Meyer Kai
Trylogia Arkadyjska
02
Arkadia płonie
Po niespodziewanej śmierci siostry i ciotki przed Rosą kolejne
wyzwanie: staje na czele rodu Alcantara. Musi teraz zmierzyć się
z chciwymi, krwiożerczymi członkami własnej rodziny, którym
nie odpowiada nowa sytuacja, przewodzić wszelkim ważnym
sprawom, również tym dotyczącym śmierci jej bliskich, a przede
wszystkim – przekonać wszystkich, że jej związek z Alessando
Carnevare, chłopcem z wrogiego klanu, nie zaszkodzi interesom
jej rodziny.
W giętkich, wężowych splotach barwnie połyskuje,
lecz nie zdobycz się liczy, a władza, zwycięstwo.
Nie z głodu wszak ofiary swe hipnotyzuje,
chociaż głód ma w swych oczach. To głód okrucieństwa!
Taka jesteś — twój obraz maluję spojrzeniem:
Tyś gwiazd mrocznych jutrzenką i zguby pamięcią,
masz taki sam wdzięk jak wąż, i to samo lśnienie!
Joseph Christian von Zedlitz, Oko węża
(przeł. Andrzej Karmiński)
Rozdział pierwszy
DADDY? - pociągnęła go za ramię. — Przed drzwiami leży
martwy kot.
— To dobrze. Będzie o jednego mniej.
— Kiedy dorosnę, chcę mieć własnego kota. Tylko dla siebie.
— Kotów nie można oswoić.
- Mojego się uda.
— Zrani cię.
- Nigdy. Milczenie.
- Nigdy, nigdy.
Ucieczka
NA ZEWNĄTRZ BUDYNKU samolot wzbił się w niebo z pasa
startowego i wokół Rosy zrobiło się cicho. Nigdzie ani śladu
Alessandra.
Kiedy pędziła wzdłuż panoramicznego okna przez halę
odlotów, nie docierały do niej głosy sześciu towarzyszących jej
osób. Przez jedną, trwającą wieczność chwilę, widziała w
zwolnionym tempie start samolotu, refleksy słońca na białym
kadłubie, a w tle majestatyczną rafę zatoki Palermo.
Gdzie on jest?
Wiedziała, że sześciu mężczyzn nie spuści z niej oka. Że chcą
jej doradzać, stawiać pytania i ją pouczać. Ale Rosa słuchała
tylko bicia swojego serca i szumu krwi we własnych żyłach.
Z rozwianymi włosami rzuciła się w przeciwną stronę,
podczas gdy doradcy deptali jej po piętach, rozprawiając, ge-
stykulując, niczym chór duchów z nawiedzonego domu. Jak
kleszcze, które w ciągu ostatnich miesięcy wpiły się w gęste
futro.
Pół tuzina mężczyzn w eleganckich garniturach, ręcznie
szytych butach i jedwabnych krawatach, z nienagannymi
fryzurami i zadbanymi paznokciami - dla postronnego ob-
serwatora czyści jak łza biznesmeni, w rzeczywistości tylko
sześciu spośród niezliczonych przestępców, zarządzających
majątkiem klanu Alcantara.
Majątkiem Rosy.
Mogła się tym zająć. Zamiast tego traktowała pytania i po-
stulaty swoich doradców z obojętnością, jak gdyby nie
chodziło tu o jej pieniądze. Tych sześciu i tak dbało przede
wszystkim o własne udziały. Niezupełnie sprzyjający los
wydał ich na łaskę i niełaskę nastrojów osiemnastolatki.
Przynajmniej to nauczyła się cenić. Nie rozmawiać z nimi
było trochę tak, jakby ich okradać. A na tym się znała. Trudno
jest porzucić ulubione nawyki. Milczenie równało się kra-
dzieży, która równała się adrenalinie. Właśnie tyle matematyki
była w stanie znieść w zatłoczonej hali na lotnisku.
Jasne blond włosy opadały w dzikich splotach na jej wąskie
ramiona. Tak opornie poddawały się szczotkowaniu, jak
alabastrowa cera Rosy promieniom słonecznym. Cienie pod
oczami nie dały się niczym zamaskować i przez ostatni rok
jeszcze się pogłębiły. Niektórzy brali je za makijaż, kajał
pomagający w osiągnięciu umiarkowanego gothic-looku, ale
Rosa po prostu się z nimi urodziła. Były jej częścią, tak samo
jak wiele innych cech, których nie umiała się pozbyć. Na
przykład słabości: od obgryzania paznokci po nerwicę. I jej
pochodzenie, ze wszystkimi wymagającymi przyzwyczajenia
sprawami, które się z nim wiązały.
Gdzie, do diabła, jest Alessandro? Powinien tu być. —
Przyjadę cię pożegnać - powiedział.
Jeden z mężczyzn dogonił ją i próbował zagrodzić jej drogę.
Wyłączyć się, udawać głuchą. Jego starania, by zwrócić na
siebie uwagę Rosy, wyglądały jak absurdalna pantomima.
Wyminęła go i ruszyła przed siebie.
Alessandro, do cholery!
Przed czterema miesiącami, jesienią, przybyła na Sycylię,
uciekając przed swoją przeszłością. A teraz, w połowie lutego,
ponownie uciekała, tym razem od teraźniejszości na tej wyspie.
Na zewnątrz była dziedziczką biznesowego imperium. Od
czasu jej osiemnastych urodzin przed dwoma tygodniami także
przed sądem nadstawiała karku za postępowanie swoich
współpracowników. Nawet jej zaczynało się kręcić w głowie,
kiedy myślała o skutkach, jakie mogło mieć prowadzenie jed-
nego z klanów Cosa Nostry.
Wyrosły przed nią bramki kontroli bezpieczeństwa. Nigdzie
ani śladu Alessandra. Gnojek.
Przyspieszyła kroku. Ignorując dokument, który jeden z
sześciu mężczyzn w ostatnim momencie podsunął jej pod nos,
wymamrotała coś w rodzaju: „Za lalka dni będę z powrotem" i
głęboko nabrała powietrza, kiedy mężczyźni zatrzymali się po
drugiej stronie bramek.
Rosa obejrzała się. Sześciu facetów zawróciło, przeklinając.
W tłumie ludzi w hali odlotów szukała tego jednego. Twarzy,
którą znała lepiej od własnej.
Czy przeoczyła go w pośpiechu? Mało prawdopodobne. Czy
to on postanowił trzymać się z daleka, kiedy zauważył jej
orszak? Możliwe. Latorośl klanu Carnevare, która zadaje się z
Alcantarą - wielu członków innych klanów wciąż widziało w
tym powód do wypowiedzenia wojny. Rosa i Alessandro
wiedzieli, że w ich rodzinach wystarczyłoby głosów,
by jednym ruchem dłoni utopić ich zwłoki w morzu. Dla Rosy
byłaby to śmiała gra, niezbędna dawka ryzyka, gdyby nie zda-
wała sobie sprawy, że to balansowanie dla nich obojga może
się skończyć w przepaści. Stanęło na tym, by się rozdzielić -
albo narazić życie dla miłości.
Sześciu mężczyzn po drugiej stronie barierek znosiło brak
zainteresowania Rosy, ponieważ wiedziało, że na dłuższą metę
oznacza to rozszerzenie ich pełnomocnictw. A związek Rosy z
Carnevarem to poważna sprawa. Alcantarowie i Carnevarowie
od zawsze byli śmiertelnymi wrogami, którzy tylko
tajemniczemu paktowi o nieagresji z pradawnych czasów za-
wdzięczali, że już dawno nawzajem się nie wykończyli. Chcąc
nie chcąc, klany musiały żyć w wymuszonej zgodzie. Jednak
dla większości ich członków sojusz, który zawiązał się w łóżku
dwojga nastolatków, był niemożliwy do zaakceptowania.
- Jak długo będą się temu przyglądać? - zapytała kiedyś Rosa.
- Aż będziemy mogli ich zmusić, by przymknęli na to oko -
odpowiedział Alessandro. -I najlepiej, by więcej go nie
otwierali.
Jeśli którekolwiek z nich zrozumiało, co oznacza bycie capo
mafijnego klanu, to był to on. Rosa stała się głową rodziny
wbrew swojej woli. Alessandro walczył o tę pozycję.
Uśmiercił mordercę swoich rodziców, a w minionych
tygodniach w różnych okolicznościach umilkło kilku jego
kolejnych przeciwników. Samoobrona. Chciał się
zabezpieczyć. Rosa unikała odpowiedzialności, a Alessandro
reagował na każdy przejaw wrogości, ostrzegał, groził i
wyciągał konsekwencje.
Cholera. Naprawdę go tu nie było. Walczyła z rozczaro-
waniem, złością i niepokojem. Z tego wszystkiego rozbolał ją
brzuch.
Nie pozwól na to. Nie jesteś od niego uzależniona.
Poprawiła pasek przerzuconej przez ramię torebki. Czarny
sweter z golfem naciągnął się na jej piersiach, co bynajmniej
nie było codziennością. „Jeszcze będzie", powiedziała kiedyś
jej siostra, Zoe, a Rosa czasem bezmyślnie to powtarzała. Te-
raz Zoe leżała w grobie, a obwód klatki piersiowej Rosy nie
uległ zmianie.
Nawet jeśli Alessandro przyjechał za późno albo nie za-
dzwonił na czas, bała się o niego. To, co robili, było czystym
szaleństwem. Rozmawiali o tym, by razem wyjechać i zosta-
wić wszystko swojemu losowi. Ale Rosa nie chciała, by on
rezygnował z czegoś dla niej. Nigdy nie postawiłaby mu żad-
nych warunków. Jeśli pewnego dnia naprawdę będzie chciała
odejść, wtedy w żadnym wypadku nie pociągnie go za sobą. To
nie w jej stylu. Wolałaby raczej być nieszczęśliwa bez niego,
niż zobaczyć, jak się waha. To było ryzyko, którego nawet ona
umiała sobie odmówić.
