadało broń i wiedzieli z doświadczenia, jak słychać strzały. A krzyki brzmią wszędzie tak samo.

W oddali pokazał się dom Jeremyego, w nowym stylu rancza, pojedynczy budynek z wysokimi sufitami i kominem. Rolety były zaciągnięte, ale tego się spodziewał. Jeremy był wampirem, więc światło słoneczne nie było pożądane. Z drugiej strony, Jeremy był ważny dla kogoś, dla Mariane, która była człowiekiem, a Colin widywał ją w mieście dość często podczas dnia, aby wiedzieć, że nie zawsze przesypiała dzień z kochankiem. Colin podjechał pod dom, wzrokiem przeczesując okolicę, gdy jego palce machinalnie przekręciły kluczyk. Miał złe przeczucie. A jeżeli czegoś się nauczył podczas dwunastoletniej służby w Navy Seal, to aby zaufać przeczuciom. Zwłaszcza tym złym. Cicho otworzył drzwi i wysiadł, stojąc przez chwile bez ruchu i nasłuchując. Żadnego odgłosu. Zupełnie żadnego, poza uderzeniami kropel deszczu. Cofnął się na tył swojego samochodu, nie spuszczając wzroku z cichego domu przed sobą. Wyjął swojego Sig Sauera P228 z kabury na biodrze i sprawdził magazynek, opuszczając wzrok tylko na tyle, aby sprawdzić, zanim wsunął go ruchem pełnym doświadczenia. Otworzył bagażnik swojego Tahoe i pochylił się do środka, wyjmując Benelli M4 S90, broń wojenną przeznaczoną do zabijania ludzi. Lub wampirów. Colin zamknął bagażnik, przechylając się tak, aby tylko kliknął. Nadal nie było nic słychać. Nie podobało mu się to. Wcale mu się nie podobało. Już prawie był zmierzch. Trudno powiedzieć z ciężko wiszącymi chmurami, a on nie sprawdził w farmerskim kalendarzu tego ranka, aby odnaleźć dokładny czas zachodu słońca. Ale musiało być blisko, a on był pewien, że nie chciał być przyłapanym w domu Jeremyego, gdy wampir obudzi się głodny i pewnie wkurzony, gdy znajdzie Colina myszkującego bez zaproszenia.

Ale nie mógł również odejść. Nie z tymi krzykami, o których doniosła pani Fremont. Potrząsając głową, Colin wziął broń i okrążył ciężarówkę, kierując się w lewą stronę domu. Nie znajdując niczego podejrzanego, przeszedł na prawo i wszedł pomiędzy drzewa otaczające dom od tyłu. Gdy ujrzał tył domu, żołądek zacisnął mu się od napływającej do organizmu adrenaliny. Do diabła, jeżeli pani Fremont nie miała racji. Tylne drzwi, a raczej to, co z nich zostało, stały otworem, wyglądając jakby ktoś potraktował je siekierą. Nie było innego wytłumaczenia. Były zrobione z solidnego drewna, nawet bez dekoracyjnego okna. Zostały tylko drzazgi i kawałki wiszące w solidnych zawiasach. Jeremy był bardzo uważny, jeżeli chodzi o zabezpieczenia, tak jak wszystkie wampiry. Ktoś musiał o tym wiedzieć i przygotował się. Ale ktokolwiek to był, Colin wiedział, że już dawno odszedł. Nie było żadnego dźwięku dochodzącego z wnętrza domu. Podszedł ostrożnie, poruszając się wzdłuż ściany domu i poniżej wysokich okien. Kiedy doszedł do drewnianej werandy, wychylił szybko głowę, zerkając, zanim wyszedł. Potrójne szyby zostały zupełnie zniszczone, a szkło było rozsypane dookoła. Skrzypiało pod jego butami, więc zatrzymał się, czekając na reakcję. Ale nie było żadnej. Strzelba była gotowa, gdy szybko wszedł do domu, przekraczając próg. Szybkie spojrzenie na kuchnię ukazało jeszcze większe zniszczenia – roztrzaskane szafki, pewnie tym samym toporem, rozbite talerze, lodówka otwarta, a krew rozlana po podłodze przed nią. Widząc krew, wciągnął powietrze w płuca, ale zdał sobie sprawę, że to pewnie pożywienie Jeremyego, że leżały tam plastikowe torebki, rozerwane i przedziurawione.

Czy Jeremy potrzebował więcej krwi niż tej od Mariane? Widocznie tak. Albo może dla gości. Kto, do diabła, wiedział? Coli ostrożnie skierował się w stronę łuku po drugiej stronie kuchni, stąpając po grubym dywanie pokrywającym podłogę. Następny pokój był dużo większy, z wysokim sufitem i wieloma meblami. Wielkie kino domowe zajmowało cała jedną ścianę, teraz rozbite na kawałki jak wszystko inne. Colin okrążył ostrożnie pokój, świadom wnętrzności podchodzących mu do gardła. Gdzie była Mariane? Znów stanął w korytarzu. Znajdowały się tu tylko trzy pary drzwi, dwie z nich otwarte. Jedne prowadziły do łazienki, pustej, ale mimo to zajrzał. Drugie do swego rodzaju biura, z roztrzaskanym wyposażeniem i wywalonymi papierami, co było znajomą oznaką zniszczenia. Sam zniszczony sprzęt w tym pokoju wart był tysiące dolarów, co sprawiło, że pomyślał, że to nie było zwyczajne włamanie. Albo szukali czegoś innego niż elektronika. Colin wyszedł z pomieszczenia i spojrzał na ostatnie drzwi. Cholera, wymamrotał bezgłośnie i podążył korytarzem. Drzwi były zamknięte, ale nie na klucz. Colin zatrzymał się na chwilę, nasłuchując w ciszy. Stanął przy ścianie i pchnął drzwi palcami jednej ręki. Szybkie spojrzenie ukazało mu to samo, co wcześniej, prawie zniszczony pokój i wszystko w nim. Przeszedł przez próg i natychmiast cofnął się do ściany. - Ach, cholera – przeklął cicho. Mariane leżała pośrodku wielkiego łóżka, a krew wsiąkała w prześcieradła pod nią. Colin mrugnął oczami, pozwalając sobie na fale smutku, zanim zmusił się do tego, co musiało być zrobione. Każdy ludzki instynkt nakazywał mu ruszyć do jej boku. Ale zamiast tego okrążył

pokój, podchodząc do garderoby i połączonej łazienki, zanim podszedł do łóżka i odłożył strzelbę. - Kto ci to zrobił, malutka? – Wymamrotał. Została pobita, wręcz torturowana. Jej ręce i nogi pokryte były cięciami noża, zadanymi tak, aby boleć jak diabli, a nie spowodować śmierć ofiary. Żadne z pojedynczych cięć nie było śmiertelne, ale ogólne skutki były tak ogromne... Zostawili ją nagą z rozrzuconymi nogami. Krew i siniaki na jej udach i w okolicy waginy powiedziały mu, że została zgwałcona, i Colin zacisnął zęby w fali wściekłości, tak silnej, że niemal rzuciła go na kolana. Jeżeli oddychała, to nie widział tego, ale pochylił się i położył dwa palce na jej szyi, spodziewając się tylko potwierdzenia tego, co już stwierdził. Ale poczuł słaby puls – zaledwie bijący, wciąż żyła! Wyprostował się natychmiast i wyciągnął telefon komórkowy zza paska, wybierając numer alarmowy. Najbliższy szpital był dobre sześćdziesiąt mil stąd, ale nie wiedział, co innego mógłby zrobić, do kogo zadzwonić. Znał zasady udzielana pomocy na polu walki, spędził setki godzin na treningach. Radził sobie z ciałami rozerwanymi wybuchem czy bronią, ale to... Zmusił się, aby trzeźwo myśleć, zignorować brutalną naturę napaści. Okay. Najprawdopodobniej szok był jej najgorszym wrogiem w tej chwili. Sięgnął po coś, aby ją okryć. Musiał ją ogrzać i trzymać ją w cieple. Ręczniki. Pobiegł do łazienki, czekając na połączenie operatora. - Telefon alarmowy, jaki jest twój... Reszta słów zginęła w wypełniającym dom ryku wściekłego wampira .

Rozdział II Colin wycofał się dwoma szybkimi ruchami od łóżka i złapał strzelbę, odchodząc. W mgnieniu oka Jeremy znalazł się w pokoju, z wysuniętymi kłami, oczami błyszczącymi czerwienią, gdy zobaczył intruza. - Jeremy – powiedział Colin spokojnie. – Znasz mnie. Wiesz, że tego nie zrobiłem. Wampir ruszył przez sypialnię, a jego ruchy były niesamowicie piękne, płynne jak u wielkiego, polującego kota. Zawarczał cicho, groźne, ale jego wzrok przykuty był do Mariane, gdy przegrana zastępowała wściekłość na jego twarzy. - Zadzwoniłem po pogotowie, Jeremy. Pozwól mi sprowadzić dla niej pomoc. Głowa wampira okręciła się na te słowa, a jego wzrok był śmiertelnie zimny i płonący jednocześnie. - Jeżeli ją dotkniesz, zabiję cię, człowieku. Nie potrzebuje twojej pomocy. Szybciej niż Colin mógł zobaczyć, Jeremy znalazł się przy łóżku, podnosząc ja w swoich ramionach, a krwawe łzy potoczyły się po jego twarzy, gdy zobaczył, co jej zrobiono. Lament wydobył się z jego gardła, rosnąc, dopóki nie stał się wściekłym wyciem. - Sprawiedliwości stanie się zadość – warknął, gdy jego wzrok przykuł Colina do miejsca. – Uwierz mi. To nie pozostanie bez zemsty. A potem zniknął, nic więcej tylko ruch powietrza i trzask drzwi wejściowych, gdy uderzyły o ścianę w salonie.