Pozostała jej ponad godzina do odlotu. Obrała drogę w kie-
runku poczekalni, przy wejściu pokazała bilet i weszła do po-
mieszczenia dla klasy biznesowej. Pogrupowane fotele i sofy,
wystawny bufet także dla - talach jak ona - wegetarian, rzędy
komputerów z dostępem do Internetu, muzyka klasyczna z
głośników w suficie. I oczywiście kawa!
Biznesmeni taksowali ją wzrokiem. Golf jej swetra opadł aż
na obojczyk, oprócz niego miała na sobie czarne dżinsy. Czuła
się mizernie z jej wystającymi kośćmi biodrowymi i o wiele za
chudymi nogami. Kilku menadżerów siedzących w fotelach
najwyraźniej postrzegało ją jednak inaczej. Wargi Rosy
ułożyły się w serdeczne „dzieciojebcy!" i uśmiechnęły się
słodko.
Ponad jedną ze ścianek działowych pomiędzy miejscami do
siedzenia wyłoniła się głowa. Odwróciła się, zniknęła i znów
się wynurzyła. Spojrzenie trafiło prosto w jej oczy. Jego były
zielone i błyszczące. Gdyby go nie znała, z tego spojrzenia
wyczytałaby całe jego życie.
Jego dołeczki pogłębiły się. Promieniał tak samo
przyciągająco, jak pierwszego dnia. Widok tej twarzy sprawiał,
że świat stawał się lepszy.
- To nieprawda, co? - Rzuciła się mu na szyję, wciskając torbę
pomiędzy ich ciała. Wymotała się z niej niezgrabnie i znów się
do niego przytuliła. Jeszcze bliżej, tak, by gapie mieli co
oglądać.
Pocałował ją, spojrzał na nią rozpromieniony i pocałował
jeszcze raz. Często tak robił. Krótki pocałunek, uśmiech,
dłuższy pocałunek. Niczym tajny kod Morse'a.
- Co tu robisz? — jej głos zabrzmiał ciszej niż tego
oczekiwała.
Pomachał biletem.
- Kupiłem.
- Ale przecież powiedziałeś, że ze mną nie lecisz!
- Bo nie lecę. Ale chciałem cię jeszcze zobaczyć. Bez tych
doczepek na zewnątrz.
Spojrzała na niego.
- Zapłaciłeś cztery tysiące euro za bilet, żeby wejść do po-
czekalni?
- Mój ojciec wydawał trzy razy tyle na zestaw kijów golfo-
wych. W porównaniu z tym, właśnie dokonałem inwestycji
mojego życia.
Przycisnęła wargi do jego ust i próbowała odnaleźć język
Alessandra, aż obojgu zabrakło powietrza. Kobieta siedząca
na sąsiedniej sofie wstała i pociągnęła swojego męża lulka
siedzeń dalej.
Rosa poczuła chłodne łaskotanie w piersiach, spojrzała na
swoją dłoń i zobaczyła, jak na jej palcach tworzą się łuski.
Kiedy rozpoczynała się przemiana, jej skóra robiła wrażenie
przezroczystej. Przestraszona cofnęła się, dojrzała niepokój w
jego wzroku i już wiedziała, co odkrył w jej niebieskim
spojrzeniu: źrenice zwęziły się do cienkich kresek.
Nie teraz, pomyślała zaalarmowana.
Cholerne hormony.
Bez ciebie
HEJ - szepnął Alessandro i pociągnął Rosę na sofę. Ścianka
działowa pomiędzy miejscami do siedzenia prowizorycznie
chroniła ich od spojrzeń. Zbyt gwałtownie potarła dłońmi o
dżinsy, jak gdyby mogła zetrzeć z siebie rozpoczynającą się
przemianę. Zmusiła się, by lalka razy nabrać głęboko
powietrza. W końcu zimno cofnęło się do maleńkiego punktu
w jej sercu.
Jego włosy nie były już ciemnobrązowe, ale czarne. Na
pewno. Gdyby wsunęła mu teraz ręce pod koszulę, mogłaby
pogłaskać delikatny puszek futra pantery na jego plecach.
- To nie jest najlepsze miejsce - powiedziała i wykrzywiła
twarz w nerwowym uśmiechu.
Jego oczy błysnęły ironicznie.
— Za taką cenę powinienem dostać coś więcej niż tylko
kanapkę z lodówki.
Chwyciła jego dłoń i masowała ją delikatnie pomiędzy
palcami. Kiedy chciał się schylić, by ponownie ją pocałować,
uśmiechnęła się ostrzegawczo.
- Przecież widzisz, co się dzieje. Tak długo, jak nie mamy nad
tym kontroli...
- Żadnego seksu - rzekł uroczyście i szeroko się uśmiechnął.
Ich próby, by pójść do łóżka, działały na nich dość osobliwie.
Najczęściej kończyło się na chaosie przeobrażeń, raz za-
bawnie, raz denerwująco, najczęściej jednak niezręcznie. Naj-
gorsze, że rzadko odczuwali to samo. Kiedy jego to śmieszyło,
ona umierała ze wstydu. A kiedy to ona sprawiała, że obrastał
futrem pantery, on zaczynał się dąsać.
Silne emocje spowodowały u obojga coś w rodzaju wybuchu,
który w poczekalni wywołał oburzone wyrazy twarzy. I bez
tego Rosa wciąż czuła się obserwowana: przez szpicli innych
klanów, tajnych agentów policji, drapieżne oczy pod maskami
prostodusznej normalności. W tym pomieszczeniu z pewnością
byli inni Arkadyjczycy.
- Zmiana tematu? - zaproponowała. To jakaś alternatywa dla
lodowato zimnej wody.
- Kursy na giełdzie? Pogoda?
- Odpowiedzialność. - To słowo w jej ustach brzmiało
naprawdę obco.
Jego włosy w jednej chwili nabrały brązowej barwy.
- Widziałeś tych facetów - powiedziała. - Czekali przed
lotniskiem i podtykali mi pod nos różne papiery do podpisu.
Umowy na konstrukcję nowych wiatraków. Opcje akcyjne.
Wniosła o subwencje. - Niewątpliwie wiedziała, jak podtrzy-
mać romantyczny nastrój.
- Być może powinnaś od czasu do czasu pojechać do nich do
miasta. Albo przyjąć ich w palazzo.
- Każdego dnia coś podpisuję - zdenerwowała się. - Rano
rozmawiam przez telefon z prymitywnymi kuzynami z Me-
diolanu i z Rzymu tylko dlatego, że prowadzą firmy, które
przypadkowo są moją własnością. Nawet ich nie znam! I tak
dobrze, że udało mi się zapamiętać ich imiona!
- Dopóki rozumiesz, że nieustannie cię okłamują, wszystko
jest w porządku.
W październiku z Morza Tyrreńskiego wyłowiono zwłoki jej
ciotki, Florindy Alcantary. Bardziej niż rany postrzałowe w
czaszce Florindy zaskoczyła Rosę informacja, że w wyniku
dziedziczenia miała objąć pozycję szefowej kianu. Nikt jej tam
nie chciał i nie oczekiwał na poważnie, że podejmie to wy-
zwanie. Prawdopodobnie właśnie dlatego to zrobiła. Kiedy
pierwszy z jej nowych bliskich, zaufanych i dobrych przyja-
ciół, którzy zaraz tłumnie wmaszerowali do palazzo Alcantara,
zasugerował jej, by zrzekła się spadku, podjęła decyzję.
Jeszcze zobaczą, jak sobie z nimi poradzi.
- Staram się. — Trudno o lepszy dowód jej braku zaintere-
sowania. — Ale nie jestem Florindą. Ani Zoe. Przypominam
pilota, który na wysokości dziesięciu tysięcy metrów zauważa,
że ma lęk wysokości.
— No to nici z kariery.
— Ale ja wcale jej nie chcę! Nie prosiłam, by to wszystko
odziedziczyć. Zupełnie inaczej niż ty.
Właśnie tu tkwiła różnica. Alessandro osiągnął to, czego
zawsze chciał. Ona natomiast nigdy niczego nie oczekiwała, a
z pewnością nie tego. Tylko jego. Jego owszem. Bardzo, bar-
dzo, bardzo.
Przy wszystkich dzielących ich różnicach było coś, co ich
łączyło — żadne z nich nie próbowało zmienić drugiego. Być
może właśnie dlatego czuła się przy nim tak dobrze.
Alessandro zamyślił się. Sposób numer jeden: interesy. Nu-
mer dwa: jego rodzina. Ich rozmowy charakteryzowały te
same wzloty i upadla, co ich seks. Pomijając fakt, że
konwersacje przynajmniej od czasu do czasu dochodziły do
skutku, podczas gdy seks pozostawał w sferze abstrakcji.
Oboje mieli swoje wyobrażenia, jakie to będzie uczucie, kiedy
do tego dojdzie. Byłoby dobrze, gdyby udało się to zrobić bez
łusek węża i kocich włosów w ustach.
— Zacząłem sprzątać — powiedział cicho - część z tych bru-
dów, które nazbierali Cesare i mój ojciec.
Od dziesięcioleci Carnevarowie na zlecenie innych klanów
pozbywali się zwłok ich ofiar: pod asfaltem autostrad i w
betonie ponurych ruin budowlanych. Intratny interes.
Alessandro nie był święty, ale gwizdał na pieniądze, które w
ten sposób zarabiał jego klan. Tego poglądu nie podzielali
wszyscy jego wspólnicy i capodecini.
Znów chwyciła go za rękę, przez chwilę się wahała i po-
spiesznie pocałowała go w policzek.
- Nie przysporzyło ci to przyjaciół, prawda?
- Będzie gorzej. Nawet ci nieliczni, którzy zaakceptowali
mnie w roli capo, systematycznie się ode mnie odwracają. Nie
robią tego otwarcie, ale większość z nich jest za głupia, by
zachować subtelność. - Rzadko się skarżył i nawet teraz jego
spojrzenie pozostało krystalicznie czyste, a ton głosu
zdecydowany. — Czasami sam już nie wiem, czy to naprawdę
to, czego chciałem.
Rosa często zadawała sobie pytanie, czy jego ambicja, by
zostać capo i by przejąć schedę po jego ojcu, nie wynikała
tylko z chęci pomszczenia matki. Odkąd jednak Cesare był
martwy, Alessandro nie wiedział, co z tym wszystkim począć.
Miał swój cel, ale kiedy go osiągnął, okazało się, że jest o wiele
większy i bardziej skomplikowany, niż tego oczekiwał.
— Cesare dostał to, na co zasłużył - powiedziała.
— Tak, ale czy my dostaliśmy to, na co zasłużyliśmy? —
Uniósł dłoń i pogłaskał ją po policzku. - Może powinienem z
tobą wyjechać. Przez kilka dni być gdzie indziej, a możliwe, że
potem...
— Wyjechać na zawsze? — Uśmiechając się, potrząsnęła
głową. — Już ja cię znam.
— Myśl o tym, że jesteś na drugim końcu świata, już teraz
doprowadza mnie do szaleństwa.
Położyła palec wskazujący na jego wargach i pozwoliła mu
miękko opaść na jego podbródek.
— Jak często widujemy się w tygodniu? Trzy razy? I to nie
zawsze. Wyjeżdżam tylko na kilka dni. Nawet tego nie za-
uważysz.
— To nie fair.
Oczywiście, że to było nie fair. Ale im bardziej ona tęskniła za
jego bliskością, kiedy nie było go w tym samym pomieszcze-
niu, a jeszcze silniej — kiedy w nim był — tym mniej chciała,
by towarzyszył jej właśnie dzisiaj. Nie w Nowym Jorku. Nie u
jej matki.
— Mógłbym odwołać kilka spotkań - dodał. — W końcu
jeszcze jestem ich capo, czy się to im podoba, czy nie.
— To bez sensu i dobrze o tym wiesz. Gdyby mogli, pozby-
liby się ciebie jeszcze dziś. — Rosa zatrzymała wzrokiem jego
spojrzenie i przez sekundę podziwiała intensywność i blask tej
zieleni. — Co by powiedzieli, gdybyś w takich
okolicznościach poleciał na zagraniczne wakacje z Alcantarą?
Kiedy Zoe umierała w jej ramionach, Rosa musiała jej coś
obiecać. Miała ustalić, co łączyło jej zmarłego ojca Davide z
TABULA, tajemniczą organizacją, która w ukryciu prowadziła
wojnę z dynastiami arkadyjskimi. Niestety Rosie przychodził
do głowy tylko jeden punkt zaczepienia, tylko
jedna osoba, która mogła jej powiedzieć więcej o ojcu: jej
matka.
Nie było na świecie nikogo, kogo Rosa darzyłaby większą
niechęcią. Nie po tym, co się wydarzyło. Nie po tym, jak
Gemma odmówiła przylotu na Sycylię nawet na pogrzeb Zoe.
Dziwka.
Alessandro westchnął.
- Chciałem rządzić tą rodziną. A teraz ona rządzi mną.
- Taaak — odpowiedziała mu z mrugnięciem okiem, które
intensywnie wytrenowała. — Trzeba było o tym pomyśleć
wcześniej, prawda?
Przez głośniki poinformowano, że rozpoczął się boarding na
jej samolot.
- Wygląda na to, że będę o tobie śnił każdej nocy — powie-
dział. — A kiedy się obudzę, pomyślę, że najlepsza część dnia
już za mną.
- Przeczytałeś to gdzieś.
- Nieprawda.
Znów go pocałowała, bardzo długo i bardzo czule. Wciąż
smakował jak z innego świata. Kiedy ją obejmował, wąż już
oddychał w jej piersiach.
- Hej — zawołała, śmiejąc się. — Mój lot. Bramka. Muszę...
- To nie może się nigdy skończyć — wyszeptał. Przeciągnęła
dłonią po jego opornych włosach. - Nigdy.
A potem uwolniła się z jego objęć, chwyciła torbę i pospie-
szyła w kierunku wyjścia.
Nowy Jork
WIECZOREM ROSA nie znalazła się w swoim Nowym Jorku,
ale w mieście turystów i widzów teatralnych, błyszczącym,
szalonym schronieniu
dla nomadów z Broadwayu.
Temperatura wynosiła tu prawie trzydzieści stopni mniej niż
na Sycylii. Jej kurtka była zbyt cienka, ciekło jej z nosa, a w
walizce znalazła tylko jedną rękawiczkę. Home sweet home.
Zmęczona wywlokła się z foyer hotelu Millenium, przebrnęła
w śniegu za cukierkowo-kolorowy róg Toys"R"Us i stanęła na
Times Square, pośród gęstego tłumu ludzi, migoczących
bilbordów i telebimów.
Prawie całe swoje życie spędziła w Nowym Jorku — choć
było to po drugiej stronie East River. To, co działo się
pomiędzy Wall Street i Bronxem, lepiej znała z telewizji niż z
własnego doświadczenia.
Rosa dorastała na Brooklynie, w jednej z nędzniejszych
części miasta bez manhattańskiej widokówki za oknem. Jej
domem była rozpadająca się rudera z o wiele za dużą liczbą
najemców w zbyt ciasnych mieszkaniach. Z graffiti na klatce
schodowej, zepsutym centralnym ogrzewaniem, nieszczelnymi
oknami i stukającymi drabinami przeciwpożarowymi, które
podczas jesiennych burz mogły doprowadzić człowieka do
szaleństwa. We wnękach pomiędzy piwnicznymi oknami,
obok zdychających szczurów rodziły się kocięta. Rosa pamię-
tała plagę karaluchów o apokaliptycznych gabarytach.
Wkoło ciągnęły się niekończące się rzędy identycznych
domów, ogrodzone wysokimi płotami boiska do koszykówki i
obskurne place zabaw, w które całymi dniami tępym wzrokiem
wpatrywały się młode matki. Nocami dudniły boom-boxy.
Rozkołysane lampy huśtały się na kablach nad ulicami. Z pni
drzew spoglądały skopiowane, papierowe twarze: zaginione
dzieci, psy i koty. Pod parapetami powiewały wyblakłe flagi.
Czasem, w nocy, przez skrzyżowanie przejeżdżał płonący
pusty wózek dziecięcy - to jeden z gangów wypowiadał wojnę
nudzie.
Taki był Nowy Jork Rosy. Dzisiaj jednak, tylko kilka mie-
sięcy po tym, jak go opuściła, mieszkała w eleganckim hotelu,
który zarezerwował dla niej jej sekretariat w Piazza Armerina.
Płaciła platynową kartą kredytową, a konsjerż w hotelu
zwracał się do niej per „signora Alcantara". Pół roku temu
natychmiast kazałby ją wyrzucić. Czuła się obco nie tylko w
tym mieście, ale także we własnym ciele, wyretuszowana,
ubrana w cudzą tożsamość.
Prawie przez godzinę wędrowała bez celu, pozwalała się
ponieść ludzkiej masie i w końcu zdecydowała, że potrzebuje
brudnego podwórka, zaśnieżonej bocznej uliczki, spokojnego
miejsca w tym metropolitarnym tornadzie. Znalazła uliczkę,
czystszą niż oczekiwała, ale dostatecznie zrujnowaną, by
przypomnieć jej Nowy Jork, jaki znała. Przez śnieg wyczuwała
pod
stopami zużyty asfalt, słyszała szum ruchu ulicznego, czuła
ciężki zapach stęchlizny, który wydobywał się ze studzienek
wentylacyjnych metra.
Fakt, że właśnie w tym momencie z całą mocą ogarnęła ją ta
tęsknota, zakrawał na bezczelność, ale nic nie mogła z tym
zrobić. W jednej chwili pomyślała: „No to jestem". A w kolej-
nej: „Byłoby lepiej, gdyby on tu był". Za chwilę zacznie
marzyć o prasowaniu mu koszul.
Prawie wbrew woli sięgnęła po swój iPhone. Już pogodziła
się z myślą, że ktoś ukradł jej go w tłumie, ostatecznie jednak
wydawało się jej, że wyczuła go między chusteczkami,
kroplami do oczu i notatnikiem, co do którego nie wiedziała
dokładnie, po co właściwie wzięła go ze sobą.
To, co uznała za swoją komórkę, okazało się kolejną książką,
mniejszą, grubszą, w kruchej okładce. Bajki Ezopa - napisano
maleńkimi literami na jej skórzanym grzbiecie. Trzymała ją
pod swoim czerwonym nosem, kciukiem kartkowała
pospiesznie i głęboko wdychała powietrze. Zapach książeczki
przeniósł ją z powrotem na zalany słońcem cmentarz, gdzieś w
głębi Sycylii.
Wygłupy. Dziecinada. Pospiesznie schowała tomik, znalazła
w końcu komórkę i odkryła, że zapomniała ją wyłączyć na czas
lotu. Dobry Bóg wolał, żeby żyła i cierpiała.
Żadnego SMS-a. Żadnego e-maila. Co z oczu, to z serca.
Wystukała: Doleciałam. Nowy Jork w śniegu. Bardzo
romantycznie. Zawahała się i dodała: Zapalenie pęcherza w
natarciu. To nie pogoda dla węży. Cholerna zima. Cholerne
miasto.