- O cholera – wyszeptał Colin. Opuścił głowę i tylko oddychał, pozwalając, aby jego ciało odreagowało po nagłym przypływie adrenaliny, która opadła po jego wejściu do domu. - Jezu Chryste. Wciągnął głęboki wdech i zadzwonił na numer alarmowy, anulując poprzednie wezwanie. Potem poszedł do ciężarówki i wziął swoje rzeczy. Jeremy nie chciał jego pomocy, ale on zamierzał i tak jej udzielić. To było miejsce zbrodni, a Colin był najbliżej bycia policjantem w Coopers Rest. Nie był prawdziwym oficerem policji. Zgodnie z prawem był tylko prywatnym ochroniarzem, co znaczyło, że ta sprawa podlegała pod jurysdykcję Szeryfa. Ale okoliczni mieszkańcy nie chcieli Szeryfa czy kogokolwiek innego myszkującego w ich sprawach, a zwłaszcza wampiry, które uczyniły z prywatności sztukę. To dlatego samozwańcza rada miasta wynajęła go przede wszystkim. Nie skończył żadnej akademii policyjnej, jedynie tylko kilka semestrów kryminologii w koledżu. Ale był wykwalifikowany, aby dać sobie radę z każdą bronią, jaka istniała i mógł rzucić mężczyznę lub kobietę na ziemię, niezależnie od wagi czy doświadczenia w walce. Miał też zdolność oceny sytuacji i radzenia sobie z nią. Co zamierzał zrobić właśnie teraz. Coopers Rest było teraz jego domem, miejscem, gdzie skończył po odejściu z marynarki. Ta mała mieścina na północnym krańcu stanu Waszyngton była bardzo daleko od miejsca, gdzie dorastał, ale była cichym, spokojnym miejscem, pełnym w większości dobrych ludzi, którzy chcieli żyć w spokoju. I to mu pasowało. A teraz ktoś zrujnował ten spokój, zrujnował jego dom, a Coli nie był facetem, który się wycofa i będzie czekał, aż ktoś inny się tym zajmie. Zamierzał znaleźć tego, kto to zrobił. A kiedy to zrobi, nie zamierzał kłopotać się odczytywaniem praw Mirandy.

Rozdział II Vancouver, Brytyjska Kolumbia Sophia zacisnęła palce na podłokietniku, a jej paznokcie wbiły się w miękką skórę. Nienawidziła latać. Zwłaszcza nienawidziła lotów podczas dnia, nienawidziła ufać ludziom. Mogła mieć prawie trzysta lat, ale to nie znaczyło, że żyła przeszłością. Oglądała CNN, surfowała po sieci i czytała gazety. Wiedziała, jak często samoloty spadają, razem z ludzkimi pilotami i może również wampirami jako pasażerami. To było możliwe, dumała, że wampir mógł przeżyć taką katastrofę. Możliwe, ale nie pewne. To zdecydowanie nie była teoria, którą chciałaby przetestować czy też dowiedzieć się, jak długo wampir może oddychać pod wodą, zanim dopłynie do lądu, w przypadku gdyby samolot spadł pośrodku oceanu. Ten szczególny przypadek nie był problemem w tej chwili. Ocean już nie znajdował się pod nią. I nie świeciło już słońce po drugiej stronie samolotu, tak jak przy poprzednim etapie jej podróży, która prowadziła z jej domu w Rio de Janeiro do Toronto. Dziękowała wszystkim bogom, które przyświecały wampirom, że miała środki, aby podróżować prywatnym samolotem, który miał wygodny przedział do spania podczas dnia. Oczywiście, byłoby jeszcze wygodniej, gdyby mogła polecieć do Texasu, czy nawet Meksyku z Rio i stamtąd dostać się do Vancouver. Mogłaby skrócić swój czas lotu, lecąc tylko nocą. Ale wampiry Północnej Ameryki zupełnie inaczej niż te w Południowej Ameryce, były obsesyjnie terytorialne. Nie mogła nawet przejść przez głupie lotnisko bez otrzymania pozwolenia, czegoś, czego nie chciała. Nie w tej podróży.