Wyślij. I w jednej chwili jej miłosna proza szybowała nad
Atlantykiem na Sycylię, gdzie właśnie minęła druga nad ra-
nem. W poczuciu winy zagryzła dolną wargę. Komórka Ales-
sandra leżała przecież włączona obok jego poduszki.
Trwało to minutę, zanim przyszła odpowiedź. Nie mogę
zasnąć. Za dużo o Tobie myślę. Z bijącym sercem wystukała:
Już się przeobraziłeś? Brak pokusy = brak owłosienia.
Najwyraźniej trwał Międzynarodowy Tydzień Złych
Porównań. Nowy Jork - Alessandro = Jeszcze zimniej.
Odpowiedział: Zimno + Rosa = Wąż (lepiej nie) Tylko w
zimnie + Seks. Seks + miasto = jak w telewizji? Muszę kupić
szpilki od Manolo. Lepiej już śpij. Chwilę potrwało, zanim
zareagował. Rosa? A.?
Trzymaj się w NY z daleka od Carnevarôw. Chciałem ci to
powiedzieć już na lotnisku, ale przeszkadzał mi Twój język.
Idiota.
Serio. Moi krewni w NYC nie lubią Alcantarów.
OK.
Naprawdę serio.
Taaaak. Zrozumiałam.
Więc baw się dobrze przy kupowaniu butów.
Na pewno, pomyślała. Trzymaj się.
Wszędzie WŁOSY!!! ... Grrrr!
Wykrzywiła się idiotycznie do ekranu komórki, odczekała
jeszcze chwilę, a potem schowała telefon.
Niezdecydowana stała na ulicy, trąc dłonie z zimna, i patrzyła
na śnieg wkoło jej butów.
Właściwie dlaczego nie?
♦
Następnego dnia rano pojechała taksówką do Gothic
Renaissance na 4th Avenue, kupiła czarne buty z metalowy-
mi czubkami, poprzecznymi zapięciami i ośmiootworowym
sznurowaniem, jedyne nadające się na zimę rajstopy, jakie
znalazła w sklepie, a kawałek dalej - zszywacz. Teraz była w
domu.
Zszywacz dobrze leżał w dłoni i mieścił setkę stalowych
zszywek, które w ciągu sekundy mogły wczepić się w niemal
wszystko lub każdego. Po tym, jak została zgwałcona,
przyzwyczaiła się, by mieć taki przyrząd zawsze w zasięgu
ręki. Dlaczego zadowalać się gazem pieprzowym, podczas gdy
takie coś można było kupić w każdym sklepie z artykułami
żelaznymi?
Jasne, że teraz miała wystarczająco dużo pieniędzy, by wy-
nająć sobie ochroniarzy, którzy pilnowaliby jej na każdym
kroku. Ale już sama myśl o tym była bardzo nie w jej stylu.
Przyleciała do Nowego Jorku, by porozmawiać ze swoją
matką, a nie po to, by wywołać jej złość. Ciężar zszywacza w
torebce dodawał jej poczucia bezpieczeństwa.
Minęło szesnaście miesięcy, odkąd nieznajomi ludzie na
imprezie otumanili ją pigułkami gwałtu i zgwałcili. Po
wszystkim porzucili nieprzytomną Rosę na ulicy. Do dziś nie
wiedziała, co zdarzyło się tamtej nocy, po niekończących się
rozmowach i terapiach doszła do wniosku, że nie chce przy-
wracać tych wspomnień. Nie szukała już wypartych obrazów i
skrawków myśli, stłumionych uczuć. Jeśli za coś była
wdzięczna, to za blackout, który chronił ją przed drobiazgami,
wspomnieniem twarzy albo głosów. Nie pozostał nawet
fizyczny ból. Stąd brały się lęki. Jej dziwactwa. Obgryzione
paznokcie u dłoni, kleptomania i nieustające poczucie, że
nikomu nie może zaufać - aż nie spotkała Alessandra. Czasem
trzeba przecież spojrzeć oczami kogoś innego, by lepiej siebie
zrozumieć.
Ale gwałt pozostawił w niej także inne ślady. Nathaniel.
Dziecko, na którym dokonała aborcji. Wiedziała, że to byłby
syn, po prostu to czuła. Czekała długo, aż do trzeciego mie-
siąca, kiedy uległa namowom matki i poszła za radą lekarzy.
Zabiegu dokonano pod pełną narkozą, rutynowa sprawa, jak
powiedziała lekarka. Może dla niej.
Śnieżna breja pryskała na chodnik. Po drugiej stronie ulicy
ktoś przypiął do latarni pomalowany na biało rower, jeden z
niezliczonych w Nowym Jorku ghost hikes, umieszczanych ku
pamięci przejechanych rowerzystów. Rosa stała przed sklepem
na miękkich nogach i wpatrywała się w zszywacz, jak gdyby
szukając w nim odpowiedzi na pytania, którym od miesięcy
schodziła z drogi. Być może to był błąd, by tu wracać, a ona nie
miała jeszcze dostatecznego dystansu. Konfrontacja z matką
nie poprawi sytuacji. Wyjaśniająca rozmowa. Jak gdyby było
tu coś do wyjaśniania.
Poszła na Union Square Station przy I4th Street, zawahała się
przy schodach i ruszyła dalej, do następnego wejścia do metra
na Astor Place. Także tutaj nie przełamała się, by zejść na
perony. Zamiast tego ruszyła w stronę Broadway/Lafayette,
tam i tak musiałaby się przesiąść.
Po drodze doszła do przekonania, że dalsze odwlekanie tego
spotkania byłoby śmieszne. Po marszu w zimnie przyszło jej w
końcu do głowy, że teraz nie musi zważać na każdego wy-
danego dolara. Zatrzymała taksówkę i Mostem Brooklińskim
pojechała w kierunku Crown Heights.
Wysiadła z samochodu przed budynkiem, w którym dorastała
i poszukała w sobie uczucia powrotu do domu, a przynajmniej
zażyłości. Nic. Już raz doświadczyła takiej pustki, po
przyjeździe na Sycylię w minionym październiku. Teraz
zadawała sobie pytanie, gdzie właściwie jest jej prawdziwy
dom. Dłoń Rosy wślizgnęła się do torebki i wymacała Bajki
Ezopa.
Opony taksówki bryzgnęły brudną śnieżną masą. Rosa stanęła
na chodniku i wgapiła się w osiem schodków prowadzących do
drzwi domu. Budynek miał tylko trzy piętra, na długość ciągnął
się jednak aż do kolejnej ulicy. Pod płaskim dachem widniała
wyblakła, przypalona plama - pozostałość zamieszek podczas
wielkiej awarii prądu w I977 roku. Przez dziesięciolecia, jakie
minęły od tamtego czasu, właściciel domu nie uznał za
stosowne zainwestować kilku dolarów w remont fasady.
Zasłony w mieszkaniu były odsłonięte, a wszystkie okna
-solidnie wymyte. Bukiet świeżych kwiatów błyszczał w jed-
nym z nich, Gemma musiała wybrać to miejsce, bo to właśnie
na nie najdłużej padało słońce. Kombi Petersenów zaparko-
wane było jak zwykle bezpośrednio przed drzwiami mieszkań
w suterenie, zaraz obok schodów prowadzących do wejścia.
Jeśli tylko mister Pirilli nie zapił się jeszcze swoim tanim
burbonem, dojdzie do tradycyjnej awantury.
Tylko kilka kroków dzieliło ją od drzwi i dzwonka. Kiedy
wyjeżdżała do Włoch, nie zabrała ze sobą klucza. Czuła się,
jakby nie było jej tu nie przez cztery miesiące, ale przez
czterdzieści lat. Dopiero to uświadomiło jej, jak ostatecznie
zamknęła tu swoje sprawy.
Kiedy rozmyślała, czy wejść po schodach, nagle zrobiło się
jej niedobrze. Być może matki wcale nie było w domu, z pew-
nością miała jeszcze tę pracę w Bristen's Eatery i drugą w
pralni. Nocami gotowała czasem makaron sojowy w chińskim
bistro dwie ulice dalej, a następnego dnia brała wolne. Więc
może jednak była w domu. Sytuację pogarszał fakt, że Rosa
wciąż tkwiła na widoku jak skamieniała.
Jaką decyzję podjęłaby, gdyby matka jej doradziła, by za-
chowała dziecko? Czy wtedy Rosa urodziłaby Nathaniela?
I co potem? Czy wciąż jeszcze mieszkałaby tutaj? Nocami
słyszałaby przez deski podłogowe chrapanie mistera Pirillego,
karmiłaby beczącego niemowlaka i próbowała jakoś związać
koniec z końcem.
Musiała stąd spadać. Natychmiast.
Czy Gemma nie miała racji, kiedy powiedziała, że Rosa nie
zrobi dobrze, rodząc dziecko w osiemnastym roku życia? Czy
Rosa nie miała wystarczająco wielu problemów z samą sobą?
Niezależnie od tego, nie musiały o tym rozmawiać. Chciała się
dowiedzieć wyłącznie czegoś o swoim tacie i TABULI.
Żałosne było tak stać i zupełnie nic nie robić. Nie wchodzić i
nie uciekać. Właśnie to niezdecydowanie uśmierciło
Nathaniela.
Firanka obok bukietu poruszyła się. Powiew powietrza?
Dlaczego w tej chwili nie przejechała jej odśnieżarka? To
zdecydowanie ułatwiłoby sprawę.
Ręka w torbie wciąż trzymała Bajki Ezopa. Uświadomiła to
sobie z lekkim przerażeniem, puściła książeczkę i chwyciła za
komórkę. Wystukała numer i wstrzymała się z wciśnięciem
ostatniego klawisza.
Firanka znów się poruszyła. To naprawdę tylko wiatr. Okna
były źle zaizolowane. Rosa głęboko nabrała powietrza i
wcisnęła klawisz.
Usłyszała sygnał. Trzy razy, cztery razy.
Lepiej się rozłącz.
Za oknem zobaczyła zarys postaci, ktoś przeszedł z sypialni
do kuchni.
- Halo? - Jej matka miała zmęczony głos. A więc jednak
nocna zmiana. - Ha-lo? — już bardziej trzeźwo i nerwowo.
Oczy Rosy płonęły. Słyszała, jak Gemma oddycha. Na
podjeździe do domu pojawił się mały pies i zaczął szcze-
Meyer Kai Trylogia Arkadyjska 02 Arkadia płonie Po niespodziewanej śmierci siostry i ciotki przed Rosą kolejne wyzwanie: staje na czele rodu Alcantara. Musi teraz zmierzyć się z chciwymi, krwiożerczymi członkami własnej rodziny, którym nie odpowiada nowa sytuacja, przewodzić wszelkim ważnym sprawom, również tym dotyczącym śmierci jej bliskich, a przede wszystkim – przekonać wszystkich, że jej związek z Alessando Carnevare, chłopcem z wrogiego klanu, nie zaszkodzi interesom jej rodziny.
W giętkich, wężowych splotach barwnie połyskuje, lecz nie zdobycz się liczy, a władza, zwycięstwo. Nie z głodu wszak ofiary swe hipnotyzuje, chociaż głód ma w swych oczach. To głód okrucieństwa! Taka jesteś — twój obraz maluję spojrzeniem: Tyś gwiazd mrocznych jutrzenką i zguby pamięcią, masz taki sam wdzięk jak wąż, i to samo lśnienie! Joseph Christian von Zedlitz, Oko węża (przeł. Andrzej Karmiński)
Rozdział pierwszy DADDY? - pociągnęła go za ramię. — Przed drzwiami leży martwy kot. — To dobrze. Będzie o jednego mniej. — Kiedy dorosnę, chcę mieć własnego kota. Tylko dla siebie. — Kotów nie można oswoić. - Mojego się uda. — Zrani cię. - Nigdy. Milczenie. - Nigdy, nigdy.
Ucieczka NA ZEWNĄTRZ BUDYNKU samolot wzbił się w niebo z pasa startowego i wokół Rosy zrobiło się cicho. Nigdzie ani śladu Alessandra. Kiedy pędziła wzdłuż panoramicznego okna przez halę odlotów, nie docierały do niej głosy sześciu towarzyszących jej osób. Przez jedną, trwającą wieczność chwilę, widziała w zwolnionym tempie start samolotu, refleksy słońca na białym kadłubie, a w tle majestatyczną rafę zatoki Palermo. Gdzie on jest? Wiedziała, że sześciu mężczyzn nie spuści z niej oka. Że chcą jej doradzać, stawiać pytania i ją pouczać. Ale Rosa słuchała tylko bicia swojego serca i szumu krwi we własnych żyłach. Z rozwianymi włosami rzuciła się w przeciwną stronę, podczas gdy doradcy deptali jej po piętach, rozprawiając, ge- stykulując, niczym chór duchów z nawiedzonego domu. Jak kleszcze, które w ciągu ostatnich miesięcy wpiły się w gęste futro.
Pół tuzina mężczyzn w eleganckich garniturach, ręcznie szytych butach i jedwabnych krawatach, z nienagannymi fryzurami i zadbanymi paznokciami - dla postronnego ob- serwatora czyści jak łza biznesmeni, w rzeczywistości tylko sześciu spośród niezliczonych przestępców, zarządzających majątkiem klanu Alcantara. Majątkiem Rosy. Mogła się tym zająć. Zamiast tego traktowała pytania i po- stulaty swoich doradców z obojętnością, jak gdyby nie chodziło tu o jej pieniądze. Tych sześciu i tak dbało przede wszystkim o własne udziały. Niezupełnie sprzyjający los wydał ich na łaskę i niełaskę nastrojów osiemnastolatki. Przynajmniej to nauczyła się cenić. Nie rozmawiać z nimi było trochę tak, jakby ich okradać. A na tym się znała. Trudno jest porzucić ulubione nawyki. Milczenie równało się kra- dzieży, która równała się adrenalinie. Właśnie tyle matematyki była w stanie znieść w zatłoczonej hali na lotnisku. Jasne blond włosy opadały w dzikich splotach na jej wąskie ramiona. Tak opornie poddawały się szczotkowaniu, jak alabastrowa cera Rosy promieniom słonecznym. Cienie pod oczami nie dały się niczym zamaskować i przez ostatni rok jeszcze się pogłębiły. Niektórzy brali je za makijaż, kajał pomagający w osiągnięciu umiarkowanego gothic-looku, ale Rosa po prostu się z nimi urodziła. Były jej częścią, tak samo jak wiele innych cech, których nie umiała się pozbyć. Na przykład słabości: od obgryzania paznokci po nerwicę. I jej pochodzenie, ze wszystkimi wymagającymi przyzwyczajenia sprawami, które się z nim wiązały. Gdzie, do diabła, jest Alessandro? Powinien tu być. — Przyjadę cię pożegnać - powiedział.
Jeden z mężczyzn dogonił ją i próbował zagrodzić jej drogę. Wyłączyć się, udawać głuchą. Jego starania, by zwrócić na siebie uwagę Rosy, wyglądały jak absurdalna pantomima. Wyminęła go i ruszyła przed siebie. Alessandro, do cholery! Przed czterema miesiącami, jesienią, przybyła na Sycylię, uciekając przed swoją przeszłością. A teraz, w połowie lutego, ponownie uciekała, tym razem od teraźniejszości na tej wyspie. Na zewnątrz była dziedziczką biznesowego imperium. Od czasu jej osiemnastych urodzin przed dwoma tygodniami także przed sądem nadstawiała karku za postępowanie swoich współpracowników. Nawet jej zaczynało się kręcić w głowie, kiedy myślała o skutkach, jakie mogło mieć prowadzenie jed- nego z klanów Cosa Nostry. Wyrosły przed nią bramki kontroli bezpieczeństwa. Nigdzie ani śladu Alessandra. Gnojek. Przyspieszyła kroku. Ignorując dokument, który jeden z sześciu mężczyzn w ostatnim momencie podsunął jej pod nos, wymamrotała coś w rodzaju: „Za lalka dni będę z powrotem" i głęboko nabrała powietrza, kiedy mężczyźni zatrzymali się po drugiej stronie bramek. Rosa obejrzała się. Sześciu facetów zawróciło, przeklinając. W tłumie ludzi w hali odlotów szukała tego jednego. Twarzy, którą znała lepiej od własnej. Czy przeoczyła go w pośpiechu? Mało prawdopodobne. Czy to on postanowił trzymać się z daleka, kiedy zauważył jej orszak? Możliwe. Latorośl klanu Carnevare, która zadaje się z Alcantarą - wielu członków innych klanów wciąż widziało w tym powód do wypowiedzenia wojny. Rosa i Alessandro wiedzieli, że w ich rodzinach wystarczyłoby głosów,
by jednym ruchem dłoni utopić ich zwłoki w morzu. Dla Rosy byłaby to śmiała gra, niezbędna dawka ryzyka, gdyby nie zda- wała sobie sprawy, że to balansowanie dla nich obojga może się skończyć w przepaści. Stanęło na tym, by się rozdzielić - albo narazić życie dla miłości. Sześciu mężczyzn po drugiej stronie barierek znosiło brak zainteresowania Rosy, ponieważ wiedziało, że na dłuższą metę oznacza to rozszerzenie ich pełnomocnictw. A związek Rosy z Carnevarem to poważna sprawa. Alcantarowie i Carnevarowie od zawsze byli śmiertelnymi wrogami, którzy tylko tajemniczemu paktowi o nieagresji z pradawnych czasów za- wdzięczali, że już dawno nawzajem się nie wykończyli. Chcąc nie chcąc, klany musiały żyć w wymuszonej zgodzie. Jednak dla większości ich członków sojusz, który zawiązał się w łóżku dwojga nastolatków, był niemożliwy do zaakceptowania. - Jak długo będą się temu przyglądać? - zapytała kiedyś Rosa. - Aż będziemy mogli ich zmusić, by przymknęli na to oko - odpowiedział Alessandro. -I najlepiej, by więcej go nie otwierali. Jeśli którekolwiek z nich zrozumiało, co oznacza bycie capo mafijnego klanu, to był to on. Rosa stała się głową rodziny wbrew swojej woli. Alessandro walczył o tę pozycję. Uśmiercił mordercę swoich rodziców, a w minionych tygodniach w różnych okolicznościach umilkło kilku jego kolejnych przeciwników. Samoobrona. Chciał się zabezpieczyć. Rosa unikała odpowiedzialności, a Alessandro reagował na każdy przejaw wrogości, ostrzegał, groził i wyciągał konsekwencje. Cholera. Naprawdę go tu nie było. Walczyła z rozczaro- waniem, złością i niepokojem. Z tego wszystkiego rozbolał ją brzuch.