Tym razem było zbyt wiele niewiadomych. Nie wiedziała, co jej Pan, Lucien, chciał. Nie wiedziała, dlaczego wysłał tak naglące wezwanie, a potem zniknął przed nią, zanim mogła go powstrzymać. Ale była niezaprzeczalna nuta desperacji w jego wołaniu myślą, desperacja wzmocniona faktem, że w ogóle się z nią skontaktował. Lucien był jej Panem i jej lojalność należała tylko do niego, ale nie rozmawiała z nim od pół wieku. A teraz to. Cokolwiek to było. Ziemia zbliżyła się do samolotu, więc zamknęła oczy, czując każdy podskok i trzęsienie, gdy w końcu się zatrzymał. Sophia zaczęła oddychać głęboko i wyszeptała modły dziękczynne do Boga z jej dzieciństwa, które kiedyś miała. Miała tylko nadzieję, że przeżyje to, co Lucien dla niej przygotował. - Co masz na myśli, że nie wiesz, gdzie on jest? – Sophia zapytała ostro. - Czy potrzebujemy tłumacza? To jest problem, Sophia? Do kurwy, nie wiem, gdzie on jest, okay? Nie melduje mi się. Sophia spojrzała beznamiętnie na wampira siedzącego przed nią. Darren Yamanaka był porucznikiem Luciena. Tylko z nazwy, pomyślała złośliwie. Mogła zgnieść go jak robaka. Pewnie miałaby z tego uciechę. Jej oczy zwęziły się, szacując go, ale Darren patrzył na nią bez mrugnięcia. Nie był tak potężny jak ona, ale nie był też słaby. I miał odwagę. Musiała mu to przyznać. To, czego nie miał, to najmniejszego pojęcia o miejscu pobytu ich milczącego Pana. - Kiedy ostatnio go widziałeś? – zapytała z wymuszoną cierpliwością.

- Już ci powiedziałem, i nieważne ile razy jeszcze zapytasz, odpowiedź będzie taka sama. Lucien wyszedł przez te drzwi osiem dni temu – dramatycznie wskazał przez wielką salę konferencyjną i podwójne drzwi, prowadzące do siedziby Luciena w Vancouver – Powiedział, że wychodzi na spotkanie z następną ze swoich kobiet. Ty, ze wszystkich ludzi, powinnaś pamiętać zachowanie Luciena w stosunku do jego kobiet. Sophia powstrzymała warknięcie w gardle, zmuszając się do spokoju. Nie przeleciała przez pół świata, ryzykując swoje długie nieśmiertelne życie, aby stracić cierpliwość przy głupku. Każdy wiedział, że Lucien uwielbiał kobiety. Do diabła, mężczyzn też. Ale fakt, że Sophia była kiedyś jego kochanką i zmienił ją w wampira, ponieważ nie chciał, aby się zestarzała i zbrzydła.. o tym nie każdy wiedział. Aczkolwiek, najwidoczniej Darren wiedział. Lucien opowiadał historię, zanim zniknął, drań. - Czy był sam, gdy wychodził? Bez ochroniarza? - Tak – przyznał niechętnie Darren – Zwykle zabierał kogoś ze sobą, ale nie tym razem. Powiedział, że tą kobietę zna od bardzo dawna, że jest bezpiecznie. I że może się sam bronić, jeżeli do tego dojdzie. Kłóciłem się z nim. Ale.. Znasz Luciena. Znała Luciena. Był przystojny, błyskotliwy, oszałamiająco czarujący i czasami kompletnym idiotą. Zwłaszcza w przypadku kobiet. - Nie wiesz, dlaczego mnie wezwał? - Nie mam zielonego pojęcia. Nawet nie wiedziałem, że to zrobił. To całkiem wygodne, że Lucien zniknął, a teraz ty się pojawiłaś. Ile to minęło, Sophia? - Nie wystarczająco długo, Darren – powiedziała słodko, zanim jej głos stwardniał – Ale jeżeli sugerujesz, że w jakiś sposób skrzywdziłam

naszego Pana, powinieneś pożegnać się z tymi głupcami, którym na tobie zależy, ponieważ zabiję cię na miejscu. Wstał, przechylił się przez stół, a jego oczy lśniły żółcią. - Możesz spróbować, dziwko. Sophia poczuła nacisk jego mocy, poczuła, jak jej własna wzrasta, aby się przeciwstawić. Ona też wstała, przyjmując jego agresywną postawę, i rzuciła swoją moc przeciw niemu, aby poczuł jej potęgę. Oczy Darren rozszerzyły się z zaskoczenia i zamarł na całą minutę, zanim wolno opadł na krzesło. Jego wzrok utkwiony był w niej, jak zwierzę, które właśnie odkryło drapieżcę kryjącego się w zaroślach. Sophia uśmiechnęła się uprzejmie i usiadła, teraz zadowolona. Nie chciała zabijać Darrena. Jeżeli mogła tego uniknąć. To, co chciała, to odnaleźć Luciena i odkryć, o co, do diabła, chodziło. - Szukałeś go? – zapytała miło. Darren przymknął oczy, a potem powiedział. - Oczywiście, że tak. Wszyscy szukaliśmy. Jest żywy, ale już to wiesz. To dziwne, .. Wzrok Sophii stwardniał. - Dziwne? Co jest dziwne? - Poszukiwałaś go, od kiedy jesteś w mieście? Zmarszczyła brwi zakłopotana. - Nie. - Spróbuj. A potem powiedz mi, co znalazłaś. Sophia przyjrzała się milcząco drugiemu wampirowi. Najwidoczniej nie mogła mu ufać, ale jego troska o Luciena wydawała się

wystarczająco szczera. I zdecydowanie było coś dziwnego w tym wszystkim. - Czy jest tu bezpieczne miejsce? – zapytała nagle. Umysłowe poszukiwanie jej Pana będzie wymagało stanu przytomności prawie równego medytacji. Będzie bezbronna na atak, zwłaszcza w tym domu. Darren skinął. - Pokażę ci. Sophia poczekała, aż Darren wyszedł, a potem zatrzasnęła zamek drzwi i postawiła swoje własne bariery mocy, aby je zabezpieczyć. Poczekała nawet dłużej, aż kroki drugiego wampira ucichną w oddali. Potem zaczęła rozglądać się, najwidoczniej po prywatnym miejscu Luciena. Jego obecność było czuć wszędzie, a ona zmagała się z tęsknotą tak wielką i tak silną, że była niemal fizycznym bólem, jakby jej serce przestało na chwilę bić. Co mogło się stać? Co jeżeli pojawił się ktoś potężniejszy i pokonał wampirzego lorda, który był jej Panem? Czy właśnie umierał, a ona właśnie traciła ten czas, który mu pozostał? Wzdrygnęła się lekko i przeszła przez pokój, otwierając francuskie drzwi na balkon. Obejmując się przed zimnem i wiatrem, wyszła na balkon, wysoko nad miastem. Studio Luciena znajdowało się na trzecim piętrze jego posiadłości, która położona była na jednym z najbardziej stromych wzgórz otaczających Vancouver. Niebo nad głową było ciemne, tylko nieliczne gwiazdy i blask księżyca przełamywały ciemność. Zatęskniła za swoim południowym domem, za znajomym pulsem życia i żywotności. Spojrzała na światła migoczące poniżej. Aczkolwiek, pomyślała, Vancouver ma swój własny punkt. Inny, ale wciąż to było życie. Jej wzrok sięgnął za horyzont. Musiała przyznać Darrenowi rację. To była idealna lokalizacja do poszukiwań ich mistrza. Cokolwiek czuł

drugi wampir w stosunku do niej, wydawał się chętny, aby pomóc jej znaleźć Luciena. Może kochał ich Pana tak bardzo jak ona. Wciągając głęboki wdech, Sophia zamknęła oczy i odsunęła od siebie niechęć do Darren, odsunęła zimno i wiatr, obce zapachy i dźwięki nowego miasta. Z głębi siebie dotknęła nierozerwalnej więzi, którą dzieliła z Lucienem. Był jej Panem, wampirem, który zakończył jej życie trzy wieki temu i oddał jej coś więcej, coś wiecznego, mocnego i pięknego. Sophia uwielbiała bycie wampirem, upajała się mocą, którą dostała, niesamowitym wzrostem jej zmysłów, aż mogła usłyszeć ciche spadanie płatka orchidei w ciemną noc. Oczywiście brakowało jej słońca na twarzy, zapachu skóry po dniu na plaży. Ale to była niska cena za to, co otrzymała. A to wszystko przez Luciena, który zaginął i być może miał kłopoty. Rozciągnęła swoje zmysły, używając całej swojej mocy i przebiegła nimi przez miasto. Godziny później otworzyła oczy, a wyczerpanie sączyło się przez pory jej skóry, osłabiając mięśnia jej ciała. Szukała nocą, podążała każdym śladem, nieważne jak słabym. A było bardzo dużo śladów – śladów Luciena, w całym mieście. To był jego dom, jego siedziba od setek lat. Jeżeli była choć jedna ulica, którą nie przeszedł, ona jej nie znalazła. Ale coś w jego obecności było nie w porządku. Żył. Tego była pewna. Ale to wyglądało jakby specjalnie ukrywał się, tak że ledwie istniał we własnym mieście. Stanęła na nogi, potrząsając stopami, prawie zdrętwiałymi od siedzenia zbyt długo w jednej pozycji. Niedługo wschód słońca. Czuła jego prześlizgiwanie się w swojej krwi, napięcie w końcówkach nerwów. Zmiana czasu, wynikająca z jej szybkiej podróży z Ameryki Południowej, sprawiała, że czuła się jeszcze gorzej. Ciało mówiło jej, że słońce niedługo