Nie pozwól na to. Nie jesteś od niego uzależniona. Poprawiła pasek przerzuconej przez ramię torebki. Czarny sweter z golfem naciągnął się na jej piersiach, co bynajmniej nie było codziennością. „Jeszcze będzie", powiedziała kiedyś jej siostra, Zoe, a Rosa czasem bezmyślnie to powtarzała. Te- raz Zoe leżała w grobie, a obwód klatki piersiowej Rosy nie uległ zmianie. Nawet jeśli Alessandro przyjechał za późno albo nie za- dzwonił na czas, bała się o niego. To, co robili, było czystym szaleństwem. Rozmawiali o tym, by razem wyjechać i zosta- wić wszystko swojemu losowi. Ale Rosa nie chciała, by on rezygnował z czegoś dla niej. Nigdy nie postawiłaby mu żad- nych warunków. Jeśli pewnego dnia naprawdę będzie chciała odejść, wtedy w żadnym wypadku nie pociągnie go za sobą. To nie w jej stylu. Wolałaby raczej być nieszczęśliwa bez niego, niż zobaczyć, jak się waha. To było ryzyko, którego nawet ona umiała sobie odmówić. Pozostała jej ponad godzina do odlotu. Obrała drogę w kie- runku poczekalni, przy wejściu pokazała bilet i weszła do po- mieszczenia dla klasy biznesowej. Pogrupowane fotele i sofy, wystawny bufet także dla - talach jak ona - wegetarian, rzędy komputerów z dostępem do Internetu, muzyka klasyczna z głośników w suficie. I oczywiście kawa! Biznesmeni taksowali ją wzrokiem. Golf jej swetra opadł aż na obojczyk, oprócz niego miała na sobie czarne dżinsy. Czuła się mizernie z jej wystającymi kośćmi biodrowymi i o wiele za chudymi nogami. Kilku menadżerów siedzących w fotelach najwyraźniej postrzegało ją jednak inaczej. Wargi Rosy ułożyły się w serdeczne „dzieciojebcy!" i uśmiechnęły się słodko.
Ponad jedną ze ścianek działowych pomiędzy miejscami do siedzenia wyłoniła się głowa. Odwróciła się, zniknęła i znów się wynurzyła. Spojrzenie trafiło prosto w jej oczy. Jego były zielone i błyszczące. Gdyby go nie znała, z tego spojrzenia wyczytałaby całe jego życie. Jego dołeczki pogłębiły się. Promieniał tak samo przyciągająco, jak pierwszego dnia. Widok tej twarzy sprawiał, że świat stawał się lepszy. - To nieprawda, co? - Rzuciła się mu na szyję, wciskając torbę pomiędzy ich ciała. Wymotała się z niej niezgrabnie i znów się do niego przytuliła. Jeszcze bliżej, tak, by gapie mieli co oglądać. Pocałował ją, spojrzał na nią rozpromieniony i pocałował jeszcze raz. Często tak robił. Krótki pocałunek, uśmiech, dłuższy pocałunek. Niczym tajny kod Morse'a. - Co tu robisz? — jej głos zabrzmiał ciszej niż tego oczekiwała. Pomachał biletem. - Kupiłem. - Ale przecież powiedziałeś, że ze mną nie lecisz! - Bo nie lecę. Ale chciałem cię jeszcze zobaczyć. Bez tych doczepek na zewnątrz. Spojrzała na niego. - Zapłaciłeś cztery tysiące euro za bilet, żeby wejść do po- czekalni? - Mój ojciec wydawał trzy razy tyle na zestaw kijów golfo- wych. W porównaniu z tym, właśnie dokonałem inwestycji mojego życia. Przycisnęła wargi do jego ust i próbowała odnaleźć język Alessandra, aż obojgu zabrakło powietrza. Kobieta siedząca
na sąsiedniej sofie wstała i pociągnęła swojego męża lulka siedzeń dalej. Rosa poczuła chłodne łaskotanie w piersiach, spojrzała na swoją dłoń i zobaczyła, jak na jej palcach tworzą się łuski. Kiedy rozpoczynała się przemiana, jej skóra robiła wrażenie przezroczystej. Przestraszona cofnęła się, dojrzała niepokój w jego wzroku i już wiedziała, co odkrył w jej niebieskim spojrzeniu: źrenice zwęziły się do cienkich kresek. Nie teraz, pomyślała zaalarmowana. Cholerne hormony.
Bez ciebie HEJ - szepnął Alessandro i pociągnął Rosę na sofę. Ścianka działowa pomiędzy miejscami do siedzenia prowizorycznie chroniła ich od spojrzeń. Zbyt gwałtownie potarła dłońmi o dżinsy, jak gdyby mogła zetrzeć z siebie rozpoczynającą się przemianę. Zmusiła się, by lalka razy nabrać głęboko powietrza. W końcu zimno cofnęło się do maleńkiego punktu w jej sercu. Jego włosy nie były już ciemnobrązowe, ale czarne. Na pewno. Gdyby wsunęła mu teraz ręce pod koszulę, mogłaby pogłaskać delikatny puszek futra pantery na jego plecach. - To nie jest najlepsze miejsce - powiedziała i wykrzywiła twarz w nerwowym uśmiechu. Jego oczy błysnęły ironicznie. — Za taką cenę powinienem dostać coś więcej niż tylko kanapkę z lodówki. Chwyciła jego dłoń i masowała ją delikatnie pomiędzy palcami. Kiedy chciał się schylić, by ponownie ją pocałować, uśmiechnęła się ostrzegawczo.
- Przecież widzisz, co się dzieje. Tak długo, jak nie mamy nad tym kontroli... - Żadnego seksu - rzekł uroczyście i szeroko się uśmiechnął. Ich próby, by pójść do łóżka, działały na nich dość osobliwie. Najczęściej kończyło się na chaosie przeobrażeń, raz za- bawnie, raz denerwująco, najczęściej jednak niezręcznie. Naj- gorsze, że rzadko odczuwali to samo. Kiedy jego to śmieszyło, ona umierała ze wstydu. A kiedy to ona sprawiała, że obrastał futrem pantery, on zaczynał się dąsać. Silne emocje spowodowały u obojga coś w rodzaju wybuchu, który w poczekalni wywołał oburzone wyrazy twarzy. I bez tego Rosa wciąż czuła się obserwowana: przez szpicli innych klanów, tajnych agentów policji, drapieżne oczy pod maskami prostodusznej normalności. W tym pomieszczeniu z pewnością byli inni Arkadyjczycy. - Zmiana tematu? - zaproponowała. To jakaś alternatywa dla lodowato zimnej wody. - Kursy na giełdzie? Pogoda? - Odpowiedzialność. - To słowo w jej ustach brzmiało naprawdę obco. Jego włosy w jednej chwili nabrały brązowej barwy. - Widziałeś tych facetów - powiedziała. - Czekali przed lotniskiem i podtykali mi pod nos różne papiery do podpisu. Umowy na konstrukcję nowych wiatraków. Opcje akcyjne. Wniosła o subwencje. - Niewątpliwie wiedziała, jak podtrzy- mać romantyczny nastrój. - Być może powinnaś od czasu do czasu pojechać do nich do miasta. Albo przyjąć ich w palazzo. - Każdego dnia coś podpisuję - zdenerwowała się. - Rano rozmawiam przez telefon z prymitywnymi kuzynami z Me-
diolanu i z Rzymu tylko dlatego, że prowadzą firmy, które przypadkowo są moją własnością. Nawet ich nie znam! I tak dobrze, że udało mi się zapamiętać ich imiona! - Dopóki rozumiesz, że nieustannie cię okłamują, wszystko jest w porządku. W październiku z Morza Tyrreńskiego wyłowiono zwłoki jej ciotki, Florindy Alcantary. Bardziej niż rany postrzałowe w czaszce Florindy zaskoczyła Rosę informacja, że w wyniku dziedziczenia miała objąć pozycję szefowej kianu. Nikt jej tam nie chciał i nie oczekiwał na poważnie, że podejmie to wy- zwanie. Prawdopodobnie właśnie dlatego to zrobiła. Kiedy pierwszy z jej nowych bliskich, zaufanych i dobrych przyja- ciół, którzy zaraz tłumnie wmaszerowali do palazzo Alcantara, zasugerował jej, by zrzekła się spadku, podjęła decyzję. Jeszcze zobaczą, jak sobie z nimi poradzi. - Staram się. — Trudno o lepszy dowód jej braku zaintere- sowania. — Ale nie jestem Florindą. Ani Zoe. Przypominam pilota, który na wysokości dziesięciu tysięcy metrów zauważa, że ma lęk wysokości. — No to nici z kariery. — Ale ja wcale jej nie chcę! Nie prosiłam, by to wszystko odziedziczyć. Zupełnie inaczej niż ty. Właśnie tu tkwiła różnica. Alessandro osiągnął to, czego zawsze chciał. Ona natomiast nigdy niczego nie oczekiwała, a z pewnością nie tego. Tylko jego. Jego owszem. Bardzo, bar- dzo, bardzo. Przy wszystkich dzielących ich różnicach było coś, co ich łączyło — żadne z nich nie próbowało zmienić drugiego. Być może właśnie dlatego czuła się przy nim tak dobrze. Alessandro zamyślił się. Sposób numer jeden: interesy. Nu- mer dwa: jego rodzina. Ich rozmowy charakteryzowały te
same wzloty i upadla, co ich seks. Pomijając fakt, że konwersacje przynajmniej od czasu do czasu dochodziły do skutku, podczas gdy seks pozostawał w sferze abstrakcji. Oboje mieli swoje wyobrażenia, jakie to będzie uczucie, kiedy do tego dojdzie. Byłoby dobrze, gdyby udało się to zrobić bez łusek węża i kocich włosów w ustach. — Zacząłem sprzątać — powiedział cicho - część z tych bru- dów, które nazbierali Cesare i mój ojciec. Od dziesięcioleci Carnevarowie na zlecenie innych klanów pozbywali się zwłok ich ofiar: pod asfaltem autostrad i w betonie ponurych ruin budowlanych. Intratny interes. Alessandro nie był święty, ale gwizdał na pieniądze, które w ten sposób zarabiał jego klan. Tego poglądu nie podzielali wszyscy jego wspólnicy i capodecini. Znów chwyciła go za rękę, przez chwilę się wahała i po- spiesznie pocałowała go w policzek. - Nie przysporzyło ci to przyjaciół, prawda? - Będzie gorzej. Nawet ci nieliczni, którzy zaakceptowali mnie w roli capo, systematycznie się ode mnie odwracają. Nie robią tego otwarcie, ale większość z nich jest za głupia, by zachować subtelność. - Rzadko się skarżył i nawet teraz jego spojrzenie pozostało krystalicznie czyste, a ton głosu zdecydowany. — Czasami sam już nie wiem, czy to naprawdę to, czego chciałem. Rosa często zadawała sobie pytanie, czy jego ambicja, by zostać capo i by przejąć schedę po jego ojcu, nie wynikała tylko z chęci pomszczenia matki. Odkąd jednak Cesare był martwy, Alessandro nie wiedział, co z tym wszystkim począć. Miał swój cel, ale kiedy go osiągnął, okazało się, że jest o wiele większy i bardziej skomplikowany, niż tego oczekiwał. — Cesare dostał to, na co zasłużył - powiedziała.