wstanie, podczas gdy jej umysł wiedział, że ma godzinę lub około tego, aby znaleźć bezpieczne i ciemne miejsce. Spóźnienie źle działało na wampiry. Zastanawiała się, czy Darren jej zaproponuje miejsce, czy będzie musiała znaleźć je sama w tym ogromnym domu. Był dużo mniejszy, gdy była tu ostatnim razem, ale podejrzewała, że nic się nie zmieniło. W każdym razie, to nie miało znaczenia. Zapewniała sobie własne bezpieczne niebo od setek lat, tego ranka nie będzie inaczej. Ostrożnie weszła do apartamentu Luciena, w sam raz aby usłyszeć ciche pukanie do drzwi. Spojrzała podejrzliwie. To był wampir, tyle wiedziała. I z pewnością to nie był Darren pukający tak cicho. Użyła mocy, aby ustawić swoje wewnętrzne tarcze i otworzyła drzwi. - Wejdź – zawołała, siadając w fotelu Luciena. Wampir, który wszedł, był szczupły, ale zdecydowanie dorosły, jej biust był wyeksponowany przez obcisłą suknię, która zadawała kłam jej dziecięcej posturze. Musiała być bardzo stara, dorastająca w czasach, gdy jej niski wzrost był normą wśród kobiet. Ale niezależnie od jej wieku, miała tylko trochę mocy. Sophia zastanawiała się, jak to było żyć tak długo jako Wampir, a być tak słabym, jakby zamarzła na jednym poziomie mocy. Wampirzyca uśmiechnęła się uprzejmie, jakby wiedziała, o czym myśli Sophia. - Lady Sophia, jestem Larisa, sekretarka Lorda Luciena. Coś w sposobie, w jaki powiedziała słowo „ sekretarka”, powiedziało Sophii, że ma na myśli znaczenie tego słowa w tradycyjny sposób, sekretarka i osoba zaufana. Sophia nigdy jej nie spotkała, więc pewnie pochodziła z jednego z innych miast Luciena z ostatnich stu lat,

bo tak dawno Sophia nie była w Vancouver. Larisa była blisko z Lucienem, mogła wiedzieć coś więcej o tym, gdzie poszedł, niż ktokolwiek inny w ty domu. Sophia nie wyciągnęła ręki. Sądząc po zachowaniu i ubiorze, Larisa nie była z tych, co obejmują się na nowoczesną modę. - Larisso – powiedziała skinąwszy – Czym mogę służyć? Larisa znów uśmiechnęła się. - Jesteś uprzejma, pani, ale to ja mam pomagać tobie. Czy potrzebujesz miejsca do odpoczynku w domu? Sophia westchnęła zmęczona. - Potrzebuję, dziękuję. Czy jest krew w domu? - Oczywiście, moja pani. - Czy Lucien wciąż ma domki dla gości? Jeżeli tak, to czy ten najmniejszy, ten w ogrodach jest wolny? - Kominek już został włączony, moja pani. Lucien znał twoje upodobania. Czy mam przysłać krew do domku? - Byłoby wspaniale. Dziękuję, Larisso. Wstała i ruszyła do wyjścia, ale zmarszczyła brwi, gdy dotarło do jej zmęczonego umysłu znaczenie słów Larissy. - Czekaj! – zawołała – Lucien powiedział ci, że przyjadę do Vancouver? Larisa przytaknęła . - Kilka tygodni temu – potwierdziła – Powiedział mi, że przyjedziesz, moja pani, i zostawił cos dla ciebie. Tylko dla ciebie, powiedział.