— Tak, ale czy my dostaliśmy to, na co zasłużyliśmy? — Uniósł dłoń i pogłaskał ją po policzku. - Może powinienem z tobą wyjechać. Przez kilka dni być gdzie indziej, a możliwe, że potem... — Wyjechać na zawsze? — Uśmiechając się, potrząsnęła głową. — Już ja cię znam. — Myśl o tym, że jesteś na drugim końcu świata, już teraz doprowadza mnie do szaleństwa. Położyła palec wskazujący na jego wargach i pozwoliła mu miękko opaść na jego podbródek. — Jak często widujemy się w tygodniu? Trzy razy? I to nie zawsze. Wyjeżdżam tylko na kilka dni. Nawet tego nie za- uważysz. — To nie fair. Oczywiście, że to było nie fair. Ale im bardziej ona tęskniła za jego bliskością, kiedy nie było go w tym samym pomieszcze- niu, a jeszcze silniej — kiedy w nim był — tym mniej chciała, by towarzyszył jej właśnie dzisiaj. Nie w Nowym Jorku. Nie u jej matki. — Mógłbym odwołać kilka spotkań - dodał. — W końcu jeszcze jestem ich capo, czy się to im podoba, czy nie. — To bez sensu i dobrze o tym wiesz. Gdyby mogli, pozby- liby się ciebie jeszcze dziś. — Rosa zatrzymała wzrokiem jego spojrzenie i przez sekundę podziwiała intensywność i blask tej zieleni. — Co by powiedzieli, gdybyś w takich okolicznościach poleciał na zagraniczne wakacje z Alcantarą? Kiedy Zoe umierała w jej ramionach, Rosa musiała jej coś obiecać. Miała ustalić, co łączyło jej zmarłego ojca Davide z TABULA, tajemniczą organizacją, która w ukryciu prowadziła wojnę z dynastiami arkadyjskimi. Niestety Rosie przychodził do głowy tylko jeden punkt zaczepienia, tylko
jedna osoba, która mogła jej powiedzieć więcej o ojcu: jej matka. Nie było na świecie nikogo, kogo Rosa darzyłaby większą niechęcią. Nie po tym, co się wydarzyło. Nie po tym, jak Gemma odmówiła przylotu na Sycylię nawet na pogrzeb Zoe. Dziwka. Alessandro westchnął. - Chciałem rządzić tą rodziną. A teraz ona rządzi mną. - Taaak — odpowiedziała mu z mrugnięciem okiem, które intensywnie wytrenowała. — Trzeba było o tym pomyśleć wcześniej, prawda? Przez głośniki poinformowano, że rozpoczął się boarding na jej samolot. - Wygląda na to, że będę o tobie śnił każdej nocy — powie- dział. — A kiedy się obudzę, pomyślę, że najlepsza część dnia już za mną. - Przeczytałeś to gdzieś. - Nieprawda. Znów go pocałowała, bardzo długo i bardzo czule. Wciąż smakował jak z innego świata. Kiedy ją obejmował, wąż już oddychał w jej piersiach. - Hej — zawołała, śmiejąc się. — Mój lot. Bramka. Muszę... - To nie może się nigdy skończyć — wyszeptał. Przeciągnęła dłonią po jego opornych włosach. - Nigdy. A potem uwolniła się z jego objęć, chwyciła torbę i pospie- szyła w kierunku wyjścia.
Nowy Jork WIECZOREM ROSA nie znalazła się w swoim Nowym Jorku, ale w mieście turystów i widzów teatralnych, błyszczącym, szalonym schronieniu dla nomadów z Broadwayu. Temperatura wynosiła tu prawie trzydzieści stopni mniej niż na Sycylii. Jej kurtka była zbyt cienka, ciekło jej z nosa, a w walizce znalazła tylko jedną rękawiczkę. Home sweet home. Zmęczona wywlokła się z foyer hotelu Millenium, przebrnęła w śniegu za cukierkowo-kolorowy róg Toys"R"Us i stanęła na Times Square, pośród gęstego tłumu ludzi, migoczących bilbordów i telebimów. Prawie całe swoje życie spędziła w Nowym Jorku — choć było to po drugiej stronie East River. To, co działo się pomiędzy Wall Street i Bronxem, lepiej znała z telewizji niż z własnego doświadczenia. Rosa dorastała na Brooklynie, w jednej z nędzniejszych części miasta bez manhattańskiej widokówki za oknem. Jej domem była rozpadająca się rudera z o wiele za dużą liczbą
najemców w zbyt ciasnych mieszkaniach. Z graffiti na klatce schodowej, zepsutym centralnym ogrzewaniem, nieszczelnymi oknami i stukającymi drabinami przeciwpożarowymi, które podczas jesiennych burz mogły doprowadzić człowieka do szaleństwa. We wnękach pomiędzy piwnicznymi oknami, obok zdychających szczurów rodziły się kocięta. Rosa pamię- tała plagę karaluchów o apokaliptycznych gabarytach. Wkoło ciągnęły się niekończące się rzędy identycznych domów, ogrodzone wysokimi płotami boiska do koszykówki i obskurne place zabaw, w które całymi dniami tępym wzrokiem wpatrywały się młode matki. Nocami dudniły boom-boxy. Rozkołysane lampy huśtały się na kablach nad ulicami. Z pni drzew spoglądały skopiowane, papierowe twarze: zaginione dzieci, psy i koty. Pod parapetami powiewały wyblakłe flagi. Czasem, w nocy, przez skrzyżowanie przejeżdżał płonący pusty wózek dziecięcy - to jeden z gangów wypowiadał wojnę nudzie. Taki był Nowy Jork Rosy. Dzisiaj jednak, tylko kilka mie- sięcy po tym, jak go opuściła, mieszkała w eleganckim hotelu, który zarezerwował dla niej jej sekretariat w Piazza Armerina. Płaciła platynową kartą kredytową, a konsjerż w hotelu zwracał się do niej per „signora Alcantara". Pół roku temu natychmiast kazałby ją wyrzucić. Czuła się obco nie tylko w tym mieście, ale także we własnym ciele, wyretuszowana, ubrana w cudzą tożsamość. Prawie przez godzinę wędrowała bez celu, pozwalała się ponieść ludzkiej masie i w końcu zdecydowała, że potrzebuje brudnego podwórka, zaśnieżonej bocznej uliczki, spokojnego miejsca w tym metropolitarnym tornadzie. Znalazła uliczkę, czystszą niż oczekiwała, ale dostatecznie zrujnowaną, by przypomnieć jej Nowy Jork, jaki znała. Przez śnieg wyczuwała pod
stopami zużyty asfalt, słyszała szum ruchu ulicznego, czuła ciężki zapach stęchlizny, który wydobywał się ze studzienek wentylacyjnych metra. Fakt, że właśnie w tym momencie z całą mocą ogarnęła ją ta tęsknota, zakrawał na bezczelność, ale nic nie mogła z tym zrobić. W jednej chwili pomyślała: „No to jestem". A w kolej- nej: „Byłoby lepiej, gdyby on tu był". Za chwilę zacznie marzyć o prasowaniu mu koszul. Prawie wbrew woli sięgnęła po swój iPhone. Już pogodziła się z myślą, że ktoś ukradł jej go w tłumie, ostatecznie jednak wydawało się jej, że wyczuła go między chusteczkami, kroplami do oczu i notatnikiem, co do którego nie wiedziała dokładnie, po co właściwie wzięła go ze sobą. To, co uznała za swoją komórkę, okazało się kolejną książką, mniejszą, grubszą, w kruchej okładce. Bajki Ezopa - napisano maleńkimi literami na jej skórzanym grzbiecie. Trzymała ją pod swoim czerwonym nosem, kciukiem kartkowała pospiesznie i głęboko wdychała powietrze. Zapach książeczki przeniósł ją z powrotem na zalany słońcem cmentarz, gdzieś w głębi Sycylii. Wygłupy. Dziecinada. Pospiesznie schowała tomik, znalazła w końcu komórkę i odkryła, że zapomniała ją wyłączyć na czas lotu. Dobry Bóg wolał, żeby żyła i cierpiała. Żadnego SMS-a. Żadnego e-maila. Co z oczu, to z serca. Wystukała: Doleciałam. Nowy Jork w śniegu. Bardzo romantycznie. Zawahała się i dodała: Zapalenie pęcherza w natarciu. To nie pogoda dla węży. Cholerna zima. Cholerne miasto. Wyślij. I w jednej chwili jej miłosna proza szybowała nad Atlantykiem na Sycylię, gdzie właśnie minęła druga nad ra- nem. W poczuciu winy zagryzła dolną wargę. Komórka Ales- sandra leżała przecież włączona obok jego poduszki.