Sophia spojrzała na szczupłą kobietę. Minęły dni, od kiedy Lucien ją wezwał, nie tygodnie. - Co? – Przełknęła głośno, nagle pewna, że nie chciała znać odpowiedzi – Co dla mnie zostawił? – udało jej się powiedzieć. Larisa podeszła do półki z książkami, odsuwając kilka woluminów, aby uruchomić sekretny schowek. To był starszego typu sejf na klawiaturę. Wybrała numery i otworzyła drzwi, wyciągając cienką, biała kopertę. Kładąc ja na półce, ostrożnie zamknęła drzwi sejfu i ułożyła książki, zanim odwróciła się do Sophii i podała jej kopertę. Sophia spojrzała w oczy wampirzycy i przytrzymała jej wzrok przez kilka minut, poszukując oznak zdrady czy złych zamiarów. Nic nie znajdując, przyjęła kopertę i zobaczyła napisane na niej swoje imię ekstrawaganckim pismem Luciena. Sądząc po wadze i rozmiarze, zawierała kilka złożonych kartek. Przyglądał się przez chwilę, a potem zapytała. - Czy wiesz, co tu jest? - Nie wszystko, ale wystarczająco. Sophia uchwyciła ślad smutku w głosie Larissy i spojrzała na nią, zaskoczona i zmartwiona – bardzo zmartwiona – gdy zobaczyła błysk łez w jej oczach. - Larisso? - Przeczytaj, Sophio – wyszeptała. Wycofała się do wyjścia i odwróciła, zatrzymując przy drzwiach, aby powiedzieć. - Jeżeli czegokolwiek będziesz potrzebowała, moja pani, tylko powiedz. Jestem tutaj.. w tym domu. Zawsze.

Otworzyła drzwi i wyszła, zostawiając Sophię w strachu, że Lucien ma takie kłopoty, że nawet sam nie może się z nimi uporać. Mogła tylko mieć nadzieję, że to nie było nic więcej.

Rozdział IV Na północ od Seattle, Waszyngton Gładka, czarna limuzyna przejechała przez potężną bramę nowej posiadłości w Seattle. Wciąż ją tak nazywali, ale tak naprawdę nie było to już Seattle. To miasto, które kiedyś było dla tych, którzy poszukiwali spokoju od tłumów i zgiełku takich miejsc jak L. A. czy San Francisco, stało się tym miejscem, od którego chcieli uciec. Dla wampirów Raphaela znaczyło to, że stara posiadłość, która miała dziesięć akrów powierzchni, sama znalazła się w środku zatłoczonego miasta. Zajęło to trochę czasu, ale jego ludzie wreszcie znaleźli dogodną nową lokalizację na wzgórzach, oddaloną od Seattle. Kupili ją i tym razem podzielili na działki, dopóki nie mieli przestrzeni, oddzielającej ich od spodziewanej ekspansji. Wybudowanie nowej siedziby zajęło prawie tyle samo czasu, co znalezienie lokalizacji. Nie było takich ludzi, którym Raphael mógłby zaufać przy tym zleceniu, a tych kilku wampirów, którzy byli zarówno godni zaufania, jak i odpowiednio wykwalifikowani, było bardzo zajętych. Oczywiście, to były też jego dzieci, co dawało mu oczywiste pierwszeństwo w wymaganiu usług, ale ponad wszystko Raphael był biznesmenem. Nie chciał, aby jego wampiry musiały się poświęcać swoich interesów, aby oszczędzić mu trochę czasu. Nie jeżeli nie było to absolutnie konieczne. Limuzyna wzięła ostatni zakręt na podjeździe i zza drzew ukazał się główny budynek. Wei Chen, głowa rodu w Seattle, ruszył ze schodów z innymi, stającymi pod szarym, betonowym daszkiem i czekającymi, aby go powitać.

Cyn siedziała obok niego w limuzynie, jej długie, ciepłe nogi tuż przy jego, a ich palce splecione. Była bardzo czujna od czasu jego koszmaru, prawie miała obsesję na punkcie jego bezpieczeństwa. Była uzbrojona, jak zwykle – 9 mm Glock był w kaburze pod jej marynarką – ale jak zwykle miała drugi identyczny pistolet za paskiem spodni. Nie próbowała nawet tego ukryć przed nim i dała jasno do zrozumienia, że on ma zostać w samochodzie, dopóki nie sprawdzi, kto i co na niego czeka. Jego kobieta, jego bardzo ludzka partnerka myślała, że to słuszne, aby narazić się w obronie jego bezpieczeństwa. Jakby otaczająca ich falanga wampirzych ochroniarzy nie wystarczyła, jakby nie odwiedzał jednego ze swoich gniazd, gdzie każdy wampir gwarantował mu osobiście … albo jakby on sam nie był w pełni zdolny, aby się obronić i ją również. Smuga bólu dotknęła jego świadomości i spojrzał przez mokre okno na wybudowaną z szarego betonu i drewna budowlę, na poważne twarze swoich zgromadzonych wampirów. - Co się stało? – zapytała nagle Cyn. Odwrócił głowę i spotkał jej wzrok, jej zielone oczy zatopione w jego, ze świadomością jego nastroju. - Nie jestem pewien – powiedział – Coś.. – jego głos zanikł, gdy próbował wychwycić cokolwiek to było, a przykuło jego uwagę. Ale tam było tyle emocji, wśród jego wampirów w tym budynku – strach, smutek i również ból z powodu strasznej straty. Z pewnością to było to, że dwóch z nich zostało startych z ziemi, jakby nigdy nie istnieli, a ich płomień życia zgasł jak zszokowany krzyk ich dusz. Ale to nie było to. Albo nie wszystko. Jego spojrzenie wyostrzyło się. - Zatrzymaj się – rozkazał.