Trwało to minutę, zanim przyszła odpowiedź. Nie mogę zasnąć. Za dużo o Tobie myślę. Z bijącym sercem wystukała: Już się przeobraziłeś? Brak pokusy = brak owłosienia. Najwyraźniej trwał Międzynarodowy Tydzień Złych Porównań. Nowy Jork - Alessandro = Jeszcze zimniej. Odpowiedział: Zimno + Rosa = Wąż (lepiej nie) Tylko w zimnie + Seks. Seks + miasto = jak w telewizji? Muszę kupić szpilki od Manolo. Lepiej już śpij. Chwilę potrwało, zanim zareagował. Rosa? A.? Trzymaj się w NY z daleka od Carnevarôw. Chciałem ci to powiedzieć już na lotnisku, ale przeszkadzał mi Twój język. Idiota. Serio. Moi krewni w NYC nie lubią Alcantarów. OK. Naprawdę serio. Taaaak. Zrozumiałam. Więc baw się dobrze przy kupowaniu butów. Na pewno, pomyślała. Trzymaj się. Wszędzie WŁOSY!!! ... Grrrr! Wykrzywiła się idiotycznie do ekranu komórki, odczekała jeszcze chwilę, a potem schowała telefon. Niezdecydowana stała na ulicy, trąc dłonie z zimna, i patrzyła na śnieg wkoło jej butów. Właściwie dlaczego nie? ♦ Następnego dnia rano pojechała taksówką do Gothic Renaissance na 4th Avenue, kupiła czarne buty z metalowy-
mi czubkami, poprzecznymi zapięciami i ośmiootworowym sznurowaniem, jedyne nadające się na zimę rajstopy, jakie znalazła w sklepie, a kawałek dalej - zszywacz. Teraz była w domu. Zszywacz dobrze leżał w dłoni i mieścił setkę stalowych zszywek, które w ciągu sekundy mogły wczepić się w niemal wszystko lub każdego. Po tym, jak została zgwałcona, przyzwyczaiła się, by mieć taki przyrząd zawsze w zasięgu ręki. Dlaczego zadowalać się gazem pieprzowym, podczas gdy takie coś można było kupić w każdym sklepie z artykułami żelaznymi? Jasne, że teraz miała wystarczająco dużo pieniędzy, by wy- nająć sobie ochroniarzy, którzy pilnowaliby jej na każdym kroku. Ale już sama myśl o tym była bardzo nie w jej stylu. Przyleciała do Nowego Jorku, by porozmawiać ze swoją matką, a nie po to, by wywołać jej złość. Ciężar zszywacza w torebce dodawał jej poczucia bezpieczeństwa. Minęło szesnaście miesięcy, odkąd nieznajomi ludzie na imprezie otumanili ją pigułkami gwałtu i zgwałcili. Po wszystkim porzucili nieprzytomną Rosę na ulicy. Do dziś nie wiedziała, co zdarzyło się tamtej nocy, po niekończących się rozmowach i terapiach doszła do wniosku, że nie chce przy- wracać tych wspomnień. Nie szukała już wypartych obrazów i skrawków myśli, stłumionych uczuć. Jeśli za coś była wdzięczna, to za blackout, który chronił ją przed drobiazgami, wspomnieniem twarzy albo głosów. Nie pozostał nawet fizyczny ból. Stąd brały się lęki. Jej dziwactwa. Obgryzione paznokcie u dłoni, kleptomania i nieustające poczucie, że nikomu nie może zaufać - aż nie spotkała Alessandra. Czasem trzeba przecież spojrzeć oczami kogoś innego, by lepiej siebie zrozumieć. Ale gwałt pozostawił w niej także inne ślady. Nathaniel. Dziecko, na którym dokonała aborcji. Wiedziała, że to byłby
syn, po prostu to czuła. Czekała długo, aż do trzeciego mie- siąca, kiedy uległa namowom matki i poszła za radą lekarzy. Zabiegu dokonano pod pełną narkozą, rutynowa sprawa, jak powiedziała lekarka. Może dla niej. Śnieżna breja pryskała na chodnik. Po drugiej stronie ulicy ktoś przypiął do latarni pomalowany na biało rower, jeden z niezliczonych w Nowym Jorku ghost hikes, umieszczanych ku pamięci przejechanych rowerzystów. Rosa stała przed sklepem na miękkich nogach i wpatrywała się w zszywacz, jak gdyby szukając w nim odpowiedzi na pytania, którym od miesięcy schodziła z drogi. Być może to był błąd, by tu wracać, a ona nie miała jeszcze dostatecznego dystansu. Konfrontacja z matką nie poprawi sytuacji. Wyjaśniająca rozmowa. Jak gdyby było tu coś do wyjaśniania. Poszła na Union Square Station przy I4th Street, zawahała się przy schodach i ruszyła dalej, do następnego wejścia do metra na Astor Place. Także tutaj nie przełamała się, by zejść na perony. Zamiast tego ruszyła w stronę Broadway/Lafayette, tam i tak musiałaby się przesiąść. Po drodze doszła do przekonania, że dalsze odwlekanie tego spotkania byłoby śmieszne. Po marszu w zimnie przyszło jej w końcu do głowy, że teraz nie musi zważać na każdego wy- danego dolara. Zatrzymała taksówkę i Mostem Brooklińskim pojechała w kierunku Crown Heights. Wysiadła z samochodu przed budynkiem, w którym dorastała i poszukała w sobie uczucia powrotu do domu, a przynajmniej zażyłości. Nic. Już raz doświadczyła takiej pustki, po przyjeździe na Sycylię w minionym październiku. Teraz zadawała sobie pytanie, gdzie właściwie jest jej prawdziwy dom. Dłoń Rosy wślizgnęła się do torebki i wymacała Bajki Ezopa.
Opony taksówki bryzgnęły brudną śnieżną masą. Rosa stanęła na chodniku i wgapiła się w osiem schodków prowadzących do drzwi domu. Budynek miał tylko trzy piętra, na długość ciągnął się jednak aż do kolejnej ulicy. Pod płaskim dachem widniała wyblakła, przypalona plama - pozostałość zamieszek podczas wielkiej awarii prądu w I977 roku. Przez dziesięciolecia, jakie minęły od tamtego czasu, właściciel domu nie uznał za stosowne zainwestować kilku dolarów w remont fasady. Zasłony w mieszkaniu były odsłonięte, a wszystkie okna -solidnie wymyte. Bukiet świeżych kwiatów błyszczał w jed- nym z nich, Gemma musiała wybrać to miejsce, bo to właśnie na nie najdłużej padało słońce. Kombi Petersenów zaparko- wane było jak zwykle bezpośrednio przed drzwiami mieszkań w suterenie, zaraz obok schodów prowadzących do wejścia. Jeśli tylko mister Pirilli nie zapił się jeszcze swoim tanim burbonem, dojdzie do tradycyjnej awantury. Tylko kilka kroków dzieliło ją od drzwi i dzwonka. Kiedy wyjeżdżała do Włoch, nie zabrała ze sobą klucza. Czuła się, jakby nie było jej tu nie przez cztery miesiące, ale przez czterdzieści lat. Dopiero to uświadomiło jej, jak ostatecznie zamknęła tu swoje sprawy. Kiedy rozmyślała, czy wejść po schodach, nagle zrobiło się jej niedobrze. Być może matki wcale nie było w domu, z pew- nością miała jeszcze tę pracę w Bristen's Eatery i drugą w pralni. Nocami gotowała czasem makaron sojowy w chińskim bistro dwie ulice dalej, a następnego dnia brała wolne. Więc może jednak była w domu. Sytuację pogarszał fakt, że Rosa wciąż tkwiła na widoku jak skamieniała. Jaką decyzję podjęłaby, gdyby matka jej doradziła, by za- chowała dziecko? Czy wtedy Rosa urodziłaby Nathaniela?
I co potem? Czy wciąż jeszcze mieszkałaby tutaj? Nocami słyszałaby przez deski podłogowe chrapanie mistera Pirillego, karmiłaby beczącego niemowlaka i próbowała jakoś związać koniec z końcem. Musiała stąd spadać. Natychmiast. Czy Gemma nie miała racji, kiedy powiedziała, że Rosa nie zrobi dobrze, rodząc dziecko w osiemnastym roku życia? Czy Rosa nie miała wystarczająco wielu problemów z samą sobą? Niezależnie od tego, nie musiały o tym rozmawiać. Chciała się dowiedzieć wyłącznie czegoś o swoim tacie i TABULI. Żałosne było tak stać i zupełnie nic nie robić. Nie wchodzić i nie uciekać. Właśnie to niezdecydowanie uśmierciło Nathaniela. Firanka obok bukietu poruszyła się. Powiew powietrza? Dlaczego w tej chwili nie przejechała jej odśnieżarka? To zdecydowanie ułatwiłoby sprawę. Ręka w torbie wciąż trzymała Bajki Ezopa. Uświadomiła to sobie z lekkim przerażeniem, puściła książeczkę i chwyciła za komórkę. Wystukała numer i wstrzymała się z wciśnięciem ostatniego klawisza. Firanka znów się poruszyła. To naprawdę tylko wiatr. Okna były źle zaizolowane. Rosa głęboko nabrała powietrza i wcisnęła klawisz. Usłyszała sygnał. Trzy razy, cztery razy. Lepiej się rozłącz. Za oknem zobaczyła zarys postaci, ktoś przeszedł z sypialni do kuchni. - Halo? - Jej matka miała zmęczony głos. A więc jednak nocna zmiana. - Ha-lo? — już bardziej trzeźwo i nerwowo. Oczy Rosy płonęły. Słyszała, jak Gemma oddycha. Na podjeździe do domu pojawił się mały pies i zaczął szcze-