Jego kierowca wcisnął hamulec, zatrzymując zupełnie limuzynę, zanim jego umysł zdał sobie sprawę, co robi. Raphael był ledwie świadomy alarmu rozchodzącego się przez jego ochronę, głosu Cyn wołającego jego imię, gdy otworzył drzwi i wysiadł w deszczową noc. Wei Chen i reszta pospieszyli do niego z zatroskanymi twarzami. - Mój panie – porucznik Raphaela, Duncan, pojawił się przy jego boku, podczas gdy Szef Ochrony, Juro, spokojnie formował cały personel w nowych warunkach. Było bardzo niewiele tego, co mogło zaskoczyć Juro, dlatego Raphael wybrał go. - Panie – Wei Chen był zadyszany od biegu przez deszcz, co świadczyło o jego braku jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Raphael podniósł głowę, a jego wzrok przeszukiwał elegancką fasadę budynku, gdy jego serce cierpiało z bólu znajdującego się wewnątrz. - Jeremy – zdał sobie nagle sprawę. Odwrócił pytające spojrzenie na Wei Chen, a jego oczy zaczęły lśnić srebrem z gniewu – Co się stało, Wei Chen? Gdzie jest Jeremy? Szef rodu spotkał wzrok Raphaela bez wahania. - Jego dom został zaatakowany, mój panie. Jego partnerka, Mariane … Raphael przestał słuchać. Już ruszył, kierując się do wejścia, idąc śladem bólu, który był wyraźny, jakby namalowany na ziemi przed nim. Wei Chen podążył za nim. - Jeremy jest z nią w gabinecie zabiegowym, Panie. Dał jej swoją krew..

- To nie wystarczy … - powiedział Raphael, wiedząc, że to prawda. Pchnął ciężkie, szklane drzwi, wiedziony tylko potrzebę jego dziecka. Jeden zakręt i następny i już był w pomieszczeniu, które zostało przekształcone na gabinet zabiegowy w wampirzej posiadłości. To był mały pokój. Wampiry rzadko wymagały więcej niż krew i kilku godzin odpoczynku, a tego wymagały tylko najmłodsze wampiry. Ale w najdalszym końcu, pod przyciemnionym światłem lamp, leżała młoda kobieta, na łóżku, które wydawało się dla niej za duże. Jej twarz była niemal tak blada jak prześcieradło, pod którym leżała, a białe bandaże na jej rękach i nogach wciąż nasiąkały jej krwią. - Jeremy. Wampir spojrzał na dźwięk głosu swojego Pana, jego twarz była maską żalu, pokryta zaschnięta krwią jego łez. - Mój panie – powiedział załamany, padając na kolana – To nie wystarczy. Moja krew… nie wystarczy – jego głos załamał się i zaczął szlochać, a rozdzierające odgłosy rozdzierał duszę Raphaela. Podszedł do załamanego wampira, przytrzymując go jak dziecko, jego dziecko, odrodzone jako Wampir mniej niż trzydzieści lat temu. Jeremy zanurzył twarz przy jego biodrze, a Raphael pogłaskał go po głowie uspokajająco, przyglądając się kobiecie, Mariane. Zauważył, że klatka piersiowa się podnosi i opada, leniwe bicie jej serca, które zaledwie pompowało krew w jej ciele. Ciało na jej palcach było już blade i zimne, jakby jej organizm zamknął się w potrzebie ochrony życiowych organów. - Nie jest za późno, Jeremy – powiedział Raphael do ucha wampira – Pozwól mnie jej pomóc. Głowa Jeremyego podniosła się, a nadzieja walczyła z zaborczością przez krótką chwilę, zanim skinął.